Pamiętnik chłopca/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętnik chłopca | |
Podtytuł | Książka dla dzieci | |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki | |
Data wyd. | 1890 | |
Druk | Emil Skiwski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Maria Obrąpalska | |
Tytuł orygin. | Cuore | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Książka ta w szczególności przeznaczona jest dla chłopców, od dziewięciu do trzynastu lat wieku mających; możnaby ją nazwać: Dzieje roku szkolnego, spisane przez ucznia 3-éj klasy ze szkół włoskich. Mówiąc: spisane przez ucznia 3-éj klasy, nie chcę wszakże powiedziéć, aby książkę tę, taką, jaką jest dzisiaj, gdy idzie do druku, on sam jeden wyłącznie napisał. Chłopczyk ów zapisywał sobie w kajecie, stopniowo, jak umiał, wszystko to, co widział, co słyszał, czuł i myślał, — a jego ojciec w końcu roku poprawił ten pamiętnik, starając się nie zmieniać myśli w nim zawartych i zachować, o ile się dało, sposób wyrażania się syna, który następnie po czterech latach mu go odczytał i jeszcze sam nieco uzupełnił, posługując się tak świeżemi jeszcze wspomnieniami, które mu z tamtych czasów o ludziach i rzeczach zostały. Teraz czytajcie, chłopcy, tę książkę, a mam nadzieję, że przyjemność wam sprawi i korzyść przyniesie.
Dziś pierwszy dzień nauki w szkole. Minęły jak sen te trzy miesiące wakacyj na wsi! Moja matka zaprowadziła mnie dzisiejszego rana do wydzialu Boretti, aby mnie zapisać do klasy trzeciéj; ja myślałem o wsi i szedłem niechętnie. Na wszystkich ulicach roiło się od dzieci; w księgarniach pełno było ojców i matek, kupujących tornistry, teki, kajety, a przed szkołą tłok był tak wielki, że woźny i żołnierz z gwardyi zaledwie mogli z wysiłkiem niemałym jaki taki porządek przy drzwiach szkoły utrzymać. Gdym się od tych drzwi niedaleko już znajdował, uczułem, że się ktoś dotknął mojego ramienia: był to mój nauczyciel z drugiéj klasy, wesoły jak zawsze, ze swemi wiecznie rozrzuconemi włosami.
— A więc, Henryku — powiedział, — rozstaliśmy się na zawsze, co?
Wiedziałem ja to dobrze, a jednak te jego słowa przykrość mi sprawiły. Z trudnością niemałą dostaliśmy się do wnętrza szkoły. Panie, panowie, mieszczki, robotnicy, oficerowie, babcie, służące, wszyscy trzymając jedną ręką za rękę dzieci, w drugiéj mając książeczki wpisowe, napełnili całą wielką sień i schody, wiodące na górę. Miło mi było zobaczyć znowu tę sień ogromną, z drzwiami do siedmiu klas, — tę sień, przez którą w ciągu lat trzech przechodziłem niemal codziennie. Ciasno tu było, tłum wielki; nauczycielki przechodziły co chwila to w tę, to w ową stronę. Moja nauczycielka z wyższéj wstępnéj, stojąc we drzwiach klasy, spostrzegła mnie, powitała skinieniem głowy i rzekła:
— Henryku, ty w tym roku pójdziesz tam, na górę, na pierwsze piętro; już cię nawet przechodzącego tędy nie zobaczę! — i popatrzyła na mnie ze smutkiem.
Naszego dyrektora otaczało wiele kobiet, niespokojnych, zmartwionych, — nie było już bowiem miejsca dla ich synów; wydało mi się, że nasz dyrektor w tym roku brodę ma nieco bielszą, niż w zeszłym. Spostrzegłem, iż wielu chłopców znacznie wyrosło i zmężniało. Na dole, gdzie już ukończono podziały na klasy, były dzieci z niższych wydziałów i z wstępnéj, które za nic nie chciały wejść do klasy, upierając się jak osiołki, aż je gwałtem wpychać musiano; inne uciekały już z pomiędzy ławek; jeszcze inne, widząc, że ich rodzice odchodzą, zaczynały płakać — i rodzice musieli wracać, by je uspakajać i pocieszać, lub téż napowrót zabierać do domu, — a nauczycielki były w rozpaczy. Mój mały braciszek został umieszczony w klasie nauczycielki Delkati, ja — w klasie nauczyciela Perboniego, na pierwszém piętrze. O dziesiątéj byliśmy już wszyscy w klasie, pięćdziesięciu czterech, zaledwie piętnastu czy szesnastu z moich dawniejszych towarzyszy z drugiéj klasy, a między tymi Derossi, ten, co to bierze zawsze pierwszą nagrodę. Jakże mi się nudną i ciasną wydała szkoła, gdym sobie pomyślał o tych górach i lasach, gdzie lato spędziłem! Myślałem sobie także o moim nauczycielu zeszłorocznym z drugiéj klasy, co to był taki dobry, zawsze się z nami śmiał, żartował, a taki był mały, jakby nasz towarzysz, — i smutno mi się zrobiło, że go już nie zobaczę tam, przed ławkami, z tą miłą twarzą, z tym rozczochranym czubem. Nasz obecny nauczyciel jest wysoki, bez zarostu, z siwemi, długiemi włosami, ma zmarszczkę głęboką, prostą na czole, mówi grubym głosem, a patrzy na każdego z nas po kolei tak długo i badawczo, jakby chciał w duszy nam czytać, i nigdy się nie śmieje. Myślałem sobie: To pierwszy dzień! Jeszcze dziewięć miesięcy! Ileż to pracy, miesięcznych egzaminów, ile trudów! Tak mi się chciało czémprędzéj mamę zobaczyć — potrzebowałem tego koniecznie. Mama czekała na mnie przy wyjściu. Pobiegłem do niéj, pocałowałem ją w rękę.
Jednak i mój nowy nauczyciel podoba mi się, bo oto co było dziś rano. Podczas gdy się dzieci schodziły do szkoły, a on już siedział na swojém miejscu, niektórzy jego zeszłoroczni uczniowie zatrzymywali się we drzwiach naszéj klasy i mówili:
— Dzień dobry, panie nauczycielu, dzień dobry, panie Perboni.
Inni wchodzili do klasy, ściskali go za rękę i wybiegali wszyscy, jakby uciekając. Znać było, że go kochają, że radziby powrócić do niego. On odpowiadał:
— Dzień dobry — i ściskał ręce, które mu podawano, ale nie spojrzał na nikogo.
Przy każdém powitaniu pozostawał poważny, z tą swoją zmarszczką na czole – i, zwrócony ku oknu, patrzył na dach przeciwległego domu, a te wszystkie powitania, zamiast go cieszyć, zdawały się cierpienie mu sprawiać. Potém patrzył na nas, na każdego po kolei, uważnie, długo. Dyktując, wstał i zaczął się przechadzać pomiędzy ławkami, a spostrzegłszy pewnego chłopca, którego cała twarz była pokryta drobną, czerwoną wysypką, przestał dyktować, wziął jego twarz w obie dłonie, popatrzył nań, następnie zapytał: co mu jest — i ręką przeciągnął po czole, aby się przekonać, czy nie ma gorączki. W téj chwili jakiś chłopiec, znajdujący się za nim, stanął na ławce i zaczął udawać maryonetkę. Nauczyciel nagle obrócił się do niego — chłopak w mgnieniu oka zeskoczył, usiadł i z głową, spuszczoną, siedział tak, jak skamieniały czekając na karę.
— Nie rób tego więcéj! — rzekł nauczyciel.
Nie dodał nic. Wrócił do stołu i dokończył dyktowania. Po skończoném dyktowaniu patrzył na nas przez chwilę w milczeniu, potém zaczął mówić pomału, zwolna, swoim grubym, ale miłym głosem:
— Słuchajcie. Rok mamy przebyć z sobą. Starajmyż się przebyć go dobrze. Uczcie się i bądźcie dobrymi. Ja nie mam rodziny. Moja rodzina, to wy. W zeszłym roku jeszcze miałem matkę: umarła mi. Zostałem sam. Nie mam już na świecie nikogo, oprócz was, dzieci; całe moje przywiązanie dla was, wszystkie moje myśli o was. Wy powinniście być memi dziećmi. Ja was kocham; trzeba, abyście mnie kochali. Nie chcę nikogo karać. Pokażcie, że jesteście poczciwi, że nie brak wam serca; szkoła nasza będzie rodziną, a wy moją pociechą i chlubą. Nie wymagam od was żadnych obietnic, żadnych zapewnień w słowach; jestem przekonany, żeście mi już w duszy powiedzieli: tak. I dziękuję wam za to.
W téj chwili wszedł woźny, aby oznajmić, że lekcye skończone. Wszyscy cicho, cichutko wyszliśmy z pomiędzy ławek. Chłopiec, który podczas lekcyi dyktowania stanął był na ławce, zbliżył się do nauczyciela i głosem drżącym powiedział:
— Panie nauczycielu, przepraszam.
Nauczyciel pocałował go w czoło i odrzekł:
— Idź, moje dziecko.
Rok szkolny rozpoczął się od nieszczęśliwego wypadku. Dziś rano, gdym szedł z ojcem do szkoły, opowiadając mu po drodze o tém, co nam wczoraj nauczyciel powiedział, spostrzegliśmy na ulicy przed szkołą wielki tłum ludzi. Mój ojciec powiedział zaraz:
— Coś się tam stało, jakieś nieszczęście! Źle się rok zaczyna!
Z trudem niemałym weszliśmy do szkoły. W wielkiéj sieni pełno było rodziców i dzieci, których nauczyciele nie mogli w klasach pomieścić. Wszystkich oczy zwrócone były na pokój dyrektora. Co chwila powtarzano w tłumie:
— Biedne dziecko! Biedny Robetti!
Ponad głowami, w głębi pokoju, widniała łysa głowa naszego dyrektora i błyszczący hełm podoficera gwardyi. Potém wszedł jakiś pan w wysokim kapeluszu i wszyscy powiedzieli:
— Lekarz, lekarz.
Mój ojciec zapytał jednego z nauczycieli:
— Co to się stało?
— Koło przeszło mu przez nogę — odrzekł nauczyciel.
— Nogę ma złamaną — dodał drugi.
Ów biedny Robetti, uczeń z naszéj szkoły, idąc ulicą Dora Grossa i spostrzegłszy chłopczyka z pierwszéj wstępnéj klasy, który, odbiegłszy od matki, upadł na środku ulicy, tuż tuż prawie pod koła nadjeżdżającego omnibusu, — rzucił się śmiało ku niemu, pochwycił go, odciągnął, ale nie miał już sam, nieborak, dość czasu, by uciec — i koło omnibusu przeszło mu przez nogę. Jest on synem kapitana artyleryi. Podczas gdy nam to opowiadano, jakaś pani weszła do sieni, jak obłąkana tłum rozpychając; — była to matka Robettiego, po którą posłano. Inna pani wybiegła ku niéj na spotkanie, zarzuciła jéj ramiona na szyję, łkając; — była to matka uratowanego dziecka. Obie wbiegły do pokoju dyrektora i rozległ się krzyk rozpaczliwy:
— Julku mój! synu mój!
W téj chwili powóz zatrzymał się przed szkołą, a wkrótce potém ukazał się dyrektor, niosąc chłopca, bladego jak chusta, z zamkniętemi oczami, którego głowa spoczywała na jego ramieniu. Cisza zapanowała w sieni, słychać było tylko łkanie matki. Dyrektor przystanął na chwilę — blady był, podniósł nieco obu rękami chłopca, aby go zebranym pokazać. I wówczas nauczyciele, nauczycielki, rodzice, dzieci, wszyscy pocichu, razem zaczęli powtarzać:
— Zacny, szlachetny, dzielny Robetti! Cześć tobie, biedny chłopczyku!
I cisnęli się dokoła niego, całując go ostrożnie po ramionach i rękach. On oczy otworzył i rzekł:
— Moja teka?
Matka uratowanego chłopca pokazała mu ją, płacząc, i powiedziała:
— Ja ci ją przyniosę, drogi aniołku, sama przyniosę.
A mówiąc to, podtrzymywała ramieniem matkę ranionego, która zakrywała sobie twarz rękami.
Wyszli, położyli chłopca w powozie, powóz odjechał powoli. I wówczas w milczeniu wróciliśmy do szkoły.
Wczoraj wieczorem, podczas gdy nasz nauczyciel udzielał nam wiadomości o biednym Robettim, który będzie musiał chodzić o kulach, wszedł dyrektor z nowym uczniem, chłopcem o bardzo ciemnéj twarzy, czarnych włosach, dużych i czarnych oczach, gęstych, zrośniętych brwiach, w ciemném ubraniu i w czarnym skórzanym pasie. Dyrektor mówił coś przez chwilę na ucho naszemu nauczycielowi, potém odszedł, pozostawiwszy przy nim chłopca, który patrzył na nas swemi wielkiemi, czarnemi oczami tak, jakby był nieco przestraszony. Wówczas nauczyciel wziął go za rękę i powiedział do klasy:
— Powinniście się cieszyć, dzieci. Dziś wstępuje do szkoły mały Włoch, który się urodził w Reggio, w Kalabryi, daléj niż o pięćset mil ztąd odległéj. Pokochajcie tego waszego brata, przybyłego z tak daleka. Urodził się on w ziemi słynnéj, która dała Italii wielu znakomitych ludzi i daje jéj ciągle dzielnych pracowników i mężnych żołnierzy; w jednéj z najpiękniejszych części naszéj ojczyzny, gdzie są wielkie góry i wielkie lasy, gdzie mieszka lud pracowity, rozumny i śmiały. Pokochajcie go tak, aby nie spostrzegł, że jest daleko od rodzinnego miasta, aby poznał, iż włoski chłopiec w każdéj szkole włoskiéj znajdzie braci.
To powiedziawszy, wstał i na karcie geograficznej, co to całą ścianę zajmuje, wskazał to miejsce, gdzie leży Reggio w Kalabryi. Potém głośno zawołał:
— Ernest Derossi!
Derossi, to ten, co ma zawsze pierwszą nagrodę.
Derossi powstał z miejsca.
— Chodź tu — rzekł nauczyciel.
Derossi wyszedł z ławki i stanął przy stoliku, naprzeciwko małego Kalabryjczyka.
— Jako pierwszy uczeń w klasie — powiedział doń nauczyciel, — uściśnij nowoprzybyłego w imieniu całéj klasy, w imieniu wszystkich jego towarzyszów; niech to będzie uścisk bratni od wszystkich dzieci Piemontu dla syna Kalabryi.
Derossi uścisnął Kalabryjczyka, mówiąc swoim czystym, dźwięcznym głosem:
— Witaj nam, towarzyszu!
Kalabryjczyk pocałował go mocno, mocno, w oba policzki.
Wszyscy klasnęli w dłonie.
— Cicho! — zawołał nauczyciel — w szkole klaskać w ręce nie wolno!
Ale znać było, iż jest zadowolony.
I Kalabryjczyk również był ucieszony. Nauczyciel wyznaczył mu miejsce i odprowadził do ławki. Potém jeszcze powiedział:
— Pamiętajcie, dzieci, o tém, com wam mówił. Bo zważcie: O to, aby mogło przyjść do tego, iżby chłopiec kalabryjski znalazł się jak u siebie w domu, w Turynie, a chłopiec z Turynu, jak między swymi, w Kalabryi, kraj nasz walczył przez lat pięćdziesiąt, i trzydzieści tysięcy Włochów poległo. Powinniście się kochać i szanować wzajemnie, a którykolwiekby z was miał skrzywdzić, obrazić tego towarzysza dlatego, że się nie w naszéj prowincyi urodził, ten stałby się niegodnym podnieść choć raz oczy z ziemi, kiedy się znajdzie przed naszą włoską trójbarwną chorągwią.
Zaledwie Kalabryjczyk usiadł na swojém miejscu, jego sąsiedzi podarowali mu kilka piór stalowych i rysunek, a jeden chłopiec aż z ostatniéj ławki przesłał mu markę pocztową szwedzką.
Chłopiec, który podał Kalabryjczykowi markę pocztową szwedzką, podoba mi się najbardziéj ze wszystkich, nazywa się Garrone, jest największym z klasy, ma już rok czternasty, dużą głowę, szerokie plecy, jest dobry, — zaraz to poznać można, kiedy się uśmiechnie, — ale zdaje się, iż zawsze o czemś myśli, jak człowiek dorosły. Teraz znam już wielu z moich kolegów. I inny także bardzo mi się podoba; nazywa się Korreti; ubrany w kurtkę orzechową i czapkę z kociej skóry; zawsze wesół, jest synem handlarza drzewem, który był żołnierzem podczas wojny 66 r. w czworoboku księcia Humberta i, jak powiadają, ma aż trzy medale. Jest mały Nelli, biedny garbusek, wątły, z wychudłą twarzyczką. Jest jeden ślicznie ubrany, który zawsze zbiera i otrzepuje palcami z odzieży najdrobniejszy pyłek i puszek, — ten nazywa się Wotini. W ławce przede mną siedzi chłopak, którego zowią murarczukiem, bo jego ojciec jest murarzem; twarz okrągła jak jabłko, nos jak kartofel; ma on szczególniejszy talent: umie zabawną robić minkę, która się nazywa zajęczy pyszczek, i wszyscy go o tę minę proszą i śmieją się serdecznie, bo to bardzo zabawne; chłopak ten nosi mały, podarty kapelusz, który podczas lekcyi kładzie do kieszeni, zmiąwszy jak chustkę. Obok murarczuka siedzi Garoffi, długi, chudy, z nosem haczykowatym jak u sowy, z małemi oczkami, który wiecznie handluje piórami, rysunkami i pudełkami od zapałek, a lekcyę wypisuje sobie na paznokciach, aby ją czytać ukradkiem, gdy go nauczyciel wyrywa. Następnie jest jeden paniczyk, niejaki Karol Nobis, który musi być ogromnie zarozumiały, a siedzi pomiędzy dwoma chłopcami, których bardzo lubię: Pierwszy z nich, syn kowala, ubrany w starą, ogromną kurtę, co mu aż do kolan sięga, blady, jakby chory, zawsze ma minkę wystraszoną i nigdy się nie śmieje. Drugi, o rudych włosach, jednę rękę ma uschłą, bezwładną i nosi ją na chustce, przewiązanej przez ramię; jego ojciec jest w Ameryce, a matka sprzedaje warzywa i kwiaty, roznosząc je w koszu po mieście. Również niepospolitym typem jest mój sąsiad z lewej strony — Stardi, mały i gruby, szyi prawie nie ma, mruk taki, że z nikim nie rozmawia, i zdawałoby się, iż niewiele rozumie; ale kiedy nauczyciel mówi, on słucha go pilnie, ani mrugnie, czoło namarszczy i zęby zaciśnie, a jeżeli go wówczas o co zapytają, za pierwszym i drugim razem nic nie odpowie, a za trzecim kopnie nogą. Obok niego jest chłopiec z bezczelną, zuchwałą, niedobrą twarzą, nazywa się Franti, był już wypędzony z innej szkoły. Są téż i dwaj bracia, jednakowo ubrani, zadziwiająco jeden do drugiego podobni, i obaj noszą jednakowe kalabryjskie kapelusze z bażanciém piórem. Ale najpiękniejszy ze wszystkich — ten, co ma największe zdolności i będzie z pewnością w tym roku również pierwszym w klasie, to Derossi. Już nauczyciel to poznał i ciągle go zapytuje. Ja jednak pokochałem małego Prekossi, syna kowala, tego, co ma długą kurtę i wygląda chorowicie; powiadają, że jego ojciec go bije; jest on bardzo nieśmiały, a za każdym razem, gdy się do kogo dotknie, lub ma o co zapytać, mówi: „przepraszam“ i patrzy tak jakoś łagodnie i smutno. Ale Garrone jest największy i najlepszy ze wszystkich.
Właśnie dzisiejszego rana dał się poznać Garrone. Kiedym wszedł do klasy, trochę później niż inni, bo mnie zatrzymała nauczycielka z pierwszej wstępnéj, aby mnie spytać, o której może przyjść do nas, do domu, — trzej czy czterej chłopcy dokuczali biednemu Krossiemu, temu, co ma rude włosy i rękę uschniętą, i którego matka sprzedaje warzywa. Trącali go liniami, rzucali mu w twarz łupinami od kasztanów i wołali nań: „kaleko, dziwolągu!” przedrzeźniając go z tą jego uschłą ręką, na przepasce wiszącą. A on, sam jeden, w głębi ławki, blady, wynędzniały, siedział i słuchał, patrząc błagalnie to na tego, to na owego z chłopców, jakby ich prosił, aby zaprzestali; ale oni z każdą chwilą coraz stawali się gorszymi, coraz niemiłosierniéj z niego się wyśmiewali, aż biedak zaczął się trząść i zczerwieniał ze złości. Naraz Franti, ten o niedobrej twarzy, skoczył na ławkę, i udając, że ma dwa kosze na rękach, począł naśladować przekupkę, to jest matkę Krossiego, którą widywał, gdy po syna przychodziła do szkoły. (Teraz nie przychodzi po niego, bo chora). Wielu zaczęło się śmiać na głos. Wówczas Krossi, nie mogąc dłużej wytrzymać, nieprzytomny z oburzenia i gniewu, chwyciwszy ciężki kałamarz, rzucił nim z całej siły w głowę Frantiego; ale Franti rzucił się w bok, a kałamarz ugodził w same piersi wchodzącego do klasy nauczyciela. Wszyscy pouciekali na swoje miejsca i przestraszeni milczeli. Nauczyciel, blady, stanął za stołem i zmienionym głosem spytał:
— Kto to zrobił?
Nikt nie odpowiedział. Nauczyciel po raz drugi głosem podniesionym i groźnym zawołał:
— Kto to zrobił?
Wówczas Garrone, zdjęty litością dla biednego Krossiego, powstał szybko i śmiało powiedział:
— To ja.
Nauczyciel popatrzył na niego, popatrzył na uczniów, w twarzach których znać było zdziwienie, i rzekł spokojnym głosem:
— To nie ty.
A po chwili dodał:
— Winny nie będzie ukarany, niech wstanie!
Krossi wstał i powiedział, płacząc:
— Bili mnie i znieważali; ja, nie wiedząc już sam, co robię, cisnąłem...
— Usiądź — rzekł nauczyciel. — Niech wstaną ci, co mu dokuczali.
Czterech powstało ze spuszczonemi głowami.
— Wy — rzekł nauczyciel — znieważaliście towarzysza, który nie dał wam do tego powodu, wyśmiewaliście się z nieszczęśliwego, biliście go... jesteście niedobrzy!
To powiedziawszy, wszedł pomiędzy ławki, zbliżył się do Garrona, który siedział ze spuszczoną głową, wziął go za brodę, twarz mu podniósł, popatrzył mu w oczy przez chwilę i rzekł:
— Ty szlachetną masz duszę! Garrone, korzystając z chwili, wyszeptał coś do ucha nauczycielowi; nauczyciel, zwróciwszy się do winnych, powiedział szorstko:
— Przebaczam wam!
Moja nauczycielka dotrzymała przyrzeczenia — przyszła dziś do nas w chwili, gdym miał wyjść z matką, aby zanieść nieco bielizny biednéj kobiecie, polecanej przez dziennik. Już od roku nie była w naszym domu. Wszyscy niezmiernie byliśmy jéj radzi. Zawsze ta sama mała, ze swą zieloną woalką dokoła kapelusza, ubrana skromnie, uczesana niedbale, bo nie ma czasu na poprawienie sobie włosów; ale dziś nieco bledsza, niż zeszłego roku. Kaszle po dawnemu i kilka siwych włosów u niej spostrzegłem. Moja matka powiedziała jéj, że ją znajduje trochę zmienioną.
— Jakże tam ze zdrowiem, moja droga pani? — dodała. — Pani się zamało szanuje!
— E, nic nie szkodzi — odrzekła nauczycielka z tym swoim nawpół wesołym, nawpół tęsknym uśmiechem.
— Pani nazbyt głośno mówi w szkole — powiedziała daléj matka, — pani zanadto się męczy z dzieciarnią.
I to prawda, zawsze jej głos słychać, — pamiętam to z czasów, kiedym do jej klasy chodził: mówi ciągle, mówi niemal bez ustanku, aby dzieci nie miały powodu do roztargnienia, a na miejscu nie usiedzi ani chwili.
Byłem pewny, że przyjdzie dziś do nas, bo nigdy nie zapomina żadnego ze swych uczniów; imiona ich przez całe lata pamięta; w dnie egzaminów miesięcznych biegnie do dyrektora, aby zapytać, jakie stopnie dostali; czeka na nich przy wyjściu ze szkoły i każe sobie pokazywać wypracowania piśmienne, aby się przekonać, czy też robią postępy; a wielu z tych, co już teraz są w gimnazyum, co chodzą w długich spodniach i mają zegarki, odwiedza ją często. Dzisiaj wracała właśnie zdyszana i zmęczona z Pinakoteki, dokąd wodziła swoją klasę; każdego tygodnia, co czwartek, czyni tak samo: prowadzi wszystkie dzieci do jakiegoś muzeum, lub na jakąś wystawę, i tam każdą rzecz pokazuje im i tłumaczy. Biedna moja nauczycielka jeszcze bardziéj wychudła. Ale zawsze żywa, zawsze się tak samo zapala, kiedy mówi o swojéj szkole. Chciała zobaczyć łóżeczko, w którem widziała mnie chorego przed dwoma laty, a które dziś należy do mego braciszka; patrzyła na nie czas jakiś w milczeniu. Nie mogła długo u nas bawić, bo musiała odwiedzić pewnego chłopczyka z jéj klasy, syna siodlarza, który był chory na odrę; nadto miała jeszcze w domu stos ćwiczeń do poprawiania, więc roboty na cały wieczór, a przed nocą lekcyę prywatną arytmetyki u pewnej sklepikarki.
— I cóż, Henryku — powiedziała do mnie, odchodząc. — kochasz ty jeszcze twoją starą nauczycielkę dziś, gdy już rozwiązujesz trudne zadania i piszesz długie ćwiczenia? — Pocałowała mnie, ze schodów jeszcze zawołała: — Nie zapomnij o mnie, Henryku!
O, moja dobra, kochana nauczycielko, nigdy, nigdy ciebie nie zapomnę! Nawet kiedy będę dorosłym, i wtedy ciebie nie zapomnę! I będę cię odwiedzał, szukając wśród twych dzieci, a za każdym razem, gdy będę obok szkoły przechodził i usłyszę głos nauczycielki, wyda mi się, że twój głos słyszę — i przyjdą, mi na myśl owe dwa lata, które w twojej klasie spędziłem, gdzie wyuczyłem się tylu rzeczy, gdzie tyle razy widziałem cię znużoną i chorą, ale zawsze czujną, troskliwą, pobłażliwą, czasem zrozpaczoną, gdy które z dzieci nie mogło się wdrożyć do porządnego trzymania pióra w palcach, — drżącą, gdy nas inspektorowie pytali, — szczęśliwą, gdyśmy się dobrze spisali, — a zawsze serdeczną, kochającą jak matka. Nigdy, nigdy nie zapomnę ciebie, moja nauczycielko!
Wczoraj wieczorem z moją matką i z siostrą Sylwią poszliśmy do ubogiej kobiety, polecanéj przez dziennik, aby jej zanieść nieco bielizny; ja niosłem paczkę, Sylwia miała dziennik, w którym był numer domu i mieszkania oraz pierwsze litery imienia i nazwiska owéj biedaczki.
Po schodach wązkich, niewygodnych, weszliśmy aż pod sam dach wysokiego domu, na korytarz, na którym było wiele drzwi po obu stronach. Moja matka zapukała do ostatnich w głębi; otworzyła nam kobieta jeszcze młoda, jasnowłosa, schorowana, i zaraz mi się zdało, żem ją już kiedyś widywał, tak samo ubraną, z tą samą niebieską chusteczką na szyi.
— Czyście to wy, moja dobra kobieto, ta sama, którą dziennik polecał? — spytała matka.
— Tak, pani, to ja jestem.
— Przynieśliśmy tu wam nieco bielizny. Kobieta zaczęła dziękować i błogosławić, a ja tymczasem, rozglądając się dokoła, spostrzegłem w jednym kącie pustego i ciemnego pokoju chłopca, klęczącego przed krzesłem, plecami odwróconego od nas, który zdawał się pisać i pisał naprawdę, mając papier przed sobą na krześle, a kałamarz na podłodze. Jak mógł tak pisać pociemku? Zastanawiałem się właśnie nad tém, aż tu naraz poznaję rude włosy i barchanową kurtkę Krossiego, syna przekupki warzyw, tego, co ma uschniętą rękę. Powiedziałem to zaraz mojej matce, podczas gdy chora kobiecina odeszła w głąb pokoju, aby gdzieś położyć przyniesione jéj rzeczy.
— Cicho — rzekła matka; — możeby się wstydził, widząc tu ciebie, jak jego matce dajesz jałmużnę; nie odzywaj się, nie wołaj go.
Ale w tej chwili Krossi się obejrzał, ja się zaczerwieniłem, on się uśmiechnął i wówczas moja matka trąciła mnie zlekka, dając znak, abym pobiegł go uścisnąć. Ucałowałem go, on wstał i wziął mnie za rękę.
— Ot moje życie, szanowna pani — mówiła tymczasem jego matka do mojéj: — sama jedna z tym chłopcem, mąż od lat sześciu w Ameryce; trzebaż mi było jeszcze się rozchorować. Nie mogę nawet z koszem wyjść na miasto, nie mogę i paru groszy zarobić. Nie mam już nawet stolika, przy którymby biedny Ludwiś mógł się uczyć. Kiedy miałam swój stragan na dole, w bramie, tam się chłopak przysiadał i pisał; teraz stragan zabrali. Niéma nawet ani kawałka świecy, ani nafty, żeby mógł się uczyć, nie psując wzroku. Jeszcze to szczęście, że go mogę posyłać do szkoły, bo zarząd miasta daje mu książki i kajety. Biedny mój Ludwiś, on ma taką chęć do nauki! Oj, biedna ja, biedna kobieta!
Moja matka oddała jéj wszystko, co miała w sakiewce, uściskała chłopczyka i niemal płakała, wychodząc. Oj, świętą prawdę powiedziała mi matka w drodze do domu:
— Patrz, Henryku — mówiła, — patrz, jak ten chłopak musi pracować, w jak ciężkich warunkach! A ty masz wszelką wygodę, a pomimo to wydaje ci się trudną rzeczą nauka! Ach! mój synu, więcej wart jego jeden dzień nauki, niż twojej rok cały. Takim powinniby dawać pierwsze nagrody!
Tak, drogi Henryku, nauka wydaje ci się ciężką rzeczą, jak ci twoja matka powiada; nie idziesz ty jeszcze do szkoły tak chętnie, śmiało i wesoło, jakbym tego pragnął. Niechęci, lenistwa nie przemogłeś całkiem. Ale słuchaj, pomyśl-no tylko, jakiebyś ty nędzne, godne pogardy dni pędził, gdybyś nie chodził do szkoły. Po tygodniu takiego życia, dręczony nudą i wstydem, znużony zabawą i samém istnieniem, błagałbyś nas usilnie, abyśmy cię znowu posyłali do szkoły. Dziś, mój Henryku, każdy się uczy. Pomyśl o rzemieślnikach, którzy wieczorem, po całodziennéj ciężkiéj pracy, idą do szkoły; o kobietach i dzieciach wiejskich, które idą do szkoły; w niedzielę po całotygodniowéj pracy na roli; o głuchoniemych i ociemniałych dzieciach, które również się uczą; pomyśl, że i więźniowie nawet uczą się czytać i pisać. Przypomnij sobie, wychodząc z rana do szkoły, że w téj saméj chwili, w tém samém naszém mieście, trzydzieści tysięcy innych dzieci idzie, jak ty, aby przez trzy godziny zamknąć się w klasie dla nauki. Lecz to drobnostka! Pomyśl o niezliczonych tłumach tych wszystkich dzieci, które o téj saméj mniéj więcej godzinie idą do szkoły we wszystkich krajach; wystaw je sobie w swojej wyobraźni, jak ciągną przez ulice wiosek spokojnych, przez dzielnice miast gwarnych, wzdłuż brzegów mórz i jeziór, tu w słońcu palącém, tam wpośród mgły zimnéj, na łódkach — gdzie kraje przecięte siecią kanałów, na koniach — gdzie stepy rozległe, na sankach — gdzie śniegi głębokie, przez doliny i wzgórza, przez potoki i gaje, po górskich samotnych drożynach, pojedyńczo, po dwoje, gromadkami, w długich szeregach, wszystkie z książkami pod pachą. Wystaw sobie to olbrzymie mrowisko dziatwy stu narodów, ten ruch niezmierny, w którym i ty udział bierzesz, i pomyśl: gdyby ten ruch ustał, ludzkość wpadłaby napowrót w barbarzyństwo; ten ruch — to postęp, to nadzieja, to chluba świata. Nie bądź-że opieszałym, mój synu.
Nie będę opieszałym uczniem, o, nie! Ale jeszczebym chętniéj szedł do szkoły, gdyby nauczyciel codzień opowiadał nam taką prześliczną powiastkę, jak dzisiejszego rana. Oświadczył, że co miesiąc nam jednę taką opowie, a treścią jéj będzie zawsze jakiś czyn prawdziwy i piękny, spełniony przez jakiego chłopca. Tytuł tego pierwszego opowiadania jest: „Mały chłopiec z Padwy.”
Treść jego taka:
Pewien parostatek francuzki odpłynął z Barcelony, miasta w Hiszpanii, do Genui, a na jego pokładzie byli: Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Szwajcarowie. Znajdował się tam pomiędzy innymi chłopiec lat jedenastu, w nędznej odzieży, sam jeden, który zawsze się trzymał na uboczu, jakby zwierz dziki, patrząc na wszystkich ponuro, z ukosa. I miał też swoje powody do patrzenia tak ponuro i krzywo na ludzi. Przed dwoma laty, jego matka i ojciec, wieśniacy z okolicy Padwy, sprzedali go naczelnikowi jakiegoś towarzystwa kuglarzy, który, wyuczywszy go różnych sztuk łamanych zapomocą pięści, kija i głodu, zabrał go z sobą najprzód do Francyi, potém do Hiszpanii, bijąc go ciągle, kopiąc nogami i morząc głodem w dodatku.
Po przybyciu do Barcelony, nie mogąc już dłużej znieść bicia i głodu, przywiedziony do opłakanego stanu, uciekł od swego oprawcy i udał się do konsula włoskiego, który, zdjęty litością dla malca, wsadził go na okręt i dał mu list do prefekta policyi w Genui, aby go tenże odesłał do jego rodziców, którzy go sprzedali jak bydlę.
Biedny chłopiec był obdarty i chorowity. Dano mu kątek w drugiéj klasie; wszyscy spoglądali ciekawie na niego, niektórzy zwracali się do niego z zapytaniem; ale on nie odpowiadał i zdawało się, iż nienawidzi wszystkich, że gardzi wszystkimi, tak go rozjątrzyły i popsuły nędza i bicie.
Pomimo to wszakże trzem podróżnym udało się przez ciągłe natarczywe pytania rozwiązać chłopczykowi język, tak, iż w krótkich, urywanych, pełnych goryczy słowach, mięszając hiszpańskie i francuzkie wyrazy, opowiedział im swoje dzieje. Owi trzej podróżni nie byli Włochami, ale zrozumieli mowę chłopca i trochę przez litość, trochę wskutek podniecenia przez wino, które właśnie podczas jego opowiadania popijali, dali mu każdy po parę groszy, żartując i podbudzając go do dalszéj rozmowy; a kiedy do sali weszło w tej chwili kilka pań, wszyscy trzej, chcąc się przed niemi popisać, dali mu jeszcze pieniędzy, wołając:
— Masz, chłopcze! I to dla ciebie! Bierz! bierz! — i rzucali na stół monety tak, aby dźwięczały.
Chłopiec schował wszystko do kieszeni, dziękując półgłosem, z twarzą posępną, ale po raz pierwszy z wejrzeniem wesołém i dobrém. Potem wlazł do swej alkówki, zasunął firankę i leżał cichutko, rozmyślając o swoich sprawach. Za te pieniądze mógł spożyć niejeden smaczny kąsek na okręcie, on, co od dwóch lat nic oprócz chleba, i to w niedostatecznej ilości, nie jadał; mógł sobie kupić, wysiadłszy w Genui, ładne ubranko — on, co od dwóch lat chodził w łachmanach; i mógł również, oddając owe pieniądze rodzicom, zapewnić sobie nieco lepsze przyjęcie, niż to, któreby go czekało, gdyby się zjawił z pustemi kieszeniami. Te pieniądze były dlań wielkiem szczęściem. I myślał wciąż o nich, pocieszony, spokojny, ukryty za zasłoną alkowy, podczas gdy trzej podróżni rozmawiali, siedząc za stołem obiadowym, pośrodku sali drugiej klasy. Pili i mówili o swoich podróżach i o krajach, które zwiedzali, aż wreszcie rozmowa ich zeszła na Italię. Jeden zaczął wyrzekać na hotele, inny na koleje żelazne, w ostatku wszyscy trzej razem zaczęli ganić wszystko. Jeden powiedział, że wolałby po Laponii podróżować, niż po Italii; drugi — że w Italii znalazł samych oszustów i zbojów; trzeci — że urzędnicy tam nie umieją czytać.
— Naród głupi — rzekł pierwszy.
— Brudny — dodał drugi.
— Zło... — zawołał trzeci.
I chciał powiedziéć „złodziejski,“ ale nie mógł dokończyć, bo cały grad miedziaków i srebrnych półfrankówek spadł na ich głowy i plecy, rozsypując się następnie z brzękiem po podłodze i stole. Wszyscy trzej zerwali się gniewni, patrząc w górę; wtém nowa garść miedziaków, wyrzucona z siłą, ugodziła ich w same twarze.
— Bierzcie sobie wasze pieniądze! — rzekł z pogardą chłopiec, klęczący wśród rozchylonych zasłonek alkowy. — Ja nie przyjmuję jałmużny od tych, którzy znieważają, mój kraj!
Wczoraj wieczorem poszedłem do wydziału dziewczynek, obok naszego, aby zanieść opowiadanie o chłopcu z Padwy nauczycielce Sylwii, bo chciała je przeczytać. Jest tam siedemset dziewczynek! Kiedy przyszedłem, one zaczynały wychodzić, wszystkie wesołe z powodu dwu dni świąt: Wszystkich Świętych i Zaduszek — i oto jaką piękną rzecz zobaczyłem: Naprzeciwko drzwi szkoły, po tamtej stronie ulicy, stał, jedną ręką o mur oparty i z czołem pochyloném na ramię, kominiarczyk, mały, bardzo mały, cały czarny, usmolony, z torbą, i miotłą, i płakał rzewnie, szlochając. Dwie czy trzy dziewczynki ze szkoły zbliżyły się do niego i spytały:
— Co ci to, chłopcze? Czemu tak płaczesz?
Ale on nic nie odpowiadał i wciąż płakał.
— No, powiedz-że, powiedz, co się stało, czemu płaczesz? — powtarzały dziewczynki.
Wówczas kominiarczyk podniósł twarz, twarz taką dziecinną, i powiedział, łkając, że w wielu domach wycierał dziś kominy i zarobił trzydzieści soldów (sold — nieco więcej niż nasza kopiejka), że zgubił je, bo kieszeń była rozpruta, i pokazywał dziurawą kieszeń, dodając, że nie śmie już wracać do domu bez pieniędzy.
— Gospodarz mnie wybije — mówił z płaczem, i znowu zrozpaczony oparł głowę na ramieniu.
Dziewczynki patrzyły na niego z powagą, i smutkiem. Tymczasem inne dziewczynki nadeszły, małe i większe, biedne i bogate, z teczkami pod pachą, a jedna, duża, z niebieskiém piórkiem przy kapeluszu, wydobyła z kieszeni dwa soldy i powiedziała:
— Nie mam więcéj nad dwa soldy, zróbmy składkę.
— A i ja mam dwa soldy — powiedziała inna, w różowej sukience, — o, z pewnością, trzydzieści się zbierze.
I wówczas zaczęły się wołać po imieniu:
— Amelia, Ludwika, Anna!
— Jeden sold!
— Kto ma pieniądze?
— Pieniądze! tu, tu!
Niektóre miały po parę soldów na kajety lub kwiaty, oddawały je; inne, mniejsze, składały po centesimie (najdrobniejsza włoska moneta — 1/5 solda); dziewczynka o niebieskiém piórku przy kapeluszu zbierała pieniądze i liczyła głośno:
— Osiem, dziesięć, piętnaście!
Ale jeszcze wiele brakowało. Wówczas zbliżyła się jedna panienka, najwyższa, taka poważna jak nauczycielka, i dała całego pół franka, a wszystkie dziewczynki ucieszyły się niezmiernie. Jeszcze pięciu soldów brakowało.
— Patrzcie, wychodzi czwarta klasa! Te mają pieniądze!
Dziewczynki z czwartéj klasy nadeszły i posypały się soldy. Wszystkie skupiały się dokoła kominiarczyka. I pięknie było patrzéć na tego biedaka wśród wszystkich tych sukienek o najrozmaitszych barwach, wśród wszystkich tych jasnych piórek i wstążek. Trzydzieści soldów już było zebranych, a wciąż się sypały pieniądze; najmniejsze zaś dziewczynki, niemające i grosza, torowały sobie drogę wśród starszych, aby choć kwiatkiem obdarzyć biednego chłopczyka, skoro nie miały nic więcéj. Naraz zjawiła się odźwierna, wołając:
— Pani przełożona!
Dziewczynki pierzchły we wszystkie strony, jak stado spłoszonych wróbli. Pozostał tylko mały kominiarczyk, sam jeden pośród ulicy; stał, ocierając oczy łokciami, szczęśliwy, z rękami pełnemi pieniędzy, a dokoła kapelusza, w dziurkach od guzików kurteczki, w kieszeniach miał kwiatów bez liku; na ziemi nawet u nóg jego także leżały kwiatki.
Dzień ten poświęcony jest pamięci zmarłych. Wieszże, Henryku, za jakich umarłych wy, dzieci, powinnibyście się modlić? Za tych wszystkich, co dla was umarli. Iluż to takich pomarło, iluż to ciągle umiera! Czyś ty kiedy pomyślał, ilu to ojców skraca sobie życie pracą nadmierną, ile to matek przedwcześnie zstępuje do grobu, wycieńczonych, złamanych trudami i niedostatkiem, na które się skazują dla wyżywienia i wygód swoich dziatek? Wiesz-że, ilu to mężczyzn nożem w serce się pchnęło z rozpaczy, iż dzieci ich w nędzy, i kobiet ile w wodę się rzuciło, poumierało z boleści, lub zmysły postradało dlatego, iż dziecko straciły? Pomyśl o tych wszystkich umarłych w Dzień Zaduszny, Henryku. Pomyśl o tylu nauczycielkach, które młodo zmarły, wpadłszy w suchoty od pracy w szkole z miłości dla dzieci, z któremi nie miały serca się rozstać; pomyśl o lekarzach, którzy poumierali z chorób zaraźliwych, odważnie stawiąc im czoło, aby dzieci ratować; pomyśl o tych wszystkich, co podczas głodu, wśród burzy na tonącym statku, wśród pożaru, w chwili największego niebezpieczeństwa, oddawali dzieciom ostatni kawałek chleba, ustępowali im ostatnią deskę zbawienia, linę ratunkową w płomieniach, i umierali spokojni, szczęśliwi z tego, iż przez swoją ofiarę ocalili życie małéj, niewinnéj istocie. Ci umarli, Henryku, są niezliczeni, na każdym cmentarzu setki spoczywają takich, którzy, gdyby mogli na chwilę wstać z grobu, z ust ich wyszłoby imię jakiegoś dziecięcia, dla którego poświęcili uciechy za młodu, spokój na starość, całe przywiązanie, swoje zdolności, myśli, życie: matki dwudziestoletnie, mężczyźni w sile wieku, staruszki zgrzybiałe — tak wzniośli i wielcy, że kwiatów tyle nie wydaje ziemia, ilebyśmy powinni złożyć na ich grobach. Tak to jesteście kochane, o dzieci! Dziś za tych zmarłych módl się; myśl o nich, myśl z wdzięcznością, a staniesz się lepszym i bardziéj serdecznym dla tych wszystkich, co ciebie kochają i dla ciebie pracują, ty mój synu, mój szczęśliwy synu, który w Dzień Zaduszny nie masz jeszcze nikogo do opłakania.
Tylko dwa dni mieliśmy wakacyj, a ja się już tak stęskniłem za Garronem, jakbym go oddawna nie widział. Im lepiéj go znam, tém bardziej go kocham, i to samo dzieje się ze wszystkimi innymi, oprócz kilku złych chłopców, którzy go nie lubią za to, iż nie da nikomu złego uczynić. Za każdym razem, gdy jakiś starszy podniesie rękę na małego, mały woła: „Garrone!” i starszy, choć silniejszy, nie śmie go uderzyć. Jego ojciec jest maszynistą na kolei żelaznéj; on późno zaczął się uczyć, bo przez dwa lata był chory. Garrone jest największy i najsilniejszy z całéj klasy — podnosi ławkę jedną ręką, ciągle coś zajada, jest dobry. O cokolwiekbądź go poproszą, czy o pióro, czy o ołówek, czy o scyzoryk, czy o papier, zaraz wszystko pożycza, albo oddaje; a nigdy nie rozmawia, ani się śmieje w szkole; siedzi zawsze spokojniutko na swojéj ławce, zbyt ciasnej dla niego, trochę zgarbiony, z podniesionemi ramionami, a kiedy na niego patrzę, uśmiecha się, przymrużając oczy, jakby mi chciał powiedziéć:
— No cóż, Henryku, przyjaciółmi jesteśmy, wszak prawda?
Ale jak on zabawnie wygląda, taki wielki, tęgi, ledwie się mieszcząc w kurteczce, majtkach, rękawach, bo wszystko to na niego i krótkie i ciasne, z głową, niedawno wskutek choroby ogoloną, ze swym kapeluszem, co nie chce mu włazić na głowę, w ogromnych butach, z krawatem tak skręconym i zwiniętym jak sznurek. Poczciwy Garrone, dość na niego raz spojrzéć, aby go pokochać. Wszyscy najmłodsi chcieliby siedziéć jaknajbliżéj jego ławki. Arytmetykę umie dobrze. Książki nosi w jednéj paczce, związane skórzanym czerwonym rzemykiem. Ma nóż o rękojeści z masy perłowéj, który znalazł w zeszłym roku na placu broni i niedawno rozciął nim palec aż do kości, lecz w szkole nikt tego nie spostrzegł, a w domu nie pisnął o tém ani słowa, aby nie przestraszyć rodziców. Żartować z siebie pozwala, za nic się nie obraża; ale niech-no mu kto powie: „nieprawda,“ kiedy mówi „tak,“ gniew tryska mu z oczu i pięściami tłucze w ławkę z taką, siłą, iż mało jej nie rozwali. W sobotę dał jednego solda chłopczykowi z pierwszej klasy, który, stojąc na ulicy, płakał, bo zgubił swego solda i nie miał za co kupić kajetu. Obecnie już od trzech dni pracuje nad piśmienném powinszowaniem imienin, na ośmiu stronach, ozdobionych rysunkami piórem, na marginesach, dla swojéj matki, która często po niego przychodzi i jest taka wysoka i tęga, jak i on, i bardzo miłą, ma twarz. Nauczyciel co chwila spogląda na niego, a za każdym razem, gdy obok niego przechodzi, klepie go ręką po karku, jak łagodnego, dobrego byczka. Ja go bardzo kocham. Tak mi przyjemnie, gdy w mojéj dłoni ściskam tę jego wielką, niedziecinną, prawie męzką rękę. I wierzę w to święcie, iż życie by bez wahania naraził, aby ratować towarzysza, że dałby się nawet zabić, aby go obronić; widać to jeszcze z jego oczu; a i ten głos jego gruby, niby gniewny, właśnie dlatego że gruby, miły jest jednak, bo znać to zaraz, iż z poczciwej piersi wychodzi.
Nigdyby z pewnością, nie powiedział tego Garrone, co powiedział wczoraj Karol Nobis Bettiemu. Ten Nobis jest dumny, bo jego ojciec jest wielkim panem: pan to wysoki, z dużą, czarną brodą, bardzo poważny; przychodzi niemal codzień sam po syna. Wczoraj rano Nobis posprzeczał się o coś z Bettim, jednym z najmłodszych w klasie, synem węglarza, i, nie wiedząc już, co mu odpowiedzieć, gdyż niesłusznie nań napadł, rzekł głośno:
— Twój ojciec jest hołysz i nicpoń!
Betti cały zczerwieniał, nie powiedział nic ale łzy mu się zakręciły w oczach i, wróciwszy do domu, powtórzył owe słowa swemu ojcu — i oto węglarz, mały człowiek, całkiem czarny, zjawia się na lekcyi poobiedniej, prowadząc syna za rękę, aby się poskarżyć nauczycielowi. Podczas gdy opowiada, co go tu przywiodło, a wszyscy milczeli, ojciec Nobisa, który pomagał synowi zdjąć palto na progu klasy, usłyszawszy wymówione swoje nazwisko, wszedł i o wyjaśnienie sprawy poprosił.
— Oto ten robotnik — odrzekł nauczyciel — przyszedł na skargę, gdyż pański syn, Karol, powiedział jego synowi: „Twój ojciec jest hołysz i nicpoń!“
Ojciec Nobisa zmarszczył czoło i lekko się zarumienił. Potém spytał syna:
— Czyś ty mu to powiedział?
Syn, stojąc w środku klasy, z głową spuszczoną, przed małym Bettim, nie odrzekł nic. Wówczas ojciec, wziąwszy go za ramię, popchnął go na przód, jeszcze bliżej ku Bettiemu, tak blizko, iż niemal się chłopcy siebie dotykali, i powiedział mu:
— Proś go o przebaczenie.
Węglarz chciał temu przeszkodzić, mówiąc:
— Nie trzeba, nie trzeba.
Ale pan na to nie zważał i powtórzył:
— Proś go o przebaczenie. Masz powtarzać za mną: „Ja proszę cię o przebaczenie za te słowa krzywdzące, niecne i głupie, którem powiedział na twego ojca, któremu mój ojciec ma sobie za zaszczyt uścisnąć rękę.“
Węglarz zrobił ruch taki, jakby chciał powiedzieć: „nie chcę.“ Ale ów pan zdawał się tego nie widziéć — i jego syn powtórzył powoli, cichym głosem, nie podnosząc oczu z ziemi:
— Ja, proszę cię o przebaczenie... za te słowa krzywdzące, niecne... głupie, które powiedziałem na twego ojca, któremu mój ojciec... ma sobie za zaszczyt uścisnąć rękę.
Wtedy pan Nobis podał rękę węglarzowi, który mocno ją uścisnął, a potém zaraz syna swego popchnął w objęcia Karola.
— Proszę pana o łaskę, by ci dwaj chłopcy mogli siedziéć obok siebie — powiedział wielki pan do nauczyciela.
Kiedy już byli na swoich miejscach, ojciec Nobisa ukłonił się i wyszedł.
Węglarz stał przez chwilę zamyślony, spoglądając na obu chłopców, obok siebie siedzących, potem zbliżył się do ławki, popatrzył na Nobisa z wyrazem przychylności, a zarazem jakby współczucia i żalu, jakby mu chciał coś powiedziéć; ale nie powiedział nic, wyciągnął rękę, jakby go chciał pogłaskać, lecz i na to się nie odważył, a tylko swemi szorstkiemi palcami po czole go musnął. Następnie skierował się ku drzwiom.
— Zapamiętajcie sobie dobrze, chłopcy, coście dziś widzieli — powiedział nauczyciel. — To jest najpiękniejsza lekcya w tym roku.
