Przejdź do zawartości

La San Felice/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM II.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.

1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 30 Іюля 1896 года.




Luiza Molina.

Rano, tego dnia gdy mała Luiza miała opuścić Portici, widziano kawalera San Felice, jak nie spuszczając się na nikogo w tem ważnem zajęciu, chodził po sklepach zabawek przy ulicy Toledo i wybierał kolekcję białych baranów, lalek samochodzących, skaczących poliszynelów; przypuszczano (mianowicie ci co widzieli iż rzeczy te nie są do jego użytku), że szanowny uczony był zobowiązany przez jakiego obcego księcia do zrobienia dla jego dzieci wyboru zabawek neapolitańskich, w całym komplecie. Przypuszczając tak, myliliby się: cały ten niezwykły nabytek, przeznaczony był dla zabawy małej Luizy Molina.
Potem przystąpiono do przygotowań. Najpiękniejszy pokój w domu, z jednem oknem wychodzącem na zatokę drugiem na ogród, został ustąpiony nowym lokatorom; prześliczne mosiężne łóżeczko, jakie tak wytwornie wyrabiają w Neapolu, postawiono obok łóżka guwernantki; na wierzchu łóżka, tworząc przejrzysty namiot, osłaniający śpiącego od kłucia komarów, była umieszczona gazowa siatka, wykonana podług wskazówek i rad uczonego kawalera. Miała ona odpierać najzręczniejsze wyrachowania napastników.
Wydano rozkaz jednemu z tych pasterzy kóz, którzy po ulicach Neapolu prowadzą całe ich stada i zachodzą nieraz aż na piąte piętra domów, żeby się codzień zatrzymywał przed drzwiami. Wybrano ze stada, kozę białą, najładniejszą ze wszystkich, aby najpierwszy udój dawała małej Luizie; wybrana koza otrzymała na tem samem posiedzeniu mitologiczną nazwę Amaltej.
Po czem, przygotowawszy z przezornością wszystko co służyło do zabawy, wygody i materjalnego pożywienia dziecka, kawaler posłał po szeroki, miękki powóz i pojechał do Portici.
Przenosiny odbyły się bez żadnego wypadku, i w trzy godziny po wyjeździe kawalera do Portici, mała Luiza obejmując w posiadanie swe nowe mieszkanie, z tem zadowoleniem jakiego zawsze doznają dzieci ze zmiany miejsca, ubierała i rozbierała lalkę tak dużą jak sama, a posiadając garderobę tak rozliczną i bogatą jak garderoba madony del Veseovato.
Następnie, kawaler San Felice zadawał sobie pytanie, jakie ja sobie zadaję i jakie wy nieraz musieliście sobie zadawać: czy gąsienica pamięta jajko, czy poczwarka pamięta gąsienicę, motyl czy pamięta poczwarkę i nareszcie dla dopełnienia tego koła przemian, jajko czy pamięta motyla?
Niestety! to niepodobna; Bóg nie chciał dać tej pamięci człowiekowi, nie dawszy jej zwierzętom. Od chwili w której człowiek przypomniałby sobie czem był przed tem nim został człowiekiem, stałby się nieśmiertelnym.
Tymczasem, kiedy kawaler tak rozmyślał, Luiza wzrastała. Prawie nie wiedząc o tem, nauczyła się czytać, pisać i zadawać wszystkie pytania w języku francuzkim lub angielskim, gdyż kawaler stanowczo oświadczył raz na zawsze, iż tylko na uczynione w jednym z tych języków odpowiadać będzie; a ponieważ mała Luiza była bardzo ciekawą, tem samem o wiele rzeczy pytała, nauczyła się też wkrótce odpowiadać po francuzku lub angielsku.
Później, nie domyślając się nawet tego, uczyła się wielu innych rzeczy: astronomji tyle o ile to potrzebne kobiecie; naprzykład: księżyc zdaje się być wyjątkowo czułym dla zatoki neapolitańskiej, ponieważ prawdopodobnie, szczęśliwszy od gąsienicy, chrząszcza i człowieka, nie zapomniał o tem że jest córką Jowisza i Latony, że się urodziła na pływającej wyspie, że się nazywała Febą, kochała Endymiona i że, kokietka jak każda inna kobieta, nie znalazła przezroczystszego zwierciadła na całej kuli ziemskiej, od zatoki neapolitańskiej.
Księżyc który nazywała lampą nieba, zajmował bardzo małą Luizę, kiedy był w pełni, dopatrywała w nim zawsze twarzy, skoro się zmniejszył zapytywała czy szczury są w niebie i czy te szczury wyjadały księżyc, tak jak tutaj zjadły kiedyś ser.
Wtedy kawaler San Felice, zachwycony że może dać dziecku objaśnienie naukowe, chcąc je uczynić jasnem i odpowiedniem jego wiekowi, zabawiał się wykonaniem własnoręcznem modelu na wielką skalę naszego systemu planetarnego. Pokazywał jej księżyc, czterdzieści dziewięć razy mniejszy od ziemi, kazał mu obiegać ziemię w ciągu jednej minuty, na co zwykle potrzeba dwudziestu siedmiu dni, siedmiu godzin, czterdziestu trzech minut — i przewrotu jaki spełnia w tym samym czasie; wskazywał jej jak podczas tego obiegu, raz zbliża to znów oddala się od nas, że najodleglejszy punkt jego drogi nazywa się szczytem i że wtenczas jest o 91.150 mil od nas odległym, że najbliższy jego punkt zowie się perigeum i jest odległym zaledwo 80.105 mil. Tłómaczył jej że księżyc zarówno jak ziemia, dlatego tylko błyszczy, że odbija promienie słońca, że my możemy widzieć tylko część oświetloną nie zaś pokrytą cieniami nocy: ztąd pochodzi że go widzimy pod różnemi postaciami. Mówił jej, że ta twarz którą wyobrażała sobie kiedy księżyc był w pełni, są to po prostu nierówności gruntu księżycowego, wyłomy jego dolin, na które większy cień pada i wydatność gór odbijających światło; pokazywał jej nawet na wielkim planie naszego satelity wykonanym w obserwatorjum Neapolitańskiem, że to co brała za podbródek księżyca, było przed miljonami lat wulkanem wyrzucającym płomienie, jak teraz wyrzuca Wezuwjusz i który zagasł tak jak kiedyś Wezuwjusz zagaśnie. Dziecko słysząc pierwszy wykład, nie rozumiało, ale przy drugim lub trzecim rozjaśniało się w jego umyśle.
Jednego poranku kiedy kupiono tripoli (kruchy gliniasty kamień do czyszczenia metali) dla odnowienia jej łóżeczka miedzianego, Luiza zobaczyła kawalera uważnie przyglądającego się przez mikroskop, temu czerwonawemu pyłkowi, zbliżyła się doń na palcach i zapytała:
— Czemu się tak przyglądasz, dobry przyjacielu San Felice?
— I skoro pomyślę — mówił kawaler sam do siebie i razem odpowiadając Luizie, że potrzeba 187 miljonów tych wymoczków ażeby zaważyły gram jeden!
— 187 czego? zapytała dziewczynka.
Tym razem wykład był ważny, kawaler wziął dziecko na kolana i mówił:
— Ziemia, maleńka Luizo, nie zawsze była taką jaką jest dzisiaj, to jest zasłana trawnikami, pokryta kwiatami, ocieniona granatami, pomarańczowemi drzewami i laurami różowemi. Nim była zamieszkaną przez człowieka i zwierzęta jakie widzisz, była naprzód pokryta wodą, później roślinami, wreszcie olbrzymiemi palmowemi drzewami. Tak samo, jak domy nie wyrastają same, a trzeba je budować, Bóg, wielki budowniczy świata, musiał zbudować ziemię. I tak, jak budują domy z kamieni, wapna, gipsu i dachówek, tak samo Bóg utworzył ziemię z rozmaitych żywiołów. Jednym z tych żywiołów są niedostrzeżone robaczki, mające skorupę jak ostrygi, lub tarczę jak żółwie. One to dostarczyły materjału na wielkie łańcuchy gór Kordyljerskich. Apeniny środkowych Włoch, których ostatnie szczyty ztąd dostrzegasz, są utworzone z ich szczątków, a niedające się ująć odłamki ich skorupy, służą do politurowania, nadając połysk tej miedzi. I wskazał na łóżeczko które czyściła służąca.
Inną rażą znów, widząc piękne koralowe drzewo przyniesione kawalerowi przez rybaka Torre del Greco, dziecko zapytało, dlaczego koral nie ma liście tylko gałęzie.
Kawaler wytłomaczył jej wtenczas, że koral nie był naturalną rośliną jak to sądziła, ale utworem zwierzęcym. Słuchała go z niezmiernem zadziwieniem kiedy mówił, że tysiące, a raczej miljony polipów gromadzą się, aby utworzyć z wapna którem żyją, odrywanego gwałtownością fali od skał, te gałązki z początku miękkie, ssane i gryzione przez ryby, powoli wzmacniające się i nabierające koloru szkarłatnego, do którego poeci przyrównywają usta kobiety. Powiedział jej że maleńkie zwierzątko zwane verment, buduje, zapełniając próżnię zostawioną między polipami i koralami, chodnik wokoło la Ricile, inne znów zwane tubipores, tworzą w Oceanii wyspy mające do trzydziestu mil obwodu, łączące się z sobą skałami podwodnemi, które z czasem zatrzymywać będą okręta i przeszkadzać żegludze.
Z tego co powiedzieliśmy, można powziąść wyobrażenie o wykształceniu jakie od swego niezmordowanego i uczonego przewodnika, odebrała Luiza Molina. W miarę rozwijania się jej umysłu, zapełniano go wiadomościami jasnemi, prawdziwemi, tłómacząc wszystko, co mogło być wytłomaczone tak, że żadna niepewność lub powątpiewanie nie wkradło się do jej młodocianej wyobraźni.
I jak to przyrzekł San Felice swemu przyjacielowi, wzrastała silna i wiotka jak palma u podnóża której odbywały się po większej części wykłady.
Kawaler San Felice co dwa tygodnie pisywał do księcia Caramanico; donosił mu o Luizie, a ta zawsze w liście kilka słów do ojca dodawała.
Około 1780 roku książę Caramanico przeszedł z ambasady Londyńskiej do ambasady Paryskiej. Ale kiedy Tulon rojaliści wydali Anglikom, rząd Obojga-Sycylji oświadczywszy się, a raczej nie oświadczając się wcale sprzymierzeńcom Pitt, posłał swe wojska przeciw Francji, książę Caramanico, zbyt prawy aby pozostał na stanowisku jakie mu narzucono, prosił o odwołanie. Acton nie chciał się na to zgodzić i zamianował go wice-królem Obojga-Sycylji, w następstwie zmarłego niedawno markiza Caracciolo. Caramanico udał się na swe stanowisko, nie wstępując do Neapolu.
Wyższa inteligencja i wrodzona dobroć księcia, zastosowana do zarządu tego pięknego kraju zwanego Sycylją, wkrótce zdziałała cuda i to właśnie w chwili kiedy Neapol, popychany złowrogim wpływem Actona i Karoliny, wielkiemi krokami zdążał ku przepaści, widział swoje więzienia przepełnione najznakomitszemi obywatelami, słyszał juntę stanu domagającą się przywrócenia praw tortury, zniesionych jeszcze w średnich wiekach i widział egzekucją Emanuela Deo, Vitagliano i Gagljani to jest trojga dzieci.
To też Neapolitańczycy, porównywując trwogę pośród której żyli, prawo proskrypcji i śmierci zawieszone nad ich głowami, ze szczęściem Sycylijczyków, opieką i ojcowskim ich rządem, mogąc tylko po cichu oskarżać królowę, głośno potępiali Actona, zwalając całą winę na cudzoziemca i mówiąc: że jak niegdyś Acton zastąpił Caramanicę, tak teraz Caramanico powinien zastąpić Actona.
Więcej jeszcze mówiono. Mówiono, że królowa w słodkiem wspomnieniu swej pierwszej miłości, podzielała pragnienie neapolitańczyków, i gdyby jej nie powstrzymywał wstyd fałszywy, głośno oświadczyłaby się za księciem Caramanico. Wieści te tak długo trwały iż można było mniemać, że w Neapolu jest rzeczywiście lud i że ten lud ma głos.
W tym samym czasie San Felice otrzymał list następującej treści:
„Przyjacielu! Nie wiem co się ze mną dzieje, ale od dziesięciu dni, włosy moje siwieją i wypadają, zęby chwieją się w dziąsłach i odstają od szczęki, nieprzezwyciężona senność i znużenie opanowały mię. Po odebraniu tego listu natychmiast przyjeżdżaj z Luizą do Sycylji i staraj się przybyć zanim umrę.

Twój Józef.“

Było to przy końcu 1795 roku; Luiza miała lat dziewiętnaście, a od czternastu nie widziała swego ojca; pamiętała jego miłość, ale nie osobę; pamięć jej serca była wierniejszą od pamięci oczów.
San Felice nie od razu oznajmił jej całą prawdę, powiedział tylko że jej ojciec będąc chorym pragnie ją widzieć. Pobiegł tylko do przystani pocztowej dla zapewnienia sobie środków przejazdu. Szczęściem jeden z lekkich statków zwanych speronare, przywiózłszy pasażerów do Neapolu, powracał próżny do Sycylji. Kawaler wynajął go na cały miesiąc aby nie mieć kłopotu z powrotem i tego samego dnia wyjechał z Luizą.
Wszystko sprzyjało tej smutnej podróży. Czas był piękny, wiatr pomyślny, przy końcu trzeciego dnia zarzucono kotwicę w porcie Parmo.
Zaraz na pierwszym kroku zdawało się kawalerowi i Luizie, że wchodzą do miasta umarłych, atmosfera smutku napełniała ulicę, żałobna zasłona zdawała się okrywać gród który sam siebie nazywał szczęśliwym.
Procesja zatamowała im przejście, niesiono relikwie świętej Rozalji do katedry. Przeszli koło kościoła, cały był obity kirem i odmawiano modlitwy konających.
— Co to jest? zapytał kawaler człowieka wchodzącego do kościoła, dla czego wszyscy mieszkańcy mają minę tak zrozpaczoną?
— Pan nie jesteś Sycylijczykiem? zapytał człowiek.
— Nie, jestem Neapolitańczyk i przybywam z Neapolu.
— To nasz ojciec umiera, powiedział Sycylijczyk.
A że kościoł był zbyt napełniony, aby mógł wejść do niego, człowiek ukląkł na stopniach i mówił głośno, bijąc się w piersi:
— Święta Matko Boża! Ofiaruj moje życie Twemu boskiemu Synowi jeżeli życie takiego jak ja biednego grzesznika, może odkupić życie naszego ukochanego wice-króla.

— O! wykrzyknęła Luiza, słyszysz dobry przyjacielu, to za mego ojca się modlą, to mój ojciec umiera... Biegnijmy, biegnijmy!

Ojciec i córka.

W pięć minut potem, kawaler San Felice i Luiza, byli u drzwi starego pałacu Rogera położonego na drugim końcu miasta przeciwległym portowi.
Książę już nie przyjmował nikogo. Przy pierwszych objawach choroby, książę pod pozorem uregulowania interesów, żonę i dzieci wysłał do Neapolu. Czy chciał im oszczędzić widoku swej śmierci? czy też chciał umierać w objęciach tej od której był oddzielony całe życie.
Jeżelibyśmy mieli jakiekolwiek wątpliwości w tym punkcie, list księcia Caramanico pisany do kawalera San Felice, rozprasza je.
Według poprzednio otrzymanego rozkazu, nie chciano wpuścić i nowo przybyłych; ale zaledwo San Felice wymienił swoje i Luizy nazwisko, kamerdyner wydał okrzyk radości i pobiegł do apartamentów księcia wołając:
— Mój książę, to on! mój książę, to ona!
Książę który od trzech dni nie podnosił się z szezlongu, którego musiano podnosić aby mu podać napój uspakajający, mający przynieść ulgę jego cierpieniom, książę powstał mówiąc:
— O! wiedziałem że Bóg doświadczywszy mnie tyle, pozwoli mi ich widzieć oboje przed śmiercią!
Książę otworzył ramiona; kawaler i Luiza stanęli we drzwiach pokoju. Na sercu umierającego tylko dla jednego z nich było miejsce, San Felice popchnął Luizę w objęcia ojca mówiąc:
— Idź moje dziecko, masz do tego prawo.
— Mój ojcze! mój ojcze! wołała Luiza.
— Ah! jakaż ona piękna! szeptał umierający, i jak ty dotrzymałeś uczynionej mi obietnicy, święty przyjacielu mego serca. I jedną ręką przyciskając Luizę do swojej piersi, drugą wyciągnął do kawalera.
Luiza i San Felice wybuchnęli głośnym płaczem.
— O! nie płaczcie, nie płaczcie, powiedział książę z nieokreślonym uśmiechem. Ten dzień jest dla mnie dniem uroczystym. Czyż nie potrzeba było jakiegoś wielkiego zdarzenia, jak to, które się ma spełnić, abyśmy się jeszcze raz na tym świecie zobaczyli, a kto wie? może śmierć mniej rozłącza jak nieobecność. Nieobecność jest faktem znanym, doświadczonym; śmierć jest tajemnicą. Uściskaj mnie kochane dziecię; tak, pocałuj mnie dwadzieścia, sto, tysiąc razy; pocałuj mnie za każdy rok, za każdy dzień,.za każdą godzinę, ubiegłą od lat czternastu. Jakaś ty piękna! jakżeż ja dziękuję Bogu że pozwolił mi zachować twój obraz w mojem sercu i unieść go z sobą do grobu I z silą której się sam w sobie nie domyślał, przyciskał swą córkę do piersi, jak gdyby ją istotnie chciał wprowadzić do swego serca. Później, odezwał się do kamerdynera stojącego na uboczu, aby przepuścić San Felice i Luizę.
— Nikogo, słyszysz Giovanni? nawet doktora! nawet księdza’ tylko śmierć ma prawo teraz wejść tutaj.
Książę upadł na szezlong wycieńczony dokonanym wysiłkiem; jego córka uklękła przy nim, czoło podniosła do wysokości jego ust, San Felice stał przy nim. Powoli zwrócił głowę do San Felice, potem osłabionym głosem:
— Otruli mnie, mówił, podczas gdy Luiza głośno płakała; to mnie tylko zadziwia że tak długo się z tem ociągano. Pozostawili mi trzy lata; korzystałem z nich aby uczynić cokolwiek dobrego dla tego nieszczęśliwego kraju. Powinienem im być wdzięczny, dwa miliony serc będzie mię żałować, dwa miliony ust będzie się za mnie modlić.
Później, kiedy córka jego, patrząc nań zdawała sobie coś przypominać:
— O! ty mnie nie pamiętasz biedne dziecię, powiedział, a gdybyś pamiętała nawet, nie mogłabyś poznać tak jestem zmieniony. Przed piętnastu dniami, San Felice, pomimo moich czterdziestu ośmiu lat, byłem prawie młodzieńcem; w piętnaście dni o pół wieku zestarzałem... stuletni, czas abym umierał! Później patrząc na Luizę, położył rękę na jej głowie: — Ale ja, ja cię poznaję, powiedział: zawsze masz swoje piękne blond włosy i wielkie czarne oczy; jesteś zachwycającą dziewicą; ale byłaś i pięknem dzieckiem! Kiedy ją ostatni raz widziałem, San Felice, powiedziałem jej, że ją opuszczam na długo, może na zawsze; wybuchnęła płaczem, tak jak to czyni w tej chwili. Ale ponieważ wtenczas była jeszcze nadzieja, wziąłem ją w objęcia i powiedziałem: Nie płacz moje dziecko, robisz mi przykrość. A ona tłumiąc westchnienia: — Idź precz zmartwienie! powiedziała, ojciec tego chce. I przez łzy uśmiechnęła się do mnie. Nie, anioł ujrzany w roztwartem niebie, nie mógł być łagodniejszym, nie mógł być piękniejszym od niej...
Umierający dotknął ustami głowy dziewicy i widać było grube łzy spływające na włosy które całował.
— O! dziś nie powiem tego, szeptała Luiza, bo dziś boleść moja jest wielka.. O’. mój ojcze, mój ojcze, czyż nie ma nadziei ocalenia ciebie?
— Acton jest synem zręcznego chemika, powiedział Caramanico, a on uczył się od swego ojca. — Potem odwracając się do San Felice. — Przebacz mi Lucjanie, powiedział, ale czuje zbliżającą się śmierć, chciałbym na chwilę zostać sam z moją córką. Nie bądź zazdrosnym, ja cię proszę o kilka minut, a zostawiłem ci ją przez czternaście lat... Czternaście lat!... Przez te czternaście lat mogłem być tak szczęśliwym!.. O! człowiek jest szalony!
Kawaler rozrzewniony że książę przypomniał sobie imię którem nazywał go w kollegium, uściskał podaną mu rękę i cicho oddalił się.
Książę patrzał za nim, potem kiedy zniknął:
— Otóż jesteśmy sami, moja Luizo, powiedział... Nie niepokoję się twoim majątkiem, bo ten ci zapewniłem, ale jestem niespokojny o twoje szczęście... Zobaczmy, zapomnij że jestem prawie obcy dla ciebie, zapomnij że jesteśmy rozdzieleni od lat czternastu; wyobraź sobie że wzrastałaś przy mnie, powierzając mi wszystkie swoje myśli; a więc, gdyby tak było, cóżbyś mi miała do powiedzenia w tej ostatniej godzinie?
— Tylko to mój ojcze: Idąc do pałacu, spotkaliśmy człowieka z ludu, ukląkł we drzwiach kościoła, gdzie proszono za ciebie, łącząc swoją modlitwę z modlitwą ogółu, mówił: „Święta Matko Boża! ofiaruj moje życie Twemu boskiemu synowi, jeżeli życie biednego jak ja grzesznika, może odkupić życie naszego ukochanego vice-króla.“ Tobie i Bogu, mój ojcze, nic innego nie miałabym do powiedzenia, tylko to co mówił ten człowiek Madonie.
— Ofiara byłaby zbyt wielką, odpowiedział książę, potrząsając łagodnie głową Ja, dobre czy złe przeżyłem moje życie: ty, moje dziecko — powinnaś przeżyć swoje i aby je przygotować ile możności szczęśliwem, nie miej dla mnie tajemnic.
— Ja nie mam dla nikogo tajemnic, odrzekła dziewica, patrząc swemi wielkiemi, przeźroczystemi oczami, w których się malował cień zadziwienia.
— Masz lat dziewiętnaście Luizo?
— Tak, mój ojcze.
— Nie doszłaś do tego wieku nie pokochawszy kogoś?
— Kocham ciebie mój ojcze, kocham kawalera który ciebie przy mnie zastąpił; na tem kończą się moje uczucia.
— Nie rozumiesz mnie, albo udajesz że nie rozumiesz, Luizo, pytam się ciebie, czy nie wyróżniłaś jakiego młodego człowieka z tych, których widywałaś u San Felice lub gdzieindziej?
— Nie wychodziliśmy nigdy mój ojcze i nigdy nie widziałam u mego opiekuna innego młodego człowieka, jak tylko mego mlecznego brata Michała, który co piętnaście dni przychodził po niewielką pensję jaką wyznaczyłam jego matce.
— Więc nikogo nie kochasz miłością?
— Nikogo, mój ojcze.
— Żyłaś szczęśliwa do tej chwili?
— O! bardzo szczęśliwa.
— I nie pragnęłaś niczego?
— Ciebie zobaczyć, oto wszystko.
— Czy dalszy ciąg dni podobnych tym, które do dzisiaj przeżyłaś, zdawałby ci się wystarczającem szczęściem?
— Nie pragnę nic innego od Boga jak podobnej drogi dla doprowadzenia mię do nieba. Kawaler jest tak dobry!
— Posłuchaj Luizo. Ty nigdy wiedzieć nie będziesz ile jest wart ten człowiek.
— Gdyby ciebie nie było mój ojcze, powiedziałabym że nie znam istoty lepszej, czulszej, więcej poświęcającej się jak on. O! wszyscy znają jego wartość, mój ojcze, wyjąwszy jego samego, nieświadomość ta jest w nim jedną cnotą więcej.
— Luizo, ja od kilku dni, to jest od chwili gdy myślę tylko o dwóch rzeczach: o śmierci i o tobie, marzyłem żebyś ty mogła przejść w pośród tego złego, zepsutego świata nie mieszając się do niego; posłuchaj, nie mamy czasu do stracenia na próżne przygotowania; powiedz z ręką na sercu, czy bez wstrząsu zgodziłabyś się zostać żoną San Felice.
Dziewica zadrżała i spojrzała na księcia.
Czyś mnie nie słyszała? zapytał książę.
— Owszem mój ojcze, ale pytanie zadane mi przez ciebie było tak dalekiem mojej myśli...
— Dobrze, moja Luizo, nie mówmy o tem więcej, mówił książę, zdając się widzieć opór ukryty pod tą odpowiedzią. Pytanie zadane ci, więcej było dla mnie, egoisty, niż dla ciebie. Skoro się umiera, widzisz, jest się strwożonym i zaniepokojonym, zwłaszcza gdy się pamięta życie. Umarłbym spokojny i pewny twego szczęścia powierzając cię tak wielkiej duszy, tak szlachetnemu sercu, nie mówmy o tem więcej i przywołajmy go... Lucjanie!
Luiza ścisnęła rękę swego ojca jakby dla przeszkodzenia mu powtórzyć drugi raz imienia kawalera.
Książę spojrzał na nią.
— Jeszcze ci nie odpowiedziałam mój ojcze, rzekła.
— Odpowiadaj więc. O! nie mamy wcale czasu do stracenia.
— Ojcze mój, mówiła Luiza, nie kocham nikogo; ale pokocham kogo mi wskażesz, życzenie twoje wyrażone w podobnej chwili będzie rozkazem.
— Zastanów się dobrze, odrzekł książę którego twarz wyraz radości opromienił.
— Już powiedziałam mój ojcze! odrzekła dziewica zdając się czerpać pewność odpowiedzi w uroczystości położenia.
— Lucjanie! zawołał książę.
San Felice wszedł.
— Pójdź, pójdź prędko, mój przyjacielu, ona się zgadza, ona chce tego.
Luiza podała rękę kawalerowi.
— Na co się zgadzasz Luizo, zapytał kawaler głosem słodkim i pieszczotliwym.
— Ojciec mój powiedział iż umrze szczęśliwy, dobry przyjacielu, jeżeli mu przyrzekniemy, ja zostać twoją żoną, ty być moim mężem. Ja ze swej strony przyrzekłam.
Jeżeli Luiza nie była przygotowaną na podobne zwierzenie, niewątpliwie kawaler jeszcze mniej, patrzył kolejno na księcia i na Luizę, i z gwałtownym wykrzykiem:
— Ależ to niepodobna! powiedział.
Ale spojrzenie rzucone w tej chwili na Luizę, dawało mu jasno do zrozumienia że wcale nie od niej wychodziło niepodobieństwo.
— Niepodobna, a dlaczego? zapytał książę.
— Ależ spójrz na nas oboje! Oto ona, wstępująca na próg życia w całym kwiecie młodości, nie znająca ale radaby poznać miłość i ja!... ja z memi czterdziestu ośmiu latami, siwemi włosami, głową pochyloną nauką!... Sam widzisz że to niepodobna Józefie.
— Tylko co mi powiedziała, że tylko nas dwóch kocha na świecie.
— Właśnie też; kocha nas jednaką miłością; my obaj, jeden dopełniając drugiego, byliśmy jej ojcem, ty przez krew, ja wychowaniem; ale jej ta miłość wkrótce nie wystarczy. Dla młodości potrzeba wiosny, pączki puszczają w marcu kwiaty, rozkwitają w kwietniu; zaślubiny natury odbywają się w maju; ogrodnik chcący zmieniać porządek pór roku, byłby nietylko szalonym, ale bezbożnym.
— O! ostatnia moja nadzieja zgubiona! powiedział książę.
— Widzisz to mój ojcze, zaczęła Luiza, nie ja a on odmawia.
— Tak, to ja odmawiam, ale rozumem moim nie zaś sercem. Czyż zima odrzuca kiedy promień słońca? Gdybym był samolubem, powiedziałbym: Przyjmuję. Porwałbym cię w ramiona jak starożytni bogowie gwałtem porywający, unosili nimfy; ale wiesz o tem, jakkolwiek był bogiem Pluton, zaślubiając córkę Ceres, za cały posag dał jej wieczną noc w której umarłaby z nudy, gdyby jej matka nie była dodała sześciu miesięcy dnia. Nie myśl już o tem, Caramanico; sądząc iż gotujesz szczęście swemu dziecku i przyjacielowi, okryłbyś żałobą dwa serca.
— Kochał mnie jak swoją córkę, a niechce mnie za swoją żonę, powiedziała Luiza. Ja go kochałam jak ojca, a jednakże chcę go za małżonka.
— Bądź błogosławioną moja córko, odrzekł książę.
— A ja, Józefie, mówił dalej kawaler, czyż mam być wyłączony od twego ojcowskiego błogosławieństwa. Jakto, ciągnął dalej wzruszając ramionami, jakto może być abyś ty wyczerpawszy wszystkie namiętności, miał tak błędne wyobrażenie o tajemnicy, zwanej tajemnicą życia?
— Eh! zawołał książę, właśnie też dlatego że wyczerpałem wszystkie namiętności, że spróbowałem owoców tego martwego morza i znalazłem je pełnemi popiołu, właśnie dla tego chciałem jej zapewnić życie łagodne, spokojne, bez wielkich wrażeń, słowem takie, jakie dotąd pędziła i nazywa je szczęśliwem. Czy ty mi powiedziałaś, że byłaś dotąd szczęśliwą?
— Tak mój ojcze, bardzo szczęśliwa.
— Słyszysz ją Lucjanie!
— Bóg mi świadkiem, powiedział kawaler obejmując głowę Luizy, zbliżając jej czoło do swych ust i składając na nim pocałunek taki sam jaki składał co rano, Bóg mi świadkiem, że ja także byłem szczęśliwy — Bóg mi świadkiem jeszcze, że w dniu kiedy Luiza opuści mnie, ażeby pójść za swoim mężem, w dniu tym wszystko co kocham na świecie, wszystko co mnie przywiązuje do życia, opuści mnie. W. tym dniu mój przyjacielu, okryję się całunem oczekując grobu!
— A więc, powiedział książę.
— Ależ ona będzie kochać, mówię ci, zawołał San Felice z odcieniem boleści w głosie; ona będzie kochać, a tym ukochanym nie ja będę i Powiedz! czyż nie lepiej aby kochała będąc dziewicą i wolną, aniżeli kobietą zamężną i związaną? Wolna uleci jak ptak wzywając śpiewem drugiego ptaka: a cóż obchodzi odlatującego ptaka, że gałęź na której spoczywał zadrży, zwiędnie i umrze po jego oddaleniu? — Później z wyrazem melancholicznym, właściwym tylko tej poetycznej naturze: — Gdyby przynajmniej, dodał, ptak powracał usłać gniazdko na opuszczonej gałęzi, może i ona by ożyła!
— A zatem, powiedziała Luiza, ponieważ nie chcę ci być nieposłuszną mój ojcze, nie wyjdę wcale za mąż.
— Odłamie nieurodzajny drzewa złamanego burzą, szeptał książę, zwiędnij więc razem z nim!
I opuścił głowę na piersi: łza z jego oka padła na rękę Luizy; ta w milczeniu podniosła ją i upadłą łzę pokazała kawalerowi.
— A więc, ponieważ oboje tak tego pragniecie, zgadzam się na to czego się obawiam i zarazem najwięcej pragnę na świecie; ale pod jednym warunkiem.
— Jakim? zapytał książę.
— Małżeństwo dopiero za rok będzie zawarte. Przez ten rok, Luiza zobaczy świat którego nie widziała, pozna młodzież, której nie zna. Jeżeli przez rok, nikt ze spotkanych jej się nie podoba, jeżeli przez ten rok zawsze będzie, równie gotową wyrzec się świata jak dzisiaj, jeżeli wreszcie, za rok przyjdzie i powie:.. W imię mego ojca, bądź moim mężem, mój przyjaciela! Wtenczas nie stawię już żadnej przeszkody, jeżeli nie będę przekonanym, to przynajmniej będę zwyciężonym próbą.
— O! mój przyjacielu! zawołał książę chwytając go za obie ręce.
— Ale słuchaj, co mam ci jeszcze powiedzieć Józefie, bądź świadkiem uroczystego zobowiązania jakie przyjmuję i mścicielem nieubłaganym jeżeli go nie dotrzymam. Tak, ja wierzę w czystość, niewinność i cnotę tego dziecięcia, jak wierzę w cnotę aniołów; ale ona jest kobietą i może upaść.
— O! wyszeptała Luiza, zakrywając twarz rękami.
— Ale ona może upaść, powtórzył uparcie San Felice. W tym wypadku, przyrzekam ci przyjacielu, przysięgam ci bracie, na ten krzyż, godło wszelkiego poświęcenia, przed którym za chwilę nasze ręce się połączą, gdyby się stało takie nieszczęście, przysięgam ci że dla upadłej będę miał tylko litość, przebaczenie i powiem biednej grzesznicy słowa naszego Odkupiciela powiedziane do Magdaleny: „Ten który jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamieniem“. — Podaj mi rękę Luizo.
Dziewica usłuchała, Caramanico podał im krucyfiks.
— Caramanico, powiedział San Felice, wyciągając rękę połączoną z ręką Luizy nad krucyfiksem, przysięgam ci, że jeżeli za rok Luiza zachowa te same zamiary, za rok tego samego dnia, w tej samej godzinie, Luiza będzie moją żoną. A teraz mój przyjacielu, umieraj spokojny, przysiągłem ci.
I w istocie, następnej nocy to jest z dnia 14 na 15 Grudnia 1795 roku, książę Caramanico skonał z uśmiechem na ustach, trzymając połączone ręce Luizy i San Felice.

