Przejdź do zawartości

Strona:PL A Dumas La San Felice.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy blasku ognia zapalonego u steru a któremu każda fala uderzająca o łódź groziła zagaszeniem, widać było obydwóch żeglarzy zgarbionych nad wiosłami, z cierpieniem przestrachu wyrytym na twarzy; podczas kiedy stojąc, jakby był przykuty do desek statku, z włosami rozwianemi wichrem, ale z uśmiechem na ustach i pogardliwym wzrokiem na te bałwany, które podobne do psiarni Scylli, skakały i wyły naokoło niego, młody człowiek zdawał się być bogiem rozkazującym burzy lub co większa, człowiekiem nieprzystępnym bojażni.
Widziano, po sposobie w jaki spuszczał rękę na oczy, które ciągle kierował ku olbrzymiej ruinie, że próbował rozróżnić w ciemności obecność tych co na niego czekali; błyskawica przyszła mu na pomoc, oświeciła zastarzały i ciemny front budowli i zobaczył stojących w postawie stroskanej, pięciu ludzi którzy jednym głosem zawołali:
— Odwagi!
W tej samej chwili olbrzymia fala odepchnięta od skalistej podstawy pałacu, cisnęła się na przód łodzi, zgasiła ogień i zdawało się że ją pochłonęła.
Tchu zabrakło wszystkim piersiom, Hektor Caraffa z rozpaczy rwał sobie włosy z głowy, gdy usłyszano głos silny i spokojny wołający, górując nad hałasem burzy:
— Pochodni!
Z kolei Hector Caraffa wybiegł; w zagłębieniu muru były pochodnie przygotowane na ciemne noce; schwycił jedne z tych pochodni, zapalił ją u lampy palącej się na kamiennym stole i po chwili ujrzano