Syn węglarza, o którym pisałem, był uczniem. nauczycielki Delkati, która przyszła dziś odwiedzić mego braciszka, bo jest nieco niezdrów, i ubawiła nas, opowiedziawszy, jak to matka tego chłopczyka, przed dwoma laty, przyniosła jéj do mieszkania pełen fartuch węgli, aby w ten sposób podziękować za to, iż syn jéj dostał medal, i jak w żaden sposób biedaczka nie chciała zabrać napowrót owych węgli i niemal płakała, gdy jéj przyszło wracać z pełnym fartuchem do domu. Opowiedziała nam również, jak od innéj kobiety dostała raz pęk kwiatów bardzo ciężki, a wpośród owych kwiatów była spora kupka soldów, zawiązanych w gałganku. Słuchając jéj, uśmieliśmy się serdecznie, a mój braciszek, rozweselony, wypił lekarstwo, którego przedtém brać nie chciał. Jakaż to wszakże anielska cierpliwość potrzebna z temi dziećmi z piérwszéj wstępnéj klasy, które wszystkie są szczerbate, jak dziady, które nie wymawiają ani r, ani s; przytem jedno kaszle, drugiemu krew leci z nosa, trzeciemu spadły z nóg trzewiki pod ławkę, ten beczy, bo się zakłół piórem, — ów płacze, iż zamiast kajetu numer pierwszy kupił kajet numer drugi. W klasie pięćdziesięcioro takich, co nic nie umieją, z rączkami jak z masła, — a tu wszystkich trzeba pisać nauczyć. Przynoszą z sobą w kieszeni kawałki lukrecyi, guziki, koreczki od flaszek, cegłę sproszkowaną, najrozmaitsze drobne przedmioty, a nauczycielka musi je rewidować, — ale umieją dobrze ukrywać swoje skarby, chowają je nawet i w trzewiki. Uwagi nie mają za grosz; byle duża mucha wleciała przez okno, już się wszczyna zamęt nieopisany, a w lecie przynoszą do szkoły trawy przeróżne i kwiatki, które latają po klasie, wpadają do kałamarzy, a następnie plamią kajety atramentem. Nauczycielka musi im w klasie zastępować mamę, pomagać im ubrać się, obwiązywać zakłóte paluszki, zbierać po podłodze pogubione czapki, baczyć, aby sobie nie zamieniały płaszczyków, bo gdy się to stanie, zaraz piszczą i krzyczą. Biedna nauczycielka! A jeszcze matki przychodzą z wymówkami: „Proszę pani, dlaczego to mój chłopiec zgubił pióro? — Czémże się to dzieje, iż moje dziecko niczego się dotąd nie nauczyło? — Czemu pani nie dała nagrody memu, co tak wiele umie? — Czemu pani nie każe wyjąć z ławki gwoździa, o który mój Piotrek rozdarł sobie majtki?“ Czasami gniew i rozpacz ogarnia nauczycielkę mego braciszka, gdy żadną miarą nie może poradzić z dzieciarnią; wówczas gryzie siebie w palce, aby, jak powiada, nie dać nic poznać po sobie; czasem cierpliwość ją opuszcza, po chwili jednak już tego żałuje i głaska i pieści dziecko, które wykrzyczała; wypędza urwisa ze szkoły, ale sama płacze i niemal się kłóci z rodzicami, którzy dzieciom swym za karę nie dają obiadu.
Nauczycielka Delkati, młoda, wysoka, ładnie ubrana, włosy ma czarne i jest taka żywa jak ogień, ruchy jéj szybkie, byle co ją wzrusza, a wówczas mówi serdecznie i rzewnie.
— Ale przynajmniéj dzieci przywiązują się do pani — powiedziała jéj moja matka.
— Wiele dzieci, istotnie — odrzekła, — lecz później, po skończonym roku, większa ich część nie spojrzy nawet na mnie. Kiedy już mają nauczycieli, zdaje się, i niemal się wstydzą, że były u nas, u nauczycielki. Po dwóch latach opieki, starań i trudów, przywiązawszy się tak serdecznie do dzieciaka, smutno, bardzo smutno z nim się rozstawać, ale mówię sobie: „o, tego przynajmniéj jestem pewną, ten zawsze będzie mnie kochał.“ Lecz przechodzą wakacye, wraca dziatwa do szkoły; biegnę na spotkanie mego ukochanego malca: „Jak się masz, kochanku!“ A on głowę odwraca w inną stronę.
Tu nauczycielka pomilczała chwilę.
— Ale ty tak nie zrobisz, malutki? — powiedziała potem, wstając z wilgotnemi oczami i całując mego braciszka. — Ty nie odwrócisz głowy w inną stronę? Nie zaprzesz się twojéj biednéj przyjaciółki, wszak prawda?
W obecności nauczycielki twego brata ty okazałeś nieuszanowanie dla twojéj matki! Niech tego nigdy więcéj nie będzie, nigdy więcéj, Henryku! Twoje harde, zuchwałe słowo ukłóło mnie w serce jak stalowe ostrze. Pomyślałem sobie, jak to twoja matka, przed kilku laty noc całą przestała, pochylona nad twojém łóżeczkiem, łowiąc uchem twój oddech; jak łzy ciężkie, łzy rozpaczy, płynęły jéj po twarzy, jak cała drżała, dzwoniąc zębami z przerażenia i z trwogi, bo myślała, że ciebie straci, a ja się obawiałem, by nie postradała zmysłów, — a na tę myśl uczułem jakby odrazę dla ciebie. Ty śmiałeś obrazić twoję matkę! twoję matkę, która oddałaby rok szczęścia, aby ci godzinę boleści oszczędzić, która gotowaby żebrać dla ciebie. Henryku, zapamiętaj sobie dobrze to, co ci powiem: Gdybyś sobie nawet wystawił, iż życie twoje będzie pełne dni okropnych, — najstraszniejszy z nich będzie jednak ten, w którym stracisz matkę. Po tysiąc razy, Henryku, kiedy już się staniesz człowiekiem dorosłym, mężczyzną, zahartowanym w walkach życia, ty przyzywać ją będziesz, uciskany pragnieniem niezmiernem usłyszenia choćby przez chwilę jéj głosu, ujrzenia jéj ramion otwartych, w którebyś się mógł rzucić, łkając, jak biedne dziecko, pozbawione opieki i pomocy. Jakże ci stanie przed oczy wszystko to, czém ją rozżaliłeś kiedy, i jak gorzkiemi wyrzutami sumienia będziesz to wówczas, nieszczęsny, opłacał! Nie spodziewaj się zaznać spokoju w życiu, jeżeliś matkę zasmucał! Będziesz żałował, będziesz ją przepraszał, będziesz czcił jéj pamięć, — napróżno, sumienie nie da ci spokoju, ten obraz dobry i słodki będzie miał dla ciebie zawsze wyraz wyrzutu i smutku, który duszę twą poda na męki. Ach, Henryku, pamiętaj: to jest najświętsze ze wszystkich uczuć ludzkich; nieszczęśliwy, kto je podeptał. Zabójca, który szanuje swoję matkę, ma jeszcze coś uczciwego, coś dobrego w sercu, — a najsławniejszy chociażby z ludzi, który ją rozżala i obraża, jest nikczemną istotą. Niech ci już nigdy odtąd nie wyjdzie z ust przykre słowo dla téj, która ci życie dała. A gdyby ci się jeszcze raz kiedy takie słowo wymknęło, niechże to nie będzie strach przed twoim ojcem, lecz popęd serca, który cię rzuci jéj do nóg, byś błagał, aby pocałunkiem przebaczenia zmazała ci z czoła plamę niewdzięczności. Ja kocham ciebie, synu, ty jesteś najdroższą nadzieją mego życia, ale wolałbym cię raczéj widziéć umarłym, niż niewdzięcznym dla twojej matki. Idź i przez czas pewien nie przychodź do mnie z pieszczotą, — nie mógłbym ci owéj pieszczoty oddać całém sercem.
Mój ojciec mi przebaczył; ale pomimo to jakoś smutno mi było, więc moja matka wysłała mnie z najstarszym synem (już dużym) naszego odźwiernego na przechadzkę na Corso. Mniéj więcej w połowie ulicy, przechodząc obok wozu, stojącego przed sklepem, usłyszałem, iż ktoś na mnie woła po imieniu; oglądam się, a to Koretti, mój towarzysz szkolny, w swojéj czekoladowéj kurtce i w czapce z kociéj skórki, cały spocony, lecz wesoły, z dużą wiązką drzewa na plecach. Człowiek jakiś, stojąc na wozie, coraz podawał mu spore obrewki drzewa, a on je brał i nosił do sklepu swego ojca, gdzie je z pośpiechem układał w stos wielki przy ścianie.
— Co ty robisz, Koretti? — spytałem.
— A nie widzisz? — odrzekł, wyciągając ramiona po brzemię. — Powtarzam lekcyę.
Zaśmiałem się. Ale on mówił na seryo, i wziąwszy obrewek drzewa, zaczął mówić, biegnąc:
— Nazywają się przypadkami słowa... jego zmiany stosownie do liczby... stosownie do liczby i osoby...
Potém, zrzuciwszy z plec drzewo i układając je, powtarzał:
— Stosownie do czasu, do którego się odnosi działanie...
I znów wracał do wozu i zabierał drzewo i mówił daléj:
— Stosownie do trybu, w którym działanie jest wyrażone...
Była to nasza lekcya gramatyki na dzień następny.
— Cóż chcesz? — powiedział — jak mogę, tak się z czasem urządzam! Ojciec mój z chłopcem sklepowym wyjechał w sprawie handlu. Matka chora. Ja więc muszę wyładowywać towar. A tymczasem powtarzam gramatykę. Trudna to ta dzisiejsza lekcya. Nie udaje mi się wtłoczyć ją do głowy... Mój ojciec powiedział, że wróci o siódméj — rzekł następnie, zwracając się do człowieka na wozie, — wówczas przyjdźcie po pieniądze.
Wóz odjechał.
— Chodź na chwilkę do sklepu — powiedział do mnie Koretti.
Wszedłem. Była to izba pełna stosów drzewa i wiązek chróstu; bezmian do ważenia drzewa wisiał z jednej strony.
— Dziś, choć to niedziela, a daję ci słowo, iż mało głowy nie tracę, tyle mam roboty — mówił dalej. — A wszystko muszę robić na chwytanego, na wyrywki. Tylko com zaczął pisać zdania, przyszli ludzie do sklepu. Odeszli, znowu siadam pisać, wóz z drzewem zajechał. Dzisiejszego rana już dwa razy biegałem na targ drzewa, na plac Wenecyi. Nóg już nie czuję pod sobą i ręce mi spuchły. Miałbym się z pyszna, gdybym na jutro musiał przygotować rysunki!
Czasu jednak i teraz nie tracił, bo, opowiadając, uwijał się z miotłą po sklepie, zamiatając suche liście i drzazgi, pokrywające podłogę.
— Lecz gdzie się ty uczysz, Koretti? — spytałem.
— O, nie tu z pewnością — odrzekł, — chodź, zobacz.
I zaprowadził mnie do pokoiku za sklepem, który służy zarazem za kuchnię i pokój jadalny tu wskazał mi stolik w kącie, na którym miał swoje książki, kajety i rozpoczętą pracę.
— Właśnie — rzekł — nie skończyłem drugiéj odpowiedzi: ze skóry robią obuwie, popręgi... Teraz dopiszę tłumoki.
I wziąwszy pióro, zaczął pisać tak pięknie wyraźnie, jak to on potrafi.
— Jest tam kto? — zawołał w téj chwili ktoś przybyły do sklepu.
Była to kobieta, która przyszła kupić wiązkę chróstu.
— Jestem — odrzekł Koretti, i porwawszy się z krzesła, pobiegł do sklepu, zważył chróst, wziął pieniądze, zapisał przychód na jakimś szpargaliku i powrócił do swojéj pracy, mówiąc:
— No, zobaczymy, czy mi się uda skończyć zdanie.
I napisał: torebki podróżne, tornistry dla żołnierzy.
— Ach, toż moja biedna kawa ucieka! — zawołał nagle i pobiegł do pieca, aby garnek z kawą odstawić od ognia. — To mamy kawa — powiedział, musiałem się przecież nauczyć ją gotować. Zaczekaj chwilkę, zaniesiemy ją razem; jak mama cię zobaczy, zrobi to jéj przyjemność. Ach, wiesz? już siedm dni z łóżka nie wstaje... Bodaj-że cię! Zawsze sobie palce poparzę tym garnczkiem. Cóż jeszcze mam dodać po tornistrach? Wiem, iż jeszcze coś potrzeba, a nie mogę wymyślić. Chodź do mamy.
I otworzył drzwi w głębi pokoju; weszliśmy do innéj, małéj izdebki; matka Korrettiego leżała na dużém łóżku, z głową obwiązaną białą chustką.
— Mamo, oto kawa — powiedział Koretti, podając jej filiżankę, — a to jest mój towarzysz ze szkoły.
— A, kochany panicz — powiedziała do mnie kobieta — chorą przyszedłeś odwiedzić?
Tymczasem Koretti poprawił poduszki za plecami swej matki. wygładził ręką kołdrę na jéj łóżku, podrzucił drewek na kominek, spędził kota z komody.
— Czy mamie nic więcej nie trzeba? — spytał następnie, biorąc z jej rąk filiżankę. — A czy mama już wypiła dwie łyżeczki lekarstwa? Kiedy go zabraknie, zaraz skoczę do apteki. Drzewo już całe w sklepie. O czwartej nastawię mięso na rosół, tak, jak mama mówiła; a jak przyjdzie mleczarka, oddam jéj owe cztery soldy za masło. Wszystko będzie dobrze, niech się tylko droga mama nie troska.
— Dziękuję ci, synku — odrzekła matka. — Biedny chłopiec! o wszystkiem musi myśleć!
Prosiła mnie bardzo, abym wziął kawałeczek cukru, a potém Koretti pokazał mi obrazek, z fotografią w ramce za szkłem, swego ojca; twarz niemal ta sama, co u syna, te same żywe oczy, ten sam uśmiech wesoły. Wróciliśmy do kuchni.
— Mam już, czego chciałem — powiedział Koretti i dopisał na kajecie: robią również chomonty na konie. — Reszty dokończę dziś wieczorem, trochę dłużej posiedzę. Szczęśliwyś ty, co tyle masz czasu na naukę, jeszcze i na przechadzkę iść możesz!
I zawsze wesół i zwinny, wróciwszy do sklepu, zaczął kłaść polana na kozły, a przepiłowując je na pół, tak mówił:
— Oto mi gimnastyka. To co innego, niż wyprężaj ręce na przód! Chcę, aby ojciec mój, powróciwszy do domu, zastał to całe drzewo już popiłowane... rad będzie. Ale to tylko bieda, że po piłowaniu piszę takie t i l, że wyglądają jakby węże, jak mówi pan nauczyciel. Cóż ja na to poradzę? Powiem mu prosto, iż musiałem drzewo piłować. Ot, wszystko to mniejsza, ale żeby mama prędzej wyzdrowiała, to grunt. Dziś ma się lepiéj, dzięki Bogu. Jutro, jak kur zapieje, siadam do gramatyki. Otóż masz, wóz z karczami! Daléj do roboty!
Wóz pełen karczów zatrzymał się przed sklepem. Koretti wybiegł na ulicę, aby zawrócić się z człowiekiem, będącym na wozie, potém wrócił.
— Teraz nie mogę ci dotrzymywać towarzystwa — powiedział do mnie. Do widzenia, do jutra. Dobrześ zrobił, żeś do mnie wstąpił. Wesołej przechadzki! Szczęśliwyś ty, Henryku!
I uścisnąwszy mi rękę, pośpieszył do wozu, porwał pierwszy karcz z brzegu i począł znów biegać od wozu do sklepu i od sklepu do wozu, z twarzą świeżą jak róża, wyglądającą z pod futrzanéj czapeczki, a taki żwawy, że aż miło było nań patrzéć. „Szczęśliwyś ty!“ on mi powiedział. Ach! nie, Koretti, nie: tyś jest szczęśliwszy, bo więcej się uczysz i pracujesz, boś jest bardziéj użyteczny ojcu i matce, boś ty lepszy, sto razy lepszy ode mnie, drogi mój towarzyszu.
Koretti był dziś bardzo zadowolony, bo z rana na miesięczny egzamin przybył jego nauczyciel z drugiéj klasy, Koatti, słuszny mężczyzna, o włosach gęstych, kędzierzawych, o wielkiéj czarnéj brodzie, o dużych czarnych oczach, z głosem grubym, donośnym. Zawsze on grozi chłopcom, że ich na kawałki posieka, i robi straszne miny wszelkiego rodzaju, ale nigdy nikogo nie ukarze, a nawet uśmiecha się pod wąsem, tak nieznacznie, żeby tego nie postrzegli. Nauczycieli, razem z Koattim, jest ośmiu, w tej liczbie jeden bez brody i wąsów, wyglądający jak jaki młodzik. Jest jeden nauczyciel, z klasy czwartej, kulawy, z szyją obwiązaną chustką wełnianą zamiast krawatu, zawsze zbolały, niedomagający, a tego swego niezdrowia nabawił się, gdy był nauczycielem wiejskim w pewnéj szkole tak wilgotnéj, iż po ścianach woda ściekała. Inny nauczyciel z czwartéj klasy jest stary, bielutki jak gołąb i był nauczycielem w zakładzie dla ociemniałych. Jest téż jeden, co się ładnie ubiera, w okularach, z pięknemi jasnemi wąsikami, którego nazywają adwokacik, bo będąc nauczycielem, jednocześnie uczył się prawa i dostał stopień naukowy we wszechnicy, a nawet napisał książkę. Natomiast ten, co nas uczy gimnastyki, to prawdziwy typ żołnierza. Po tym jest pan dyrektor, wysoki, łysy, w złotych okularach, z siwą brodą, która aż do piersi mu sięga, całkiem czarno ubrany i zawsze zapięty pod szyję; a taki dobry dla dzieci, że kiedy drżące wchodzą do dyrektora, zawołane dla jakiejś wymówki, nagany, nigdy za nic nie są wykrzyczane; pan dyrektor wziąwszy je za ręce, tyle im rzeczy pięknych, przekonywających powie, że nie powinny były tak postąpić, iż muszą pożałować tego, co zrobiły, i przyrzec poprawę, — a mówi tak jakoś poczciwie i głosem tak słodkim, że wszystkie wychodzą od niego z zaczerwienionemi oczami, bardziéj zawstydzone, niż gdyby je był ukarał.
Biedny dyrektor! — on zawsze jest pierwszy na swojém miejscu z rana, aby czekać na uczni i wysluchiwać rodziców, przybywających w różnych sprawach; on zawsze ostatni odchodzi, bo gdy nauczycielowie dawno już są w domu, on jeszcze krąży dokoła szkoły, bacząc, czy chłopcy nie podsuwają się zablizko do powozów, albo czy się nie zatrzymują na ulicy, aby się bić, lub kłócić, lub czy nie nabierają w tornistry piasku i żwiru, a za każdym razem, gdy się ukazuje na jakim zakręcie ulicy, taki czarny i wysoki, tłumy chłopców pierzchają na wszystkie strony, porzucając grę w pióra lub w kręgle, a on im grozi palcem zdaleka, z tą swoją, twarzą dobrą i smutną. Nikt go już nie widział śmiejącym się, jak powiada moja mama, od chwili, gdy stracił syna, który był ochotnikiem w wojsku włoskiém; ma on ciągle jego portret przed oczyma, na stoliku w dyrekcyi. Po tém nieszczęściu chciał się podać do dymisyi, napisał był nawet prośbę do ministeryum oświaty, ale ją trzymał wciąż u siebie, na biurku, odwlekając z dnia na dzień z jéj wysłaniem, bo mu żal było rozstać się z dziećmi. Ale przed paru dniami zdawał się już być gotów swoją prośbę wysłać, a mój ojciec mówił doń właśnie: „Panie dyrektorze, jakaż to nieodżałowana strata, że pan dyrektor ustępuje ze swego stanowiska!“ — gdy naraz wszedł jakiś człowiek, aby syna zapisać, którego chciał przeprowadzić do innego wydziału, z powodu zmiany mieszkania. Na widok chłopca, który przybył wraz z ojcem, na twarzy dyrektora odbiło się zdziwienie — popatrzył na niego, popatrzył na portret syna, który ma na swém biurku, i znów oczy zwrócił na chłopca, i wziąwszy go za rękę, przyciągnął do siebie i głowę jego podniósł w górę. Ten chłopiec niezmiernie był podobny do jego zmarłego syna. Dyrektor powiedział: „dobrze;“ wpisał go do nowego wydziału, pożegnał ojca i syna, i zamyślił się głęboko.
— Jakaż to szkoda, że pan się usuwa — powtórzył mój ojciec.
Wówczas dyrektor sięgnął po swoją prośbę, wziął ją, podarł w kawałki i rzekł:
— Zostaję.
Syn dyrektora był ochotnikiem w wojsku. kiedy umarł — i dlatego dyrektor zawsze wychodzi na ulicę, jeżeli idą żołnierze wtedy, gdy my opuszczamy szkołę. Wczoraj przeciągał pułk piechoty i pięćdziesięciu chłopców zaczęło biedz i skakać dokoła muzyki pułkowéj, śpiewając i wybijając takt liniami po tornistrach i tekach. My, przyglądając się temu, staliśmy gromadką na chodniku: Garrone, zajadając duży kawał chleba i coraz obciągając swoje ciasne i kuse ubranie; Wotini, ten elegancik, co sobie odzienie ciągle strzpuje i gładzi; Prekossi, syn kowala, w kurtce swego ojca; Kalabryjczyk, „murarczuk,“ i Krossi z swoją rudą głową, i Franti o niemiłéj twarzy, i Robetti, syn kapitana artyleryi, ten, który teraz chodzi o kulach. Franti, spostrzegłszy pewnego żołnierza, który szedł kulejąc, rozśmiał mu się w twarz. Ale w téjże chwili uczuł czyjąś rękę na swojém ramieniu; obejrzał się — był to pan dyrektor.
— Wstydź się, chłopcze — rzekł mu dyrektor; — naśmiewać się z żołnierza, kiedy jest w szeregu i nie może ani zemścić się, ani odpowiedziéć, jest-to jakby urągać związanemu człowiekowi: to niegodziwość!
Franti znikł. Żołnierze przechodzili po czterech w szeregu, okryci kurzem i potem, a strzelby połyskiwały w słońcu. Dyrektor powiedział:
— Wy, chłopcy, powinniście kochać żołnierzy. Są to nasi obrońcy, którzy gotowi byliby za nas śmierć ponieść, gdyby jutro jakie wojsko obce naszéj ojczyźnie miało zagrozić. I to są chłopcy, niewiele więcéj mają lat od was; i oni również chodzą do szkoły, i są między nimi tak samo i ubodzy i bogaci, jak i między wami, i również z różnych stron Italii pochodzą. Patrzcie, można to prawie poznać po twarzach: idą Sycylijczycy, Sardyńczycy, Neapolitańczycy, Lombardzi. Ten tu pułk jest to pułk stary, z tych, co walczyły w 1848 r. Żołnierze wprawdzie są inni, nowi, ale chorągiew ta sama. Iluż to ich już poległo za nasz kraj dokoła téj chorągwi, na dwadzieścia lat przedtém jeszcze, nim wyście się porodzili!
— Oto ona! patrzcie! — zawołał w téj chwili Garrone.
I rzeczywiście nieopodal ukazała się chorągiew, posuwająca się naprzód ponad głowami żołnierzy.
— A wy, dzieci — rzekł dyrektor, — za każdym razem, gdy przeciąga trójbarwna chorągiew, zróbcie tak: powitajcie ją waszym ukłonem uczniowskim, który jest ten sam co i w wojsku, przykładając rękę do skroni.
Chorągiew, niesiona przez oficera, przeciągnęła mimo nas, cała wypłowiała, poszarpana, stara, z medalami, zawieszonemi na drzewcu. My salutowaliśmy ją wszyscy, razem, przyłożywszy rękę do czoła. Oficer popatrzył na nas z uśmiechem oddał nam ukłon dłonią.
— Dzielne chłopaki! — powiedział ktoś za nami.
Obejrzeliśmy się. Był to staruszek, oficer emeryt; w dziurce od guzika surduta miał niebieską wstążeczkę medalu za krymską kampanię.
— Pięknieście zrobili, to mi się podoba! — dodał.
Tymczasem muzyka pułkowa w głębi ulicy skręcała na inną, boczną, otoczona tłumem malców, a sto głosów radośnych towarzyszyło dźwiękom trąb jakby pieśń wojenna.
— Dzielne chłopaki! — powtórzył raz jeszcze stary wiarus, patrząc na nas. — Kto szanuje od dziecka chorągiew, ten, wyrósłszy, będzie umiał jej bronić!
I Nelli, biedny garbusek, patrzył również wczoraj na żołnierzy, ale z taką minką, jakby sobie myślał: „Już to ja nie będę nigdy mógł zostać żołnierzem.“ Dobry on jest, pilny, ale taki chudy, taki wynędzniały i oddycha z taką trudnością. Nosi zawsze długi fartuch z czarnego, błyszczącego płótna. Jego matka jest to pani mała, jasnowłosa, zawsze czarno ubrana; codzień sama przychodzi po syna przy końcu lekcyj, widocznie z obawy, aby nie wybiegł wraz z innymi, żeby mu w ścisku, w zamięszaniu co złego się nie stało, i pieści go czule. Z początku, w pierwszych dniach, niektórzy chłopcy, z powodu iż ów Nelli ma nieszczęście być garbatym, wyśmiewali się z niego i uderzali go w plecy tornistrami; ale on nigdy się nie oglądał na tych, co go krzywdzili, i nic matce nie mówił, zapewne dlatego, aby jéj oszczędzić boleści na myśl, iż syn jéj pośmiewiskiem jest towarzyszy; szydzili zeń, a on płakał i milczał, oparłszy czoło na ławce. Ale pewnego poranku wdał się w to Garrone — wstał i zawołał:
— Kto pierwszy dotknie mi się do Nellego, takiego mu dam kuksa, że aż trzy razy w kółko się okręci.
Franti nie zważał na to i obiecanego kuksa w głowę zaraz oberwał, wykręcił się trzy razy na pięcie, a potem już nikt nie dotknął Nellego. Nauczyciel posadził Garrona nieopodal niego, w téj samej ławce. Chłopcy się zaprzyjaźnili. Nelli bardzo się przywiązał do Garrona. Zaledwie wchodzi do szkoły, zaraz szuka Garrona. Nigdy nie odejdzie, żeby nie powiedział: „Do widzenia, Garrone.“ A i Garrone mu tém samém odpłaca. Kiedy Nelli upuści pióro lub książkę na podłogę, Garrone natychmiast się schyla, aby garbusek się nie trudził, i podaje mu to pióro lub książkę, potém pomaga mu włożyć rzeczy do tornistra i ubrać się w palto. Dlatego Nelli go kocha i ciągle nań patrzy, — a kiedy nauczyciel go chwali, to się tak cieszy, jakby jego samego chwalono. Musiał wreszcie Nelli wszystko swojéj matce powiedzieć, zarówno o bolesnych żarcikach, potrącaniach, krzywdach, których doznawał z początku, jak téż i o owym towarzyszu, co go wziął w opiekę, obronił, przygarnął, — bo oto co się stało dzisiejszego rana: Na pół godziny przed ukończeniem lekcyj nauczyciel nasz posłał mnie do dyrektora, abym zaniósł rozkład nauk, i byłem właśnie w jego biurze, gdy weszła pani czarno ubrana, matka Nellego, która powiedziała:
— Panie dyrektorze, czy jest w klasie mego syna chłopiec nazwiskiem Garrone?
— Jest — odrzekł dyrektor.
— Czy byłbyś pan tyle łaskaw, aby go tu kazać zawołać na chwilkę, bo mam mu parę słów powiedzieć?
Dyrektor zawołał woźnego i posłał go do szkoły, a po paru minutach zjawił się Garrone w progu, z swoją dużą, ogoloną głową, poglądając ze zdziwieniem to na dyrektora, to na ową panią. Matka Nellego, skoro tylko spostrzegła Garrona, natychmiast podbiegła ku niemu, zarzuciła mu ręce na szyję i, pokrywając głowę jego pocałunkami, zawołała:
— Toś ty Garrone, ty, przyjaciel mego syna, opiekun mego biednego dziecka, toś ty, drogi, poczciwy chłopcze, toś ty!
Potém zaczęła prędko szukać czegoś po kieszeniach i w sakiewce, a nie znalazłszy widocznie nic, zdjęła sobie z szyi krzyżyk na łańcuszku, włożyła go na szyję Garrona i powiedziała:
— Weź go, noś go na pamiątkę ode mnie, drogi chłopcze, na pamiątkę od mamy Nellego, która dziękuje ci i błogosławi ciebie.
Garrone jedna sobie miłość wszystkich, Derossi — wszystkich podziw. Wziął pierwszy medal, znowu i w tym roku będzie pierwszym uczniem, nikt się z nim mierzyć nie może, wszyscy we wszystkiem wyższość jego uznają. Pierwszym jest w rachunkach, w gramatyce, w ćwiczeniach piśmiennych, w rysunku, każdą rzecz odrazu zrozumie, pamięć ma zadziwiającą, wszystkiemu da radę bez najmniejszego wysiłku, — zdaje się, iż nauka to dla niego zabawka. Nauczyciel powiedział mu wczoraj:
— Nie poskąpił ci Pan Bóg swych darów; nic innego nie masz czynić, jak tylko dbać o to, byś ich nie zmarnował.
Derossi jest wysoki, piękny, o kędzierzawych, jasnych włosach, zwinny, zgrabny tak dalece, iż przeskakuje przez ławkę, wsparłszy się na niéj tylko jedną ręką, i fechtować się już umie. Ma lat dwanaście, jest synem przemysłowca, ubrany w kurtkę i majtki granatowe ze złotemi guzikami. Zawsze żywy, wesoły, uprzejmy ze wszystkimi, pomaga każdemu, jak może, na egzaminie — i nikt nigdy nie odważył się zrobić mu jaką niegrzeczność, lub powiedziéć mu coś przykrego. Tylko Nobis i Franti krzywo nań patrzą, i Wotiniemu zazdrość świeci z oczu, ale on tego nawet nie widzi. Wszyscy uśmiechają się do niego, chwytają go za rękę lub ramię, kiedy taki wesoły i grzeczny chodzi po szkole, odbierając wypracowania. Darowuje towarzyszom ilustrowane pisma, rysunki, wszystko to, co w domu jemu darowują; dla Kalabryjczyka zrobił małą kartę geograficzną Kalabryi; rozdaje wszystko, śmiejąc się niedbale, jak wielki pan, nie wyróżniając nikogo. Niepodobna nie zazdrościć, nie czuć się niższym od niego pod każdym względem. Ach! i ja również, jak Wotini, także mu zazdroszczę. I czasami, gdy nie mogę dać rady z jaką lekcyą, zadaną w domu, i gdy sobie pomyślę, że o téj saméj godzinie on już ją zrobił doskonale, bez trudu, czuję jakąś gorycz, niechęć do niego. Ale potém, gdy wracam do szkoły, i znowu widzę go tak pięknym, śmiejącym się, tryumfującym, i słyszę, jak na pytania nauczyciela odpowiada śmiało, pewnie, jak jest grzeczny, uczynny, jak go wszyscy lubią, — wówczas wszelka niechęć ku niemu znika i wstydzę się, żem takich uczuć doznawał. I chciałbym wtedy zawsze być blizko niego; chciałbym z nim razem wszystkie szkoły przechodzić; jego obecność, jego głos dodaje mi odwagi, chęci do pracy, wesołości, życia. Nauczyciel dał mu do przepisania miesięczne opowiadanie, które jutro czytać będzie: „Mały Lombardczyk na wedecie;“ przepisywał je dziś rano i był wzruszony tym bohaterskim czynem, cały rozpalony na twarzy, z wilgotnemi oczami i drżącemi ustami; a ja patrzyłem na niego. Jaki on był piękny i szlachetny! Z jakąż przyjemnością powiedziałbym mu wówczas otwarcie, szczerze: „Derossi, tyś pod każdym względem więcéj wart ode mnie! Ty jesteś człowiekiem w porównaniu ze mną! Ja cię szanuję i podziwiam!“
W roku 1859. podczas wojny za Lombardyę, w kilka dni po bitwie pod Solferino i San Martino, wygranéj przez Francuzów i Włochów na Austryakach, w piękny czerwcowy poranek, mały oddział szwoleżerów Saluzzy posuwał się zwolna samotną ścieżyną ku nieprzyjacielowi, badając uważnie okolicę. Prowadzili ów oddział konnicy oficer i sierżant i wszyscy patrzyli przed siebie oczami nieruchomie w dal utkwionemi, w milczeniu, przygotowani na to, że lada chwila zobaczą wśród drzew bielejące mundury przednich straży nieprzyjaciela. Dojechali w ten sposób do jakiegoś wiejskiego domku, otoczonego jesionami, przed którym siedział sam jeden chłopiec lat dwunastu, strużąc sobie gałąź na laskę; z jednego z okien powiewała wywieszona wielka trójbarwna chorągiew; wewnątrz domu nie było nikogo, wieśniacy, wywiesiwszy chorągiew, uciekli ze strachu przed Austryakami. Spostrzegłszy szwoleżerów, chłopiec natychmiast wstał, rzucił kijek i zdjął czapkę. Był to piękny chłopiec, z twarzą śmiałą, z wielkiemi błękitnemi oczami, z długiemi jasnemi włosami. Za cały ubiór miał koszulę i majtki; koszula na piersiach była rozwarta.
— Co tu robisz? — spytał go oficer. — Czemuś nie uciekł z twoją całą rodziną?
— Ja nie mam rodziny — odrzekł chłopiec, — jestem podrzutkiem. Pracuję potrochu za wszystkich. Pozostałem, aby zobaczyć wojnę.
— Przechodzili tędy Austryacy?
— Nie, już od trzech dni ich nie widziałem.
Oficer myślał przez chwilę, potém zeskoczył z konia i, zostawiwszy żołnierzy, zwróconych ku nieprzyjacielowi, wszedł do domu i po schodach dostał się na dach. Dom był nizki — z dachu widać było tylko niewielką przestrzeń okolicy.
— Trzeba włazić na drzewa — powiedział oficer i zszedł na dół.
O kilkanaście kroków od domu, naprzeciwko drzwi, stał jesion, cienki, ale wysoki, najwyższy ze wszystkich dokoła, którego wierzchołek, poruszany wiatrem, kołysał się zwolna w lazurze. Oficer znowu się namyślał przez chwilę, patrząc to na drzewo, to na swoich żołnierzy; nagle zwrócił się do chłopca:
— Malcze, a masz ty dobry wzrok?
— Ja? — odrzekł chłopak — to ja wróbla w gnieździe o milę spostrzegę.
— A mógłbyś wléźć na to drzewo?
— Na to drzewo? ja? W pół minuty będę na wierzchołku.
— I umiałbyś mi powiedziéć, co ztamtąd zobaczysz, czy są Austryacy w tamtéj stronie, obłoki kurzawy, strzelby połyskujące w słońcu, konie?
— A pewno, żebym umiał.
— Cóż ty żądasz za tę przysługę?
— Co ja żądam? — powiedział chłopiec z uśmiechem — nic. Piękna rzecz! Zresztą... żeby to dla Niemców, za nic bym nie zrobił, ale dla naszych! Jestem Lombardczyk!
— Dobrze więc, właź.
— Zaraz, tylko buty zdejmę.
Zdjął buty, zacisnął rzemyk od spodni, rzucił czapkę w trawę i objął pień drzewa.
— Ale zważ-no, czekaj... — zawołał oficer, robiąc ruch taki, jakby go chciał zatrzymać, zdjęty nagłą obawą.
Chłopiec obejrzał się i spojrzał pytająco na oficera swemi pięknemi niebieskiemi oczami.
— No, nic już, nic — powiedział oficer, — naprzód!
Chłopak jak kot zaczął piąć się w górę.
— A wy tam patrzéć przed siebie! — zawołał oficer, zwracając się do żołnierzy.
W kilka chwil chłopiec był już na wierzchołku drzewa; oplatał pień silnie rękami, nogi jego były wśród gałęzi, lecz cała górna połowa ciała wychylała się ponad liście najwyższe, a słońce oświecało jego jasną główkę, która wyglądała jak złota. Oficer ledwie go mógł dojrzéć, tak się tam malutkim wydawał.
— Patrz prosto przed siebie i daleko! — zawołał oficer.
Chłopiec, aby widziéć lepiéj, prawą rękę od pnia odjął i przyłożył do czoła.
— Co widzisz? — spytał oficer.
Chłopiec twarz ku niemu pochylił i, rękę zbliżając do ust, aby głos jego był donośniejszym, odrzekł:
— Dwóch ludzi na koniach na białej drodze.
— Czy daleko ztąd?
— O jakie pół mili.
— Jadą?
— Stoją na miejscu.
— Co jeszcze widzisz? — spytał oficer po chwili milczenia. — Patrz na prawo.
Chłopiec spojrzał na prawo. Potém rzekł:
— Koło cmentarza, wśród drzew, cóś błyszczy. Zdaje się, że bagnety.
— Widzisz ludzi?
— Nie, muszą być ukryci w zbożu.
W téj chwili ostry świst kuli przeszył w górze powietrze i zamarł gdzieś w dali za domem.
— Złaź, chłopcze, złaź! — zawołał oficer. — Spostrzegli cię. Już dosyć! nie chcę! Złaź!
— Kiedy ja się nie boję — odrzekł chłopiec.
— Złaź! — powtórzył oficer. — Co jeszcze widzisz na lewo?
— Na lewo?
— Tak, na lewo.
Chłopiec zwrócił głowę na lewo. W tej chwili inny świst, bardziéj ostry i wyższy, przeszył powietrze. Chłopiec cały drgnął.
— Bodaj ich! — zawołał. — Naprawdę na mnie się zawzięli.
Kula przeleciała tuż koło niego.
— Na ziemię! — groźnie i rozkazująco krzyknął oficer.
— Zaraz, zaraz — odrzekł chłopiec. — Ale drzewo mnie zasłania, nic mi nie będzie. Na lewo chciał pan oficer wiedzieć?
— Tak, tak — odrzekł oficer; — ale złaź mi zaraz!
— Na lewo — zawołał chłopiec, wysuwając się do pół ciała z pośród gałęzi, — w tamtéj stronie, gdzie kapliczka, zdaje się, że widzę...
Trzeci wściekły świst przeleciał w wyżynie i niemal jednocześnie chłopiec zaczął się spuszczać, zrazu chwytając się za pień drzewa i gałęzie, nagle jednak ręce mu się rozwarły... leciał już w dół głową.
— Przekleństwo! — wykrzyknął oficer, nadbiegając.
Chłopak padł na wznak na ziemię i pozostał tak rozciągnięty z rozpostartemi ramionami, bez ruchu; struga krwi wyciekała mu z piersi z lewéj strony. Sierżant i dwaj żołnierze zeskoczyli z koni, oficer ukląkł przy chłopcu, nieco go podniósł rozpiął koszulę: kula przeszyła mu lewe płuco.
— Nie żyje! — zawołał.
— Żyje jeszcze, żyje! — odrzekł sierżant.
— Ach, biedny chłopcze, dzielny chłopcze! wołał daléj oficer — żyć będziesz... odwagi!
Ale podczas gdy to mówił i chustkę do rany przyciskał, chłopak oczy przewrócił, głowę opuścił, skonał. Oficer zbladł i przez długą chwilę wpatrywał się w niego, potem złożył jego głowę ostrożnie na trawie, powstał i jeszcze nań patrzył. Sierżant i dwaj żołnierze również nań patrzyli; — inni, siedząc na koniach, zwróceni byli ku nieprzyjacielowi.
— Biedny chłopiec! — powtórzył ze smutkiem oficer — biedny, szlachetny, odważny chłopiec!
Następnie zbliżył się do domu, wyjął z okna trójbarwną chorągiew, rozpostarł ją jakby całun żałobny na małym umarłym, pozostawiając tylko jego twarz odsłoniętą. Sierant pozbierał i położył przy boku zmarłego jego czapkę, buty, laseczkę i nożyk. Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu — naraz oficer zwrócił się do sierżanta i rzekł:
— Z lazaretu polnego przyszlemy po niego. Trzeba go zabrać; poległ jak żołnierz, żołnierze też chować go będą.
To rzekłszy, przesłał ręką pocałunek zmarłemu i zawołał:
— Na koń!
Wszyscy skoczyli na siodła, oddział się uszykował; ruszyli daléj... W kilka godzin potém mały umarły odbierał należne mu honory wojskowe. O zachodzie słońca cała linia przednich straży włoskich posuwała się ku nieprzyjacielowi — i po téj saméj drodze, którą z rana szedł ów mały oddział konnicy, podążał teraz po dwu w szeregach wielki batalion strzelców, który przed paru dniami walecznie krwią oblał wzgórze San Martino. Wieść o bohaterskiéj śmierci chłopaka rozeszła się już była wpośród tych żołnierzy przedtém nim wyruszyli z obozów. Drożyna, mając po jednéj stronie strumień, przechodziła w odległości zaledwie kilku kroków od domu. Oficerowie, będący na czele, spostrzegłszy małego nieboszczyka, leżącego pod drzewem i przykrytego trójbarwną chorągwią, uczcili go, broń prezentując; jeden zaś z nich pochylił się na brzeg strumyka, który był cały kwieciem porosły, zerwał dwa kwiaty i rzucił je na chłopca. Wówczas wszyscy strzelcy, w miarę jak przechodzili, rwali kwiaty i rzucali zmarłemu. W kilka minut chłopiec był kwieciem pokryty, a oficerowie i żołnierze, mijając go, ukłon mu słali:
— Żegnaj nam, chłopcze! Masz kwiatek! Dzielny mały lombardczyku! Biedny jasnowłosy malcze! Cześć tobie! Chwała! Żegnaj!
Pewien oficer rzucił mu swój medal za waleczność, — inny, uklęknąwszy, pocałował go w czoło. A kwiaty wciąż się sypały na bose nogi, na pierś skrwawioną, na jasną główkę. On zaś spał w trawie, owinięty w swoją chorągiew, z twarzyczką białą, niby uśmiechniętą, biedny chłopczyna, jakby słyszał to pożegnanie, jakby czuł owe kwiaty, jakby się radował, iż życie oddał za swoją Lombardyę.
Dzisiejszego rana, idąc przede mną, kiedyśmy powracali ze szkoły, tyś przeszedł obok ubogiéj, która trzymała na rękach dziecko wychudłe i blade i która prosiła cię o jałmużnę, — tyś na nią popatrzył i nic nie dał, choć miałeś pieniądze w kieszeni. Słuchaj, synu, nie nawykaj do przechodzenia obojętnie obok nędzy, która rękę wyciąga, a tembardziéj obok matki, która prosi o grosz dla swego dziecięcia. Pomyśl, iż może to dziecko było głodne, — pomyśl, co czuć musiała ta biedna kobieta. Wystaw sobie rozpaczliwe łkania twojéj matki, gdyby dnia pewnego musiała ci powiedziéć: „Henryku, dziś chleba nawet dać ci nie mogę!” Kiedy ja daję jałmużnę żebrakowi, a on mi mówi: „Niech Pan Bóg zachowa w zdrowiu pana i jego dziatki!” — nie możesz pojąć owéj błogości, jaką te wyrazy napełniają mi serce, owéj wdzięczności, którą uczuwam dla tego biedaka. Zdaje mi się, iż to dobre życzenie naprawdę na czas długi zapewni wam zdrowie, i wesół wracam do domu i myślę: „O! ten ubogi oddał mi daleko więcéj, niż to, czem go ja obdarzyłem!” Otóż, Henryku, spraw, abym czasem to dobre życzenie usłyszał wywołane, zasłużone przez ciebie; ujmij od czasu do czasu jakiego solda z twéj małéj sakiewki, aby go wcisnąć w rękę starca bez podpory, matki bez chleba, dziecka bez matki. Ubodzy lubią jałmużnę dzieci, bo ich ona nie upokarza, — bo dzieci, które potrzebują pomocy od wszystkich, do nich są podobne; patrz, dokoła szkoły zawsze znajdziesz ubogich. Jałmużna dorosłego człowieka jest miłosiernym uczynkiem, lecz dziecka jałmużna nietylko jest uczynkiem miłosiernym, ale i pieszczotą. Rozumiesz? To tak, jakby z jego ręki padł pieniądz i kwiatek. Pomyśl, że gdy tobie na niczém nie zbywa, im braknie wszystkiego; iż podczas kiedy ty pragniesz być szczęśliwym, dla nich wystarcza, aby nie umarli. Pomyśl, jak to jest okropnie, iż wpośród tylu pałaców, że na ulicach, gdzie przejeżdżają wspaniałe powozy i przechodzą dzieci w aksamity ubrane, — są kobiety, są dzieci, niemające czem zaspokoić głodu. Głodne, głodne, mój Boże! Dzieci takie jak ty, dobre jak ty, pojętne jak ty, które wśród wielkiego miasta są tak głodne jak dzikie zwierzęta w pustyni. O, nigdy już, nigdy, Henryku, nie przechodź mimo matki, co żebrze, bez tego, żebyś jej nie miał wsunąć chociaż solda jednego do ręki!
Mój ojciec chce, abym każdego dnia, gdy w szkole niéma nauki, zapraszał do siebie jednego z towarzyszy, albo sam szedł do niego w odwiedziny, a to dlatego, by powoli ze wszystkimi bliżej się zapoznać i zaprzyjaźnić. W niedzielę pójdę na przechadzkę z Wotinim, z tym, co to się tak pięknie ubiera, i tak się muska i otrzepuje, i tak bardzo zazdrości Derossiemu. Dziś, natomiast, przyszedł do mnie do domu Garoffi, ten długi i chudy, z krogulczym nosem, z małemi, przenikliwemi oczkami, które latają na wszystkie strony, jakby chciały wszystko wyszperać i przejrzeć. Jest on synem pewnego aptekarza. Oryginał to osobliwy. Wiecznie liczy soldy, które ma w kieszeni, a liczy szybko, szybko na palcach i wszelkie rachunki robi w lot, odrazu, bez pomocy pitagoresowéj tabelki. A zbieraż on grosze, oj, zbiera! Już ma książeczkę kasy oszczędności. Ręczę, nie wyda nigdy ani solda; a jeżeli mu upadnie choć grosik pod ławkę, gotów go szukać przez cały tydzień. Naśladuje sroki — jak powiada Derossi. Cokolwiek znajdzie: stare pióra, marki pocztowe używane, szpilki, ogarki ze świec — wszystko chowa. Od dwóch lat zbiera marki pocztowe i ma już ich całe setki, z różnych krajów, w wielkim albumie, który następnie sprzeda księgarzowi, gdy go całkiem zapełni. Tymczasem zaś księgarz daje mu darmo kajety za to, iż wielu chłopców przyprowadza do jego sklepu. W szkole handluje ciągle, codzień urządza sprzedaże, loterye, zamiany; potem żałuje, że się mieniał, i chce napowrót odbierać swoje rzeczy; kupuje za dwa, a sprzedaje za cztery; gra w pióra i nigdy nie przegra; odprzedaje stare dzienniki na bibułę do sklepów i ma książeczkę z białego papieru, gdzie wpisuje swoje interesa, pełną dodawań i odejmowań. W szkole przykłada się tylko do nauki rachunków, a jeżeli wzdycha do medalu, to jedynie dlatego, aby mieć wstęp darmo do teatru maryonetek. Mnie się on podoba, mnie on bawi. Podczas jego odwiedzin bawiliśmy się w kupca z wagami. On zna cenę prawdziwą każdej rzeczy, zna się na wadze, a zawiniątka z papieru robi tak zgrabnie i prędko, jak w sklepie. Powiada, że skoro tylko szkoły ukończy, zaraz założy sklep, założy handel nowy, wymyślony przez niego. Był niezmiernie ucieszony, żem mu dał kilka zagranicznych marek, i powiedział mi dokładnie, po ile się każda sprzedaje do zbioru marek. Mój ojciec, udając, że czyta gazetę, słuchał go i uśmiechał się nieznacznie. Kieszenie jego, które zakrywa długim, czarnym płaszczem, są wiecznie wypchane owym drobnym towarem; sam zaś ciągle zamyślony i zajęty, jak prawdziwy kupiec. Lecz to, do czego największą przywiązuje cenę, to jego zbiór marek; są one jego skarbem, o nich zawsze mówi, — zdawałoby się, że los jego, że szczęście jest od nich zależne. Towarzysze zowią go skąpcem, lichwiarzem. Ja, bo nie wiem, Lubię go, — uczy mnie wielu rzeczy, mówi jak człowiek dorosły. Koretti, syn handlarza drzewem, powiada, iż on nie oddałby swoich marek nawet dla uratowania życia własnéj matce. Mój ojciec tak nie myśli. „Z wydaniem sądu o nim jeszcze się wstrzymaj — powiedział; — ma on wprawdzie tę namiętność, ale ma i serce.“
Wczoraj chodziłem na przechadzkę w aleję, Rivoli z Wotinim i jego ojcem. Przechodząc przez ulicę Dora Grossa, spostrzegliśmy Stardiego, tego, co kopie nogami tych, co mu przeszkadzają słuchać nauczyciela; stał nieruchomie przed wystawą sklepową księgarza, z oczami utkwionemi w kartę geograficzną, i kto go wie, od jak dawna już tam stał, bo on i na ulicy się uczy; ledwie raczył kiwnąć nam głową na nasze powitanie ten dzikus. Wotini ubrany był pięknie. Buciki miał safianowe, z wyszyciem czerwonem, ubranko z haftami, z chwastami z jedwabiu, kapelusz biały kastorowy i zegarek. To téż się pysznił! Ale tym razem miał źle wyjść na téj swojéj próżności. Przebiegłszy spory kawał drogi po alejach i zostawiwszy daleko poza nami ojca Wotiniego, który szedł powoli, zatrzymaliśmy się wreszcie, aby zaczekać na niego, przy ławeczce kamiennéj, obok jakiegoś chłopca, skromnie ubranego, który zdawał się być zmęczony i siedział zadumany, z pochyloną głową. Jakiś człowiek, zapewne ojciec tego chłopczyka, przechadzał się tam i napowrót pod drzewami, czytając gazetę.
Usiedliśmy. Wotini zajął miejsce pomiędzy mną a chłopcem. I zaraz sobie przypomniał, że jest pięknie ubrany, i zapragnął wzbudzić podziw i zazdrość w sąsiedzie. Podniósł nogę i rzekł do mnie:
— Czy widziałeś moje wojskowe buciki?
Powiedział to, aby chłopiec spojrzał w tę stronę. Ale chłopiec nie poruszył głową. Wówczas opuścił nogę i pokazał mi swoje jedwabne chwaściki, patrząc z pod oka na chłopca, i powiedział mi, iż te jedwabne chwaściki wcale mu się nie podobają i że chciałby je zmienić na srebrne guziki. Ale chłopiec i na chwaściki nie spojrzał. Wtedy Wotini zaczął obracać na palcu swój piękny, biały kapelusz. Ale chłopiec, jakby naumyślnie, ani jedném spojrzeniem nie zaszczycił również kapelusza. Wotini, który zaczynał się gniewać, wydobył zegarek, otworzył go, pokazał mi kółka. Ale tamten nie poruszył się wcale.
— Czy to srebrny wyzłacany? — spytałem go.
— Nie — odrzekł, — złoty.
— Lecz nie cały przecież złoty — powiedziałem, — i srebra trochę w nim być musi...
— Ale gdzież tam! — odparł, i, aby zmusić chłopca do spojrzenia na zegarek, podsuwał mu go przed oczy i powiedział: — Zobacz, proszę; wszak prawda, że złoty?
Chłopiec odrzekł krótko:
— Ja nie wiem.
— Oj, oj! — zawołał Wotini z gniewem — jakaż to duma!
Podczas gdy to mówił, nadszedł jego ojciec, który usłyszał ostatnie wyrazy; popatrzył uważnie przez chwilę na owego chłopca, potém rzekł ostro do syna:
— Milcz! — I nachyliwszy się do jego ucha, dodał: — To niewidomy.
Wotini porwał się z ławki, zadrżał i spojrzał w twarz chłopca. Chłopiec miał oczy szkliste, bez wyrazu, bez wzroku. Stał więc jak wryty, upokorzony, zawstydzony, milczał przez chwilę, spuściwszy w dół oczy. Potém wybełkotał:
— Ach! jakże mi przykro... nie wiedziałem...
Lecz chłopiec, który wszystko zrozumiał, odrzekł z dobrym i smutnym uśmiechem:
— O! nic nie szkodzi.
Otóż Wotini jest próżny, to prawda, ale nie ma złego serca. W ciągu całéj przechadzki nie uśmiechnął się już ani razu.
Żegnajcie przechadzki w aleje Rivoli! Oto śnieg pierwszy, oto przyjaciel nas, chłopców! Od wczorajszego wieczora białe jego płatki padają, ciche, gęste, wielkie jak kwiat jaśminowy. W szkole była uciecha niemała na widok tych płatków, lecących na szyby i gromadzących się w dole okien w wielkie, białe wały; nauczyciel również poglądał i ręce sobie zacierał, i wszyscy byli radzi na myśl o gałkach ze śniegu i o ślizgawce, co niebawem nastanie, i o żywym ogniu, co zapłonie na kominku w domu. Jeden tylko Stardi nie zważał na to i siedział cały zatopiony w lekcyach podparłszy skronie pięściami. Przy wyjściu jakiż widok, jaka radość! Wszyscy rozbiegli się po ulicy, krzycząc, wywijając rękami, skacząc, drepcąc po śniegu, jak pieski po wodzie, nabierając go sobie pełne garście. Rodzice, którzy oczekiwali na zewnątrz, mieli parasole całkiem białe; hełm żołnierza straży miejskiej także był bielutki, wszystkie nasze tornistry w parę minut stały się białe. Wszyscy zdawali się nie posiadać z radości; nawet Prekossi, syn kowala, ten bledziutki, który nigdy się nie śmieje, i Robetti, ten, co dziecko od przejechania ocalił, biedaczek! i on także skakał na swoich kulach. Kalabryjczyk, który się nigdy śniegu nie dotknął, zrobił sobie z niego gałeczkę i zaczął zajadać jakby brzoskwinię. Krossi, syn przekupki warzyw, napełnił nim swój tornister, a murarczuk wszystkich do ogromnego śmiechu pobudził, bo oto gdy mój ojciec zapraszał go, aby do nas jutro przyszedł, on, mając usta pełne śniegu i nie odważając się ani go wypluć, ani téż połknąć, stał tylko, łykając i przewracając oczami, i nic nie odpowiedział. Również i nauczycielki nie szły, lecz wybiegały ze szkoły, śmiejąc się; i moja nauczycielka z pierwszéj wstępnéj, biedaczka, biegła wśród padającego śniegu, osłaniając twarz swoją woalką zieloną i kaszląc. A tymczasem setki dzieci z wydziałów poblizkich przebiegały, krzycząc i podskakując, po tym białym kobiercu, a nauczyciele, woźni i stróże miejscy wołali: „Do domu! do domu!“ — połykając płatki śniegu, które, oprócz ubielenia im brody i wąsów, jeszcze do ust trafiały. Lecz i oni także się śmieli z téj uciechy, z tego wesołego świętowania przez uczni nadeszłéj zimy...