Rok próby.

Żałoba była wielka w Palermo, pogrzeb według miejscowego zwyczaju odbył się w nocy i był wspaniały. Całe miasto postępowało za konduktem; katedra pod wezwaniem św. Rozalii była oświetlona jak kaplica gorejąca, nie mogła w sobie pomieścić tłumu. Tłum wylewał się aż na plac, a nie mieszcząc się tam dochodził do ulicy Toledo. Za katafalkiem, pokrytym czarnym aksamitnym całunem, zasianym srebrnemi łzami i ozdobionym nąjznakomitszemi orderami europejskiemi, postępował prowadzony przez dwóch paziów, koń wojenny księcia. Biedny zwierz rżał dumnie pod złoconym czaprakiem, nie pojmując swej straty i losu jaki nań oczekiwał.
Wychodząc z kościoła, postępował za karawanem, ale wtenczas pierwszy masztalerz księcia zbliżył się z lancetem w ręku i kiedy koń, poznając go, radował się i rżał, otworzył mu żyłę gardłową. Zwierz wydał żałosny jęk, bo chociaż ból nie był wielki, ale rana miała być śmiertelną. Spuścił głowę ozdobioną piórami barwy księcia, to jest białemi i zielonemi i postępował dalej; tylko cienka nitka krwi, wazka ale ciągła spływała z szyi na piersi i zostawiała ślad na bruku. Po przeciągu kwadransa potknął się pierwszy raz, podniósł się i zarżał, już nie z radości a bólu.
Kondukt postępował pośród śpiewu księży, światła pochodni, dymu kadzideł, przechodząc ulice obite kirem, pod łukami żałobnemi cyprysów. Tymczasowy grób, był przygotowany dla księcia, na Campo Santo u Kapucynów, później, ciało jego miało być przeniesione do familijnego grobu w Neapolu.
U bramy miasta koń coraz więcej osłabiony utratą krwi, potknął się po raz drugi; zarżał z przerażenia i oko jego obłąkało się.
Dwoje cudzoziemców, dwoje nieznajomych, mężczyzna i kobieta, odczuwali tę prawie królewską żałobę, która od klas najwyższych dochodziła aż do najnędzniejszych warstw społeczeństwa. Temi nieznajomemi był kawaler i Luiza, mieszając swoje łzy jedna szeptała: Mój ojcze!... drugi: Mój przyjacielu!...
Przybyto do grobu, oznaczonego tylko płytą marmurową z herbami i nazwiskiem księcia. Płytę tę podniesiono dla wniesienia trumny i De Profundis śpiewane przez sto tysięcy głosów, wzniosło się do nieba.
Konający koń straciwszy w drodze połowę krwi, upadł na przednie kolana. Możnaby powiedzieć, że biedny zwierz modlił się także za swego pana. Ale skoro ucichła ostatnia nuta śpiewu księży, padł na zamkniętą płytę, wyciągnął się na niej, jak gdyby pilnując wstępu i wydał ostatnie tchnienie. Były to zabytki zwyczajów wojowniczych i poetycznych średnich wieków: koń nie powinien przeżyć swego jeźdźca. Czterdziestu dwóch koni zabito na zwłokach pierwszego.
Zgaszono pochodnie i cały kondukt, ogromny, milczący jak procesja duchów, powrócił do ciemnego miasta, gdzie żadne światełko nie błyszczało ani w oknach ni na ulicy. Możnaby powiedzieć że cały gród umarłych był oświetlony jedynym świecznikiem, a skoro go śmierć zagasiła, wszystko pokryło się nocą.
Nazajutrz równo z brzaskiem, San Felice i Luiza odjechali do Neapolu. Trzy miesiące poświęcono tej boleści serdecznej, podczas których nie zmieniano dawnego trybu życia, tylko było ono smutniejszem jeszcze.
Po upływie trzech miesięcy, San Felice wymagał aby się rozpoczął rok próby, to jest: żeby Luiza zobaczyła świat. Kupił powóz i konie, powóz najwykwintniejszy i konie jakie mógł znaleść najlepsze. Powiększył swój dom stangretem, kamerdynerem, panną służącą i zaczął należeć z Luizą do codziennie spacerujących po Toledo i Chiaja.
Księżna Fusco jej sąsiadka, wdowa trzydziestoletnia i pani ogromnego majątku, przyjmowała u siebie najwytworniejsze towarzystwo Neapolu. Pociągana uczuciem sympatycznym tak dużo znaczącem u Włoszek, zapraszała często na te wieczory swą młodą przyjaciółkę. Luiza odmawiała zwykle, dając za powód, życie odosobnione jakie prowadził jej opiekun. Teraz San Felice sam poszedł do księżnej Fusco, prosząc aby odnowiła swe zaprosiny, co też ona uczyniła z przyjemnością.
Zima 1796 roku była zarazem epoką uroczystości i żałoby dla biednej sieroty. Przy każdej nowej zręczności jaką nastręczał jej opiekun do pokazania się i błyszczenia, stawiała formalny opór i okazywała prawdziwą boleść. Ale San Felice odpowiadał jej słowami dziecka: Idź precz zmartwienie, ojciec tego chce. Zmartwienie nie uchodziło, ale niknęło tylko pozornie. Luiza zamykała w głębi serca; tryskało z jej oczu, malowało się na jej twarzy, a ten łagodny smutek, okrywający ją jak chmura, robił ją tem piękniejszą jeszcze.
Zresztą wiedziano, że jeżeli nie była najbogatszą dziedziczką, była przynajmniej jak nazywają w małżeństwie, bardzo przyzwoitą partją. Posiadała ona dzięki przezorności ojca i zabiegom kawalera San Felice 125.000 dukatów posagu, to jest pół miljona umieszczonego na najpewniejszych domach w Neapolu, u panów: Simon André Backer i Spółka, bankierów królewskich. Wreszcie spodziewano się, że odziedziczy także majątek po San Felice, którego jak sądzono była naturalną córką, a chociaż San Felice nie był kapitalistą, posiadał jednakże niejaką fortunę.
Luiza spotkała u hrabiny Fusco młodego człowieka od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat mającego, noszącego najpiękniejsze nazwisko, odznaczonego pod Talonem w czasie wojny z 1793 roku; otrzymał z rangą brygadjera dowództwo oddziału kawalerji mającej służyć za posiłki dla armji austryjackiej w czasie kampanji 1796 roku. Nazywał się książę Moliterno.
W owym czasie nie miał jeszcze na twarzy szramy od uderzenia szablą, która pozbawiając go oka, służyła za dowód jego waleczności przyznawanej mu przez wszystkich. Nosił znakomite imię, posiadał majątek, pałac na Chiaja. Ujrzał Luizę, pokochał ją i prosił księżnę de Fusco o pośrednictwo do jej młodej przyjaciółki, lecz dostał odmowę.
Luiza spotykała się często na spacerach, jeżdżąc swym pysznym powozem i pięknymi końmi z młodzieńcem od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat liczącym. Był to jednocześnie Richelieu i San George neapolitański. Był to starszy brat Nicolina Caracciolo z którym poznaliśmy się już w pałacu królowej Joanny, nazywał się książę Rocca Romana.
Wielki rozgłos, który nie byłby może zbyt zaszczytnym dla szlachcica w naszych stolicach północy, ale który w Neapolu kraju obyczajów lekkich i moralności wygodnej, służył do zwiększenia jego wziętości i uczynił przedmiotem zazdrości złotej młodzieży neapolitańskiej. Mówiono że był on jednym z kochanków chwilowych, na których faworyt minister Acton pozwalał królowej, z warunkiem, że on sam pozostanie kochankiem dożywotnim i że królowa będzie utrzymywała jego przepych, piękne konie, liczną służbę, bo majątek jego nie wystarczał na te wydatki. Ale mówiono także, że tak jak on protegowany, książę mógł dojść do wszystkiego.
Pewnego dnia, nie wiedząc jak się dostać do San Felice, książę Rocca Romana przedstawił się ze strony następcy tronu Franciszka, którego był masztalerzem Przynosił on dyplom na bibljotekarza Jego Wysokości, rodzaj synekury ofiarowanej przez księcia prawdziwym zasługom San Felice.
San Felice odmówił, uznając się niezdolnym, nie do piastowania urzędu bibljotekarza, ale do zastosowania się do obowiązków etykiety nieuniknionej przy posadzie dworskiej. Nazajutrz powóz księcia zatrzymał się przed drzwiami domu Palmowego. Książe sam przybywał ponowić ofiarę wielkiego koniuszego.
Nie sposób było odrzucić tak wielkiego zaszczytu, ofiarowanego przez przyszłego dziedzica królestwa San Felice postawił tylko chwilowe trudności i prosił, aby jego wysokość chciał mu udzielić sześciu miesięcy zwłoki. Po tych sześciu miesiącach Luiza będzie albo jego żoną, albo żoną innego, jeżeli będzie żoną innego on będzie potrzebował rozrywki i pociechy, jeżeli zaś będzie jego, byłby to sposób otworzenia sobie drzwi dworskich i zapewnienia jej rozrywki.
Książe Franciszek, człowiek wykształcony, miłośnik prawdziwej nauki, przyjął zwłokę, powiedział komplement San Felice o piękności jego wychowanki i wyszedł.
Ale dla Rocca Romana drzwi zostały otwarte, przez trzy miesiące wyczerpującego na próżno skarby swej wymowy i cuda kokieterji.
Zbliżała się chwila mająca zawyrokować o losie Luizy, a Luiza pomimo otaczających ją pokus, ciągle trwała w postanowieniu dotrzymania przyrzeczenia danego ojcu. Wtedy San Felice chciał zdać szczegółowy rachunek i jej majątek odłączyć od swojego, aby Luiza nawet będąc jego żoną, była panią swej woli. Prosił więc bankiera Backer u którego pierwotna suma 50.000 dukatów była złożona, aby jak to nazywają w języku bankierskim, zrobił mu wykaz. Andrzej Backer, starszy syn Szymona Backera, przybył do San Felice ze wszystkimi papierami, dotyczącemi umieszczenia i dowodami materjalnemi w jaki sposób jego ojciec umieścił i jaki nadał obrót tym pieniądzom. Chociaż szczegóły te niewiele interesowały Luizę, San Felice chciał aby była obecną posiedzeniu. Andrzej Backer nie widział jej nigdy z blizka, został olśniony tą pięknością. Pod pozorem kilku brakujących mu papierów, powrócił do San Felice, powracał często i w końcu oświadczył swemu klijentowi, że szalenie kocha jego wychowankę. Mógł on żeniąc się, odłączyć od domu swego ojca miljon, ten z 500.000 franków Luizy, jeżeliby się zgodziła być jego żoną, mógł dobrym obrotem być niezmiernie powiększony i Luizę uczynić najbogatszą kobietą Neapolu, mogącą współzawodniczyć w elegancji z najwyższą arystokracją, zaćmić wielkie damy swoim przepychem tak, jak już zaćmiła je swoją pięknością Luiza nie dała się olśnić tą świetną przyszłością, a San Felice szczęśliwy i dumny, że Luiza wyrzekła się dla niego sławy Moliterna, dowcipu i elegancji Rocca Romana, majątku i przepychu Andrzeja Hackera, San Felice zaprosił Andrzeja Hackera, aby bywał u niego ile razy zechce, jako przyjaciel ale pod warunkiem, że wyrzecze się swej roli pretendenta.
Nakoniec termin naznaczony przez samego San Felice upłynął 14 listopada w rocznicę uczynionego przyrzeczenia, umierającemu księciu Caramanico. Skromnie, bez żadnej wystawy, tylko w obecności księcia Franciszka chcącego służyć za świadka swemu przyszłemu bibljotekarzowi, San Felice i Luiza Molina, zostali połączeni w kościele Piedigrotta.
Natychmiast po dokonaniu małżeństwa, Luiza prosiła męża, jako o pierwszą łaskę, aby zmniejszył dom i postawił go na dawnej stopie, pragnąc żyć tak samo, jak żyła przez lat czternaście. Stangreta i kamerdynera oddalono, powóz i konie sprzedano; zatrzymano tylko młodą pokojówkę Ninę, zdającą się być serdecznie przywiązaną do swej pani Naznaczono pensję starej wychowawczyni, tęskniącej zawsze za Portici. Wracała tam uradowana, jak wygnaniec powracający do rodzinnego kraju, Ze wszystkich znajomości, zawiązanych w ciągu dziesięciu miesięcy życia światowego, Luiza zachowała tylko jedną przyjaciółkę. Była nią księżna Fusco, bogata wdowa, dziesięć lat od niej starsza, jak to powiedzieliśmy już i na którą najzjadliwsza potwarz nie mogła nic wymyślić, chyba że zbyt głośno i swobodnie potępiała politykę rządu i prywatne życie królowej.
Wkrótce dwie przyjaciółki stały się nierozłączonemi. Dwa domy stanowiły niegdyś jeden, zostały rozdzielone przy działach familijnych. Postanowiono, że aby bez przeszkody widywać się każdej chwili dnia a nawet nocy, stare drzwi łączące je, zamknięte podług działów, znów zostały otwarte. Przedstawiono ten projekt kawalerowi San Felice, który nietylko nie widział w tem nic niewłaściwego, ale nawet sam sprowadził robotników do dzieła. Nic go nie mogło ucieszyć więcej dla jego młodej żony, jak przyjaciółka stanowiska, wieku i reputacji księżnej Fusco. Odtąd dwie przyjaciółki nie rozłączały się.
Cały rok upłynął w doskonałem szczęściu. Luiza skończyła dwadzieścia jeden lat i może całe jej życie upłynęłoby w tej słodkiej spokojności, gdyby nie kilka nieostrożnych słów wyrzeczonych o Emmie Lyona, a które powtórzono królowej. Karolina nie żartowała jeżeli chodziło o jej faworytę. Księżna Fusco odebrała od ministra policji rozkaz, przepędzenia jakiegoś czasu w swoich dobrach.
Zabrała z sobą jedną z tych przyjaciółek tak jak ona skompromitowaną, nazwiskiem Eleonora Fonseca Pimentel. Tę obwiniono, że nietylko mówiła ale pisała nawet.
Czas wygnania księżnej Fusco był nieokreślony. Tenże sam minister miał ją zawiadomić o pozwoleniu powrotu do Neapolu.
Pojechała do Basilicato gdzie leżały jej posiadłości, zostawiając Luizie wszystkie klucze od domu, aby w jej nieobecności mogła czuwać nad starannem zachowaniem wytwornych sprzętów Luiza pozostała sama.
Książe Franciszek bardzo polubił swego bibljotekarza, znajdując w nim pod powierzchownością człowieka światowego, naukę rozległą i gruntowną; nie mógł się obejść bez jego towarzystwa i przekładał je nad towarzystwo dworaków. Książę Franciszek był charakteru łagodnego i nieśmiałego który przez bojaźń, stał się następnie niezmiernie powściągliwym. Przerażony gwałtownościami politycznemi swej matki, widząc ją coraz więcej tracącą popularność, czując chwiejący się tron pod jego nogami, pragnąc odziedziczyć popularność jaką traciła królowa, okazywał się obcym, przeciwnym nawet polityce rządu neapolitańskiego. Nauka dostarczyła mu schronienia, z swego bibljotekarza zrobił sobie puklerz i zdawał się cały zajęty pracami archeologicznemi i filologieznemi, nie tracąc jednocześnie z oczu codziennych wydarzeń dworu, które jego zdaniem dążyły do katastrofy.
KsiążęFranciszek więc, zajmował się tą zręczną i głuchą opozycją liberalną, która w rządach despotycznych książąt zawsze robi dziedzicami korony. Na zasadzie tych danych, książę Franciszek także się ożenił i z wielką okazałością wprowadził do Neapolu tę młodą księżniczkę Marję Klementynę, której smutek i bladość robiły w pośród takiego dworu, wrażenie takie jakie robi w ogrodzie kwiat nocny, zawsze gotów do zamknięcia swego kielicha przy promieniach słonecznych. Usilnie zapraszał San Felice i jego żonę aby przyjęli udział w uroczystościach z tytułu tego małżeństwa; ale Luiza, wiedząc od swej przyjaciółki księżnej Fusco szczegóły zepsucia tego dworu, prosiła męża aby ją uwolnił od wszelkich prezentacji w pałacu. Jej mąż niewymownie zadowolony iż nad wszystko przekładała swoje spokojne życie, wytłomaczył ją jak mógł najlepiej. Czy znaleziona wymówka była dobrą? Główną rzeczą było, aby została za taką uznaną i przyjętą.
Ale, powiedzieliśmy już że prawie od roku księżna Fusco wyjechała i Luiza znalazła się samą. Samotność jest matką marzeń; a Luiza była sama, mąż jej zatrzymywany w pałacu, przyjaciółka na wygnaniu, Luiza więc zaczęła marzyć. O czem? ona sama nie wiedziała, jej marzenia nie miały formy, żadne widmo ich nie zaludniało Było to słodkie i upajające znużenie, nieokreślone i gorące pragnienie rzeczy nieznanych. Nic jej nie brakowało, niczego nie pragnęła, a jednakże czuła szczególniejszą próżnię której siedlisko, było jeżeli nie w sercu to przynajmniej koło serca.
Mówiła sama sobie że mąż jej, wiedzący tyle rzeczy, wytłomaczyłby jej niewątpliwie to nowe usposobienie, ale sama nie wiedziała dlaczego byłaby wołała raczej umrzeć, jak prosić go o wytłumaczenie w tym przedmiocie.
W takim to usposobieniu umysłu zastał ją mleczny brat Michał i mówił jej o wróżce Albańskiej. Po chwilowem wahaniu powiedziała ażeby ją przyprowadził wieczorem. Prawdopodobnie męża jej zatrzymają na dworze, z tytułu uroczystości danych na cześć Nelsona i dla uczczenia jego zwycięztwa nad Francuzami. Widzieliśmy co się działo podczas tej nocy w trzech odmiennych punktach: w ambasadzie angielskiej, w pałacu królowej Joanny i w domu Palmowym. Jak przyprowadzona do tego domu wróżka, bądź przypadkiem, bądź przenikliwością, bądź prawdziwą znajomością tajemniczej nauki, doszłej do nas od średnich wieków pod nazwą kabały, wróżka czytała w sercu młodej kobiety i przepowiedziała zmianę w tym sercu tak czystem i niepokalanem, zmianę jaką w nim miało sprowadzić blizkie zrodzenie się namiętności.
Fakt, czy z przypadku czy fatalności nastąpił po przepowiedni. Pociągnięta niezwyciężonem uczuciem ku temu, którego jej pospieszne przybycie prawdopodobnie ocaliło, po raz pierwszy okryła się swoją wyłączną tajemnicą, uciekała od obecności męża, udawała śpiącą, przyjęła na strwożonem czole spokojny małżeński pocałunek, a po wyjściu z pokoju San Felice zerwała się boso, z duszą pełną niepokoju i poszła niepewnym wzrokiem zapytywać śmierci krążącej nad łóżkiem rannego.
Pozostawmy ją z sercem przepełnionem uczuciem rodzącej się miłości, czuwającą z niepokojem u węzgłowia umierającego, a zobaczmy co się działo na radzie króla Ferdynanda nazajutrz po dniu, kiedy ambasador francuzki rzucił biesiadnikom sir Williamsa Hamilton, swe straszne pożegnanie.

Król.