— Wy świętujecie nadejście zimy... Ale są dzieci, co nie mają ani ubrania, ani obuwia, ani ognia. Są tysiące takich, co z wyżyn schodzą do wiosek, po długiej, uciążliwej drodze, niosąc w rękach, okrwawionych od brył ostrych lodu, kawałek drzewa dla ogrzania szkoły. Są setki szkół, niemal zasypanych śniegiem, nagich i ciemnych jak jaskinie, gdzie dzieci duszą się od dymu, lub dzwonią zębami od zimna, patrząc z przerażeniem na te białe płatki, co padają na ziemię ciągle, bez przerwy, co się kładną grubą, coraz grubszą warstwą na dachy ich chat dalekich, nad któremi wiszą w górze lodozwały. Wy świętujecie zimę, dzieci. Pomyślcie o tysiącach istot, dla których zima niesie śmierć i nędzę.
Murarczuk przyszedł dziś, cały ubrany w stare odzienie swego ojca, na którem znać jeszcze było ślady wapna i gipsu. Mój ojciec pragnął, bardziej jeszcze niż ja, aby przyszedł. Ileż nam sprawił przyjemności! Zaraz w sieni zdjął swój stary kapelusz, mokry od śniegu, i schował go do kieszeni; potém szedł naprzód, tym chodem niedbałym, opieszałym, jaki jest właściwy znużonym robotnikom, zwracając to w tę, to w owę stronę swoją twarzyczkę, okrągłą jak jabłuszko, z tym nosem podobnym do kartofla; a kiedy się znalazł w jadalnym pokoju i, powiódłszy wzrokiem dokoła, utkwił go następnie w obrazie, który przedstawia Rigoletta, garbatego nadwornego błazna, zrobił nagle tę swoją śmieszną minkę, zwaną „pyszczek zajęczy.” Niepodobna się nie rozśmiać, gdy zrobi tę minę. Zaczęliśmy się bawić drewnianemi cegiełkami. Ma on dziwną łatwość w budowaniu wież i mostów, które cudem zdają się trzymać, i pracuje nad tém uważnie, z namysłem, z cierpliwością dorosłego człowieka. W przerwach téj roboty, pomiędzy jedną wieżą a drugą, opowiadał mi o swojéj rodzinie: mieszkają na poddaszu, jego ojciec uczęszcza do szkoły wieczornéj, aby się uczyć czytać, jego matka jest praczką. I muszą go kochać rodzice, bo choć tak ubogo ubrany, lecz zabezpieczony od chłodu — i odzież starannie połatana, i krawat na szyi porządnie zawiązany ręką jego matki. Jego ojciec — jak mówił — to nie ułamek, olbrzym prawdziwy, który z trudnością przez drzwi przechodzi, ale dobry i nazywa zawsze syna: „ty mój pyszczku zajęczy;” syn natomiast jest bardzo mały. O czwartéj zjedliśmy razem podwieczorek, składający się z chleba i winogron, siedząc na sofie, a kiedyśmy wstali, nie wiem już czemu mój ojciec nie dał mi oczyścić poręczy sofy, którą murarczuk pobrudził swoją kurteczką: zatrzymał moją rękę i następnie sam nieznacznie starł ślady wapna z owej poręczy. W zabawie murarczuk zgubił guzik od kurtki i moja matka sama mu go przyszyła, a on się zaczerwienił i patrzył, jak mama przyszywała, zdziwiony i zawstydzony, dech w sobie tamując. Potém pokazywałem mu albumy z karykaturami, a on, sam tego nie spostrzegając, naśladował wszystkie te zabawne miny tak wybornie, że nawet ojciec mój śmiał się. Taki był zadowolony i rozbawiony, iż kiedy odchodził, zapomniał włożyć swój podarty kapelusz, i już na schodach, aby mi okazać swą wdzięczność, zrobił tę swoją śmieszną minkę. Nazywa się on Antoni Rabukko i ma lat osiem i osiem miesięcy...
— Wiesz-że, synu, dlaczego nie chciałem, byś oczyścił sofę? Bo czyścić ją, podczas gdyby patrzył twój towarzysz, byłoby to robić mu niemal wymówkę z tego, iż ją powalał. A to nie wypadało; najprzód, nie uczynił tego umyślnie; powtóre, to się stało z powodu odzieży jego ojca, który ubielił ją przy swej pracy, — zaś ślady pracy na ubraniu nie są wcale brudem: może być kurz, wapno, pokost, wszystko, co chcesz, ale nie brud. Praca nie brudzi. Nie mów nigdy o robotniku, który powraca z roboty: „jest brudny.” Powinieneś powiedzieć: „Ma on na ubraniu ślady swojej pracy.” Pamiętaj o tém i kochaj murarczuka, po pierwsze dlatego, że to twój towarzysz szkolny, — po drugie, że jest synem robotnika.
Śnieg wciąż pada i pada. Przykry wypadek stał się dziś, przy wyjściu ze szkoły, z powodu tego śniegu. Gromadka chłopców, zaledwie wybiegłszy na ulicę, zaczęła grać w śnieżki, a że śnieg mokry, więc téż kule z niego były twarde i ciężkie jak kamienie. Dużo ludzi przechodziło po chodnikach. Jakiś pan zawołał:
— Urwisy, przestańcie!
Właśnie w téj saméj chwili, po drugiéj stronie ulicy, rozległ się krzyk przeraźliwy i zobaczyliśmy staruszka, któremu kapelusz spadł z głowy i który chwiał się, zasłaniając twarz rękami, obok niego zaś jakiś chłopiec zawołał:
— Na pomoc, na pomoc!
Natychmiast ludzie zewsząd nadbiegli. Staruszek został uderzony śnieżką w oko. Chłopcy rozpierzchli się zaraz w różne strony, zmykając co tchu. Ja stałem przed sklepem księgarskim, do którego wszedł był mój ojciec, i spostrzegłem, jak nadbiegło kilku moich towarzyszy, którzy, wmięszawszy się pomiędzy innych, stojących przy mnie, udawali, że przyglądają się pilnie wystawie księgarskiej: był Garrone, Koretti, murarczuk i Garoffi, — ten, co marki tak zbiera. Tymczasem cały tłum zebrał się dokoła staruszka, a żołnierz straży miejskiej i kilku innych ludzi biegało to w tę, to w ową stronę, grożąc i pytając:
— Kto to? Kto to zrobił? Czyś to ty? Powiedzcie, czyja to sprawka? — i oglądali ręce chłopców, czy mokre od śniegu.
Garoffi stał obok mnie: dostrzegłem, iż drży cały i jest blady jak chusta,
— Kto? kto to zrobił? — wołali wciąż ludzie.
Wówczas usłyszałem, jak Garrone powiedział pocichu do Garoffiego:
— No, idź, idź-że, powiedz, żeś to ty; byłoby nikczemnie pozwolić na to, aby schwytali kogoś innego.
— Ależ ja nie zrobiłem tego naumyślnie! — odrzekł Garoffi, drżąc jak listek.
— To nie racya; idź, spełnij twój obowiązek — powiedział Garrone.
— Ależ ja się boję!
— Nie bój się; dla dodania ci odwagi ja z tobą pójdę.
A żołnierz i inni wołali coraz głośniéj:
— Kto? kto? kto taki? Szkło od okularów wpakował mu w oko! Pozbawili go oka! Zbóje!
Sądziłem, iż Garoffi padnie na ziemię.
— Chodź! — rzekł doń stanowczo Garrone — ja cię obronię.
I ująwszy go za ramię, popchnął na przód jak chorego. Ludzie spostrzegli to zaraz i zrozumieli wszystko; kilku nadbiegło z zaciśniętemi pięśćmi. Lecz Garrone, wysunąwszy się na przód, zawołał:
— Dziesięciuż napadnie na jednego malca?
Wówczas tamci zatrzymali się, a jakiś żołnierz ze straży miejskiéj wziął Garoffiego za rękę i poprowadził go, rozpychając tłum, do pewnego sklepu, gdzie zaniesiono rannego. Ujrzawszy go, poznałem w nim odrazu urzędnika staruszka, który ze swym małym siostrzanem mieszka w naszym domu, na czwartém piętrze. Siedział na krześle, z głową o jego poręcz opartą i z chustką na oczach.
— Nie zrobiłem tego naumyślnie! — mówił łkając Garoffi, ledwo żywy ze strachu. — Stało się to przypadkiem.
Parę osób popchnęło go gwałtownie do sklepu, wołając:
— Do nóg, do nóg! Proś o przebaczenie! — i rzuciło go o ziemię.
Lecz natychmiast dwoje silnych ramion postawiło go znowu na nogi i głos stanowczy rzekł:
— O! nie, panowie!
Był to nasz dyrektor, który widział wszystko.
— Ponieważ miał odwagę sam się stawić — dodał, — nikt nie ma prawa go poniżać.
Wszyscy milczeli.
— Proś o przebaczenie — powiedział dyrektor do Garoffiego.
Garoffi, wybuchając płaczem, objął kolana staruszka, a on, namacawszy ręką jego głowę, pogładził go po włosach. Wówczas powiedzieli wszyscy:
— Idź, chłopcze, idź, wracaj do domu!
A ojciec mój wyprowadził mnie z tłumu i rzekł mi w drodze do domu:
— Henryku, w podobnym wypadku miałżebyś ty odwagę spełnić twój obowiązek, iść i wyznać twoją winę?
Ja mu odpowiedziałem twierdząco. A on dodał:
— Daj mi słowo, słowo szlachetnego, uczciwego chłopca, że takbyś postąpił.
— Daję ci na to słowo, mój ojcze!
Garoffi zjawił się dziś w szkole bardzo wystraszony, bo się spodziewał od nauczyciela bury nielada; ale nauczyciel nie przyszedł, a ponieważ i pomocnik jego nie mógł przybyć, więc przyszła na lekcyę do nas pani Kromi, najstarsza wiekiem nauczycielka w szkole, która ma już dwóch synów dorosłych i uczyła pisania i czytania jeszcze te panie, co dziś przyprowadzają swoje dzieci do wydziału Boretti. Była smutna dzisiaj, bo jeden z jéj synów chory. Zaledwie ją chłopcy spostrzegli, wszczął się hałas w klasie. Lecz ona głosem spokojnym, powolnym, rzekła:
— Uszanujcie moje siwe włosy: nietylko jestem nauczycielką, ale i matką.
Nikt już nie pisnął, nawet i ten bezczelny Franti, który ograniczył się tylko na tém, że ukradkiem stroił jéj miny. Do klasy pani Kromi posłano Delkati, nauczycielkę mego brata, zaś na jej miejsce tę, którą zowią „mniszką,“ dlatego, że ma twarz drobną i bladą, włosy zawsze gładziutko uczesane, że zawsze ciemno ubrana, oczy ma bardzo jasne i głos tak cichy i cienki, że kiedy mówi, zdaje się, iż odmawia pacierze. I trudno zrozumiéć — powiada mama, — jakim sposobem ona, taka spokojna i nieśmiała, z tym swoim głosikiem zawsze jednakowo cichym, który zaledwie słyszéć się daje, nigdy nie krzycząc, nigdy się nie gniewając, potrafi tak dzieci w posłuszeństwie utrzymać, że ani ich słychać, że najgorsze nawet urwisy pochylają pokornie głowy, byle im pogroziła palcem, że jéj szkoła to jakby kościół; a i dlatego również zowią ją „mniszeczką.“ Ale jest jeszcze jedna, która mi się także podoba: nauczycielka z pierwszéj niższéj klasy, z numeru trzeciego, ta młodziutka, o twarzy jak róża, która ma dwa ładne dołeczki na buzi i nosi wielkie czerwone pióro u kapelusza i krzyżyk z żółtego szkła zawieszony na szyi Ta, zawsze wesoła, i w klasie jej zawsze wesoło, wiecznie się uśmiecha, mówi donośnie swoim głosem dźwięcznym, srebrzystym, jakby śpiewała, uderzając laseczką po stole i klaszcząc w dłonie, aby nakazać milczenie; potem, kiedy dzieci wychodzą, biega sama, jak dziecko, to za tém, to za owém, aby je uszykować w szeregi; a temu kołnierz podniesie, tamtemu płaszczyk zapnie, żeby się nie przeziębiły, i goni za niemi aż na ulicę, żeby się nie czubiły, i błaga rodziców, by ich nie karali w domu, przynosi pastylki dla tych, co kaszlą, i pożycza swojej mufki tym, co zziębnięci, i wiecznie jest udręczoną przez najmniejsze, które ją pieszczą i proszą o całusy, ciągnąc ją za okrycie i woalkę; ale ona pozwala im na to wszystko i każde z nich, śmiejąc się, całuje, i codzień wraca do domu z potarganą głową, w pomiętém ubraniu, cała zdyszana, ale wesoła, z temi swemi ślicznemi dołkami i z czerwoném piórem. Jest ona również nauczycielką rysunków u dziewczynek i własną swą pracą utrzymuje matkę i brata.
Właśnie to w klasie nauczycielki z czerwoném piórem znajduje się siostrzan tego staruszka urzędnika, którego w oko ugodziła śnieżka Garoffiego; widzieliśmy go dzisiaj w mieszkaniu wuja który opiekuje się nim jak synem. Ukończyłem był przepisywać opowiadanie miesięczne na przyszły tydzień: „Mały pisarz z Florencyi,“ które mi nauczyciel dał do przepisania, kiedy mój ojciec powiedział:
— Chodźmy na górę, na czwarte piętro, zobaczyć, co się téż dzieje z okiem tego biednego pana.
Weszliśmy do pokoju, niemal zupełnie ciemnego, gdzie na łóżku siedział staruszek urzędnik, cały obłożony poduszkami; obok wezgłowia siedziała jego żona, a w jednym kącie mały siostrzan bawił się cackami. Staruszek miał zawiązane oko. Bardzo był ucieszony, widząc mego ojca, — prosił, abyśmy usiedli i powiedział, że lepiéj się czuje, że nietylko oka nie straci, ale nawet już za kilka dni będzie zupełnie zdrów.
— Był to traf nieszczęśliwy — dodał; — bardzo mi żal tego biednego chłopaka, który tyle doznał strachu.
Potém zaczął mówić o lekarzu, który właśnie o téj godzinie miał przybyć dla opatrunku oka. W téj chwili ozwał się dzwonek.
— To lekarz — powiedziała żona staruszka.
Drzwi się otwarły... I kogóż ujrzałem? Garoffi, w swoim długim płaszczu, ze spuszczoną głową, stał w progu, nie odważając się wejść.
— Kto tam? — spytał chory.
— To chłopiec, który rzucił śnieżką — powiedział mój ojciec.
— O, biedny chłopczyku! — zawołał wówczas staruszek; — chodź-że, chodź, kochanku; przyszedłeś dowiedzieć się, jak się ma raniony, wszak prawda? Lepiéj mi, lepiéj, bądź spokojny, jużem prawie zdrów. Chodź tu, chodź.
Garoffi, zawstydzony tak, iż oczu podnieść nie śmiał, zwolna zbliżył się do łóżka, całym wysiłkiem woli wstrzymując się od płaczu; staruszek pogłaskał go, ale on nie mógł nic mówić.
— Dziękuję ci, chłopcze — rzekł staruszek, — idź i powiedz również twemu ojcu i twojej matce, że wszystko dobrze i żeby się nie martwili o mnie.
Ale Garoffi nie ruszał się z miejsca; zdawało się, iż chce coś powiedzieć, a nie śmie.
— No, cóż mi masz powiedzieć, czego chcesz?
— Ja... nic.
— A więc idź do domu; do widzenia, chłopcze; możesz odejść ze spokojném sercem.
Garoffi poszedł ku drzwiom, lecz tu znów się zatrzymał i obejrzał się, a następnie cały się zwrócił ku małemu siostrzanowi, który, porzuciwszy zabawki, szedł za nim, patrząc nań ciekawie. Naraz, wydobywszy z pod płaszcza jakiś przedmiot, włożył go w ręce malca, mówiąc z pośpiechem:
— To dla ciebie — i wybiegł.
Chłopczyk zaniósł ów przedmiot do wuja; na białym papierze, w którym był owinięty, było napisane: To dla ciebie. Po rozwinięciu pakietu wszyscy wykrzyknęli z podziwu. Było to owo słynne album ze zbiorem marek, które biedny Garoffi przyniósł; ten zbiór, o którym wiecznie mówił, w którym nadzieje tak świetne pokładał, który tyle go trudów kosztował; był to ów skarb biednego chłopaka, cząstka jego istoty, który teraz za uzyskanie przebaczenia złożył w ofierze.
Chodził do szkoły elementarnéj, do czwartéj klasy. Był to ładny, miły Florentczyk, lat dwunastu, o czarnych włosach i białéj twarzy, najstarszy syn pewnego urzędnika drogi żelaznéj, który mając liczną rodzinę, a bardzo lichą płacę, żył niemal w niedostatku. Ojciec jego kochał go i był dobry i pobłażliwy dla niego. Pobłażliwy we wszystkiém, oprócz tego tylko, co dotyczyło szkoły: w tym razie był wymagający i surowy, bo pragnął, aby syn czemprędzéj już znalazł się w możności dostania jakiejś posady i pomagania rodzinie. Ażeby dojść do tego w jaknajkrótszym czasie, trzeba było pracować wiele. Chłopiec uczył się pilnie, lecz ojciec pomimo to jeszcze go do nauki zachęcał. Ojciec był już niemłody, a nadto i praca nadmierna sprawiła, że się zestarzał przedwcześnie. Niemniéj wszakże, aby rodzinie środków utrzymania przysporzyć, oprócz pełnienia obowiązkowéj służby na kolei brał jeszcze tu i owdzie, gdy się zdarzyło, papiery do przepisywania do domu i znaczną część nocy na téj pracy przy stoliku przepędzał. Ostatniemi czasy dostał był w pewnéj redakcyi, która wydawała gazetę i książki zeszytami, robotę stałą, polegającą na tém, by na gotowych opaskach wypisywać imiona i adresy prenumeratorów; za każde pięćset takich papierowych pasków, opatrzonych czytelnym i foremnym napisem, pobierał zapłaty trzy franki. Ale ta praca nużyła go bardzo i często się na to przed swą rodziną uskarżał przy obiedzie.
— Oczy moje się psują — mawiał, — ta nocna praca mnie zabija.
Syn powiedział doń pewnego razu:
— Tatku, pozwól mnie pracować za siebie; wiesz, że i ja mniéj więcej tak samo napisać potrafię.
Ale ojciec odrzekł.
— Nie, nie, synku; ty masz się uczyć; twoja szkoła jest rzeczą o wiele ważniejszą, niż te opaski; miałbym wyrzut sumienia, gdybym ci choć godzinę od nauki ujął; dziękuję, ale nie chcę i nie mów mi o tém więcéj.
Syn wiedział, iż w takich rzeczach skoro ojciec raz powiedział: nie, to już żadne nalegania nie pomogą. — i umilkł. Lecz nie dał za wygranę i oto jak sobie poradził.
Wiedział, że równo o północy ojciec pisać przestaje i ze swego gabineciku udaje się do sypialnego pokoju. Nieraz sam słyszał, jednocześnie z wydzwonieniem północy na zegarze, posunięcie krzesła i powolny chód ojca. Pewnej nocy, zaczekawszy, aż się ojciec do łóżka położy, wstał, ubrał się cichutko, poszedł poomacku do gabinetu, zapalił na nowo lampę naftową, usiadł przy biurku, na którem leżał cały stos białych pasków oraz spis adresów, i zaczął pisać, naśladując o ile możności charakter ojca. I pisał ochoczo, zadowolony, chociaż z pewnym strachem, a zapisanych opasek stos się powiększał; od czasu do czasu kładł pióro, aby potrzeć ręce, i znowu brał się do roboty z większym jeszcze zapałem, ucha nadstawiał, uśmiechał się. Sto siedemdziesiąt pasków zapisał: jeden frank! Wówczas zatrzymał się, pióra odłożył na to samo miejsce, zkąd je był wziął, zagasił lampę i na palcach powrócił do łóżka.
Tego dnia w południe ojciec w dobrym humorze zasiadł do stołu. Nic nie spostrzegł, niczego się nie domyślał. Pracę tę swoją. wykonywał machinalnie, mierząc ją na godziny i myśląc o czem innem, i nie liczył zapisanych opasek, aż dnia następnego.
Usiadł więc do stołu wesoły i, klepiąc ręką po ramieniu syna, powiedział:
— Ej, Julku! jeszcze z tego twego ojca lepszy robotnik, niż myślałeś. W ciągu dwóch godzin wczorajszego wieczora zrobiłem o dobrą trzecią część więcej, jak zwykle. Ręka jeszcze żwawa, a i oczy pełnią jeszcze swą powinność.
A Julek ucieszony milczał, tylko sobie mówił w duchu: „Biedny ojczulek! Oprócz zarobku, robię mu jeszcze i tę przyjemność, iż mu się zdaje, że odmłodniał. A więc odwagi!“
Ośmielony tak dobrym początkiem, następnej nocy, kiedy północ wybiła, znowu wstał i zabrał się do pracy. I tak czynił przez kilka nocy. A ojciec niczego się nie domyślał. Pewnego razu jedynie powiedział zdziwiony:
— Nie rozumiem doprawdy. Tyle nafty wychodzi w tym domu od niejakiegoś czasu!
Julek drgnął, ale ta uwaga ojca przeszła bez następstw. Praca po nocy trwała daléj. Jednakże przez takie ujmowanie sobie paru godzin snu co nocy Julek niedostatecznie wypoczywał, z rana wstawał znużony, a wieczorem, przygotowując lekcye do szkoły, wszelkich sił dobywał, aby nie zadrzemać, tak mu się sklejały powieki. Pewnego wieczora po raz pierwszy w życiu usnął na kajecie.
— Odwagi! odwagi! — zawołał nań ojciec, klaszcząc w dłonie. — Daléj, żwawo do roboty!
On się ocknął i zabrał się na nowo do nauki. Ale następnego wieczora, a również i dni następnych, powtórzyło się to samo, i nawet było coraz gorzéj; biedak drzemał nad książką, wstawał później niż zwykle, lekcyi się uczył z wysiłkiem, zdawał się być zniechęconym do nauki. Ojciec zaczął mu się uważnie przyglądać, potem zamyślać się, nareszcie robić mu wymówki. Dotąd nigdy mu ich robić nie potrzebował!
— Julku — powiedział mu pewnego rana, — coś mi się nie śpieszysz... W tém coś jest, tyś nie ten, co dawniéj. To mi się nie podoba. Pamiętaj, cała nadzieja rodziny na tobie. Jestem z ciebie niezadowolony, rozumiesz?
Na tę wymówkę, pierwszą naprawdę surową wymówkę, jaką odbierał, chłopak się zmieszał i zatrwożył.
„Tak — pomyślał sobie, — to prawda; tak trwać daléj nie może; trzeba wszystkiego zaniechać.“
Ale tego samego dnia wieczorem, podczas obiadu, ojciec jego powiedział wesoło:
— Wiecie, iż w tym miesiącu zarobiłem o trzydzieści dwa franki więcéj niż w zeszłym za te opaski.
I mówiąc to, wyciągnął z kieszeni papierową torebkę z cukierkami, które kupił, aby sprawić fetę swej dziatwie z powodu tak nadspodziewanego zarobku, a które wszyscy powitali, klaszcząc w ręce z radości. Wówczas i Julek nabrał otuchy i powiedział sobie w duchu:
„Nie, drogi, biedny ojczulku, nie przestanę cię zwodzić; wszystkich sił dobędę, aby się w ciągu dnia uczyć porządnie; lecz w nocy będę pracował, jak dotąd: i dla ciebie i dla innych.“
A ojciec rzekł:
— O trzydzieści dwa franki więcéj! Jestem bardzo zadowolony... Tylko oto ten tam — i wskazał na Julka, — ten mnie martwi.
Julek zniósł wymówkę w milczeniu, połykając łzy, które go za gardło ścisnęły, ale jednocześnie uczuł w sercu wielką jakąś błogość. I daléj ze wszystkich sił pracował. Ale dodając niewywczas do niewywczasu, znużenie do znużenia, coraz bardziej siły swoje nadwątlał i coraz mu trudniéj było walczyć z samym sobą. Taki stan rzeczy trwał już od dwóch miesięcy. Ojciec robił synowi częste wymówki i poglądał nań z coraz większém niezadowoleniem.
Pewnego dnia poszedł do nauczyciela, aby od niego wiadomości zasięgnąć, a nauczyciel powiedział mu:
— Tak na ogół nieźle jest, nieźle, bo ma zdolności. Ale nie widzę już w nim tej ochoty do nauk, co dawniéj. Ćwiczenia piśmienne robi jaknajkrótsze, znać w nich pośpiech, pisze brzydko. O! mógłby daleko więcéj robić, daleko więcéj!
Tego wieczora ojciec wziął chłopca na stronę i zaczął mu czynić wyrzuty tak gorzkie, jakich jeszcze nigdy nie słyszał.
— Juliuszu — rzekł, — ty widzisz, że ja pracuję ciężko, że zdrowie, życie dla rodziny poświęcam. A ty nie masz serca ani dla mnie, ani dla braci, ani dla twojéj matki!
— Ach! nie, ojcze, nie! nie mów tego! — zawołał Julek, wybuchając płaczem, i już usta otworzył, aby wszystko wyznać.
Lecz ojciec przerwał mu, mówiąc:
— Znasz nasze położenie; wiesz, że każdy z nas ofiary ponosić musi, że każdy powinien mieć dobre chęci. Ja sam, widzisz, powinienbym był dwa razy tyle pracować. Liczyłem, że w tym miesiącu dostanę od zarządu kolei z jakie sto franków nagrody, a tymczasem dziś rano dowiedziałem się, iż nic mi nie dadzą!
Na tę wiadomość owo wyznanie, które miał Julek uczynić, zamarło mu na ustach; w jednéj chwili zmienił postanowienie i rzekł sobie w duchu:
„A więc odwagi!... Nie, ojcze, ja ci nic nie powiem, nie wyjawię tajemnicy, aby módz pracować dla ciebie; za tę boleść, którą ci sprawiam, wynagradzam cię w inny sposób; dla szkoły zawsze dość się nauczę, by dostać promocyę; pomagać ci w pracy na życie, ulżyć ci trudu, który cię zabija — to rzecz najpierwsza!“
I pracował daléj. I znowu upłynęły dwa inne miesiące trudu w nocy, znużenia we dnie, wysiłków rozpaczliwych ze strony syna i gorzkich wyrzutów od ojca. Ale najsmutniejszém było to, iż ojciec coraz bardziéj obojętniał dla chłopca, rzadko doń przemawiał, jak gdyby to był syn niedobry, zepsuty, po którym niczego się już dobrego spodziewać nie było można; nawet oczy niemal od niego odwracał, aby się z jego wzrokiem nie spotkać. Julek to widział i cierpiał niewypowiedzianie, a kiedy jego ojciec odwracał się w inną stronę, on ukradkiem, wyciągając usta, posyłał mu całusa, z wyrazem smutku, miłości i żalu; i z téj żałości i z téj pracy nad siły chudł i bladł coraz bardziéj i coraz bardziéj musiał zaniedbywać nauki. Rozumiał zresztą dobrze, iż raz przecie trzeba już będzie z tém skończyć, i co wieczór mówił sobie:
„Téj nocy już nie wstanę, nie pójdę.“
Ale gdy północ wybiła, w chwili, w któréj byłby powinien właśnie umocnić się w swém postanowieniu, doznawał jakby wyrzutu sumienia; zdawało mu się niemal, iż, pozostając w łóżku, uchyla się od spełnienia obowiązku, że ojca i rodzinę na jednego franka okrada. I wstawał, myśląc, że prędzej czy później ojciec jego w nocy się obudzi i zejdzie go niespodzianie, lub też że prawdę wykryje przypadkiem, przeliczywszy kiedyś po pracy opaski, i że wówczas wszystko się skończy samo przez się, bez pomocy jego wyznania, którego nie miał siły uczynić. I pracował jak dawniej. Ale pewnego wieczora, przy obiedzie, ojciec wyrzekł słowo, które miało się stać rozstrzygającem dla chłopca. Matka, popatrzywszy na niego i widząc, że, jak się jej zdało, jest bardziéj blady i zmieniony niż zwykle, powiedziała:
— Julku, tyś chory! — A potém, zwracając się do ojca, dodała z niepokojem: — Julek chory. Patrz, jaki blady! Moje ty dziecko, co tobie?
Ojciec ledwie nań spojrzał i, zwracając oczy w inną stronę, rzekł:
— Nieczyste sumienie psuje i zdrowie. Nie tak on wyglądał, kiedy był pilnym uczniem i dobrym synem.
— Ależ on chory naprawdę! — zawołała matka.
— Nic to mnie już nie obchodzi! — odpowiedział ojciec.
Na te słowa jakby kto nożem pchnął w serce biednego chłopczyny. Ach! to już ojca nic nie obchodziło! Tego ojca, co drżał niegdyś cały, gdy synek zakaszlał. Więc już go nie kocha, więc to już pewno, że dla serca ojcowskiego tak jakby nie istniał!...
„O, mój ojcze — powiedział sobie w duchu, z sercem ściśnionem boleścią, — teraz naprawdę już dosyć... Już zaniecham wszystkiego; ja bez twojej miłości żyć nie mogę, muszę ją całą, odzyskać, powiem ci wszystko, nie będę cię więcej oszukiwał, będę się uczył jak dawniéj; niech się dzieje, co chce, byleś mnie znowu kochał, biedny mój ojcze! O, tym razem jestem pewny, że postanowienia nie zmienię!“
Niemniéj wszakże jeszcze i téj nocy zbudził się i wstał, więcej z nawyknienia, które staje się jakby drugą naturą, niż dla czego innego; a kiedy wstał, wówczas zapragnął pójść choć na chwil kilka, wśród ciszy nocnej, po raz ostatni do tego pokoiku, gdzie przez czas tak długi pracował pokryjomu, z sercem pełnem czułości i zadowolenia. I gdy się znalazł znów przed tym stolikiem z lampą zapaloną i gdy spojrzał na te białe paski, na których już nie miał nigdy wypisywać owych nazwisk miast i osób, które teraz znał wszystkie na pamięć, dziwny go smutek ogarnął i, nie namyślając się dłużéj, ruchem szybkim, stanowczym, pochwycił za pióro, aby znowu zwykłą pracę rozpocząć. Ale wyciągając rękę, potrącił o jakąś książkę, a ta spadła na ziemię. Krew rzuciła mu się do głowy. Gdyby się ojciec obudził! Wprawdzie nie zeszedłby go na złym uczynku — przecież on sam postanowił już wszystko mu wyznać, — a jednak gdyby usłyszał zbliżające się te kroki w ciemności... gdyby się jego matka obudziła i zlękła... gdyby ojciec odkrył wszystko i (to mu po raz pierwszy na myśl przyszło) miał doznać upokorzenia wobec niego, wobec syna...
Wszystko to go przeraziło. Stał chwilę jak wryty. Słuch wytężył, dech zatrzymał... Żaden go szmer nie doleciał. Przyłożył ucho do zamka u drzwi, które się znajdowały tuż za nim: cisza. Cały dom spał. Jego ojciec się nie obudził. Uspokoił się i zaczął pisać. Stos opasek coraz się zwiększał. Doszedł doń odgłos miarowy kroków żołnierza straży miejskiéj z pustej ulicy, potém turkot powozu, który ustał nagle; potém, po pewnéj chwili, stuk szeregu wozów, które przeciągały zwolna, potém cisza głęboka, przerywana jedynie od czasu do czasu szczekaniem dalekiem czujnego psa. Więc pisał i pisał.
A tymczasem jego ojciec stał za nim: obudził się, gdy spadła książka, wstał i czekał na stosowną chwilę; turkot wozów zagłuszył szmer jego kroków i słabe skrzypnięcie drzwi otwieranych; stał za nim — siwą swą głowę pochylił nad czarnowłosą główką syna i widział, jak pióro biegało po papierze — i w jednej chwili wszystko odgadł, wszystko przypomniał, wszystko zrozumiał, a żal i boleść i rozczulenie niezmiernie wstrząsły mu duszą i trzymały go tam nieruchomie, jak przykutego za krzesłem jego dziecka. Nagle Julek krzyknął przeraźliwie — dwoje ramion konwulsyjnie ścisnęło mu głowę.
— Ach, tato! tato! przebacz! przebacz! — zawołał, poznając swego ojca po płaczu.
— Ty mi przebacz — odrzekł ojciec, łkając jak dziecko i pokrywając mu czoło pocałunkami. — Zrozumiałem wszystko, wiem wszystko... to ty, ty mi przebacz, drogie, święte dziecko moje! Chodź, chodź ze mną!
I poprowadził go, a raczéj go zaniósł do łóżka jego matki, która już nie spała, popchnął go w jej ramiona i powiedział:
— Uściskaj tego syna, tego anioła, który od czterech miesięcy nie śpi i pracuje za mnie, a ja mu serce zakrwawiam, jemu, który na chleb dla nas zarabia, a on milczy cierpliwie!
Matka przycisnęła go do piersi, nie mogąc czas jakiś słowa wymówić, potém rzekła:
— Idź spać natychmiast, dziecko ty drogie, idź spać, wypocznij! Zanieś go do łóżka.
Ojciec wziął go w ramiona, zaniósł do swego pokoju, położył do łóżka wśród pieszczot i rozczulenia, poprawił mu poduszki i kołderkę.
— Dziękuję, tatko, dziękuję — powtarzał Julek, — dziękuję; ale niech i tatko już idzie spać; ja taki szczęśliwy, niech tatko idzie do łóżka.
Ale ojciec nie chciał odejść, nim syn nie zaśnie; usiadł przy łóżku, wziął go za rękę i powiedział:
— Śpij, śpij, synku mój drogi!
I Julek, znużony, zasnął nakoniec i spał wiele, wiele godzin, używając po raz pierwszy od czterech miesięcy snu spokojnego, w którym mu się śniło o miłych, wesołych rzeczach; a otworzywszy wreszcie oczy, gdy już oddawna słonko świeciło, naprzód uczuł, potem zobaczył obok swej piersi na brzegu łóżeczka opartą siwą głowę swojego ojca, który w ten sposób noc spędził i spał jeszcze z czołem przy jego sercu.
Stardi, z naszej klasy, miałby z pewnością, tyle siły woli, aby zrobić to samo, co mały Florentczyk. Dziś z rana zaszły dwa ważne wypadki w szkole: Garoffi szalał z radości, bo mu oddano napowrót jego album, z dodatkiem trzech marek rzeczypospolitéj Guatemala, których już od trzech miesięcy poszukiwał, — a Stardi dostał drugi medal. Stardi pierwszy w klasie po Derossim! Wszyscy się zdumieli. I któżby to powiedział w październiku, kiedy ojciec przyprowadził do szkoły tego mruka w zielonej kurcie, w któréj wyglądał jak w worku, i rzekł do nauczyciela w obecności wszystkich:
— Wiele cierpliwości z nim będzie potrzeba, gdyż głowę ma tępą!
Wszyscy z początku nazywali go kapuścianą głową. Lecz on sobie powiedział: „Albo pęknę, albo celu dopnę,“ i jak się zawziął, tak się już uczył i we dnie, i w nocy, i w szkole, i w domu, i na przechadzce, z zaciśniętemi zębami i pięściami, cierpliwy jak wół, uparty jak muł, i tak kując bez wytchnienia, nie dbając na docinki i żarty, kopiąc nogami tych, co mu przeszkadzali, wyprzedził innych, — wyprzedził on, ta tępa głowa! W arytmetyce nie rozumiał nic zgoła, jego ćwiczenia piśmienne pełne były niedorzeczności, nie potrafił spamiętać ani jednego okresu — a dziś rozwiązuje rachunkowe zadania, pisze poprawnie i z sensem, a lekcye wydaje tak gładko, jakby śpiewał piosenkę. Jego siłę woli iście żelazną można odgadnąć po tém, jak wygląda: pękaty, głowa niemal kwadratowa tuż przy karku, szyi prawie nic, ręce krótkie i grube, głos szorstki, mocny. Wszystko dlań do nauki podatne, nawet kawałki gazet, nawet teatralne ogłoszenia — a za każdym razem, gdy ma dziesięć soldów w kieszeni, zaraz sobie kupuje książkę; już złożył mały księgozbiór — i pewnego dnia, w chwili dobrego humoru, wymknęła mu się obietnica, że mnie kiedyś zaprowadzi do siebie, aby go pokazać. Nie rozmawia z nikim, nie bawi się z nikim, siedzi wiecznie w téj swojej ławce, z pięściami przy skroniach, nieruchomy jak głaz i słucha nauczyciela. Ileż to on musiał pracować, biedny Stardi! Nauczyciel, pomimo że był w złym humorze i zniecierpliwiony, powiedział mu to dziś rano, kiedy mu medal oddawał:
— Dobrze, Stardi; kto wytrwa, zwycięży!
Ale Stardi wcale się z tego być dumnym nie zdawał, nie uśmiechnął się nawet, a zaledwie wróciwszy z medalem do ławki, pięściami podparł skronie, swoim zwyczajem jeszcze bardziéj nieruchomie, i z większą jeszcze uwagą zaczął się wsłuchiwać w słowa nauczyciela. Lecz najciekawsza rzecz była przy wyjściu: tu czekał na niego jego ojciec, cyrulik — jak on tęgi, pękaty, z wielką twarzą i z grubym głosem. Ojciec ani się spodziewał owego medalu i zrazu nie chciał uwierzyć, aby syn mógł go dostać, aż nauczyciel musiał w ostatku sam go o tém zapewnić; wówczas, przekonany, iż to prawda, rozśmiał się, uderzył syna dłonią silnie po karku i zawołał głośno:
— A toś mi zuch! Zuch z ciebie, synalu! — i patrzył na niego ze zdziwieniem, z uśmiechem.
I wszyscy chłopcy uśmiechali się dokoła, oprócz jednego tylko, oprócz samego Stardiego. Jego duża głowa zaprzątnięta już była w téj chwili rozmyślaniem nad jutrzejszą lekcyą.
Twój towarzysz Stardi nie uskarża się nigdy, jestem tego pewny, na swego nauczyciela. Nauczyciel był w złym humorze i zniecierpliwiony — powiedziałeś ty, Henryku, z widocznem niezadowoleniem, jakby z urazą. A pomyśl-no, ile to razy ty sam okazujesz niecierpliwość, i to komu? twemu ojcu i twojej matce, tym, względem których twoja niecierpliwość jest występkiem. Twój nauczyciel ma powody do tego, aby się czasem zniecierpliwił. Pomyśl, od ilu to już lat pracuje on z wami i dla was, a chociaż wśród uczni ma i miał wielu życzliwych i dobrych, na iluż to on jednak natrafił złych, niewdzięcznych, którzy nadużywali jego dobroci i ocenić, jego trudów nie umieli — bo, niestety, wogóle więcéj wy mu przyczyniacie zmartwień, niż pociechy. Pomyśl, iż nawet najłagodniejszy, najbardziéj cierpliwy w świecie człowiek, postawiony na jego miejscu, nie potrafiłby czasem zapanować nad gniewem. A zresztą, gdybyś ty wiedział, ile to razy wasz nauczyciel musi na lekcyę iść chory, dlatego jedynie, iż jego choroba nie jest tak poważną, aby mógł wziąć urlop, i niecierpliwi się, bo jest cierpiącym, i wielką boleść sprawia mu to, że właśnie wy tego nie widzicie, że nadużywacie jego sił! Szanuj, kochaj twego nauczyciela, mój synu. Kochaj go, bo twój ojciec kocha go i szanuje: bo on życie swoje poświęca dla dobra tylu chłopców, którzy o nim zapomną; kochaj go, bo ci umysł otwiera, oświeca, bo duszę ci kształci; bo kiedyś, gdy już będziesz człowiekiem dorosłym i gdy już i ja i on zejdziemy z tego świata, jego obraz często ci będzie stawał przed oczami, obok mego obrazu, i wówczas to ów wyraz znużenia i bólu, który się teraz odbija czasem na jego zacnéj twarzy, a na który dzisiaj nie zważasz, przypomni ci się i smutkiem cię napełni po latach trzydziestu; i będziesz się wstydził i będziesz żałował, żeś go nie kochał, żeś się źle z nim obchodził. Kochaj twego nauczyciela, bo on należy do téj wielkiéj rodziny tysięcy rozmaitych nauczycieli po całéj Italii, którzy są jakby ojcami umysłowymi tylu milionów chłopców, co wzrastają wraz z tobą — pracownicy cisi, którzy przygotowują dla naszego kraju nowe pokolenie. Nie będę się czuł zadowolonym z tego przywiązania, jakie ty masz dla mnie, jeżeli go nie będziesz miał również i dla tych wszystkich, którzy dobrodziejstwo ci świadczą, a wśród takich najpierwszym po rodzicach jest twój nauczyciel. Kochaj go, jakbyś kochał swego brata; kochaj go, gdy cię chwali i kiedy cię gani, kiedy jest sprawiedliwy i kiedy ci się zdaje, że niesłusznie postąpił; kochaj go, gdy jest wesół i miły, i kochaj go jeszcze bardziéj, kiedy smutnym go widzisz. Kochaj go zawsze. I zawsze z uszanowaniem wymawiaj to imię „nauczyciel,” które po imieniu ojca jest najbardziej szlachetne, najsłodsze z tych, jakiém człowiek innego człowieka zwać może.
Mój ojciec miał słuszność: nauczyciel był w złym humorze, bo był niezdrów — i od trzech dni rzeczywiście zamiast niego przychodzi zastępca, ów mały, bez zarostu, co to wygląda jak młodzik. I brzydka rzecz się stała dzisiejszego rana: Już dnia pierwszego i drugiego hałasowano i dokazywano w klasie, bo ten młody zastępca ma wiele cierpliwości i wciąż tylko powtarza:
— Dzieci, cicho, cicho; proszę was, cicho!
Ale tego rana przebrali już miarę. Wrzawa była taka, że słów nauczyciela nikt nie mógł słyszeć; a on przekładał, prosił — lecz to nic nie pomagało. Dwa razy dyrektor ukazywał się we drzwiach i patrzył. Lecz skoro tylko odszedł, zaraz się hałas wszczynał na nowo, jakby na jakim jarmarku. Naprófno Garrone i Derossi zwracali się na wszystkie strony i na migi pokazywali towarzyszom, że to wstyd, żeby dali pokój — nikt na to nie zważał. Tylko Stardi siedział spokojnie, z łokciami na pulpicie ławki i z pięściami przy skroniach, myśląc, być może, o swym sławnym księgozbiorze; i Garoffi, ten z krogulczym nosem, który był całkiem pogrążony w układaniu spisu przedpłacicieli na loteryę po dwa centesimi za bilet, wygranę któréj miał stanowić kałamarz kieszonkowy. Inni gadali i śmieli się, urządzali niby muzykę zapomocą piór stalowych, wbitych ostrzem w ławkę, po których, dając w nie lekkie szczutki, brzękali, i ciskali na siebie gałeczkami z pożutego papieru, puszczanemi zapomocą gumowych sznureczków. Biedny zastępca naszego nauczyciela to tego, to owego z malców chwytał za ramię, trząsł nimi, a jednego postawił nawet do kąta — wszystko napróżno! Nie wiedział już sam, co ma począć, tracił głowę, prosił:
— Ależ czemu to robicie? Chcecież koniecznie, abym surowo z wami się obszedł? — Potém tłukł w stół pięściami i wołał głosem, w którym czuć było wściekłość i łzy: — Cicho! cicho! cicho!
Żal było patrzeć na niego. Lecz hałas wzrastał ciągle. Franti puścił nań papierową strzałę, jedni miauczeli jak koty, inni rozdawali kuksy na prawo i na lewo — zamęt był nieopisany; wtém niespodzianie wszedł woźny i powiedział:
— Panie nauczycielu, pan dyrektor prosi.
Nauczyciel wstał i wyszedł szybko, rozpaczliwie machnąwszy ręką. Wówczas hałas wzmógł się jeszcze bardziéj. Lecz naraz Garrone porwał się z miejsca i z twarzą zmienioną, z zaciśniętemi pięściami, zawołał głosem, przerywanym od gniewu.
— Przestańcie! Jesteście bydlętami! Nic sobie z niego nie robicie, bo on dobry. Gdyby wam kości wygrzmocił, siedzielibyście cicho jak trusie. Zgraja z was tchórzów nikczemnych, nic więcéj! Pierwszego, który mi się jeszcze waży dokazywać i drwić sobie z nauczyciela, ja czekam przy wyjściu i zęby mu wybiję, przysięgam, chociażby wobec jego rodzonego ojca!
Wszyscy umilkli. Ach! jakże piękny był w tej chwili Garrone, z temi oczami, pałającemi szlachetnem oburzeniem i gniewem! Jak lew młody wyglądał. Popatrzył na najzuchwalszych, na każdego z osobna, i wszyscy pospuszczali głowy. Kiedy młody zastępca powrócił do klasy z zaczerwienionemi oczami, cicho już było, nikt ani pisnął. Stał chwilę zdziwiony. Ale następnie, widząc Garrona z twarzą jeszcze rozczerwienioną, z drżącemi od gniewu rękami, odgadł wszystko i powiedział doń głosem, w którym dźwięczało takie uczucie, jakby do najmilszego brata przemawiał:
— Dziękuję ci, Garrone.
Byłem u Stardiego, który mieszka naprzeciw szkoły, i naprawdę doznałem pewnej zazdrości, oglądając jego księgozbiór. Stardi nie jest bynajmniéj bogaty i nie może wiele książek kupować, — lecz swoje książki, zarówno w szkole, jak i te, które mu darowują rodzice lub krewni, szanuje bardzo, każdy zaś sold, który mu dadzą, odkłada, zbierając grosz do grosza, i następnie wydaje w księgarni; w ten sposób złożył już sobie mały księgozbiór, a gdy jego ojciec spostrzegł, iż ma to zamiłowanie, kupił mu piękną szafkę z orzechowego drzewa, z zielonemi firaneczkami, i kazał pooprawiać dla niego prawie wszystkie tomy w takie barwy, w jakie on sam życzył. Tak więc teraz podchodzi Stardi do szafy, pociąga za sznurek, zielona firanka usuwa się na bok i ukazują się trzy szeregi książek barw rozmaitych, wszystkie w porządku, nowe, świecące, ze złotemi tytułami na grzbiecie oprawy, powieści, podróże, poezye; a jest też wiele książek z rysunkami. A on umie dobrze dobierać barwy: tomy białe stawia obok czerwonych, żółte obok czarnych, niebieskie przy białych, tak, że pięknie wyglądają i że je widać zdaleka; a od czasu do czasu to się zabawia zmienianiem szyku na inny. Już sobie katalog sporządził. Jest niby bibliotekarzem. Wiecznie ma z temi książkami robotę: to je z kurzu wyciera, to przegląda, to opatruje oprawę; a trzeba widzieć, z jaką to uwagą, jak ostrożnie otwiera je temi swemi grubemi, krótkiemi rękami, dmuchając między karty, — to téż wszystkie wydają się nowiuteńkie. A ja, com tyle już książek poniszczył!... Jakaż to uciecha dla niego, za każdą książką, co kupi, wygładzać ją, chować do szafy, znów ją wyjmować, aby na wszystkie strony oglądać, i strzedz i chować jak skarb najdroższy. W ciągu całéj godziny nic innego nie pokazał. Od zbytniego czytania trochę oczy go bolą. Po niejakim czasie wszedł do pokoju jego ojciec, który jest mocny i gruby, jak on, i głowę ma taką samą. Palnął dwa czy trzy razy syna po karku, mówiąc do mnie tym swoim silnym głosem:
— No i cóż ty o nim powiesz, hę? o téj kapuścianéj głowie? Jest to głowa, która będzie coś warta, już ja ci za to ręczę!
A Stardi przymykał tylko oczy pod tą rubaszną pieszczotą ojcowską, jak wielki pies myśliwski. Ja nie wiem czemu, ale nie miałem jakoś odwagi z nim żartować; trudno mi było w to uwierzyć, że ten chłopiec zaledwie o rok jeden jest starszy ode mnie, a kiedy mi powiedział: „Do widzenia“ na progu mieszkania, z tą swoją twarzą, która wygląda jak wiecznie zachmurzona, o małom mu nie odrzekł: „Moje uszanowanie“ — jak dorosłemu. Powiedziałem o tem następnie memu ojcu w domu:
— Nie pojmuję. Stardi nie ma bystrości umysłu, ani pięknego układu, jest śmieszną, niemal dziwaczną postacią, a jednak wobec niego czuję pewną nieśmiałość.
— Bo jest to chłopak z charakterem — odrzekł mój ojciec.
A ja dodałem:
— W ciągu godziny, którą spędziłem u niego, nie wiem, czy słów pięćdziesiąt powiedział, nie pokazał mi ani jednéj zabawki, nie rozśmiał się ani razu, a jednak miło mi tam było.
— To dlatego, że go szanujesz — odpowiedział ojciec.
Tak, ale i Prekossiego ja szanuję, a nawet powiedzieć, iż go szanuję, to jeszcze zamało. Prekossiego, syna kowala, tego drobnego, szczupłego i bladego, co ma oczy takie dobre i smutne i minkę wystraszoną, — tego, co taki nieśmiały i mówi każdemu: „przepraszam,“ — co to zawsze jakiś niedomagający, a jednak, pomimo to, tak pilnie się uczy. Ojciec jego upija się wódką, wraca do domu pijany i bije go bez najmniejszego powodu, a książki i kajety lecą w różne kąty od jednego zamachu tego pijanicy; i biedny malec przychodzi do szkoły z sińcami na twarzy, czasem z twarzą całą zapuchniętą i oczami zaczerwienionemi od gwałtownego płaczu. Ale nigdy, nigdy nie można go doprowadzić do tego, aby powiedział, iż go ojciec wybił.
— Twój ojciec bił ciebie! — mówią doń towarzysze.
A on zaraz woła:
— Nieprawda, nieprawda! — żeby na ojca nie ściągnąć pogardy.
— Tę kartę toś nie ty spalił — mówi doń nauczyciel, pokazując mu jego piśmienne wypracowanie na wpół spalone.
— To ja — odpowiada drżącym głosem, — upuściłem ją niechcący na ogień w kominku.
A jednak wiemy to wszyscy dobrze, iż to jego ojciec, będąc pijanym, kopnięciem nogi stół i lampę przewrócił, podczas kiedy on siedział nad swemi lekcyami. On mieszka w naszym domu, na poddaszu, na innych schodach, a odźwierna opowiada wszystko mojéj matce; moja siostra Sylwia raz z tarasu jego krzyk słyszała, gdy go ojciec zepchnął głową w dól ze schodów za to, że poprosił o pieniądze, by kupić gramatykę. Ojciec jego pije, nie pracuje, a rodzina cierpi głód i nędzę. Ileż to razy Prekossi przychodzi do szkoły na czczo i ukradkiem zajada bułeczkę, którą mu da Garrone, albo jabłuszko, które mu przynosi nauczycielka o czerwoném piórku, co była jego nauczycielką w pierwszéj klasie! Ale nigdy nie powie:
— Jestem głodny, ojciec mi jeść nie daje.
Jego ojciec przychodzi czasem po niego, kiedy się przypadkiem znajdzie w pobliżu szkoły: blady, chwiejący się na nogach, z twarzą ponurą, z włosami potarganemi, spadającemi mu aż na oczy, z czapką na bakier; i biedny chłopak drży cały, gdy go na ulicy spostrzeże, lecz biegnie doń z uśmiechem, — ojciec zaś zdaje się go nie widziéć i myśléć o czém inném. Biedny, biedny Prekossi! Zeszywa sobie, jak może, poszarpane kajety, pożycza książki, aby się uczyć lekcyi, porozdzieraną koszulę spina sobie szpilkami, a litość bierze patrzeć, jak się morduje na lekcyi gimnastyki w tych ogromnych buciskach, które mu się wykręcają na nogach, w tych majtkach, które mu się wloką po ziemi, w téj kurtce długiéj, wielkiéj, z rękawami zawiniętemi po łokcie. I uczy się pilnie, szczerze; byłby niezawodnie jednym z pierwszych w klasie, gdyby w domu mógł pracować spokojnie. Dzisiejszego rana przyszedł do szkoły ze śladami paznokci na policzku i wszyscy zaraz powiedzieli:
— To twój ojciec cię podrapał, tym razem już nie możesz się zapierać, to on cię tak ładnie oporządził. Idź, powiedz o tém dyrektorowi, aby go kazał zawezwać do policyi.
Lecz on powstał cały czerwony i głosem drżącym z oburzenia zawołał:
— Nieprawda! Nieprawda! Mój ojciec nigdy mnie nie bije!
Lecz późniéj, podczas lekcyi, łzy gorzkie padały mu z oczu na ławkę, a kiedy ktokolwiek spojrzał na niego, to się starał uśmiechać, aby się nie zdradzić. Biedny Prekossi! Jutro mają przyjść do mnie Derossi, Koretti i Nelli, i jego także chcę prosić, by przyszedł. Jeżeli przyjdzie, zatrzymam go na podwieczorek i razem go zjemy; podaruję mu co będę mógł z książek, cały dom do góry nogami przewrócę, by go zabawić, rozerwać; napełnię mu kieszenie ciastkami i owocami, aby choć raz widzieć go wesołym, jego, tego biedaka, co tyle ma męztwa i tyle słodyczy!
Oto dla mnie jeden z najpiękniejszych czwartków w tym roku. O samej drugiej przyszli do nas Derossi, Koretti i Nelli garbusek; Prekossiego ojciec nie puścił. Derossi i Koretti, wchodząc, śmieli się jeszcze, gdyż, jak mówili, spotkali na ulicy Krossiego, syna przekupki jarzyn — tego, co ma rękę uschniętą i rude włosy, — niósł on na sprzedaż olbrzymią głowę kapusty, a za sold, otrzymany ze sprzedaży kapusty, miał następnie kupić sobie pióro; i był uradowany nad wyraz, gdyż jego ojciec pisał z Ameryki, żeby go lada dzień czekali. Ach! jakież to miłe były te dwie godziny, które spędziłem razem z towarzyszami! Derossi i Koretti są to dwaj najweselsi chłopcy z całej klasy; ojcu memu niezmiernie się podobali. Koretti był ubrany, jak zawsze — w swoją kurtkę czekoladową i czapeczkę z kociej skóry. Dziwny, naprawdę, to chłopiec: nie usiedzi ani chwili spokojnie, żywy jak ogień, ciągleby coś robił, kładł, przekładał, przewracał, majstrował. Dziś już wyładował był, nosząc na plecach, co najmniéj jakie pół fury drzewa, a jednak cwałował po wszystkich pokojach, wszystkiemu się przyglądając i mówiąc bez ustanku; lekki i zwinny jak wiewiórka, a zapędziwszy się aż do kuchni, zapytał kucharkę, ile téż płaci za pud drzewa, bo jego ojciec sprzedaje po tyle a tyle. Mówi ciągle o swoim ojcu, a zwłaszcza o tém, jak był żołnierzem w 49-tym pułku, w bitwie pod Custozą, gdzie się znajdował w czworoboku księcia Humberta; a jaki ma miły, szlachetny układ! To nic nie stanowi, że się wśród wiązek drzewa i chróstu urodził, — szlachetność ma w sercu i we krwi, jak powiada mój ojciec. I Derossi bardzo nas zabawił: umie on geografię jak jaki nauczyciel; zamykał oczy i mówił: „Oto widzę całą Italię: Apeniny, które się ciągną aż do morza Jońskiego, — rzeki, które płyną w tę i tamtą stronę, — białe miasta, zatoki niebieskie, wyspy zielone;” i nazwy wymieniał dokładnie, po kolei, szybko, jakby je czytał na karcie; a kiedy tak stał z głową podniesioną, całą w jasnych kędziorach, z zamkniętemi oczami, w niebieskiém ubraniu ze złocistemi guzikami, wysmukły i piękny jak posąg, wszyscy patrzyli nań z podziwem, z lubością. W ciągu godziny wyuczył się na pamięć niemal trzech stronic, które miał opowiedzieć nazajutrz na pamiątkę rocznicy pogrzebu Wiktora Emanuela. I Nelli również patrzył nań z zachwytem, mnąc w ręku brzeg swego czarnego fartucha i uśmiechając się swemi jasnemi, smutnemi oczami. Wielką przyjemność sprawił mi ów widok, — pozostało mi po nim coś niby odbłysk jakiś w sercu i głowie. A i to również był widok piękny, kiedy, odchodząc, dwaj silni i wielcy wzięli biednego Nellego pomiędzy siebie i, zrobiwszy mu jakby siedzenie z swoich rąk splecionych i kazawszy mu objąć ich mocno za szyje, ponieśli go, mówiąc, iż go dopiero przed jego mieszkaniem na nogi postawią; a Nelli tak się śmiał wesoło, serdecznie, jakem go jeszcze nigdy śmiejącego się dotąd nie słyszał. Wróciwszy do jadalnego pokoju, spostrzegłem, iż ze ściany znikł obraz, przedstawiający Rigoletta, garbatego błazna. Zdjął go mój ojciec, aby nie zobaczył go Nelli.
Dziś o drugiéj, zaledwieśmy przyszli do szkoły, nauczyciel zawołał do siebie Derossiego, który stanął obok stolika, naprzeciwko nas, i pięknie, płynnie, donośnie, podnosząc stopniowo głos dźwięczny, tak mówić zaczął:
— Cztery lata temu, w tym samym dniu. o tej samej godzinie, przybywał przed Panteon w Rzymie wóz żałobny ze zwłokami Wiktora Emanuela II, pierwszego króla Italii, zmarłego po dwudziestu dziewięciu latach panowania, podczas którego wielka italska ojczyzna, podzielona na siedem państw i uciskana przez cudzoziemców i tyranów, złączyła się w państwo jedno, niepodległe i wolne, — po dwudziestu dziewięciu latach panowania, które uczynił sławném i dobroczynném przez męztwo, przez prawość, przez odwagę w niebezpieczeństwach, przez roztropność w tryumfach, przez stałość w nieszczęściach. Przybywał wóz żałobny, pokryty wieńcami, przeciągnąwszy przez Rzym pod deszczem kwiatów, wśród ciszy niezliczonego, rozżalonego ludu, który napłynął ze wszystkich stron Italii, poprzedzany przez cały legion generałów, tłum ministrów i książąt, mając za sobą orszak starych, rannych w boju wiarusów, cały las chorągwi, całą rzeszę przedstawicieli trzystu miast naszych, otoczony wszystkiém tém, co jest wyrazem potęgi i chwały narodu; przybywał do Panteonu, do tej wspaniałéj świątyni, gdzie czekał nań grób. W téj chwili dwunastu kirysyerów zdejmowało trumnę z żałobnego wozu. W téj chwili Italia słała ostatnie pożegnanie swemu zmarłemu królowi, swemu staremu królowi, który ją tak kochał, — ostatnie pożegnanie swemu żołnierzowi, swemu ojcu, owym dwudziestu dziewięciu latom błogosławionym, najbardziéj szczęśliwym w jéj dziejach. Była to chwila wielka i uroczysta. Serca wszystkich drżały, oczy wszystkich, dusze wszystkich były tam, pomiędzy trumną a okrytemi żałobą chorągwiami osiemdziesięciu pułków wojska Italii, niesionemi przez osiemdziesięciu oficerów, uszykowanych w szeregi po obu stronach drzwi Panteonu; bo sama Italia była tam, w tych osiemdziesięciu znakach, które przypominały tysiące poległych, i krwi potoki, i nasze najświętsze chluby, i nasze najwznioślejsze ofiary i nasze największe boleści. Trumna, niesiona przez kirysyerów, przeszła, a wówczas pochyliły się wszystkie razem, na znak pożegnania, chorągwie nowych pułków, chorągwie stare, podarte, które pamiętały Goito, Pastrengo, Santa-Lucię, Nawarę, Krym, Palestro, San-Martino, Castelfidardo; osiemdziesiąt kwef czarnych padło, sto medalów uderzyło o trumnę, a ten stuk donośny i dźwięczny, który wszystkimi wstrząsnął do głębi, był jakby brzmienie tysięcy głosów ludzkich, powtarzających razem: „Żegnaj, dobry królu, waleczny królu, szlachetny królu. Żyć będziesz w sercu twego ludu dopóty, dopóki słońce będzie świecić nad Italią.“ Potém chorągwie podniosły się wspaniale ku niebu, a król Wiktor Emanuel wstąpił do nieśmiertelnej chwały grobu.
Jeden tylko był taki, co się mógł śmiać, podczas gdy Derossi mówił o pogrzebie króla — Franti śmiał się. Nie cierpię Frantiego; to zły, niegodziwy chłopiec. Jeżeli jaki ojciec przychodzi do szkoły, aby sprawić, jak to mówią, lanie synowi — on się z tego cieszy; kiedy kto płacze, on się śmieje. Drży przed Garronem, a bije murarczuka, bo mały; dręczy Krossiego, gdyż ten ma uschniętą rękę; szydzi z Prekossiego, którego wszyscy szanują; drwi sobie nawet z Robettiego, tego z drugiéj klasy, co to chodzi o kulach, bo dziecko ratował. Zaczepia wszystkich słabszych od siebie, a kiedy z kim wyjdzie na pięści, to wpada we wściekłość i bije mocno, boleśnie, jakby nie w zabawie. Jest coś, co wstręt wzbudza, w tém jego nizkiém czole, w tych posępnych oczach, które, gdy tylko może, ukrywa, jak pod przyłbicą, pod daszkiem ceratowéj czapki. Niczego się nie boi, śmieje się w twarz nauczycielowi, kradnie co może, kłamie zuchwale, bezczelnie, wiecznie się z kimś sprzecza; przynosi do szkoły duże szpilki, aby kłóć niemi sąsiadów, odrywa sobie i innym od kurtki guziki i gra w nie; jego kajety, książki, papiery — pomięte, podarte. wybrudzone, linia wyszczerbiona, paznokcie poogryzane, odzież poplamiona i poszarpana skutkiem kłótni i bójek. Powiadają, że matka jego chora wskutek zmartwień, jakie jéj sprawia, i że ojciec już trzy razy wypędzał go z domu; jego matka przychodzi od czasu do czasu dowiadywać się, jak się sprawuje, i zawsze odchodzi zapłakana. Nienawidzi on szkoły, nienawidzi towarzyszy, nienawidzi nauczyciela. Nauczyciel udaje czasami iż nie spostrzega jego łajdackich sprawek, a on broi jeszcze bardziéj. Nauczyciel próbował łagodnością go ująć, a on kpił sobie z tego. Mówił mu rzeczy straszne, wyrazy okropne, a on zakrywał sobie twarz rękami, jakby płakał, a śmiał się. Zabroniono mu za karę przychodzić do szkoły przez trzy dni, a on powrócił jeszcze gorszy, jeszcze bardziéj zuchwały niż przedtem. Derossi powiedział mu pewnego dnia:
— Ależ przestań; widzisz, że nauczyciel tak się tem trapi; — a on mu zagroził, iż mu gwoździem brzuch przebije.
Lecz dzisiejszego rana nareszcie doprowadził do tego, że go jak psa wypędzono ze szkoły. Podczas gdy nauczyciel oddawał Garronowi opowiadanie miesięczne: „Mały dobosz sardyński,“ aby tenże przepisał je na czysto, Franti rzucił na podłogę petardę, która wybuchła z takim hukiem, jak gdyby kto w klasie strzelił z pistoletu. Każdy aż się zatrząsł od tego niespodziewanego łoskotu. Nauczyciel porwał się z miejsca i groźnie zawołał:
— Franti! precz ze szkoły!
A on odpowiedział:
— To nie ja! — lecz się śmiał.
Nauczyciel powtórzył:
— Idź precz!
— Ani się ruszę! — odpowiedział.
Wówczas nauczyciela opuściła cierpliwość, rzucił się na niego, chwycił go za ramiona, wyciągnął z ławki. On się szamotał, wyszczerzał zęby; nauczyciel musiał go siłą wywlec z klasy i niemal na rękach zanieść do dyrektora. Po niejakiéj chwili powrócił sam jeden i usiadł przy stole, głowę w obie dłonie ująwszy, zdyszany, z wyrazem takiego znękania i takiej boleści, że litość brała nań patrzeć.
— Po trzydziestu latach, jak uczę dzieci! — zawołał smutnie, kiwając głową.
Wszyscy milczeli. Ręce mu drżały od gniewu, a owa prosta zmarszczka, która mu czoło przedziela, stała się tak głęboką, iż wyglądała jak blizna. Biedny nauczyciel! Wszyscy go żałowali. Derossi wstał i powiedział:
— Panie nauczycielu, niech się pan nie martwi. My pana nauczyciela tak wszyscy kochamy.
Wówczas nauczyciel nieco twarz rozjaśnił i powiedział:
— Wróćmy do lekcyi, dzieci.
W pierwszym dniu bitwy pod Custozą, 24 lipca 1848 roku, kilkudziesięciu żołnierzy pewnego pułku piechoty naszego wojska, wysłanych na jedno ze wzgórzy, aby zająć jakiś dom samotny, zostali niespodzianie napadnięci przez dwa oddziały austryackich żołnierzy, którzy, strzelając bez ustanku, tak na nich ze wszech stron natarli, iż nasi zaledwie mieli tyle czasu, aby się w owym domu schronić i czemprędzej drzwi zaryglować, pozostawiwszy już kilku zabitych i rannych na polach.
Po zaryglowaniu wszystkich drzwi, żołnierze pośpieszyli do okien na dole i na piętrze i zaczęli dawać ognia bez przerwy do oblegających, którzy, zbliżając się stopniowo, uszykowani w półkole, również strzelali zawzięcie. Żołnierzami włoskimi dowodziło dwóch oficerów niższego stopnia i jeden kapitan, stary, wysoki, szczupły i surowy, o siwych włosach i wąsach, a był téż wśród nich dobosz sardyński, chłopak lat czternastu, który nawet nie wyglądał na tyle, bo na dwanaście najwyżéj, więc drobny, z ciemną, nieco w oliwkową barwę wpadającą twarzą, z czarnemi, myślącemi, błyszczącemi oczami. Kapitan z jednego pokoju na pierwszém piętrze kierował obroną, wydając rozkazy tak grzmiące, jak pistoletowe strzały, a na jego surowéj twarzy nie znać było śladu najlżejszego wzruszenia.
Mały dobosz, trochę blady, lecz bynajmniéj nie drżący, wlazłszy na stół, wyciągał szyję, opierając się ręką o ścianę, aby patrzéć przez okno, i widział przez dym na polach białe austryackie oddziały, które zwolna szły naprzód.
Dom znajdował się na szczycie stromej pochyłości i od tamtej strony, z tyłu, miał tylko jedno małe okienko w pokoiku pod samym dachem; dlatego Austryacy nie strzegli tamtéj ściany i spadzistość była wolna; dawali ognia jedynie na front i na oba boki budynku. Ale był to ogień piekielny, grad kul, który na zewnątrz szarpał mury i dachówki rozbijał w kawałki, a w środku druzgotał stropy, sprzęty, drzwi, okiennice, wyrzucając w powietrze drzazgi drzewne, obłoki wapiennego kurzu, kawałki szkła i naczyń kuchennych, świszcząc, podskakując, rozrywając i niszcząc wszystko z hukiem strasznym, ogłuszającym.
Od czasu do czasu jeden z żołnierzy, którzy z okien strzelali, padał nagle w tył, na podłogę; odciągano go natychmiast na stronę. Kilku żołnierzy chwiejnym krokiem przesuwało się z pokoju do pokoju, ręce przyciskając do rany. W kuchni był już jeden zabity, z roztrzaskaną głową. Półkrąg nieprzyjaciół coraz się zacieśniał. Naraz kapitan, dotąd niewzruszony, zrobił ruch, wyrażający niepokój i, skinąwszy na sierżanta, wyszedł z nim śpiesznie z pokoju. Po trzech minutach wbiegł pędem sierżant i zawołał małego dobosza, ręką dając mu znać, aby szedł za nim. Chłopiec w jednej chwili był przy nim; razem wbiegli na schody, wiodące na górę, i znaleźli się na pustém poddaszu, gdzie stał kapitan, oparty o okno, pisząc cóś ołówkiem na papierze. U nóg jego, na podłodze, leżał długi powróz. Kapitan złożył papier, i utkwiwszy w twarzy chłopca swoje szare, zimne oczy, przed któremi drżeli wszyscy żołnierze, rzekł ostro:
— Doboszu!
Mały dobosz rękę do czapki przyłożył. Kapitan powiedział:
— Tyś nie tchórz?
Oczy chłopca zabłysły.
— Nie, panie kapitanie — odrzekł.
— Patrz tam na dół — powiedział kapitan, popychając go do okienka, — na dolinę w pobliżu domów Villafranca, tam, gdzie połyskują bagnety. Tam stoją nasi. Weź tę kartkę, uczep się sznura, spuść się z okienka, pędź co tchu po pochyłości, daléj przez pola prosto do naszych i pierwszemu oficerowi, którego zobaczysz, kartkę tę oddaj. Pas i tornister zrzuć zaraz.
Mały dobosz co żywo zdjął pas i tornister i włożył kartkę do kieszeni na piersiach; sierżant wyrzucił na dół powróz, jeden jego koniec trzymając oburącz; kapitan pomógł przeleźć przez wązkie okienko chłopakowi, który się z niego wydostał plecami zwrócony na zewnątrz.
— Pamiętaj — powiedział mu, — ocalenie oddziału zawisło od twojéj odwagi i od twoich nóg.
— Już niech mi pan kapitan zaufa — odrzekł dobosz, zaczynając spuszczać się po sznurze.
— A na pochyłości się skul, skurcz we dwoje — dodał jeszcze kapitan, chwytając wraz z sierżantem za powróz.
— A jakże.
— Niech cię Bóg prowadzi.
W kilka chwil mały dobosz był już na ziemi; sierżant wciągnął sznur napowrót i zniknął; kapitan wyjrzał śpiesznie przez okno i spostrzegł chłopca, pędzącego jak strzała po pochyłości I już mu się zdawało, że mały dobosz zdołał umknąć niepostrzeżony, kiedy naraz pięć czy sześć obłoczków kurzawy, które się podniosły z ziemi za chłopcem i przed nim, tę jego nadzieję rozwiały; nieprzyjaciel go dostrzegł i strzelał do niego ze szczytu wzgórza; owe małe kłęby kurzawy była to ziemia, wyrzucona w górę przez kule. Ale dobosz biegł dalej z tąż samą szybkością. Wtem chłopiec padł na ziemię.
— Zabity! — ryknął kapitan, gryząc sobie pięść z wściekłości.
Ale nie skończył był jeszcze tego wyrazu gdy już chłopiec się porwał na nogi.
— Ach! tylko upadł! — zawołał kapitan i odetchnął swobodniej.
Mały dobosz rzeczywiście znowu biedz począł z całéj siły, lecz chromał.
— Wykręcił nogę — pomyślał kapitan.
Parę obłoczków kurzawy jeszcze się tu i owdzie w pobliżu chłopca podniosło, ale już coraz dalej od niego. Uszedł niebezpieczeństwa. Kapitan wydał okrzyk radości. Ale nie przestał za nim oczami podążać, gdyż nie godziny, lecz minuty miały w téj sprawie rozstrzygać: jeżeli nie przybędzie do naszych o ile możności najprędzéj z tą kartką, która wzywa natychmiastowéj pomocy, albo wszyscy jego żołnierze polegną, albo téż będzie musiał poddać się wraz z nimi. Chłopiec przez pewien czas biegł szybko, potem zwalniał kroku, kulejąc, potem biegł znowu, lecz coraz z większym wysiłkiem, utykając i zatrzymując się chwilami.
— Może go kula drasnęła po nodze — pomyślał kapitan i śledził pilnie wszystkie jego ruchy, drżąc, dodając mu w duchu odwagi, mówiąc doń, jakby mógł go usłyszéć; mierzył bez przerwy pałającym wzrokiem ową przestrzeń, która jeszcze pozostawała między uciekającym chłopcem a owemi połyskującemi bagnetami, które widział ztąd, z góry, na równinie, wśród pól pszenicy, ozłoconych słońcem. A tymczasem słyszał świst i łoskot kul w pokojach na dole, grzmiące i gniewne rozkazy oficerów i sierżantów, przeraźliwe krzyki rannych, trzask sprzętów i tynku.
— Hej! prędzéj, odwagi! — wołał, ścigając okiem małego dobosza w oddali — naprzód! biegnij, leć! Stanął, gałgan! A! znowu biegnie.
Oficer przyszedł zawiadomić go, iż Austryacy, nie przestając strzelać, powiewają białą chustą, na znak, żeby im się poddać.
— Nie odpowiadać! — zawołał kapitan, nie odrywając oczu od chłopca, który już był na równinie, lecz który teraz już nie biegł i zdawało się, że się wlókł z trudnością. — Ależ idź! ależ biegnij! pędź! — powtarzał kapitan, zaciskając zęby i pięści; — zgiń, umrzéj, nieszczęsny, ale daj znać prędzéj, prędzéj! — Potém zaklął straszliwie: — A! łajdak, tchórz! usiadł!
Chłopiec, którego głowę widział dotychczas wśród pola pszenicy, znikł rzeczywiście, jakby upadł. Ale po małéj chwili znowu się ukazała jego głowa nad zbożem; wreszcie zasłoniły go żywopłoty — kapitan już go nie mógł dojrzeć.
Wówczas zbiegł pędem na dół, ku swoim; kule huczały; pokoje były zawalone rannymi, z których niejeden kręcił się w kółko jak pijany, chwytając się murów i sprzętów, nim runął na ziemię; ściany i podłoga zbryzgane były krwią, trupy leżały we drzwiach w poprzek progów, porucznik miał ramię kulą strzaskane, dym i kurz wszystko jakby mgłą przysłaniał.
— Odwagi! — zagrzmiał głos kapitana. — Stać w miejscu! Pomoc przybywa! Ciągną nam posiłki. Jeszcze małą chwilę! Odwagi!
Austryacy jeszcze się bliżéj przysunęli. Wśród dymu widać już było ich twarze, dyszące wściekłością i gniewem; wśród strzałów słychać było ich dzikie okrzyki, które lżyły, nakazywały poddanie się, groziły śmiercią wszystkim. Tu i owdzie jaki żołnierz, zdjęty strachem, cofał się od okna — sierżanci popychali go napowrót na opuszczone stanowisko. Lecz strzały obleganych słabły, zniechęcenie malowało się na wszystkich twarzach, niepodobieństwem już było przedłużać obronę. W pewnej chwili strzały Austryaków ścichły i głos grzmiący zawołał naprzód po niemiecku, a potem po włosku:
— Poddajcie się!
— Nie! — wrzasnął kapitan z okna.
I ogień rozpoczął się znowu z obu stron, gęstszy, straszniejszy niż przedtém. Nowi żołnierze padli. Już niejedno okno było bez obrońców. Nadchodziła chwila okropna, lecz nieunikniona. Kapitan przez zaciśnięte zęby powtarzał:
— Nie idą! — i przebiegał pokoje wściekły, ściskając gwałtownie szablę prawą dłonią, gotowy na śmierć, wzywający śmierci.
Wtém sierżant, zbiegając z poddasza, wydał głośny okrzyk.
— Idą! Idą! Idą! — zawołał radośnie kapitan.
Na ten okrzyk wszyscy ranni, zdrowi, sierżanci, oficerowie, rzucili się do okien, zagrzewając jedni drugich do oporu; walka zawrzała na nowo. Po niejakiej chwili dostrzeżono jakby pewne wahanie się, jakby początek zamięszania pośród nieprzyjaciół. Kapitan corychléj uszykował oddział ludzi w izbie na dole, z przygotowanemi do natarcia bagnetami. Potém wpadł znowu na górę. Zaledwie tu stanął, gdy dał się słyszeć tętent koni i potężne „hurra!” a przez okno ujrzano z poza dymów stosowane kapelusze karabinierów włoskich, szwadron, pędzący co koń wyskoczy, i błyski obnażonych szabel, młynkujących w powietrzu, spadających na głowy, plecy i karki Austryaków. Wówczas oddział, uszykowany na dole, wypadł z bagnetami przez drzwi na zewnątrz — nieprzyjaciel się zachwiał, cofnął, pierzchnął, pozostawiwszy plac wolny; dom został przy naszych i w krótce potém dwa bataliony piechoty włoskiej i dwa działa zajęły wzgórze.
Kapitan z żołnierzami, którzy mu pozostali, połączył się z swoim pułkiem, jeszcze walczył i w ostatniéj potyczce na bagnety odniósł lekką ranę w lewą rękę przez odłamek granatu.
Dzień się zakończył zwycięztwem naszych. Ale dnia następnego, gdy znowu bitwa zawrzała, Włosi zostali pokonani, pomimo walecznego oporu, przez Austryaków, o wiele liczniejszych, i rankiem, dwudziestego szóstego, musieli smutni i przygnębieni cofnąć się ku rzecze Mincio. Kapitan, chociaż raniony, odbył drogę pieszo, na czele swoich znużonych i milczących żołnierzy, i przybywszy nad wieczorem do Goito nad Mincio, zaraz szukać zaczął swego porucznika, którego służba polowego lazaretu zabrała była z owéj bronionéj wyżyny omdlałego, ze strzaskaném ramieniem i który zatém musiał się już tutaj znajdować. Wskazano mu pewien kościół, gdzie tymczasowo urządzono szpital dla rannych. Poszedł tam zaraz. Kościół pełen był rannych, leżących na dwu szeregach łóżek, a również i na podłodze, na materacach; dwóch lekarzy oraz kilku felczerów i posługaczy szpitalnych uwijało się wśród nich, robiąc opatrunki i podając lekarstwa; słychać było jęki i krzyki tłumione.
Kapitan, próg przestąpiwszy, zatrzymał się i powiódł wzrokiem dokoła, szukając swego porucznika. Wtém jakiś głos słaby, tuż blizko, zawołał na niego:
— Panie kapitanie!
Obejrzał się: był to mały dobosz.
Leżał na łóżku składaném, pod jakąś grubą płócienną zasłoną od okna w białe i czerwone kratki, która zakrywała go po piersi; ręce i ramiona miał odsłonięte. Blady był, wychudzony, tylko oczy jego po dawnemu błyszczały jak dwa czarne dyamenty.
— Ty tu? — spytał go kapitan zdziwiony, ale szorstko. — To dobrze, spełniłeś swoją powinność.
— Zrobiłem, co mogłem — odrzekł mały dobosz.
— Ranili cię, co? — powiedział kapitan, szukając oczami swego porucznika na poblizkich łóżkach.
— A tak! — odrzekł chłopiec, któremu dodawało odwagi do mówienia to uczucie zadowolenia i dumy, że po raz pierwszy był ranny, inaczéj bowiem aniby się ośmielił ust otworzyć wobec tego groźnego kapitana; — chociażem biegł zgięty w pałąk, na nic to się nie zdało: zaraz mnie dostrzegli. Byłbym o dwadzieścia minut wcześniej przybył, gdyby mnie nie trafiono. To szczęście jeszcze, żem zaraz napotkał jakiegoś kapitana głównego sztabu, któremu kartkę oddałem. Ale po owéj kuli, po téj austryackiéj pieszczocie, to, powiadam panu kapitanowi, paskudną miałem drogę! Umierałem z pragnienia, drżałem, że może nie dojdę, płakałem ze złości na myśl, że z każdą chwilą spóźnienia jeden z naszych, tam na górze, ginął. No, ale mniejsza z tém; zrobiłem, co mogłem. Jestem zadowolony... Lecz niech pan patrzy, panie kapitanie, u pana, że się ośmielam zwrócić na to jego uwagę, krew upływa z ręki.
Rzeczywiście ze źle przewiązanéj dłoni kapitana krople krwi ściekały w dół po palcach.
— Chce pan, panie kapitanie, to ja przepaskę zacisnę. Proszę rękę wyciągnąć.
Kapitan wyciągnął lewą rękę, a następnie prawą, aby pomódz chłopcu w rozwiązaniu i zawiązaniu węzła, ale on, zaledwie się nieco na posłaniu dźwignąwszy, zbladł strasznie i głowa mu napowrót na poduszkę opadła.
— Dość tego, dość — rzekł kapitan, patrząc na niego i cofając rękę, którą chłopiec pragnął zatrzymać; — myśl o sobie, zamiast myśleć o innych, bo to i błahe rzeczy, gdy się je zaniedba, mogą stać się groźnemi.
Mały dobosz potrząsł głową.
— Ale ty — powiedział kapitan, przyglądając mu się uważniéj, — ty musiałeś chyba wiele krwi utracić, skoroś tak osłabł.
— Wielem krwi utracił? — rzekł chłopak z uśmiechem. — Gdybyż tylko na utracie krwi się skończyło! Ale, patrz pan, panie kapitanie.
I odrazu ściągnął przykrywającą go zasłonę.
Kapitan cofnął się o krok jeden, przerażony. Chłopiec miał już tylko jednę nogę — lewą nogę odcięto mu powyżej kolana. Miejsce, gdzie dokonano amputacyi, okręcone było zakrwawionemi bandażami. W téj chwili przechodził lekarz wojskowy, mały i gruby, bez munduru, z zakasanemi po łokcie rękawami koszuli.
— Ach! panie kapitanie — rzekł pośpiesznie, wskazując na małego dobosza, — oto nieszczęśliwy wypadek. Noga dałaby się była uratować jak nic, gdyby jéj nie nadwerężył sam w tak szalony sposób... zapalenie okropne... nie było rady, musieliśmy ją uciąć czémprędzéj. O, ale... to dzielny chłopak; podczas operacyi ani jęknął, ani łzy nie uronił! Dumny był z tego, że jest Włochem; podczas gdym mu nogę piłował, on się cieszył, że się na coś przydał. Słowo honoru! zacna to krew, jak mi Bóg miły!
I pobiegł daléj.
Kapitan ściągnął wielkie brwi siwe i wpatrywał się długo w chłopczyka, przykrywając go i poprawiając poduszkę; potém zwolna, niemal bezwiednie, i ciągle nań patrząc, podniósł rękę do głowy i zdjął czapkę.
— Panie kapitanie! — zawołał chłopak zdumiony. — Co pan robi, panie kapitanie? Dla mnie!?
A wówczas ten żołnierz surowy, który nigdy nie wyrzekł łaskawego słowa do swoich podwładnych, odpowiedział głosem niewymownie rzewnym i słodkim:
— Ja jestem tylko kapitanem, ty zaś... bohaterem!
Potém, rozwarłszy ramiona, pochylił się szybko nad małym doboszem i trzy razy pocałował go w serce.
Ponieważ opowiadanie o tym małym doboszu wzruszyło cię mocno, musiało ci przyjść z łatwością dzisiejszego rana wypracowanie na egzaminie: „Dlaczego kochacie Italię?” Czemu ja kocham Italię? Czy ci natychmiast nie przyszło na myśl ze sto odpowiedzi? Kocham Italię, bo moja matka jest Włoszką; bo krew, co w moich żyłach płynie, jest włoską; bo włoską jest ziemia, gdzie spoczywają ci zmarli, których opłakuje moja matka i których czci mój ojciec; bo miasto, w którém się urodziłem, bo język, którym mówię, bo książki, które mnie kształcą, bo mój brat, moja siostra, moi towarzysze i ów wielki naród, wśród którego żyję, i piękna przyroda, która mnie otacza, i wszystko to, co widzę, co kocham, czego się uczę, co wielbię — jest włoskie. O, ty nie możesz jeszcze w całéj pełni doznawać tego uczucia! Doznasz go wówczas, gdy stawszy się człowiekiem dorosłym, kiedyś, wracając z długiéj podróży, po długiém oddaleniu, i wszedłszy pewnego poranku na pokład okrętu, ujrzysz na widnokręgu wielkie, lazurowe góry twego kraju, — poznasz to uczucie po gwałtownéj fali rozczulenia, które oczy ci łzami napełni i z serca wyrwie ci okrzyk. Doznasz go w jakiémś mieście dalekiém, kiedy wśród obcego tłumu nagły popęd twéj duszy popchnie cię ku nieznanemu robotnikowi, od którego, gdy cię mijał, doleciało cię jakie słowo w mowie rodzinnéj. Doznasz go w bolesném i najwyższém oburzeniu, które krwią twarz ci obleje, kiedy usłyszysz jaką obelgę na twój kraj z ust cudzoziemca. Poznasz je bardziéj silném i dumném w dniu, kiedy groźba obcego narodu podniesie burzę ognia nad twoim krajem, a ty ujrzysz połyski broni, tłumy młodych śpieszące zewsząd, ojców całujących synów i mówiących: Odwagi! — matki żegnające młodzieńców, wołając: Zwyciężcie! Poznasz je jako radość niebiańską, jeżeli będziesz miał szczęście patrzéć na powrót do twego miasta pułków przerzedzonych, zmęczonych, obdartych, strasznych, z blaskiem zwycięztwa w oczach i chorągwiami poszarpanemi przez kule, za którymi postępować będzie niezmierzony orszak walecznych, podnoszących dumnie głowy, obwiązane zakrwawionemi chustami, ukazujących chwalebne kalectwa i blizny, wśród radosnego tłumu, który ich pokryje kwieciem, błogosławieństwy i pocałunkami. Wówczas, Henryku, miłość dla kraju zrozumiesz, — wówczas uczujesz, co to jest kraj. Kraj rodzinny jest to rzecz tak wielka i święta, iż gdybym ja kiedy zobaczył cię wracającego cało i zdrowo z jakiéj bitwy, stoczonéj za nią, ciebie, synu, zdrowym, coś ciałem mojem i duszą, a dowiedział się, żeś życie zachował dlatego, iżeś się przed śmiercią ukrywał, — ja, twój ojciec, który cię witam okrzykiem radośnym, gdy wracasz ze szkoły, powitałbym cię wtedy łkaniem rozpaczliwém, i nigdy już kochać bym cię nie mógł i umarłbym z tą trucizną w sercu.
Dosyćbym go lubił tego Wotiniego, pomimo że nieco jest próżny i tak się wiecznie muska; ale cóż, skoro teraz, gdy w jednej z nim siedzę ławce, zraża mnie do niego ta zazdrość, tak widoczna, którą czuje dla Derossiego. I chciałby z nim współzawodniczyć — uczy się, pracuje, lecz dorównać mu nie może w żaden sposób; tamten go przewyższa w każdéj rzeczy, więc téż Wotini palce sobie gryzie ze złości. Karol Nobis także zazdrości Derossiemu, ale przynajmniéj tyle ma dumy, że stara się nie dać tego poznać po sobie. Wotini, przeciwnie, zdradza się, skarży się w domu na niesprawiedliwe stopnie, mówi, że nauczyciel jest stronny; a kiedy Derossi odpowiada na zapytania tak prędko, przytomnie i dobrze, jak to on potrafi, — on się zachmurza, spuszcza głowę, udaje, że nie słyszy, i usiłuje uśmiechać się, ale uśmiecha się kwaśno. A przecież wszyscy to wiedzą; więc kiedy nauczyciel chwali Derossiego, wszyscy zaraz patrzą na Wotiniego, który wygląda tak, jakby żółć przełykał, zaś murarczuk zaraz stroi mu swoją śmieszną minę.
Dziś z rana, naprzykład, taką brzydką rzecz zrobił: Nauczyciel wchodzi do szkoły i objawia wynik egzaminu:
— Derossi dziesięć dziesiątych i pierwszy medal.
Wotini kichnął, czy téż parsknął głośno. Nauczyciel spojrzał na niego: niewiele było potrzeba, aby go zrozumiéć.
— Wotini — powiedział, — nie daj do siebie przystępu wężowi zazdrości; jest to wąż, co mózg gryzie i serce wysysa.
Wszyscy spojrzeli na niego, oprócz Derossiego; Wotini chciał odpowiedziéć i nie mógł, siedział jak skamieniały, blady jak chusta. Potem, w czasie gdy nauczyciel lekcyę odbywał, zaczął pisać wielkiemi głoskami na ćwiartce papieru:
— Ja nie jestem zazdrosny o tych, którzy zdobywają pierwszy medal przez protekcyę i niesprawiedliwość.
Była to kartka, którą chciał przesłać Derossiemu. Lecz tymczasem widziałem, że sąsiedzi Derossiego nad czemś się naradzają, szepcząc sobie do ucha, a jeden z nich wycinał scyzorykiem wielki medal z papieru, na którym narysowany był czarny wąż. I Wotini również to spostrzegł. Nauczyciel wyszedł na chwilkę. Natychmiast sąsiedzi Derossiego powstawali, aby wyjść z ławki i wręczyć uroczyście medal Wotiniemu. Cała klasa przygotowywała się na to widowisko. Wotini trząsł się już cały. Derossi zawołał:
— Dajcie mnie!
— Tak, dobrze! to będzie najlepiéj — odpowiedzieli tamci, — ty sam powinieneś mu go zanieść.
Derossi wziął medal i podarł go w drobne kawałki. W téj chwili wrócił nauczyciel i lekcya się rozpoczęła na nowo. Ja nie spuszczałem z oka Wotiniego: — poczerwieniał jak burak; wziął papier powoli, powoli, niby z roztargnieniem, ot tak sobie, bez myśli, zmiął go w ręku ukradkiem w gałeczkę, włożył go sobie do ust, przeżuwał przez czas jakiś, potem wyplunął pod ławkę... Przy wyjściu ze szkoły, mijając Derossiego, Wotini, który był trochę pomieszany, zawstydzony, upuścił na ziemię bibułkę. Derossi podniósł ją uprzejmie, włożył mu ją do tornistra i jeszcze dopomógł do zapięcia rzemienia, Wotini nie odważył się podnieść czoła.
Ale Wotini jest niepoprawny. Wczoraj na lekcyi religii, w obecności dyrektora, nauczyciel zapytał Derossiego, czy umie na pamięć te dwie strofki: Gdziekolwiek oczy obrócę, wszędzie Cię widzę, wielki, niepojęty Boże. Derossi odpowiedział, że nie umie, a Wotini zawołał zaraz: „Ja umiem!“ z takim uśmiechem, jakby chciał tém ukłóć Derossiego.
Ale on sam natomiast został w swej miłości własnéj przykro dotknięty, nie mogąc owych wierszy wypowiedziéć, gdyż naraz weszła do szkoły matka Frantiego, zdyszana, z siwym włosem w nieładzie, cała zmoczona od śniegu, popychając na przód syna, który został wydalony ze szkoły na dni osiem. Jakąż to smutną scenę przyszło nam zobaczyć! Biedna kobieta rzuciła się na kolana przed dyrektorem i, błagalnie ręce składając, zawołała:
— O, panie dyrektorze, uczyń pan tę łaskę, przyjm napowrót chłopca do szkoły! Od trzech dni jest w domu, ukrywam go, ale, nie daj Boże, ojciec się dowie o wszystkiém, to go zabije, zabije, panie dyrektorze! Niech się pan zlituje, bo już nie wiem, co pocznę! Błagam, błagam, zaklinam na wszystkie świętości!
Dyrektor usiłował wyprowadzić ją z klasy, ale ona się temu oparła, wciąż płacząc i prosząc:
— Ach, gdybyś pan wiedział, ile mi ten chłopiec zmartwienia przyczynia, tobyś się pewnie ulitował nade mną! Panie dyrektorze, uczyń pan tę łaskę! Ja mam nadzieję, że on się zmieni, że się poprawi. Już ja niedługo żyć będę, panie dyrektorze, tu w piersi śmierć noszę; ale chciałabym przed śmiercią widziéć go lepszym, bo... bo... — i wybuchła płaczem — boć to przecie moje dziecko, bo go kocham, bobym umarła w rozpaczy; niech go pan raz jeszcze przyjmie, panie dyrektorze, aby nie stało się jakie nieszczęście w rodzinie; zrób pan to przez litość dla biednéj kobiety!
I zakryła sobie twarz rękami, łkając gwałtownie. Franti stał ze spuszczoną głową, bez żadnej oznaki wzruszenia. Dyrektor popatrzył na niego, chwilkę się namyślał, potém rzekł:
— Franti, idź na swoje miejsce.
Wówczas kobieta ręce od twarzy odjęła, ucieszona zaczęła dziękować i błogosławić dyrektora, nie dając mu przyjść do słowa, i skierowała się ku drzwiom, ocierając oczy i mówiąc pośpiesznie:
— Synu mój, a pamiętaj! Panowie wszyscy, miejcie cierpliwość. Pan dyrektor, niech mu Bóg nagrodzi, zrobił miłosierny uczynek. Zlitował się nade mną, zlitował! A bądź-że dobry, synu. Do widzenia, dzieci. I niech mi wszyscy wybaczą, mnie biednéj matce.
I z progu jeszcze rzuciwszy ostatnie, błagalne spojrzenie na syna, wyszła, naciągając na plecy chustkę, która się wlokła po ziemi, blada, przygarbiona, trzęsąc głową, a gdy już znikła, usłyszeliśmy jej kaszel na schodach. Dyrektor popatrzył uważnie na Frantiego i, wśród ciszy, która panowała w klasie, rzekł głosem spokojnym wprawdzie, lecz takim, od którego każdy zadrżał:
— Franti, zabijasz matkę!
Wszyscy spojrzeli na Frantiego. Ten łotr się uśmiechnął.
Pięknem, Henryku, było owo wzruszenie, ów popęd, z którym rzuciłeś się na serce twej matki, wracając ze szkoły z lekcyi religii. Tak, powiedział ci wzniośle, wielkie i pocieszające rzeczy nauczyciel. Bóg, który nas rzucił w objęcia jedno drugiemu, nie rozdzieli nas na zawsze; kiedy ja umrę, kiedy umrze twój ojciec, nie powiemy sobie tych słów rozpaczliwych i strasznych: „mamo, ojcze, Henryku, nigdy już ciebie nie ujrzę!” Zobaczymy się w inném życiu, gdzie ten, kto wiele w tém życiu wycierpiał, będzie nagrodzony, — gdzie ten, kto wiele kochał na ziemi, odnajdzie dusze, które kochał, w świecie bez winy, bez płaczu, bez śmierci. Ale musimy stać się godnymi wszyscy tego innego życia. Słuchaj, mój synu: każdy twój czyn dobry, każdy wyraz przywiązania dla tych, co cię kochają, każdy objaw uprzejmości, życzliwości dla twych towarzyszy, każda twoja myśl zacna — wszystko to jest jakby wzlotem twéj duszy w górę, ku temu światu. I również podnosi cię ku temu światu każde nieszczęście, każda boleść. Postanów sobie, iżbyś codzień był lepszym, niż dnia poprzedniego. Powiedz sobie co rano: dziś chce uczynić coś takiego, za coby mnie moje własne pochwaliło sumienie i z czegoby mój ojciec był zadowolony, — coś takiego, coby mi zjednało przyjaźń tego lub owego towarzysza, brata, siostry, przychylność nauczyciela lub kogo innego. I tak proś Boga, aby ci dał siłę do wykonania twego postanowienia: „Panie, ja chcę być dobrym, mężnym, uprzejmym, szczerym; dopomóż mi, spraw, abym każdego wieczora, gdy matka pocałuje mnie na dobranoc, mógł powiedziéć: Mamo, tego wieczora całujesz syna lepszego, godniejszego, niż ten, któregoś całowała wczoraj.” — Pamiętaj zawsze o tym innym, nieziemskim i szczęśliwym Henryku, którym zostać możesz po tém życiu doczesném. I módl się. Nie możesz ty sobie wystawić, jakiéj błogości doznaje, o ile lepszą czuje się matka, kiedy widzi swe dziecko ze złożonemi do modlitwy rękami. Gdy ty się modlisz, a ja patrzę na ciebie, zdaje mi się niepodobieństwem, aby nie było nikogo tam w górze, ktoby nie widział i nie słyszał ciebie. Wówczas wierzę mocniej niż kiedy, że jest Dobroć najwyższa i Miłosierdzie bez granic, i kocham cię bardziej i pracuję z większym zapałem, cierpię z wiekszą siłą, przebaczam z całéj duszy i myślę o śmierci spokojniéj. O, Boże wielki i dobry! Usłyszéć po śmierci głos mojéj matki, odnaléźć moje dzieci, zobaczyć mego Henryka, mego Henryka błogosławionego i nieśmiertelnego, i tulić go w uścisku, który już trwać będzie zawsze, na wieki! Ach, módlmy się, módlmy się wszyscy, bądźmy dobrymi, kochajmy się, nośmy w duszy tę niebiańską nadzieję, synu mój drogi!
Dzisiejszego rana przybył dla rozdania medali sam nadzorca szkół, pan z siwą brodą, czarno ubrany. Wszedł razem z dyrektorem, na krótko przed ukończeniem lekcyi, i usiadł obok nauczyciela. Kilku wyzywał, potem dał pierwszy medal Derossiemu, a nim wręczył drugi, słuchał przez chwilę dyrektora i nauczyciela, którzy mu coś mówili pocichu. Wszyscy się pytali:
— Komu dadzą drugi medal?
Nadzorca szkół powiedział głosem donośnym:
— Drugi medal zasłużył sobie w tym tygodniu uczeń Piotr Prekossi, w nagrodę za wypracowanie w domu, za lekcye, za pisanie, za sprawowanie się, za wszystko.
Wszyscy zwrócili oczy na Prekossiego — znać było, iż wszyscy z tego radzi. Prekossi wstał, zmieszany, zawstydzony, że sam już nie wiedział, co się z nim dzieje.
— Chodź tu — rzekł nadzorca szkół.
Prekossi zeskoczył z ławki i zbliżył się do stołu nauczyciela. Pan nadzorca popatrzył uważnie na tę twarzyczkę jakby z wosku, na to małe ciałko, ubrane w odzienie z dorosłego człowieka, stare, wytarte, podarte, na te smutne i dobre oczęta, które unikały jego spojrzenia, lecz w których, pomimo to, można było wyczytać całą historyę cierpień tajonych; potem powiedział głosem pełnym uczucia, przypinając mu medal do ramienia:
— Prekossi, daję ci medal. Nikt bardziéj nad ciebie nie jest godzien go nosić. Nietylko ci go daję za pilność i postępy w naukach, lecz nadto za twoje wielkie serce, za twoje męztwo, za twój szlachetny i piękny charakter. Czyż nieprawda — dodał, zwracając się do klasy, — że i za to również nań zasłużył?
— O, tak! tak! — odpowiedzieli wszyscy razem.
Prekossi taki ruch głową i szyją uczynił, jakby chciał coś połknąć, i powiódł po ławkach spojrzeniem pełnem słodyczy, które wyrażało wdzięczność bez granic.
— Idź więc — powiedział doń nadzorca, — idź, drogi chłopcze. I niech cię Pan Bóg błogosławi!
Była to chwila wyjścia ze szkoły. Nasza klasa wyszła przed innemi. Zaledwieśmy wybiegli... i kogóż widzimy tam w sieni przy samych drzwiach? Oto Prekossiego ojca, kowala, bladego jak zwykle, z twarzą ponurą, z włosami na oczach, z czapką nabakier, chwiejącego się na nogach. Nauczyciel zaraz go spostrzegł i powiedział coś na ucho nadzorcy szkolnemu; ten ostatni wynalazł wśród tłumu małego Prekossiego, i wziąwszy go za rękę, podprowadził do ojca. Chłopiec drżał. I nauczyciel i dyrektor zbliżyli się również; wielu chłopców skupiło się dokoła.
— Pan jesteś ojcem tego chłopczyka, wszak prawda? — spytał nadzorca kowala wesoło, tak, jakby się już znali oddawna. I, nie czekając odpowiedzi, dodał: — Winszuję panu takiego syna i radość pana podzielam. Patrz pan: z pomiędzy pięćdziesięciu czterech chłopców on dostał drugi medal; zasłużył nań za wypracowania piśmienne, za rachunki, za wszystko. Jest to dziecko pełne zdolności i dobrych chęci, które zajdzie daleko; chłopiec zacny i dobry, który pozyskał miłość i szacunek całéj klasy; może pan z niego być dumnym, ręczę panu.
Kowal, który słuchał z otwartemi usty, popatrzył uważnie na nadzorcę i dyrektora, a potem zwrócił oczy na syna, który stał przed nim drżący, ze spuszczoną głową; i jakby po raz pierwszy w téj chwili dopiero przypomniał i zrozumiał wszystkie te udręczenia, które zadawał malcowi, i całą ową słodycz, całe to bohaterskie męztwo, z którém syn cierpiał, — na twarzy jego odbiło się naraz jakieś głupie zdziwienie, potém boleść ponura, wreszcie rozczulenie gwałtowne i smutne — i, ruchem szybkim uchwyciwszy chłopczynę za głowę, przycisnął go do piersi.
Wszyscy przeszliśmy obok niego; ja go zaprosiłem do nas do domu, na czwartek, wraz z Garronem i Krossim; inni go witali; ci go całowali, tamci dotykali się do jego medalu, każdy mu coś powiedział. A ojciec patrzył na nas zdumiony, tuląc ciągle do siebie syna, który łkał zcicha.
Medal, dany Prekossiemu, sprawił mi pewien wyrzut sumienia, — mnie, com dotąd ani razu jeszcze medalu nie dostał. Od pewnego czasu niedobrze się uczę i jestem niezadowolony z siebie, a i nauczyciel, i mój ojciec i mama są również niezadowoleni. Już nawet i zabawa nie sprawia mi téj przyjemności, co dawniéj; kiedym pracował z ochotą, to po nauce, porwawszy się od stolika, biegłem do zabawy z taką radością, jak gdybym co najmniej od miesiąca się nie bawił. Nawet i do stołu z rodzicami, braciszkiem i siostrą nie zasiadam już z tem zadowoleniem, co dawniéj. Coś, jakby ciężar, leży mi ciągle na sercu, a głos wewnętrzny ustawicznie powtarza: „niedobrze, niedobrze.” Wieczorem widzę tylu chłopców, powracających z roboty i przechodzących po placu wśród gromadek robotników; wszyscy znużeni, lecz weseli, przyśpieszają kroku, pragnąc niecierpliwie czemprędzej znaleźć się w domu i zasiąść do stołu; rozmawiają głośno, śmieją się, klepią się po ramionach rękami czarnemi od węgla, lub białemi od wapna; i myślę sobie, że pracowali od wschodu słońca do téj pory, a z nimi i ci inni, jeszcze mniejsi, którzy przez dzień cały byli na wierzchołkach dachów, przed piecami kuźnic, wśród maszyn, i w wodzie, i pod ziemią, za jedyny posiłek mając nieco chleba; i wstyd mnie ogarnia, mnie, com przez ten czas cały zaledwie jakie cztery stronice niechętnie zapisał. I jestem z siebie niezadowolony bardzo, o, bardzo! Widzę dobrze, iż ojciec niewesół i chciałby mi powiedziéć, że ja go zasmucam, ale żałuje mnie, jeszcze się ociąga, jeszcze wyczekuje, — drogi mój ojciec, który tak wiele pracuje! Wszystko tu jego, wszystko to, co widzę dokoła siebie w domu, wszystko, czego się dotknę, wszystko, w co się ubieram, czém się żywię, co mnie uczy, co bawi, wszystko to owoc jego pracy, — a ja nie pracuję; wszystko kosztowało go wiele myślenia, znoju, ofiar, przykrości i trudu, a ja się trudu boję! Ach, nie, to niesprawiedliwość zbyt wielka i to zabardzo mnie trapi. Chcę zacząć poprawę od dzisiaj, chcę zabrać się do nauki, jak Stardi, z zaciśniętemi zębami i pięściami, oddać się jéj ze wszystkich sił mojéj woli i mego serca; chcę przezwyciężać sen wieczorem, zrywać się szybko z łóżka z rana, mózg sobie wytężać bez przerwy, odpędzać lenistwo bez litości, pracować, cierpiéć nawet, choćby zachorować, byle raz już skończyć wlec takie życie nudne, opieszałe, które i mnie poniża i innych zasmuca. Śmiało więc do pracy! Do pracy z całych sił, z całéj duszy! Do pracy, która uczyni mi wypoczynek słodkim, zabawy miłemi, obiad wesołym, — do pracy, która mi wróci dobry uśmiech mego nauczyciela i błogosławiony pocałunek mego ojca.
Prekossi przyszedł do nas wczoraj z Garronem. Zdaje mi się, że gdyby nawet byli synami książąt, nie przyjmowanoby ich z większemi honorami, z większą radością. Garrone po raz pierwszy przybywał, — najprzód dlatego, że jest dzikus, powtóre, iż się wstydzi pokazywać między ludźmi, że taki duży, a jest dopiero w trzeciéj klasie. No, ale to nie jego wina przecież, skoro dwa lata chorował. Poszliśmy wszyscy drzwi otwierać, kiedy zadzwonili. Krossi nie przyszedł, bo nareszcie jego ojciec z Ameryki powrócił po sześciu latach niebytności. Moja matka zaraz ucałowała Prekossiego, mój ojciec przedstawił jéj Garrona, mówiąc:
— Oto, ten tu, nietylko dobry chłopiec, ale szlachetny, zacny człowiek.