Gdybyśmy przedsiębrali zamiast opowiadania historycznych wypadków, którym prawda nadała piętno jeszcze głębiej straszliwe i które wreszcie zajęły w dziejach świata niezatarte miejsce, gdybyśmy przedsiębrali, powiedzmy, napisać zwyczajny romans z dwóch lub trzechset stronnic, w celu bezpożytecznym i błahym zabawienia przedstawieniem przygód mniej więcej malowniczych, wypadków mniej lub więcej dramatycznych powstałych w naszej wyobraźni — lekką czytelniczkę lub czytelnika znudzonego, stawilibyśmy niezwłocznie naszą czytelniczkę lub czytelnika w obec posiedzenia tej rady gdzie był obecnym król Ferdynand a przewodniczyła królowa Karolina. Nie troszczylibyśmy się o poznajomienie bliżej z temi dwiema panującemi osobami, których zarysy daliśmy w pierwszym rozdziale, choć wtedy, jesteśmy pewni, coby opowiadanie nasze zyskało na pośpiechu, straciłoby na interesie, bo w naszem przekonaniu, im lepiej znamy działające osoby, tem ciekawiej rozpatrujemy ich złe lub dobre czyny. Tembardziej, że osoby które mamy uwydatnić w dwojgu ukoronowanych bohaterach tej historji, mają tyle stron dziwacznych, iż niektórym kartom naszego opowiadania byłoby trudno uwierzyć lub je pojąć, gdybyśmy się nie zatrzymali chwilę dla przeobrażenia szkiców pobieżnych, na dwa olejne portrety, odwzorowane ile możemy najlepiej, i które nie będą mieć nic wspólnego, przyrzekamy to naprzód, z temi urzędowemi malowidłami królów i królowych, jakie ministrowie wysełają hurmem do miast stołecznych departamentu lub obwodu dla ozdoby prefektur i merostw.
Powróćmy więc do rzeczy, a raczej osób najwyższych.
Śmierć Ferdynanda VI., zaszła w 1759 roku, powołała na tron Hiszpański młodszego jego brata, który panował w Neapolu i wstąpił po nim pod imieniem Karola III Karol III miał trzech synów; pierwszy imieniem Filip, miał po wstąpieniu na tron swego ojca zostać księciem Asturji i dziedzicem korony Hiszpańskiej, gdyby przez złe obchodzenie się matki nie oszalał, a raczej nie zgłupiał. Drugi, imieniem Karol, zajął miejsce pozostawione przez starszego brata i panował pod imieniem Karola IV. Trzecim nakoniec, był Ferdynand, któremu ojciec pozostawił koronę Neapolitańską zdobytą końcem swej szpady, gdy ją był zmuszony opuścić.
Młody ten książę, mający siedm lat w chwili wyjazdu swego ojca do Hiszpanji, zostawał pod podwójną opieką polityczną i moralną Opiekunem jego politycznym był Tanucci, regent państwa; moralnym książę San Nicandro, jego nauczyciel.
Tanucci był zręcznym i przebiegłym Florentczykiem, zawdzięczającym dość znakomite miejsce jakie zajmuje w historji, nie swojej osobistej za słudze, ale małej wartości ministrów następujących po nim; wielki w odosobnieniu, zeszedłby na zupełnie pospolitą figurę, gdyby porównać go z Colbertem a nawet z Luyois.
Co do księcia San Nicandro, który jak zapewniają kupił od matki Ferdynanda, królowej Marji Amelji[1] tej samej księżniczki która przez złe obchodzenie zrobiła warjatem swego najstarszego syna, prawo zrobienia już nie szalonym ale nieukiem jej trzeciego syna — i zapłacił za to prawo trzydzieści tysięcy dukatów; jak zapewniają był to najbogatszy, najniedorzeczniejszy, najwięcej zepsuty z dworaków, krążących około połowy ostatniego wieku, na dworze Obojga Sycylji.
Zapytujemy jak podobny człowiek mógł nawet za pomocą pieniędzy, zostać nauczycielem księcia, którego ministrem był człowiek tak rozumny jak Tanucci, regent państwa; odpowiedź jest prosta: Tanucci, raczej król nie regent Obojga Sycylji, rad był przedłużyć swe królowanie po dojściu do pełnoletności swego znakomitego wychowanka. Florentczyk miał przed oczami przykład Florentynki Katarzyny Medici, panującej kolejno pod Franciszkiem II, albo raczej nad Franciszkiem II., Karolem IX. i Henrykiem III.; to też i on spodziewał się dojść do panowania po lub nad Ferdynandem, jeżeli książę San Nicandro uczyni ze swego ucznia tak ciemnego i nic nieznaczącego jak jego nauczyciel.
I trzeba przyznać, że jeżeli takiemi były widoki Tanucciego, książę San Nicandro zastosował się do nich zupełnie: był to niemiecki jezuita, obowiązany nauczyć króla języka francuzkiego, którego król nigdy nie umiał, a ponieważ uznano za niewłaściwe uczyć go włoskiego, ztąd pochodziło że nie mówił, jeszcze w epoce swego małżeństwa, jak tylko językiem lazaronów, którego nauczył się od ludzi usługujących mu i dzieci ludu puszczanych dla jego rozrywki. Marja Karolina wstydziła go za to nieuctwo, nauczyła go czytać i pisać, trochę po włosku, czego nie umiał wcale. To też, w chwilach dobrego humoru albo czułości małżeńskiej, nie nazywał inaczej Karoliny jak: moja droga nauczycielko, robiąc w ten sposób aluzję do trzech części swego wykształcenia przez nią dopełnionego.
Jeżeli chcemy przykładu głupoty księcia San Nicandro, oto jeden z nich:
Pewnego dnia, godny nauczyciel znalazł w ręku ucznia Pamiętniki Sullego, które tenże starał się wyczytać, słysząc że pochodził od Henryka IV, a Sully był ministrem Henryka IV. Książkę natychmiast mu odebrano, a uczciwy nieroztropny który mu jej pożyczył, został surowo napomniany.
Książę San Nicandro pozwalał tylko na jedną książkę — i nie znał tylko tę jedną, było to Nabożeństwo do Najświętszej Panny.
I zwracamy uwagę na to pierwotne wychowanie aby nie czynić króla Ferdynanda więcej niż na to zasługuje odpowiedzialnym za haniebne czyny, jakie zobaczymy spełnionemi w dalszym ciągu naszego opowiadania. To pierwsze zastrzeżenie bezstronności postawiwszy, zobaczymy jakiem było to wychowanie.
Nie wystarczyło dla uspokojenia sumienia księcia San Nicandro, pocieszającego przekonania, że sam nie nie umiejąc, nie mógł niczego nauczyć swego ucznia. Ale, aby go utrzymać w ciągiem dzieciństwie, rozwijając ciągłemi ćwiczeniami przymioty fizyczne jakiemi go natura obdarzyła, usuwał od niego ludzi i książki, słowem wszystko co mogło mu dać wyobrażenie o tem co piękne, dobre i sprawiedliwe.
Król Karol III był jak Nemrod wielkim myśliwym. Książe San Nicandro dołożył wszelkich starań, aby przynajmniej pod tym względem, syn wstępował w ślady ojca. Przywrócił wszystkie srogie prawa polowania, zniesione pod panowaniem Karola III. Polujący ukradkiem, byli karani więzieniem, kajdanami, a nawet zrzucaniem z góry. Zapełniono znów lasy królewskie grubą zwierzyną, pomnożono straże i z obawy aby polowanie — przyjemność nużąca, nie zostawiała z powodu koniecznego przy niem znużenia, zbyt wiele czasu wolnego i żeby w tych chwilach wytchnienia, rzecz nieprawdopodobna ale możliwa, nie przyszła mu chęć do nauki, profesor wpoił w niego zamiłowanie rybołóstwa. Rozrywka spokojna i mieszczańska, mogąca służyć za wypoczynek po nużącej przyjemności polowania.
Niewymownie niepokoiło księcia San Nicandro, ze względu na naród któremu miał panować jego uczeń, że ten z natury był dobry i łagodny. Trzeba więc było koniecznie starać się poprawić go z tych błędów, którym podług zdania księcia nie można było pozwolić zakorzenić się w sercu królewskiem.
Zobaczmy więc jakiemi drogami dążył San Nicandro do poprawienia młodego księcia z tego podwójnego występku. Wiedział on, że starszy brat jego ucznia, książę Asturji, ten który wyjechał ze swoim ojcem do Hiszpanji, znajdował w czasie swego pobytu w Neapolu, najwyższą przyjemność obdzierając żywe króliki ze skóry.
Usiłował wyrobić upodobanie do tej rozrywki w Ferdynandzie; biedne dziecko okazało taki wstręt iż mógł je tylko skłonić do zabijania królików. Ażeby temu ćwiczeniu padać wdzięk zwyciężonej trudności i z obawy aby się nie skaleczył, (ponieważ nie można było dać strzelby do rąk ośmio lub dziewięcioletniego dziecka) zgromadzono z jakie pięćdziesiąt królików, złapanych poprzednio w siatkę i pędząc je przed sobą, zmuszono przechodzić przez otwór zrobiony we drzwiach. Młody książę stał tam, z kijem w ręku i zabijał je lub chybiał w drodze.
Inna rozrywka niemniej podobająca się księciu San Nicandro jak zabijanie królików, było podrzucanie zwierząt na kołdrach. Nieszczęściem przyszła Ferdynandowi fatalna myśl podrzucania polowego psa swego ojca; dostał za to surową naganę i wzbroniono mu raz na zawsze używania do swych rozrywek tych szlachetnych zwierząt.
Kiedy król Karol III. wyjechał do Hiszpanji, książę San Nicandro nie widział nic niewłaściwego w przywróceniu swemu uczniowi utraconej swobody, a nawet rozciągnąć ją od czworonożnych do dwunożnych stworzeń. Tak, jednego dnia Ferdynand bawiąc się piłką, zauważył pomiędzy przeglądającymi się cudownej jego zręczności w tem ćwiczeniu, młodzieńca szczupłego, biało upudrowanego w ubiorze księdza. W jednej chwili przyszła mu nieprzyzwyciężona chęć podrzucania go w górę Powiedział kilka słów do ucha lokaja oczekującego jego rozkazów. Lokaj pobiegł do zamku — rzecz działa się w Portici — powrócił z kołdrą. Król i trzej gracze zaprzestali gry, rozkazali pochwycić pacjenta wskazanego lokajom, położyć na kołdrze którą trzymali za cztery rogi i podrzucali go w pośród śmiechu przytomnych i krzyków pospólstwa.
Ten, któremu wyrządzono taką zniewagę, był młodszym synem szlachetnej rodziny Florenckiej. Nazywał się Mazzini. Wstyd iż służył za zabawkę księciu i pośmiewisko dworskiej gawiedzi, był tak wielki, że tego samego dnia opuścił Neapol, schronił się do Rzymu, a przybywszy tam zachorował i w parę dni umarł. Dwór Toskański, zaniósł skargę do gabinetu neapolitańskiego i madryckiego. Ale śmierć młodego człowieka była rzeczą zbyt małoważną aby zadość uczynił prawu ojciec winnego, albo sam winny.
Łatwo pojąć, że król cały oddany tego rodzaju rozrywkom, będąc dzieckiem, nudził się w towarzystwie ludzi rozumnych, młodzieńcem zaś wstydził się ich. To też cały swój czas przepędzał to na polowaniu, to na rybołostwie, to rozkazując dzieciom swego wieku, zebrawszy ich na dziedzińcu zamkowym i uzbroiwszy w kije, wykonywać rozmaite ćwiczenia, nazywając ich swoim dworem, pułkownikami, kapitanami i uderzając biczem tych, którzy żle wykonywali manewra i źle komenderowali. Odebrane razy batem, uważano za łaskę. Ci którzy powróciwszy wieczorem najwięcej takowych otrzymali, byli uważani za posiadających najwięcej łaski królewskiej.
Pomimo tak błędnego wychowania, król zachował zdrowy rozsądek, który jeżeli nie wpływano nań przeciwnie, prowadził go zawsze do sprawiedliwości i prawdy. W pierwszej epoce swego życia, to jest przed rewolucją francuzką, dokąd się nie obawiał napływu tego co nazywał złemi zasadami, to jest nauki i postępu, sam zaledwo umiejąc czytać i pisać, nie odmawiał nigdy ani miejsca ani pensji ludziom zasługującym na nie wykształceniem i nauką. Mówiąc tylko językiem gminu, nie był obojętnym na piękną, kwiecistą wymowę. Raz, zakonnik imieniem Fosco, prześladowany od zakonników swego klasztoru, ponieważ był lepszym i rozumniejszym od nich kaznodzieją, zdołał się dostać do króla. Rzucił się do jego nóg i opowiedział wszystko co cierpiał z ich głupoty i zazdrości. Król uderzony wykwintnością jego wyrażeń i siłą dowodzenia, długo z nim rozmawiał, nakoniec rzekł:
— Zostaw mi swoje nazwisko i powracaj do klasztoru. Daję ci moje słowo honoru, że najpierwsze wakujące biskupstwo, będzie dla ciebie.
Pierwsze wakujące biskupstwo, było biskupstwo Monopoli, w ziemi Bary, nad Adryatykiem.
Jak zwykle, wielki jałmużnik, przedstawił królowi trzech kandydatów znakomitego pochodzenia na tę posadę. Ale król Ferdynand potrząsłszy głową:
— Na Boga! powiedział, odkąd prezenta należy do ciebie, dosyć już mitr rozdałem osłom, którym dosyć było siodła. Podoba roi się dziś zrobić biskupa podług mego widzimisię, i spodziewam się że będzie więcej wart od wszystkich któremi ty obciążyłeś moje sumienie i za zatwierdzenie których proszę Boga i świętego Januarjusza o przebaczenie. I wymazawszy trzy nazwiska, napisał nazwisko ojca Fosco.
Ojciec Fosco jak to powiedział Ferdynand, był jednym z najwięcej odznaczających się biskupów i kiedy ktoś słysząc jego kazanie, chwalił przed królem nietylko jego wymowę, ale i życie przykładne.
— Wybierałem ich zawsze tak, odpowiedział Ferdynand, ale dotąd poznałem dopiero jednego człowieka zasługi pomiędzy duchowieństwem. Wielki jałmużnik przedstawia mi zawsze osłów na biskupów. Cóż chcecie, biedak zna tylko swoich współbraci stajennych.
Ferdynand posiadał czasami dobroduszność charakteru i tem przypominał Henryka IV. Kiedy raz spacerował w parku Caserty, ubrany w mundur wojskowy, jakaś wieśniaczka zbliżyła się do niego i powiedziała:
— Powiedziano mi panie, że król przechadza się często w tej alei, jak pan myśli, czy spotkam go dzisiaj?
— Dobra kobieto, odpowiedział Ferdynand, nie mogę ci powiedzieć kiedy król będzie przechodził, ale jeżeli masz jaką proźbę do niego, powiedz mi ją, mogę mu ją przedstawić ponieważ jestem dziś dyżurnym.
— A więc rzecz jest taka, powiedziała kobieta, mam proces, będąc ubogą wdową nie mogę dać pieniędzy sędziemu, dlatego też ciągnie go już trzy lata.
— Czy przyniosłaś z sobą prośbę?
— Tak panie, oto jest.
— Daj mi ją i przyjdź jutro o tej samej godzinie, oddam ci ją podpisaną przez króla.
— A ja, powiedziała wdowa, mam tylko trzy tłuste indyczki, jeżeli pan to zrobisz, są twoje.
— Przyjdź jutro z trzema indyczkami kobieto, a odbierzesz swoją proźbę podpisaną.
Wdowa i król stawili się akuratnie na schadzce. On trzymał proźbę, ona trzy indyczki. Król wziął trzy indyczki a kobieta proźbę.
Podczas gdy król macał indyczki, aby się przekonać czy rzeczywiście są tak tłuste jak mówiła kobieta — kobieta otwierała proźbę, aby zobaczyć czy rzeczywiście jest podpisana.
Oboje wiernie dotrzymali słowa. Kobieta poszła w swoją stronę, a król w swoją.
Król wszedł do pokoju królowej, trzymając swoje trzy indyczki za łapy, a widząc że Marja Karolina patrzyła nic nie rozumiejąc, na ten trzepoczący się drób w rękach swego męża.
— I cóż, powiedział, moja droga nauczycielko, ty co utrzymujesz że jestem niezdatny do niczego i gdybym się nie był urodził królem, nie umiałbym na chleb zarobić — oto widzisz te trzy indyczki dano mi za mój podpis!
I opowiedział całą przygodę królowej.
— Biedna kobieta! powiedziała ona, kiedy król skończył opowiadanie.
— Dlaczego biedna?
— Bo zły interes zrobiła. Czy myślisz że sędzia uwzględni twój podpis?
— Myślałem i ja o tem, powiedział Ferdynand, ale mam pewien projekt.
I okazało się że królowa miała słuszność. Polecenie jej dostojnego małżonka nie uczyniło na sędzim najmniejszego wrażenia, proces postępował z dawną powolnością.
Wdowa powróciła do Caserte, a że nie znała rozmawiającego z nią oficera, zapytała o człowieka który wziął od niej trzy indyczki.
Przygoda narobiła hałasu, uprzedzono króla o przybyciu wdowy.
Król kazał ją wpuścić.
No i cóż dobra kobieto, przychodzisz mi powiedzieć że proces twój osądzony.
— Akurat! powiedziała, król nie musi mieć wielkiego znaczenia, bo kiedy oddałam sędziemu proźbę z podpisem królewskim, powiedział mi: — Dobrze, dobrze! jeżeli królowi pilno, zrobi tak jak inni, poczeka. A zatem, dodała, jeżeli pan jesteś człowiekiem sumiennym, oddasz mi moje trzy indyczki, a przynajmniej mi za nie zapłacisz.
Król zaczął się śmiać.
— Pomimo najszczerszych chęci nie mogę ci ich oddać, ale mogę ci je zapłacie. I wszystko złoto jakie miał przy sobie, oddał jej. — Co do twego sędziego, dodał, dziś mamy 25 marca: a więc, przekonasz się, że na pierwszej audjencji kwietniowej, proces twój będzie osądzony.
W istocie, kiedy sędzia przy końcu miesiąca zgłosił się po pensję, powiedział mu kasjer:
— Mam rozkaz Jego królewskiej mości, niewypłacać panu, dopóki proces który raczył panu polecić nie będzie osądzony.
I jak król powiedział, proces osądzono na pierwszej audjencji.
Wyliczano o królu neapolitańskim mnóstwo przygód tego rodzaju, z których my na powtórzeniu dwóch poprzestaniemy.
Raz polując w lesie Persano, w takiem samem ubraniu jak strażnicy, spotkał ubogą kobietę, opartą o drzewo i głośno płaczącą. Zapytał ją o przyczynę łez.
— Płaczę, odpowiedziała, bo jestem wdową, mam siedmioro dzieci, całym moim majątkiem był kawałek pola, a pole to zrujnowały psy i strzelcy królewscy. Później płacząc jeszcze głośniej i wzruszając ramionami: — Ciężko to, dodała, mieć za pana, człowieka który dla chwilowej przyjemności nie wacha się zrujnować całej rodziny. I zapytuję, dlaczego ten bałwan przyszedł zniszczyć moje pole! — Masz zupełną słuszność, powiedział Ferdynand, a ponieważ jestem w służbie królewskiej, przedstawię mu twoje zażalenie, zamilczając naturalnie zniewagi towarzyszące mu.
— O! powiedz mu co tylko zechcesz, ciągnęła zrozpaczona kobieta, niczego dobrego nie mogę się spodziewać od takiego egoisty, a więcej złego nad to co już zrobił wyrządzić mi nie może.
— Mniejsza o to, powiedział król, zawsze pokaż mi twoje pole abym mógł osądzić, czy rzeczywiście jest tak zrujnowane jak mówisz.
Wdowa zaprowadziła go na pole. Zboże w istocie było stratowane nogami ludzi, psów, koni i zupełnie zniszczone.
Wtedy król zobaczywszy dwóch wieśniaków, zawołał ich i kazał sumiennie szkodę otaksować. Otaksowano ją dwadzieścia dukatów.
Król sięgnął do kieszeni i znalazł ich sześćdziesiąt.
— Oto macie, za wasze pośrednictwo dwadzieścia dukatów. Pozostałe czterdzieści są dla tej ubogiej kobiety. Słuszną jest rzeczą, jeżeli król robi zniszczenie, aby zapłacił dwa razy tyle co zwyczajny człowiek.
Król Ferdynand nie był wybrednym w miłostkach. W ogóle mało go obchodziło stanowisko i wykształcenie, chodziło tylko o to, żeby kobieta była młodą i piękną. We wszystkich lasach w których polował, miał ładne, małe domki, składające się z czterech do pięciu pokoi, bardzo skromnie ale bardzo czysto umeblowanych. Zatrzymywał się tam na śniadanie, obiad, albo też po prostu na kilka godzin wypoczynku. Każdy z tych domków miał gospodynię wybraną z najmłodszych i najpiękniejszych wieśniaczek i kiedy raz do lokaja mającego czuwać aby pan jego nie spotykał często jednych i tych samych twarzy, powiedział:
— Pilnuj aby królowa nie dowiedziała się co się tu dzieje.
Kamerdyner któremu wolno było wszystko mówić, odrzekł:
— Dobrze, nie troszcz się o to Najjaśniejszy panie, Jej królewska mość królowa więcej sobie pozwala i nie zachowuje takich ostrożności.
— Sza! odpowiedział król, nie ma w tem nic złego, to krzyżuje rasy.
I w istocie król widząc że królowa tak sobie pozwala, osądził właściwem także się nie krępować.
Wtenczas to założył ową sławną kolonję San Leucio na czele której postawił, jak to już powiedzieliśmy kardynała Ruffo. Kolonia ta składała się z 500 do 600 mieszkańców, którzy, z warunkiem żeby mężowie i ojcowie nie widzieli nigdy króla Ferdynanda wchodzącego do ich domu, aby nie żądali otwierania drzwi wtenczas kiedy miały powody być zamkniętemi, używali wszelkiego rodzaju przywilejów. Naprzykład: wolni byli od służby wojskowej, mieli swoje osobne trybunały, mogli się żenić bez pozwolenia rodziców i nakoniec żeniąc się otrzymywali uposażenie wprost od króla. Ztąd wypływało że ludność tego drugiego Salente założonego przez tego drugiego Idomeneusza, stała się rodzajem kollekcji medalów, odbitych wprost przez króla, i gdzie antykwarjusze znaleźliby jeszcze typy Burbonów, wtenczas kiedy te już na całym świecie zaginą.
Wnosząc ze wszystkich anegdot jakie opowiedzieliśmy, widzimy że król Ferdynand, jak to odgadł książę San Nicandro, z natury nie był okrutnym, tylko życie jego w epoce do której doszliśmy — to jest w roku 1798, mogło być podzielonem na dwie fazy: Przed rewolucją francuzką. Po rewolucji francuzkiej.
Przed rewolucją francuzką był to człowiek jakiego widzieliśmy, to jest: naiwny, dowcipny, skłonniejszy do dobrego aniżeli do złego. Po rewolucji francuzkiej, jest to człowiek jakiego zobaczymy, to jest: bojaźliwy, nieubłagany, nieufny i przeciwnie, więcej skłonny do złego niż do dobrego.
W rodzaju portretu moralnego który za obszernie określiliśmy może, ale tylko co do faktów nie zaś wyrazów, mieliśmy na celu dać poznać jego szczególną osobistość. Naturalnego rozumu bez wykształcenia, lekceważący wszelką sławę, lękający się każdego niebezpieczeństwa, nieczuły, bez serca, oddany ciągłej namiętności, z krzywoprzysięztwem przyjętem za zasadę, z religijną wiarą w władzę królewską, posuniętą tak daleko jak u Ludwika XIV. z cynizmem publicznego i prywatnego życia jawnie wyznawanym, pogardą głęboką okazywaną wielkim panom otaczającym go, w których widział tylko dworaków; narodu nad którym panował, a który uważał za niewolników, nizkich skłonności pociągających go do ordynarnych miłostek, rozrywek fizycznych dążących do rozwijania ciała ze szkodą umysłu. Otóż to na takich danych trzeba sądzić człowieka, prawie tak młodo wstępującego na tron jak Ludwik XVI. który umarł prawie w takim jak on wieku, panował od 1759 do 1825 roku, to jest lat 66 rachując w to jego nieletniość. Za jego panowania spełniło się, chociaż nie umiał ocenić doniosłości wydarzeń i głębokości wypadków, wszystko co zaszło wielkiego w pierwszej połowie naszego stulecia i w drugiej połowie przeszłego. Za jego czasów Napoleon urodził się i wzrósł, zmalał i upadł, urodzony 16 lat przed nim, widział go na pięć lat przed sobą umierającego i doczekał się nareszcie że miał wartość tylko komparsa królewskiego, wmieszanego jako jeden z głównych aktorów tego olbrzymiego dramatu, który przewrócił świat od Wiednia do Lizbony i od Nilu do Moskwy.
Bóg nazwał go Ferdynandem IV Sycylia Ferdynandem III. Kongres Wiedeński Ferdynandem I. lazzaroni zaś nazywali go królem Nazonem. Bóg, Sycylia i Kongres pomylili się, jedno tylko z tych trzech nazwisk było prawdziwie popularnem i zostało mu, to jest to, jakie mu nadali lazzaroni.
Każdy naród miał króla reasumującego w sobie ducha narodu: Szkoci mieli Roberta Bruce, Anglicy Henryka VIII, Niemcy Maksymiliana, Polacy Jana Sobieskiego, Hiszpanie Karola V. Francuzi Henryka IV. Neapolitańczycy zaś mieli Nazona.

Królowa.

Marja Karolina Arcyksięźniczka Austrjacka opuściła Wiedeń w kwietniu 1768 roku, aby zaślubić Ferdynanda IV. w Neapolu. Kwiat królewski razem z wiosną przybył do swego przyszłego królestwa.
Miała ona zaledwie lat szesnaście, rodziła się bowiem 1752 roku, ale ukochana córka Marji Teresy, posiadała rozum o wiele jej wiek przewyższający, była więcej jak wykształconą bo uczoną, więcej jak rozumną, bo filozofką. Prawda że w danej chwili to zamiłowanie filozofii, zamieniło się w nienawiść przeciwko tym którzy nią żyli.
Zawsze była piękną w całem znaczeniu tego wyrazu, ale kiedy chciała, była czarującą. Jej blond włosy jak złoto przeglądały z pod pudru, czoło szerokie i gładkie, bo, niepokoje tronu, nienawiść i zemsta nie poorały go jeszcze, oczy jej mogły współzawodniczyć z czystością lazurowego nieba pod którem panowała; nos prosty, broda trochę zdarta, znak niezłomnej woli, nadawały jej profil grecki. Twarz miała owalną, usta wilgotne i karminowe, zęby których białość równała się kości słoniowej, nakoniec szyja, gors i plecy, jakby z marmuru wykute, godne najpiękniejszych posągów odnalezionych w Herkulanum i Pompei, albo przybyłych do Neapolu z muzeum Farnezejskiego — uzupełniały tę wspaniałą całość. Widzieliśmy w pierwszym rozdziale naszej książki, co pozostało z tej piękności w trzydzieści lat później.
Mówiła poprawnie czterema językami: naprzód swoim rodowitym, niemieckim, dalej francuzkim, hiszpańskim i włoskim, tylko mówiąc szczególniej pod wpływem gwałtownego wzruszenia, popełniała błąd w wymowie, jakby trzymała mały kamyczek w ustach, ale oczy błyszczące i ruchliwe, czystość myśli, nadewszystko kazały zapominać o tej wadzie.
Była pyszna i dumna, jaką powinna być córka Marji-Teresy i siostra Marji-Antoniny. Lubiła przepych, panowanie i władzę. Co zaś do innych namiętności, mających się w niej rozwinąć, te ukrywały się jeszcze pod dziewiczą zasłoną szesnastoletniej narzeczonej.
Przybywała ze swemi marzeniami niemieckiej poezji, do pięknego kraju, gdzie dojrzewają cytryny, jak powiedział poeta germański; przybywała zamieszkać szczęśliwą okolicę Campania felice, gdzie urodził się Tasso a umarł Wirgiljusz. Gorącego serca, poetycznego umysłu, spodziewała się zrywać jedną ręką w Pausilipie laur rosnący na grobie poety Augusta, drugą ocieniający w Sorento kolebkę śpiewaka Godfreda. Małżonek którego zaślubiała miał lat ośmnaście. Będąc młodym i dobrej rasy, był bez wątpienia piękny, wykwintny i odważny. Czy będzie on Euryolem albo Tankredem, Nisusem albo Renandem? Ona zawsze była gotową zostać Kamillą albo Herminją, Kloryndą lub Dydoną.
Zamiast swoich fantazji młodocianych i snów poetycznych, znalazła człowieka którego już znacie, z wielkim nosem, wielkiemi rękami i nogami, z mową pospolitą i ruchami lazarona. Po raz pierwszy spotkali się w Pertella, pod namiotem jedwabnym haftowanym złotem, dnia 12 maja. Jej brat Leopold towarzyszył jej i miał oddać w ręce królewskiego małżonka. Leopold jak Józef II. jego brat, napojony był zasadami filozoficznemi i pragnął zaprowadzić wielkie reformy w swoich państwach. W istocie, pamięta jeszcze Toskanja, że pod jego panowaniem zniesiono karę śmierci.
Tak jak Leopold był chrzestnym ojcem swej siostry, Tanucci był opiekunem króla. Od pierwszego wejrzenia, młoda królowa i stary minister nie podobali się sobie wzajemnie. Karolina odgadła w nim zarozumiałą mierność, który odebrał królowi możność, utrzymując go w ciągłej nieświadomości, i środki stania się kiedyś wielkim królem, albo przynajmniej królem tylko. Bezwątpienia, byłaby ona uznała genjusz małżonka wyżej od niej stojącego, w swojem dlań uwielbieniu prawdopodobnie byłaby została królową uległą, małżonką wierną. Inaczej się stało — od razu odgadła niższość swego męża i jak jej matka powiedziała do Węgrów: Jestem król Marja Teresa, tak ona powiedziała Neapolitańczykom: Jestem król Marja Karolina.
Nie tego pragnął Tanucci; nie chciał ani króla ani królowej, on chciał być pierwszym ministrem.
Na nieszczęście było zastrzeżenie w umowie ślubnej dostojnych małżonków, mały artykulik, na który Tanucci nie znając jeszcze wówczas młodej arcyksiężniczki, nie zwracał uwagi: Marja Karolina miała mieć prawo bywania na radach państwa, od chwili urodzenia następcy tronu.
Było to okno, które dwór Austryjacki otwierał na dwór Neapolitański. Wpływ dotąd przychodząc z Francji pod Filipem II. i Ferdynandem VII odkąd Karol III. został królem Hiszpańskim przychodził z Madrytu.
Tanucci zrozumiał, że tym oknem otwartym dla Marji Karoliny, wchodziła przewaga austryjacka.
Prawda że dopiero w pięć lat po zawarłem małżeństwie, urodził się następca korony. A Marja Karolina około roku 1774 mogła dopiero korzystać z przyznanego jej przywileju.
Tymczasem zaślepiona marzeniami jakich się upornie trzymała, Marja Karolina miała nadzieję że potrafi wykształcić swego męża. Tem łatwiejszem jej się to zdawało, że Ferdynand był zadziwiony jej nauką. Słysząc Karolinę mówiącą z Tanuccim i kilku wykształconemi osobami dworu, zdumiony uderzając się w czoło powiedział: królowa wszystko umie! Później skoro się przekonał dokąd go ta jej nauka prowadziła i jak go sprowadzała z drogi, którą chciał postępować, do tych wyrazów dodawał: królowa wszystko umie — a jednak popełnia tyle głupstw co ja, który jestem tylko osłem.
Jednakże, powoli zaczął ulegać wpływowi tego wyższego umysłu i zgodził się na proponowane mu lekcje. Jakto już powiedzieliśmy, literalnie nauczyła go czytać i pisać, nie mogła go tylko żadną miarą nauczyć eleganckiego obejścia dworów północy, staranności o samego siebie, tak rzadko spotykanej w krajach gorących, gdzie woda nietylko potrzebą, ale przyjemnością być powinna; tej kobiecej sympatji do kwiatów i zapachu, jakich koniecznie wymaga ich toaleta, tej gadaniny słodkiej i zachwycającej, zdającej się być pożyczoną w połowie od szmeru strumienia, w połowie od śpiewu makolągwy i słowika.
Wyższość Karoliny upokarzała Ferdynanda. Prostactwo Ferdynanda budziło wstręt w Karolinie.
Prawda, że ta wyższość niezaprzeczalna w oczach uprzedzonego króla, mogła być w ścisłem znaczeniu tego słowa, zaprzeczaną przez ludzi prawdziwie uczonych, widzących w gadaninie królowej wynik tej nauki powierzchownej, która o tyle traci na gruntowności o ile zyskuje na rozległości. Może, w istocie, sądząc ją tak jak powinna być sądzoną, znalezionoby w niej więcej gadaniny niż dowodzenia, a nadewszystko pedantyzmu właściwego książętom domu Lotaryngskiego, Którym tak głęboko byli dotknięci jej bracia Józef i Leopold: Józef mówiący ciągle nie dając nikomu czasu do odpowiedzi, Leopold, prawdziwy nauczyciel, więcej stworzony do trzymania laski Orbeljusa, niżeli berła Niemiec.
Taką była królowa. Miała niewielki manuskrypt bardzo drobno pisany, ułożony przez nią samą, do jej własnego użytku od Pitagoresa aż do Jana Jakóba Rousseau, i kiedy miała przyjmować u siebie ludzi, na których chciała zrobić pewne wrażenie, przeglądała swój rękopis, i w miarę okoliczności umieszczała w rozmowie zdania które zawierał.
Co było zadziwiającego w tem, że królowa udając rozumną, wierzyła we wszystkie zabobony neapolitańskiego ludu.
Przytoczymy dwa przykłady tych zabobonów. Zadaniem tej książki jest nie tylko odmalowanie królów, książąt, dworaków poświęcających życie dla zasady i ludzi poświęcających wszystko dla złota i łaski, ale chcemy odmalować jeszcze naród ruchliwy, przesądny, ciemny i dziki. Powiedzmy więc, za pomocą jakich środków naród ten burzył się albo uspokoił.
Była w Neapolu kobieta nazwana „świętą kamieni“. Utrzymywała ona że nie będąc wcale chorą, codziennie wydawała z siebie pewną ilość małych kamyków, które rozdawała wierzącym w nią. Te kamienie niezależnie od drogi jaką przebyły zanim ujrzały światło, miały własność robienia cudów i po niejakim czasie, współzawodniczyły z relikwiami najczcigodniejszych świętych Neapolu. Tę mniemaną świętą chociaż nie chorą, na żądanie jej spowiednika i doktora, przeniesiono do wielkiego szpitala Pellegrini, gdzie była na stole dyrektorskim i miała najpiękniejszy pokój w zakładzie. Raz osiedlona w tym pokoju, dzięki pobłażliwości spowiednika i chirurgów, mających się z tego dobrze, prowadziła handel na wielką skalę cudownemi kamieniami.
Niesłusznie mówimy handel — nie, kamieni nie sprzedawano, dawano je; ale święta uczyniwszy przysięgę że nie ruszy pieniędzy w monecie, przyjmowała suknie, biżuterje, prezenta wszelkiego rodzaju nareszcie, w pokorze i dla miłości Boga.
Handelek ten w każdym innym kraju a nie w Neapolu, zaprowadziłby świętą do policji poprawczej, albo do domu warjatów; w Neapolu zaś był to jeden cud więcej.
A więc królowa była najzawołańszą zwolennicą „świętej kamieni“ posełała jej podarunki i sama do niej pisywała — królowa była szczodrą, zbyt szczodrą swoim pismem — polecając się jej modlitwom, które liczyła że jej pomogą do spełnienia zamiarów. Można pojąć że od chwili gdy królowa osobiście, a do tego królowa filozofka, odwoływała się do świętej, wątpliwości jeżeli jeszcze były jakie, znikły lub zdawały się znikać. Nauka tylko pozostała niewierną.
Właśnie nauka w tej epoce, mówimy tu o nauce lekarskiej, była reprezentowaną przez tego samego Dominika Cirillo, którego ujrzeliśmy w pałacu królowej Joanny w czasie burzliwego wieczoru, kiedy poseł Championneta z takiemi trudnościami przybił do skały podpierającej pałac; to też Dominik Cirillo, człowiek postępu, pragnący aby jego ojczyzna postępowała za ruchem ziemi, w którym zdawała się wcale nie brać udziału, Dominik Cirillo osądził haniebnem dla Neapolu, w chwili gdy na całym świecie błyskało światło encyklopedyczne, pozwolić na odgrywanie tej komedji, mogącej zaledwie uchodzić przy ciemnocie dwunastego lub trzynastego wieku.
A zatem najprzód udał się do chirurga będącego w zmowie ze świętą i próbował otrzymać od niego wyznanie tego oszustwa. Chirurg obstawał że to był cud. Dominik Cirillo ofiarował mu, jeżeli powie prawdę, wynagrodzić go osobiście za stratę jakąby mu sprowadziło wyjawienie tej tajemnicy. Chirurg obstawał przy tem co powiedział. Cirillo widział że zamiast jednego ma dwóch oszustów do zdemaskowania Postarał się o wiele kamieni wydawanych przez święta, rozebrał je i przekonał się, że jedne były to zwyczajne kamyki zbierane nad brzegiem morza, drugie ze stwardniałej ziemi wapiennej, inne nakoniec pumeksowe, żaden nie był z rodzaju tych jakie się tworzą w ciele człowieka chorującego na kamień. Cirillo, z kamieniami w ręku, drugi raz poszedł do chirurga, ale ten uparł się utrzymać swoją świętą. Cirillo widział że trzeba to zakończyć jawnie. Ponieważ jego zdolności i popularność w medycynie poddawała wszystkie szpitale pod jego rozporządzenie, wszedł pewnego dnia, w towarzystwie kilku chirurgów i doktorów zebranych w tym celu, do szpitala, udał się do pokoju świętej i zrewidował jej produkt nocny. Miała czternaście kamieni do rozporządzenia wiernych.
Cirillo, kazał ją zamknąć i pilnować przez dwa lub trzy dni. Podług zwyczaju, wydawała i dalej kamienie, tylko nie jednakową ilość, ale wszystkie były tego rodzaju jakie widzieliśmy. Cirillo zalecił swemu uczniowi, zostawionemu przy niej na straży, pilne nad nią czuwanie. Ten zauważył że święta trzymała zwykle ręce w kieszeniach, tylko od czasu do czasu podnosiła je do ust, jak ktoś jedzący pastylki. Uczeń zmusił ją do wyjęcia rąk z kieszeni, i przeszkodził podnoszenia ich do ust. Święta nie chcąc się zdradzić jawnym oporem swemu strażnikowi, prosiła o pozwolenie zażycia tabaki i podnosząc palec do nosa jednocześnie podniosła rękę do ust i zdołała połknąć trzy lub cztery kamienie. Prawda że te były już ostatnie. Młodzieniec dostrzegł oszustwo; schwycił ją za obiedwie ręce, zawezwał kilka kobiet i rozkazał w imieniu Cirilla rozebrać ją. Znaleziono worek zaszyty pod jej koszulą, mieszczący w sobie pięćset do sześciuset kamieni. Spisano z tego protokół i Cirillo oskarżył świętą przed trybunałem policji poprawczej o oszustwo. Trybunał skazał ją na trzy miesiące więzienia. Znaleziono w pokoju świętej tłomok pełen srebra, klejnotów, koronek, drogocennych przedmiotów. Wiele z tych przedmiotów i to najkosztowniejszych, pochodziło od królowej, której listy święta okazała w trybunale.
Królowa była strasznie rozgniewana, a jednakże proces narobił tyle hałasu, że nie śmiała odebrać kobiety z rąk sprawiedliwości; ale zemsta jej ścigała Cirilla i tej to okoliczności zawdzięczał, że doznane prześladowania, uczyniły rewolucjonistę z człowieka nauki.
Co do świętej, pomimo protokółu Cirilla, wyroku trybunału uznającego ją winną, znalazło się jeszcze w *Neapolu dość serc przejętych wiarą, nie zaprzestających przesełania jej darów i polecania się jej modlitwom.
Drugi przykład przesądu jaki mieliśmy opowiedzieć o królowej, jest następujący:
Był w Neapolu około roku 1777, to jest w epoce narodzin tego samego księcia Franciszka, którego widzieliśmy na galerze naczelnej doszłego już wówczas do wieku człowieka i o którym wspomnieliśmy później jako o protektorze kawalera San Felice, był zakonnik mający około ośmdziesięciu lat, opinię świętości propagowaną w jego klasztorze, ciągnącym z niej korzyści. Zakonnicy jego koledzy, rozgłosili, że czapeczka którą poczciwiec zwykle nosił, otrzymała od nieba dar ułatwienia połogów, tak że na wszystkie strony rozrywano świętą czapeczkę. Łatwo się domyśleć że zakonnicy wypuszczali ją z klasztoru, tylko na wagę złota. Kobiety, które po użyciu czapeczki, miały połogi łatwe, głośno o tem mówiły, co zwiększało opinję szczęśliwej czapeczki. Te które miały połogi ciężkie a nawet umierały, oskarżano o brak wiary i czapeczka nic na tem nie traciła.
Karolina w ostatnich dniach swej ciężarności dowiodła, że była wpierw kobietą zanim została królową i filozolką Posłała po czapeczkę, przyrzekając że za każdy dzień posiadania jej, posełać będzie sto dukatów klasztorowi. Trzymała ją pięć dni z wielkiem zadowoleniem zakonników, a ogromną rozpaczą innych kobiet brzemiennych, narażonych na wszelkie niebezpieczeństwo nieszczęśliwego połogu, wynikające z pozbawienia ich pomocy rozgłośnej relikwii.
Nie umielibyśmy powiedzieć czy czapeczka zakonnika przyniosła szczęście królowej, ale wiemy z pewnością, że nie przyniosła szczęścia dla Neapolu. Podły i fałszywy jako książę, Franciszek był fałszywy i okrutny, jako król.
Ta manja popisywania się z nauką wspólną Karolinie i jej braciom Józefowi i Leopoldowi, była tak wielką, że kiedy Karol książę Pouilly następca tronu urodzony 1775 roku, i swojem przyjściem na świat otwierający matce drzwi rady państwa, zachorował w 1780 r. i gdy zwołano najsławniejszych lekarzy aby mu nieść pomoc, Karolina nie z niepokojem matki, a z pewnością profesora mieszała się do konsultacji, objawiała swoje zdanie, starając się kierować środkami przepisywanemi dziecku.
Ferdynand pragnąc być tylko ojcem, trzeba mu oddać sprawiedliwość, był w rozpaczy, widząc domyślnego następcę skazanym na śmierć niechybną. Nie mógł znieść zimnej rozprawy królowej o przyczynach podagry, wtenczas kiedy dziecię jej konało z ospy. Widząc że pomimo powtarzanych gestów, nakazujących jej milczenie, rozprawiała dalej, podniósł się, wziął ją za rękę i powiedział:
— Czyż nie pojmujesz, że niedość być królową aby znać medycynę, ale trzeba jej się uczyć jeszcze. Ja jestem tylko osłem, wiem o tem, milczę więc tylko i płaczę Zrób tak jak ja, albo wynoś się.
I ponieważ chciała w dalszym ciągu wykładać swoją teorję, wyrzucił ją za drzwi popychając cokolwiek silniej aniżeli przywykła i przyspieszając jej wyjście ruchem nogi, odpowiedniejszym dla lazarona niż dla króla.
Z wielką rozpaczą ojca, młody książę umarł. Co do Karoliny, ta poprzestała w rodzaju niby pociechy, na powtarzaniu mu słów Spartanki, których nigdy nie słyszał, i nie umiał ocenić ich stoicyzmu:
— Rodząc go, wiedziałam że musi kiedyś umrzeć.
Łatwo pojąć że dwa tak różne charaktery nie mogły długo żyć z sobą w zgodzie. To też chociaż nie jednakowe przyczyny niepłodności istniały między Ferdynandem a Karoliną, jak między Ludwikiem XVI a Marją Antoniną, początki ich związku tak płodnego później, nie zalecały się obfitością.
W istocie, patrząc na drzewo genealogiczne wymalowane przez del Pozzo, widzę że pierwszym dzieckiem z małżeństwa Ferdynanda i Karoliny była księżniczka Marja Teresa, która urodziła się 1772 roku, została arcyksiężną 1790, cesarzową 1792 i umarła 1803 roku.
Cztery więc lata upłynęły, nie przynosząc owoców związku, prawda że przyszłość powetowała zwłokę przeszłości Trzynaście książąt i księżniczek było dowodem, że zgoda dwojga małżonków, tak było częstą jak ich kłótnie. Prawdopodobnem więc jest, że instynktowy wstręt oddalający z początku Karolinę od jej małżonka, usunęło później wyrachowanie polityki. Kobieta młoda, piękna, namiętna tak jak królowa, miała od chwili zbadania usposobienia swego małżonka, do swego rozporządzenia środki, skłaniające go zawsze do spełnienia jej woli. W istocie, Ferdynand nie umiał nic odmówić swojej nauczycielce, tem więcej swojej żonie — i jakiej żonie! — Marji Karolinie Austryjackiej, to jest najponętniejszej kobiecie, jaka istniała kiedykolwiek.
Co przedewszystkiem wpływało na odsuwanie się tej natury delikatnej i czułej od tej drugiej natury cielesnej i pospolitej, to strona lazarońska Ferdynanda, Tak naprzykład, ile razy król był na operze w San Carlo, zawsze sobie kazał przynosić do loży kolację. Ta kolacja, raczej pożywna niż delikatna, byłaby niezupełną bez półmiska makaronu narodowego. Ale w istocie, król mniej cenił makaron niż sposób jedzenia go. Lazaroni mają szczególniejszą zręczność w spożywaniu tego dania, którą zawdzięczają pogardzie widelca. To też Ferdynand, między wielu innemi życzeniami, pragnąc być królem Lazaronów, brał zawsze półmisek ze stołu zbliżał się na przód loży i w pośród oklasków parteru, jadł swój makaron na sposób poliszynela, patrona jadających makaron.
Kiedy pewnego dnia oddał się temu zajęciu w obecności królowej i został obsypany oklaskami, królowa nie mogła dłużej wytrzymać, podniosła się i wyszła dając znak dwom towarzyszącym jej kobietom: la San Março i la San Clemente, aby poszły za nią Skoro się król obrócił, zobaczył lożę pustą.
A jednakże, historja wspomina tego rodzaju przyjemność podzielaną przez Karolinę. Ale wtenczas królowa kochała po raz pierwszy i była w owej epoce o tyle nieśmiałą, o ile później bezwstydną. Widziała ona w maskaradzie bez masek, o której opowiemy, środek zbliżenia się do pięknego księcia Caramanico, którego widzieliśmy tak nienaturalnie umierającego w Palermo.
Król utworzył oddział żołnierzy, którym z przyjemnością dowodził i nazwał go swym pułkiem Liparjotów bo składający go prawie wszyscy, byli popisowi z wysp Liparyjskich.
Powiedzieliśmy wyżej, że Caramanico był kapitanem, a król półkownikiem tego oddziału.
Pewnego dnia król nakazał wielki przegląd swego uprzywilejowanego pułku, na płaszczyźnie Portici. U stóp Wezuwjusza, grożącego wiecznie zniszczeniem i śmiercią, rozpięto dwa wspaniałe namioty, pod które przyniesiono z pałacu królewskiego wina wszystkich krajów i wiktuały wszelkich rodzajów.
Jeden z tych namiotów zajmował król w ubiorze oberżysty, to jest w kurtce i spodniach z białego płótna, tradycyjną bawełnianą czapką, na głowie, opasany pąsowym jedwabnym sznurem, za którym w miejsce szpady, jaką Vatel poderżnął sobie gardło, tkwił wielki nóż kuchenny. Nigdy król nie czuł się tak swobodny, jak pod tem ubraniem; byłby je rad zachować całe życie.
Dziesięciu albo dwunastu posługaczy tak jak on ubranych, gotowych na rozkazy pana i do usługi oficerów i żołnierzy. Byli to najpierwsi dygnitarze dworu, arystokracja Księgi Złotej Neapolu.
Drugi namiot zajmowała królowa w stroju oberżystki z Opery komicznej, w spódniczce błękitnej, gorseciku czarnym, haftowanym złotem i fartuszku czerwonym haftowanym srebrem Miała na sobie kompletny strój z różowych korali i naszyjnik, kolczyki i bransolety, Łono i ramiona na wpół nagie, włosy bez pudru, to jest w całej swej lubieżnej obfitości ze złotawym odblaskiem, były powstrzymywane, jak kaskada blizka zerwaniu tamy, lazurową siatką.
Dwanaście dam dworskich ubranych jak teatralne pokojówki, z całą wytwornością i wyrachowaniem kokieterji, mogącej uwydatnić ich naturalne powaby, składały jej ruchomy szwadron, nie ustępujący w niczem szwadronowi Katarzyny Medicis.
Ale jak to już powiedzieliśmy, na tej maskaradzie bez masek, tylko miłość była zamaskowaną. Uwijając się pomiędzy stołami, Karolina dotykała swą suknią, dozwalającą widzieć cudowną łytkę, munduru młodego kapitana, patrzącego tylko na nią, który podnosił i przyciskał do serca bukiet, odpadły od jej piersi kiedy nalewała mu pić. Niestety! jedno z tych dwóch tak gorąco bijących serc — już zamarło, drugie biło jeszcze ale pragnieniem zemsty i nadziejami nienawiści.
Coś podobnego odbywało się w dziesięć lat później w małym Trjanon i takaż sama komedja, wprawdzie bez udziału gburowatych żołnierzy, odgrywała się między królem i królową Francji. Król był młynarzem, królowa młynarką a chłopiec młynarski nazywający się Dillon albo Coigny, w elegancji, piękności a nawet szlachetności nie ustępował księciu Caramanico.
Bądź co bądź, ognisty temperament króla nie zgadzał się z kaprysami małżeńskiemi Karoliny, ofiarowywał też innym kobietom tę miłość, którą ona pogardzała. Ferdynand był tak słabym dla Karoliny że w niektórych chwilach nie umiał zachować tajemnicy swej niewierności. Wtedy, nie przez zazdrość, ale z obawy żeby rywalka nie odebrała jej wpływu, królowa udawała uczucie jakiego nie miała i skazywała na wygnanie tę, której mąż powierzył jej nazwisko. Taki wypadek miał miejsce z księżną Luciano zdenuncjowaną przez samego króla. Oburzona słabością swego królewskiego kochanka, księżna przebrała się po mezku, stanęła na drodze króla i obrzuciła go wymówkami Król uznał swój błąd, upadł jej do nóg i błagał przebaczenia; niemniej jednak księżna musiała opuścić dwór i Neapol, wyjechała do swego majątku, zkąd przez siedm lat król nie śmiał jej odwołać.
Zupełnie przeciwne postępowanie księżnej Cassano Serra, sprowadziło na nią tęż samą karę. Napróżno król starał się jej przypodobać, spotykał ciągły opór. Król równie niedyskretny w niepowodzeniach jak w tryumfach, powiedział Karolinie zkąd jego zły humor pochodzi. Królowa dla której zbyt wielka cnota była żywym wyrzutem, za opór skazała ją na wygnanie, tak jak księżnę de Luciano za uległość.
Tą rażą król jej jeszcze nie przeszkadzał. Prawda że czasami brakowało mu już cierpliwości.
Jednego dnia, królowa nie mając pod ręką dla wywarcia swego złego humoru faworyty, czepiła się faworyta króla; był nim książę d’Altavilla na którego, jak sądziła miała się prawo uskarżać. Ponieważ w uniesieniu, królowa nie umiała się hamować, nie szczędziła mu obelg. Zapomniała się do tego stopnia, iż powiedziała księciu, że nadskakiwaniem niegodnym szlachcica skarbił sobie łaskę króla.
Książę d’Altavilla zraniony w swej godności, udał się natychmiast do króla, opowiedział całe zdarzenie i prosił o pozwolenie oddalenia się od dworu. Król rozwścieczony poszedł do królowej, a kiedy ta zamiast go uspokoić, irytowała jeszcze złośliwemi odpowiedziami, wymierzył jej, chociaż była córką Marji Teresy a on królem Ferdynandem, policzek, który padając z ręki tragarza nie odbiłby się dźwięczniej od twarzy jego córki.
Królowa schroniła się do siebie, zamknęła w swych apartamentach, złościła się, krzyczała, płakała. Ale tą rażą Ferdynand uparł się i ona pierwsza musiała powrócić i prosić tegoż samego księcia d’Altavilla o pogodzenie jej z Jej królewskim małżonkiem.
Powiedzieliśmy jakie wrażenie na Ferdynandzie sprawiła rewolucja Francuzka. Znając sprzeczne charaktery dwojga panujących pojmiemy, że wrażenie to inaczej oddziałało na Karolinę.
U Ferdynanda było to uczucie zupełnie egoistyczne, zastanawianie się nad własną, sytuacją, zupełna obojętność dla losu Ludwika XVI. i Marji Antoniny których nie znał, ale obawy podobnegoż losu dla siebie.
U Karoliny było to uczucie rodzinne, godzące ją w samo serce. Kobieta ta, mogąca patrzeć suchem okiem na umierające swe dziecko, uwielbiała swą matkę, braci, siostrę i nakoniec Austrję, której zawsze poświęcała Neapol. Była to duma królewska śmiertelnie zraniona, mniej samą śmiercią, jak hańbą tej śmierci; była to najzaciętsza nienawiść rozbudzona do tego okropnego narodu francuskiego, odważającego się traktować w ten sposób nietylko królów ale i władzę królewską, wywołująca na usta tej kobiety przysięgę zemsty, nie mniej nieprzebłaganej jak ta, którą młody Annibal poprzysiągł Rzymowi.
W istocie, dowiadując się kolejno, w ciągu ośmiu miesięcy o śmierci Ludwika XVI. i Marji Antoniny, Karolina prawie oszalała z wściekłości. Różnorodne wrażenia przestrachu i gniewu, zmieniły jej fizjonomię i pomieszały myśli. Widziała wszędzie tylko Mirabeau, Dantonów, Robespierów! Nie można jej było mówić o przywiązaniu i wierności poddanych, bez narażenia się na utratę jej łaski. Nienawiść jej dla Francji kazała jej widzieć w Neapolu partję republikańską która nie egzystowała wcale, ale którą skutkiem prześladowania wywołała. Nazywała Jakobinem każdego człowieka, przewyższającego swych ludzi wartością osobistą i dystynkcją, każdego czytającego gazetę paryzką, każdego eleganta naśladującego mody francuzkie, a szczególniej noszących włosy krótko obcięte. Wszelkie najzwyczajniejsze dążności, skierowane ku postępowi społecznemu, były uważane za zbrodnię, którą tylko śmierć lub wieczne więzienie mogło odkupić. Po wynalezieniu tych podejrzeń w Mezzo-Ceto, Emanuelu Des, Vitagliano, i Gaglianim trojgu dzieciach, razem, zaledwo sześćdziesiąt pięć lat liczących i ich egzekucji na placu Chateau, Paganich, Comforlich, Cirillów uwięziono. Tylko na pierwszy raz, podejrzenia królowej padły na ludzi najwyższej arystokracji: książę Colonna, książę Caurano, Caracciolo. Riavis, nakoniec hrabia Ruvo którego widzieliśmy z Cirillim w liczbie spiskujących w pałacu królowej Joanny, zostali zaaresztowani bez żadnego powodu, zaprowadzeni do zamku i poleceni dozorcy więzienia jako najniebezpieczniejsi spiskowcy.
Król i królowa zwykle nie zgadzający się z ni czem, odtąd zgadzali się w jednym punkcie swej nienawiści dla francuzów, tylko nienawiść króla była ociężała, zadawalniająca się trzymaniem się od nich zdaleka, kiedy przeciwnie nienawiść Karoliny była czynną, oddalenie nie wystarczało jej, potrzebowała ich zagłady.
Charakter dumny Karoliny oddawna ugiął niedbały charakter Ferdynanda, który jak to powiedzieliśmy, czasami buntował się, kiedy zdrowy rozum wskazywał że mu kazano schodzić z prawej drogi, ale z czasem, cierpliwością i uporem, królowa zawsze dochodziła celu jaki sobie założyła.
Tak też, w nadziei przyjęcia udziału w jakiej koalicji przeciw Francji, a nawet wydania jej wojny osobiście, za pośrednictwem Actona, założyła i uorganizowała prawie bez wiedzy męża, armię z 70.000 ludzi, zbudowała flotę z 100 okrętów, zgromadziła znaczne zapasy i czuwała nad wszystkiem — nakoniec, aby każdego dnia na rozkaz króla, wojna mogła się rozpocząć.
Zrobiła więcej: uznając niemoc generałów neapolitańskich, którzy nigdy nie dowodzili armią w bitwie, rozumiejąc jak żołnierze będą mało ufać tak niezdolnym generałom jak sami, zażądała od swego siostrzeńca cesarza Austrjackiego jednego z jego generałów, uchodzącego za najlepszego strategika epoki, jakkolwiek dopiero był sławnym z swych szachów, barona Karola Mack. Cesarz spiesznie jej go ofiarował i lada chwila oczekiwano przybycia tej niezbędnej osobistości, przybycia o którem tylko królowa i Acton mieli być uwiadomieni, a król nie wiedział o niem wcale.
W tym to właśnie czasie Acton, czując się panem położenia i wiedząc że tylko jeden człowiek na świecie mógłby go zrzucić i wstąpić sam na jego miejsce, pomyślał o pozbyciu się tego człowieka, oddalenie go bowiem nie wystarczało mu już.
Pewnego dnia dowiedziano się w Neapolu że książę Caramanico, wice król Sycylji, był chory, nazajutrz że był umierający, na trzeci dzień że umarł. W niczyjem sercu śmierć ta nie sprawiła tak strasznego wstrząśnienia jak w sercu Karoliny; ta miłość, najpierwsza ze wszystkich, wzrosła przez nieobecność i tylko śmierć mogła ją z tamtąd wyrwać. Cierpienie było tem boleśniejsze, że musiała się z niem taić przed ciekawym wzrokiem ogarniającym ją; udała chorobę, zamknęła się w pokoju najodleglejszym swego apartamentu, tam tarzając się po dywanach, z paznogciami zagłębionemi we włosy, twarzą we łzach, z rykiem zranionej pantery, przeklinała niebo, króla, swoją koronę, przeklinała tego kochanka nie kochanego przez nią, a który zabił jej jedynego kochanka — którego kochała, przeklinała siebie, a nadewszystko przeklinała naród, który opiewając tę śmierć po ulicach, obwiniał ją że zrobiła ofiarę dla swego wspólnika Actona. Nareszcie obiecała wylać na Francję i na Francuzów całą żółć zebraną w głębi swego serca.
Podczas tego cierpienia, jedna tylko osoba, powiernica jej wszystkich tajemnic, a którą Karolina umiała przyłączyć do swej zemsty, mogła wchodzić aż do niej; była to Emma Lyona jej faworyta.
Dwa lata ubiegłe od czasu tej śmierci, boleści może największej doznanej w ciągu całego życia przez Karolinę, mogły zwiększyć maskę obojętności na jej twarzy, ale nie mogły zabliźnić ran krwią płynących wewnątrz.
Prawda, że oddalenie Bonapartego uwięzionego w Egipcie, przybycie Nelsona zwycięzcy z pod Abukir z całą jego flotą, pewność że przez tę Circe nazwiskiem Emma Lyona, uczyni Nelsona sprzymierzeńcem nienawiści i wspólnikiem swej zemsty, dały jej gorżką radość, jedyną jakiej wolno zakosztować sercom w żałobie, zrozpaczonym duszom. W tym usposobieniu umysłu, scena zaszła wieczorem w pałacu ambasady angielskiej, to jest groźby ambasadora francuzkiego i jego wypowiedzenie wojny, zamiast przestraszyć nieubłaganą nieprzyjaciółkę, zadzwoniło w jej uszach jak odgłos zegara bijącego godzinę tak długo i tak niecierpliwie wyczekiwaną.
Nie tak było z królem; na nim scena ta wywarła bardzo złe wrażenie i z jej powodu nie spał całą noc. To też, powróciwszy do swych apartamentów, nakazał nazajutrz dla rozrywki polowanie na dzika w lasach Asproni.