A on spuścił swoją dużą, krótko ostrzyżoną głowę, uśmiechając się ukradkiem do mnie. Prekossi miał swój medal przypięty do ramienia i był bardzo zadowolony, bo ojciec jego zabrał się do pracy, i już od dni pięciu nie pije, i zawsze chce syna mieć przy sobie w kuźni, aby mu towarzystwa dotrzymywał, i całkiem innym zdaje się być człowiekiem. Zaczęliśmy się bawić — ja wydostałem wszystkie moje cacka; Prekossi osłupiał z zachwytu na widok pociągu kolei żelaznéj z maszyną, która sama się porusza, kiedy się ją nakręci; nigdy takiéj zabawki nie widział; pożerał oczami czerwone i żółte wagoniki. Dałem mu klucz, aby się bawił, aby sam lokomotywę nakręcił; on ukląkł przy pociągu i już głowy nie podniósł. Nie widziałem go jeszcze tak uradowanym. Co chwila mówił: „Przepraszam, przepraszam” — odsuwając nas rękami, abyśmy nie zatrzymali pociągu, a potem brał i ustawiał wagoniki na nowo, tak uważnie, tak ostrożnie, jakby były szklane, bał się zaćmić, zachuchać je oddechem, i wycierał je oglądając i z góry, i z boku, i z dołu, i uśmiechając się do siebie. My wszyscy, stojąc dokoła, patrzyliśmy na niego; patrzyliśmy na tę szyjkę cienką, na te biedne uszki, które kiedyś skrwawionemi widziałem, na ten kaftan wielki z pozawijanemi rękawami, z których wysuwały się dwie wątłe, wychudłe rączyny, co się podnosiły tyle razy, aby twarz przed biciem osłonić... Ach! w téj chwili rzuciłbym mu do nóg wszystkie moje zabawki i wszystkie moje książki; odjąłbym sobie od ust ostatni kawał chleba, aby jemu go dać; zwlókłbym z siebie ubranie, aby jego ubrać; padłbym na kolana, aby ucałować mu ręce.
„Ten pociąg przynajmniéj oddam mu koniecznie“ — pomyślałem sobie; ale trzeba było uzyskać na to pozwolenie ojca.
Gdym sobie tak myślał, uczułem, że mi ktoś z tyłu do ręki włożył kartkę papieru: ojciec mój napisał na niéj ołówkiem:
— Prekossiemu podoba się twój pociąg kolei. On nie ma zabawek. Czy tobie serce nic nie doradza?
Natychmiast obu rękami uchwyciłem lokomotywę i wagony, i wszystko mu położyłem na ręce, mówiąc:
— Weź, to twoje.
On spojrzał na mnie — nie rozumiał.
— To twoje — powtórzyłem, — ja ci to daruję.
Wówczas on popatrzył na mego ojca i na moją matkę jeszcze bardziéj zdziwiony i zapytał mnie:
— Ależ za co?
Mój ojciec rzekł:
— Darowuje ci to Henryk, bo jest twoim przyjacielem, bo ciebie kocha... na uczczenie twego medalu.
Prekossi spytał nieśmiało:
— Mamże to zabrać... do domu?
— A jakże! — odpowiedzieliśmy wszyscy.
Stał już na progu, a jeszcze nie odważał się odejść. Był szczęśliwy! Przepraszał drżącemi ustami i śmiał się. Garrone dopomógł mu do zawinięcia pociągu w chustkę i, schylając się, wysypał kilka obwarzanków, któremi miał wypchane kieszenie.
— Którego dnia — powiedział do mnie Prekossi — przyjdziesz, wszak prawda, do nas, do kuźni, zobaczyć, jak mój ojciec pracuje. Dam tobie gwoździ, ot co!
Moja matka wetknęła kilka kwiatów w dziurkę od guzika kurteczki Garrona, aby je od niéj zaniósł swojéj matce.
Garrone powiedział swoim grubym głosem: „dziękuję,“ nie podnosząc brody od piersi.
Ale w jego oczach odbijała się cała jego szlachetna, poczciwa dusza.
I powiedzieć, że Karol Nobis czyści i wyciera sobie rękaw z przesadą, gdy Prekossi dotknie się go przypadkiem! Ten Nobis to pycha wcielona, dlatego, iż jego ojciec jest bogaczem. Ależ i ojciec Derossiego także jest bogaty! Nobis chciałby miéć ławkę dla siebie jednego, w wiecznéj obawie, by go kto nie powalał, patrzy na wszystkich z góry, ma zawsze pogardliwy uśmiech na ustach; biada potrącić mu nogę, gdy się wychodzi z klasy w szeregach po dwoje! O byle co rzuci w twarz najobelżywsze słowo i grozi, że ojca przyprowadzi do szkoły. Ojca!... a no, przecież wiemy, co dostał od ojca, kiedy synowi węglarza powiedział: hołysz! Jakiego się to wówczas wstydu nałykał! Takiego pyszałka nie widziałem nigdy. Nikt z nim nie rozmawia, nikt mu nie powie: „do widzenia,“ kiedy wychodzimy ze szkoły, ani pies by się nie znalazł, żeby mu lekcyę podszepnąć, kiedy jéj nie umie. A on wszystkich niecierpi, udaje przedewszystkiém, iż najbardziej pogardza Derossim, bo jest pierwszym w klasie, i Garronem, bo go każdy kocha. Lecz Derossi nigdy nawet spojrzeć nań nie raczy, a Garrone, gdy mu mówią, iż Nobis źle się o nim wyraża, odpowiada tylko:
— Ten chłopiec pełen jest tak głupiéj pychy, iż nie wart jest nawet moich kuksów.
Koretti również, kiedy dnia pewnego Nobis uśmiechał się pogardliwie, patrząc na jego czapeczkę z kociéj skóry, powiedział mu:
— Idź-no lepiéj, idź do Derossiego i od niego się naucz, jak być wielkim panem!
Wczoraj poskarżył się nauczycielowi, iż Kalabryjczyk trącił go nogą. Nauczyciel spytał Kalabryjczyka:
— Czyś to naumyślnie zrobił?
— Nie, proszę pana, przypadkiem — odpowiedział śmiało.
Nauczyciel rzekł:
— Zabardzoś obraźliwy, Nobis.
A Nobis z tą swoją miną zaraz się odciął:
— Powiem ojcu.
Wówczas nauczyciel się rozgniewał.
— Twój ojciec powie, iż byłeś winny, jak i tamtym razem, co to pamiętasz... A zresztą, w szkole tylko ja, nauczyciel, sądzę i karzę. — Potem dodał łagodnie: — Radzę ci, Nobis, zmień postępowanie, bądź uprzejmy i dobry dla twych towarzyszy. Widzisz przecie, są tu synowie robotników i panów, ludzi bogatych i ubogich, i wszyscy się przyjaźnią, kochają, są jakby bracia. Dlaczegóż ty nie czynisz, jak inni? Takby cię to mało kosztowało pozyskać sobie serca wszystkich, a i sam takbyś się czuł zadowolonym!... No có? nie masz mi na to nic do odpowiedzenia?
Nobis, który całej tej przemowy słuchał z swoim pogardliwym uśmiechem, odrzekł chłodno:
— Nie, panie nauczycielu.
— Możesz usiąść — powiedział nauczyciel. — Żal mi ciebie. Jesteś chłopiec bez serca.
I wszystko zdawało się być na tem skończone; ale murarczuk, który siedzi w pierwszéj ławce, obrócił swoją okrągłą twarz do Nobisa, co siedzi w ostatniéj, i zrobił mu swoją minę, ale tak piękną, tak śmieszną, że cała klasa wybuchła śmiechem. Nauczyciel wygderał go za to, ale i sam był zmuszony ręką sobie usta zasłonić, aby ukryć śmiech. I Nobis równie się rozśmiał, ale tym śmiechem zjadliwym, co to nie idzie na zdrowie.
Nobis i Franti — to para dobrana; ani jeden, ani drugi nie wzruszył się dzisiejszego rana na ów straszny obraz, który się przed naszemi oczami przesunął. Wyszedłszy ze szkoły, stałem z ojcem, przyglądając się kilku łobuzom z drugiej klasy, którzy, rzucając się na kolana, połami paltotów i czapkami zmiatali śnieg z lodu na rynsztokach, aby ślizgawkę lepszą uczynić, kiedy ujrzeliśmy nadciągający z głębi ulicy tłum ludzi, idących śpiesznym krokiem, ponurych, jakby przerażonych, mówiących pocichu. W środku szło trzech żołnierzy straży miejskiéj, za nimi dwóch mężczyzn, dźwigających nosze. Chłopcy nadbiegli zewsząd, Tłum zbliżał się ku nam. Na noszach leżał człowiek, blady jak trup, z głową przechyloną na jedno ramię, z włosami potarganemi, zakrwawionemi, z którego ust i uszu krew płynęła; a obok noszów postępowała kobieta z dzieckiem na ręku, która zdawała się być obłąkaną i od czasu do czasu wołała:
— Nie żyje! Nie żyje! Nie żyje!
Za kobietą szedł chłopiec z teką uczniowską pod pachą i łkał rozpaczliwie.
— Co się to stało? — spytał mój ojciec.
Ktoś odpowiedział, i to jakiś murarz, który spadł z czwartego piętra domu, podczas roboty. Niosący rannego przystanęli na chwilę. Wielu odwróciło twarz z przerażeniem od strasznego widoku. Spostrzegłem nauczycielkę o czerwonem piórku, która podtrzymywała moją nauczycielkę z pierwszéj klasy, blizką omdlenia. W téj saméj chwili ktoś mnie trącił w łokieć: był to murarczuk, blady, drżący na całém ciele. Musiał niechybnie myśléć o swoim ojcu. I ja również o nim myślałem. Ja przynajmniéj mogę być spokojny, znajdując się w szkole, bo wiem, że mój ojciec jest w domu, że siedzi przy stoliku, zdala od wszelkiego niebezpieczeństwa; lecz ilu to moich towarzyszy myślą sobie, że ich ojcowie pracują na rusztowaniach wysokich, lub w pobliżu kół od maszyn parowych, i że jeden ruch, jeden krok niebaczny może im śmierć sprowadzić! Są oni z tego względu podobni do synów żołnierzy, których ojcowie znajdują się na wojnie. Murarczuk patrzył, patrzył, i drżał coraz silniej, aż mój ojciec to spostrzegł i powiedział mu:
— Idź, idź, chłopcze, do domu, idź zaraz do twego ojca, a znajdziesz go spokojnym i zdrowym, idź!
Murarczuk poszedł, oglądając się za każdym krokiem poza siebie. Tymczasem tłum ruszył dalej, a kobieta wołała ciągle rozdzierającym duszę głosem:
— Nie żyje! Nie żyje! Nie żyje!
— Żyje, żyje, nie umarł — mówili jéj wszyscy. Lecz ona nie słyszała tego i włosy sobie rwała na głowie. Wtém usłyszałem, jak jakiś głos pełen oburzenia zawołał:
— Ty się śmiejesz!?
I spostrzegłem jednocześnie człowieka z dużą, czarną brodą, który utkwił pałające oczy we Frantim, co się jeszcze uśmiechał.
Wówczas ów człowiek, wymierzywszy mu silny policzek, czapkę jego rzucił na ziemię i rzekł:
— Głowę odkryj, łotrze, kiedy przeciąga orszak z ranionym przy pracy!
Tłum już się był oddalił, a na bruku długie pasmo krwi pozostało.
Ach! oto zapewne najbardziej dziwny wypadek z całego roku! Ojciec mój zabrał mnie z sobą wczorajszego rana w okolice Moncalieri, aby obejrzeć pewną willę do wynajęcia na przyszłe lato, gdy w tym roku nie pojedziemy już do Chieri — i zdarzyło się, że ten, co miał klucze od owéj willi, był to pewien nauczyciel, który jednocześnie pełni tu obowiązek rządcy domu. Ten pan oprowadził nas po całéj willi, następnie poprosił do swego pokoju, abyśmy wypoczęli i ugasili pragnienie. W pokoju, na stoliku, pomiędzy szklankami stał kałamarz drewniany, kształtu ostrokręgu, w dziwny sposób rzeźbiony. Widząc, iż mój ojciec jemu się przygląda, nauczyciel powiedział:
— Ten kałamarz jest dla mnie drogą pamiątką... gdybyś pan znał jego dzieje!
I opowiedział je nam.
Przed kilku laty był on nauczycielem w Turynie i przez całą jednę zimę dawał lekcye więźniom w więzieniu sądowém. Odbywał lekcye w kościele więzienia, który jest całkiem okrągły i w którego wysokich i nagich murach dokoła znajdują się czworoboczne okienka, opatrzone kratą żelazną; każde zaś z takich okienek ma za sobą malutką celkę. Odbywał lekcye, przechadzając się po zimnym i ciemnym kościele, a jego uczniowie stali przy owych okienkach, z kajetami opartemi na kracie, ukazując jedynie swoje twarze w półcieniu, twarze wychudzone, ponure, brody długie, siwe i rozczochrane, oczy nieruchome złodziei i zbójów. Był tam jeden, pomiędzy innymi, pod numerem 78, który był uważniejszy od innych, uczył się pilnie i patrzył na nauczyciela wzrokiem pełnym uszanowania i wdzięczności. Był to młody człowiek, z czarnym zarostem, bardziéj nieszczęśliwy niż niegodziwy, jakiś stolarz, hebanista, który, będąc czeladnikiem, w przystępie gniewu, niepomny na to, co czyni, cisnął heblem w swego majstra, który go od niejakiegoś czasu ciągle prześladował, i zadał mu śmiertelną ranę w głowę; za to skazany został na kilka lat więzienia. W ciągu trzech miesięcy wyuczył on się czytać i pisać, i czytał bez przerwy, a im więcéj się uczył, tém większy żal zdawał się okazywać za popełniony występek, tém lepszym się stawał. Pewnego dnia, przy końcu lekcyi, ruchem dał znak nauczycielowi, iż pragnie, aby się tenże przybliżył, a gdy nauczyciel się zbliżył, powiedział mu ze smutkiem, iż nazajutrz ma być wysłanym z Turynu do więzienia w Wenecyi, aby tam odsiadywać dalsze lata swéj kary, i pożegnawszy go, poprosił jeszcze głosem pełnym pokory i wzruszenia, aby mu pozwolił dotknąć się jego ręki. Nauczyciel rękę mu podał, on ją ucałował; potém powiedział:
— Dziękuję! Dziękuję! — i zniknął za kratą.
Ręka nauczyciela była mokra od łez biednego przestępcy. Nazajutrz, gdy przybył na lekcyę, już owa celka była przez innego zajęta.
„Minęło lat sześć. „Myślałem wcale o czém inném, ni o owym biedaku-mówił daléj nauczyciel, gdy oto przedwczoraj rano widzę wchodzącego tu do mnie jakiegoś nieznajomego człowieka, z dużą, czarną brodą, już nieco przyprószoną siwizną, dość nędznie ubranego; człowiek ten mnie pyta:
— To pan, szanowny panie, jesteś tym a tym nauczycielem?
— Tak; a któż pan jesteś? — pytam ja z kolei.
— Jestem więzień z pod N. 78-go — odpowiada; — pan mnie nauczył czytać i pisać przed laty sześciu; i, jeżeli jeszcze pan sobie to przypomina, pan mi podał rękę na pożegnanie, na ostatniéj lekcyi; teraz odpokutowałem ju moją winę i przyszedłem... prosić pana, abyś mi tę wielką łaskę uczynił i zechciał przyjąć ode mnie drobnostkę, rzecz bez żadnéj wprawdzie wartości, ale którą zrobiłem moją własną ręką w więzieniu. Czy pan się zgodzi wziąć ją na pamiątkę ode mnie, panie nauczycielu?
Takem się zdziwił, żem na razie nic nie mógł odpowiedzieć. On wziął widocznie moje milczenie za odmowę daru, bo popatrzył na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: Sześć lat męczarni nie wystarczyły więc, aby winę z rąk moich zmazać! — lecz w jego spojrzeniu było tyle boleści, i natychmiast wyciągnąłem rękę, aby wziąć ów przedmiot. Oto on.“
Przyjrzeliśmy się uważnie kałamarzowi; zdawało się, iż został zrobiony końcem ostrego gwoździa; robota taka musiała trwać długo, niezmiernie długo, a cierpliwość przy jéj wykonaniu niesłychana; u dołu było wyrzeźbione pióro, leżące wpoprzek kajetu, a dokoła napis: Memu nauczycielowi. Pamiątka od 78-go numeru. Sześć lat! A pod spodem, drobniejszem pismem: Nauka i nadzieja...
Nauczyciel nic więcéj nie powiedział, pożegnaliśmy go niebawem. Ale przez całą drogę z Moncalieri do Turynu nie mogłem już wybić sobie z głowy tego więźnia, ukazującego twarz z poza kraty okienka, jego pożegnania z nauczycielem, owego biednego kałamarza, zrobionego w więzieniu, który tyle rzeczy mówił — i śniłem o nim w nocy i dzisiejszego rana ciągle jeszcze o nim myślałem... daleki od przeczuwania téj niespodzianki, jaka mnie czekała w szkole! Skorom tylko wszedł do mojéj nowéj ławki, obok Derossiego, i napisał zadanie rachunkowe na egzamin miesięczny, zaraz opowiedziałem memu sąsiadowi całą historyę o więźniu i kałamarzu i o tém, jak kałamarz wyglądał z tém piórem wpoprzek kajetu i z tym napisem dokoła: Sześć lat! Derossi drgnął na te słowa i zaczął patrzyć na przemiany to na mnie, to na Krossiego, który siedział w ławce przed nami, plecami obrócony do nas, cały zagłębiony w swojem zadaniu.
— Cicho! — szepnął potem, chwytając mnie za ramię. — Nie wiesz? Krossi powiedział mi onegdaj, iż widział przez chwilę kałamarz drewniany w ręku swego ojca, który z Ameryki powrócił: kałamarz w kształcie ostrokręgu, ręcznéj roboty, z wyrzeźbioném piórem i kajetem... to ten sam... sześć lat... On mówi, iż jego ojciec był w Ameryce, a on natomiast siedział w więzieniu... Krossi był malutki, gdy jego ojciec ową zbrodnię popełnił, nie pamięta tego, matka nie powiedziała mu prawdy, nie wie o niczém; niechże ci się o tém i słówko nie wymknie!
Oniemiały, siedziałem z utkwionemi w Krossim oczami. Wówczas Derossi rozwiązał zadanie i pod ławką przesunął je Krossiemu; dał mu ćwiartkę papieru; wyjął mu z ręki: „Posługacza przy chorym tatce,“ opowiadanie miesięczne, które nauczyciel dał mu do przepisania, aby je zamiast niego przepisać; podarował mu kilka piór, pogłaskał go po plecach, kazał mi dać słowo, że nic nikomu nie powiem; a kiedyśmy wychodzili ze szkoły, powiedział mi z pośpiechem:
— Wczoraj przyszedł ojciec po niego, pewnie i dziś będzie: rób tak, jak ja będę robił.
Wyszliśmy na ulicę; ojciec Krossiego stał ju tam nieco na uboczu: mężczyzna z czarną brodą, już siwiejącą, nędznie ubrany, z wychudzoną, bladą, lecz myślącą twarzą. Derossi uścisnął rękę Krossiemu, tak, aby ojciec to widział, i rzekł głośno:
— Do widzenia, Krossi! — i dłonią pieszczotliwie pogłaskał go pod brodę; ja uczyniłem to samo.
Lecz robiąc to, Derossi zczerwieniał jak wiśnia; ja również. Ojciec Krossiego spojrzał na nas uważnie, z wyrazem serdecznym, ale w jego wzroku odbiło się również coś jakby niepokój, jakby podejrzenie, od którego zimno się nam jakoś zrobiło.
Pewnego rana, w dżdżysty dzień marcowy, chłopczyk ubrany po wiejsku, cały przemokły i zabłocony, z zawiniątkiem odzieży pod pachą, stanął przed odźwiernym głównego szpitala w Neapolu i zapytał o swego ojca, pokazując mu list. Miał twarz piękną, ściągłą, płeć śniadą, bladawą, oczy myślące, i grube, napół otwarte usta, z poza których ukazywały się bialutkie zęby. Przybywał z pewnej wsi z okolic Neapolu. Jego ojciec, wyjechawszy z domu przed rokiem do Francyi, aby tam szukać zarobku, powrócił był do Italii i przed paru dniami wysiadłszy na ląd w Neapolu, tu niespodzianie się rozchorował i tyle zaledwie miał czasu, aby w kilku wyrazach donieść w liście rodzinie o swojem przybyciu i zawiadomić ją, że idzie do szpitala. Jego żona, zrozpaczona tą nowiną, nie mogąc sama ruszyć z domu, bo miała jedno dziecko chore, a drugie przy piersi, posłała do Neapolu najstarszego syna, dawszy mu kilka soldów, aby swego ojca, swego tatę — jak tam mówią — doglądał w chorobie; chłopak zrobił piechotą z jakie pięć mil drogi. Odźwierny, rzuciwszy okiem na list, zawołał jednego z posługaczy szpitalnych i powiedział mu, aby chłopca zaprowadził do ojca.
— Do jakiego ojca? — spytał posługacz.
Chłopiec, drżąc z obawy usłyszenia jakiéjś smutnej wiadomości, powiedział nazwisko ojca. Posługacz nie mógł sobie przypomniéć takiego nazwiska.
— Stary robotnik, z zagranicy przybyły? — zapytał.
— Robotnik, tak jest — odrzekł chłopiec zaniepokojony; — ale niezbyt stary. Z zagranicy wraca, tak.
— W szpitalu od jak dawna? — spytał posługacz.
Chłopiec rzucił okiem na list.
— Od pięciu dni.
Posługacz myślał przez chwilę; potem, jakby sobie coś naraz przypomniał, zawołał:
— A! już wiem. Czwarta sala, łóżko w głębi
— Czy bardzo chory? Jak się ma? — pytał z niepokojem chłopczyna.
Posługacz popatrzył na niego w milczeniu, potem rzekł:
— Chodź ze mną.
Po schodach weszli na pierwsze i na drugie piętro, przebyli cały długi korytarz i znaleźli się przy wejściu do pewnej sali, gdzie się ciągnęły dwa szeregi łóżek.
— Chodź! — powtórzył posługacz, wchodząc.
Chłopiec uzbroił się w odwagę i poszedł za nim, rzucając pełne obawy spojrzenie na prawo i na lewo, na blade, wychudzone twarze chorych, z których jedni mieli oczy zamknięte i wyglądali jak nieżywi, inni patrzyli w górę szeroko rozwartemi, nieruchomemi oczami, jakby przerażeni. Niektórzy jęczeli jak dzieci. W sali mrok panował, powietrze nasycone było ostrym zapachem lekarstw. Dwie Siostry Miłosierdzia przesuwały się między łóżkami, z buteleczkami w ręku. Znalazłszy się w głębi sali, posługacz zatrzymał się przy wezgłowiu jednego z łóżek, odchylił zasłony i rzekł:
— Oto twój ojciec.
Chłopiec wybuchnął płaczem i, upuściwszy na podłogę zawiniątko, głowę przytulił do ramienia chorego i jedną ręką uchwycił za jego rękę, która nieruchomie leżała na kołdrze. Chory się nie poruszył.
Chłopiec wstał, spojrzał na ojca i po raz drugi wybuchnął płaczem. Wówczas chory zwrócił na niego zwolna swoje oczy i zdawało się, iż go poznał. Lecz jego usta nie poruszyły się wcale, Biedny tato, jakże był zmieniony! Syn nigdyby go nie poznał. Włos mu posiwiał, broda urosła, miał twarz nabrzękłą, ciemno-czerwoną, na któréj skóra była jakby naciągnięta, błyszcząca, oczy stały się mniejszemi, usta nabrzmiały, cały wyraz twarzy inny, — tylko czoło i brwi były te same, co dawniéj. Oddychał z trudnością.
— Tato, mój tato! — powiedział chłopiec. — To ja! Czy mnie nie poznajesz? Ja, Cecyliusz, twój syn; przyszedłem ze wsi, przysłała mnie mama. Przyjrzyj się mnie dobrze... Czy mnie nie poznajesz? Powiedz choć słówko, tato drogi!
Ale chory, popatrzywszy na niego uważnie, zamknął oczy.
— Tato, tato! — wołał z płaczem chłopiec. — Co ci jest? Jam twój syn, twój Cecyliusz!
Chory nie poruszył się, i, jak przedtem, oddychał ciężko. Wówczas chłopiec, płacząc rzewnie, wziął krzesło, usiadł i czekał, nie spuszczając oka z twarzy ojca. „Przyjdzie przecież lekarz — myślał sobie — ten mi coś o ojcu powie.“ I zagłębił się w swych myślach, przypominając sobie tyle rozmaitych rzeczy o swoim dobrym tatusiu: jak to w dzień odjazdu żegnał go po raz ostatni już na parostatku, i o tych wszystkich nadziejach, które rodzina pokładała w tej podróży, i rozpacz matki, kiedy przyszedł list ojca, uwiadamiający o chorobie, o szpitalu... i pomyślał o śmierci, o tém, że jego ojciec może umrze, i o matce w żałobie, i o rodzinie w nędzy. I tak siedział czas długi, bardzo długi... Wtém jakaś ręka lekka, kobieca, dotknęła jego ramienia — i on się zbudził z zadumy; była to zakonnica.
— Na co chory mój ojciec? — zapytał ją natychmiast.
— To twój ojciec? — powiedziała zcicha, łagodnie Siostra Miłosierdzia.
— Tak, to mój ojciec... Przybyłem niezwłocznie. Co mu jest?
— Odwagi, chłopcze, odwagi — odrzekła mniszka; — zaraz przyjdzie lekarz.
I odeszła, nie powiedziawszy nic więcej.
W pół godziny potém rozległ się dzwonek i do sali wszedł lekarz z pomocnikiem; zakonnica i jeden posługacz szpitalny szli za nim, zatrzymując się przy każdém łóżku. To oczekiwanie wydało się całą, wiecznością dla naszego chłopca, a każdy krok lekarza powiększał jego bolesny niepokój. Nareszcie lekarz stanął przy najbliższem łóżku. Lekarz był to człowiek stary i przygarbiony, z poważnem obliczem. Nim od owego łóżka odstąpił, chłopiec zerwał się z krzesła, a kiedy się zbliżył, już płakał pocichu.
Lekarz popatrzył na niego.
— To synek tego chorego — powiedziała zakonnica; — dziś rano przybył ze wsi.
Lekarz położył mu dłoń na ramieniu, potém pochylił się nad chorym, wziął go za rękę, aby puls zbadać, dotknął się czoła. i zadał kilka pytań zakonnicy, która odpowiedziała:
— Nic nowego.
Lekarz zamyślił się chwilkę, następnie rzekł:
— To samo mu dawać, co dotąd.
Wówczas chłopiec ośmielił się zapytać głosem przerywanym od płaczu:
— Co jest memu ojcu?
— Nie rozpaczaj-że, chłopcze, odwagi! — odrzekł lekarz, kładąc mu znowu rękę na ramieniu. — Ma różę w twarzy. Choroba poważna, ale nadzieja jeszcze niestracona. Czuwaj przy nim. Obecność twoja może nań dobrze wpłynąć.
— Ależ mnie nie poznaje! — zawołał chłopiec z rozpaczą w głosie.
— Pozna cię... może jutro. Miéjmy nadzieję i nie trać odwagi.
Chłopiec jeszcze chciał pytać, ale nie śmiał. Lekarz odszedł. Od téj chwili rozpoczęło się dla małego Neapolitańczyka życie posługacza przy chorym. Nie mogąc nic innego uczynić, poprawiał mu poduszki i kołdrę, od czasu do czasu dotykał jego ręki, odpędzał muchy, co mu brzęczały nad głową, pochylał się nad nim za każdem jęknięciem, a kiedy zakonnica przynosiła mu wodę do picia lub lekarstwo, brał z jej rąk szklankę albo łyżkę i, zamiast niej, sam mu ją podawał. Chory czasem popatrzył na niego, ale żadnéj oznaki nie dawał, iżby go miał poznać. Tylko wzrok jego zatrzymywał się coraz dłużéj na nim, zwłaszcza wówczas, gdy sobie chustkę do oczu przykładał. I tak minął dzień pierwszy. W nocy chłopiec spał na dwóch krzesłach, w kąciku sali, a z rana wrócił do swej miłosiernej posługi.
W tym drugim dniu zdawało się, iż oczy chorego wyrażają początek świadomości. Na pieszczotliwy głos chłopczyny cóś jakby wdzięczność odbijała się na chwilę w jego wzroku, a raz nawet poruszył zlekka ustami, niby chciał doń przemówić. Po każdém, krótkotrwającem uśnięciu, otwierając oczy, zdawało się, iż szuka swego małego posługacza. Lekarz, który się pojawiał dwa razy, znalazł małe polepszenie w stanie chorego.
Ku wieczorowi, zbliżając mu do ust szklankę, chłopcu się zdało, że na tych ustach obrzękłych przemknął słaby uśmiech. I wówczas otucha i nadzieja wstąpiły w chłopczynę. A z tą nadzieją, że go ojciec poznał, że go słyszy, rozumie choć trochę, mówił doń, mówił długo o matce, o małych siostrzyczkach, o tem, jak razem powrócą do domu, i w słowach gorących i pełnych miłości prosił go, aby dobréj był myśli. A choć często wątpił, aby go chory rozumiał, jednak pomimo to mówił doń, bo mu się zdawało, iż nawet nie rozumiejąc, słucha z zadowoleniem tego głosu, tak niezwykłego, w którym dźwięczały miłość i smutek. I w taki sposób upłynął dzień drugi, trzeci i czwarty, wśród chwilowych małych polepszeń i nagłych zmian na gorsze; a chłopiec był tak oddany pielęgnowaniu chorego, iż zaledwie dwa razy dziennie nieco chleba z serem przegryzał, które mu przynosiła zakonnica, i prawie nie widział tego, co się działo dokoła — ani chorych blizkich skonania, ani nadbiegania niespodzianego Sióstr Miłosierdzia w nocy do umierających, ani płaczu i rozpaczy odwiedzających, co odchodzili pozbawieni nadziei, ani wszystkich tych scen, pełnych żałoby i bólu życia szpitalnego, które w innych warunkach niezawodnieby go przeraziły i wzruszyły do głębi.
Godziny, dnie upływały, a on był ciągle tam, przy swoim tacie, uważny, troskliwy, baczny na każdy ruch chorego, drżący za każdem jego westchnieniem, za każdem jego spojrzeniem, wstrząsany bezustannie to nadzieją, która rozjaśniała mu duszę, to znów zwątpieniem, które ściskało mu serce.
Piątego dnia niespodzianie stan chorego znacznie się pogorszył. Lekarz, zapytany, pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że już wszystko skończone, a chłopiec padł na krzesło i wybuchnął płaczem. A jednak było cóś, co go pocieszało. Pomimo, iż stan chorego się pogarszał, jemu wszakże się zdawało, iż chory odzyskuje zwolna przytomność. Patrzył na chłopca coraz dłużéj, uważniéj, z coraz widoczniejszym wyrazem tkliwości i rozczulenia, od nikogo już nie chciał brać lekarstwa, tylko od niego, i coraz to częściéj robił ustami ruch taki, jakby chciał cóś powiedziéć; a ruch ten był nieraz tak jasny, tak widoczny, iż syn chwytał go silnie za ramię, ożywiony niespodzianą nadzieją, i mówił mu niemal radośnie:
— Odwagi, odwagi, tatko; wyleczysz się i wrócimy razem do domu, do mamy; już niedługo, zobaczysz!
Była czwarta po południu i właśnie chłopak dał się porwać jednemu z takich wzruszeń, pełnych czułości i nadziei, kiedy naraz z poza drzwi, najbliższych owéj sali, usłyszał prędkie kroki, a potém głosem silnym wyrzeczone tylko te słowa: „Do widzenia, siostro!“ na które jednak porwał się na nogi z okrzykiem tłumionym.
W téj saméj chwili wszedł do sali człowiek z dużém zawiniątkiem w ręku. Za nim szła Siostra Miłosierdzia. Chłopak wydał przeraźliwy okrzyk, nie mogąc ruszyć się z miejsca.
Nowoprzybyły obejrzał się, popatrzył na niego przez chwilę i z okrzykiem: „Cecyliusz!“ rzucił się ku niemu.
Chłopiec padł w ramiona swego ojca, od zmysłów niemal odchodząc. Zakonnice, posługacze, felczer, nadbiegli zdziwieni. Chłopiec nie mógł mówić, nie mógł tchu złapać.
— O mój synu! — zawołał ojciec, popatrzywszy przez chwilę uważnie na chorego i pokrywając chłopca pocałunkami. — Synu mój drogi! jakże się to stało? Zaprowadzono cię do łóżka innego. A ja rozpaczałem, a ja się niepokoiłem, odebrawszy list od mamy, w którym pisze: posłałam Cecyliusza. Biedny chłopcze! Od jak dawna tu jesteś? A to dziwna pomyłka! Ja, dzięki Bogu, niebardzom chorował; skończyło się na lekkiej gorączce. Widzisz? Patrz, synku, mocno stoję na nogach! A mama jak się ma? A Konczetta? A malutka? Ja zaraz wychodzę ze szpitala. Chodź więc, prędko, za mną! No, no! Mój Boże! i ktoby to pomyślał!...
Chłopiec z trudnością, zdobył się na krótką, odpowiedź co do swéj rodziny.
— Ach, jakżem szczęśliwy! Boże! Boże! Jakież okropne chwile przebyłem!
I całował ojca i ściskał. Ale nie ruszał się z miejca.
— No, chodź-że już, chodź! — rzekł ojciec. — Jeszcze dziś przed nocą, staniemy w domu. Idźmy.
I pociągnął go do siebie.
Chłopak obejrzał się na chorego.
— Idziesz-że, czy nie idziesz? — zapytał go ojciec zdziwiony.
Chłopczyk raz jeszcze spojrzał na chorego, który w téj chwili oczy otworzył i patrzył na niego. Wówczas z serca chłopczyny cały potok słów popłynął:
— Nie, tato, zaczekaj... oto, widzisz, nie mogę. Ten staruszek... Od pięciu dni przy nim jestem. Ciągle na mnie patrzy. Myślałem, żeś to ty, tato. Kochałem go. Patrzy na mnie... daję mu pić... chce mnie mieć zawsze przy sobie... teraz jest bardzo chory; tato, przepraszam, ale nie mam odwagi... Ja nie wiem... tak mi przykro; wrócę jutro do domu... pozwól mi jeszcze tu czas jakiś pozostać; niedobrze byłoby, gdybym go porzucił. Widzisz sam, jak na mnie patrzy... ja nie wiem, kto on taki, ale chce mnie miéć przy sobie. Umarłby sam... Pozwól mi tu zostać, drogi tato!
— Poczciwy malec! — zawołał posługacz.
Ojciec stał niespokojny, patrząc na syna; potem spojrzał na chorego.
— Kto on? — spytał.
— Wieśniak, tak samo jak wy — odrzekł posługacz; — przybył tak samo z zagranicy, wszedł do szpitala tego samego dnia co i wy. Przyniesiono go nieprzytomnego, tak, iż nic nie mógł powiedziéć. Może ma rodzinę, dzieci, daleko. Może mu się zdaje, że ten wasz chłopak to jego syn.
Chory wciąż patrzył na chłopca.
Ojciec powiedział:
— Zostań.
— Już nie na długo tu zostanie — rzekł pocichu posługacz.
— Zostań — powtórzył ojciec. — Poczciwe masz serce. Ja zaraz idę do domu uspokoić matkę. Oto pięć franków na twoje potrzeby. Bądź zdrów, dobry mój chłopaku. Do widzenia!
Uścisnął go, popatrzył nań, długo, uważnie, pocałował kilka razy w czoło i wyszedł.
Chłopiec powrócił na swoje miejsce przy łóżku chorego, w którego oczach odbiło się zadowolenie. I Cecyliusz oddał się na nowo posłudze przy owym biedaku, nie płacząc już wprawdzie, ale z tą samą troskliwością, z tą samą cierpliwością co przedtém; znowu mu podawał lekarstwa i wodę do picia, znowu mu poprawiał, poduszki, gładził jego rękę, mówił słodko, dodając otuchy. Cały ten dzień go dogądał, doglądał i przez noc całą, następny dzień przy nim spędził. Ale stan chorego coraz się pogarszał; twarz jego stopniowo przybierała barwę fioletową, oddech stawał się z każdą chwilą trudniejszym, niepokój wzrastał, z ust wydobywały się niezrozumiałe okrzyki, puchlina doszła do rozmiarów strasznych. Podczas wieczornej wizyty lekarz powiedział, iż chory nocy nie przeżyje. I wówczas Cecyliusz podwoił troskliwość i ani na jednę chwilę oka z chorego nie spuszczał. A i chory nań patrzył, patrzył ciągle jeszcze, od czasu do czasu poruszał ustami z wysiłkiem, jakby mu chciał cóś powiedzieć, i wyraz nieopisanéj tkliwości świecił mu chwilami w oczach, które coraz stawały się mniejszemi i coraz bardziéj zachodziły jakby mgłą jakąś. I tej nocy chłopiec czuwał przy nim, aż do chwili, gdy w oknach ukazał się brzask zorzy porannéj i Siostra Miłosierdzia nadeszła. Zakonnica zbliżyła się do łóżka, rzuciła okiem na chorego i oddaliła się śpiesznie. W parę chwil potem wróciła z dyżurnym lekarzem i z posługaczem, który niósł latarkę.
— Ostatnie to chwile — powiedział lekarz.
Chłopiec ujął rękę chorego; ten oczy otworzył, popatrzył na niego i napowrót je zamknął. W téj chwili zdało się chłopakowi, iż uczuł uścisk ręki.
— Rękę mi uścisnął! — zawołał.
Lekarz stał czas jakiś pochylony nad chorym, potem podniósł głowę. Siostra Miłosierdzia zdjęła krucyfiks ze ściany.
— Umarł! — zawołał chłopiec.
— Idź, dziecko — powiedział lekarz. — Możesz wracać do domu, twój zacny czyn już spełniony. Idź i niech ci Bóg szczęści, niech cię błogosławi, boś ty wart tego. Bywaj zdrów chłopczyno.
Zakonnica, która się była oddaliła na chwilę. wróciła z bukiecikiem fijołków, wyjętym ze szklanki na oknie, i podała go chłopakowi, mówiąc:
— Nic innego dać ci nie mogę. Zachowaj to na pamiątkę szpitala.
— Dziękuję — odpowiedział chłopiec, biorąc fijołki jedną ręką, a drugą ocierając łzy; — ale taką długą drogę mam odbyć piechotą... zgniótłbym go. zepsuł.
I rozwiązawszy bukiecik, rozsypał fijołki po łóżku zmarłego, mówiąc: — Zostawię je na pamiątkę temu biedakowi. Dziękuję, siostro. Dziękuję, panie doktorze.
Potém, zwracając się ku zmarłemu dodał:
— Żegnam ciebie...
I podczas gdy w myśli szukał odpowiedniej nazwy, którąby mógł mu dać, z serca na usta wybiegło mu słodkie imię, które mu od dni pięciu już dawał, i wyrzekł z cichym płaczem:
— Żegnam ciebie, biedny tato!
To powiedziawszy, wziął swoje zawiniątko i powoli, gdyż był bardzo znużony, wyszedł. Na niebie płonęła zorza poranna.
Prekossi przyszedł wczoraj wieczorem, aby mi przypomnieć obietnicę odwiedzenia jego kuźni, która jest na dole, w ulicy; otóż więc dzisiejszego rana, wyszedłszy z ojcem na miasto, uprosiłem go, aby tam ze mną wstąpił na chwilę. Podczas gdyśmy się do kuźni zbliżali, wybiegł z niej pędem Garoffi; jakieś zawiniątko miał w ręku, a płaszcz jego, fruwając z wiatrem, odsłaniał składy jego towarów. A! teraz już wiem, gdzie się zaopatruje w opiłki żelazne, które następnie wymienia na stare dzienniki ten pomysłowy handlarz! Stanąwszy we drzwiach, ujrzeliśmy zaraz Prekossiego, który, siedząc na kupce cegieł, z książką na kolanach, uczył się lekcyi. Natychmiast wstał i wprowadził nas do kuźni: była to izba pełna kurzu od węgli, na któréj ścianach, pokrywając niemal całkiem, wisiały dokoła młotki, obcęgi, zasuwy, sztaby, słowem żelaztwa przeróżne, a w jednym kącie na ognisku palił się wielki płomień, na który wciąż dmuchał miech ogromny, poruszany przez jakiegoś wyrostka. Prekossi ojciec znajdował się przy kowadle, a czeladnik trzymał sztabę żelazną, na ogniu.
— Aha, otóż jest! — rzekł kowal, zaledwie nas spostrzegł, zdejmując czapkę. Przyszedł do nas ten grzeczny kawaler, co to darowuje całe pociągi kolei żelaznéj! Przyszedł, bo chciał zobaczyć, jak się téż to w kuźni pracuje, wszak prawda? Otóż, służę paniczowi; zaraz zobaczysz.
I mówiąc to, uśmiechał się i nie miał już téj twarzy ponuréj, tych oczu zamglonych co dawniéj. Czeladnik podał mu długą sztabę żelazną, z jednego końca rozpaloną do czerwoności, i kowal oparł ją na kowadle. Robił jednę z tych sztab ozdobnych, wzorzystych, które się używają do balkonów i altanek na tarasach. Podniósł wielki młot i zaczął nim uderzać w żelazo, posuwając na kowadle jego część rozpaloną to w tę, to w ową stronę i wykręcając ją na rozmaite sposoby; i dziwnie było patrzéć, jak pod wprawnemi, szybkiemi uderzeniami młota żelazo się gięło, skręcało, przybierało stopniowo kształt piękny nawpół rozwiniętego liścia, jakby to był wosk miękki, w ręku lepiony. A tymczasem syn jego patrzył na nas z wyrazem pewnéj dumy, jakby chciał powiedzieć:
— Widzicie, jak to pracuje mój ojciec!
— No, cóż, paniczu, widziałeś, jak się to robi? — zapytał mnie kowal, gdy skończył robotę, kładąc przede mną ową sztabę, która teraz wyglądała jak pastorał biskupa.
Potém odłożył ją na stronę i inną wsunął do ognia.
— Piękna robota, naprawdę — powiedział doń mój ojciec i dodał: — Więc... pracujecie, hę? Chęć do pracy wróciła?
— A tak, wróciła — odrzekł robotnik, obcierając sobie pot z czoła i rumieniąc się zlekka. — A wiész pan, kto to sprawił, że wróciła?
Mój ojciec udał, że nie rozumie.
— Oto ten dzielny chłopak — powiedział kowal, wskazując palcem na syna, — ten poczciwy chłopiec, który się uczył pilnie i zaszczyt czynił swemu ojcu, podczas gdy ten ojciec... głupstwa robił, no i obchodził się z nim jak z bydlęciem. Kiedym zobaczył ów medal... Ach, ty mój malcze kochany, duży jak laleczka za grosz, chodź-że tu do mnie, chodź, niech na twoją buźkę popatrzę!
Chłopiec przybiegł natychmiast. Kowal go wziął, podniósł, postawił na kowadle, trzymając pod pachy, i powiedział:
— A wyszoruj-że nieco facyatę temu nicponiowi tatce.
I wówczas Prekossi pokrył pocałunkami czarną twarz ojca, a tak serdecznie całował, że się sam cały uczernił.
— Ot, tak, to lubię! — rzekł kowal i postawił go na ziemi.
— Tak, to dobrze, naprawdę, Prekossi! — zawołał ucieszony mój ojciec, i pożegnawszy uprzejmie kowala i jego syna, wyprowadził mnie z kuźni.
Podczas gdym wychodził, Prekossi powiedział mi:
— Przepraszam — i wsunął do mojéj kieszeni paczkę gwoździ.
Ja prosiłem go, aby przyszedł do nas, z naszego balkonu przyglądać się karnawałowi.
— Tyś mu podarował swój pociąg kolei żelaznéj — powiedział mój ojciec, gdyśmy szli do domu; — ale gdyby ten pociąg był nawet ze złota, pełny drogich kamieni, jeszczeby to był podarunek niedość cenny dla tego zacnego dziecka, które potrafiło serce ojca przerobić.
W całém mieście wre, jak w kotle, z powodu karnawału, który już wkrótce się skończy; na każdym placu wznoszą się szopy kuglarzy i skoczków; a i my mamy przed oknami cyrk z płótna, gdzie daje przedstawienia mała trupa wenecka, która ma pięć koni. Cyrk znajduje się w środku placu; w jednym rogu placu stoją trzy wielkie omnibusy, w których towarzystwo kuglarzy sypia, mieszka i przebiera się — trzy jakby domki na kołach. każdy z oknami i kominem, z którego zawsze się dymi; pomiędzy oknami, na zewnątrz, na przeciągniętych sznurach suszą się pieluszki dziecinne. Jest tam jedna kobieta, która piersią karmi niemowlę, gotuje jeść i tańczy na linie. Biedni ludzie! Nazwa kuglarz jest jakby zniewagą, a jednak ci kuglarze uczciwie na chleb zarabiają, wszystkich bawią, a jak ciężko pracują! Przez cały dzień biegają od cyrku do omnibusów w trykotach, w takie chłody; przegryzą cóś naprędce, stojąc, pomiędzy jedném a drugiém przedstawieniem, i daléj do roboty! Czasem, gdy już cyrk napełniony widzami, wszczyna się wicher, który zrywa płócienne zasłony i gasi lampy, i oto już po zarobku! Muszą zwracać pieniądze, za bileta pobrane, i przez cały wieczór naprawiać szkody, poczynione w szopie. Mają tam dwóch chłopaków, którzy pracują; ojciec mój poznał jednego z nich, mniejszego, kiedy przez plac przechodził; jest to syn samego właściciela cyrku, ten sam, któregośmy widzieli wyprawiającego różne sztuki na koniu, zeszłego roku, w cyrku na placu Wiktora Emanuela. Urósł od tego czasu, może mieć lat osiem; jest to ładny chłopak, śliczna, figlarna buzia, okrągła, otoczona kędziorkami czarnych włosów, które się wymykają z pod czapki wysokiej, w kształcie głowy cukru. Ubrany jest za pajaca, w rodzaj jakiegoś białego worka z rękawami, z czarném wyszyciem, i ma trzewiki płócienne. Zwinny, żywy jak ogień. Wszystkim się podoba. Cały dzień w pracy. Widzimy go raniutko, jak owinięty w chustkę niesie mleko do swojej budy; potém idzie po konie do stajni przy ulicy Bertola; niańczy i kołysze na ręku małego dzieciaka, przenosi obręcze, kozły drewniane, sztaby, powrozy; zamiata swoje omnibusy, rozpala ogień, a w chwilach odpoczynku zawsze jest przy swojéj matce. Mój ojciec ciągle nań z okna pogląda i ciągle mówi o nim i o jego rodzicach, którzy wydają się być dobrymi ludźmi i swoje dzieci widocznie kochają.
Pewnego wieczora poszliśmy do cyrku; było zimno, cyrk był niemal pusty; lecz niemniej mały pajac wszelkich starań dokładał, aby rozbawić tych nielicznych widzów: wyprawiał salto-mortale, czepiał się ogonów koni, chodził na rękach nogami do góry, sam jeden, i śpiewał, wciąż się uśmiechając swoją piękną, dziecinną buzią; a ojciec jego, który był ubrany w białe spodnie, kurtkę czerwoną i długie buty i bicz trzymał w ręku, patrzył nań, lecz się nie śmiał, był smutny. Ojcu memu żal się go zrobiło i następnego dnia opowiedział o nim malarzowi Delisowi, który przyszedł do nas w odwiedziny. Ci biedni ludzie pracują nad siły, a taki lichy mają zarobek! I ten chłopak taki dobry, taki miły. Coby dla nich dało się zrobić? Malarzowi świetna myśl przyszła do głowy:
— Napisz jaki piękny artykuł do Gazety — powiedział memu ojcu, — ty, co umiesz pisać. Opowiesz cuda o chłopaku, a ja narysuję jego portret. Gazetę czytają wszyscy i co najmniéj raz jeden tłumy się zbiorą.
I tak też zrobili. Mój ojciec napisał artykuł piękny, dowcipny, wesoły, w którym opowiadał to wszystko, na cośmy z okien patrzyli, i który w każdym musiał wzbudzić chęć zobaczenia i pogłaskania małego artysty; a malarz nakreślił portrecik podobny i ładny, który wraz z artykułem ukazał się w Gazecie w sobotę wieczorem. I otóż na przedstawienie niedzielne wielki tłum napływa do cyrku. W ogłoszeniu nadmieniono: Przedstawienie na korzyść małego pajaca; tego małego pajaca, o którym pisano w Gazecie.
Mój ojciec zaprowadził mnie do pierwszych rzędów. Obok wejścia przybito ów numer Gazety. Cyrk był przepełniony widzami, wielu z nich miało w ręku Gazetę, i pokazywało ją małemu pajacowi, który się śmiał i biegał od jednego do drugiego uszczęśliwiony. I jego ojciec również był zadowolony. Ja sądzę! Żaden dziennik nigdy mu jeszcze nie uczynił tyle zaszczytu, i skrzynka do soldów była pełna. Mój ojciec usiadł obok mnie. Pomiędzy widzami spostrzegliśmy wielu znajomych. Nieopodal wejścia dla koni stał nauczyciel gimnastyki, ten, co to służył pod Garibaldim, a naprzeciwko nas, w drugim rzędzie, murarczuk ze swoją okrągłą twarzą, siedzący obok tego swego wielkoluda ojca, i zaledwie mnie spostrzegł, zaraz mi zrobił swoją zwykłą minę. Nieco daléj dostrzegłem Garoffiego, który liczył widzów, rachując na palcach, ile też mogło wpłynąć do kasy pieniędzy. Był również, w krzesłach pierwszego rzędu, nieopodal od nas, biedny Robetti, ten, co wydostał dziecko z pod kół omnibusu, ze swemi kulami, które leżały obok na krześle, tulący się do boku ojca swego, kapitana artyleryi, który dłoń opierał na jego ramieniu. Przedstawienie się rozpoczęło. Mały pajac cudów zręczności dokazywał na koniu, na trapezie i na sznurze, i za każdym razem, gdy zeskakiwał na ziemię, wszyscy bili w dłonie, a niejeden głaskał go po lśniących kędziorkach. Potém popisywało się kilku innych skoczków na linie, kuglarzy i jeźdzców, ubranych w jaskrawe łachmany, połyskujących od srebrnych frenzelek i blaszek. Ale, kiedy nie było chłopaka, zdawało się, iż widzowie się nudzą.
W pewnéj chwili spostrzegłem, że nauczyciel gimnastyki, stojący zawsze na tem samem miejscu, koło wejścia dla koni, powiedział cóś na ucho właścicielowi cyrku, a ten powiódł zaraz oczami po widzach, jakby kogo szukał. Wzrok jego zatrzymał się na nas. Ojciec mój to dostrzegł; zrozumiał, iż nauczyciel gimnastyki musiał powiedzieć, Że to on napisał artykuł do gazety, i, aby uniknąć podziękowań, wymknął się z cyrku, powiedziawszy mi:
— Zostań, Henryku; ja na placu zaczekam na ciebie.
Mały pajac, zamieniwszy kilka słów ze swoim ojcem, jeszcze jednę sztukę wykonał: stojąc na koniu, który pędził w cwał, przebrał się cztery razy: za pielgrzyma, za majtka, za żołnierza, za akrobatę — i za każdym razem, gdy mnie mijał, patrzył na mnie. Potem, kiedy zeskoczył z konia, zaczął obchodzić cyrk dokoła, ze swoim kapeluszem pajaca w ręku, a wszyscy rzucali weń soldy i cukierki. Ja miałem już przygotowane w ręku dwa soldy; ale kiedy pajac znalazł się przede mną, zamiast podać mi swój kapelusz, cofnął go, popatrzył na mnie i poszedł dalej.
Przykro mi się zrobiło. Dlaczegóż wyrządził mi tę niegrzeczność? Przedstawienie skończyło się, właściciel cyrku podziękował widzom i wszyscy powstawali, cisnąc się do wyjścia. Ja, w tłum wmięszany, miałem już wyjść wraz z innymi, kiedy poczułem, że któś się dotknął mojéj ręki. Obejrzałem się: był to mały pajac, z tą swoją piękną twarzyczką i czarnemi kędziorkami; uśmiechał się do mnie i miał ręce pełne cukierków. Wówczas zrozumiałem wszystko.
— Zechcesz-że — powiedział mi — przyjąć te cukierki od pajaca?
Kiwnąłem głową na znak, że przystaję i wziąłem trzy czy cztery cukierki
— A więc — dodał — może i całusa ode mnie przyjmiesz?
— Daj mi ich dwa — odpowiedziałem i nastawiłem mu twarz.
On otarł sobie rękawem twarz ubieloną, objął mi szyję ramieniem i mocno dwa razy pocałował mnie w oba policzki, mówiąc:
— Jeden całus to dla twego tatki.
Jakiż smutny wypadek zdarzył się dziś, w czasie pochodu masek! Skończył się dobrze, ale mogło wyniknąć z tego wielkie nieszczęście. Na placu San Carlo, przybranym wspaniale w festony żółte, czerwone i białe, zebrał się tłum niezliczony, uwijały się maski różnobarwne, przejeżdżały zwolna wozy złocone, całe w chorągwiach i kwiatach, w kształcie altanek, teatrzyków, łodzi, pełne arlekinów i rycerzy, kucharzy, majtków, pastuszek i pastuszków; taki był odmęt, że nie wiadomo było, na co patrzéć, co bardziéj podziwiać; hałas trąb, rogów myśliwskich, tureckich bębenków, rozdzierał uszy; a maski na wozach śpiewały i wiwatowały, zaczepiając ludzi na ulicy, na balkonach i w oknach, którzy odpowiadali krzycząc co tchu starczyło — i, porwani szałem zabawy, obsypywali się nawzajem całym gradem pomarańcz i cukrów; a wyżéj, jak okiem sięgnąć, ponad wozami i tłumem powiewały chorągiewki, połyskiwały hełmy, migały pióropusze, poruszały się wielkie głowy z papierowéj masy, olbrzymie czepce, ogromne trąby, różna broń dziwacznych wymiarów i kształtów, bębenki, czerwone czapeczki, butelki: zdawało się, jakby wszyscy obłąkania dostali. Kiedy nasz powóz wjechał na plac, przed nami sunął zwolna wóz przepyszny, ciągniony przez cztery konie, pokryte czaprakami szytemi złotem, i cały opasany wieńcami róż sztucznych; na tym wozie było czternastu czy piętnastu panów, przebranych prześlicznie za szlachciców z dworu francuzkiego, całych połyskujących od jedwabiów, w białych perukach, z kapeluszami zdobnemi w pióra pod pachą, z krótkiemi szpadkami przy boku, z całemi pękami wstęg i koronek na piersiach. Śpiewali wszyscy razem jakąś piosnkę francuzką i rzucali w tłum cukierki pełnemi garściami, a tłum klaskał w ręce i wydawał okrzyki.
Naraz, wśród ludu, na prawo od nas, spostrzegliśmy człowieka, który trzymał wysoko ponad głowami tłumu dziewczynkę lat pięciu czy sześciu, która płakała rozpaczliwie, wywijając rączynami jakby w napadzie konwulsyj. Mężczyzna ów, torując sobie drogę, docisnął się aż do wozu panów, jadących przed nami; jeden z nich się nachylił, a tamten powiedział głośno:
— Niech panowie wezmą tę dziewczynkę; zgubiła matkę w tłumie, proszę ją trzymać na ręku; matka nie musi być daleko, zobaczy ją; niéma innego sposobu.
Pan wziął dziecinę na ręce; wszyscy inni przestali śpiewać. Dziewczynka wyrywała się i krzyczała. Ów pan zdjął sobie maskę z twarzy; wóz powoli posuwał się naprzód. W tym samym czasie, jak to nam powiedziano późniéj, na przeciwległym końcu placu jakaś biedna kobieta, nawpół obłąkana, roztrącała tłum łokciami i pięściami, krzycząc rozpaczliwie:
— Marya! Marya! Marya! Zgubiłam córkę! Porwali mi dziecko! Ukradli ją, zadusili!
I już od kwadransu tak szalała i rozpaczała, rzucając się to w tę, to w ową stronę, popychana przez tłum, który ją zewsząd otaczał. A ów pan na wozie tymczasem przyciskał dziewczynkę do koronek i wstążek na piersiach, wodząc oczami po placu i usiłując uspokoić biedne dziecko, które sobie zakrywało twarz rączynami, nie rozumiejąc, gdzie się znajduje, i łkając tak żałośnie, że aż się serce, słysząc to, ściskało.
Pan ów był wzruszony; znać było, że i jego serce odczuwało ten żałośny płacz dziecka; inni panowie na wozie ofiarowywali dziewczynce pomarańcze i cukierki, ale ona odpychała wszystko, przerażona, zrozpaczona coraz bardziéj.
— Szukajcie matki! — wołał pan do tłumu — szukajcie matki!
I wszyscy się oglądali na prawo i na lewo; ale matka nie dawała się odnaleźć. Nareszcie, o kilka kroków, od początku ulicy di Roma, jakaś kobieta rzuciła się ku wozowi...
Ach! nie zapomnę jéj nigdy! Jakże wyglądała!... włosy potargane, twarz wykrzywiona, ubranie podarte; rzuciła się naprzód, wydając okrzyk, o którym trudno było orzec, czy był on wyrazem radości, rozpaczy, czy téż wściekłości, i ręce wyciągnęła, aby dziecko pochwycić. Wóz się zatrzymał.
— Jest, jest, oto ją macie! — powiedział ów pan, oddając dziewczynkę, naprzód ją ucałowawszy, matce, która, uchwyciwszy ją, przycisnęła gwałtownie do piersi...
Ale jedna z dwóch małych rączek pozostała jeszcze w dłoni pana, który, zerwawszy sobie z palca prawej ręki pierścień złoty z dużym brylantem i włożywszy go szybkim ruchem na paluszek dzieciny, powiedział:
— Weź to, będzie to twój posag.
Matka, zdumiona, stanęła jak wryta; w tłumie wybuchały gorące oklaski, pan włożył sobie maskę napowrót, jego towarzysze znów śpiewać zaczęli, i wóz ruszył dalej, sunąc powoli wśród grzmotu oklasków i wiwatów.
Nauczyciel nasz bardzo chory — w jego miejsce przysłano nam nauczyciela z klasy czwartéj, który przez długi czas dawał lekcye w Instytucie ociemniałych; jest on najstarszym w naszéj szkole, taki biały, iż wygląda jakby miał na głowie perukę z waty, i mówi tak, jakby nucił jakąś smutną piosenkę, ale to mile brzmi; wogóle bardzo to przyjemny staruszek i bardzo dużo umie. Zaledwie wszedł do klasy, widząc chłopca z zawiązanem okiem, zbliżył się do niego i zapytał, co mu jest.
— Szanuj oczy, moje dziecko — powiedział.
A wówczas Derossi go spytał:
— Czy to prawda, panie nauczycielu, że pan był nauczycielem ociemniałych?
— Tak, przez lat wiele — odrzekł.
A Derossi powiedział półgłosem:
— Żeby to nam pan nauczyciel co o tem opowiedział...
Nauczyciel odszedł, aby usiąść przy swoim stole. Koretti powiedział głośno:
— Instytut ociemniałych znajduje się przy ulicy Nicejskiéj.
— Wy mówicie: ociemniali — rzekł nauczyciel — tak, jakbyście powiedzieli: chorzy, ubodzy, albo jeszcze jacyś inni biedacy. Lecz czyż dobrze rozumiecie znaczenie tego wyrazu? Pomyślcie trochę nad tém. Ociemniali! Być ociemniałym, nie widzieć nic, nigdy! Nie odróżniać dnia od nocy, nie oglądać ani słońca, ani własnych rodziców, nic z tego wszystkiego, co nas otacza, czego się dotykamy; być pogrążonym w ciemności wiecznej, być jakby pogrzebanym we wnętrznościach ziemi! Spróbujcie-no wy zamknąć oczy i powiedziéć sobie, że już nie otworzycie ich nigdy: natychmiast ogarnie was niepokój, przestrach, wyda się wam, że nie moglibyście znieść tego, że zaczęlibyście wołać ratunku, że albobyście umarli, albo postradali zmysły. A jednak... biedne dzieci, kiedy się wchodzi po raz pierwszy do Instytutu ociemniałych, podczas rekreacyi, i gdy się słyszy zewsząd grę na skrzypcach i flecie, i głośne rozmowy i śmiechy, i gdy się widzi, jak dziatwa wbiega i schodzi szybko po schodach, jak krąży swobodnie po korytarzach i sypialniach, — trudno naprawdę uwierzyć, że to są ci nieszczęśliwi, ci biedacy, dotknięci najstraszliwszém kalectwem, jakiemu człowiek uledz może. Trzeba im się dobrze przyjrzéć. Są tam pomiędzy nimi szesnasto i osiemnasta-letni chłopcy, silni i weseli, którzy znoszą to swoje kalectwo mężnie, nawet z rodzajem pewnéj wyniosłości, niby dumy; ale łatwo odgadnąć z ostrego, świadczącego o walkach i zgryzotach wewnętrznych wyrazu ich twarzy, że wiele i wiele przecierpieli, nim się wreszcie pogodzić zdołali z okropném nieszczęściem. Są tam inni, o bladych, łagodnych twarzach, z których łatwo wyczytać zupełne poddanie się losowi; ale twarze to smutne i znać po nich, iż czasem, w ukryciu, muszą i dziś jeszcze płakać. Ach! moje drogie dzieci! Pomyślcie tylko, iż niektórzy z nich wzrok utracili w ciągu dni kilku, że inni, utracili go po latach całych katuszy, po wielu okropnych operacyach chirurgicznych, i że wielu już się tak porodziło, wśród nocy, co nigdy zorzy dla nich nie miała, i w świat weszło jakby w grób olbrzymi, i że nie wiedzą, jak wygląda twarz ludzka! Pomyślcie sobie, ileż to wycierpieć musieli i wiele cierpieć dziś muszą, kiedy sobie niejasno wystawią, jaka to okropna różnica zachodzi pomiędzy nimi i tymi, co widzą, i pytają sami siebie: „Dlaczego ta różnica, skoro żadnéj winy nie mamy?“ Ja, com lat wiele wśród nich przebywał, kiedy sobie przypomnę tę klasę, wszystkie te oczy zapieczętowane na zawsze, wszystkie te źrenice bez wzroku, bez życia, a potém patrzę na was... zdaje mi się niepodobieństwem, abyście wy wszyscy nie byli szczęśliwymi. Pomyślcie: w Italii jest blizko dwadzieścia sześć tysięcy ociemniałych! Dwadzieścia sześć tysięcy osób, które nie widzą światła, rozumiecie? całe wojsko, które potrzebowałoby czterech godzin, aby przed naszemi oknami przeciągnąć!
Nauczyciel umilkł; w całéj klasie panowała cisza. Derossi zapytał:
— Czy to prawda, iż u ociemniałych zmysł dotykania jest o wiele czulszym, niż u nas?
Nauczyciel powiedział:
— Tak jest. Wszystkie inne zmysły są u nich wydoskonalone właśnie dlatego, że będąc zmuszone dopełniać i zastępować zmysł wzroku, bardziéj i lepiéj się rozwijają, niż u tych, którzy widzą. Rano w sypialniach pytają jedni drugich: „Jest słońce?“ i kto się najprędzéj ubierze, biegnie wnet na podwórze i rękami porusza w powietrzu, aby się dowiedzieć zapomocą czucia, czy jest ciepło słoneczne, i wraca śpiesznie, by oznajmić dobrą nowinę: „Jest słońce!“ Z chodu jakiéjś osoby tworzą sobie pojęcie o jéj wzroście; my z oczu człowieka wnioskujemy o jego duszy, oni zaś z jego głosu; pamiętają dźwięk mowy i sposób wyrażania się przez całe lata. Czują i odgadują, czy w pokoju znajduje się jedna osoba, czy téż ich jest więcej, choćby jedna tylko mówiła, a inne zachowywały się zupełnie cicho. Po dotknięciu rozpoznają, czy łyżka jest czysta, czy nieco brudna. Dziewczynki rozróżniają wełnę farbowaną od tej, co ma naturalną barwę. Przechodząc po dwoje w szeregach przez ulicę, poznają po zapachu niemal wszystkie sklepy, nawet takie, w których my żadnego odrębnego zapachu nie czujemy. Puszczają bączka, a słysząc warczenie, jakie kręcąc się wydaje, i chcąc go uchwycić, idą prosto do niego i nigdy się nie omylą. Toczą obręcz, grają w kręgle, skaczą przez sznurek, budują domki z kamyków, zrywają fijołki, jakby je widzieli, robią maty i koszyczki, splatają słomę rozmaitych barw, prędko i dobrze, tak dalece mają wydoskonalone dotknięcie! Dotknięcie, to ich wzrok; jedną z największych dla nich przyjemności jest dotykać się, ściskać, odgadywać kształt przedmiotów zapomocą macania. Jakiż to widok wzruszający, gdy ich zaprowadzą do Muzeum przemysłowego i pozwolą dotykać się im do wszystkiego, do czego tylko zapragną; z jakąż to uciechą rzucają się na figury geometryczne, na modele domów, na rozmaite narzędzia, z jakąż radością macają, pocierają, obracają w rękach rzecz każdą, aby zobaczyć, jak téż jest zrobiona. Oni mówią: zobaczyć!
Garoffi przerwał nauczycielowi, by go zapytać, czy to prawda, że ociemniali daleko lepiéj uczą się rachunków niż inni.
Nauczyciel odpowiedział:
— To prawda. Uczą się rachunków i czytania. Mają książki, dla nich wyłącznie wydawane, z wypukłemi głoskami; przesuwają po nich palce, poznają głoski i wymawiają wyrazy; czytają płynnie. A trzeba widzieć, jak biedacy czerwienią się, gdy się zmylą. I piszą również, bez atramentu. Piszą na grubym i twardym papierze zapomocą ostrza stalowego, które ryje na nim wklęsłe kropki i znaczki podług osobnego alfabetu; te zaś wklęsłe znaczki na drugiéj stronie papieru wychodzą wypukło, tak, iż odwróciwszy kartę i przesuwając palce po owych wypukłościach, ociemniali mogą czytać to, co napisali sami, oraz to, co napisał kto inny; i tak robią wypracowania piśmienne i pisują do siebie listy. W taki sam sposób piszą liczby i robią rachunki. I w pamięci rachują z zadziwiającą łatwością, bo ich uwagi nie rozrywa, nie odciąga widok różnych przedmiotów tak, jak to bywa z nami. A gdybyście wiedzieli, jak są zamiłowani w słuchaniu czytania, jak uważają, jak pamiętają wszystko, jak rozprawiają między sobą, nawet i mali, o rzeczach, dotyczących dziejów i języka, siedząc po czterech lub pięciu w jednéj ławce, nie zwracając się jedni do drugich, rozmawiając pierwszy z trzecim, drugi z czwartym, głośno, wszyscy razem, żadnego słówka nie tracąc, tak dalece mają słuch delikatny i wprawny! I więcéj niż my przywiązują wagi do egzaminów, upewniam was, i bardziéj się przywiązują do swoich nauczycieli. Poznają nauczyciela po chodzie i po zapachu; dostrzegają, czy jest w dobrém czy w złém usposobieniu, czy zdrów, czy chory, jedynie tylko z brzmienia jego głosu, z jednego jego słowa; chcą, aby nauczyciel się ich dotykał, kiedy ich zachęca lub chwali, i macają go po ramionach i rękach, aby wyrazić swą wdzięczność. Między sobą kochają się bardzo, są dobrymi towarzyszami. Podczas chwil wolnych od lekcyj zawsze niemal jedni i ciż sami razem się trzymają, tworząc gromadki mniejsze i większe. W oddziale dziewczynek, naprzykład, rozdzielają się na kółka, stosownie do instrumentu, na którym grają; fortepianistki, flecistki, skrzypaczki najchętniej z sobą przebywają i nie rozstają się prawie nigdy. Kiedy pokochają kogo, to już kochają stale. Wielką osłodę znajdują w przyjaźni. Umieją się osądzić wzajemnie słusznie i trafnie. Mają jeszcze i głębokie pojęcie o złem. Nikogo nie wzrusza, nie przejmuje bardziej od nich opowiadanie o czynach szlachetnych i wzniosłych.
Wotini zapytał, czy też ładnie grają.
— Kochają gorąco muzykę — odrzekł nauczyciel. — Muzyka, to ich szczęście, ich życie. Ociemniałe dzieci, takie, co zaledwie do Instytutu wstąpiły, potrafią przez parę godzin z rzędu nieruchomie stać, słuchając muzyki. Uczą się z łatwością, grają z zamiłowaniem. Kiedy nauczyciel powie któremu, iż nie posiada muzycznych zdolności, ten dozna ztąd wielkiéj boleści, lecz z tém większym zapałem bierze się do nauki. Ach! żebyście tam w zakładzie słyszeli muzykę, żebyście ich zobaczyli, jak grają, z czołem podniesioném, z uśmiechem na ustach, rozczerwienieni, drżący od wzruszenia, w jakimś zachwycie, w uniesieniu od téj harmonii, co się rozbiega w nieskończonéj ciemności, która ich otacza, wówczas dopiero poznalibyście, jak wielką pociechą jest muzyka! A jakież to szczęście twarz ich rozpromienia, kiedy nauczyciel im powie: „Będziesz artystą.“ Dla nich najpierwszy w muzyce ten, co najlepiej gra na fortepianie lub skrzypcach, jest jakby królem; kochają go, wielbią. Jeżeli między dwoma jaka sprzeczka wyniknie, idą do niego; jeżeli dwaj przyjaciele się pogniewają, on ich godzi. Najmniejsi, których on naucza muzyki, szanują go jak ojca. Przed udaniem się na spoczynek idą wszyscy do niego powidziéć mu: „dobranoc.“ I ciągle mówią o muzyce. Późnym wieczorem, już w łóżkach, wszyscy niemal znużeni nauką i pracą, i senni, jeszcze rozmawiają przyciszonym głosem o operach, muzykach, instrumentach, orkiestrach. A tak wielką karą jest dla nich być pozbawionymi czytania i muzyki, tak strasznie cierpią z tego powodu, iż nauczyciele nie mają prawie odwagi karać ich w ten sposób. Czém jest światło dla naszych oczu, tém muzyka dla ich serca.
Derossi zapytał, czy można pójść do Instytutu, aby ich zobaczyć.
— Można — odrzekł nauczyciel, — ale wy, chłopcy, nie powinniście jeszcze iść tam teraz. Zwiedzicie zakład późniéj, gdy będziecie już w stanie zrozumieć cały ogrom tego nieszczęścia i odczuć całą litość, na którą ono zasługuje. Jest to smutny widok, moje dzieci. Zobaczycie tam nieraz chłopców, siedzących przed oknem otwartem, aby się napawać świeżem powietrzem, którzy z twarzą nieruchomą zdają się patrzyć na wielką równinę zieloną i na piękne góry niebieskie, które wy widzicie... a na myśl, że oni nie widzą, że nigdy nic nie zobaczą z tego ogromu piękna, w którym wasz wzrok tonie, serce tak się wam ściśnie boleśnie, jakbyście wy sami mieli oślepnąć w téj chwili. Jeszcze ci z nich, którzy od urodzenia są ociemniali, którzy nigdy nie widzieli świata, którzy nic nie opłakują, bo nie mają pojęcia o żadnych przedmiotach, mniejszą litość wzbudzają. Ale są tam tacy, co wzrok postradali przed paru miesiącami zaledwie, którzy pojmują dobrze, ile utracili, i tacy właśnie najsrożéj się dręczą, czując, jak w ich pamięci, z dniem każdym, zwolna, ale bezustanku, bledną, nikną, jakby umierają obrazy najmilsze, twarze najdroższe. Jeden z takich chłopców powiedział mi dnia pewnego z niedającym się opisać smutkiem: „Chciałbym raz jeden jeszcze, choć na jedno mgnienie, wzrok odzyskać, aby zobaczyć twarz mamy, któréj już przypomniéć sobie nie mogę!“ A kiedy mama do nich przychodzi, kładą jéj ręce na twarz, macają ją długo od czoła do brody, do uszu, aby uczuć, jaką téż jest ona, i niemal nie mogą się zgodzić z tém, iż jéj nie zobaczą, i nazywają po imieniu niezliczone razy, jakby prosili, żeby się im pokazała, żeby pozwoliła popatrzyć na siebie choć chwilkę. Iluż to mężczyzn nawet, nieodznaczających się bynajmniej tkliwém sercem, wychodzi ztamtąd z płaczem! A kiedy się ztamtąd wyjdzie, zdaje nam się, że my stanowimy jakiś wyjątek, że to jest jakiś przywiléj, dar niezasłużony, iż widzimy ludzi, domy, niebo. Ach! niéma wśród nas ani jednego, jestem tego pewien, któryby, wychodząc ztamtąd, nie był gotów wyrzec się cząstki swego wzroku, aby módz choć odrobinę jego dać tym wszystkim biednym dzieciom, dla których słońce nie ma światła i matka nie ma twarzy!
Wczoraj wieczorem, wychodząc ze szkoły, poszedłem odwiedzić mego chorego nauczyciela. Od nadmiaru pracy rozchorował się. Pięć godzin lekcyj na dzień, potem godzina gimnastyki, potem jeszcze dwie godziny lekcyj wieczornych — to znaczy: spać mało, jeść z pośpiechem i mówić od rana do nocy; to téż zdrowie sobie popsuł. Tak powiada mama. Moja mama została w bramie, na dole, ja poszedłem na górę sam, a na schodach spotkałem tego nauczyciela, co czarną ma brodę, Koattiego — tego, co to niby zawsze zły i wiecznie wszystkich straszy, a nikogo nie ukarze; popatrzył na mnie wielkiemi oczami i ryknął jak lew, na żart, ale się nie roześmiał. Ja natomiast śmiałem się jeszcze i wtedy, gdym już zadzwonił na czwartem piętrze; ale zaraz mi się śmiać odechciało, kiedy służąca wprowadziła mnie do ubogiego, napół ciemnego pokoju, gdzie leżał mój nauczyciel. Leżał na małém łóżku żelazném; broda mu urosła, znać, że się dawno nie golił. Jednę rękę do czoła sobie przyłożył, aby lepiéj widzieć, i zawołał swoim dobrym, miłym głosem:
— A! to Henryk!
Zbliżyłem się do łóżka, on mi rękę położył na ramieniu i rzekł:
— Poczciwy z ciebie chłopiec. Dobrześ zrobił, żeś przyszedł odwiedzić twego biednego nauczyciela. Źle ze mną, jak widzisz, kochany Henryku. A jakże tam się mają twoi towarzysze? co słychać w szkole? Wszystko dobrze, hę? dobrze i beze mnie. Obchodzicie się beze mnie wybornie, wszak prawda, bez waszego starego nauczyciela?
Ja chciałem powiedziéć, że nie; on przerwał:
— No, no, tak sobie mówiłem; wiem przecie, że mnie trochę kochacie.
I westchnął. Ja patrzyłem na fotografie, zawieszone na ścianie.
— Widzisz — powiedział, — to wszystko moi uczniowie, którzy już przeszło od lat dwudziestu darowują mi swoje portrety. Dobre chłopcy. To moje pamiątki. Kiedy będę umierał, ostatnie moje spojrzenie będzie tu, na wszystkich tych malców, wśród których spędziłem życie. Dasz mi ty również swój portret, prawda, kiedy ukończysz szkołę elementarną?
Potém wziął pomarańczę ze stolika przy łóżku i włożył mi ją do ręki.
— Nie mam ci nic innego do ofiarowania — powiedział, — jest to poczęstunek chorego.
Ja patrzyłem na niego i, nie wiem czemu, smutno mi jakoś było.
— Uważaj-no, co ci powiem — rzekł po chwili milczenia: — mam wprawdzie nadzieję, iż jeszcze się teraz z téj biedy wygrzebię, ale... ot, na wypadek, gdybym się nie wyleczył... pamiętaj, abyś się wzmocnił; przemóż się raz, raz jeden; chodzi tylko o jednorazowy wysiłek, bo, widzisz kochanku, czasami nie jest to brak pilności, brak chęci, ale tylko jakieś uprzedzenie, brak wiary w siebie, słowem to, co nazywają chorobą woli.
A tymczasem oddychał ciężko i znać było, że cierpi.
— Straszną mam gorączkę — powiedział i westchnął; — ledwiem żywy. Pamiętaj więc kuć arytmetykę, nad zadaniami przysiadywać fałdów. Nie udaje się odrazu? Odpocząć nieco i znowu do pracy. I naprzód, ale zwolna, pomału, nie rwać się, spokojnie, ani się niecierpliwić, ani rwać. Idź, chłopcze. Kłaniaj się ode mnie mamie. I więcéj nie przychodź, bo nie chcę, abyś się miał gramolić aż na czwarte piętro; zobaczymy się w szkole. A gdybyśmy się zobaczyć nie mieli, przypomnij sobie czasami swego nauczyciela z trzeciéj klasy, który ciebie kochał.
Na te słowa na płacz mi się zebrało.
— Nachyl głowę — powiedział mi.
Pochyliłem się nad nim; on mnie pocałował w głowę. Potém rzekł jeszcze:
— Idź — i twarz odwrócił do ściany.
A ja pędem zbiegłem na dół po schodach, gdyż czułem potrzebę ucałowania czemprędzej mojéj mamy.
Patrzyłem na ciebie przez okno dzisiejszego wieczora, kiedyś wracał od nauczyciela: potrąciłeś jakąś kobietę. Zwracaj większą uwagę na to, jak chodzisz na ulicy. I tam również są obowiązki. Skoro dajesz baczenie na twoje kroki i ruchy w domu, czemużbyś nie miał czynić tego samego na ulicy, która jest jakby domem wszystkich? Pamiętaj, Henryku. Za każdym razem, gdy spotkasz zgrzybiałego starca, ubogiego, kobietę z dzieckiem na ręku, kalekę o kulach, człowieka zgarbionego pod ciężarem, który dźwiga, rodzinę ubraną w żałobę, — z uszanowaniem usuń się im z drogi, mój synu; my powinniśmy szanować starość, nędzę, miłość macierzyńską, kalectwo, słabość, pracę, śmierć. Za każdym razem, gdy spostrzeżesz jaką osobę, na którą powóz najeżdża, odciągnij ją na stronę, jeżeli to jest dziecko, — ostrzeż, jeżeli człowiek dorosły. Jeżeli dwoje dzieci kłóci się lub bije, rozdziel je; jeżeli dwaj dorośli, — oddal się, nie przyglądaj się takiemu widowisku, takim objawom gwałtowności bydlęcej, które obrażają uczucie godności człowieka i psują młode serca. A kiedy przechodzi jaki człowiek ze związanemi rękami, pomiędzy dwoma żandarmami, nie dorzucaj jemu i twojéj ciekawości do okrutnéj ciekawości tłumu; może to być niewinny. Zaprzestań rozmowy i śmiechów twoim towarzyszem, kiedy napotkasz lektykę szpitalną, w któréj być może niosą konającego, lub gdy nadciąga orszak pogrzebowy, — bo taki sam mógłby jutro wyjść z twojego domu. Patrz z uszanowaniem na dzieci z instytutów, kiedy idą ulicą parami: na ociemniałych, głuchoniemych, ułomnych, sieroty, podrzutki: — pomyśl, że nieszczęście i miłosierdzie ludzkie przeciąga przed tobą. Udaj zawsze, iż nie widzisz, jeżeli spostrzeżesz jakieś odrażające lub śmieszne kalectwo. Zagaś zawsze każdą palącą się zapałkę, którą zobaczysz na drodze, bo ona mogłaby być przyczyną czyjéjś śmierci. Odpowiedz zawsze z uprzejmością przechodniowi, który cię pyta o drogę. Na nikogo nie patrz ze śmiechem, nie biegnij bez potrzeby, nie krzycz — szanuj ulicę. O wychowaniu narodu sądzić można przedewszystkiém z tego, jak się on zachowuje na ulicy. Gdzie znajdziesz nieobyczajność na ulicy, tam ją znajdziesz i w domach. I staraj się poznać i badaj ulicę; staraj się poznać miasto, w którém mieszkasz, — gdybyś jutro musiał je porzucić, miłoby ci było miéć jego obraz w pamięci, całe je myślą przebiegać, twoje miasto — tę twoją małą ojczyznę, które przez lat tyle było ci całym światem, gdzieś pierwsze stawiał kroki przy boku swéj matki, gdzieś doznał pierwszych wrażeń, gdzie w umysł twój wsiąkły najpierwsze pojęcia o nauce i życiu, gdzieś znalazł pierwszych przyjaciół. Miasto było jakby matką dla ciebie: uczyło cię, bawiło, opiekowało się tobą. Ucz się poznawać je w jego ulicach i ludziach i kochaj je, — a gdy usłyszysz, że je kto znieważa, to je broń.
Mój ojciec zaprowadził mnie wczoraj do szkoły wieczornéj naszego wydziału Boretti; gdyśmy tam przyszli, była już cała oświetlona, robotnicy zaczynali się zbierać. Zastaliśmy dyrektora i nauczycieli bardzo wzburzonych i rozgniewanych, bo właśnie przed chwilą kamień ciśnięty z ulicy rozbił szyby w jedném oknie: woźny, wypadłszy na ulicę, złapał był za kark pewnego chłopca, który właśnie przechodził; lecz wówczas zjawił się Stardi, który mieszka naprzeciwko szkoły, i powiedział:
— To nie on zrobił; widziałem wszystko na własne oczy; to Franti cisnął kamień i zawołał do mnie: „Biada ci, jeśli powiesz!“ ale ja się tam nie boję.
Dyrektor powiedział, że Franti będzie wypędzony ze szkoły na zawsze. Tymczasem całą, uwagę zwróciłem na robotników, którzy wchodzili po trzech razem, a których już było przeszło dwustu. Jakaż to rzecz piękna taka szkoła wieczorna! Po raz pierwszy ją widziałem. Byli tam chłopcy, z których najmłodsi mieli lat dwanaście, byli i wyrostki, którym się już wysypywał zarost, byli i mężczyźni z dużemi brodami, którzy wracali z roboty, niosąc kajety i książki; byli stolarze, tracze, palacze z twarzą czarną od węgla, murarze z rękami białemi od wapna, czeladnicy piekarscy z umączonemi włosami; w powietrzu rozchodziła się ostra woń lakierów, skór, smoły, oleju, zapachy wszelkich rzemiosł. Wszedł również oddział robotników artyleryjskich, ubranych jak żołnierze, prowadzonych przez kaprala.
Wszyscy szybko wsuwali się w ławki, wyjmowali deseczkę dolną, na któréj my nogi stawiamy, i zaraz pochylali się nad robotą. Niektórzy szli do nauczyciela z otwartemi kajetami, prosząc go o objaśnienia. Spostrzegłem tego młodego, wytwornie ubranego nauczyciela, co to go zowią „adwokacik;“ otaczało go trzech czy czterech robotników, a on im robił jakieś poprawki piórem w kajetach; zobaczyłem również i tego drugiego, kulawego nauczyciela — śmiał się z jakimś farbiarzem, który mu przyniósł kajet cały powalany niebieską i czerwoną farbą. A był także i mój nauczyciel, który już jest zdrów i jutro powróci do szkoły.
Drzwi do klas były otwarte. Zdziwiłem się niezmiernie, gdy się rozpoczęły lekcye, widząc z jaką uwagą, oczu z nauczyciela nie spuszczając, słuchali. A jednak większa ich część — jak powiedział dyrektor, — aby się nie spóźnić, nawet nie wstępowała do domu na wieczorny posiłek i była głodna. Małych jednak po półgodzinnéj lekcyi zaczynał sen morzyć, odganiali go jak mogli, lecz niejeden usypiał na dobre i nauczyciel go budził, łechcąc piórem po uchu. Ale dorośli nie spali bynajmniéj, — siedzieli, słuchając lekcyi uważnie, żaden ani mrugnął; a mnie tak się dziwnie zdawało widzieć wszystkich tych brodaczy w naszych ławkach.
Weszliśmy również na piętro, na górę, a ja pobiegłem do drzwi mojéj klasy i zobaczyłem na mojém miejscu człowieka z wielkiemi wąsami, z ręką obwiązaną, który ją może sobie skaleczył przy jakiéj maszynie, a pomimo to pisał, choć z trudnością, powoli, powoli. Ale co mi się podobało najbardziéj, to to, żem spostrzegł na miejscu murarczuka, właśnie na téj saméj ławce i w tym samym kąciku, jego ojca, tego murarza wielkiego jak olbrzym, który siedział tam skurczony i zgięty, bo mu było za ciasno, z brodą podpartą dłonią, z oczami na książce, cały zatopiony w nauce. I nie był to wcale traf żaden, gdyż zaraz pierwszego wieczora, przyszedłszy do szkoły, ów murarz powiedział do dyrektora:
— Panie dyrektorze, niech mi pan zrobi tę przyjemność i pozwoli siedzieć na miejscu „mego zajęczego pyszczka“ — bo tak zawsze nazywa swego synala od téj jego śmiesznéj minki.
Mój ojciec zabawił tam ze mną aż do końca lekcyi, a wyszedłszy na ulicę, zobaczyliśmy wiele kobiet z dziećmi na ręku, które oczekiwały na mężów, a przy wyjściu robiły taką zamianę: robotnikom oddawały dzieci, a same brały kajety i książki — i tak już razem szli do domu. Ulica na czas pewien napełniła się ludźmi i gwarem. Potem wszystko ucichło i spostrzegliśmy tylko długą i znużoną postać dyrektora, który się oddalał.
Było to do przewidzenia: Franti, wypędzony przez dyrektora, chciał się zemścić i czekał na Stardiego na rogu pewnéj ulicy, kiedy po skończonych lekcyach Stardi przechodził tędy ze swoją siostrą, którą odprowadza do domu codzień z pensyi przy ulicy Dora Grossa. Moja siostra, Sylwia, wychodząc ze swego wydziału, widziała wszystko i wracała do domu mocno przestraszona. Oto co zaszło. Franti, w swojej ceratowéj czapce, włożonej na bakier, pobiegł na palcach za Stardim i, aby go zaczepić, pociągnął za warkocz jego siostrę, a szarpnął tak silnie, iż omal jéj nie obalił na ziemię. Dziewczynka krzyknęła, jej brat się obejrzał. Franti, który o wiele jest wyższy i silniejszy od Stardiego, musiał sobie pomyśléć: „albo się nie odezwie, albo go zbiję na kwaśne jabłko.” Ale Stardi, nie namyślając się długo, choć taki mały i krępy, rzucił się jednym skokiem na tego drągala i zaczął go okładać pięściami. Lecz trudno mu było z przeciwnikiem poradzić i, co prawda, więcéj sam odbierał, niż dawał. Na ulicy nie było nikogo, oprócz dziewczynek, — nikt ich nie mógł rozdzielić. Franti powalił Stardiego na ziemię, lecz ten się porwał natychmiast i rzucił się powtórnie na niegodziwca, a Franti daléj go okładać pięściami i mordować co siły; i minuty nie upłynęło, gdy już nadkręcił ucha Stardiemu, podbił mu oko, ciął go w nos tak, że krew poszła. Ale Stardi się nie cofnął.
— Zabijesz mnie — ryczał, — ale cię to drogo będzie kosztowało!
A Franti z góry pięściami wali, policzkuje, a Stardi z dołu szarpie, rwie, kopie nogami. Jakaś kobieta zawołała z okna:
— Zuch mały!
Inne mówiły:
— To chłopiec, co broni siostry. Śmiało! A zbij go dobrze! Nie daj się!
A na Frantiego krzyczały:
— Ty zbóju jakiś! ty ladaco!
Frantiego również coraz większa ogarniała wściekłość; podstawił nogę Stardiemu, Stardi padł, on rzucił się na niego:
Poddaj się!
— Nie!
— Poddaj się!
— Nie!
I ruchem szybkim, niespodzianym, Stardi się wyśliznął, zerwał na nogi, pochwycił w pół Frantiego i, wszystkich sił dobywszy, powalił go na bruk, a sam kolanem przygniótł mu piersi.
— Ach! łotr! nóż ma w ręku! — zawołał jakiś człowiek, nadbiegając, aby rozbroić Frantiego.
Lecz już Stardi, odchodząc od zmysłów z gniewu, pochwycił go oburącz za ramię i tak silnie w zaciśniętą pięść Frantiego ugryzł, że nóż wyleciał mu z ręki i krew się z niéj sączyć zaczęła.
Tymczasem kilku ludzi nadbiegło, — rozdzielono, podniesiono zapaśników; Franti uciekł co tchu, zbity; a Stardi pozostał na miejscu, podrapany, okrwawiony, z podbitém okiem — ale zwycięzca, — obok siostry, która płakała rzewnie, podczas gdy kilka dziewczynek zbierało książki i kajety, rozsypane po ulicy.
— Zuch mały! — mówiono dokoła — dobrze bronił siostry!
Ale Stardi, który już więcéj myślał o swoim tornistrze, niż o tak świetném zwycięztwie, zaczął zaraz oglądać każdą z osobna książkę, potem kajety, aby się przekonać, czy się nie popsuły, czy kartek nie braknie, wygładził je rękawem, obejrzał piórnik, poukładał wszystko porządnie, a następnie, spokojny i poważny jak zawsze, powiedział do siostry:
— Chodźmy prędko, bo mam rachunkowe zadanie trudne i długie na jutro.
Dziś gruby tato Stardi oczekiwał na syna, z obawy, aby nie spotkał Frantiego po raz drugi; ale, jak powiadają, Franti już nie przyjdzie, bo go wsadzą do więzienia. Było dużo krewnych i rodziców dziś rano. Był pomiędzy innymi kupiec drzewa, ojciec Korettiego, istny portret syna, zwinny, wesoły, z ostremi wąsikami i dwubarwną wstążką medalu w dziurce od guzika surduta. Ja znam już z widzenia niemal wszystkich krewnych i rodziców naszych chłopców.
Jest tam jedna babunia, zgarbiona, w białym czepeczku, która, czy to deszcz, czy śnieg pada, czy burza na dworze, przychodzi zawsze cztery razy dziennie, przyprowadzając i odprowadzając wnuczka z pierwszej klasy, i zdejmuje i wkłada mu płaszczyk, poprawia krawat, otrzepuje go z kurzu i śniegu, włosy mu przygładza, przegląda jego kajety: i zaraz to znać po niéj, że nie ma innej myśli, że nic śliczniejszego nie widzi na świecie nad swojego wnusia. Często również przychodzi kapitan artyleryi, ojciec Robettiego, tego, co chodzi na kulach, co to dziecko z pod kół omnibusu wychwycił; a ponieważ wszyscy towarzysze jego syna, przechodząc obok niego, serdecznie go pozdrawiają, on wszystkim pozdrowienie oddaje najgrzeczniej, czasem pogłaska którego — i nie było wypadku, aby choć o jednym zapomniał; każdemu się ukłoni, a im kto uboższy i biedniéj ubrany, tem jest dlań bardziéj uprzejmy, tém milszy. Czasami jednak smutne rzeczy widzimy: Pewien pan, który już przeszło od miesiąca nie przychodził, bo mu umarł jeden z dwóch synów — i służącą przysyłał po drugiego, wczoraj przyszedł sam po raz pierwszy, a ujrzawszy znów klasę i towarzyszy swego zmarłego biedaczka, uciekł do kąta i wybuchnął łkaniem, zakrywszy sobie twarz obu rękami, aż dyrektor wziął go za ramię i zaprowadził do swego biura.
Są tu tacy pomiędzy ojcami i matkami uczniów, którzy znają po imieniu wszystkich towarzyszy swych dzieci. Są dziewczynki ze szkół poblizkich, uczniowie gimnazyów, którzy przychodzą codzień czekać na braciszków. Jest jeden pan stary, który był pułkownikiem i który, kiedy jaki chłopak zgubi przypadkiem kajet lub pióro na ulicy, zaraz je podnosi i oddaje właścicielowi. Przychodzą również panie pięknie ubrane, które rozmawiają o rzeczach dotyczących szkoły z innemi kobietami, choć tamte mają chustki na głowie i koszyki na ręku, i mówią:
— Ach! cóż to za trudne zadanie arytmetyczne dziś było!
Albo:
— Dziś rano ta lekcya gramatyki zdawała się tak długą!
A kiedy który uczeń zachoruje, wszyscy to wiedzą zaraz; kiedy który ma się lepiéj, wszyscy się cieszą. I właśnie dzisiejszego rana panie, panowie, robotnicy i wyrobnice otaczali kołem matkę Krossiego, handlarkę jarzyn, pytając ją, jak się ma biedny chłopczyna z pierwszéj klasy, towarzysz mego brata, który mieszka w tym samym domu co i ona, w podwórzu, i jest niebezpiecznie chory. Zdaje się, że szkoła równa wszystkie stany, że wszystkich czyni przyjaciółmi.
Wczoraj wieczorem byłem świadkiem wzruszającéj sceny. Już od dni wielu przekupka jarzyn, przechodząc obok Derossiego, patrzyła nań z wyrazem serdecznym, miłosnym; bo Derossi, po owém odkryciu, które uczynił co do kałamarza i więźnia z pod 78 numeru, przywiązał się do Krossiego, tego, co ma uschniętą rękę, i pomaga mu w nauce w szkole, podpowiada mu odpowiedzi, daje mu papier, pióra, ołówki: słowem jest dlań jakby bratem, jakby mu chciał wynagrodzić to nieszczęście, które nań spadło z powodu jego ojca, a o którém nic nie wie. Więc już od dni wielu przekupka jarzyn patrzyła — jak mówiłem — na Derossiego, i zdawało się, iż trudno jéj oczu od niego oderwać, bo to dobra, poczciwa kobieta, która żyje, jedynie dla swego chłopaka, a Derossi, który mu pomaga i na przód go wysuwa, Derossi, który jest panem całą gębą i pierwszym uczniem w klasie, jej się wydaje jakimś królem, jakimś świętym. Patrzyła nań ciągle i zdawało się, że chce mu cóś powiedziéć, a nie śmie. Ale wczoraj rano nakoniec, uzbroiwszy się w odwagę i zatrzymawszy go przed jakąś bramą, powiedziała:
— Przepraszam bardzo panicza, ale panicz taki dobry, tak pokochał mego malca... Niech mi panicz zrobi tę łaskę i przyjmie mały upominek od takiéj biednéj mamy, jak ja; — i wyjęła z koszyka, z pomiędzy jarzyn, pudełeczko z kartonu białe i złocone.
Derossi poczerwieniał cały i odmówił, rzekłszy stanowczo:
— Niech pani da to lepiéj swemu synkowi, ja nic nie przyjmuję.
Kobieta się zasmuciła, zaczęła przepraszać i pomięszana powiedziała:
— Ja nie chciałam panicza obrazić, niech Bóg zachowa... to tylko karmelki.
Ale Derossi, potrząsając głową, powtórzył:
— Nie i nie!
I wówczas z nieśmiałością przekupka wyjęła z kosza pęczek chrzanu i rzekła:
— To weź panicz chociaż to; świeżutki, dopiero z sadu, zanieś to swojéj mamie.
Derossi uśmiechnął się i powiedział:
— Nie, dziękuję, nic nie chcę; zawsze będę robił, co tylko będę mógł, dla Krossiego, ale nie mogę nic a nic przyjąć; dziękuję, dziękuję tak serdecznie, jak gdybym wziął wasz podarunek.
— Ale panicz się nie gniewa? panicz się nie obraził? — spytała kobieta z niepokojem.
Derossi powiedział jéj, że nie, wcale nie, i odszedł, podczas gdy ona powtarzała z zachwytem:
— O, cóż to za dobry chłopiec! Jeszczem nigdy nie widziała tak ładnego i dobrego panicza!
I zdawało się, że na tem wszystko się skończyło. Ale otóż, po południu, o czwartéj, zamiast matki Krossiego zbliża się jego ojciec, ten biedak z twarzą wynędzniałą i smutną. Zatrzymał Derossiego i z wyrazu, z jakim nań patrzył, odgadłem zaraz, że on podejrzewa, iż Derossi musi znać jego tajemnicę; popatrzył nań uważnie i rzekł smutnym i serdecznym głosem:
— Panicz pokochał mego syna... Za co go panicz tak pokochał?
Derossi cały sponsowiał na twarzy. Chciałby odpowiedziéć: „Kocham go, bo jest nieszczęśliwy; bo i ty także, jego ojciec, byłeś bardziéj nieszczęśliwy niż winny, i odpokutowałeś szlachetnie twoją zbrodnię i masz serce poczciwe.” Ale zabrakło mu odwagi do powiedzenia tego, bo doznawał jeszcze pewnéj obawy i jakiéjś niemal odrazy do tego człowieka, co krew ludzką przelał i przez lat sześć siedział w więzieniu. Ale tamten odgadł wszystko, i, głos zniżając, powiedział na ucho Derossiemu, niemal drżąc:
— Kochasz mego syna, ale nie nienawidzisz... nie gardzisz jego ojcem, wszak prawda?
— Ach, nie! nie! Przeciwnie! — zawołał Derossi z prawdziwém uczuciem.
I wówczas ojciec Krossiego uczynił ruch szybki, jakby chciał szyję Derossiego ramieniem otoczyć; ale się nie odważył, a natomiast wziął dwoma palcami jeden z jego jasnych kędziorków, podniósł go i puścił; potem przycisnął sobie do ust te dwa palce i pocałował je, patrząc na Derossiego wilgotnemi oczami, jakby mu chciał powiedzieć, że ten pocałunek był dla niego. Następnie wziął syna za rękę i oddalił się śpiesznie.
Chłopczyk, który mieszka w podwórzu tego domu co i przekupka jarzyn, ten z pierwszéj klasy, towarzysz mego brata, umarł. Nauczycielka Delkati przyszła w sobotę wieczorem oznajmić o tem nauczycielowi i natychmiast Garrone i Koretti ofiarowali się pomagać w niesieniu trumny. Był to dobry chłopczyna, dostał był medal w zeszłym tygodniu; lubił mego brata i podarował mu skarbonkę glinianą, trochę nadtłuczoną; moja matka całowała i głaskała go zawsze, gdy go spotkała. Nosił czapeczkę z dwoma paskami z czerwonego sukna. Jego ojciec jest tragarzem na kolei żelaznéj.
Wczoraj wieczorem, w niedzielę, o wpół do piątej poszliśmy do jego domu, aby być na wyprowadzeniu zwłok do kościoła. Mieszkają na dole. Na dziedzińcu było już wielu chłopców z pierwszéj klasy, z matkami, pięć czy sześć nauczycielek, kilku sąsiadów, wszyscy niemal z gromnicami w ręku. Nauczycielka o czerwoném piórku przy kapeluszu i Delkati weszły do mieszkania i zobaczyliśmy je przez okno otwarte, jak płakały; słychać było głośne łkanie matki zmarłego chłopczyka. Dwie panie, matki towarzyszy szkolnych nieboszczyka, przyniosły dwa wieńce z kwiatów. O saméj piątéj orszak pogrzebowy wyruszył. Naprzód szedł chłopak niosący krzyż, potém ksiądz, potém trumna, trumienka ta mała... biedna dziecina! Na trumnie był całun czarny i dwa wieńce z kwiatów od tych dwóch pań. Do całunu z jednego boku przypięto medal i trzy pochwały piśmienne, które chłopczyna zdobył w ciągu roku. Trumnę nieśli Garrone, Koretti i dwóch chłopców z tego domu, gdzie mieszkał mały nieboszczyk. Za trumną szła najprzód Delkati, która płakała tak, jakby ów biedaczek był jéj własném dzieckiem, za nią trzy inne nauczycielki, a za nauczycielkami chłopcy, wśród nich wielu małych, bardzo małych, którzy trzymając w jednéj rączce bukiecik fijołków i patrząc ze zdziwieniem i osłupieniem na trumnę, drugą rączkę podawali swym matkom, które za nich niosły świece. Usłyszałem, jak jeden z nich mówił:
— A teraz nie przyjdzie już nigdy do szkoły?
Kiedy trumnę wyniesiono z dziedzińca, dał się słyszéć z okna krzyk rozpaczliwy; był to krzyk matki chłopczyka, którą natychmiast odciągnięto od okna.
W ulicy spotkaliśmy chłopców z jakiegoś kolegium, którzy przechodzili w podwójnym szeregu i, widząc trumienkę z medalem i nauczycielki, wszyscy pozdejmowali czapki. Biedny maleńki, na sen wiekuisty poszedł ze swoim medalem. Nie zobaczymy już nigdy jego czerwonéj czapeczki. Był zdrów; w cztery dni umarł. Ostatniego dnia jeszcze usiłował wstać, aby zrobić swoje króciutkie zadanie rachunkowe, a medal swój chciał ciągle mieć przy sobie, na łóżku, z obawy, by mu go nie zabrali. Nikt ci go już nie zabierze, biedny chłopczyno! Żegnaj nam, żegnaj! Zawsze będziemy o tobie w szkole pamiętali. Śpij w spokoju dziecino!
Dziś to był dzień weselszy, niż wczoraj. Trzynasty marzec! Wigilia rozdawania nagród w teatrze Wiktora Emanuela, dzień uroczysty, wielkie, wesołe i piękne doroczne święto. Ale tym razem już nie wzięto na chybił trafił, pierwszych lepszych chłopców, którzy pójdą, na scenę teatru, aby podać atestaty do nagród tym panom, którzy je będą, rozdawali. Dyrektor przyszedł dzisiejszego rana, przy końcu lekcyi, i powiedział:
— Dzieci, wesoła nowina! — Potém zawołał: — Koraczi! (Tak się zowie Kalabryjczyk).
Kalabryjczyk wstał.
— Czy chcesz być jednym z tych, co poniosą, świadectwa na nagrody władzom jutro w teatrze?
Kalabryjczyk przystał odrazu.
— To dobrze — powiedział dyrektor, — w taki sposób będzie i przedstawiciel Kalabryi. A to będzie rzecz piękna! Zarząd miasta w tym roku wyraził życzenie, aby tych dziesięciu czy dwunastu chłopców, którzy podają nagrody, wybrano z pomiędzy dzieci, urodzonych w różnych prowincyach Italii, a znajdujących się w rozmaitych oddziałach szkół naszych publicznych. Mamy dwadzieścia takich oddziałów, oraz pięć pomocniczych... siedem tysięcy uczniów; w liczbie tak wielkiéj nietrudno było znaleźć po jednym chłopcu na każdą prowincyę Italii. W wydziale Torquata Tassa znaleźli się dwaj przedstawiciele wysp naszych: jeden Sardyńczyk, drugi Sycylijczyk; szkoła Bonkompani dała małego Florentczyka, syna pewnego rzeźbiarza; jest jeden Rzymianin, rodem z samego Rzymu, w wydziale Tommaseo; Wenetów, Lombardczyków, Romańczyków znajdzie się kilku; Neapolitańczyka, syna pewnego urzędnika, daje wydział Monviso; my dajemy Genueńczyka i Kalabryjczyka, ciebie, Koraczi. Z Piemontczykiem będzie wszystkich dwunastu. Pięknie, wszak prawda? Będą to wasi bracia ze wszystkich części Italii, którzy wam dadzą nagrody. Pamiętajcie, ukażą się na scenie wszyscy dwunastu razem. Powitajcie ich oklaskami. Są to dzieci, ale przedstawiają kraj tak, jakby byli dorośli; mała chorągiew trójbarwna jest przecież tak samo godłem Italii, jak i duża, nieprawdaż? Powitajcie ich więc gorąco. Pokażcie, że i wasze małe serduszka się zapalają, że i wasze dziesięcioletnie dusze zdolne są do uniesienia wobec świętego obrazu kraju.
Powiedziawszy to, odszedł, a nauczyciel rzekł z uśmiechem:
— A więc, Koraczi, ty jesteś deputowanym z Kalabryi.
I wówczas wszyscy ze śmiechem zaczęli bić wesoło w dłonie, a kiedy wyszliśmy na ulicę, otoczyli Koraczego, chwycili go za nogi, podnieśli w górę i ponieśli w tryumfie, wołając:
— Niech żyje deputowany z Kalabryi!
Tak na żart, ma się rozumiéć, lecz wcale nie na drwiny, — przeciwnie, aby mu wyprawić owacyę, bo tego chłopca wszyscy szczerze lubimy, — a on się uśmiechał uradowany. I tak nieśli go w tryumfie aż do rogu ulicy, gdzie napotkał ich jakiś pan z czarną brodą, który zaczął się śmiać. Kalabryjczyk powiedział:
— To mój ojciec.
I wówczas chłopcy oddali syna w ramiona ojca, a sami rozbiegli się w różne strony.
Około drugiéj olbrzymi teatr był przepełniony; na parterze, na galeryach, w lożach, na scenie ludzi jak mrowia, wszędzie tysiące twarzy; dzieci, panie, nauczyciele, robotnicy, kobiety z ludu, chłopcy; ruch bezustanny głów i rąk, falowanie tłumu, migotanie piór, wstążek, kędziorków, i warkoczy, jakiś gwar świąteczny, jakaś uroczysta wesołość.