Oświecony pokój.

Była zaledwie druga godzina z rana kiedy król i królowa, opuściwszy ambasadę Anglii powrócili do pałacu. Król bardzo zafrasowany jak to powiedzieliśmy, sceną zaszłą na balu, udał się prosto do swoich apartamentów, a królowa rzadko kiedy zapraszająca go aby wszedł do jej pokoi, nie przeszkadzała wcale temu spiesznemu odejściu — sama zdając się pragnąć powrócić do siebie.
Król nie ukrywał przed sobą ważności położenia; to też w wypadkach ważnych, zwykle się radził pewnego zaufanego człowieka, gdyż zawsze odbierał od niego dobre rady; ztąd pochodziło, że uznawał w tym człowieku wyższość rzetelną nad całą zgrają otaczających go dworaków.
Człowiekiem tym był kardynał Fabrycy Ruffo, którego ukazaliśmy czytelnikom, asystującego arcybiskupowi neapolitańskiemu swemu dziekanowi z Jezuickiego kolegium, w czasie Te Deum śpiewanego poprzedniego dnia w katedrze neapolitańskiej na uczczenie przybycia Nelsona. Ruffo znajdował się na kolacji wydanej dla zwycięzcy pod Abukir przez Sir Williamsa Hamiltona; widział więc i słyszał wszystko, a kiedy wychodził, król powiedział do niego:
— Dzisiejszej nocy oczekuję cię w pałacu.
Ruffo skłonił się na znak iż będzie posłuszny rozkazom jego królewskiej mości. I w istocie, w dziesięć minut po powrocie króla do siebie, w chwili kiedy mówił oficerowi służbowemu iż oczekiwał kardynała, oznajmiono mu, że kardynał już przybył i zapytuje czy król raczy go przyjąć.
— Proś go! zawołał Ferdynand, tak głośno aby mógł być od kardynała słyszanym. Naturalnie że przyjmuję go!
Kardynał w ten sposób zaproszony nie czekał odpowiedzi oficera i swoją obecnością odpowiedział na naglące wezwanie króla.
— I cóż, mój przewielebny, co mówisz o tem co zaszło? zapytał król rzucając się na fotel i dając znak kardynałowi aby usiadł.
Kardynał wiedząc że dowodem najwyższego szacunku jaki można okazać królom, jest być im natychmiast posłusznym, ponieważ każda ich prożba jest rozkazem, wziął krzesło i usiadł.
— Mówię że to sprawa bardzo ważna, rzekł, szczęściem Wasza królewska mość ściągnąłeś ją na siebie dla honoru Anglii której honor nakazuje wspierać ją.
— Co myślisz naprawdę o tym buldogu Nelsonie? bądź szczerym kardynale.
— Wasza królewska mość jest dla mnie tak łaskawym że zawsze jestem z nim szczerym!
— Mów więc!
— Co do odwagi to lew; co do zmysłu wojennego to geniusz; ale co do rozumu, to szczęściem człowiek mierny.
Szczęściem mówisz?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— A dla czego szczęściem?
— Bo można go zaprowadzić gdzie się podoba dwoma ponętami.
— Jakiemi?
— Miłością i głaskaniem jego pychy. Miłość, to rzecz lady Hamilton, pycha, to twoja królu. Urodzenie jego jest pospolite, wykształcenie żadne. Dostąpił dzisiejszej rangi nie uniżając się nikomu, zostawiając oko w Calvi, rękę w Teneryffie, skórę z swego czoła w Abukirze. Traktuj go Wasza królewska mość jak wielkiego pana, a upoisz go; raz upoiwszy go, zrobisz z nim Najjaśniejszy panie wszystko co zechcesz. Czy można zawierzyć lady Hamilton?
— Królowa mówi że jest jej pewną.
— A zatem, Wasza królewska Mość nic więcej nie potrzebuje. Ta kobieta zdziała wszystko, odda ci męża i kochanka zarazem. Obadwaj szalenie ją kochają. — Obawiam się żeby nie udawała skromnej.
— Emma Lyona miałaby udawać skromną? powiedział Ruffo z największą pogardą. Wasza królewska mość żartuje.
— Ależ na Boga! nie mówię skromną dla skromności.
— A dla czegóż?
— Ten wasz Nelson bez ręki, z wybitem okiem, z czołem obdartem ze skóry, nie jest piękny. Jeżeli tylko za taką cenę zostaje się bohaterem, wolę zostać tem czem jestem.
— Bah! kobiety mają takie szczególne upodobania, a potem lady Hamilton doskonale kocha królowę! Czego nie zrobi przez miłość, to zdziała dla przyjaźni.
— Nareszcie! powiedział król jak człowiek spuszczający się zupełnie na Opatrzność w załatwieniu sprawy trudnej. Potem do Ruffa. — A teraz, mówił dalej, zapewne masz dobrą radę do udzielenia mi w tej kwestji.
— Niezawodnie, jedyną jaka może być rozsądną.
— Jaką? zapytał król.
— Wasza królewska mość ma przymierze z swoim siostrzeńcem cesarzem Austrjackim.
— Ja z całym światem mam przymierze i właśnie to mnie najwięcej ambarasuje.
— Ale nakoniec, Najjaśniejszy panie, powinieneś dostarczyć pewną liczbę ludzi do przyszłej koalicji.
— Trzydzieści tysięcy.
— Jesteś obowiązany zastosowywać swoje ruchy do ruchów Austrji i Rosji.
— To ułożone.
— A zatem, jakiekolwiek byłyby usiłowania przy tobie Najjaśniejszy panie, wstrzymaj się z rozpoczęciem wojny dopóki Austrjacy i Rosjanie jej nie rozpoczną.
— Właśnie taki jest mój zamiar. Pojmujesz Eminencjo, że nie chcę się zabawiać sam w wojnę z Francuzami... Ale...
— Dokończ Najjaśniejszy panie?
— Ale jeżeli Francja nie zechce czekać koalicji. Wypowiedziała mi wojnę, jeżeli mi ją wyda?
— Sądzę iż z moich stosunków z Rzymem mogę zapewnić Waszą królewską mość, że Francuzi nie są przygotowani do wojny.
— Hm! to mnie uspakaja cokolwiek.
— A teraz, gdybyś mi pozwolił Najjaśniejszy panie.
— Co?
— Udzielić sobie drugiej rady.
— Spodziewam się.
— Wasza królewska mość żądał odemnie tylko jednej, prawda że druga jest wynikiem pierwszej.
— Mów, mów.
— A więc gdybym był na miejscu Waszej królewskiej mości, napisałbym własnoręcznie do mego siostrzeńca cesarza Austrjackiego, aby się od niego dowiedzieć, nie przez dyplomację, ale poufnie, w jakim czasie zamierza rozpocząć wojnę i do jego ruchu zastosowałbym swoje.
— Masz słuszność mój przewielebny, w tej chwili do niego napiszę.
— Czy masz na posłańca, człowieka pewnego na którego mógłbyś rachować Najjaśniejszy Panie.
— Mam mego kurjera Ferrari.
— Ale pewnego, pewnego?
— Ależ mój kardynale, chcesz człowieka trzy razy pewnego, kiedy tak trudno znaleźć go raz pewnego.
— Nakoniec ten?
— Sądzę że jest pewniejszym od innych.
— Czy dał dowody Waszej królewskiej mości wierności swojej?
— Sto.
— Gdzie on jest?
— Gdzie on jest? jest tutaj gdzieś, leży w którymś z przedpokojów zupełnie przygotowany do podróży, aby mógł na każdy rozkaz o każdej porze dnia i nocy puścić się w drogę.
— Naprzód trzeba napisać, a później poszukamy go.
— Napisać, łatwo to powiedzieć Eminencjo; gdzież o tej porze znajdę atrament, papier i pióro?
— Ewangelia mówi! Quaere et invenies.
— Nie umiem po łacinie, Eminencjo.
— Szukaj a znajdziesz.
Król poszedł do biórka, otwierał szufladki jedna po drugiej, i nie znalazł nic z tego co szukał.
— Ewangelia kłamie, powiedział, i zniechęcony rzucił się na fotel. Co chcesz kardynale, dodał wzdychając, nie cierpię pisać.
— Jednakże Wasza królewska mość zdecydował się zająć się tem dzisiejszej nocy.
— Bezwątpienia; ale widzisz wszystkiego mi brak, musiałbym wszystkich pobudzić i jeszcze... Rozumiesz to kochany przyjacielu, kiedy król nie pisuje nikt nie ma piór, atramentu i papieru. O! potrzebowałbym o to prosić tylko królowej, ona to wszystko ma, ona. To pisarka. Ale gdyby wiedziano że piszę, sądzonoby, co zresztą jest prawdą, że kraj jest w niebezpieczeństwie. Król pisał — do kogo? — dla czego? — Byłoby to zdarzenie zdolne poruszyć cały pałac.
— Najjaśniejszy Panie, więc ja powinienem poszukać tego, czego ty szukasz daremnie.
— I gdzież to? Kardynał skłonił się królowi i wyszedł. Za chwilę powrócił z papierem, piórami i atramentem.
Król spojrzał nań z prawdziwem uwielbieniem.
— Zkąd u djabła wyrwałeś to, Eminencjo? — zapytał.
— Po prosto u oficerów służbowych.
— Jakto! ci głupcy pomimo mego zakazu mieli papier, atrament i pióra?
— Potrzebują tego koniecznie, do zapisywania nazwisk osób przychodzących prosić o posłuchanie Waszej królewskiej Mości.
— Nigdy tego u nich nie widziałem.
— Bo chowali to do szafy. Ja odkryłem tę szafę, i oto jest wszystko czego Wasza królewska mość potrzebuje.
— No, no, to ty jesteś człowiek pomysłowy. Teraz mój Przewielebny, powiedział król z miną płaczliwą, czy to koniecznie potrzeba żebym ja sam ten list napisał?
— Byłoby lepiej i wyglądałoby poufniej.
— Więc dyktuj mi.
— O! Najjaśniejszy Panie...
— Mówię ci dyktuj mi, inaczej będę siedział dwie godziny nad napisaniem pół ćwiartki, Ah! spodziewam się że San Nicandro jest potępiony nietylko w teraźniejszości ale na wieczność całą, za zrobienie ze mnie takiego osła.
Kardynał wziął świeżo zatemperowane pióro, umaczał w atramencie i podał królowi.
— Pisz więc Najjaśniejszy Panie.
— Dyktuj kardynale.
— Ponieważ Wasza Królewska Mość rozkazuje mi, powiedział Ruffo i skłonił się. Dyktował:
„Najukochańszy bracie, kuzynie, siostrzeńcze i sprzymierzeńcze mój! Muszę cię niezwłocznie uwiadomić o tem co zaszło wczoraj wieczór w ambassadzie angielskiej. Lord Nelson, w powrocie z Abukiru wypoczywał w Neapolu, sir Williams Hamilton wydał dla niego bal. Obywatel Garat, minister Rzeczypospolitej z tego powodu wypowiedział mi wojnę w imieniu swego rządu Racz mnie więc przez tego samego kurjera, ukochany bracie, kuzynie, siostrzeńcze i sprzymierzeńcze zawiadomić, jak jesteś usposobionym do przyszłej wojny, a nadewszystko oznaczyć stanowczy termin, kiedy ją masz zamiar rozpocząć, bo nie chcę nic czynić jak tylko jednocześnie z tobą i zgodnie z tobą. Będę oczekiwać odpowiedzi Waszej Królewskiej mości, aby się we wszystkiem do niej zastosować. Piszę ten list w tym jedynie celu, wyznaję się, życząc wszelkich pomyślności, kochającym bratem, kuzynem, wujem i sprzymierzonym Waszej Królewskiej Mości.
— Oj wyrzekł król. I pytająco spojrzał na kardynała.
— Już koniec Najjaśniejszy Panie, brakuje tylko podpisu Waszej królewskiej mości.
Król podpisał swoim zwyczajem: Ferdynand B.
— I skoro pomyślę, mówił dalej król, że byłbym siedział całą noc nad napisaniem tego listu, dziękuję ci, mój kochany kardynale, dziękuję.
— Czego Wasza Królewska Mość szuka? zapytał Ruffo, widząc że król patrzył z niepokojem na około siebie.
— Koperty.
— Dobrze, powiedział Ruffo, zaraz ją zrobimy.
— To znaczy że ty ją zrobisz. Robienia kopert także mnie San Nicandro nie nauczył. Prawda że zapomniawszy nauczyć mnie pisać, uważał naukę robienia kopert niepotrzebną.
— Wasza Królewska Mość pozwoli mi?
— Jakto, czy pozwolę? powiedział król, podnosząc się. Siadaj na mojem miejscu, na moim fotelu, mój kochany kardynale.
Kardynał usiadł na fotelu króla i pospiesznie a zręcznie złożył, i obciął papier mający mieścić w sobie list królewski. Ferdynand na tę robotę patrzył z uwielbieniem.
— Teraz, powiedział kardynał, Wasza Królewska Mość raczy mi powiedzieć gdzie jest jego pieczęć.
— Dam ci ją, dam ci ją, nie przerywaj sobie, powiedział król.
List zapieczętowano, król go zaadresował. Potem oparłszy brodę na ręku zamyślił się.
— Nie śmiem zapytać króla, powiedział Ruffo kłaniając się.
— Chcę, powiedział król wciąż zamyślony, żeby nikt nie wiedział że pisałem list do mego siostrzeńca, ani też przez kogo go posłałem.
— A zatem Najjaśniejszy Panie, powiedział Ruffo śmiejąc się, Wasza Królewska Mość przed wyjściem z pałacu każę mnie zamordować.
— Ty, kochany kardynale nie jesteś kimś, dla mnie ty jesteś drugim ja. Ruffo skłonił się.
— O! nie dziękuj mi, nieosobliwy komplement.
— Co tu począć? potrzeba przecież kogo posłać na wyszukanie Ferrarego.
— Właśnie myślę o tem.
— Gdybym wiedział gdzie jest, powiedział, Ruffo, poszedłbym po niego.
— Na Boga! ja także wyrzekł król.
— Wasza królewska Mość powiedział, że on jest w pałacu.
— Jest z pewnością, tylko pałac jest duży. Czekajno, czekajno! doprawdy jeszcze jestem głupszy aniżeli myślałem. — Otworzył drzwi od sypialnego pokoju i zagwizdał.
Wielki wyżeł zerwał się z dywanu z przed łóżka swego pana, gdzie leżał, oparł obiedwie łapy na piersiach króla, zawieszonych orderami, zaczął go lizać po twarzy, w czem zdaje się i pan i pies jednakową znajdowali przyjemność.
— Ferrari go wychował, on mi go znajdzie natychmiast. — Potem zmieniając głos i mówiąc do psa, jakby mówił do dziecka: — Gdzie jest ten biedny Ferrari, Jowiszu? poszukamy go. Szukaj! szukaj!
Jowisz zdawał się doskonale rozumieć i dał trzy lub cztery kroki przez pokój, wietrząc i skomląc radośnie. Potem zaczął drapać do drzwi tajemnego przejścia.
— A... wpadliśmy na trop, mój dobry psie, powiedział król. — I zapalając świecę od kandelabra, otworzył drzwi korytarza mówiąc: — Szukaj Jowiszu! szukaj!
Kardynał szedł za królem, raz dla tego, żeby go nie zostawiać samym, następnie przez ciekawość. Jowisz skoczył na drugi koniec korytarza do drugich drzwi.
— Jesteśmy więc na dobrej drodze poczciwy Jowiszu, mówił dalej król.
I drugie drzwi tak jak pierwsze otworzył. Prowadziły one do pustego przedpokoju. Jowisz poszedł prosto do drzwi przeciwległych tym któremi wszedł i oparł się na nich.
— Dobrze idzie, powiedział król, dobrze idzie. — Potem odwracając się do Ruffa: — Zbliżamy się do celu kardynale. — I otworzył trzecie drzwi.
Prowadziły na małe schody. Jowisz skoczył na nie, szybko przebiegł dwadzieścia stopni, znów zaczął drapać do drzwi i skomleć radośnie.
— Cyt, cyt! powiedział król. I otworzył czwarte drzwi, jak otwierał troje poprzednich; tylko tą rażą przybył do celu podróży. Kurjer gotowy do drogi spał na połowem łóżku. — Hę powiedział król dumny zmyślnością swego psa — i kiedy pomyślę że żaden z moich ministrów, nawet minister policji, nie dokazałby tego, czego dokazał mój pies!
Pomimo chęci jaką miał Jowisz wskoczyć na łóżko swego ojca żywiciela Ferrarego, na znak zrobiony przez króla, stal spokojnie za nim.
Ferdynand poszedł prosto do śpiącego i końcem ręki dotknął jego ramienia. Jakkolwiek poruszenie było lekkie, ten natychmiast się obudził i usiadł na posłaniu patrząc w około siebie wzrokiem błędnym jak człowiek z pierwszego snu zbudzony. Ale za ledwo poznał króla, zesunął się z polowego łóżka i stanął wyprostowany, czekając rozkazów Jego Królewskiej Mości.
— Czy możesz jechać? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy panie, odpowiedział Ferrari.
— Czy możesz jechać do Wiednia, nie zatrzymując się wcale w drodze?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Wiele potrzebujesz czasu aby przybyć do Wiednia?
— Na ostatnią podróż potrzebowałem pięciu dni i sześciu nocy, ale przekonałem się że mógłbym jechać prędzej i zyskać dwanaście godzin.
— A w Wiedniu, wiele potrzebujesz czasu do wypoczynku?
— Tyle wiele go będzie potrzebowała na danie odpowiedzi osoba do której Wasza Królewska Mość pisze.
— Więc za dwanaście dni możesz być z powrotem?
— Prędzej jeżeli mi nie każą czekać i jeżeli mnie nie spotka żaden wypadek.
— Pójdziesz do stajni i sam osiodłasz konia, na nim pojedziesz jak się da najdalej, chociaż by go przyszło zajeździć. Zostawisz go u jakiegokolwiek poczthaltera, a z powrotem zabierzesz.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Nikomu nie powiesz gdzie jedziesz.
— Nie Najjaśniejszy Panie.
— Oddasz ten list samemu Cesarzowi, nikomu innemu.
— Dobrze Najjaśniejszy panie.
— I nikomu, nawet królowej nie oddasz odpowiedzi.
— Nie, Najjaśniejszy panie.
— Masz pieniądze?
— Mam Najjaśniejszy Panie.
— Jedź więc.
— Jadę, Najjaśniejszy Panie.
I w istocie, poczciwiec wsunął list królewski do małej skórzanej kieszonki w rodzaju pugilaresu przyszytej do jego kamizelki, wziął pod pachę zawiniątko z trochą bielizny, włożył czapkę kurjerską na głowę i gotował się do zejścia ze schodów.
— No cóż, nie pożegnasz się z Jowiszem? powiedział król.
— Nie śmiałem Najjaśniejszy Panie — odrzekł Ferrari.
— No pocałujcie się; czyż nie jesteście dwoma starymi przyjaciółmi i obydwaj w mojej służbie.
Człowiek i pies schwycili się w objęcia; obydwa czekali tylko pozwolenia królewskiego.
— Dziękuję Najjaśniejszy Panie, powiedział kurjer. I oddalał się szybko biegnąc na schody, aby powetować czas stracony.
— Albo się bardzo mylę, powiedział kardynał, albo też ten człowiek przy pierwszej zręczności dałby się zabić dla ciebie Najjaśniejszy Panie.
— Tak sądzę, myślę też o wynagrodzeniu go.
Ferrari znikł od dawna, kiedy król i kardynał zaledwie zeszli na dół ze schodów. Weszli do pokoju króla, tą samą drogą jaką wychodzili, zamykając za sobą wszystkie drzwi zostawione otworem.
Oficer służbowy królowej, oczekiwał w przedpokoju z listem Jej Królewskiej Mości.
— O! o! rzekł król spoglądając na zegar, o trzeciej godzinie rano! to musi być coś bardzo ważnego.
— Najjaśniejszy Panie, królowa widziała pokój oświetlony i sądziła że Wasza Królewska Mość nie śpi jeszcze.
Król otworzył list ze wstrętem z jakim zwykle otwierał listy swojej żony.
— Dobryś! powiedział przeczytawszy pierwsze wiersze, to zabawne — otóż moje polowanie djabli wzięli.
— Nie śmiem zapytać Waszej królewskiej Mości co ten list w sobie zawiera.
— O! pytaj, pytaj, Eminencjo. Donosi mi on że po powrocie z balu, wskutek otrzymania ważnych nowin, pan naczelny dowódzca Acton i Jej Królewska Mość królowa, postanowili że dziś we wtorek, będzie zebranie nadzwyczajnej rady. Niech Bóg błogosławi królowe i pana Actona! Czy-ja im się naprzykrzam, ja? Niech więc tak jak ja robią, niech mnie pozostawią w spokoju.
— Najjaśniejszy panie, odpowiedział Ruffo, na ten raz jestem zmuszony przyznać słuszność Jej Króf lewskiej Mości królowej i panu naczelnemu dowódzcy; nadzwyczajna rada wydaje się konieczną, a im prędzej tem lepiej.
— W takim razie i ty na niej będziesz kardynale.
— Ja, Najjaśniejszy Panie? Ja nie mam prawa bywać na radzie.
— Ale ja mam prawo zaprosić cię na nią.
Ruffo ukłonił się.
— Przyjmuję Najjaśniejszy Panie, powiedział. Inni przyniosą swój rozum, ja przyniosę moje poświęcenie.
— Dobrze. Powiedz królowej że będę jutro na radzie o naznaczonej mi godzinie, to jest o dziewiątej. Czy słyszysz Eminencjo?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
Oficer służbowy oddalił się. Ruffo miał iść za nim, kiedy usłyszano galopującego konia pod sklepieniem pałacu. Król uchwycił kardynała za rękę.
— W każdym razie, powiedział, oto Ferrari odjeżdża. Przyrzekam ci Eminencjo, że jeden z pierwszych dowiesz się co odpowie mój kochany siostrzeniec.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie.
— Dobranoc ci Eminencjo. A trzymaj się dobrze jutro na radzie, uprzedzam królowę i głównego dowódzcę że nie będę w dobrym humorze.
— Bah! Najjaśniejszy Panie, powiedział śmiejąc się kardynał, noc przynosi radę.
Król wszedł do swojej sypialni i gwałtownie zadzwonił. Kamerdyner wbiegł przerażony sądząc że król zachorował.
— Rozebrać mnie i położyć! krzyczał król piorunującym głosem, a na drugi raz pamiętać o zamknięciu moich żaluzji, aby nie widziano światła w moim pokoju o trzeciej godzinie rano.
Powiedzmy teraz co się działo w czarnym gabinecie królowej, podczas gdy to o czem opowiadamy działo się w oświeconym gabinecie króla.