Teatr był cały przybrany w festony z czerwonego, białego i zielonego sukna. Na scenie po obu stronach były urządzone schodki; jedne na prawo, po których nagrodzeni mieli wchodzić na scenę, — drugie na lewo, po których mieli z niej schodzić po odebraniu nagrody. Na przodzie sceny stał szereg czerwonych foteli, a na poręczy środkowego zawieszone były dwa wieńce z wawrzynu; w głębi sceny ukazywało się wspaniałe trofeum z chorągwi; z jednéj strony stał stolik zielony, a na nim leżały wszystkie nagrody, przewiązane trójbarwnemi wstążkami. Muzyka mieściła się na parterze, tuż przy scenie; nauczycielki i nauczyciele napełniali całą połowę pierwszéj galeryi, która została wyłącznie dla nich przeznaczona; pierwsze rzędy krzeseł i ławki parteru były zapchane setkami chłopców, którzy mieli śpiewać i trzymali nuty w ręku. W głębi i wszędzie przechodzili nauczyciele i nauczycielki, ustawiając w szeregi nagrodzonych uczniów; wszędzie uwijali się ich rodzice, śpieszący raz jeszcze to włosy im poprawić, to krawat przewiązać. Zaledwiem wszedł z mymi rodzicami, siostrą i braciszkiem do loży, zaraz spostrzegłem w loży naprzeciwko nas nauczycielkę o czerwoném piórku, śmiejącą się jak zwykle, a więc z swemi ślicznemi dołkami na obu policzkach, a przy niéj nauczycielkę mego brata, i „murszeczkę,“ całkiem czarno, jak zawsze, ubraną, i moją kochaną nauczycielkę z pierwszéj wyższéj; ale ta była taka blada, bladziutka, biedaczka, i tak mocno kaszlała, że aż na drugim końcu teatru słychać było jéj kaszel. Na parterze zobaczyłem zaraz poczciwca Garrona i jasną główkę Nellego, który się przyciskał do jego ramienia; nieco daléj Garoffiego z swoim krogulczym nosem, który w ciągłym i wielkim był ruchu, zbierając drukowane katalogi uczni nagrodzonych, i miał ich już sporą pakę, aby z nich zrobić jakąś spekulacyę... o któréj dowiemy się jutro.
Nieopodal drzwi stał handlarz drzewem, wraz z swoją żoną, ubraną odświętnie, i z synem, który ma trzecią, nagrodę z drugiéj klasy; zdziwiłem się niepomału, nie widząc już jego czapki z kociéj skórki i kurtki orzechowéj; tym razem był ubrany jak jakie paniątko. W jednéj galeryi dostrzegłem na chwilę Wotiniego, w wielkim koronkowym kołnierzu; potém gdzieś znikł mi z oczu. Był téż w loży przy scenie, napełnionéj widzami, i kapitan artyleryi, ojciec Robettiego, tego, co chodzi o kulach, co to dziecko uratował.
O saméj drugiéj zagrała muzyka i na scenę, po schodach z prawéj strony, weszli jednocześnie: syndyk miasta, prefekt, asesor, prowedytor oraz wielu innych panów, całkiem czarno ubranych, którzy zaraz zasiedli na czerwonych fotelach, na przodzie sceny. Muzyka przestała grać. Wystąpił naprzód dyrektor szkół śpiewu z laseczką w ręku. Na pierwszy znak, dany ową laseczką przez niego, wszyscy chłopcy na parterze powstawali; gdy skinął laską raz drugi, zaczęli śpiewać. Było ich siedmiuset — zaczęli śpiewać jakąś pieśń prześliczną. Siedemset głosów dziecinnych, śpiewających razem — jakież to piękne! Wszyscy w milczeniu słuchali: był to śpiew słodki, czysty, powolny, coś niby śpiew kościelny. Kiedy umilkli, zagrzmiały oklaski — potém nastała cisza. Miało się rozpocząć rozdawanie nagród. Już wystąpił na scenę mój mały nauczyciel z drugiéj klasy, z rudą głową i żywemi oczkami, który miał odczytać na głos imiona nagrodzonych. Oczekiwano na zjawienie się dwunastu chłopców, którzy mieli podać świadectwa na nagrody. Dzienniki już zapowiedziały, iż mają to być chłopcy ze wszystkich prowincyj Italii. Wszyscy to wiedzieli i czekali na nich, patrząc ciekawie w stronę, z której mieli się pojawić, a syndyk, i ci wszyscy inni panowie, i cały teatr — milczeli.
Naraz wszyscy dwunastu razem, uśmiechnięci, weseli, ukazali się i wbiegli na scenę. Cały teatr drgnął; trzy tysiące osób porwało się z miejsca i rozległ się istny grom oklasków. Chłopcy przystanęli na chwilę, jakby pomięszani.
— Oto Italia! — ozwał się jeden głos na parterze.
Poznałem natychmiast Koraczego, Kalabryjczyka, ubranego czarno, jak zwykle. Pewien pan z rady miejskiéj, który był z nami i znał ich wszystkich, wskazywał ich mojéj matce.
— Ten mały blondynek — powiedział — jest przedstawicielem Wenecyi. Rzymianin, to ten wysoki, kędzierzawy.
Było wśród nich dwóch czy trzech ubranych wykwintnie, po pańsku, inni należeli do klasy robotniczéj, jednak wszyscy odziani byli czysto i porządnie. Florentczyk, najmniejszy z dwunastu, przepasany był szarfą niebieską. Przeciągnęli wszyscy przed syndykiem miasta, który każdego z kolei całował w czoło, podczas gdy jakiś pan obok niego mówił mu z uśmiechem i pocichu imiona miast: — Florencya, Neapol, Bolonia, Palermo — i każdemu, który przechodził, cały teatr przyklaskiwał głośno.
Potém pobiegli wszyscy do zielonego stolika, aby wziąć świadectwa; nauczyciel zaczął czytać spis uczniów nagrodzonych, wymieniając oddziały, klasy i nazwiska, a nagrodzeni poczęli wstępować na schody, brać nagrody i odchodzić.
Zaledwie pierwsi z nich wstąpili na scenę, gdy gdzieś zdaleka, z tyłu za sceną, ozwała się muzyka cicha, śliczna, skrzypcowa, która już nie ustawała przez cały czas trwania rozdawania nagród, jakaś melodya dźwięczna, miła, prosta, zawsze jednostajna, która podobną była do gwaru wielu przyciszonych głosów, jakby to były głosy matek i wszystkich nauczycieli i nauczycielek, którzy razem udzielają rad, i proszą, i czynią łagodne, serdeczne napomnienia. A tymczasem nagrodzeni przechodzili jeden po drugim przed owymi siedzącymi panami, którzy podawali im świadectwa, mówiąc przytém do każdego jakieś miłe słówko, każdego obdarzając pieszczotą.
Z parteru i galeryi dzieci witały oklaskami najmniejszych, co się pojawili na scenie po swoje nagrody, i takich, którzy, wnosząc z ubrania, byli ubogimi, a również i tych, co ustrojeni byli w białą lub czerwoną barwę. Zdarzało się, że najmłodsi, Z pierwszéj wstępnéj, znalazłszy się już na scenie, nagle ulegali takiemu uczuciu zakłopotania i zawstydzenia, że już sami nie wiedzieli, co z sobą począć i gdzie się obrócić, a cały teatr wybuchał śmiechem.
Zjawił się jeden dzieciak malutki, istny Tomcio Paluch, z wielkim pękiem czerwonych wstęg na ramieniu, który szedł z trudnością i, przebiegając, drobnemi nóżkami zaplątał się w kobiercu i upadł; prefekt go podniósł, postawił na nogi, a wszyscy się roześmieli i przyklasnęli. Inny chłopczyna stoczył się w dół ze schodków, kiedy już z swoją nagrodą miał schodzić na parter; dały się słyszeć okrzyki przestrachu, ale zaraz się uspokojono, bo nic mu się złego nie stało. Iluż to ich przeszło przez scenę, a jak rozmaitych! twarze i figlarne, i śmiałe, i przestraszone, i czerwone jak wiśnia, boba malutkie, śmiejące się do wszystkich, których rodzice, zaledwie schodzili na parter, porywali i uprowadzali z sobą. Ale gdy kolej na nasz wydział nadeszła, dopierom się téż ubawił! Przeszło wielu naszych znajomych. Zjawił się na scenie Koretti, od stóp do głów w nowiutkiém ubraniu, ze swoim pięknym, wesołym uśmiechem, ukazując raz wraz wszystkie swoje białe zęby; a jednak, kto wie, ile to wiązek drzewa przydźwigał był już dziś na barkach do sklepu! Syndyk, oddając mu świadectwo, położył mu rękę na ramieniu i zapytał go, od czego ma taki czerwony znak na czole. Ja spojrzałem na parter na jego rodziców i dostrzegłem, iż oboje się śmieją, zakrywając sobie usta ręką. Potém ukazał się Derossi, cały niebiesko ubrany, z błyszczącemi guzikami, ze swemi jasnemi kędziorkami, zgrabny, wysmukły, z podniesionem czułem, tak piękny, tak miły, że byłbym mu posłał całusa; to też wszyscy ci panowie chcieli z nim mówić i uścisnąć mu rękę. Potém nauczyciel zawołał:
— Juliusz Robetti! — i ku scenie skierował się syn kapitana artyleryi, opierając się na kulach.
Setki chłopców wiedziały o jego zacnym czynie — w jednéj chwili wieść się o nim rozeszła, wybuchnął grom oklasków i okrzyków, aż zdawało się, że teatr zadrżał; mężczyźni z miejsc powstawali, panie zaczęły powiewać chustkami, a biedny chłopiec zatrzymał się w środku sceny, odurzony, pomięszany, drżący... Syndyk przyciągnął go do siebie, wręczył mu nagrodę, pocałował i, zdjąwszy z poręczy krzesła owe dwa wieńce z wawrzynu, które tam wisiały, wsunął je pomiędzy poprzeczki kul. Potém odprowadził go aż do loży obok sceny, gdzie siedział kapitan, jego ojciec, który, nachyliwszy się, podniósł go w górę... Po chwili Robetti znalazł się już w loży, wśród okrzyków nieopisanego zapału, gdyż od bravo! i eviva! aż teatr się trząsł. A tymczasem wciąż rozlegała się ta urocza i cicha muzyka skrzypcowa za ścianą i chłopcy nagrodzeni przesuwali się przez scenę: uczniowie z wydziału Konsolata, niemal wszystko synowie kupców, — z wydziału Wankilia, synowie rzemieślników, — z wydziału Bonkampani, gdzie wielu jest synów włościan, — z wydziału szkoły Rayneri, która była ostatnia. Zaledwie się rozdawanie nagród skończyło, siedmiuset chłopców z parteru zaśpiewało inną pieśń prześliczną; potém przemawiał syndyk, a po nim asesor, który mowę swą zakończył w te słowa, zwracając się do dzieci:
— Ale nie wychodźcie ztąd, nie przesławszy pozdrowienia tym, którzy dla was pracują, którzy poświęcili dla was wszystkie siły umysłu i serca, którzy żyją i umierają dla was. Oto oni!
I wskazał galeryę nauczycieli.
Wówczas na galeryach, w lożach, na parterze wszystkie dzieci powstawały i wyciągnęły ramiona ku nauczycielom i nauczycielkom, którzy, powstawszy, również odpowiedzieli im na to, poruszając rękami, powiewając kapeluszami, chustkami, wzruszeni, rozrzewnieni. Potém muzyka raz jeszcze zagrała i dwunastu chłopców, przedstawicieli wszystkich prowincyj Italii, raz jeszcze ukazało się na scenie razem, w szeregu, trzymając się za ręce, wśród hucznych oklasków i całego deszczu spadających na nich kwiatów.
Jednak nie, to wcale nie dlatego, abym miał być zazdrosny oto, że on dostał nagrodę, a ja nie dostałem, posprzeczałem się z Korettim dzisiejszego rana. Nie było to przez zazdrość. Ale źle zrobiłem, Nauczyciel posadził go obok mnie; ja pisałem na moim kajecie kaligrafii, a on mnie potrącił łokciem tak, żem kleksa posadził i nawet powalał opowiadanie miesięczne „Krew romańska,“ które przepisywałem dla murarczuka, który jest chory. Rozgniewałem się i powiedziałem mu grubiaństwo. On mi na to odrzekł z uśmiechem:
— Naumyślnie tego nie zrobiłem.
Powinienem był uwierzyć mu, bo go przecież znałem; ale nie podobało mi się, że się uśmiecha, i pomyślałem sobie: „Oho! że dostał nagrodę, zaraz zhardział!“ i po niejakiéj chwili, aby się zemścić, trąciłem go tak silnie, iż całą stronicę kajetu zepsuł na nic. Wówczas on, czerwoniutki ze złości, zawołał:
— Toś ty teraz naumyślnie zrobił!
I podniósł rękę, — nauczyciel to zobaczył, więc ją opuścił, lecz dodał:
— Czekam na ciebie za szkołą!
Mnie się jakoś przykro zrobiło, gniew już przeminął, pożałowałem tego, com uczynił. „Nie, Koretti naprawdę niechcący mnie potrącił. To dobry chłopiec“ pomyślałem sobie. Przypomniało mi się, jak to go widziałem w jego domu, jak pracował, jak troskliwie chorej matki doglądał, a potém i to, jak się cieszyłem, kiedy do nas przyszedł i jak się memu ojcu on podobał. Cóżbym dał za to, żeby módz cofnąć to grubiańskie słowo, którem mu powiedział, tę niegrzeczność, którą mu wyrządziłem! I pomyślałem sobie o radzie, jakąby mi niezawodnie dał w tym razie mój ojciec.
— Zawiniłeś? — powiedziałby.
— Tak.
— A więc go przeproś.
Ale tego nie śmiałem uczynić; zdawało mi się, że to wstyd, upokorzenie. Patrzyłem na niego z pod oka, widziałem jego kurtkę rozprutą na plecach, może dlatego, że zawiele drzewa dźwigał, i czułem, że go kocham, i mówiłem sobie: „Odwagi!“ ale wyraz „przepraszam“ nie chciał mi jakoś przejść przez gardło. On poglądał na mnie z ukosa, od czasu do czasu, zdawał się bardziéj zmartwiony niż rozgniewany. Lecz wówczas i ja również poglądałem z ukosa, ściągając brwi, a to żeby mu pokazać, że się wcale nie boję. On mi powtórzył:
— Zobaczymy się za szkołą!
A ja:
— Bardzo dobrze!
Ale myślałem o tém, co mi ojciec kiedyś powiedział:
— Jeżeliś winien, broń się, ale nie bij!
I mówiłem sam do siebie: „Będę się bronił ale bić nie będę.“ Lecz czułem się niezadowolonym, smutnym, nie słyszałem już, co mówił nauczyciel. Nareszcie nadeszła chwila wyjścia ze szkoły. Kiedym się znalazł na ulicy, spostrzegłem, że on zdaleka idzie za mną. Zatrzymałem się i czekałem na niego z linią w ręku. On się zbliżył, ja linię podniosłem.
— Nie, Henryku — powiedział Koretti ze swym dobrym uśmiechem, linię odsuwając na bok, — dajmy pokój; bądźmy przyjaciółmi, jak dawniéj.
Stałem przez chwilę zdziwiony, osłupiały; potém, jakby mnie ktoś popchnął z tyłu, rzuciłem się w jego ramiona. On mnie uściskał i powiedział:
— Nigdy już żadnéj zwady, żadnéj kłótni między nami nie będzie, wszak prawda?
— O, nigdy, nigdy! — odrzekłem.
I rozstaliśmy się, zadowoleni obaj. Ale kiedy po powrocie do domu opowiedziałem wszystko memu ojcu, myśląc, że mu przez to sprawię przyjemność, on się zachmurzył i rzekł:
— Ty pierwszy powinieneś był rękę doń wyciągnąć, boś ty był winien.
Potem dodał:
— Nie powinieneś był podnosić linii na towarzysza lepszego od ciebie, na syna żołnierza, który się za ojczyznę potykał!
I wyrwawszy mi z rąk linię, złamał ją na dwoje i cisnął o ścianę.
I czemuż, Henryku, po tém niezadowoleniu, jakie ci nasz ojciec okazał, żeś źle postąpił z Korettim, jeszcześ i ze mną tak niegrzecznie się obszedł? Nie pojmujesz nawet, jaką mi wielką przykrość sprawiłeś. Ty nie wiesz, że wówczas, kiedyś był maleńkim, ja całemi godzinami przesiadywałam przy twéj kołyseczce, zamiast bawić się z memi towarzyszkami, i że, kiedyś był chory, ja w nocy po razy kilka wstawałam z łóżka i bieglam do ciebie, aby się dowiedzieć, czy główka twoja mniéj jest rozpalona. Ty tego nie wiesz, braciszku, i obrażasz tę siostrę, która, gdyby nas spotkało najstraszliwsze z nieszczęść, byłaby matką i kochałaby ciebie jak syna. Nie wiesz, iż kiedyś, gdy stracimy i ojca i matkę, ja będę twoją najlepszą przyjaciółką, jedyną osobą, z którą będziesz mógł mówić o naszych zmarłych i o naszém dzieciństwie, i że, gdyby tego zaszła kiedy potrzeba, ja pracować będę na ciebie, Henryku, aby cię żywić, odziewać i środków do nauki dostarczyć, — i że, gdy wyrośniesz, nigdy ciebie kochać nie przestanę, a kiedy gdzie daleko odejdziesz, myślą zawsze, zawsze będę podążać za tobą, bośmy razem wzrośli, bo w nas krew jednaka. Ach, Henryku, bądź pewien, iż na człowieka wyrósłszy, jeżeli cię spotka jakie nieszczęście, jeżeli będziesz samotny, bądź pewien, powtarzam, że mnie szukać zechcesz, że przyjdziesz do mnie, aby mi powiedzieć: — Sylwio, siostro, pozwól mi być przy tobie, mówmy o tych czasach, gdyśmy byli szczęśliwi, pamiętasz...? mówmy o naszéj matce, o naszym domu, o tych dniach pięknych, a dziś tak dalekich. Ach, Henryku, wówczas znajdziesz zawsze twoją siostrę gotową cię uściskać, pocieszać, albo płakać razem. Tak, drogi Henryku, i przebacz mi również tę wymówkę, jaką ci dziś czynię. Ja nie będę chowała w pamięci żadnej twojéj winy, a gdybyś mi nawet miał przyczynić jeszcze wiele innych przykrości, i to mnie nie zmieni; tak samo, pomimo to, zawsze moim braciszkiem zostaniesz i to tylko będę pamiętała jedynie, żem ciebie malutkim nosiła na ręku, żem z tobą razem matkę i ojca kochała, żem patrzyła na to, jakeś ty rósł, żem przez lat tyle była twoją towarzyszką i przyjaciółką najlepszą. Lecz ty napisz mi jakieś słówko serdeczne tu, na tym samym kajecie, a ja przed wieczorem zajrzę do niego, aby je odczytać. Tymczasem, żeby ci dowieść, iż się na ciebie nie gniewam, powiem ci, żem przepisała za ciebie, widząc, że jesteś zmęczony, opowieść miesięczną „Krew romańska,” którą miałeś przepisać dla chorego murarczuka; znajdziesz ją w lewéj szufladzie swego stolika; przepisałam ją całą dziś w nocy, podczas gdy spałeś! Napisz mi jakie dobre słówko, Henryku, proszę cię.
Nie jestem godzien rąk ci ucałować.
Owego wieczora w domu Ferruczia panowała większa cisza niż zwykle. Ojciec, który miał mały sklepik z drobnemi towarami, udał się był do Forli po kupno świeżego zapasu towaru; żona towarzyszyła mu do miasta z małą córeczką, Luizyną, aby się o nią u lekarza zaradzić, bo dziecko było chore na oczki; mieli powrócić zaledwie następnego rana. Północ była niedaleko. Kobieta, która do posługi w dzień przychodziła, o zmierzchu odeszła.
W domu pozostali tylko: stara babunia ze sparaliżowanemi nogami i Ferruczio, chłopak trzynastoletni. Domek był mały, parterowy, położony przy gościńcu, o kilkaset kroków od wioski, nieopodal Forli, głównego miasta w Romanii, a w pobliżu nie było innych budowli, oprócz jednego niezamieszkałego domu, który przed dwoma miesiącami zniszczył pożar i na którym widniał jeszcze szyld zajazdu, czy jakiejś winiarni. Poza domem. był mały sad, otoczony żywopłotem, do którego wejście było z domu, przez nizkie, wązkie drzwi z korytarza; drzwi sklepu służyły zarazem za wejście do domu od ulicy.
Dokoła rozpościerała się samotna płaszczyzna, wielkie pola uprawne, obsadzone po miedzach morwowemi drzewami.
Północ była blizko, deszcz padał, wiatr dął gwałtownie. Ferruczio i babka jeszcze nie spali; siedzieli w jadalnym pokoju, który od sadu przedzielała wielka izba, pełna starych rupieci. Ferruczio wrócił do domu zaledwie o jedenastej, po kilkogodzinnej niebytności, i babunia oczekiwała na niego, nie kładąc się do łóżka, z niepokojem, przykuta do wielkiego krzesła z poręczami, na którém spędzała nieboga całe dnie, a nieraz nawet całe noce, ponieważ duszność, tamująca często jéj oddech, nie dozwalała się jéj położyć.
Deszcz padał i bił o szyby wśród silnego wiatru; noc była niezmiernie ciemna. Ferruczio wrócił znużony, zabłocony, z kurtką podartą, z sińcem od kamienia na czole; zabawiał się w ciskanie kamyków z towarzyszami; a na dobitkę, grał i przegrał był wszystkie swoje soldy, oraz czapkę w jakimś rowie zostawił. Chociaż kuchnię, która zarazem była i salą jadalną, oświecała jedynie mała lampka olejna, stojąca na rogu stołu, obok krzesła z poręczami, jednak biedna babunia zaraz spostrzegła, w jak opłakanym stanie wrócił jéj wnuczek — i częścią odgadła, a częścią on sam jéj wyznał wszystko, co nabroił. Babka z całéj duszy kochała chłopaka. Kiedy się już dowiedziała o wszystkiém, zaczęła płakać.
— Ach, nie — rzekła po długiéj chwili milczenia, — nie kochasz ty swojéj biednéj babuni. Boga nie masz ty w sercu, że w taki sposób korzystasz z nieobecności rodziców, że tyle zgryzoty mi sprawiasz. Przez cały dzień zostawiłeś mnie samą! Ani odrobiny litości nade mną nie miałeś! Ale pamiętaj, Ferruczio! Tyś na złéj drodze, ta droga zaprowadzi cię do zguby. Widziałam ja niejednego, co tak jak ty zaczynał, a skończył źle, bardzo źle. Zwykle się zaczyna od wymykania się z domu do uliczników, do urwisów, od zwad z nimi i bójek, od przegrywania pieniędzy; potém, pomału, od kamyczków przechodzi się do noża, od gry do nałogu, od nałogu... do kradzieży.
Ferruczio stał o trzy kroki od babki, oparty o szafę, i słuchał z głową zwieszoną na piersi, ze ściągniętemi brwiami, jeszcze czerwony, jeszcze nie zdoławszy ochłonąć od owego gniewu, który nim miotał w bójce ulicznej. Oczy jego niebieskie były nieruchome, kosmyk ciemnych włosów spadał mu na czoło.
— Od gry do kradzieży — powtórzyła babka, nie przestając płakać. — Zastanów się, Ferruczio. Pomyśl o tym łotrze, tu z naszej wsi, o Wicie Mozzonim, który teraz wyniósł się do miasta, na włóczęgowskie rzemiosło, i który, mając obecnie dwadzieścia cztery lata zaledwo, już dwa razy siedział w więzieniu. i matkę o śmierć przyprawił: umarła ze zgryzoty ta biedna kobieta... znałam ją, niebogę... a ojciec jego, aby nie patrzéć na syna, z rozpaczy uciekł do Szwajcaryi. Ot, jak to było! Pomyśl więc o tym łotrze, któremu twój ojciec wstydzi się oddać ukłonu, który wiecznie się wałęsa z łajdakami jeszcze gorszymi od siebie i tak wałęsać się będzie aż do chwili, gdy wreszcie na galery trafi. A ja go znałam dzieckiem i powiadam ci, zaczynał jak ty. Pomyśl, że i twoja matka, że i twój ojciec mogą tak skończyć jak jego rodzice.
Ferruczio milczał. W gruncie nie był to zły chłopiec, przeciwnie; jego rozhukanie pochodziło raczej z nadmiaru siły, żywości, odwagi, niż ze złego serca; a jego ojciec sam poniekąd przyczyniał się do tego rozhukania i wdrażał doń syna, — bo, uważając go za zdolnego do lepszych, szlachetniejszych uczuć. a nawet do mężnego i wzniosłego czynu w potrzebie, popuszczał mu wodze, czekając, aż sam przez się przyjdzie do rozumu, aż się sam ustatkuje. Był więc raczéj dobry niż zły, ale uparty, — to téż, nawet gdy serce miał żalem za winy ściśnięte, niełatwo z ust jego mogły wyjść owe słowa serdeczne, poczciwe, co do przebaczenia zmuszają; nie powiedział i teraz:
— Tak, jam winny, już nigdy tego nie uczynię, obiecuję, przyrzekam; przebacz, babuniu.
Duszę miał chwilami przepełnioną skruchą i wzruszeniem, lecz duma nie pozwalała mu tego okazać.
— Ach, Ferruczio! — mówiła dalej babka, widząc, iż nie chce nic odpowiedzieć. — Ani słowa żalu nie usłyszę od ciebie? Ty widzisz, do jakiego stanu jestem przywiedziona, jak mało we mnie życia zostało, dni moje są już policzone. Nie powinienżebyś mieć nieco litości nade mną! Patrz, ja, matka twojéj matki, muszę płakać nad tobą... ja stara, stojąca nad grobem, ja, twoja biedna babunia, która ciebie tak zawsze kochała, która piastowała ciebie, kołysała całemi nocami, kiedyś był malutki, która nie jadła, nie dosypiała, aby ciebie bawić! Ty tego nie wiesz! Ja zawsze mówiłam: „To będzie moja pociecha.“ A teraz przyjdzie mi umrzéć ze zgryzoty przez ciebie! Oddałabym chętnie tę resztkę życia, która jeszcze jest we mnie, bylebym cię widzieć mogła innym, dobrym, posłusznym, jak wówczas... wówczas, kiedym to ciebie prowadziła na odpust; pamiętasz, Ferruczio, jakeś mi to wtedy napełniał kieszenie kamyczkami i trawą, a ja na ręku cię już niosłam do domu, tak cię nóżki bolały; w końcu usnąłeś, pamiętasz? Wtedy toś kochał swoją biedną babcię. A dziś, gdym sparaliżowana, gdy tak bardzo potrzebowałabym twego przywiązania, jak powietrza do oddychania, bo nic już innego nie mam na świecie ja, biedna, niedołężna, stara babunia! Mój Boże!...
Ferruczio, opanowany wzruszeniem, już miał się rzucić ku babce, kiedy mu się zdało, że słyszy lekki szmer, skrzypnięcie w przyległéj izbie, w tej, która wychodziła na ogród. Lecz nie mógł zrozumieć, czy powodem tego była okiennica poruszona wiatrem, czy też co innego.
Wytężył słuch.
Deszcz dzwonił w szyby.
Szmer się powtórzył. Babka również to usłyszała.
— Co to? — spytała po chwili z niepokojem.
— To deszcz — odrzekł zcicha chłopak.
— A więc, Ferruczio — powiedziała staruszka, łzy ocierając, — przyrzekasz mi, że będziesz dobry, że nigdy już nie zrobisz nic takiego, aby twoja stara babcia miała płakać?
Znowu lekki stuk przerwał jéj mowę.
— Ależ mnie się zdaje, że to nie deszcz — zawołała, blednąc; — idź zobacz!
Lecz dodała natychmiast:
— Nie, zostań tu! — i chwyciła Ferruczia za rękę.
Oboje, dech zatrzymując, słuchali. Tylko wiatr szumiał i deszcz bił o szyby. Potém obojgiem zimny dreszcz wstrząsnął. I babuni i chłopcu wydało się, że usłyszeli suwanie nóg w przyległéj izbie.
— Kto tam? — zapytał chłopiec, ledwie mogąc z przerażenia te wyrazy wymówić.
Żadnej odpowiedzi.
— Kto tam? — powtórzył Ferruczio zlodowaciały ze strachu.
Ale zaledwie to powiedział, gdy oboje wydali okrzyk przerażenia. Dwoje ludzi wpadło do pokoju; jeden uchwycił chłopca i ręką usta mu zamknął, drugi zdławił staruszkę za gardło; pierwszy powiedział:
— Cicho! jeżeli ci życie miłe!
A drugi:
— Milcz! — i nóż podniósł.
I jeden i drugi mieli na twarzach czarne zasłony z dwoma otworami na oczach. Przez chwilę słychać było tylko ciężki oddech wszystkich czworga i szum deszczu; staruszka charkotała i oczy jéj wyszły na wierzch.
Ten, co trzymał chłopca, powiedział mu do ucha:
— Gdzie chowa pieniądze twój ojciec?
Chłopiec odpowiedział ledwie dosłyszanym szeptem, dzwoniąc zębami:
— Tam, w szafie.
— Chodź ze mną — rzekł ów człowiek.
I powlókł go do przyległéj izby, trzymając silnie za gardło. W izbie na podłodze stała latarnia ślepa.
— Gdzie szafa? — zapytał.
Chłopak, przyduszony, wskazał na szafę. Wówczas, aby być pewnym chłopaka, łotr rzucił go o ziemię na klęczki, przed szafą, i ścisnął mu silnie szyję między swemi nogami w taki sposób, aby go mógł — jeżeliby krzyknął — udusić odrazu, i trzymając nóż w zębach a latarkę w ręku, drugą ręką wydobył z kieszeni wytrych, wsadził go w zamek, pokręcił nim, złamał zamek, otworzył szafę, z pośpiechem wszystko przetrząsnął, wyładował sobie kieszenie, zamknął, znowu otworzył, znów szukał; potém uchwycił chłopca za gardło i zawlókł go napowrót tam, gdzie jego towarzysz trzymał za gardło staruszkę, zdrętwiałą, z przechyloną w tył głową, z otwartemi ustami.
Ten ostatni spytał pocichu:
— Znalazłeś?
Towarzysz odrzekł:
— Znalazłem.
I dodał:
— Idź, wyjrzyj przeze drzwi.
Ten, co trzymał staruszkę, puścił ją, pobiegł do drzwi od sadu, aby zobaczyć, czy niéma nikogo, i z izby, głosem do świstu podobnym, szepnął:
— Chodź.
Ten, co się był został i co trzymał jeszcze Ferruczia, pokazał nóż chłopakowi i staruszce, która zaczynała otwierać oczy, i powiedział:
— Ani głosu, rozumiecie? bo wrócę i pozarzynam was!
I chwilę patrzył uważnie na babkę i wnuka. Wtém, zdaleka, z ulicy, doleciał śpiew wielu głosów. Złodziéj zwrócił szybko głowę ku drzwiom, a w tym ruchu gwałtownym opadła mu czarna zasłona z twarzy.
Staruszka przeraźliwie krzknęła:
— Mozzoni!
— Przeklęta! — ryknął łotr poznany. — Musisz umrzéć!
I z nożem podniesionym rzucił się na staruszkę, która natychmiast zemdlała.
Zbój pchnął nożem.
Ale Ferruczio, ruchem szybkim jak błyskawica, wydając rozpaczliwy okrzyk, rzucił się ku babuni i zasłonił ją własnem ciałem. Zbój uciekł, potrącając stół i przewracając lampę, która zagasła.
Chłopiec zsunął się zwolna z babuni, padł na kolana i tak już pozostał nieruchomy, rękami obejmując ją w pół, z głową na jéj łonie.
Minęło parę minut; ciemność była zupełna; śpiew wieśniaków oddalał się, słabnąc gdzieś wśród pól. Staruszka odzyskała przytomność.
— Ferruczio! — powiedziała głosem słabym, trzęsąc się jak w febrze.
— Babciu! — odrzekł chłopiec.
Staruszka chciała cóś powiedziéć, ale nie mogła — przerażenie odjęło jéj mowę.
Chwilę milczała, drżąc na całém ciele. Potém z wysiłkiem niemałym zdołała zapytać:
— Już ich niéma?
— Niéma.
— Nie zabili mnie — wyszeptała staruszka przerywanym głosem.
— Nie... jesteś ocalona — powiedział Ferruczio słabym głosem. — Nie zabili cię, babuniu droga. Zabrali pieniądze. Ale tatko... wszystko niemal wziął z sobą.
Babunia odetchnęła głęboko.
— Babciu — powiedział Ferruczio, klęcząc, jak przedtem, i obejmując ją ramionami, — droga babciu... kochasz mnie, wszak prawda?
— O, Ferruczio, dziecko ty moje drogie! — odrzekła babunia, kładąc mu ręce na głowie. — Przez jakież to męki musiałeś przechodzić! w jakimże to okropnym strachu być musiałeś! O, Boże miłosierny! Zapal lampę, Ferruczio... Albo nie, siedźmy lepiéj w ciemnościach, jeszcze się boję.
— Babciu — ozwał się znów chłopiec, — ja babci zawsze przyczyniałem zmartwienia...
— Nie, Ferruczio, nie mów tego; ja o tém już nie myślę, zapomniałam wszystko, ja ciebie tak kocham!
— Zawsze babci przyczyniałem zmartwienia — mówił dalej Ferruczio, a mówił z trudnością, głosem drżącym; — ale... ja babcię zawsze kocham. Czy mi babcia przebaczy?... Przebacz mi, babciu!
— Dobrze już, dobrze, dziecko, przebaczam ci, przebaczam z całego serca. Pomyśl sam, jakżebym ja mogła na ciebie się gniewać! Nie klęcz już, wstań, moje dziecko. Już nigdy na ciebie gderać nie będę. Tyś taki dobry, taki dobry! Zapalmy lampę. Musimy nabrać odwagi. Wstańże, wstań, Ferruczio.
— Dziękuję, babciu — mówił chłopiec głosem coraz słabnącym. — Teraz... jestem zadowolony. Nie zapomnisz o mnie, babuniu, wszak prawda? Zawsze będziesz pamiętać o mnie... o twoim Ferrucziu?
— Ferruczio! — zawołała babka zdziwiona i zatrwożona, kładąc mu ręce na plecach i spuszczając głowę, jakby mu chciała w twarz spojrzéć.
— Pamiętaj o mnie! — wyszeptał jeszcze chłopak, ale już tak cicho, iż szept ów do szmeru raczej był podobny. — Ucałuj mamę... tatkę... Luidżinę. Żegnaj mi, babciu...
— Na Boga! co ci jest? — krzyknęła staruszka, macając trwożnie głowę chłopca, która jéj ciężko na kolana opadła. A potém z całéj siły rozpaczliwie wołać zaczęła: — Ferruczio! Ferruczio! Ferruczio! Dziecko moje! Najdroższy mój! Aniołowie niebiescy, pomóżcie mi, ratujcie!
Ale Ferruczio już nie odpowiedział. Mały bohater, obrońca matki swojéj matki, ugodzony nożem w plecy, oddał Bogu swoją mężną i piękną duszę.
Biedny murarczuk jest niebezpiecznie chory; nauczyciel powiedział nam, abyśmy go poszli odwiedzić, i postanowiliśmy iść do niego we trzech: Garrone, Derossi i ja. Stardi również by poszedł, ale ponieważ nauczyciel dał nam wypracowanie „Pomnik Cavoura,“ więc powiedział, że musi iść przyjrzeć się należycie pomnikowi, aby go dobrze opisać. Tak, dla próby, zaprosiliśmy również tego pyszałka Nobisa, lecz on odrzekł:
— Nie! — nic więcéj.
Wotini także się wymówił, może z obawy, aby sobie ubrania nie powalać wapnem. Poszliśmy więc we trzech, prosto po wyjściu ze szkoły, o czwartéj. Deszcz lał jak z cebra. W drodze Garrone zatrzymał się, i pobrzękując dwoma soldami w kieszeni, z gębą pełną chleba, powiedział:
— A cóż kupimy?
Złożyliśmy się każdy po dwa soldy i kupiliśmy trzy wielkie pomarańcze.
Weszliśmy na poddasze. Przede drzwiami Derossi odpiął swój medal i schował go do kieszeni; spytałem go, dlaczego to robi.
— Nie wiem sam — odpowiedział, — aby nie miéć miny... Ot tak, jakoś mi się zdaje, że lepiéj wejść bez medalu.
Zapukaliśmy do drzwi. Otworzył nam ojciec murarczuka, ten wielkolud; twarz miał zmienioną, wyglądał jakby wystraszony.
— Kto to? czego chcecie?
— Jesteśmy towarzyszami szkolnymi Antosia i przynieśliśmy mu trzy pomarańcze.
— Ach! biedny mój Antoś! — zawołał murarz, kiwając głową. — Nie będzie już może jadł waszych pomarańcz! — i obtarł sobie oczy rękawem.
Kazał nam iść za sobą; weszliśmy do pokoju pod dachem, gdzie zobaczyliśmy naszego murarczuka, który spał na małém łóżeczku żelazném; jego matka siedziała pochylona nad łóżkiem, z twarzą w dłoniach ukrytą, i zaledwie się na nas obejrzała; na ścianie po jednéj stronie wisiały pędzle, kielnia i sito do wapna; nogi chorego były przykryte kurtką murarza, białą od gipsu. Biedny chłopczyna wychudł okropnie, nos mu się wydłużył, był blady, bladziutki, oddech miał krótki. O, drogi Antoś, taki dobry, taki wesoły, mały mój towarzysz, jakże mi go żal było! Ileżbym dał za to, by go zobaczyć robiącego znowu tę swoją minkę, ów „pyszczek zajęczy!“ Biedny, biedny murarczuk! Garrone położył mu jednę pomarańczę na poduszce, tuż koło twarzy; zapach jéj zbudził go, zaraz ją wziął, ale zaraz również wypuścił ją z ręki i oczy zwrócił na Garrona.
— To ja — powiedział tenże, — ja, Garrone; czy mnie poznajesz?
On uśmiechnął się słabo, z trudnością podniósł z łóżka swoją krótką rękę i podał ją Garronowi, który wziął ją w obie dłonie i oparł na niej policzek, mówiąc:
— Odwagi, odwagi, murarczuku; niedługo ozdrowiejesz i wrócisz do szkoły, a nauczyciel posadzi ciebie koło mnie, dobrze?
Ale murarczuk nie odpowiedział. Matka wybuchła łkaniem:
— O, mój biedny Antoś, mój biedny Antoś! Taki dzielny, taki dobry, a Pan Bóg chce mi go zabrać!
— Uspokój się! — zawołał murarz zrozpaczony. — Uspokój się, kobieto, na miłość Boską, albo stracę głowę!
Potém powiedział do nas z wysiłkiem:
— Idźcie, idźcie, chłopcy. Dziękuję, idźcie. Co tu macie robić... Wracajcie do domu... Dziękuję.
Chory znowu oczy zamknął i wyglądał jak nieżywy.
— Czy nie mogę w czém być użyteczny? — zapytał Garrone.
— Nie, poczciwy chłopcze, dziękuję — odrzekł murarz; — idźcie do domu. I, mówiąc to, popchnął nas zlekka ku drzwiom, na schody. Ale byliśmy jeszcze na połowie schodów, gdyśmy usłyszeli go wołającego:
— Garrone! Garrone!
Wszyscy trzej pędem wróciliśmy na górę.
— Garrone! — zawołał murarz z twarzą zmienioną — nazwał cię po imieniu; on, co już od dwóch dni nic nie mówił, zawołał ciebie, chce ciebie widzieć, chodź prędzéj! Ach! Boże! Boże! gdybyż to był dobry znak!
— Do widzenia! — powiedział Garrone do nas — ja zostaję.
I wbiegł do mieszkania z ojcem chorego.
Derossi miał pełne oczy łez. Ja mu powiedziałem:
— Czy nad murarczukiem płaczesz? On przemówił, ozdrowieje, zobaczysz.
— Tak sądzę — odrzekł Derossi, — ale w tej chwili nie o nim myślałem... Myślałem, jaka to zacna, poczciwa dusza ten Garrone!
Masz sobie zadaném opisać pomnik Hrabiego Cavour’a. Lecz kim był Hrabia Cavour, tego dziś jeszcze nie potrafisz zrozumiéć. Dziś wiedz to jedynie: był on przez wiele lat ministrem Piemontu; on to wojsko piemonckie posłał do Krymu, aby podnieść blaskiem zwycięztwa nad Czarną, rzeką, naszą, sławę wojenną, przyćmioną przez przegrane pod Nowarą; on to sprowadził z wyżyn alpejskich sto pięćdziesiąt tysięcy Francuzów, aby wypędzić Austryaków z Lombardyi; on to kierował sprawami Italii w najbardziéj wzniosłym okresie naszego rozwoju; on to najpotężniéj pchnął na przód świętą sprawę zjednoczenia naszego kraju przez swój umysł światły, przez swą wytrwałość niezłomną, przez swoją pracę, przechodzącą niemal siły człowieka. Wielu generałów przechodziło straszne godziny na polu bitew, lecz on przechodził godziny stokroć straszniejsze w swoim gabinecie, gdy olbrzymie jego dzieło mogło runąć jednej chwili, jak słaby budynek przy trzęsieniu ziemi; przebywał godziny, noce całe walk i niepokojów tak okropnych, że od nich rozum mógłby się pomięszać i śmierć w sercu zagnieździć się. To też olbrzymia praca, pełna burz i wstrząśnień, skróciła mu o jakie dwadzieścia lat życie. A jednak, trawiony gorączką, która go miała wtrącić do grobu, on jeszcze walczył rozpaczliwie z chorobą, aby módz jeszcze cóś dla kraju uczynić. „To dziwne — mówił z boleścią na swém łożu śmiertelném, — nie umiem już czytać, nie mogę już czytać,” Podczas gdy mu krew puszczano, a gorączka się wzmogła, myślał o swoim kraju, mówił głosem rozkazującym: „Wyleczcie mnie, mój rozum się zaciemnia, potrzebuje wszystkich moich władz umysłowych, bo mam ważne sprawy do załatwienia.” Kiedy już nadchodziły jego chwile ostatnie i całe miasto było zatrwożone, a sam król znajdował się u jego wezgłowia, on mówił z niepokojem: „Mam wiele rzeczy do powiedzenia Ci, Najjaśniejszy Panie, wiele rzeczy do pokazania; ale jestem chory, nie mogę, nie mogę...” i rozpaczał. I wciąż jego myśl gorączkowa leciała do państwa, do nowych prowincyj Italii, które jeszcze nie były uporządkowane. Kiedy obłąkanie gorączkowe mięszało mu myśl, jeszcze dysząc ciężko, głosem przerywanym wołał: „Kształćcie dzieci i młodzież!..” Gorączka się wzmagała, śmierć nadchodziła, a on przyzywał w słowach gorących generała Garibaldiego, z którym miewał nieporozumienia, i Wenecyę i Rzym, które jeszcze nie były wolne; miał przeczucia, widzenia przyszłości Italii i Europy; marzyło mu się najście nieprzyjaciół na jego kraj; pytał, gdzie są korpusy wojskowe i generałowie; jeszcze drżał o nas, o swój naród. A jego wielką, boleścią, rozumiesz, było nie to, że czuł, iż życie w nim gaśnie, lecz że ojczyzna od niego ucieka, dla któréj był jeszcze potrzebny i dla któréj sterał w lat kilka niezmierne siły cudownego organizmu. Skonał z okrzykiem bitwy na ustach, a śmierć jego była wielką jak życie. Teraz pomyśl sobie, Henryku, czém jest nasza praca, która wszakże tak bardzo ci cięży, czém są, nasze boleści i troski, czém nasza śmierć sama w porównaniu do trudów, do niepokojów, do strasznego konania tych ludzi, którym kraj cały cięży na sercu. Myśl o tém, mój synu, gdy przechodzisz przed tą, postacią, z marmuru, i w sercu swém powiedz jéj „Cześć ci i chwała!”
Pierwszy kwiecień! Jeszcze tylko trzy miesiące. Dzisiejszy ranek był to jeden z najpiękniejszych poranków w roku. W szkole tak mi było wesoło, bo najprzód Korreti powiedział mi, abym pojutrze poszedł patrzéć na przyjazd króla, wraz z nim i z jego ojcem, który go zna; powtóre moja mama przyrzekła zaprowadzić mnie tegoż samego dnia do przytuliska dla dzieci na Corso Valdocco. I to mnie również cieszyło, że murarczuk nasz ma się lepiéj i że wczoraj wieczorem nauczyciel, przechodząc, powiedział do mego ojca:
— Jest wcale dobrze, wcale dobrze.
A zresztą był to taki piękny wiosenny poranek! Przez okna szkoły widać było niebo błękitne, drzewa ogrodu całe pokryte młodziutkiemi listkami i okna w domach otwarte narozcież, a na, nich skrzynki i doniczki z zielonemi krzewami. Nauczyciel nie śmiał się, bo się nie śmieje nigdy, ale był wesół, tak wesół, i prawie mu znikła z czoła jego głęboka, prosta zmarszczka; i kreśląc zagadnienie kredą na desce, żartował. I znać było, że doznaje przyjemności, oddychając powietrzem ogrodu, które wchodziło przez okno otwarte, pełne zdrowego, rzeźwiącego zapachu ziemi i liści, które na myśl przywodziło wycieczki zamiejskie. Podczas gdy on zadanie objaśniał, słychać było w poblizkiéj ulicy kowala, który młotem uderzał w kowadło, a w przeciwległym domu jakąś kobietę, która śpiewała, aby uśpić dziecko; daleko, w koszarach Cernaia, trąby grały. Wszyscy zdawali się zadowoleni, weseli, nawet Stardi. W pewnej chwili kowal zaczął kuć mocniéj, kobieta z przeciwka śpiewać głośniéj. Nauczyciel przerwał wykład i zaczął słuchać. Potém rzekł powoli, patrząc w okno:
— Wiosenne niebo, jakaś matka śpiewa, jakiś porządny człowiek pracuje, chłopcy się uczą... jakie to piękne rzeczy!
Kiedy wyszliśmy z klasy, spostrzegliśmy, że i inni równie weseli; wszyscy szli w szeregach, stąpając mocno i nucąc piosenki, jakby w wigilię czterech dni świąt co najmniéj; nauczycielki żartowały; nauczycielka o czerwonem piórku na kapeluszu biegła w podskokach za swemi dziećmi jak pensyonarka; rodzice chłopców, rozmawiając ze sobą, śmiali się, a matka Krossiego, przekupka, miała w koszyku swym tyle bukiecików, że napełniały swą wonią całą wielką sień szkolną. Nigdy jeszcze nie czułem takiéj radości, jak tego poranku, gdym spostrzegł mamę, czekającą na mnie w ulicy. I, biegnąc na jéj spotkanie, zaraz jéj to powiedziałem.
— Taki jestem ucieszony: i cóż to takiego, co mnie czyni dzisiaj tak wesołym?
A moja matka odpowiedziała mi z uśmiechem, że to jest piękna, wiosenna pogoda i czyste sumienie.
O saméj dziesiątéj ojciec mój zobaczył przez okno Korettiego, handlarza drzewem, i jego synka, którzy czekali na mnie na placu, i powiedział:
— Henryku, już są. Idź patrzeć na twégo króla.
Ja pędem zbiegłem ze schodów. Ojciec i syn Koretti byli jeszcze bardziéj ożywieni niż zwykle i nigdy podobieństwo pomiędzy nimi nie wydało mi się większe, jak tego poranku; ojciec miał przy kurtce swej medal za waleczność oraz dwa inne pamiątkowe, wąsiki podczesane do góry i ostre jak szpilki. Ruszyliśmy zaraz w drogę ku stacyi drogi żelaznéj, gdyż król miał przyjechać o wpół do jedenastéj. Koretti ojciec palił fajeczkę i zaciera! sobie ręce,
— Wiecie — mówił jeszcze, — nie widziałem go już dawno. Bagatela, piętnaście lat i sześć miesięcy. Pierwéj trzy lata we Francyi, potem w Mondowii, i tam mógłbym był właśnie go zobaczyć, ale, jak na złość, nigdy się nie trafiło, abym był w mieście, kiedy on przyjeżdżał. Taki to los mój.
Nazywał króla po imieniu, jakby towarzysza; Humbert dowodził 16-tą dywizyą, Humbert miał wówczas dwadzieścia dwa lat, Humbert jeździł na takim a takim koniu.
— Piętnaście lat! — mówił głośno, przyśpieszając kroku. — Jakże go chcę widzieć! Zostawiłem go księciem, zobaczę go królem. A i ja również się zmieniłem: z żołnierza stałem się kupcem.
I śmiał się. Syn go zapytał:
— Jeżeli tatkę zobaczy, czy téż pozna?
On zaczął się śmiać.
— Tyś zwaryował — odrzekł. — Tegoby tylko brakło! On, Humbert, był jeden; nas było jak mrowia. Ale to prawda, że na każdego z nas patrzył po kolei, uważnie.
Wyszliśmy na ulicę Wiktora Emanuela; wiele ludzi podążało ku stacyi. Przechodził oddział strzelców alpejskich z muzyką. Przelecieli kłusem karabinierowie na koniach. A słońce tak świeciło, że aż oślepiało swym blaskiem.
— Tak, tak! —zawołał Koretti ojciec, ożywiając się coraz bardziéj — prawdziwie się cieszę, że go zobaczę, naszego generała dywizyi! Ach, jakżem się prędko zestarzał! Zdaje mi się, że to było wczoraj, gdym miał tornister na plecach, strzelbę w ręku i gdym się znajdował w owém zamięszaniu, rano 24 czerwca, kiedy już nas miano pchnąć do ręcznego boju. Król przejeżdżał tam i napowrót ze swymi oficerami przed szeregami, podczas gdy działa grzmiały zdaleka; i wszyscy nań patrzyli. I któżby mi wówczas powiedział, że za niedługą, chwilę znajdę się tak blizko niego, przed pikami austryackich ułanów, nie daléj jak o cztery kroki jeden od drugiego... o cztery kroki, chłopcy, czy słyszycie? Był to dzień śliczny, niebo gładkie jak zwierciadło. Ależ upał! No, zobaczymy, czy uda się wejść.
Byliśmy już przed stacyą; tłum wielki plac zalegał: powozy, straże, karabinierowie, rozmaite stowarzyszenia z chorągwiami. Grała jakaś muzyka wojskowa. Koretti ojciec spróbował wejść pod krużganek stacyi, ale mu się to nie udało. Wówczas postanowił przecisnąć się do pierwszych szeregów w tłumie, który przy wejściu stał po obu stronach, i torując sobie drogę łokciami, potrafił i nas również na przód popchnąć. Lecz tłum, falując, przerzucał nas z miejsca na miejsce. Handlarz drzewem utkwił wzrok w pierwszéj kolumnie krużganku, gdzie straż nikomu stać nie pozwalała.
— Chodźcie za mną — powiedział naraz.
I, ciągnąc nas za ręce, w dwóch skokach przebył pustą przestrzeń i stanął pod słupem kamiennym, oparłszy się o niego plecami.
Natychmiast przybiegł brygadyer z policyi i powiedział mu:
— Tu stać nie wolno.
— Jestem z czwartego batalionu z 49 pułku — odrzekł Koretti, pokazując swój medal.
Brygadyer popatrzył nań i powiedział:
— Możecie pozostać.
— A co? nie mówiłem? — zawołał Koretti, tryumfując. — Czarodziejski to wyraz: z czwartego czterdziestego dziewiątego! Czy to nie miałbym prawa spokojnie, niepotrącany, przyjrzeć mu się trochę, temu memu generałowi, ja, com służył w jego czworoboku? Jeżelim go widział zblizka wówczas, zdaje mi się słuszném, abym i teraz popatrzył nań zblizka. I powiadam: generał! Był on moim dywizyonowym dowódcą przez dobre pół godziny, bo w téj chwili on to przecie dowodził dywizyą, będąc wśród nas, on, on sam, a nie jakiś tam major Ulrych, do stu piorunów!
Tymczasem widzieliśmy w salach poczekalnych i nazewnątrz wielki ruch wśród samych wojskowych i panów cywilnych z orderami i gwiazdami, a przede drzwiami ustawiały się w szereg powozy ze służbą w czerwonéj dworskiéj liberyi.
Koretti spytał swego ojca, czy téż dawniejszy książę a obecny król miał pałasz w ręku, kiedy był w czworoboku.
— Z pewnością, że go miał — odrzekł, — aby odbijać pchnięcia piki, które mogły być wymierzone zarówno przeciw niemu, jak i przeciw każdemu innemu. Ach, te czarty opętane! Wpadli na nas jak burza, jak gniew Boży. Kręcili się, uwijali wśród naszych czworoboków, wśród naszych oddziałów i armat, jakby wichrem porwani, łamiąc i mięszając szyki. Zamęt nieopisany, szwoleżerowie Aleksandryi, ułani z Foggia, piechota, pikinierowie, strzelcy... całe piekło; już nic nie można było zrozumieć. Usłyszałem krzyk: — Wasza książęca mość! wasza książęca mość! — spostrzegłem sunące ku nam spuszczone piki tuż, tuż; daliśmy ognia, kłęby dymu zasłoniły wszystko... Potém dym się rozwiał... Ziemia była pokryta końmi i ułanami rannymi i zabitymi. Ja spojrzałem za siebie i zobaczyłem wśród nas króla na koniu, który patrzył dokoła, spokojny, jakby chciał pytać: „Żadnego z moich chłopców nie draśnięto?” A myśmy mu huknęli: „Niech żyje!” prosto w twarz, jak szaleni. Święty Boże! co za chwila!... Otóż i pociąg przychodzi.