Ciemny Pokój.

Zaledwie królowa powróciła do siebie, kiedy główny dowódzca Acton, kazał się zaanonsować i powiedzieć, że ma dwie nadzwyczaj ważne nowiny do oznajmienia. Ale bez wątpienia nie jego to królowa oczekiwała, albo też nietylko jego jednego, bo odpowiedziała oschle:
— Dobrze niech wejdzie do salonu, jak tylko będę miała czas, przyjdę tam.
Acton był przyzwyczajony do tych kaprysów królewskich. Od dawna już nie łączyła go z królową miłość. Był kochankiem tytularnym, tak jak był pierwszym ministrem, co zupełnie nie przeszkadzało aby byli jeszcze inni ministrowie. Tylko interes polityczny wiązał z sobą dawnych kochanków. Acton aby zostać przy władzy, potrzebował wpływu królowej, jaki ta miała nad królem. Królowa zaś dla swojej zemsty i sympatji — które zaspakajała z jednaką namiętnością, potrzebowała geniuszu intryganta Actona, jego niewyczerpanej uprzejmości zdolnej znieść dla niej wszystko.
Królowa szybko rozebrała się z balowego stroju, kwiatów, djamentów i kamieni; starła róż którym kobiety, a szczególniej księżniczki pokrywały twarz w tej epoce, włożyła długi biały penioar, wzięła świecę, weszła w odosobniony korytarz i przeszedłszy cały apartament przybyła do odległego pokoju, skromnie umeblowanego, łączącego się na zewnątrz z ukrytemi schodami, od których królowa jeden, a jej zbir Pasqual Simone posiadał drugi klucz.
Okna tego pokoju przez cały dzień były zamknięte i najmniejszy promień światła tam się nie dostawał. Na środku stołu była przytwierdzona brązowa lampa, a na niej abażur wykonany w ten sposób iż oświetlał tylko owal stołu, resztę pokoju pozostawiając w ciemności.
Tam to słuchano oskarżeń. Jeżeli oskarżyciel pomimo ciemności zwiększonej jeszcze w głębi sali, obawiał się być poznanym, wolno mu było włożyć na twarz maskę, albo w przedpokoju okryć się długą szatą penitenta, w jakiej zwykle towarzyszą zwłokom na cmentarz, lub skazanym na rusztowanie. Przerażający całun robiący człowieka podobnym do widma, zostawiający tylko dwa otwory na oczy, podobne pustym dołom trupiej głowy.
Trzej inkwizytorowie zasiadający przy tym stole, zyskali dość smutnej sławy ażeby ich nazwiska stały się nieśmiertelnymi. Nazywali się oni: Castel-Cicala minister spraw zagranicznych, Guidobaldi vice-prezydent junty stanu, egzystującej od czterech lat i Vanni prokurator.
Królowa w nagrodę zasług tego ostatniego zrobiła markizem.
Ale tej nocy stół był próżny, lampa zgaszona. Jedyna istota żyjąca, a raczej zdająca się żyć tutaj, był zegar którego jednostajny ruch i dźwięk ostry przerywały tę śmiertelną ciszę, jakby wychodząca z sufitu i ciążąca nad podłogą. Powiedzianoby że ciemność panująca wiecznie w tym pokoju, zgęściła powietrze i zrobiła podobnem do pary wydobywającej się z bagniska. Czuć było wchodząc tam, nietylko zmianę temperatury ale i atmosfery — i że ta nieskładając się już z żywiołów tworzących powietrze zewnętrzne, stawała się ciężką do oddychania.
Lud widząc okna tego pokoju zamknięte, nazwał go pokojem ciemnym; a z niepewnych wieści rozchodzących się o nim jak o każdej rzeczy tajemniczej, przy wrodzonym popędzie wróżbiarstwa, charakteryzującym go, prawie odgadł co się tam działo. Ale ponieważ to nie jemu groziła ta żałobna ciemność, ponieważ dekreta. wychodzące ztamtąd przechodziły nad jego głową i uderzały głowy wyżej stojące, on najwięcej mówił o tym pokoju ale najmniej go się obawiał.
W chwili kiedy królowa blada i oświetlona jak lady Mackbeth płomieniem świecy trzymanej w ręku weszła do tego pokoju, dało się słyszeć drżenie poprzedzające zwykle uderzenie zegaru i w pół do trzeciej wybiło.
Jak to już powiedzieliśmy pokój był pusty, jednak królowa wszedłszy zdawała się być zdziwioną nie znajdując nikogo. Chwilę wahała się, ale wkrótce przezwyciężając trwogę jaka ją zdjęła na niespodziewane uderzenie zegaru, obejrzała dwa rogi pokoju przeciwległe wejściu i zwolna zamyślona usiadła przy stole. Ten stół wprost przeciwnie jak u króla, był pokryty papierami jak w biurze trybunału i znajdowało się na nim trzy razy tyle ile potrzeba papieru, atramentu i piór.
Królowa z roztargnieniem przerzucała papiery. Przebiegła je wzrokiem nie czytając, słuch jej wytężony starał się uchwycić najmniejszy szmer, duch jej był zdała od ciała. Po chwili, niemogąc dłużej powstrzymać niecierpliwości, podniosła się, poszła do drzwi prowadzących na tajemne schody, przyłożyła ucho i słuchała. Wkrótce usłyszała zgrzyt klucza obracającego się w zamku i wyszeptała słowo malujące jej niecierpliwość:
— Nakoniec. Potem otwierając drzwi prowadzące na ciemne schody. — Czy to ty Pasquale? zapytała.
— Tak Najjaśniejsza Pani, odpowiedział męzki głos z dołu schodów.
— Przybywasz bardzo późno, powiedziała królowa, wracając na swoje miejsce z twarzą ponurą i zmarszczonemi brwiami.
— Na honor! nie wiele brakowało abym nie przybył wcale, odrzekł ten którego obwiniono o brak pośpiechu.
Głos coraz więcej się zbliżał.
— I dlaczegóż to o mało że nie przybyłeś wcale?
— Bo sprawa była tam trudna, odpowiedział człowiek ukazując się nakoniec we drzwiach.
— Czy załatwiona przynajmniej?
— Tak pani, dzięki Bogu i świętemu Pasqualowi memu patronowi, jest załatwiona i dobrze załatwiona, ale drogo kosztowała.
Mówiąc to, zbir kładł na fotelu płaszcz zawierający w sobie przedmiota, które uderzywszy o meble wydawały dźwięk metaliczny. Królowa patrzyła na to z wyrazem ciekawości i wstrętu.
— Jakto drogo? zapytała.
— Jednego człowieka zabito, trzech raniono, tylko tyle.
— To dobrze. Wdowie wyznaczy się pensja, ranionym da się gratyfikację.
Zbir ukłonił się na znak podziękowania.
— Więc ich było kilku? zapytała królowa.
— Nie pani, był tylko jeden; ale byłto lew nie człowiek. Musiałem rzucić w niego mój nóż o dziesięć kroków, inaczej wyszedłbym tak jak inni.
— Ale nakoniec?
— Nakoniec załatwiliśmy się.
— I siłą odebraliście mu papiery?
— O nie! dobrowolnie, już nie żył.
— A! rzekła królowa z lekkiem drżeniem. Więc musieliście go zabić?
— Nieinaczej, chociaż jakem Simon, żal mi go było Zrobiłem to jedynie dla przysłużenia się Waszej Królewskiej Mości.
— Jakto, ty żałowałeś zabić Francuza. Nie sądziłam iż masz serce tak czułe dla żołnierzy rzeczypospolitej.
— To nie był Francuz, odpowiedział zbir potrząsając głową.
— Co ty pleciesz?
— Nigdy Francuz nie mówił tak językiem gminu neapolitańskiego jak ten nieborak.
— Hola! — zawołała królowa, — spodziewam się że się nie omyliłeś. Dokładnie określiłam ci Francuza przybywającego konno z Kapui do Puzzoles.
— To ten sam pani i w barce z Puzzoles do pałacu królowej Joanny.
— Adjutant jenerała Championnet’a.
— O! z nim to samym mieliśmy do czynienia. Zresztą sam powiedział kim był.
— Jakto, mówiłeś z nim?
— Naturalnie. Słysząc go tak biegle mówiącym po neapolitańsku, lękałem się pomyłki, i zapytałem czy to naprawdę jego miałem zabić.
— Głupiec!
— Nie taki głupiec, ponieważ odpowiedział mi: tak.
— Odpowiedział ci, tak?
— Wasza Królewska Mość pojmuje że mógł mi odpowiedzieć co innego; że pochodził z Basso, Porta albo Porta Capuana i byłby mnie wprawił w wielki ambaras, ponieważ nie mógłbym mu zaprzeczyć. Ale on wprost odpowiedział mi: „Jestem tym którego szukasz“ — i pif! paf! dwoma wystrzałami pistoletu powalił dwóch ludzi na ziemię, drugich dwóch dwoma uderzeniami szabli. Uważał widać kłamstwo za niegodne siebie, bo to był odważny człowiek.
Królowa słysząc pochwałę zamordowanego z ust mordercy, zmarszczyła się.
— I on umarł?
— Tak pani, umarł.
— A cóż zrobiliście z trupem?
— A! na honor, przybywała patrol, a ponieważ kompromitując siebie, kompromitowałbym Waszą Królewską Mość, pozostawiłem jej staranie zabrania umarłych i opatrzenia rannych.
— Więc poznają że to był oficer francuzki!
— Po czem? Oto jego płaszcz, pistolety i szabla które zabrałem z pola bitwy. A upewniam panią, że umiał doskonale władać szablą i pistoletami. Co do jego papierów, miał przy sobie tylko pugilares i ten świstek przy nim przylepiony.
I rzucił na stół pugilares skórzany krwią zbroczony. W istocie kawałek papieru podobny do listu był przylepiony zaschłą krwią do pugilaresu. Zbir, oderwał go i rzucił na stół.
Królowa wyciągnęła rękę, ale zapewne wahała się dotknąć pugilaresu skrwawionego, bo zatrzymała się w połowie drogi i zapytała:
— A cóż zrobiłeś z jego mundurem?
— Otóż jeszcze jedno co budziło we mnie wątpliwość, to że nie miał wcale munduru. Był ubrany zwyczajnie w zieloną aksamitną opończę z czarnemi akselbantami. Ponieważ była wielka burza musiał go zostawić u jednego z swych przyjaciół, a ten pożyczył mu swego ubrania!
— To dziwne, mówiła królowa Jednakże dokładnie mi go opisano. Wreszcie papiery z tego pugilaresu usuną nasze wątpliwości. I ręką odzianą w rękawiczkę której palce zaczerwieniły się, otworzyła pugilares i wyjęła list z adresem:
„Obywatelowi Garat, ambasadorowi Rzeczypospolitej Francuskiej w Neapolu.“
Królowa złamała pieczątkę z herbami Rzeczypospolitej, otworzyła list i na pierwsze przeczytane wyrazy, wydała okrzyk radości. Radość ta w miarę czytania wzmagała się, a ukończywszy:
— Pasqualu, jesteś nieocenionym człowiekiem, powiedziała, ja cię zbogacę.
— Już od dawna Wasza Królewska Mość mi to przyrzeka, powiedział zbir.
— Tym razem bądź spokojny, dotrzymam słowa. Tymczasem masz zaliczkę. — Wzięła kawałek papieru i napisała na nim kilka wierszy. — Weż ten bon na tysiąc dukatów, pięćset dla ciebie, pięćset dla twoich ludzi.
— Dziękuję pani, powiedział zbir dmuchając na papier aby wysechł atrament, zanim go schował do kieszeni. Ale nie powiedziałem jeszcze wszystkiego co mam do powiedzenia.
— Ani ja nie zapytałam o wszystko o co mam zapytać. Ale przedtem pozwól mi jeszcze raz ten list odczytać.
Królowa przeczytała list po raz drugi i nie była mniej zadowoloną jak za pierwszym razem. Ukończywszy drugie czytanie, powiedziała:
— Słucham, mój wierny Pasqualu, co miałeś mi do powiedzenia?
— Miałem pani do powiedzenia że od czasu kiedy ten młody człowiek znajdował się od w pół do dwunastej do pierwszej godziny rano, w ruinach królowej Joanny, odkąd zamienił swój wojskowy mundur na opończę mieszczańską, nie był sam, zapewne musiał mieć listy do innych osób od generała, jak do ambasadora francuzkiego.
— Właśnie w chwili kiedy mi to mówisz, o tem samem myślałam kochany Pasqualu. A nie domyślasz się kto są te osoby?
— Nie jeszcze, ale spodziewam się iż w krotce dowiemy się czegoś nowego.
— Słucham cię Pasqualu, powiedziała królowa wpatrując się w zbira.
— Z ośmiu ludzi których na dzisiejszą noc użyłem, odłączyłem dwóch, sądząc że sześciu wystarczy na jednego adjutanta, i o mało że drogo tego nie opłaciłem. A zatem tych dwóch ludzi umieściłem w zasadzce przed pałacem królowej Joanny, z rozkazem śledzenia ludzi wychodzących ztamtąd przed albo po wyjściu człowieka z którym ja miałem do czynienia i aby się starali dowiedzieć jeżeli już nie kto oni są, to przynajmniej gdzie mieszkają.
— A więc?
— A więc pani, naznaczyłem im schadzkę u podnóża statuy Olbrzyma i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, pójdę dowiedzieć się czy są już na swojem stanowisku.
— Idź, a jeżeli są przyprowadź ich do mnie, chcę ich zapytywać sama.
Pasquale Simon znikł w korytarzu i słychać było na schodach oddalające się jego kroki.
Zostawszy sama, królowa bezmyślnie spojrzała na stół i zobaczyła ten drugi kawałek papieru który zbir nazwał świstkiem, odlepił od pugilaresu i razem z nim rzucił na stół. W pragnieniu przeczytania listu generała Championnet i w radości wynikłej z przeczytania go, zupełnie zapomniała o tym świstku.
List ten był na eleganckim papierze. Był pisanym charakterem kobiecym, drobnym, cienkim, arystokratycznym. Od pierwszych wyrazów królowa poznała że to był list miłosny. Zaczynał się od tych dwóch wyrazów. — Drogi Nicolino. Nieszczęściem dla ciekawości królowej prawie całą zapisaną kartę krew zalała. Można było tylko zobaczyć datę 20 Września i wyczytać żal osoby piszącej ten list, że nie mogła przybyć na zwykłą schadzkę, bo musiała udać się z królową na przeciw admirała Nelson. Był podpisany tylko literą E Na ten raz królowa gubiła się w domysłach. List kobiety, list miłosny, list datowany 20 września, nakoniec list osoby tłomaczącej się niemożnością przybycia na zwykłą schadzkę, bo musiała udać się z królową, taki list nie mógł być pisanym do adjutanta generała Championnet, który trzy dni temu był o piędziesiąt mil od Neapolu. Było tylko jedno prawdopodobieństwo, a umysł przebiegły królowej natychmiast go jej przedstawił.
List ten znajdował się zapewne w kieszeni opończy pożyczonej posłowi generała Championnet przez jednego z jego wspólników w pałacu królowej Joanny. Adjutant włożył swój pugilares w tę samą kieszeń po wyjęciu go z munduru. Krew płynąc z rany, przylepiła list do pugilaresu, chociaż list z pugilaresem nie mieli nic wspólnego.
Wtedy królowa podniosła się, podeszła do fotelu na którym Pasquale złożył płaszcz, obejrzała go, rozwinęła, znalazła w nim szablę i pistolety.
Płaszcz, był to zwyczajny płaszcz oficera kawalerji francuzkiej. Szabla i płaszcz były mnudurowe i bezwątpienia należały do nieznajomego, ale nie tak było z pistoletami. Pistolety bardzo eleganckie pochodziły z rękodzielni królestwa Neapolitańskiego, oprawione w pozłacane srebro, wyrżnięte miały na tarczy literę N.
Królowa położyła pistolety razem z listem. Były to początki poszlak, mające doprowadzić do prawdy.
W tej samej chwili Simone z dwoma ludźmi powrócił.
Nowiny jakie przynieśli były małej wagi.
Pięć lub sześć minut po wyjściu adjutanta zdawało im się iż widzą trzy osoby w łódce, jak gdyby udające się do miasta, korzystając z uspokojenia morza. Dwie z tych osób wiosłowały. Nie było co się zajmować tą łódką. Prosta rzecz że dwaj zbiry nie mogli jej śledzić na wodzie.
Ale prawie zaraz ukazały się trzy inne osoby, przy bramie wychodzącej na drogę do Pausilippy; zobaczyły czy droga jest wolna, wyszły zamykając starannie drzwi za sobą. Tylko zamiast pójść drogą do Margelliny jak to zrobił młody adjutant, weszli na nią od strony willi Lukullusa.
Dwaj zbirzy postępowali za trzema nieznajomemi.
Prawie o sto kroków jeden z tych trzech skoczył na prawo, wszedł na ścieżkę, gdzie zniknął pomiędzy aloesami i kaktusami. Ten musiał być bardzo młody, tak przynajmniej można było sądzić po lekkości skoku i świeżości głosu jakim zawołał do dwóch pozostałych przyjaciół: — Do widzenia. Z kolei inni przeskoczyli ale wolniej i udali się ścieżką prowadzącą do Vomero. Zbiry udali się za nimi. Ale dwaj nieznajomi widząc że są śledzeni, zatrzymali się, każdy z nich wyjął parę pistoletów z za pasa i powiedzieli: — Ani kroku dalej, lub zginiecie. Ponieważ groźba była powiedziana głosem nie zostawiającym wątpliwości w jej wykonaniu, dwaj zbiry nie mając rozkazu posuwania rzeczy do ostateczności i tylko uzbrojeni w noże, stanęli nieruchomie i poprzestali na śledzeniu wzrokiem dopóki przechodnie nie zniknęli.
Więc nie można się było spodziewać żadnych objaśnień od tych ludzi. Jedyna nitka za pomocą której można było wyśledzić spisek knujący się w pałacu królowej Joanny, był miłosny list pisany do Nikolina i te pistolety z rękodzielni królewskich, naznaczone literą N.
Królowa dała znak Pasqualowi i jego ludziom aby się oddalili. Płaszcz i szablę rzuciła do szafy, jako niemogące w tej chwili na nic jej się przydać, pugilares zaś, listy i pistolety, zabrała z sobą. Schowała do biurka pistolety i pugilares, zatrzymując tylko list skrwawiony z którym weszła do sali.
Acton widząc ją wchodzącą, podniósł się i ukłonił nie okazując najmniejszego zniecierpliwienia długiem oczekiwaniem.
Królowa zbliżyła się do niego.
— Pan jesteś chemikiem, nieprawdaż?
— Jeżeli nie jestem chemikiem w całem znaczeniu tego wyrazu, odpowiedział Acton, posiadam przynajmniej niektóre wiadomości chemiczne.
— Jak pan sądzisz, czy możnaby zmazać krew z tego listu nie zmazując atramentu.
Acton popatrzył na list i zachmurzył się.
— Pani, powiedział, dla trwogi i ukarania tych którzy ją rozlewają, Opatrzność sprawiła, że plamy krwi są najtrudniejsze do wywabienia. Jeżeli atrament składa się jak wszystkie atramenty zwyczajne z farby i pokostu, wykonanie będzie trudne, bo chlorek potassium wywabiając krew jednocześnie wywabi atrament; jeżeli przeciwnie, co jest nieprawdopodobne, atrament składa się z saletrzanu srebra albo z węgla zwierzęcego i gummy kopalnej, rozczyn chlorku wapna zniszczy plamy krwi nie niszcząc atramentu.
— To dobrze, staraj się zrobić jak najlepiej. Ważnem jest, abym wiedziała co ten list w sobie mieści.
Acton ukłonił się, królowa mówiła dalej:
— Kazałeś mi pan powiedzieć iż masz dwie ważne nowiny do udzielenia mi. Słucham.
— Generał Mack przybył dziś w czasie balu, a ponieważ zaprosiłem go aby stanął u mnie, przybywszy już go zastałem.
— W porę przybył i zaczynam wierzyć że Opatrzność jest za nami. A jakaż druga nowina?
— Jest niemniej ważna od pierwszej. Mówiłem z admirałem Nelsonem, jest on gotów w kwestji pieniężnej zrobić wszystko czego Wasza królewska Mość będzie sobie życzyć.
— Dziękuję. Otóż to jest dopełnienie ciągu dobrych nowin. — Karolina podeszła do okna, rozsunęła zasłony i spojrzała na apartament króla, a zobaczywszy go oświetlonym: — Szczęściem, król nie śpi jeszcze, powiedziała. Napiszę do niego że dziś rano zbiera się rada nadzwyczajna, na której musi być obecnym.
— Zdaje mi się że na dziś miał on projekt polowania, powiedział minister.
— Mniejsza o to! rzekła pogardliwie królowa, odłoży je na inny dzień.
Potem wzięła pióro i napisała list jaki widzieliśmy że król odebrał. Wtedy, ponieważ Aeton zdawał się oczekiwać nowych rozkazów:
— Dobranoc mój kochany generale, z wdzięcznym uśmiechem powiedziała królowa, przykro mi że cię tak długo zatrzymałam, ale skoro się dowiesz co robiłam, przekonasz się że nie marnowałam czasu. — Podała rękę Actonowi. Ten z uszanowaniem ją pocałował, ukłonił się i postąpił parę kroków ku drzwiom. — Ale, ale, powiedziała królowa.
Acton odwrócił się.
— Król na jutrzejszej radzie będzie w bardzo złym humorze.
— Obawiam się tego, odrzekł uśmiechając się Acton.
— Trzeba abyś pan polecił swoim kolegom, żeby się nie odzywali i odpowiadali tylko na wyraźne zapytania. Cała komedja powinna się tyko między mną i królem odegrać.
— I nie wątpię że Wasza Królewska Mość dobrą rolę wybrała.
— Tak sądzę, wreszcie zobaczysz.
Acton ukłonił się po raz drugi i wyszedł.
— A! wyszeptała królowa dzwoniąc na swą służbę, jeżeli Emma zrobi to co mi przyrzekła, wszystko pójdzie dobrze.

Doktór i ksiądz.

Skończmy wreszcie ze zdarzeniami tej nocy tak pełnej wypadków, abyśmy mogli prowadzić dalej nasze opowiadanie, nie zatrzymując się ani też cofając.
Jeżeli czytelnicy nasi uważnie czytali ostatni rozdział, powinniby pamiętać że spiskowcy po oddaleniu się Salvatego Palmieri, rozdzielili się na dwie grupy, każda z trzech osób się składająca.
Jedna wracająca do Pausilippy.
Druga płynąca łódką na morze.
Grupa wracająca do Pansilippe składała się z Nicolina Caracciolo, Valasquo i Scipani.
Druga płynąca łódką ocaloną od burzy i przywiązaną pod wielkim portykiem pałacu królowej Joanny, składała się: z Dominika Cirillo, Hectora Caraffy i Manthonneta.
Hector Caraffa jak to powiedzieliśmy ukrywał się w Portici. Manthonnet tam mieszkał. Manthonnet wielki amator rybołóstwa miał własną łódkę. Tą łódką z pomocą Hectora Caraffy udawał się z Portici do pałacu królowej Joanny. Silni wioślarze obydwaj, w czasie pogody w ciągu dwóch godzin stawali na miejscu. Jeżeli wiatr był pomyślny, rozwijali żagiel i on im wystarczał.
Tej nocy powracali jak zwykle, płynęli tylko za pomocą wioseł, bo wiatr się uciszył, morze uspokoiło. Po drodze mieli zostawić Cirilla w Mergellinie. Cirillo mieszkał na drugim końcu Chiaja. Dla tego to nie płynęli prosto do Portici, a zbiry widzieli ich płynących brzegiem. Przybywszy na przeciwko Cassyna króla, należącego dziś do księcia Torlonia, wysadzili na ląd Cirilla, wybierając najdogodniejsze miejsce do wylądowania. Potem puścili się morzem, oddalając się od brzegu i żeglowali, aby z daleka ominąć zamek l’Oeuf.
Cirillo więc łatwo niedostrzeżony dostał się na ulicę. Zrobiwszy paręset kroków, ujrzał nagle grupę składającą się z dwudziestu żołnierzy, stojącą i zdającą się rozmawiać w pośród drogi. Lufy ich karabinów błyszczały przy świetle dwóch pochodni.
Przy tem samem świetle odbijającem się w ich broni przyglądali się dwom ludziom leżącym na ulicy.
Cirillo poznał patrol zajęty swoją czynnością.
I w istocie był to patrol, którą słyszał przybywającym Pasqual Simone i uciekł przed nim nie chcąc kompromitować królowej.
Tak jak się tego zbir domyślał przybywszy na miejsce potyczki, patrol znalazł na chodniku jednego zabitego i jeunego ranionego, dwaj inni jeden co otrzymał cięcie szablą w twarz i ten któremu ramię strzaskała kula, mieli tyle siły, że uciekli maleńką uliczką, ciągnącą się wzdłuż strony północnej ogrodu San Felice.
Patrol łatwo rozpoznał że jeden z dwóch ludzi był nieżywy i że o tego nie należało się już troszczyć. Ale towarzysz jego, chociaż zemdlony, oddychał jeszcze i tego może jeszcze będzie można ocalić.
Znajdowali się o dwadzieścia kroków od fontanny Lwa. Jeden z żołnierzy przyniósł w kasku wody i wylał ją na twarz ranionego. Ten poczuwszy nagłe zimno, otworzył oczy i przyszedł do siebie. Widząc się otoczonym żołnierzami, usiłował podnieść się, ale napróżno, był zupełnie bezwładnym, tylko głową mógł poruszać.
— Powiedzcie mi przyjaciele, powiedział, jeżeli już mam umierać, czy nie moglibyście mi znaleźć łóżka cokolwiek wygodniejszego?
— Na honor, powiedzieli żołnierze, to jakieś nie złe licho, trzeba mu wyświadczyć o co prosi. — I chcieli go podnieść.
— E! tam do licha! dotykajcie się mnie jak gdybym był szklannym, Mannagia la Madona!
To przekleństwo, jedno z najsilniejszych jakie wymawia Neapolitańczyk, przekonywało, że to poruszenie silny ból mu sprawiało.
Spostrzegając tę grupę, najpierwszym zamiarem Cirilla było usunięcie się od niej. Ale prawie natychmiast przyszło mu na myśl, że patrol podnoszący ludzi na bruku znajdował się właśnie na ulicy przez którą miał przechodzić Salvato Palmieri udając się do ambasadora francuzkiego, i że to zebranie mogło być wynikiem jakiejś katastrofy, w której poseł generała Championneta mógł mieć udział.
Przystąpił więc śmiało, właśnie kiedy oficer dowodzący patrolem groził, iż wysadzi drzwi domu leżącego po drugiej stronie fontanny Lwa i stanowiącego róg ulicy. Jednym z charakterystycznych znamion Neapolitańczyków jest instynktowy wstręt niesienia pomocy bliźniemu, choćby ten umierał nawet. Ale na rozkaz oficera, a nadewszystko na silne uderzenia kolbami, drzwi nakoniec otworzyły się i Cirillo usłyszał dwa lub trzy głosy pytające, gdzie możnaby znaleźć chirurga. Obowiązek i ciekawość podwójnie skłoniły go do odezwania się:
— Jestem doktorem a nie chirurgiem, ale mniejsza o to, w potrzebie mogę się zająć i chirurgią.
— A! Panie doktorze, powiedział raniony usłyszawszy słowa Cirilla, obawiam się żebyś nie miał na mnie złej praktyki.
— No, jednakże głos tak złym mi się nie wydaje.
— Już tylko językiem mogę poruszać i korzystam też z tego.
Przez ten czas wyjęto z łóżka materac, położono go na stole i umieszczono na nim rannego.
— Poduszek, poduszek pod głowę, wołał Cirillo, głowa rannego powinna być zawsze wysoko.
— Dziękuję doktorze, dziękuję, powiedział zbir, będę ci tak wdzięcznym jakby ci się udało.
— A któż ci powiedział że mi się nie uda?
— Hm! znam się na ranach! ta jest głęboka. — Dał znak aby Cirillo przybliżył się. Ten przyłożył ucho do ust rannego: — Nie dla tego żebym wątpił o twojej nauce, ale sądzę dobrze byś zrobił, tak od siebie posyłając po księdza.
— Rozbierzcie tego człowieka z największą ostrożnością, powiedział Cirillo. — Potem odwracając się do gospodarza domu, przyglądającego się ciekawie rannemu wraz z żoną i dwojgiem dzieci: — Poślij jednego z twoich dwóch malców do kościoła Santa Marja di Porto Salvo i wezwij don Michała Angelo Ciccone.
— A znamy go. Biegnij Tore, biegnij! Słyszałeś co mówił pan doktór.
— Idę, i dziecko wybiegło z domu.
— O dziesięć kroków ztąd jest apteka, zawołał za nim Cirillo, przechodząc obudź aptekarza i powiedz mu, że doktór Cirillo przyśle mu receptę. Niech drzwi otworzy i niech czeka.
— A! do djabła, cóż pan możesz mieć w tem za interes abym ja żył? zapytał ranny doktora.
— Ja, mój przyjacielu, żadnego; ludzkość.
— O! śmieszny wyraz! powiedział zbir z bolesnym jękiem: słyszę go pierwszy raz w życiu. Ah! Madona del Carmine!
— Co ci jest, zapytał Cirillo.
— Rozbierając ból mi sprawiają.
Cirillo wydobył instrumentu, wyjął lancet i rozciął nim spodnie, kamizelkę i koszulę zbira, tak aby lewy jego bok był odkryty.
— Otóż to, powiedział ranny, kamerdyner znający się na rzeczy. Jeżeli umiesz tak doskonale zszywać jak krajać, jesteś zręcznym człowiekiem doktorze. Potem pokazując roztwartą ranę: — Patrz to ta, powiedział.
— Widzę, odrzekł doktór.
— Złe miejsce nieprawdaż?
— Obmyjcie tę ranę zimną wodą, jak można najostrożniej, powiedział doktór do gospodyni domu. Czy macie bardzo cienką bieliznę?
— Nie bardzo.
— Masz moją chustkę. Tymczasem posłać do apteki z tą receptą. — I ołówkiem zapisał lekarstwo uspakajające z czystej wody, octanu amoniaku i syropu cedrowego.
— A kto zapłaci, spytała kobieta obmywając ranę chustką doktora.
— Na Boga, ja, powiedział Cirillo i zawinął w receptę sztukę monety, mówiąc do drugiego malca. — Biegnij prędko, reszta będzie dla ciebie.
— Doktorze, rzekł zbir, jeżeli wyzdrowieję, zostaję zakonnikiem i całe życie modlę się za ciebie.
Tymczasem doktór wyjął z pomiędzy swoich narzędzi srebrną sondę i zbliżył się do rannego.
— A teraz! trzeba być mężczyzną, mój kochany.
— Będziesz pan sondować moją ranę?
— Potrzeba tego, żeby wiedzieć co dalej robić.
— Czy wolno kląć?
— Tak, tylko że patrzą na ciebie i słuchają cię. Jeżeli będziesz za nadto krzyczał, powiedzą żeś delikatny; a jeżeli będziesz bardzo klął, powiedzą żeś bezbożny.
— Doktorze, mówiłeś o jakimś napoju. Z chęcią wypiłbym go z łyżkę przed operacją.
Dziecię wbiegło zadyszane, trzymając buteleczkę w ręku.
— Matko, powiedziało, zostało sześć sztuk dla mnie.
Cirillo wziął z jego rąk flaszeczkę.
— Łyżki, zawołał.
Podano mu łyżkę, nalał ją pełną i podał rannemu.
— Otóż, rzekł tenże po chwili, teraz czuję się lepiej.
— Właśnie dla tego dałem ci to. A teraz, zapytał poważnie, czy gotów jesteś?
— Tak doktorze, postaram się nie przynieść ci wstydu.
Doktór powoli ale pewną ręką zapuścił sondę w ranę. W miarę jak instrument zagłębiał się w ranie, twarz pacjenta wykrzywiała się boleśnie, ale nie wydał żadnej skargi. Cierpienie i odwaga były tak widoczne, że w chwili kiedy doktór wyjął sondę szmer uwielbienia wyszedł z ust żołnierzy ciekawie przypatrujących się operacji.
— Czy tak chciałeś doktorze? — zapytał zbir dumny samym sobą.
— To więcej jak mogłem oczekiwać od odwagi człowieka mój przyjacielu, odpowiedział Cirillo obcierając rękawem pot z czoła.
— A teraz zaraz daj mi pić albo zemdleję, powiedział ranny głosem gasnącym.
Cirillo dał mu drugą łyżkę lekarstwa.
Rana była nietylko głęboka, ale jak to sam ranny powiedział, była śmiertelna. Koniec szabli przeszedł między żebrami, dotknął arterji piersiowej i przebił błonę brzuszną. Cała nauka mogła tylko zmniejszając upływ krwi przedłużyć na kilka chwil życie.
— Dajcie mi bielizny, rzeki Cirillo.
— Nie mamy bielizny, odpowiedział gospodarz.
Cirillo otworzył szafę, wyjął koszulę i podarł na kawałki.
— Co pan robisz? zawołał gospodarz, drzesz pan moje koszule.
Cirillo wyjął dwa piastry z kieszeni i podał mu je.
— O! za tę cenę możesz pan podrzeć wszystkie.
— Jednakże doktorze, odezwał się ranny, jeżeli masz dużo takich jak ja pacjentów, nie musisz się wzbogacać.
Z jednej części koszuli Cirillo zrobił flejtuch z drugiej bandaż. Położył flejtuch na ranę i przymocował go bandażem.
— A teraz lepiej się czujesz? zapytał rannego.
Ten odetchnął długo z wahaniem.
— Tak.
— W takim razie, powiedział oficer, możesz odpowiadać na moje zapytania.
— Na twoje zapytania? I na cóż to?
— Potrzebuję spisać protokół.
— A! twój protokół ja ci w czterech wyrazach podyktuję. Doktorze, jeszcze łyżkę twego lekarstwa. — Wypiwszy je, zbir mówił: — Ja i pięciu jeszcze czekaliśmy na młodego człowieka żeby go zamordować. Jednego z nas zabił, a trzech zranił, jednym z trzech ranionych jestem ja. Otóż i wszystko.
Łatwo pojąć z jaką uwagą Cirillo słuchał wyznania umierającego. Więc jego podejrzenia były uzasadnione, młodzieńcem oczekiwanym przez zbirów był niewątpliwie Salvato Palmieri. Zresztą któż oprócz niego mógł na sześciu ludzi uczynić czterech niezdolnych do walki.
— A jakież są nazwiska twoich towarzyszy? zapytał oficer.
Ranny wykrzywił twarz niby uśmiechając się.
— A! co do tego, jesteś za nadto ciekawy mój przyjacielu. Nic odemnie się o nich nie dowiesz, wreszcie gdybym ci je nawet wyjawił, nie na wiele by ci się to przydało.
— Przydało by mi się do przyaresztowania ich.
— Tak sądzisz? A więc wymienię ci kogoś znającego te nazwiska, możesz pójść i zapytać go o nie.
— I któż to taki?
— Pasquale Simone. Może chcesz jego adresu? Basso porto na rogu ulicy Catana.
— Zbir królowej, wyszeptali obecni.
— Dziękuję ci przyjacielu, mój protokół już skończony. — Potem odwracając się do żołnierzy: — No w drogę, powiedział, od godziny tracimy tutaj czas na próżno.
I posłyszano szczęk broni i regularny chód oddalających się.
— Widziałeś pan, rzekł ranny, jak zrejterowali?
— Tak i pojmuję bardzo dobrze — dla czego nie chciałeś wyjawić nic kompromitującego twoich towarzyszy. Ale mnie, czyż odmówiłbyś także objaśnień, nie kompromitujących nikogo i tylko mnie interesujących?
— O! tobie doktorze bardzo chętnie. Chciałeś mi dopomódz i byłbyś mnie ocalił gdybym mógł być ocalonym. Tylko spiesz się, czuję że słabnę, zapytuj prędko co pragniesz wiedzieć, język mi się plącze. Zaczyna się odbywać to, co nazywamy początkiem końca.
— Będę mówił zwięźle. Czy młodzieniec którego Pasquale Simone oczekiwał aby zamordować, nie był oficerem francuzkim?
— Zdaje się że tak. Chociaż po neapolitańsku mówił tak dobrze jak pan i ja.
— Czy umarł?
— Nie umiem tego powiedzieć na pewno, ale nie ulega wątpliwości że jeżeli nie umarł to musi być przynajmniej bardzo chory.
— Widziałeś go jak upadł?
— Tak, ale nie dobrze widziałem. Ja już leżałem na ziemi i więcej sobą niżeli nim byłem zajęty.
— Nakoniec co widziałeś? Zbierz myśli, potrzebuję koniecznie wiedzieć co się stało z tym młodzieńcem.
— Widziałem że upadł na drzwi ogrodu palmowego, a potem zdawało mi się jak przez mgłę, że te drzwi otworzyły się i kobieta biało ubrana, wciągała tego młodzieńca za sobą Zresztą być może że to co widziałem było tylko wizją i że co wziąłem za kobietę biało ubraną był to anioł śmierci przybywający po jego duszę; następnie widziałem jak Boccajo uciekali trzymając swe głowy rękami bo byli krwią oślepieni.
— Dziękuję, mój przyjacielu, już wiem wszystko zresztą zdaje mi się że słyszę. Cirillo nastawił ucha. — Tak, ksiądz i dzwonek.
— O! słyszałem ja go wpierw od pana. Kiedy ten dzwonek dla nas przybywa słyszymy go zdaleka.
Nastało milczenie i słychać było tylko dzwonek coraz się zbliżający.
— Więc to już koniec wszak prawda? rzekł zbir do Cirilla, więc nie trzeba już myśleć o rzeczach tego świata?
— Przekonałeś mnie że jesteś człowiekiem, będę więc do ciebie mówił jak do człowieka: Pozostaje ci już tylko czas do pojednania się z Bogiem.
— Amen, odrzekł zbir. A teraz daj mi jeszcze łyżkę twego lekarstwa abym mógł dotrwać do końca bo czuje się bardzo słabym.
Cirillo spełnił żądanie rannego.
— A teraz uściśnij mi pan bardzo mocno rękę.
Cirillo ścisnął ją.
— Mocniej, powiedział zbir, nic nie czuję.
Cirillo z całych sił ścisnął już bezwładną rękę umierającego.
— A teraz przeżegnaj mnie. Bóg mi świadkiem że chciałbym to sam zrobić, ale nie mogę.
Cirillo zrobił znak krzyża nad rannym, a ten coraz słabszym głosem wymawiał: — W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
W tej samej chwili ksiądz ukazał się we drzwiach poprzedzony przez chłopca, który po niego chodził. Z lewej strony miał krzyż, z prawej święconą wodę, a sam niósł święty Wjatyk.
Na jego widok wszyscy uklękli.
— Czy tutaj mnie wzywano? — zapytał.
— Tak, mój ojcze, odrzekł umierający. Nędzny grzesznik ma oddać duszę, jeżeli ją miał kiedykolwiek i przy tej ciężkiej przeprawie pragnąłby abyś mu dopomógł swojemi modlitwami, nie śmiejąc prosić o błogosławieństwo, którego się czuje niegodnym.
— Moje błogosławieństwo jest dla wszystkich mój synu, odpowiedział ksiądz, a im większy grzesznik tem więcej go potrzebuje.
Przysunął krzesło do wezgłowia umierającego i usiadł. Cymborjum trzymał w obu rękach, a ucho przy jego ustach.
Cirillo już był niepotrzebnym przy tym człowieku. Zrobił wszystko co mogło materjalnie osłodzić jego ostatnią godzinę. Czynność doktora była skończoną, zaczynała się czynność księdza. Opuścił po cichu dom, bo pilno mu było zwiedzić miejsce walki i upewnić się że zbir powiedział prawdę w tem co się dotyczyło Salvaty Palmieriego.
Wiemy jaka była miejscowość. Po wierzchołkach palmy, powiewających nad drzewami cytrynowemi i pomarańczowemi, Cirillo poznał dom kawalera San Felice.
Zbir dobrze określił miejsce, Cirillo poszedł wprost do drzwiczek ogrodowych któremi podług zeznania tego ostatniego zniknął raniony; nachylił się nad niemi i w istocie rozpoznał ślady krwi. Tylko czy ta czarna plama była rzeczywiście krwią czy też wilgocią tylko? Cirillo zostawił swą chustkę kobiecie obmywającej ranę zbira; odpiął krawat, umaczał róg w fontannie Lwa i powrócił natrzeć nim tę część drzwi, której kolor wydawał mu się ciemniejszym.
O kilka ztamtąd kroków paliła się latarnia przed Matką Boską, Cirillo wszedł na słupek i zbliżył batyst do latarni.
— Nie mylił się, była to krew.
Salvato Palmieri jest tam, powiedział, wskazując na dom kawalera San Felice, tylko żywy czy umarły? O tem dowiem się dziś jeszcze. Przeszedł plac i przechodził koło domu gdzie przyniesiono zbira. Spojrzał wewnątrz. Ranny skonał, a don Michał Angelo Ciccone modlił się u jego wezgłowia.

Kiedy Dominik Cirillo wchodził do siebie, biła trzecia godzina na kościele Pie di grotta.

Rada Stanu.

Oprócz posiedzeń odbywających się u królowej w tym ciemnym pokoju, do którego wprowadziliśmy naszych czytelników, a które słusznie możnaby uważać za posiedzenia inkwizycji, odbywały się co tydzień w pałacu cztery rady zwyczajne, w poniedziałek, środę, czwartek i piątek.
Osoby składające radę stanu były: Król, jeżeli był do tego zmuszony ważnością interesu. Królowa, z jakiego tytułu, powiedzieliśmy już. Główny dowódzca Acton, prezydent rady. Książe Castel Cicala, minister spraw zagranicznych, marynarki, handlu, szpieg, oskarżyciel i sędzia w wolnych chwilach. Brygadjer Jan Babtysta Ariola minister wojny, człowiek rozumny i stosunkowo do innych uczciwy. Markiz Sarevio Simonetti minister łaski i sprawiedliwości. Markiz Ferdynand Corradino minister oświecenia i finansów, który byłby najnędzniejszym z ministrów, gdyby nie był spotkał na radzie Sarevia Simonetti jeszcze gorszego od siebie. W nadzwyczajnych wypadkach pomagali tym panom: Markiz de la Sambucca, książę Carini, książę San Nicolo, markiz Baltazar Cito, markiz del Gallo i jenerałowie Pignatelli, Colli i Parisi.
Królowa żadnego z tych zebrań nie opuszczała, król zaś przeciwnie, na dziesięć raz się ledwo znajdował. Prawda że królowa często zdawała się być tylko spektatorką rozpraw, zdaleka od stołu siedząc w jakim odległym kącie, albo framudze okna ze swoją faworytą Emmą Lyoną; wprowadziła ją ona do sali posiedzeń jak swoją wyłączną własność, jak należącą do świty, pozornie nie przywiązując do niej więcej wagi jak Ferdynand do Jowisza, swego psa faworyta.
Każdy grał swoją rolę: ministrowie udawali że rozprawiają, Ferdynand że słuchał uważnie, Karolina udawała roztargnioną. Król drapał grzbiet swego psa, królowa bawiła się włosami Emmy, faworyt i faworyta leżeli jeden u nóg swego pana, druga u kolan swojej pani. Ministrowie przechodząc koło nich, albo też w chwili przerwanych rozpraw, pieścili Jowisza i mówili grzeczności Emmie. Pieszczotę i grzeczności pan pani wynagradzali i uśmiechem.
Główny dowódzca Jan Acton, jedyny sternik na którym ciążyła odpowiedzialność uchronienia tego okrętu od rewolucyjnego wichru, przybywającego z Francji, prócz tego wplątany w podwodne skały tego niebezpiecznego morza syren o które rozbiło się przez sześć wieków, ośm różnych panowań — Acton z czołem zmarszczonem, okiem ponurem, ręką drżącą, jak gdyby rzeczywiście był przy sterze, sam jeden zdawał się rozumieć ważność położenia i blizkość niebezpieczeństwa.
Polegając na flocie angielskiej, prawie pewna współudziału Nelsona, nadewszystko silna swoją nienawiścią dla Francji, królowa była przygotowaną nietylko stawić czoło niebezpieczeństwu, ale iść na przeciw niemu i wyzwać je.
Ferdynand zupełnie przeciwnie. Do tej pory wszystkiemi środkami swej udawanej głupoty lawirował w sposób jeżeli nie zaspakajający Francję, to przynajmniej nie dając żadnego wyjątkowego powodu do poróżnienia się z nią.
I oto dzięki nierozwadze Karoliny, zdarzenia postępowały prędzej aniżeli to król obrachował. Widzieliśmy jak wypłynięto na przeciwko Nelsona. Widzieliśmy jak z pogwałceniem traktatu przyjęto flotę angielską do portu neapolitańskiego, widzieliśmy jak urządzono świetny bal na cześć zwycięzcy z Abukiru. Otóż ambasador Rzeczypospolitej zniechęcony zdradą, kłamstwami i tylu zniewagami, nie zastanawiając się czy Francja była gotową lub nie do wojny, wypowiedział ją w jej imieniu rządowi Obojga Sycylii. Nakoniec, widzieliśmy jak król nakazał wspaniałe polowanie na Wtorek 27 Września. Trzy pobudki miały być sygnałem. Jak widzieliśmy po odebraniu listu od królowej — polowanie zostało odwołane i król musiał być obecnym na radzie państwa.
Zresztą ministrowie i radzcy zostali uprzedzeni przez Actona o prawdopodobieństwie złego humoru Jego Królewskiej Mości i mieli nakazane zachowywać się milcząco.
Królowa pierwsza przybyła na radę. Oprócz ministrów i radzców zastała jeszcze kardynała Ruffo; posłała zapytać go, jakiej okoliczności szczęśliwej zawdzięcza przyjemność jego obecności; Ruffo odpowiedział że przybył na wyraźny rozkaz króla. Królowa i kardynał zamienili ukłon, ona lekko skinęła głową, on skłonił się głęboko i w milczeniu oczekiwano przybycia króla.
O kwadrans na dziesiątą otwarły się podwoje i zaanonsowano:
— Król!
Ferdynand wszedł podwójnie niezadowolniony i swoją pochmurną fizjognomią stanowiącą żywy kontrast z twarzą wesołą i zwycięzką królowej. Jego wyżeł Jowisz, już nam znany, postępował za nim z głową i ogonem spuszczonym. Chociaż polowanie na inny dzień odłożono, król jakby protestując przeciwko wyrządzonemu sobie gwałtowi, ubrał się po myśliwsku. Było to dla niego niejaką pociechą, łatwą do pojęcia znając jego fanatyzm do rozrywki, jakiej go pozbawiono.
Na jego widok wszyscy powstali, nawet królowa.
Ferdynand spojrzał na nią z pod oka, potrząsł głową i westchnął jak człowiek znajdujący się naprzeciwko przeszkody swej przyjemności. Potem, po ukłonie na lewo i prawo, w odpowiedzi na ukłony ministrów oraz radzców i osobnym ukłonie dla kardynała Ruffo:
— Panowie, powiedział tonem żałosnym, jestem w prawdziwej rozpaczy, iż musiałem was trudnić w dniu w którym spodziewaliście się tak jak ja zamiast być na radzie państwa, zabawić się i zająć swoimi interesami. Zawód ten, przysięgam, wam nie moją jest winą. Ale zdaje się, że są rzeczy pilne i nadzwyczajnie ważne, bo królowa utrzymuje że można o nich tylko mówić w waszej i mojej obecności. Jej Królewska Mość wyjawi wam interes, wy zaś osądzicie i udzielicie mi swojego zdania. Siadajcie panowie. — I siadając sam cokolwiek za innymi, a na przeciwko królowej. — Pójdź tu mój biedny Jowiszu, dodał klepiąc go ręką po łbie, będziemy się dobrze bawić, pójdź.
Pies poziewając położył się przy nim, wyciągnął łapy i leżał wyciągnięty na sposób Sfinksa.
— O panowie! rzekła królowa którą zawsze irytował sposób mówienia jej męża, tak jej sposobowi przeciwny, gdyby król był w dobrym humorze, w dwóch słowach by nam to opowiedział. — I widząc, że wszyscy bacznie słuchają: — Ambasador francuski obywatel Garat, dzisiejszej nocy opuścił Neapol, wypowiadając nam wojnę, dodała.
— I należy dodać do tego, panowie, mówił król, że my nie usiłowaliśmy przyspieszyć wojny, a Anglja nas do niej doprowadziła. Ciekawy jestem jak nam teraz będzie dopomagać. To już należy do pana Jana Actona.
— I do walecznego Nelsona, dodała królowa. Dał on już dowody pod Abukir, co może genjusz w połączeniu z odwagą.
— Mniejsza o to, powiedział król, ja nie waham się wyznać szczerze, że wojnę z Francją uważam za trudną sprawę.
— Mniej jednak trudną, sucho odrzekła królowa, od chwili jak obywatel Bonaparte, zwycięzca z pod Dego, Montenotte, Arcoli i Mantui, jak sam się tytułuje, jest zamknięty w Egipcie, aż do chwili, kiedy Francja wybuduje nową flotę i uda się z nią po niego. To, mam nadzieję, zostawi mu czas widzenia własnemi oczami, kiełkujących nasion zasianych na wybrzeżach Nilu, a dostarczonych mu przez Dyrektoriat.
— Tak, nie mniej sucho, odparł król, ale w braku obywatela Bonapartego, który jest bardzo łaskawym tytułując się tylko zwycięzcą z Dego, Montenotte, Arcoli i Mantui, kiedy mógłby się jeszcze nazywać zwycięzcą z Roveredo, Bassano, Castiglione i Melessimo, pozostaje jeszcze Francji Massena, zwycięzca z pod Rivoli; Bernadotte, zwycięzca z pod Tagliamento i Augereau, zwycięzca z pod Lodi; Jourdan, zwycięzca z Fleurus; Brune, zwycięzca z Alkmaeru; Moreau, zwycięzca Radstadtu. Przyznacie sami, że jak dla nas, cośmy nigdy nikogo nie zwyciężyli, to spora liczba zwycięzców, nie rachując Championnetta zwycięzcy Duńczyków, o którym zapomniałem, a zwracam waszą uwagę, że ten ostatni znajduje się o trzydzieści mil od nas, to jest, o trzy dni drogi.
Królowa uśmiechnąwszy się, wzruszyła ramionami, słysząc o Championnecie, i wiedząc o jego chwilowej bezwładności; król ten uśmiech wziął dla siebie.
— Najwięcej jeżeli o dwie lub trzy mile się pomyliłem, powiedział Odkąd Francuzi zajęli Rzym dość często zapytywałem jak daleko są od nas abym nie miał tego wiedzieć.
— Oh! nie powątpiewam panie o twoich wiadomościach geograficznych, odparła królowa, poruszywszy wzgardliwie ustami.
— Nie rozumiem, pani tylko nie wierzysz moim zdolnościom politycznym. Ale chociaż San Nicandro usilnie pracował, aby ze mnie zrobić osła, co zdaniem pani zupełnie mu się powiodło, zwracam uwagę panów, mających zaszczyt być memi ministrami, że rzeczy wikłają się. W istocie, nie idzie już teraz o wysłanie jak w 1793 roku trzech lub czterech okrętów, albo sześciu tysięcy ludzi do Tulonu. A w ładnym stanie wówczas nasze okręta i ludzie powrócili ztamtąd. Obywatel Bonaparte chociaż wtedy jeszcze nie był zwycięzcą niczego, pięknie się z niemi obszedł. Nie chodzi już teraz o dostarczenie koalicji, jak w 1796 roku czterech pułków kawalerji, wykonywajacych cuda waleczności w Tyrolu, co nie przeszkadzało jednakże, że Cuto został wzięty w niewolę i Moliterno, pozostawił swoje piękne oko. A przy pominamże w 93 i 96 roku całe północne Włochy były zajęte wojskami twego siostrzeńca, któremu, mówiąc bez urazy, widocznie nie pilno rozpocząć kampanię, chociaż obywatel Bonaparte djablo obciął jego władzę traktatem w Campo-Formio. Wszystko to dla tego że twój siostrzeniec Franciszek jest człowiekiem ostrożnym; nie poprzestaje on na sześćdziesięciu tysiącach ludzi dawanych mu przez ciebie, oczekuje jeszcze na pięćdziesiąt tysięcy przyrzeczonych mu przez cesarza rosyjskiego, bo on dobrze wie co to sprawa z Francuzami.
I Ferdynand po trochu odzyskując dobry humor, zaczął się śmiać z gry słów, jakich użył mówiąc o cesarzu Austrjackim, usprawiedliwiając głęboko i doprowadzając do rozpaczy, zasadę la Rochefoucaulda: — że zawsze w nieszczęściu przyjaciela znajdujemy dla siebie coś przyjemnego.
— Zwracam uwagę króla, powiedziała królowa, nieprzyjemnie dotknięta wesołością Ferdynanda, kosztem jej siostrzeńca, że państwo Neapolitańskie nie może sobą tak swobodnie rozporządzać, jak cesarz Austrjacki. To nie my wypowiadamy wojnę Francji. To ona nam wypowiedziała. Przedewszystkiem więc należy zbadać jakie ku temu posiadamy środki.
— Niewątpliwie. Zacznijmy od ciebie Ariola. Słucham. Mówią o sześćdziesięciu pięciu tysiącach ludzi. Gdzież oni są?
— Gdzie oni są Najjaśniejszy Panie?
— Tak, pokaż mi ich.
— Nic łatwiejszego, i główny dowódca Acton, może Waszą Królewską Mość upewnić, że nie kłamię.
Acton skinął głową potakująco.
Ferdynand z pod oka spojrzał na Actona. Od czasu do czasu, przychodziły królowi fantazje nie być zazdrosnym; zbyt wielkim był na to filozofem, aby być chciwym. To też w obecności króla, tylko na zadane mu wprost pytania, Acton odpowiadał.
— Dowódzca Acton, sam za siebie będzie odpowiadał, jeżeli mu wyświadczę zaszczyt zapytania go, powiedział król. Tymczasem, sam za siebie odpowiadaj Ariola. Gdzie jest twoje sześćdziesiąt pięć tysięcy wojska?
— 22, 000 w obozie San Germano.
W miarę jak Ariola wyliczał, Ferdynand, poruszając głową rachował na palcach.
— 16,000 w Abruzzach, ciągnął dalej Ariola, 8,000 na polach Sessa, 6000 w murach Gaety, 10,000 w Neapolu i jego okolicach, nakoniec, 3,000 w Benevento i Ponta Corvo.
— Na honor, i on wyrachował się, jednocześnie z Ariolim ukończywszy swój rachunek. Więc mam armję z 65,000 ludzi.
— I świeżo umundurowana, na sposób austrjacki.
— To jest na biało?
— Tak najjaśniejszy panie, na biało zamiast na zielono.
— Ah! mój kochany Ariola, wykrzyknął król ze śmieszną melancholją, czy oni będą ubrani na biało, czy na zielono, jednakowo będą zmykać z pola bitwy.
— Pan masz bardzo nędzne wyobrażenie o swoich poddanych, odpowiedziała królowa.
— Nędzne wyobrażenie! Przeciwnie, ja ich za bardzo rozumnych uważam, nawet za zbyt rozumnych i dla tego wątpię żeby się pozwolili zabijać w sprawie dla siebie obojętnej. Ariola nam powiedział że ma 65,000 ludzi, z pomiędzy tych 65,000, jest 15,000 starego żołnierza, to prawda, ale żaden z tych starych żołnierzy nie spalił przez całe życie ani jednego ładunku, nie słyszał świstu kuli. Ci może być dopiero po drugim wystrzale uciekną; co zaś do pozostałych 50,000 są to ludzie od miesiąca, lub najwyżej od sześciu tygodni służący i w dodatku, jak ich rekrutowano? Ah! panowie myślicie że ja nic nie uważam, bo podczas kiedy wy rozprawiacie, ja rozmawiam z Jowiszem, z psem pełnym inteligencji. Ale przeciwnie, nie tracę jednego słowa z tego co mówicie, tylko nie sprzeciwiam się wam. Gdybym przeczył, musiałbym dowieść, że lepiej od was umiem rządzić, a nie bawi mnie to o tyle abym się z tej przyczyny miał poróżnić z królową, którą to bawi bardzo. A więc! tych ludzi zwerbowaliście nie na zasadzie prawa, nie na zasadzie losowania, ale siłą porwaliście ich z wiosek, a to podług fantazji waszych intendentów lub ich pomocników. Każda gmina dostarczyła wam z tysiąca — ośmiu popisowych, a może chcecie żebym wam powiedział, jak to się odbywało? Naprzód wskazano wam najbogatszych, ci zapłacili okup i zostali w domu; potem wskazano mniej bogatych, ci mogli także zapłacić, więc także zostali w domu. Nareszcie przechodząc tak od najbogatszych do coraz mniej bogatych, ściągnięto z nich w ten sposób trzy lub cztery razy kontrybucją, nic tobie o tem nie mówiąc, mój biedny Convadino chociaż jesteś ministrem skarbu, aż nakoniec doszli do takich, co już nie mogli się wykupić. Ci więc musieli już jechać. Każdy z tych ludzi jest żywym wizerunkiem niesprawiedliwości, ofiarą krzyczącego zdzierstwa; nic go nie wiąże do służby, żaden związek moralny nie zatrzymuje go pod sztandarami, jest on tylko przykuty obawą kary. I wy chcecie żeby ci ludzie pozwalali się zabijać dla ocalenia niesprawiedliwych ministrów, chciwych intendentów, ich pomocników złodziei, a nad tem wszystkiem króla zajmującego się tylko polowaniem, rybołóstwem, poddanemi zaś o tyle tylko, że wypuszcza sfory na ich zboża i niszczy im plony. O byliby oni wielkiemi głupcami. Gdybym był żołnierzem w mojej służbie, pierwszego dnia uciekłbym i stałbym się rozbójnikiem. Rozbójnicy przynajmniej walczą i we własnej sprawie pozwalają się zabijać.
— Przyznaję, że dużo jest prawdy, w tem co mówisz Najjaśniejszy Panie, odpowiedział minister wojny.
— Ja zawsze mówię prawdę, rozumie się jeżeli nie mam powodów do kłamstwa. Teraz, zobaczmy dalej: Przyznaję ci twoich 65,000 ludzi. Otóż są oni już na stopie wojennej, świeżo umundurowani na sposób austrjacki, ze strzelbą na ramieniu, szablą u boku i ładunkiem na plecach. Komuż oddajesz dowództwo Ariola? Czy sobie go zostawisz?
— Najjaśniejszy Panie, nie mogę być jednocześnie ministrem wojny i jenerałem pułku.
— I wolisz zostać ministrem wojny, rozumiem to.
— Najjaśniejszy Panie!
— Powiedziałem ci, że rozumiem to, — oto jeden. Pignatelle, a ty czy chcesz być dowódcą 65,000 ludzi Arioli?
— Przyznaję. Najjaśniejszy Panie, że obawiałbym się przyjąć na siebie tak wielkiej odpowiedzialności.
— Oto drugi. A ty Colli? ciągnął dalej król.

-I ja nie, Najjaśniejszy Panie.
— A ty, Parisi?
— Ja, Najjaśniejszy Panie, jestem tylko brygadjerem.
— Tak, każdy z was radby dowodzić brygadą, a nawet dywizją. Ale nakreślić plan strategiczny, ale jeżeli potrzeba pobić doświadczonego wroga i zwyciężyć go — żaden się niechce tego podjąć?
— Niepotrzebnie Wasza Królewska Mość kłopocze się wynalezieniem głównego dowódcy, powiedziała królowa, już go mamy.
— Bah! odrzekł Ferdynand, niewątpliwie nie z mego królestwa?
— Nie panie bądź spokojny, mówiła królowa. Prosiłam mego siostrzeńca o człowieka, który jednocześnie mógłby imponować naszym wrogom i zaspokoić wymagania naszych przyjaciół.
— I nazywa się on?
— Baron Karol Mack... Czy miałbyś jaki zarzut przeciwko niemu.
— Miałbym do zarzucenia że dał się pobić Francuzom. Ale że to nieszczęście spotkało wszystkich jenerałów cesarza, nie wyłączając jego wuja i twojego brata księcia Karola, wszystko mi jedno czy to Mack, czy którykolwiek z nich. Królowa przygryzła usta słysząc to nieubłagane szyderstwo, posuwające cynizm aż do wyszydzenia samego siebie, w braku kogo innego. Podnosząc się:
— Więc przyjmujesz barona Karola Mack, na dowódzcę swej armij? zapytała.
— Owszem, odpowiedział król.
— A zatem pozwalasz.
I posunęła się ku drzwiom. Król prowadził za nią oczami, nie domyślając się co zamierza czynić, kiedy nagle odezwał się róg myśliwski, trąbiąc pobudkę na dziedzińcu pałacowym. Okna sali radnej zadrżały, a ministrowie i radcy, nie pojmując tej niespodziewanej pobudki, zdumieni spoglądali na siebie.
Potem wszystkie oczy zwróciły się na króla, jak gdyby oczekując wyjaśnienia tej niespodzianki. Ale król nie mniej od innych zdawał się zdziwionym, a Jowisz więcej od wszystkich. Ferdynand chwilę wsłuchiwał się, jakby sam sobie nie dowierzał. Potem:
— Co ten głupiec robi? powiedział, powinien by jednak wiedzieć, że polowanie odłożone, dlaczegóż daje pierwszy sygnał?
Strzelec wciąż trąbił zapalczywie. Król powstał wzruszony. Widocznie walczył z sobą. Podszedł do okna i otworzył je. Czy ty zamilkniesz głupcze! — zawołał. Potem zamykając ze złością okno, powrócił z Jowiszem na swój fotel.
Ale w czasie tego poruszenia, weszła nowa osoba, pod opieką królowej. Ta w istocie podczas kiedy król mówił do Strzelca, otworzyła drzwi swoich apartamentów przytykające do sali radnej i wprowadziła owego człowieka.

Wszyscy ze zdumieniem przyglądali się temu nieznajomemu, a król był więcej jeszcze od innych zdziwionym.

Generał baron Karol Mack.

Wywołujący to ogólne zdumienie, był mężczyzna od 45 do 4G lat mający, wysoki, blondyn, blady, ubrany w mundur austrjacki z oznakami jeneralskiemi; miedzy innemi orderami ozdobiony orderem Marji-Teressy i św. Januarjusza.
— Najjaśniejszy Panie, powiedziała królowa, mam zaszczyt przedstawić Waszej Królewskiej Mości barona Karola Mack, którego przed chwilą zamianowałeś dowódcą swojej armii.
— Ah! jenerał, powiedział król spoglądając z niejakim zadziwieniem na order św. Januarjusza, bo nie przypominał sobie żeby mu go dał, cieszę się tą znajomością. — I spojrzał znacząco na Ruffa, co miało znaczyć: Uważaj, baczność!
Mack nizko się skłonił, i zapewne chciał coś odpowiedzieć na grzeczność króla, kiedy odezwała się królowa:
— Najjaśniejszy Panie, sądziłam iż nie powinniśmy oczekiwać przybycia barona do Neapolu, aby mu dać oznakę twej dla niego łaski, i nim opuścił Wiedeń, przesłałam mu na ręce twego ambasadora order św Januarjusza.
— Ja zaś Najjaśniejszy Panie, powiedział baron z uniesieniem zbyt teatralnem, żeby miało być prawdziwem, przepełniony wdzięcznością za łaski Waszej Królewskiej Mości, przybywam z szybkością błyskawicy, aby mu powiedzieć: Najjaśniejszy Panie ta szpada do ciebie należy.
Mack wydobył szpadę z pochwy, król odsunął się z fotelem. Tak jak Jakób I-szy nie lubił widoku żelaza.
Mack mówił dalej:
— Ta broń należy do ciebie Panie i Jej Królewskiej Mości, królowej, nie spocznie ona spokojnie w pochwie dokąd nie powali tej podłej Rzeczypospolitej francuskiej, będącej zaprzeczeniem ludzkości i hańbą Europy. Czy przyjmujesz moją przysięgę Najjaśniejszy Panie? ciągnął dalej Mack prawie łamiąc zgięciem szpadę.
Król z natury nie mając skłonności do ruchów dramatycznych, swoim zdrowym rozsądkiem widział całą śmieszność poruszenia jenerała Mack, i z zwykłym swoim ponurym wejrzeniem, mruknął w języku gminu neapolitańskiego, którego wiedział że nie urodzony u stóp Wezuwjusza nie mógł zrozumieć, ten jedyny wyraz.
Cenza!
Pragnęlibyśmy wytłumaczyć ten rodzaj przekleństwa wychodzącego z ust króla Ferdynanda, ale w obcych językach niema nań odpowiedniego wyrażenia. Musimy więc poprzestać na objaśnieniu, że jest to wyraz pośredni między głupcem.
Mack w samej rzeczy nie zrozumiał. Oczekiwał on ze szpadą w ręku, aby król przyjął jego przysięgę i odwracając się zaambarasowany do królowej:
— Sądzę, powiedział, że Jego Królewska Mość raczył mówić do mnie.
— Jego Królewska Mość, odrzekła królowa niezmięszana; tym jedynym wyrazem pełnym znaczenia, wynurzył ci swoją wdzięczność.
Mack skłonił się, schował majestatycznie szpadę do pochwy, a król spoglądał nań z drwiącą dobrodusznością.
— A teraz, mówił król, wprowadzony na ulubioną sobie drogę szyderstwa, spodziewam się że mój kochany siostrzeniec przysyłając mi jednego z najlepszych swoich jenerałów, dla obalenia tej niegodnej Rzeczypospolitej francuzkiej, przysłał mi zarazem plan wojenny, ułożony przez rzeszę niemiecką.
Pytanie to uczynione z doskonale udaną naiwnością, było nowem szyderstwem; rada rzeszy niemieckiej uchwaliła plany wojny z 96 i 97 r. Plany przy wykonaniu których, generałowie Austryaccy, nawet sam arcyksiążę Karol, zostali pobici.
— Nie, Najjaśniejszy Panie odpowiedział Mack, prosiłem mego dostojnego Pana cesarza Austryackiego, aby w tej kwestji zostawił swobodę działania.
— I zapewne zgodził się na twą prośbę?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I niewątpliwie zajmiesz się tem niezwłocznie? wszak prawda kochany generale, bo przyznaję iż niecierpliwie oczekuję poznania twego planu.
— To już zrobione, powiedział Mack, tonem człowieka zupełnie z siebie zadowolnionego.
— Ah! zawołał Ferdynand, wpadając w dobry humor jak zwykle gdy mu się zdarzała sposobność wyszydzenia kogoś, — ah! słyszycie panowie. Zanim jeszcze obywatel Garat wypowiedział nam wojnę w imieniu tej niegodnej Rzeczypospolitej, ta już dzięki geniuszowi naszego głównego dowódzcy została pobitą. Prawdziwie, Bóg i św. Januarjusz opiekują się nami. Dziękuję ci kochany generale, dziękuję.
Mack napuszony dumą, komplimentem króla który wziął za prawdę, skłonił się.
— Co za nieszczęście, zawołał tenże, że nie mamy mapy naszego państwa i państwa Rzymskiego, aby na niej śledzić działania generała. Mówią że obywatel Bonaparte, ma w swoim gabinecie na ulicy Chantereine w Paryżu, wielką mapę, na której naprzód oznacza swoim sekretarzom i adjutantom punkta, na których pobije generałów austrjackich, Baron byłby nam naprzekor wskazał punkta, gdzie pobije generałów francuskich. Każę zrobić dla ministerstwa wojny i oddać do rozporządzenia ją baronowi Mack, kartę podobną do karty Bonapartego. Czy słyszysz Ariola?
— Nie trzeba tyle zachodów Najjaśniejszy Panie, mam doskonałą.
— Czy tak dobrą jak obywatela Bonaparte? zapytał król.
— Tak sądzę, odpowiedział Mack z miną zadowoloną.
— Gdzież ona jest, gdzież ona generale? Umieram z ciekawości zobaczenia karty na której przed bitwą pobija się nieprzyjaciela.
Mack wydał rozkaz woźnemu, aby przyniósł jego tekę, pozostawioną w sąsiednim pokoju.
Królowa znając swego dostojnego małżonka, nie dała się uwieść udanym komplimentom, mówionym jej protegowanemu, a obawiając się aby ten nie spostrzegł że służy za przedmiot szyderstwa królowi, zwróciła uwagę, że może to nie jest stosowna chwila, zajmowania się tym szczegółem. Ale Mack niechcąc tracić zręczności, popisania się swoją nauką strategiczną w obec trzech lub czterech generałów, ukłonił się w sposób nalegający i królowa ustąpiła.
Woźny przyniósł wielką tekę. Na jednej stronie były wyzłocone herby Austrji, na drugiej nazwisko i tytuły generała Mack.
Wydobył wielką mapę Państwa rzymskiego ze wszystkiemi granicami i rozłożył ją na stole radnym.
— Baczność mój panie ministrze wojny, baczność panowie generałowie, powiedział król. Nie traćmy jednego słowa z tego co nam powie baron. Mów baronie, słuchamy cię.
Oficerowie z żywą ciekawością zbliżyli się do stołu. Baron Mack w tej epoce, niewiadomo dotąd z jakich powodów, miał opinję jednego z najpierwszych strategików.
Królowa przeciwnie, nie chcąc być obecną temu co uważała za mistyfikację ze strony króla, usunęła się na stronę.
— Jakto pani, powiedział król, w chwili kiedy baron decyduje się powiedzieć nam gdzie pobije republikanów, pani się oddalasz!
— Nie rozumiem strategii; odpowiedziała sucho królowa, a może, ciągnęła dalej wskazując na kardynała Buffo, zabrałabym miejsce komuś lepiej się na tem znającemu.
I zbliżywszy się do okna, zaczęła w nie palcami uderzać.
W tej samej chwili, jak gdyby to było sygnałem, rozległ się głos drugiej pobudki.
Król stanął jak gdyby nogi wrosły mu w mozajkę, stanowiącą podłogę w pokoju. Jego twarz wykrzywiła się, uczucie gniewu zastąpiło udawaną dobroduszność dotąd na niej się malującą.
— Ah! ależ doprawdy albo oni zwarjowali, albo też mnie chcą do szaleństwa doprowadzić. Akurat w obecnej chwili chodzi o ściganie jelenia lub dzika, kiedy właśnie ścigamy Rzeczpospolitą. Potem przyskakując do okna z jeszcze większą niż poprzednio gwałtownością:
— Czyż nareszcie zamilkniesz gburze, zawołał: nie pojmuję dla czego nie pobiegnę aby cię zdusić memi własnemi rękami.
— Oh! Najjaśniejszy Panie, powiedział Mack, byłby to zbyt wielki dla niego zaszczyt.
— Tak sądzisz baronie? odrzekł król powracając do dobrego humoru. Pozostawmy go więc przy życiu i zajmijmy się wyłącznie wytępieniem Francuzów. Zobaczmy twój plan generale, zobaczmy go.
I zamknął okno daleko spokojniej aniżeli można było spodziewać po rozpaczliwem usposobieniu, w jakie go wprowadził odgłos rogu, a z którego szczęśliwie, jakby cudem, wyprowadziło go błache pochlebstwo generała Macka.
— Patrzcie panowie, mówił Mack, tonem profesora wykładającego dzieciom: nasze 60,000 ludzi podzielemy na cztery lub pięć oddziałów i temi obsaczemy drogę od Gaety do Aquila.
— Pan wiesz że mamy 65,000 ludzi, powiedział król, działaj więc swobodnie.
— Ja potrzebuję tylko 60,000 Najjaśniejszy Panie, powiedział Mack; moje kombinacje na tej cyfrze się opierają i gdyby Wasza Królewska Mość miała nawet 100,000 nie wziąłbym jednego dobosza więcej; zresztą wiem z pewnością że siły Francuzów składają się z 10,000 ludzi.
— W takim razie, powiedział król, będzie nas sześciu na jednego, to mnie uspokaja. W kampanii z 96 na 97 rok, żołnierzy mego siostrzeńca było tylko dwóch na jednego, i dla tego obywatel Bonaparte pobił ich.
— Mnie tam nie było, Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Mack z zarozumiałym uśmiechem.
— To prawda odrzekł król prostodusznie. Był tam tylko Baulieu, Wurmser, Alvinzi i książę Karol.
— Najjaśniejszy Panie, Najjaśniejszy Panie! szepnęła królowa ciągnąc Ferdynanda za połę myśliwskiego kaftana.
— Nie lękaj się, powiedział król, wiem z kim mam do czynienia i ile mogę sobie z nim pozwolić.
— Mówiłem więc, ciągnął dalej Mack, że prawie 20, 000 wojska jest w San Germano, a inne 4,000 stoją obozem w Tronto, Sessa, Taglicozzo i Aquila. 10,000 ludzi przechodzi Tronto, wypędza garnizon francuzki z Ascoli, opanowywa je i posuwa się do Fermo drogę Emiljańską. 4,000 ludzie wyjdzie z Aquila, zajmuje Rieti i kieruje się na Temi, 5 albo 6,000 wychodzi z Tagliacozzo do Tivoli dla robienia wycieczek do Sabiny, 8,000 wychodzi z obozu Sessa i przez Apeniny dostaje się do państwa Rzymskiego. Nakoniec 6,000 wsiada na okręta, wylądowywa w Liworno i przecina drogę ucieczki Francuzom i ci oddalają się przez Peruggia.
— Kto się oddala przez Peruggia... Generał Mack, nie mówi nam właściwie jak obywatel Bonaparte gdzie pobije nieprzyjaciela, ale którędy ten oddali się.
— Zaraz to nastąpi Najj. panie.
— A więc dobrze, powiedział król zdający się znajdować tyle upodobania w wojnie ile go miał w polowaniu.
— Z Waszą Królewską Mością i z 20 lub z 25,000 ludzi jadę z San Germano.
— Jedziesz z San Germano ze mną?
— Idę na Rzym.
— Zawsze ze mną?
— Wychodzę drogami na Ceperano i Frosino.
— Złe drogi generale, znam je, wywróciłem tam.
— Nieprzyjaciel opuszcza Rzym.
— Jesteś tego pewnym?
— Rzym nie jest miejscem obronnem.
— I cóż robi przyjaciel opuściwszy Rzym?
— Udaje się do Civita Castelane będącego miejscem obronnem.
— Ah! ah! i ty rozumie się zostawiasz go tam.
— Nie, atakuję i pobijam.
— Bardzo dobrze. Ale jeżelibyś przypadkiem nie pobił go?
— Najjaśniejszy Panie, powiedział Mack kładąc rękę na piersi i kłaniając się królowi; jeżeli mam zaszczyt powiedzieć Waszej Królewskiej Mości że go pobiję, to tak jak gdyby już był pobity.
— Więc wszystko idzie dobrze?
— Czy Wasza Królewska Mość ma co do zarzucenia mojemu planowi?
— Nie; jest tylko jeden punkt na którym powinniśmy się zgodzić.
— Jaki, Najjaśniejszy Panie?
— Mówisz w swoim planie że z San Germano wyjeżdżasz ze mną?
— Tak, Najjaśniejszy Panie?
— Więc ja należę do wojny?
— Bezwątpienia.
— Pierwsze to od ciebie słyszę. I jakiż stopień
dajesz mi w swojej armii? wszakże nie jest niedelikatnością zapytać o to?
— Najwyższe dowództwo, Najjaśniejszy Panie, Będę szczęśliwym i dumnym mogąc być posłusznym rozkazom Waszej Królewskiej Mości.
— Najwyższe dowództwo! — hm
— Czy Wasza Królewska Mość odmawia? — Zrobiono mi jednak nadzieję...
— Kto taki?
— Jej Królewska Mość, królowa!
— Jej królewska Mość królowa jest zbyt dobrą, ale Jej Królewska Mość królowa w swej wysokiej opinii jaką zawsze miała o mnie, a która w tym wypadku się okazuje, zapomina że nie jestem człowiekiem wojennym. Dla mnie najwyższe dowództwo, ciągnął dalej król, czyż San Nicandro wychował mnie na Aleksandra lub Anibala? Czy byłem w szkole Brienne jak obywatel Bonaparte? Czy czytałem Polybiusza? Czy czytałem komentarze Cezara? Czy czytałem kawalera Folard, Montecuculli, marszałka Saxe jak twój brat książę Karol? Czyż nakoniec czytałem wszystko co trzeba czytać aby być podług zasad pobitym? Czyż kiedykolwiek dowodziłem czem prócz moimi Liparjotami?
— Najjaśniejszy Panie, odrzekł Mack, potomek Heryka IV i wnuk Ludwika XIV nie ucząc się umie to wszystko.
— Mój kochany generale, powiedział król, gadaj to głupcowi ale nie mnie, co jestem tylko bydlęciem.
— O! Najjaśniejszy Panie, wykrzyknął Mack, zdziwiony odpowiedzią króla malującą tak szczerze opinią o sobie samym. Mack czekał król drapał się w ucho. — A potem, spytał Mack, widząc że to co król miał do powiedzenia, nie zupełnie było powiedzianem.
Ferdynand zdawał się namyślać.
— Jedną z głównych zalet generała, jest być odważnym, wszak prawda?
— Niezaprzeczenie.
— Więc ty baronie jesteś odważnym?
— Najjaśniejszy Panie!
— Jesteś pewnym swojej odwagi?
— Oh!
— A więc ja, ja mojej nie jestem pewnym.
Królowa zaczerwieniła się, Mack z podziwieniem patrzył na króla. Ministrowie i radzcy znając usposobienie cyniczne króla, uśmiechali się; nic ich nie dziwiło cokolwiek mogło pochodzić od tej szczególnej indywidualności, zowiącej się Ferdynandem.
— Wreszcie, ciągnął dalej król, może się mylę i może jestem odważny nie domyślając się tego, zobaczemy. — Potem obracając się do swoich radzców, ministrów i generałów: — Panowie, powiedział, czy słyszeliście plan kampanii barona?
Wszyscy ukłonili się na znak że tak.
— I ty uznajesz go Ariola?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, odpowiedział minister wojny.
— Ty uznajesz także Pignatelli?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I ty Colli?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I ty Parisi?
— Tak Najjaśniejszy Panie.
Potem odwracając się do kardynała trzymającego się przez cały czas posiedzenia na uboczu.
— A ty Ruffo zapytał.
Kardynał milczał.
Mack uznanie wszystkich, przyjmował z uśmiechem, spojrzał więc zadziwiony na tego sługę kościoła, nie spieszącego uznawać tak jak inni.
— Może, powiedziała królowa, pan kardynał lepszy plan przygotował?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, odrzekł kardynał niezmięszany, bo nie wiedziałem że wojna jest tak nagląca, zresztą nikt o moje zdanie nie pytał.
— Jeżeli Wasza Eminencja, powiedział Mack drwiąco, ma co do zarzucenia memu planowi, słucham tych zarzutów.
— Nie odważyłbym się objawić moich opinii bez pozwolenia Waszej Ekscellencji, odrzekł nadzwyczaj grzecznie Ruffo; ale ponieważ Wasza Ekscellencja upoważnia mnie...
— Oh! mów, mów, Eminencjo, powiedział Mack śmiejąc się.
— Jeżeli dobrze zrozumiałem kombinacje Waszej Ekscellencji, powiedział Ruffo, oto cel jaki sobie zakłada w planie wojennym, jaki raczyła nam przedstawić.
— Zobaczmy mój cel, powiedział Mack, sądząc że on teraz znalazł kogoś do przedrwiwania.
— Tak, zobaczmy, rzekł Ferdynand przyznając z góry zwycięztwo kardynałowi, choćby dla tego że go królowa nienawidziła.
Królowa niecierpliwie uderzała nogą o podłogę. Kardynał widział to poruszenie, ale nie zwracał na niego uwagi; znał nieprzychylne dla siebie uczucia królowej, ale mało go one interesowały, ciągnął więc dalej spokojnie.
— Wasza Ekscellencja wyciągając linię, spodziewa się, dzięki swym wysokim zdolnościom matematycznym, przebyć granice Rzeczypospolitej francuzkiej, otoczyć ją, wepchnąć oddziały jedne na drugie, rzucić pomiędzy nie przestrach, a że odwrót przez Toskanię będzie im przecięty, zniszczyć je, lub wziąść do niewoli.
— Gdybym wypowiedział myśl moją, nie mogłaby być lepiej pojętą, zawołał Mack zachwycony. Od pierwszego do ostatniego wezmę do niewoli i nie zostawię ani jednego Francuza, aby mógł udać się z temi wieściami do Francji, tak jak się nazywam baron Karol Mack. Czy pan masz jaki lepszy projekt?
— Gdyby mnie się radzono, byłbym przynajmniej co innego proponował.
— I cóżbyś pan proponował?
— Byłbym proponował żeby wojsko Neapolitańskie podzielić tylko na trzy korpusy. Byłbym postawił 25,000 do 30,000 ludzi między Rieti i Temi; wysłałbym 12 000 na drogę Emiliauską dla złamania lewego skrzydła Francuzów; 1,000 na bagna Pontyjskie, aby zniszczyć ich prawe skrzydło; nakoniec 8,000 posłałbym do Toskanii. Z całą energią starałbym się przebić środkowy korpus wroga, uderzyć z boku na dwa skrzydła i przeszkodzić w niesieniu sobie wzajemnej pomocy. Tymczasem legia toskańska, powiększona poborem przebigałaby okolice zbliżając się do nas i pomagając w miarę okoliczności. To dozwoliłoby armii neapolitańskiej młodej i niedoświadczonej, działać całą massą, coby jej dodawało odwagi. Oto, co ja byłbym proponował, powiedział Ruffo. Ale jestem tylko biednym sługą kościoła i schylam czoło przed doświadczeniem i geniuszem generała Mack. — Mówiąc to, kardynał który przybliżył się do stołu, aby wskazywać na mapie poruszenia jakieby wykonywał, cofnął się na znak, że już wszystko powiedział.
Generałowie zdumieni, spoglądali na siebie; jasnem było że Ruffo objawił znakomite zdanie. Mack rozdrabniając za nadto wojsko neapolitańskie, dzieląc je na małe oddziały, narażał każdy z nich osobno na pobicie, nawet przez niezbyt licznego wroga. Ruffa plan przeciwnie w zupełności chronił od tego niebezpieczeństwa.
Mack przygryzł usta; uczuł wyższość tego planu nad swoim.
— Panie, powiedział Mack, król może wybierać jeszcze między panem a mną, między moim a pańskim planem. Nadto aby prowadzić wojnę, którąby można nazwać świętą, więcej przydałby się Piotr Pustelnik aniżeli Godfryd de Bouillon.
Król właściwie nie wiedział kto to był Piotr Pustelnik i Godfryd de Bouillon, ale szydząc z Macka osobiście, nie chciał mu się narazić.
— Co mówisz, kochany generale, zawołał, ja znajduję twój plan doskonałym, a widziałeś że to i tych panów zdanie, ponieważ go wszyscy uznali. Przyjmuję go więc od deski do deski i nie chcę zmienić nawet miejsca jednego popasu. Otóż więc armię już mamy. Dobrze. Brakuje nam już tylko pieniędzy. Corradino, mówił dalej król, obracając się do ministra skarbu, Ariola pokazał nam swoich ludzi, ty pokaż nam swoje talary.
— Eh! Najjaśniejszy Panie, odpowiedział zapytany, Wasza Królewska Mość wie dobrze, że wydatki na uzbrojenie i umundurowanie wojska wypróżniły zupełnie kassę Państwa.
— Zła wiadomość, Corradino, zła wiadomość; zawsze słyszałem że pieniądze są głównym czynnikiem wojny: słyszy pani? niema pieniędzy.
— Najjaśniejszy Panie, odparła królowa, pieniądze tak jak już mamy armię i głównego dowódzcę, będziemy mieli, tymczasem zaś jest milion funtów szterlingów do twego rozporządzenia.
— Dobrze. Ale któż jest alchemikiem tak łatwo robiącym złoto?
— Będę miała zaszczyt przedstawić go Waszej Królewskiej Mości, odrzekła królowa i znów postąpiła ku drzwiom któremi wprowadziła generała Mack. Potem odzywając się do osoby niewidzialnej jeszcze. — Wasza łaskawość zechce potwierdzić to, co miałam zaszczyt oznajmić królowi, to jest że do pro wadzenia wojny z jakobinami nie zbraknie mu pieniędzy.
Wszystkich oczy zwróciły się ku drzwiom. Ukazał się na progu rozradowany Nelson, a za nim podobna do cienia Elizejskiego niknęła lekka postać Emmy Lyona, która pierwszym pocałunkiem kupiła poświęcenie się Nelsona i pieniężną pomoc Anglii.

Wyspa Malta.

Pojawienie się Nelsona w takiej chwili, miało swoje znaczenie. Był to zły geniusz Francji zasiadający na radzie króla Neapolitańskiego, aby całą potęgą złota wesprzeć kłamstwa i zdradę Karoliny.
Wszyscy znali Nelsona z wyjątkiem generała Mack, który jak to powiedzieliśmy, przybył dopiero tej nocy. Królowa podeszła do niego, wzięła za rękę i prowadząc przyszłego zwycięzcę Civita-Castellana do zwycięzcy Abukiru:
— Przedstawiam, powiedziała, bohatera lądu bohaterowi morza.
Nelson nie zdawał się zadowolnym tą grzecznością, ale był zbyt dobrego humoru aby się obrażać porównaniem, chociaż to porównanie spływało na korzyść jego rywala, ukłonił się grzecznie Maćkowi i obracając się do króla:
— Najjaśniejszy Panie, powiedział, szczęśliwy jestem mogąc uwiadomić Waszą Królewską Mość i jego ministrów, że mam nieograniczone pełnomocnictwo od mego rządu, traktowania w imieniu Anglii, wszystkich kwestji dotyczących wojny z Francją.
Król uczuł się złapanym. Karolina podczas snu skrępowała go tak jak Lilipuci Guliwera, chciał czepić się jeszcze ostatniego punktu.
— Wasza Łaskawość słyszała, powiedział, o czem jest mowa i nasz minister skarbu wiedząc że jesteśmy w przyjacielskim gronie, a dla przyjaciół nie powinno być tajemnic, szczerze nam powiedział że niema pieniędzy w kasie; wtenczas postawiłem zarzut że bez pieniędzy nie może być wojny.
— I Wasza Królewska Mość dał dowód jak zwykle, swej głębokiej mądrości, odrzekł Nelson, ale szczęściem pełnomocnictwo p. Pitt, pozwała mi zaradzić temu niedostatkowi.
I Nelson położył na stole radnym, pełnomocnictwo jej treści:
„Za przybyciem swoim do Neapolu, lord Nelson, baron Nilu, zostaje upoważnionym porozumieć się z panem Williamsem Hamilton, naszym ambasadoprzy dworze Obojga-Sycylii, w celu dopomagania naszemu sprzymierzeńcowi królowi Neapolu we wszystkich okolicznościach jakie pociągnie za sobą wojna z Rzecząpospolitą francuzką.

Londyn, d. 7 września 1798 r.
„W. Pitt“.

Acton przetłomaczył królowi te kilka wierszy Pitta. Ten polecił się przybliżyć kardynałowi, jakby wzywając jego obrony, przeciwko nowo zjawiającemu się sprzymierzeńcowi królowej.
— I Wasza Łaskawość może co dać do naszej dyspozycji, jak nam to powiedziała królowa.
— Milion funtów sterlingów, odpowiedział Nelson.
Król obrócił się do Ruffa, jak gdyby chcąc zapytać wiele to jest milion funtów sterlingów.
Ruffo zrozumiał pytanie.
— Prawie półszósta miliona dukatów, odpowiedział.
— Hm! mruknął król.
— Suma, ta powiedział Nelson, jest tylko tymczasowem zaliczeniem na gwałtowniejsze potrzeby.
— Ale zanim uwiadomisz swój rząd aby nam tę sumę wyasygnował, zanim ją rząd wyśle, nakoniec zanim przybędzie do Neapolu, dużo czasu upłynie. Jesteśmy w połowie zimy, sądzę że na wyprawienie i powrót statku potrzeba sześciu tygodni; podczas tych sześciu tpgodni lub nawet miesiąca, Francuzi będą mieli czas przybyć do Neapolu.
Nelson chciał odpowiedzieć, królowa mu przerwała.
— Co do tego punktu, Wasza Królewska Mość może być spokojną, Francuzi obecnie nie mogą wojować zaczepnie.
— Jednakże, odparł Ferdynand, wypowiedzieli nam wojnę.
— Kto nam ją wypowiedział?
— Ambasador Rzeczypospolitej. Mój Boże, możnaby sądzić że mówię nowinę.
Królowa uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Obywatel Garat pospieszył się, powiedziała, i gdyby był znał sytuacją generała Championneta w Rzymie, byłby albo poczekał dłużej, albo nawet wcale nam jej nie wypowiadał.
— A pani tę sytuację znasz lepiej od samego ambasadora, nieprawdaż?
— Tak sądzę.
— Czy korespondujesz ze sztabem generała republikańskiego?
— Nie ufałabym korespondencji z cudzoziemcami, Najjaśniejszy Panie.
— Więc chyba masz wiadomości od samego generała Championnet?
— Właśnie i oto list, który gdyby ambasador francuzki odebrał dziś rano, nie byłby tak spiesznie wczoraj wieczór odjechał.
I królowa wyjęła z koperty list, który zbir Pasquale Simone wczoraj porwał Salvacie Palmieri i oddał w ciemnym pokoju królowej; następnie podała go królowi.
Król spojrzał na list.
— Ten list pisany po francuzku, powiedział tonem jakby był powiedział: — To po hebrajsku. Potem podał go Ruffle jak gdyby tylko jemu jednemu ufał: — Panie kardynale, powiedział, przetłomacz nam ten list po włosku.
Ruffo wziął list i wśród najgłębszej ciszy, czytał

„Obywatelu ambasadorze! Przybywszy przed paru dniami zaledwie do Rzymu, czuję się w obowiązku zawiadomienia, w jakim stanie znajduje się wojsko na dowódzcę którego zostałem powołanym, aby w miarę tego można zastosować sposób postępowania z dworem przewrotnym, który popychany przez Anglię, naszego wiecznego wroga, oczekuje tylko przyjaznej chwili dla wypowiedzenia nam wojny.“

Królowa i Nelson, przy tym paragrafie spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Nelson nie rozumiał ani po francuzku ani po włosku, ale prawdopodobnie, już poprzednio mu ten list tłómaczono.
Ruffo nie zważając na to, czytał dalej.
„Naprzód wojsko, składające się na papierze z 35,000 w rzeczywistości składa się z 8,000 ludzi, którym brakuje obuwia, odzienia, chleba i którzy od trzech miesięcy nie dostali jednego grosza żołdu. Te 8,000 ma tylko 180,000 ładunków, co wypada piętnaście strzałów na człowieka. Wszędzie nawet prochu braku i zbrakło go w Civita Vecchca, ażeby dać ognia do okrętu przybywającego rekognoskować brzegi...“
— Słyszysz Najjaśniejszy Panie, powiedziała królowa.
— Tak słyszę, odparł król, czytaj dalej panie kardynale.
Kardynał czytał:
„Mamy tylko pięć armat i cztery działa większe, brak broni jest taki że nie mogłem uzbroić dwóch batalionów ochotników dla wysłania ich przeciwko buntownikom zewsząd nas otaczającym.“
Królowa znów zamieniła znak z baronem Mack i Nelsonem.
„Fortece nasze nie w lepszym znajdują się stanie jak arsenały; w żadnej armaty i kule nie są jednakowego kalibru, w niektórych są armaty a niema kul, w innych są kule, ale brakuje armat. Ten stan opłakany wyjaśnia mi instrukcje Dyrektorjatu, o których zawiadamiam aby się można do nich zastosować. Zbrojnie odpierać wszelkie napady na Rzeczpospolitą Rzymską i przenieść wojnę na terrytorjum Neapolitańskie, ale jedynie w razie gdyby król Neapolitański wykonał projekt wkroczenia, tak dawno już objawiony...
— Słyszysz Najjaśniejszy Panie, powiedziała królowa. Sądzę że 8,000 ludzi, 5 armat i 180,000 nabojów, nie powinny nas tak bardzo zastraszać.
— Czytaj dalej Eminencjo, powiedział król zacierając ręce.
— Tak, czytaj pan dalej, a dowiesz się co sam generał myśli o swojej pozycji.
„Wreszcie, z mojemi środkami, obywatelu ambasadorze, pojmiesz łatwo nie będę mógł odeprzeć nieprzyjacielskiej napaści, tem mniej jeszcze przenieść wojnę na terrytorjum Neapolitańskiej.
— Czy to pana uspokaja, zapytała królowa.
— Hm! słuchajmy do końca.
„Nie mogę więc nigdy zanadto polecać ci obywatelu ambasadorze utrzymania pokoju, o ile na to pozwoli godność Francji, i dobrego porozumienia Rzeczypospolitej z dworem Obojga-Sycylii i wszelkiemi możliwemi środkami starać się uspakajać umysły patrjotów neapolitańskich. Każdy rozruch przed upływem trzech miesięcy, to jest czasu jakiego potrzebuję na uorganizowanie armii, byłby za prędki i zawiódłby niezawodnie.
„Mój adjutant człowiek pewny, a wypróbowanej odwagi i urodzony w państwie króla neapolitańskiego, mówi nietylko po włosku ale nawet językiem gminu włoskiego, jest obowiązanym doręczyć ci ten list i zobaczyć się z dowódzcami partji republikańskiej w Neapolu. Odeszli] mi go jak można najspieszniej, ze szczegółowem objaśnieniem twojej sytuacji i stosunków z dworem Obojga-Sycylii.

„Braterstwo
18 września 1798 r.„Championnet.“

— No i cóż panie, jeżeli dotąd obawiałeś się, to powinnoby cię uspokoić Zupełnie.
— W jednym punkcie tak, w drugim nie.
— Ah rozumiem. Chcesz pan mówić o partji republikańskiej w którą tak trudno było ci uwierzyć. A więc przekonywa się Wasza Królewska Mość, że to nie było widmem, że ona istnieje, ponieważ trzeba ją uspokoić i że to sami jakobini tej rady udzielają.
— Ale jakim u djabła sposobem dostałaś pani ten list, zapytał król biorąc go z rąk kardynała i ciekawie oglądając.
— To już moja tajemnica, którą pozwolisz mi zachować. Ale zdaje mi się że przerwałam mowę lorda Nelsona właśnie w chwili, kiedy miał odpowiedzieć na pytanie przez ciebie zadane.
— Mówiłem że we wrześniu i październiku morze jest niespokojne i że potrzebowalibyśmy miesiąca czasu albo nawet sześciu tygodni, aby odebrać pieniądze z Anglii tak spiesznie nam potrzebne.
Zapytanie króla przetłómaczono Nelsonowi.
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział tenże, wszystko zostało przewidzianem. Twoi bankierowie pp. Backer ojciec i syn wypłacą ci przy pomocy swoich korespondentów w Messynie, Rzymie i Livournie, weksel na milion liwrów wystawiony przez pana Williamsa Hamiltona, a przekazany przezemnie; Wasza Królewska Mość będzie musiała, ponieważ suma jest znaczna, uwiadomić o tem naprzód bankierów.
— Dobrze, dobrze, odpowiedział król; każ sir Williamsowi wystawić weksel, przekaż go, oddaj mnie a ja się porozumię z Backerami.
Buffo kilka słów powiedział królowi do ucha. Ferdynand kiwnął głową.
— Ale Anglia moja dobra sprzymierzona, jakkolwiek przyjaciółka Obojga-Sycylii, nie daje swoich pieniędzy darmo, znam ją z tej strony. Czegóż ona żąda w zamian za swój milion funtów sterlingów?
— Rzeczy bardzo prostej, nie przynoszącej najmniejszej szkody Waszej Królewskiej Mości.
— Czegóż nakoniec?
— Prosi ona aby gdy flota Brytańska blokująca Maltę odbierze ją Francuzom, Wasza Królewska Mość wyrzekł się wszelkich praw do tej wyspy, ażeby królestwo Wielkiej Brytanii mające na morzu Śródziemnem tylko Gibraltar, mogło w Malcie urządzić sobie stację i zaopatrywać w żywność okręty angielskie.
— Dobrze! Cesja łatwo przyjdzie z mej strony, Malta nie należy do mnie, a do Zakonu.
— Tak Najjaśniejszy Panie, ale skoro Malta będzie odebraną, Zakon zostanie zniesiony.
— A skoro Zakon zostanie zniesiony, dodał spiesznie kardynał Ruffo, Malta powraca do korony Obojga-Sycylii ponieważ była darowaną przez Karola V jako dziedzica królestwa Aragonii, kawalerom szpitalnym z wyspy Rhodos w 1535 r. Wreszcie gdyby Anglia potrzebując stacji na morzu Środziemnem, zapłaciła za Maltę tylko 25 milionów franków, to byłoby tanio.
Rozprawy w tym przedmiocie może byłyby się przeciągnęły, kiedy usłyszano trzecią pobudkę na dziedzińcu, wywołującą jeszcze większe wrażenie od dwóch poprzednich.
Co do królowej, ta znacząco spojrzała na Macka i na Nelsona jakby chciała powiedzieć: — Bądźcie spokojni ja wiem co to znaczy.
Ale król który tego nie wiedział, pobiegł do okna zanim głos pobudki ustał.
— Słyszysz ty, zawołał wściekły, czy wytłumaczysz mi nakoniec co znaczą te trzy nędzne pobudki?
— One znaczą że Wasza Królewska Mość może jechać kiedy zechce, odpowiedział strzelec; może być pewną że polowanie nie będzie daremne, dziki są upatrzone.
— Upatrzone! powtórzył król, dziki upatrzone!
— Tak Najjaśniejszy Panie, piętnaście sztuk.
— Piętnastu dzików! czy pani słyszysz? wykrzyknął król zwracając się do królowej. Piętnastu dzików! słyszycie panowie? Piętnastu dzików! słyszysz Jowiszu? Piętnastu! piętnastu! piętnastu! — Potem odwracając się do strzelca:
— Czy nie wiesz, zawołał zrozpaczonym głosem, że niema dziś polowania?
Królowa zbliżyła się.
— A dla czegóż nie miałoby być dziś polowania? zapytała z uprzejmym uśmiechem.
— Ale dlatego, że otrzymawszy dzisiejszej nocy list od pani, odłożyłem je.
I zwróciwszy się do Ruffa, jak gdyby świadcząc się że rozkaz był przy nim wydany.
— Może to być panie, ale ja, ciągnęła dalej królowa, myślałam o przykrości jaką panu sprawi wyrzeczenie się tej przyjemności, a przewidując że rada skończy się wcześnie i pozwoli ci jeszcze zapolować, wstrzymałam twego posłańca i nie na dziewiątą, a na jedenastą godzinę odłożyłam. Oto właśnie bije jedenasta, rada skończona, dziki upatrzone, nic nie przeszkadza wyjazdowi Waszej Królewskiej Mości.
W miarę jak królowa mówiła wyraz twarzy króla stawał się promieniącym.
— Ach! droga nauczycielko, — wiadomo że tym imieniem Ferdynand nazywał Karolinę, w chwilach przyjaźni, — ach! droga nauczycielko, nietylko jesteś godną zastępować Actona jako pierwszego ministra, ale jeszcze księcia della Salandra, wielkiego łowczego Powiedziałaś rada skończona, masz swego generała lądu, swego generała morza, będziemy mieli pięć do sześciu milionów dukatów na które nie rachowaliśmy. Wszystko co zrobisz będzie dobrze zrobionem. Proszę tylko o to, aby nie robić kroków zaczepnych zanim je cesarz rozpocznie na honor czuję się w wojowniczem usposobieniu: doprawdy zaczynam sądzić że jestem odważnym... Do widzenia kochana nauczycielko; do widzenia panowie, do widzenia Ruffo.
— Malta, Najjaśniejszy Panie, zapytał kardynał.
— Niech robią co chcą z Maltą: obchodzę się bez niej od stu sześćdziesięciu trzech lat, mogę się obejść i dalej. Szkaradna skała gdzie tylko dwa razy w rok można zapolować przy ciągnieniu przepiórek, gdzie nie można mieć bażantów skutkiem braku wody; gdzie nie rośnie rzodkiewka, gdzie wszystko trzeba sprowadzać z Sycylii! Niech wezmą Maltę a niech mnie uwolnią od jakobinów, o to ich tylko proszę. Piętnastu dzików Jowiszu! piętnastu dzików! — I król wyszedł gwiżdżąc czwartą pobudkę.
— Milordzie, powiedziała królowa do Nelsona, możesz napisać do twego rządu że cessja Malty dla Anglii będzie zrobioną bez trudności przez króla! Obojga-Sycylii. — Potem obracając się do ministrów i radców: — Panowie, powiedziała, król wam dziękuje za wasze dobre rady. Rada skończona.
Później żegnając wszystkich jednym ukłonem, spojrzała ironicznie na kardynała Ruffo i z generałem Mack i Nelsonem weszła do siebie.

Wnętrze domu uczonego.

Była dziewiąta rano. Atmosfera oczyszczona nocną burzą, była cudownej świeżości. Statki rybackie płynęły swobodnie po zatoce między lazurem nieba i morza, a z okien sali jadalnej po której przechadzał się San Felice, mógłby widzieć i rachować białe punkciki, domy które o siedm mil oddalone stały na spadzistości Ana-Cabri, gdyby nie był roztargniony dwoma rzeczami: naprzód tem zdaniem objawionem przez Buffona w Epokach natury — że ziemia oderwała się od słońca uderzeniem komety — i jednocześnie niespokojem jaki mu sprawiał przedłużony sen jego żony. Pierwszy to raz dopiero od czasu swego ożenienia wychodząc z swego gabinetu o ósmej rano, nie zastawał swojej żony, zajęty przygotowywaniem dlań filiżanki kawy, chleba, masła, jajek, stanowiących zwykłe śniadanie uczonego, śniadanie podzielone z młodzieńczym apetytem tej, która je nakazała i podała z podwójnem uczuciem osoby pełnej szacunku i czułej małżonki.
Po śniadaniu, to jest około dziesiątej, ze zwykłą swą punktualnością, jeżeli myśli zbyt naukowe albo moralne nie zajmowały go, kawaler całował Luizę w czoło i szedł do biblioteki, gdzie z wyjątkiem dni słotnych, zawsze chodził piechotą, tak dla przyjemności jako też ze względów hygienicznych, zaleconych mu przez jego przyjaciela doktora Cirillo; droga ta od Mergelliny do pałacu królewskiego wynosiła około półtora kilometra.
Tam to mieszkał przez sześć miesięcy w roku, książę następca tronu; drugie sześć miesięcy przemieszkiwał w la Favorite albo Capodimonte, na ten czas powóz był przeznaczony na usługi San-Felice.
Kiedy książę zamieszkiwał w pałacu królewskim, około jedenastej schodził do biblioteki, i znajdował swego bibliotekarza stojącego na drabinie, szukającego jakiej książki ważnej lub nowej. Spostrzegając księcia, San Felice robił ruch, jak gdyby chciał zejść, ale książę nie chciał go odrywać od zajęcia. Rozmowa prawie zawsze literacka albo naukowa, rozpoczynała się między uczonym stojącym na drabinie i adeptem na swoim fotelu Około dwunastej lub wpół do pierwszej, książę powracał do siebie. San Felice schodził z drabiny, odprowadzał go do drzwi, wyjmował zegarek, kładł go przed sobą aby nie zapomnieć o godzinie, co mogło nastąpić łatwo przy zajęciu które kochał. Dwadzieścia minut do dziewiątej, kawaler kładł swą pracę do szuflady, zamykał ją, wkładał zegarek, brał kapelusz trzymając go w ręku aż do bramy na ulicę, z tym szacunkiem jaki w tej epoce mieli wszyscy rojaliści dla wszystkiego co było królewskością. Czasami w dniach roztargnienia, szedł całą drogę z pałacu do domu z odkrytą głową, pukał dwa razy do drzwi i prawie w tej samej chwili biła godzina.
Luiza albo sama szła mu otwierać, albo oczekiwała go na balkonie.
Obiad był zawsze gotowy; siadano do stołu. W czasie obiadu Luiza mówiła co robiła przez ten czas, kto ją odwiedził, wypadki zaszłe w sąsiedztwie. Kawaler znów opowiadał co widział w drodze, nowiny udzielone mu przez księcia, co posłyszał o polityce, nie wiele jego tem mniej Luizę obchodzącej. Potem, po obiedzie stosownie do jego woli, Luiza siadała do fortepianu albo brała gitarę i śpiewała jaką wesołą piosenkę z Santa Lucia lub rzewną melodję Sycylijską albo wreszcie oboje małżonkowie wychodzili na spacer piechotą, na malowniczą drogę Pausilippu, lub jechali do Bonguoli lub Pouzzola. W tych przejażdżkach San Felice miał zawsze jakąś anegdotkę historyczną lub spostrzeżenia zajmujące do opowiedzenia. Rozległe jego wiadomości, dostarczały mu coraz nowych przedmiotów i musiał być zajmującym.
Powracano wieczorem. Bardzo rzadko jaki przyjaciel San Felice lub przyjaciółka Luizy nie przybywała przepędzić z niemi wieczoru, w lecie pod palmą gdzie ustawiono stół, zimą w salonie. Z mężczyzn często, kiedy nie bawił w Petersburgu lub Wiedniu — Dominik Cimarosa autor Horaciuszów, Tajemnego małżeństwa, Włoszki w Londynie, Dyrektora w kłopotach, sławny mistrz miał przyjemność dawać Luizie ustępy jeszcze nie drukowane z swoich oper, w której oprócz doskonałej metody jemu zawdzięczanej, znajdował ten głos czysty, tak rzadko spotykany w teatrach. Czasami bywał także młody malarz, z pięknym talentem dowcipnym rozumem, wielki muzyk, wyborny władca gitary, zowiący się Vitaliani, jak jedno z tych dzieci które zginęło z dwoma innemi, Emanuelem Deo i Gagliani. ofiarami pierwszej reakcji. Czasami nakoniec, bo liczna klientela mało mu zostawiała czasu, bywał ten poczciwy doktór Cirillo z którym dwa lub trzy razy spotkaliśmy się już i z którym jeszcze się spotkamy. Prawie codziennym gościem kiedy się znajdowała w Neapolu, była księżna Fusco. Była to kobieta ze wszech miar odznaczająca się, rywalka pani Stael jako publicystka i improwizatorka, Eleonora Fonseca Pimentale, uczennica Métantasia, który kiedy była jeszcze dzieckiem przepowiedział świetną przyszłość. Czasami nakoniec bywała żona uczonego i towarzysza San Felice; była to siniora Baffr, która tak samo jak Luiza nie miała połowy wieku swego męża, a jednakże kochała go tak jak Luizza kochała swojego. Te wieczory trwały do jedenastej — rzadko dłużej. Mówiono, śpiewano, deklamowano, jedzono lody i ciastka. Niekiedy, jeżeli wieczór był piękny, morze spokojne, księżyc oświecał zatokę srebrnemi promieniami, wsiadano do łódki i wtedy z powierzchni morza wznosił się ku niebu śpiew cudowny, harmonje prześliczne wprawiające w ekstazę Cimarozę; albo też stojąc jak starożytne sybilla, Eleonora Pimentale rzucała na wiatry kołyszący jej długie czarne włosy rozpuszczone na skromnej greckiej tunice, strofy zdające się być wspomnieniem Pindara albo Alcesta.
Nazajutrz rozpoczynało się to samo życie z tą samą punktualnością.
Jakim więc sposobem Luiza którą o drugiej rano widział śpiącą tak smacznie, jakim sposobem Luiza zawsze wstająca o siódmej, dziś o dziewiątej nie wyszła jeszcze ze swego pokoju?
Na wszystkie pytania kawalera, pokojówka odpowiadała:
— Pani śpi i prosiła aby jej nie budzono wcale.
Gdy kwadrans na dziesiątą wybiło, kawaler ulegając swej niespokojności, zabierał się pójść sam zastukać do drzwi Luizy, kiedy ta stanęła na progu sali jadalnej; oczy miała trochę zmęczone, twarz zbladłą, ale może jeszcze więcej zachwycającą pod tą nową nieznaną jeszcze kawalerowi postacią.
Szedł do niej z zamiarem połajania jednocześnie za przedłużony sen i niespokojność jaką mu sprawiła, ale skoro ujrzał łagodny uśmiech spokoju oświetlający jak promień poranny, tę cudowną postać, mógł tylko patrzeć na nią, uśmiechać się sam, wziąść jej blond główkę w obiedwie ręce, pocałować w czoło mówiąc z galanterją mitologiczną która w owych czasach nie miała w sobie nic przedawnionego.
— Jeżeli żona starego Tytana kazała na siebie czekać, to dla tego aby się przemienić w kochankę Marsa!
Żywy rumieniec przebiegł po twarzy Luizy, oparła głowę na sercu kawalera, jak gdyby chciała szukać schronienia na jego piersi.
— Straszne sny miałam dzisiejszej nocy, mój przyjacielu, powiedziała i to mnie osłabiło trochę.
— I czy te straszne sny jednocześnie i apetyt ci odebrały?
— Obawiam się tego, powiedziała Luiza siadając przy stole.
Usiłowała jeść, ale to było niepodobieństwem, zdawało jej się że gardło ściska żelazna ręka.
Mąż patrzył na nią z zadziwieniem, a ona czuła że blednie i rumieni się pod tym wzrokiem więcej jednak niespokojnym niż badawczym; kiedy w tem — trzy razy zapukano do drzwi ogrodowych.
Ktokolwiekbądż przybywał, przybywał w porę dla Luizy, bo sprawiał przerwę w niespokojności kawalera i jej zakłopotaniu. Natychmiast podniosła się żywo aby otworzyć.
— Gdzież jest Nina? zapytał San Felice.
— Niewiem, odpowiedziała Luiza, może wyszła.
— W porze śniadania? wiedząc że jej pani cierpiąca? To niepodobna kochane dziecko.
Zastukano drugi raz.
— Pozwól abym otworzyła, powiedziała Luiza — Nie, ja sam pójdę, ty cierpisz, jesteś zmęczona; siedź spokojnie, chcę tego!
Kawaler mówił czasami: chcę tego, ale tak łagodnie, z taką ojcowską prośbą, że nigdy nie był to rozkaz wydany żonie, a prośba zaniesiona do córki.
Luiza więc pozwoliła kawalerowi zejść z ganku i pójść otworzyć furtkę ogrodową. Ale niespokojna w każdej okoliczności nowej, mogącej obudzić w mężu podejrzenie tego co zaszło podczas nocy, pobiegła do okna szybko wyjrzała i nie mogąc rozpoznać kto przybywał, zobaczyła mężczyznę wydającego się już być w pewnym wieku i który z pod szerokich skrzydeł kapelusza uważnie oglądał furtkę o którą stał oparty Salvato i próg na który upadł. To ją przejęło dreszczem.
Drzwi się otworzyły, człowiek wszedł, a Luiza jeszcze nie wiedziała kto to taki.
Po radosnym głosie zapraszającego kawalera, aby gość szedł za nim, Luiza domyśliła się że to musiał być przyjaciel. Bardzo blada i bardzo wzruszona, powróciła na swoje miejsce przy stole.
Mąż wszedł puszczając przed sobą Cirilla. Odetchnęła. Cirillo ją bardzo lubił i ona jego także, ponieważ będąc niegdyś doktorem księcia Caramanico, często go wspominał z miłością i szacunkiem, chociaż nie wiedział o związku krwi łączącym go z Luizą.
Spostrzegłszy go powstała z okrzykiem radości. Od Cirilla nic złego spotkać ją nie mogło.
Niestety! ileż to razy podczas dzisiejszej nocy, czuwając u wezgłowia rannego, myślała o dobrym lekarzu, a nie wiele ufając nauce Nannony, dziesięć razy chciała posyłać Michała na wyszukanie Cirilla, ale lękała się wykonać tego. Co pomyślałby o tajemnicy ukrywanej przed mężem, o strasznem zdarzeniu jakiego była świadkiem, jak oceniłby pobudki skłaniające ją do milczenia.
Ale nie mniej szczególnem dla niej było pojawienie się Cirilla, niewidzianego od paru miesięcy i to właśnie w chwili, kiedy jego obecność była tak upragnioną w domu.
Cirillo wchodząc zatrzymał — wzrok na Luizie, potem ulegając prośbom kawalera, przysunął krzesło do stołu gdzie mąż i żona jedli śniadanie; jemu zaś podług zwyczaju wschodniego którego Neapol jest pierwszą stacją Luiza podała filiżankę czarnej kawy.
— Ah! na Boga, powiedział San Felice opierając rękę na jego kolanie, tylko wizyta o w pół do dziesiątej rano może ci zjednać przebaczenie za tak długie zaniedbanie nas. Możnaby umrzeć dwadzieścia razy nie wiedząc nawet czy ty sam nie umarłeś.
Cirillo patrzył na San Felice tak samo jak się przyglądał jego żonie: ale o ile w tej twarzy odgadywał ślady tajemnicy pełnej wzruszeń i niepokoju nocy, o tyle błogi spokój, szczęście i zadowolenie malowało się na twarzy kawalera.
— Więc robi ci przyjemność kochany kawalerze widzieć mnie dziś rano u siebie, zapytał z naciskiem.
— Zawsze mi sprawia przyjemność widzenia cię kochany doktorze, rano i wieczór, wieczór i rano; ale właśnie dziś jestem więcej aniżeli kiedykolwiek zadowolony z twego rannego przybycia.
— I z jakiegoż to powodu?
— Z dwóch powodów. Pijże kawę. Ah! co do kawy naprzykład, nieszczęśliwie dziś trafiłeś, nie Luiza ją gotowała. Leniuszek wstała.. O której godzinie? Zgadnij.
— Fabiano! krzyknęła Luizza rumieniąc się.
— Słyszysz ją! sama się tego wstydzi — o dziewiątej.
Cirillo zauważył że Luizza naprzód się zaczerwieniła, potem zbladła śmiertelnie. Nie znając jeszcze powodów tego wzruszenia, Cirillo uczuł dla niej litość.
— Pragnąłeś mnie widzieć z dwóch przyczyn, kochany San Felice, z jakichże to?
— Naprzód, wyobraź sobie przyniosłem wczoraj z biblioteki pałacowej Epoki natury hrabiego Buftbna. Książę sekretnie sprowadził tę książkę, ponieważ zabrania jej cenzura. Niewiem z jakich powodów, może dla tego że nie zgadza się z Biblją.
— O! toby mi było wszystko jedno, gdyby się tylko zgadzała ze zdrowym rozsądkiem.
— Ah! zawołał kawaler, więc nie podzielasz jego przekonania, że ziemia oderwała się od słońca uderzeniem komety?
— Nie więcej kochany kawalerze jak że rozradzanie się istot żyjących odbywa się za pomocą drobnych atomów organicznych i wewnętrznych ślimaków. Jestto także teorja tegoż samego autora, nie mniej dziwna moim zdaniem jak pierwsza.
— Cieszy mnie to! Więc widać ja nie jestem takim ignorantem jak się tego obawiałem!
— Ty mój przyjacielu, ależ ty jesteś człowiekiem jakiego znam najrozumniejszym.
— Oh! oh! oh! mów ciszej kochany doktorze, żeby nie słyszano takiej nadzwyczajności. Więc to już rzecz niezawodna, wszak prawda? nie potrzebuję się już tem zajmować: ziemia nie jest kawałkiem słońca... Ah! otóż jeden z dwóch punktów już wyjaśniony, jako mniej ważny postawiłem go naprzód; drugi masz przed sobą. Co mówisz o tej twarzy? — I wskazał na Luizę.
— Widzę tę twarz prześliczną jak zwykle, odrzekł Cirillo, tylko cokolwiek zmęczona, cokolwiek pobladłą, może z przestrachu jakiego pani doświadczyła dzisiejszej nocy.
Doktór ostatnie wyrazy wymówił z przyciskiem.
— Jakiego przestrachu? spytał San-Felice.
Cirillo patrzył na Luizę.
— Czy nic nie zaszło dzisiejszej nocy, coby panią przestraszyło?
— Nic, nic kochany doktorze.
Luiza spojrzała błagająco na doktora.
— W takim razie tylko źle pani spałaś, ot i wszystko.
— Tak, odrzekł San Felice ze śmiechem, miała sny nieprzyjemne a jednakże kiedy wczoraj powróciłem z ambasady Angielskiej, spała tak mocno, że wszedłem do pokoju, pocałowałem ją, a ona się nie przebudziła.
— O której godzinie powróciłeś z ambasady angielskiej?
— Około wpół do trzeciej.
— Tak, powiedział Cirillo, to już wszystko było skończone?
— Co było skończone?
— Nic, odrzekł Cirillo, tylko dzisiejszej nocy, zamordowano człowieka pod twemi drzwiami...
Luiza zbladła jak negliż batystowy który miała na sobie.
— Ale, ciągnął dalej Cirillo, ponieważ to stało się o północy, pani spała, ty powróciłeś o wpół do trzeciej. Więc nic nie wiecie?
— Nie, pierwsze słyszę od ciebie. Nieszczęściem, zabójstwo na ulicach Neapolu to rzecz prawie zwyczajna, szczególniej zaś na Mergellinie, zaledwie oświetlonej i gdzie już wszyscy śpią o dziewiątej. Ah! teraz rożumiemdla czego przyszedłeś do mnie rano.
— Tak, właśnie mój przyjacielu, chciałem się przekonać czy to zwyczajne zabójstwo, odbywające się pod twemi oknami nie przeraziło was.
— Zupełnie nie jak widzisz. Ale zkąd ty o tem morderstwie dowiedziałeś się?
— W chwili mordowania przechodziłem około twoich drzwi. Człowiek broniący się zdaje się był bardzo silny i odważny — zabił dwóch zbirów i dwóch innych ranił.
Luiza chciwie słuchała słów doktora, jak wiemy szczegóły były jej nieznane. — Jakto! spytał San Felice, więc to zbiry byli mordercami?
— Pod dowództwem Pasquala Simone, odpowiedział Cirillo.
— Więc ty wierzysz tym wszystkim potwarzom? zapytał San Felice.
— Jestem zmuszony w nie uwierzyć.
Cirillo wziął San Felice za rękę i poprowadził do okna.
— Widzisz, powiedział wskazując palcem ku fontannie Lwa, na drzwi narożnego domu placu i ulicy, widzisz tę trumnę obstawioną czterema świecami.
— Tak.
— A więc, w niej jest ciało jednego z dwóch ranionych. Ten skonał na moich rękach i umierając wszystko mi powiedział.
Cirillo raptownie się obrócił aby zobaczyć wrażenie jakie powyższe wyrazy sprawiły na Luizie.
Stała obcierając pot z czoła. Luiza zrozumiała że to było dla niej powiedziane. Siły ją opuściły, padła na krzesło ze złożonemi rękami.
Cirillo dał jej znak że on także zrozumiał i wzrokiem uspokoił ją.
— Jestem zachwycony, kochany kawalerze, że to wszystko odbyło się in partibus, to jest że ani ty ani pani, nic nie widzieliście i nie słyszeli. Ale ponieważ pani jest cierpiącą, pozwolisz mi zbadać ją i napisać receptę, wszak prawda? A że doktorzy zadają pytania bardzo niedyskretne, a damy w odpowiedziach co do swego zdrowia zachowują zawsze pewną skromność, dla przezwyciężenia której koniecznie sam na sam być potrzebują, pozwolisz mi panią zaprowadzić do jej pokoju i zapytywać swobodnie.
— Niepotrzeba kochany doktorze, właśnie bije dziesiąta. Spóźniłem się o dwadzieścia minut. Pozostań z Luizą i rozpytaj jej znakomicie. Ale, ale, czy wiesz co zaszło w ambasadzie Angielskiej.
— Tak, prawie wszystko.
— A więc, to sprowadzi wielkie następstwa. Jestem przekonanym że książę dziś wcześniej zejdzie jak zazwyczaj, a może już nawet oczekuje na mnie. Ty udzieliłeś mi nowin dziś rano, może ja będę ci ich mógł udzielić wieczorem, jeżeli będziesz przechodzić tędy... Ale jakiż ja jestem naiwny, tędy przechodzi się tylko wtenczas, kiedy się zabłądzi. Mergellina jest biegunem północnym Neapolu, a ja jestem pośrodku kry lodów. — Potem całując żonę w czoło: — Do zobaczenia kochane dziecko, powiedział. Opowiedz wszystko szczegółowo doktorowi; pamiętaj że twoje zdrowie jest mojem szczęściem, a twoje życie mojem życiem. Do widzenia doktorze. — I spojrzawszy na zegar: — Kwadrans na jedenastą! — I biorąc kapelusz i parasol zeszedł ze stopni balkonu.
Cirillo patrzył za oddalającym się; ale nie miał cierpliwości doczekać nawet aby wyszedł do ogrodu, obracając się do Luizy:
— On jest tutaj wszak prawda? zapytał jej niespokojnie.
— Tak, tak, taki wyszeptała Luiza, padając na kolana przed Cirillem.
— Umarły czy żywy?
— Żywy!
— Chwała Bogu! a ty Luizo. — Patrzył na nią z czułością i uwielbieniem zarazem.
— A ja?... zapytała Luiza drżąca.
— Ty, powiedział Cirillo, podnosząc ją i przyciskając do serca, ty, bądź błogosławioną.
I z kolei Cirillo upadł na krzesło, obcierając spotniałe czoło.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Zbytecznem jest mówić że ta królowa Marja Amelja, jakkolwiek noszącą te same imiona, nic nie ma wspólnego prócz pokrewieństwa z szanowna i szanowaną królowa Marja Amelją, wdową po królu Ludwiku Filipie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.