Muzyka zagrała, wojskowi nadbiegli, tłum podniósł się na palce.
— O, nie wyjdzie przecież tak zaraz — powiedział jeden ze straży narodowéj, — naprzód musi mowy wysłuchać.
Tymczasem podniecenie, radość, wzruszenie Korettiego ojca wzrastało z każdą chwilą; zdawało się, że ze skóry wyskoczy.
— Ach! kiedy o tem pomyślę — mówił, — zawsze go tam widzę wśród boju. Śpieszyć na pomoc cholerycznym, doglądać ich, pocieszać jak Siostra Miłosierdzia, ratować ludzi po trzęsieniu ziemi, darowywać życie temu, co jego chciał zabić... wszystko to piękne, wzniosłe, bohaterskie. Ale cóż chcecie? Zawsze, gdy o nim pomyślę, staje mi on przed oczami, jakiego widziałem wówczas, pośród nas, z tą twarzą spokojną, pogodną. I jestem pewien, że i on również pamięta o czwartym batalionie z 49-go teraz nawet, gdy jest królem, i ręczę, że miłoby mu było mieć raz u swego stołu zebranych tych wszystkich, których widział dokoła siebie w owéj chwili. Dziś ma generałów, panów orderowych, ministrów; wówczas miał tylko nas biednych żołnierzy. Gdybym mógł tak choć parę słów zamienić z nim na cztery oczy! Nasz generał dwudziestodwuletni, nasz książę, który był powierzony pieczy naszych bagnetów... Piętnaście lat, jakem go nie widział... naszego króla... Ach! od téj muzyki wojskowej krew mi wre, serce bije jak młotem, daję wam słowo, chłopcy!
Wybuch okrzyków przerwał mu mowę, tysiące kapeluszy wzniosło się w powietrze, czterech panów czarno ubranych wsiadło do pierwszego powozu.
— To on! — zawołał Koretti i jakby skamieniał.
Potém rzekł zcicha:
— Matko Boska, jakże osiwiał!
Wszyscy trzej odkryliśmy głowy; powóz jechał naprzód powoli, wśród tłumu, który krzyczał i powiewał kapeluszami. Spojrzałem na Korettiego. Zdał mi się innym człowiekiem; jakby wrósł, spoważniał, stał wyprostowany, plecami oparty o kolumnę. Powóz się zbliżył; przejeżdżał przed nami, o krok od kolumny.
— Niech żyje! — krzyknęły liczne głosy.
— Niech żyje! — zawołał Koretti w ślad za innymi.
Król spojrzał na niego i na chwilę wzrok zatrzymał na trzech medalach.
Wówczas Koretti stracił głowę i huknął co siły:
— Czwarty batalion 49-go pułku!
Król, który się był już odwrócił w inną stronę, znowu się na nas obejrzał, i patrząc w oczy Korettiemu, wyciągnął rękę z powozu.
Koretti skoczył naprzód i rękę króla uścisnął. Powóz posunął się daléj, tłum całą falą zanim podążał, rozdzielono nas, straciliśmy z oczu Korettiego ojca. Ale była to jedna chwila. Zaraz go odnaleźliśmy; zdyszany, z wilgotnemi oczami, wołał po imieniu syna, trzymając rękę podniesioną do góry. Syn zwrócił się ku niemu, a on zawołał:
— Tu, malcze! bo jeszcze gorącą mam rękę! — i dłonią mu powiódł po twarzy, mówiąc: — Masz, to jest pieszczota od króla!
I stał tak jakby odurzony, z oczami zwróconemi na powóz królewski, który się coraz bardziéj oddalał, uśmiechnięty, z fajeczką w ręku, wśród kółka ciekawych, co na niego patrzyli.
— To jeden z czworoboku z 49-go-mówiono.
— To żołnierz, który zna króla.
— Król go poznał, król do niego rękę wyciągnął.
— Podał prośbę królowi — powiedział ktoś głośniéj.
— Nie — odrzekł Koretti, obejrzawszy się szybko; — żadnéj ja mu prośby nie podałem. Co innego bym mu dał, gdyby zażądał...
Wszyscy nań spojrzeli. A on rzekł z prostotą:
— Moją krew.
Moja matka, jak mi to obiecała, zaprowadziła mnie wczoraj po śniadaniu do ochronki dla dzieci, na Corso Valdecco, dokąd się udała, aby przełożonéj polecić małą siostrzyczkę Prekosiego. Ja nigdy nie widziałem ochronki. Jakżem się ubawił! Dwieście dziewczynek i chłopczyków, tak małych, że nasze, z pierwszéj wstępnéj, to ludzie dorośli w porównaniu do nich. Przybyliśmy właśnie w chwili, kiedy wchodziły jedne za drugiemi, sznurem, do refektarza, gdzie były dwa niezmiernie długie stoły, z niezliczonemi okrągłemi otworami, a w każdym otworze czarna miska, pełna ryżu i fasoli, i łyżka cynowa obok miski. Wchodząc, niektóre potykały się i padały na podłogę, i już tak leżały, dopóki nauczycielki nie nadbiegły, aby je podnieść i postawić na nogi. Wiele z nich zatrzymywało się przed miską, myśląc, że to ich miejsce, i zaraz za łyżkę i daléj zajadać, aż przychodziła nauczycielka, mówiąc:
— Naprzód! naprzód!
A one posuwały się naprzód jakie cztery kroki i z innéj miski znowu czerpały; i jeszcze nie to ich miejsce; więc daléj; aż nareszcie stawały przed swoją miską, zjadłszy po drodze to tu, to tam po łyżeczce, co najmniéj z jakie pół porcyi kaszki.
Nakoniec, posuwając, prowadząc, wołając: — Nie tam! nie tu! — udało się nauczycielkom wszystkie dzieciaki uszykować w porządku i rozpoczął się pacierz.
Lecz wszystkie te, z szeregu w głębi, które dla modlitwy musiały odwrócić się plecami od miseczki, coraz główki wykręcały w tył i z ukosa poglądały na kaszkę, aby jéj z oka nie spuszczać i pilnować, by nikt się do niéj nie zabrał — i tak się modliły ze złożonemi rączkami, oczy podnosząc ku niebu, ale z sercem przy misce z jedzeniem.
Potém jeść zaczęły. Ach, cóż to za śmieszny widok! Jedno jadło dwiema łyżkami, inne pakowało kaszę do buzi rękami, wiele z nich wybierało z miseczki fasolę i chowało ją, sobie do kieszeni; jeszcze inne zawijały ją w swoje fartuszki i piąstką po niéj biły, aby zrobić ciasto. Były i takie, co nie jadły, zapatrzywszy się na latające muchy, a niektóre, zakrztusiwszy się, kaszlały, aż ryż jak grad przez usta i nosek rozsypywał się wkoło. Istny kurnik! Ale to było zabawne.
Ładnie wyglądały dwa szeregi dziewczynek — wszystkie miały włosy związane na czubku głowy wstążeczką czerwoną, niebieską lub zieloną. Jedna z nauczycielek zapytała naraz osiem dziewczynek, stojących przy niéj:
— Gdzie się ryż rodzi?
Wszystkie osiem otworzyły szeroko buzie, pełne kaszy ryżowéj, i odpowiedziały razem, śpiewając:
— Rodzi się w wodzie.
Potém nauczycielka zakomenderowała:
— Ręce w górę!
I wówczas wszystkie te ramiona, które tak jeszcze niedawno były w powijakach, i wszystkie te drobne rączyny podniosły się do góry, poruszając się, migając tak ślicznie, jak roje białych i blado-różowych motyli.
Potém poszły na przechadzkę; ale przed wyjściem wszystkie zabrały z sobą swoje koszyczki ze śniadaniem, które wisiały na ścianach. Wyszły do ogrodu i rozpierzchły się po nim, wydobywając z koszyczków swoje zapasy: chleb, śliwki suszone, kawałeczek sera, jajko na twardo, małe jabłuszko, garść ugotowanego grochu, skrzydełko kurczęcia. W jednéj chwili ogród był usiany przeróżnemi okruszynami, jakby je ktoś umyślnie rozsypał dla ptaszków. Dzieciaki zajadały na wszelkie, najdziwniejsze sposoby: jak króliki, myszki, kotki, gryząc, liżąc, ssąc. Jeden chłopczyk, trzymając ząbkami długi sucharek w kształcie drążka, jakby ostrzył szablę. Dziewczynki gniotły w garści miękkie serki, które płynęły jak mleko pomiędzy palcami i aż w rękawy ciekły; a one wcale tego nie spostrzegały. Biegały i goniły się, trzymając w zębach bułeczki i jabłuszka, jak pieski. Widziałem trzech bębnów, którzy grzebali patyczkiem w jajku ugotowanem na twardo, myśląc, że w niém skarby znajdą, i rozsypywali je po ziemi, a następnie zbierali okruszynę po okruszynie, jakby to były perły. A dokoła tych, które posiadały cóś niezwykłego, gromadziło się dziesięciu lub dwunastu innych, z pochylonemi główkami zaglądając do kosza, jakby patrzyły na księżyc w studni. Z jakie dwadzieścioro stało dokoła. malutkiego bobo, które miało w ręku papierek od cukierka; i wszystkie przymilały się doń, aby uzyskać pozwolenie potarcia chlebem o słodki od karmelu papierek, a on niektórym zezwalał na to, innym zaś, po wielu prośbach, dawał tylko swój paluszek do polizania.
Tymczasem moja mama przyszła do ogrodu i pieściła i głaskała to tego, to owego z dzieciarni. Wiele dzieciaków otaczało ją, a nawet gramoliło się na nią, aby się domagać całuska, przyczém wyciągały ku niéj główki i podnosiły je tak, jakby na trzecie piętro patrzyły, i otwierały i zamykały usta, jakby prosiły cycusia. Jedno z nich ofiarowało jej kawałek pożutéj pomarańczy, inne skórkę od chleba, jakaś dziewczynka dała jéj listek, inna pokazała jéj z minką poważną koniec paluszka, na którym, przyjrzawszy się dobrze, można było spostrzedz malutki bąbelek, który sobie dziecina zrobiła dnia uprzedniego, dotknąwszy się do płomienia świecy. Kładły jéj przed oczy, jakby wielkie cuda, owady drobniutkie, które, nie wiem już jakim sposobem, mogły dojrzeć i zabrać z ziemi, ogryzione korki, guziczki od koszul, kwiatki zerwane z doniczek. Jakiś chłopczyna z obwiązaną głową, który za jakąbądź cenę chciał, by go słuchano, opowiedział jéj jakąś historyę o upadnięciu i o guzach, z któréj niepodobna było nic a nic zrozumieć; inny chciał, aby się moja mama schyliła, i powiedział jéj na ucho:
— Mój ojciec robi miotły.
A w tym samym czasie, to tu, to owdzie różne się zdarzały niefortunne wypadki, które sprawiały, że nadbiegały na ratunek nauczycielki: tu płakały dziewczynki, bo nie mogły żadną miarą rozwiązać węzełka u chustki, tam wrzała bitwa aż na pazurki, z krzykiem i płaczem, o dwie pestki jabłka; daléj chłopczyna, który potknąwszy się, przewrócił się na jakąś grubą gałązkę, łkał rozpaczliwie, leżąc jak długi i nie mogąc się podźwignąć o własnéj mocy.
Przed odejściem mama moja wzięła z nich troje czy czworo na ręce, co widząc inne, zaczęły zbiegać się do niéj zewsząd, aby ona je także potrzymała na ręku; jedne miały buzie usmarowane żółtkiem od jaj, inne sokiem od pomarańczy; ten ją chwytał za rękę, ów za palec, aby się przyjrzeć pierścionkom; inny ciągnął za łańcuszek od zegarka, jeszcze inny usiłował uczepić się jéj warkoczy.
— Niech pani zobaczy, co się z panią dzieje — mówiły mamie nauczycielki, — toż one pani całe ubranie zniszczą:
Ale mama nie dbała o ubranie i daléj całowała i pieściła dziatki, a one coraz więcéj do niéj się garnęły: najbliższe z wyciągniętemi rączynami, jakby chciały na mamę się wgramolić, — dalsze, popychając inne, aby się na przód przecisnąć, a wszystkie razem wołając:
— Do widzenia! Do widzenia! Do widzenia!
Nareszcie udało się mamie wymknąć się z ogrodu. I wtedy cała dzieciarnia pobiegła do żelaznego ogrodzenia i główki i rączyny powysuwała przez kratę, aby widziéć, jak ona przechodzi, aby ją raz jeszcze pożegnać, raz jeszcze ofiarować jéj skórki od chleba, kawałeczki pomarańczy i okruszyny sera, krzycząc przytém na przeróżne głosy:
— Do widzenia! Do widzenia! Wróć do nas! Przyjdź jutro!
Moja mama, uciekając, szybko jeszcze ręką przebiegała po tych wszystkich wyciągniętych ku niéj rączynach i nareszcie wydostała się na ulicę, cała pokryta plamami i okruszynami, z suknią pomiętą i z potarganemi włosami, mając rękę pełną kwiatków, a oczy pełne łez, lecz wesoła, jak gdyby wychodziła z jakiéj świetnéj zabawy.
A z ochronki tymczasem dolatywał jeszcze gwar głosów dziecinnych, jakby szczebiot ptasząt, którym ją żegnano, wołając:
— Do widzenia! Do widzenia! Przyjdź jeszcze do nas! Pani, pani! Do widzenia!
Pogoda prześliczna, więc też kazano nam przejść od gimnastyki pokojowéj do gimnastyki z przyrządami gimnastycznemi w ogrodzie. Garrone był wczoraj w gabinecie dyrektora, kiedy przyszła matka Nellego, ta pani o jasnych włosach, w czarnéj sukni, prosząc, aby syna jéj uwolniono od nowych ćwiczeń. Każde słowo kosztowało ją wysiłku i, mówiąc, trzymała jednę rękę na głowie swego chłopca.
— On nie może... — rzekła do dyrektora.
Ale Nelli tak się okazał zmartwionym, że go usuwają od ćwiczeń na przyrządach gimnastycznych, że go i to jeszcze upokorzenie spotyka...
— Mamo, mamo, zobaczysz — powtarzał ze łzami, — tak samo będę robił jak inni.
Jego matka patrzyła nań w milczeniu, z wyrazem miłości i litości niezmiernéj. Potém z wahaniem dodała:
— Obawiam się jego towarzyszy... — Chciała powiedzieć: Obawiam się tego, aby zeń nie szydzono.
Ale Nelli odrzekł:
— To nic, mamo, to nic... a zresztą jest przecie Garrone. Już dość, aby on był: nie będą się śmiali...
I matka uległa w ostatku. Przyszedł na lekcyę. Nauczyciel poprowadził nas zaraz do słupów prostopadłych, które są bardzo wysokie, a trzeba było wgramolić się aż na sam wierzch i stanąć prosto na ostatnim, poprzecznym drągu. Derossi i Koretti wdrapali się na nie szybko i zwinnie jak wiewiórki; i mały Prekossi również prędko na szczyt się dostał, choć mu niebardzo było wygodnie w téj kurtce ojcowskiéj, która sięga aż za kolana, i choć towarzysze, aby go rozśmieszyć, powtarzali ciągle, podczas gdy się gramolił, jego zwykłe:
— Przepraszam, przepraszam.
Stardi sapał, czerwienił się jak burak, zaciskał zęby jak pies rozwścieczony; ale znać było, te postanowił za jakąbądź cenę, choćby miał pęknąć, dostać się na górę — i istotnie tam dotarł; a i Nobis również — a gdy się znalazł na szczycie, przybrał postawę wspaniałą; ale Wotini ześliznął się dwa razy, pomimo swego nowego ubranka w paseczki niebieskie, które umyślnie dla gimnastyki mu sprawiono. Aby łatwiej módz włazić, wszyscy ponacierali sobie ręce kalafonią; a zaopatrywali się w nią u tego handlarza Garoffiego, który jéj dostarczał każdemu już sproszkowaną, sprzedając paczkę za solda, oczywiście bez straty dla siebie, z zarobkiem. Potém przyszła koléj na Garrona, który wlazł, żując bułkę, jakby to była rzecz najmniejsza — i sądzę, że mógłby był śmiało jeszcze na plecach jednego z nas zabrać na górę — taki to jest silny i muskularny ten byczek. Po Garronem otóż koléj Nellego.
Zaledwie zobaczono, jak objął drąg temi swemi długiemi, chudemi ramionami, natychmiast wielu chłopców zaczęło się śmiać i żartować; ale Garrone skrzyżował swoje wielkie ręce na piersiach i powiódł dokoła spojrzeniem tak wyrazistem, tak jasno dał do poznania, że, pomimo obecności nauczyciela, ani się zamyśli pięścią nauczyć rozumu, że zaraz wśród chłopców śmiech ustał. Nelli zaczął włazić na słup; niełatwo mu to szło biedakowi — twarz mu poczerwieniała mocno, oddychał ciężko, pot spływał mu z czoła. Nauczyciel rzekł:
— Dosyć, dosyć; spuść się na ziemię.
Ale on nie usłuchał, piął się w gór, wysilał się, wytężał, nie chciał dać za wygranę: zdawało się, że lada chwila wpół martwy padnie na ziemi. Biedny Nelli! Myślałem sobie, iż gdybym ja był taki jak on i gdyby mnie zobaczyła w téj chwili matka, ileżby ona biedna cierpiała; a myśląc o tém, czułem, że tak bardzo kocham Nellego, iż kto wie, ilebym dał za to, aby mu się udało dostać na gór, żeby go módz popchnąć, podeprzeć, nie będąc widzianym. Tymczasem Garrone, Derossi i Koretti mówili:
— Naprzód! naprzód, Nelli; mocno, silnie, jeszcze trochę, już niedługo, odważnie!
I Nelli uczynił jeszcze jeden wysiłek gwałtowny, aż stęknął nieborak i znalazł się o dwa cale od belki.
— Wiwat! — zawołali inni. — Zuch! śmiało, jeszcze chwilę! dalej!
I oto Nelli uchwycił za belkę poprzeczną. Wszyscy zaczęli bić w dłonie.
— Brawo! — powiedział nauczyciel — ale już dosyć; spuść się na dół.
Lecz Nelli postanowił stanąć na szczycie tak jak i inni, i po chwili udało mu się łokcie oprzeć na belce, potem kolana, potem nogi: nareszcie stanął, wyprostował się jak mógł, i zadyszany, uśmiechnięty, spojrzał na nas. My powtórnie zaczęliśmy klaskać w dłonie, a wówczas on spojrzał na ulicę. A wtedy i ja spojrzałem w tamtą stronę, i poprzez krzewy, które pokrywają ogrodową krat, zobaczyłem jego matkę, która przechodziła się tam i napowrót po chodniku, nie odważając się oczu podnieść. Nelli zszedł i wszyscy otoczyli go, winszując i okazując serdeczne zadowolenie; czerwony był, zdyszany, oczy mu błyszczały, całkiem inaczéj niż zwykle wyglądał. Potém, przy wyjściu, matka jego pośpieszyła na jego spotkanie i, uściskawszy go, zapytała trochę niespokojna:
— Jakże tam, synku, jakże tam poszło?
Wszyscy towarzysze odpowiedzieli razem:
— Dobrze, wybornie! Wlazł na słup aż na sam wierzch, jak i każdy z nas.
Trzeba było widziéć wówczas radość téj pani! Chciała nam dziękować i nie mogła, uścisnęła rękę kilku uczniom, ucałowała Garrona i poprowadziła syna do domu; a myśmy widzieli ich jeszcze przez czas pewien, jak szli prędko, rozmawiając i gestykulując, oboje tak weseli, tak zadowoleni, jak ich nie widziałem nigdy.
Jakąż to piękną wycieczkę odbyłem wczoraj z moim ojcem! Oto jak było. Przedwczoraj, przy obiedzie, czytając gazetę, mój ojciec wydał naraz okrzyk zdziwienia. Potém rzekł:
— A ja myślałem, że już od lat dwudziestu niema go na świecie! Wiecież, iż żyje jeszcze mój najpierwszy nauczyciel ze szkoły elementarnéj, Wincenty Krozetti, który dziś ma osiemdziesiąt cztery lata? Właśnie tu pisze, iż Ministeryum oświaty dało mu medal zasługi za sześćdziesiąt lat nauczycielskiej pracy. Sześćdziesiąt lat, słyszycie? I zaledwie przed dwoma laty opuścił szkołę. Biedny Krozetti! Mieszka ztąd o godzinę jazdy koleją, w Condove, w wiosce naszéj dawnéj ogrodniczki z willi w Chieri. — I dodał: — Henryku, pojedziemy do niego.
I już przez cały wieczór tylko o nim mówił.
Imię jego nauczyciela ze szkoły elementarnej przywodziło mu na myśl tyle zapomnianych oddawna szczegółów z lat dziecinnych, o jego pierwszych towarzyszach, o nieboszczce matce.
— Krozetti! — powtarzał. — Miał lat czterdzieści, gdym był w jego klasie. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę. Mały, nieco przygarbiony, z jasnemi oczami, zawsze ogolony starannie. Pochodził ze stanu włościańskiego, wyszedł na nauczyciela, walcząc z nędzą, wskutek pracy usilnéj. Moja matka bardzo go lubiła, mój ojciec był jego przyjacielem. Jakim sposobem z Turynu przeniósł się do Condove? Nie pozna mnie z pewnością. To nic, za to ja go poznam. Czterdzieści cztery lata; tak, tak! Henryku, jutro pojedziemy do niego w odwiedziny.
I wczorajszego rana o dziewiątej byliśmy na stacyi kolei żelaznéj. Ja chciałem, aby i Garrone z nami jechał; ale on nie mógł, bo jego matka chora. Był to piękny dzionek wiosenny. Pociąg biegł wśród pól i łąk zielonych, pomiędzy żywopłotami, okrytemi kwieciem; w powietrzu rozchodziła się woń rozkoszna. Mój ojciec był wesół i od czasu do czasu otaczał mi szyję ramieniem, rozmawiając ze mną jak z przyjacielem i patrząc na okolicę.
— Biedny Krozetti! — mówił. — Po moim ojcu jest to najpierwszy człowiek, od którego doznałem miłości i który mi wiele zrobił dobrego. Nigdy już, przez całe życie, nie zapomniałem niektórych jego dobrych rad, a także pewnych wymówek oschłych, ostrych, po których, gdym wracał do domu, cóś mnie za gardło ściskało. Miał ręce grube i krótkie. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę, jak wchodzi do szkoły, jak stawia laskę w jednym kątku i płaszcz wiesza na wieszadle, zawsze tak samo, zawsze tym samym ruchem. I usposobienie miał zawsze to samo, zawsze sumienny, pełen dobrych chęci, uważny, jakby codzień po raz pierwszy rozpoczynał swój nauczycielski zawód. Pamiętam, jakbym go dziś słyszał, jak na mnie woła:.. „Bottini, ej Bottini! wskazujący i środkowy palec na pióro!“ Musiał się bardzo odmienić przez te czterdzieści cztery lata.
Zaledwieśmy wysiedli w Condove, zaraz poszliśmy szukać naszéj dawnéj ogrodniczki z Chieri, która ma sklepik w małej uliczce. Zastaliśmy ją z jéj dziećmi; bardzo się ucieszyła, widząc nas, opowiadała nam o mężu, który ma niezadługo powrócić z Grecyi, gdzie już od trzech lat pracuje, i o swojej córce, która jest w Zakładzie głuchoniemych w Turynie. Potem pokazała nam, którędy mamy iść, aby znaleźć mieszkanie nauczyciela, którego wszyscy tu znają. Wyszliśmy z miasteczka i wstąpiliśmy na drożynę, która wiodła pod górę, opasana kwitnącemi żywopłotami.
Mój ojciec nic już teraz nie mówił, wydawał się cały pogrążony w myślach o dawnych czasach, co chwila uśmiechał się i potrząsał głową. Naraz stanął i rzekł:
— To on. Założyłbym się, że to on.
Drogą zstępował z góry i zbliżał się ku nam staruszek, mały, z białą brodą, w kapeluszu o szerokich polach; opierając się na kiju, suwał nogami i ręce mu się trzęsły.
— To on! — powtórzył ojciec, przyśpieszając kroku.
Kiedy byliśmy już w małej odległości od niego, przystanęliśmy obaj. Staruszek również się zatrzymał i popatrzył na mego ojca. Twarz miał jeszcze czerstwą, oczy jasne i żywe.
— Czy to pan, szanowny panie — spytał mój ojciec, zdejmując kapelusz, — jesteś nauczycielem Wincentym Krozettim?
Staruszek zdjął również kapelusz i odrzekł głosem nieco drżącym lecz pełnym:
— Tak, ja nim jestem.
— A więc — powiedział mój ojciec, biorąc go za rękę — niech pan pozwoli, by dawny uczeń dłoń panu uścisnął i zapytał, jak się pan miewa. Przyjechałem z Turynu, aby się z panem widzieć.
Staruszek popatrzył na mego ojca ze zdziwieniem. Potem rzekł:
— Zawiele łaski... nie pamiętam... Kiedy moim uczniem? Niech mi pan wybaczy. — Nazwisko pańskie?
Mój ojciec powiedział swoje imię i nazwisko — Albert Bottini, rok, w którym był w jego klasie, oraz wymienił miejscowość, w któréj się wówczas szkoła znajdowała, i dodał:
— Pan mnie sobie nie przypomina, nic dziwnego. Ale ja odrazu pana poznałem!
Nauczyciel pochylił głowę i popatrzył w ziemię w zamyśleniu; powtórzył kilka razy imię mego ojca, który tymczasem oczu zeń nie spuszczał i uśmiechał się wesoło.
Naraz staruszek podniósł głowę, jasne swe oczy zwrócił na mego ojca i rzekł powoli:
— Albert Bottini? syn inżyniera Bottiniego tego, co to mieszkał na placu Konsulatu?
— Tak, tak, ten sam! — odrzekł ojciec, wyciągając rękę.
— Skoro tak... — powiedział staruszek — pozwólże mi, drogi panie, pozwól...
I zbliżywszy się, uścisnął mego ojca; jego biała głowa zaledwie mu do ramienia sięgała. Ojciec mój przycisnął policzek do jego czoła.
— Bądź pan łaskaw, wstąp do mnie — powiedział nauczyciel.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił się i w milczeniu poszedł ku swemu domowi. Za małą chwilkę znaleźliśmy się na jakimś dziedzińcu, przed małym domkiem o dwóch wejściach, dokoła jednego z których był nizki murek pobielany.
Minąwszy ów murek, nauczyciel otworzył kluczem drzwi i wprowadził nas do swego mieszkania. Był to pokój o czterech białych ścianach; w jednym rogu łóżko składane, pokryte kołdrą w białe i niebieskie kratki, w drugim stolik, a na nim kilkanaście książek, cztery krzesła i stara karta geograficzna zawieszona na ścianie; miły zapach jabłek napełniał powietrze.
Usiedliśmy wszyscy trzéj. Mój ojciec i nauczyciel patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.
— Bottini! — zawołał nauczyciel, przyglądając się pilnie ceglanéj podłodze, na którą słońce, wpadając przez okno, kładło się jasnym promieniem. — O! pamiętam doskonale. Pańska matka to była taka zacna, dobra pani! Pan, pierwszego roku, siedziałeś przez czas jakiś w pierwszéj ławce na lewo, koło okna. A widzisz pan, jak pamiętam?! Widzę jeszcze tę pana główkę całą w kędziorkach.
Potém milczał chwilę zamyślony.
— Z pana to był dopiero żywy chłopak, jak ogień! prawda? — rzekł z uśmiechem. — Drugiego roku chorowałeś pan na dławiec. Pamiętam, gdyś pan taki chudy, blady, powrócił do szkoły, owinięty w szal mamy. Czterdzieści lat minęło, wszak tak? Pan taki dobry, że sobie starego biedaka przypomniał!... A wiesz pan? lat ubiegłych to tu było kilku moich dawnych uczniów; przyjechali tak samo mnie odwiedzić: jeden pułkownik, paru księży, kilku panów.
Zapytał mojego ojca, jaki jest jego zawód. Potém powiedział:
— Bardzo się cieszę, serdecznie się cieszę. Dziękuję panu. Bo to już kawał czasu, jak nikogo nie widzę. I kto wie... obawiam się, czy pan nie ostatni z moich uczni, którego oglądam, drogi mój panie.
— Co téż pan mówi! — zawołał mój ojciec. — Pan zdrów, czerstwy, po co te smutne myśli. Nie trzeba tak mówić.
— Och, och! — odrzekł nauczyciel — a tego pan nie widzi? — i pokazał trzęsące się ręce. — To już zły znak, drogi panie. Wydarzyła mi się ta bieda już przed trzema laty, jeszcze kiedym w szkole pracował. Z początku nie zwracałem na to uwagi; myślałem, że to minie. Ale nie minęło, a coraz było gorzéj. Przyszedł dzień taki, że już pisać nie mogłem. Ach! w tym dniu, kiedy po raz pierwszy postawiłem kleksa na kajecie mego ucznia, to tak mi było, jakby mnie kto nożem pchnął w serce, drogi mój panie. Jeszcze przez czas pewien walczyłem jak mogłem z tą biedą, potem stało się to niepodobieństwem. Po sześćdziesięciu latach zawodu nauczycielskiego musiałem pożegnać się ze szkołą, z uczniami, z pracą. A było to ciężko, wierz mi pan, bardzo ciężko.
Kiedym po raz ostatni miał lekcyę, po ukończeniu jéj wszyscy odprowadzili mnie do domu... Ach! ileż to wówczas serdeczności od uczniów i ich rodziców doznałem!... ale smutny byłem, bo czułem, że już moje życie skończone. Już na rok przedtem umarła mi żona i jedynak, syn. Pozostało mi tylko dwóch siostrzanów, włościan. Dziś żyję z kilkuset lirów[1]emerytury. Nic już nie robię, każdy dzień taki długi, jakby się skończyć nie mógł. Mojem jedynem zajęciem, widzi pan, jest przeglądanie moich starych książek szkolnych, dzienników scholastycznych przez tyle lat zbieranych, kilku książek, które dostałem w podarunku. Oto tu — rzekł, wskazując na swój mały księgozbiór na stoliku, — tu są moje pamiątki, moje wspomnienia, cała przeszłość... Nic mi już innego nie pozostało na świecie. — Potém najniespodzianiéj zawołał: — Ja panu zrobię miłą niespodziankę, drogi panie Bottini.
Wstał, zbliżył się do stolika, otworzył skrzynkę długą, w której było dużo małych paczek papierów: każda była związana sznureczkiem i na każdej była data z czterech liczb wypisana. Szukał chwilę; rozwiązał jednę z nich, przejrzał wiele papierów, nareszcie wyjął jakąś kartę pożółkłą i podał ją memu ojcu. Było to jedno z jego szkolnych wypracowań z przed lat czterdziestu! U góry był napis: Albert Bottint: 3 kwiecień 1838 r. Mój ojciec poznał zaraz swoje duże pismo dziecinne i zaczął czytać z uśmiechem. Ale naraz oczy jego napełniły się łzami. Ja wstałem, pytając go z niepokojem, co mu jest.
On objął mnie ramieniem i, przyciskając do swego boku, powiedział:
— Patrz na tę kartę. Widzisz? To pismo mojéj biednéj matki; to ona własną ręką robiła te poprawki. A te ostatnie wiersze to już ona całkiem napisała. Nauczyła się naśladować moje pismo, a kiedy ja bywałem zmęczony i senny, kończyła za mnie robotę. Droga, święta moja matka!
I ucałował papier.
— Oto-powiedział nauczyciel, wskazując na inne powiązane papiery — moje pamiątki. Co rok odkładałem po jednem wypracowaniu piśmiennem każdego z moich uczni i wszystkie są tu, ponumerowane w porządku. Czasami je przeglądam, ot, tak sobie, i to tu, to tam parę wierszy przeczytam, a na myśl mi przychodzi tyle różnych rzeczy, tyle wspomnień, jakbym odżył w owych dawnych czasach. Iluż to ich, iluż przesunęło się przez moją szkołę, miły Boże! Zamykam oczy i widzę twarze i twarze bez liku, cały szereg klas, całe setki chłopców, z których dziś... kto wie, ilu już umarło! Wielu pamiętam dobrze. Pamiętam najlepiéj bardzo dobrych i najgorszych... tych, co mi przyczyniali wiele zadowolenia, i tych, co mi wiele chwil zatruwali; bo miewałem też niegodziwców, wiadoma rzecz, w takiéj liczbie! Ale dziś, rozumie pan, to już tak, jakbym się znajdował na innym świecie, to też wszystkich ich kocham zarówno.
Usiadł napowrót na dawnem miejscu i wziął jednę z moich rąk, którą zatrzymał w swych dłoniach.
— A o mnie — spytał ojciec z uśmiechem — czy też pan żadnych figlów albo grzeszków dziecinnych nie pamięta?
— O panu? — odrzekł staruszek, uśmiechając się również. — Nie; w téj chwili nie przypominam sobie nic takiego. Ale to wcale nie znaczy, abyś pan nigdy nie broił. Pan jednak byłeś rozważnym rozsądnym chłopczyną, choć tak bardzo żywym. Pamiętam, jak bardzo, jak niezmiernie matka pańska pana kochała... Ale jaki to pan dobry, jaki pan poczciwy, żeś mnie zechciał odwiedzić. Oderwał się pan od swoich zajęć, aby pojechać do biednego, starego nauczyciela!
— Ach, kochany panie Krozetti — odrzekł żywo mój ojciec. — Ja przecie pamiętam ten dzień kiedy moja biedna matka pierwszy raz mnie zaprowadziła do szkoły. Było to po raz pierwszy w życiu, iż musiała rozstać się ze mną na dwie godziny i pozostawić mnie za domem, w rękach osoby obcéj, nieznanéj. Dla téj zacnéj kobiety moje wstąpienie do szkoły było jakby wejściem w świat; było to rozłączenie pierwsze z całego dalszego pasma rozłączeń bolesnych lecz nieuniknionych: społeczeństwo poraz pierwszy zabierało jej syna, aby już go jéj nigdy całkowicie nie oddać. Była wzruszoną, ja również.
Poleciła mnie panu głosem drżącym, a potém, wychodząc, jeszcze przez drzwi uchylone mnie przeżegnała z oczami pełnemi łez. I właśnie w téj chwili pan skinął ręką, patrząc na moją matkę, a drugą rękę do piersi sobie przycisnął, jakby chciał powiedzieć: „Niech pani będzie spokojną proszę mi zaufać.“ Otóż tego pańskiego ruchu, tego spojrzenia, z którego poznałem, żeś pan odgadł wszystkie uczucia, wszystkie myśli mojéj matki, tego spojrzenia, które mówiło: „Odwagi!“ które zarazem było szlachetnem przyrzeczeniem opieki, miłości, pobłażania, ja nie zapomniałem nigdy, na zawsze pozostało mi w sercu; i te to wspomnienia przywiodły mnie tu, do pana, z Turynu. I po latach czterdziestu przybywam, aby powiedziéć: „Dziękuję, drogi panie!“
Nauczyciel nie odrzekł nic; głaskał mnie po włosach jedną ręką, a ta biedna ręka drżała, trzęsła się, przeskakiwała od wierzchu głowy na moje czoło, od czoła na plecy.
Tymczasem mój ojciec patrzył na te nagie ściany, na to ubogie łóżko, na kawał chleba i flaszeczkę oliwy, które były na oknie, i zdawało się, że chce powiedzieć: „Biedny nauczycie], po sześćdziesięciu latach pracy toż cała jego nagroda?“ Ale poczciwy staruszek był zadowolony i znów zaczął mówić z ożywieniem o naszéj rodzinie, o innych nauczycielach z lat owych, o towarzyszach szkolnych mego ojca, który jednych z nich przypomniał sobie, o innych zapomniał, i obaj nawzajem udzielali sobie wiadomości o tym, to o owym. Wreszcie ojciec przerwał tę rozmowę, prosząc nauczyciela, aby zechciał wraz z nami pójść do miasteczka na śniadanie do jakiéj gospody. On odpowiedział wprawdzie z całą serdecznością: „Dziękuję, dziękuję,“ ale zdawał się wahać.
Mój ojciec ujął obie jego ręce i prośbę ponowił.
— Ale jakże jeść będę? — powiedział wówczas nauczyciel — sam pan widzisz... z temi rękami, co tak okropnie skaczą... Wszak to i dla innych nie miło!
— My panu pomożemy, to nic! — rzekł mój ojciec.
I wówczas staruszek przystał, kiwając głową z uśmiechem.
— Śliczny to dziś dzień — powiedział, już wyszedłszy i drzwi zamykając na klucz,
— śliczny dzień, kochany panie BottinL Zapewniam pana, iż do śmierci o nim będę pamiętał.
Mój ojciec podał ramię nauczycielowi, nauczyciel wziął mnie za rękę i zaczęliśmy w dół schodzić drożyną ku miasteczku. Spotkaliśmy dwóch chłopców bosych, którzy krowy pędzili, i jednego wyrostka, który przebiegł mimo nas z wiązką słomy na plecach. Nauczyciel powiedział mi, że ci dwaj pierwsi to uczniowie z pierwszéj klasy, trzeci zaś z drugiéj, i że z rana zwykle pędzą bydło na paszę, boso, i w polu pracują“ wieczorem zaś kładą obuwie i idą do szkoły. Było już niemal południe. Nie spotkaliśmy więcej nikogo. W kilka minut przybyliśmy do gospody, zasiedliśmy przy dużym stole, umieściwszy pomiędzy nami nauczyciela, i zaraz kazaliśmy podać sobie śniadanie. Gospoda była cicha, jak klasztor. Nauczyciel był bardzo wesół, a wzruszenie powiększało drżenie w rękach; prawie jeść nie mógł. Ojciec krajał mu mięso, łamał chleb, sypał sól do talerza. Aby mógł pić, trzeba było, by oburącz trzymał szklankę i jeszcze mu o nią zęby dzwoniły. Lecz mówił szybko i z zapałem i opowiadał o tem wszystkiem z twarzą pogodną, nieco zaczerwieniony, głosem wesołym, ze śmiechem niemal młodzieńczym. A mój ojciec patrzył nań, patrzył z tym samym wyrazem, z jakim, jak to dostrzegłem, patrzy czasem na mnie w domu, kiedy myśli o czemś i uśmiecha się sam do siebie, przechylając głowę na jednę stronę.
Nauczyciel wylał sobie trochę wina na piersi; mój ojciec wstał i wytarł mu ubranie serwetą.
— Ależ nie, nie; ależ mój drogi panie, ja na to nie pozwolę! — powiedział nauczyciel i śmiał się.
Rozmowę przeplatał téż łacińskiemi wyrazami. A na ostatku podniósł szklankę, która mu w ręku się trzęsła, i powiedział z powagą:
— A więc, kochany panie inżynierze, zdrowie pana, pańskich dziatek, oraz na uczczenie pamięci zacnéj matki pańskiéj!
— Zdrowie pana, mój dobry, kochany nauczycielu! — odrzekł mój ojciec, ściskając mu rękę.
A w głębi izby stał gospodarz i kilku innych ludzi, którzy patrzyli i uśmiechali się tak jakoś dobrodusznie, przyjacielsko, jakby im miłą była ta skromna uczta, wyprawiana na cześć ich nauczyciela. Po drugiéj wyszliśmy z gospody i nauczyciel oświadczył, że chce nam koniecznie towarzyszyć na stacyę. Mój ojciec znów podał mu ramię, a on znowu wziął mnie za rękę: ja niosłem jego laskę. Ludzie przystawali na ulicy, patrząc na nas, gdyż tam wszyscy go znają; niektórzy kłaniali mu się.
W pewnem miejscu ulicy usłyszeliśmy z otwartego okna gwar wielu głosów dziecinnych; to uczniowie w szkole czytali. Staruszek się zatrzymał i zdawało się, że posmutniał.
— Oto, kochany panie Bottini — powiedział, co mnie martwi. Słyszeć głos dzieci w szkole i już nie być wśród nich, i myśleć, że tam jest inny nauczyciel. Ja przez lat sześćdziesiąt słuchałem téj muzyki i serce moje do niéj nawykło... Teraz jestem bez rodziny. Nie mam już dzieci.
— Ach, nie mów tego, drogi panie — powiedział mój ojciec, prowadząc go daléj, — jeszcze pan ma tyle swoich dzieci rozproszonych po świecie, które nie zapomniały pana, tak jak ja nie zapomniałem.
— Nie, nie — odparł nauczyciel ze smutkiem;nie mam już szkoły, nie mam już dzieci. A bez dzieci nie długo już pożyję. Prędko moja ostatnia wybije godzina.
— Nie mów tak, nie myśl tak, mój drogi nauczycielu — powiedział ojciec. — W każdym razie pan zrobił tyle dobrego, pan tak szlachetnie użył swego życia!
Stary nauczyciel pochylił na chwilę głowę na ramię mego ojca, a mnie ścisnął za rękę, Byliśmy już na stacyi, pociąg miał odejść za chwilę.
— Bądź zdrów, drogi nauczycielu! — powiedział mój ojciec, całując go w oba policzki.
— Żegnam pana, dziękuję, bardzo dziękuję! — odrzekł nauczyciel, biorąc w swoje drżące dłonie rękę mego ojca, i przycisnął ją sobie do serca.
Potém ja go ucałowałem i uczułem, że twarz ma od łez wilgotną. Mój ojciec popchnął mnie zlekka do wagonu, a w chwili, gdy sam już miał wsiadać, odebrał szybko nauczycielowi jego prosty kij, na którym się opierał, i natomiast włożył mu w ręce swoją piękną laskę ze srebrną gałką, i wyrzniętemi na niéj pierwszemi głoskami swego imienia i nazwiska, mówiąc:
— Zachowaj pan ją na pamiątkę ode mnie.
Staruszek usiłował zrazu ją oddać, a swój kij sękaty odebrać; ale mój ojciec już był w wagonie i zamknął drzwiczki za sobą.
— Bądź zdrów, mój dobry nauczycielu!
— Bywaj zdrów, synu! — odrzekł nauczyciel, podczas gdy pociąg już zwolna ruszył z miejsca — niech cię Bóg błogosławi za tę pociechę, którąś sprawił biednemu starcowi.
— Do widzenia! — zawołał jeszcze mój ojciec głosem wzruszonym.
Lecz nauczyciel pokiwał głową przecząco, jakby chciał powiedzieć: „Już się nie zobaczymy!
— Tak, tak; do widzenia, do widzenia! — powtórzył mój ojciec.
A on, wznosząc drżącą rękę ku niebu, odpowiedział:
— Tam!
I znikł nam tak z oczu, z tą ręką podniesioną do góry.
I któżby mi powiedział wówczas, kiedym wracał taki wesoły, taki szczęśliwy, z téj pięknéj wycieczki z moim ojcem, że przez dni dziesięć nie zobaczę już ani drzew, ani pól, ani nieba! Byłem bardzo chory, niebezpiecznie chory. Słyszałem, jak moja matka łkała zcicha przy mojem łóżku, widziałem mego ojca bladego, który patrzył na mnie długo, z dziwnym jakimś wyrazem, siostrę i brata rozmawiających szeptem, i lekarza w okularach, który co chwila był przy mnie i mówił coś do mnie, czego nie rozumiałem. Istotnie było ze mną tak źle, żem o mało wszystkich nie pożegnał. Ach, biedna moja mama! Było co najmniéj trzy czy cztery dni takich, z których nic prawie sobie przypomnieć nie mogę, jakbym je przespał wśród przykrych, niejasnych, sennych widziadeł.
Zdaje mi się, żem widział przy mojem łóżku moją dobrą nauczycielkę z pierwszéj klasy, która starała się stłumić kaszel, przykładając do ust chustkę od nosa, aby mnie nie niepokoić; przypominam sobie, tak, niewyraźnie, mego nauczyciela, który się nachylił, aby mnie pocałować, i ukłuł mi zlekka twarz swoją brodą, widocznie od kilku dni niegoloną; widziałem jak we mgle przesuwającą się przede mną rudą głowę Krossiego, jasne kędziorki Derossiego, Kalabryjczyka w czarném ubraniu i Garrona, który przyniósł mi mandarynkę na gałązce z liśćmi i zaraz uciekł, bo jego matka bardzo chora. Potém zbudziłem się, jakby ze snu długiego, i zrozumiałem, że już mi jest lepiéj, widząc, że ojciec i matka uśmiechają się, i słysząc, że Sylwia nuci coś zcicha. Ach! jakiż to był ciężki, straszny sen! Potém z każdym dniem polepszało się moje zdrowie. Przyszedł murarczuk, który sprawił, żem się roześmiał po raz pierwszy od chwili, gdym zachorował, a to przez tę swoją minę zabawną, którą mi zaraz zrobił na powitanie; a jak to on ją ślicznie robi teraz, gdy mu się biedakowi twarz wydłużyła nieco przez chorobę! Przychodził i Koretti i Garoffi, który mi podarował dwa bilety na swoją nową loteryę na „scyzoryk z pięciu niespodziankami,“ kupiony u tandeciarza na ulicy Bertola. A wczoraj, podczas gdym spał, przyszedł Prekossi i twarzyczkę swoją położył na mojém ręku, ale tak ostrożnie, że mnie nie obudził, a ponieważ przyszedł prosto z kuźni swego ojca, cały czarny od węglanego kurzu, więc pozostawił mi wycisk czarny na rękawie, który, gdym się później obudził i zobaczył go, bardzo mnie ucieszył. Jakże drzewa pozieleniały w ciągu tych kilku dni! A jaką zazdrość wzbudzają we mnie chłopcy, których widzę śpieszących do szkoły, z tornistrami, z książkami, kiedy mnie ojciec posadzi przy oknie! Ale i ja niedługo już pójdę do szkoły. Tak jużbym chciał czémprędzéj zobaczyć znowu tych wszystkich chłopców, i moją ławkę, i ogród, i tę ulicę, dowiedzieć się o tém wszystkiém, co przez ten czas zaszło, zabrać się znowu do moich książek i do moich kajetów, bo już tak mi do nich tęskno, jakbym ich cały rok nie widział. Biedna moja matusia, jakże pobladła i schudła! Biedny mój tatko, jakże wygląda znużony! A cóż moi poczciwi towarzysze, co to przychodzili odwiedzać mnie, i stąpali na palcach i całowali mnie w czoło! Tak mi jakoś smutno, gdy sobie pomyślę, że kiedyś będziemy musieli się rozstać. Może z Derossim, może z kilku innymi pójdę razem do szkół wyższych, — ale reszta towarzyszy? Po ukończeniu czwartéj klasy... bądźcie zdrowi; nie zobaczymy się więcéj; nie zobaczę już ich przy mojém łóżku, kiedy będę chory: Garrona, Prekossiego, Korettiego, tylu dzielnych, poczciwych chłopaków, tylu kochanych, dobrych towarzyszy stracę z oczu na zawsze!
Czemu, Henryku, miałbyś ich stracić z oczu na zawsze? To będzie zależało od ciebie. Po ukończeniu czwartéj klasy ty pójdziesz do gimnazyum, a oni do warsztatów, do rzemiosł; ale przecież w tém samém mieście pozostaniecie, może przez lat wiele. I dlaczegóż wówczas nie mielibyście się widywać? Kiedy będziesz w uniwersytecie albo w liceum, pójdziesz ich szukać w ich fabrykach i sklepach, i wielkiéj przyjemności doznasz, odnajdując twoich towarzyszy z dzieciństwa — już jako ludzi dorosłych — przy pracy. I ty byś nie miał odzyskać Korettiego albo Prekossiego, choćby to cię nie wiem ile kosztować miało? Odnajdziesz ich, pójdziesz do nich, i całe godziny spędzać będziesz w ich towarzystwie i zobaczysz, badając świat i życie, ilu to rzeczy tam się nauczysz, rzeczy, dotyczących rzemiosł ich, społeczeństwa, twego kraju. A pamiętaj, jeżeli nie utrzymasz, jeżeli nie zachowasz tych dziecinnych przyjaźni, trudno ci już będzie zawrzeć w przyszłości nowe, podobne do tych przyjaźnie poza obrębem téj klasy społecznéj, do któréj należysz; i tak będziesz żył w jednéj klasie, a człowiek, który w jedném się tylko kole obraca, jest jak uczący się, co jednę tylko księgę czyta. Powiedz więc sobie od dzisiaj, że zachowasz, tych dobrych przyjaciół nawet po ukończeniu wspólnéj szkoły, nawet gdy będziecie z sobą rozdzieleni, i od dzisiaj zacznij dawać im pierwszeństwo przed innymi właśnie dlatego, iż są oni synami robotników. Widzisz: ludzie z klas wyższych to oficerowie, zaś robotnicy to szeregowcy, to żołnierze pracy; ale zarówno w społeczeństwie, jak i w wojsku, nietylko żołnierz nie jest mniéj szlachetnym niż oficer, gdyż uszlachetnia nie zysk, ale praca, nie urząd, lecz męztwo; ale, jeżeli istnieje wyższość zasługi, to jest ona po stronie żołnierza, po stronie robotnika, który ciągnie ze swéj pracy mniejsze zyski. Kochaj więc, szanuj przed innymi tych z twoich przyjaciół, którzy są synami żołnierzy pracy; umiéj uszanować w nich trudy i ofiary ich rodziców, nie przywiązuj wagi do różnicy majątków i stanów, gdyż tylko nikczemni i głupi do tych różnic stosują swoje uczucia i stopień grzeczności w postępowaniu z ludźmi; pamiętaj, iż cała niemal owa krew szlachetna, która została wylaną w sprawie odbudowania, zjednoczenia naszéj ojczyzny, płynęła przeważnie w żyłach pracowników z naszych pól i fabryk; kochaj Garrona, kochaj Prekossiego, kochaj Korettiego, kochaj murarczuka, kochaj tych wszystkich, którzy w swych piersiach małych robotników mają serca prawe i szlachetne, i przyrzeknij to sobie uroczyście, iż żadna zmiana losu, żadne dostatki i powodzenia w święcie nie wydrą ci nigdy z duszy téj świętéj przyjaźni dla tych twoich towarzyszy dzisiejszych. Przyrzeknij mi, że gdybyś po latach czterdziestu, w podróży, na jakiéj stacyi kolei żelaznéj, napotkał i poznał w ubraniu maszynisty twego starego przyjaciela Garrona, z uczernioną twarzą... ach, nawet zbyteczném jest, abyś mi to przyrzekał, — jestem pewny, iż skoczysz na parowóz i ręce mu na szyję zarzucisz, choćbyś był wówczas senatorem państwa.
Wróciwszy do szkoły, zaraz się dowiedziałem złej nowiny. Od kilku już dni Garrone nie przychodził do klasy, bo jego matka była bardzo chora. W sobotę wieczorem umarła. Wczoraj rano, zaledwieśmy weszli do klasy, nauczyciel powiedział do nas:
— Biednego Garrona spotkało największe nieszczęście, jakie może spotkać dziecko: Matka, umarła. Jutro on wróci do klasy. Otóż, proszę was, dzieci, uszanujcie straszną, boleść, która mu duszę rozdziera. Kiedy przyjdzie, powitajcie go serdecznie, ale poważnie; ani z żarcikiem, ani ze śmiechem nie zwracajcie się do niego, pamiętajcie o tém.
I otóż dzisiejszego rana, nieco późniéj niż inni, wszedł biedny Garrone. Coś mnie w sercu ukłuło na jego widok. Był blady, wychudzony, oczy miał zaczerwienione i chwiał się na nogach; zdawało się, jakby miesiąc ciężko chorował; trudno niemal było go poznać; ubranie miał całkiem czarne; wzbudzał niezmierną litość. Nikt słowa nie wyrzekł; wszyscy w milczeniu patrzyli na niego.
Zaledwie wszedł, na widok téj szkoły, do któréj jego matka niemal codzień przychodziła po niego, i téj ławki, nad którą się ona tyle razy pochylała w dniu egzaminów, aby mu udzielić ostatnich rad, i gdzie on tak często o niéj myślał, czekając, prędko téż lekcye się skończą, by już biedz na jéj spotkanie — nieborak wybuchnął głośnym, rozpaczliwym płaczem.
Nauczyciel przyciągnął go ku sobie, przycisnął do piersi i rzekł:
— Płacz, płacz, biedaku, ale nie rozpaczaj.Twojej matki już tu niéma, ale ona ciebie widzi, ona cię jeszcze kocha, ona żyje jeszcze przy tobie i przyjdzie dzień, kiedy się z nią zobaczysz, bo w tobie dusza taka dobra i zacna jak i jéj. Nabierz odwagi, synu.
I to powiedziawszy, odprowadził go sam do ławki, nieopodal ode mnie. Ja nie śmiałem patrzyć na niego. On wydobył swoje kajety i książki, których nie otwierał od tylu dni; a otwierając książkę „Wzór literatury,“ w któréj jest rysuneczek, przedstawiający matkę, prowadzącą syna za rękę, po raz drugi wybuchnął płaczem i pochylił głowę nad książką. Nauczyciel ręką dał nam znak, abyśmy go tak zostawili, i rozpoczął lekcyę. Ja chciałem mu co powiedzieć, ale sam nie wiedziałem co. Położyłem mu rękę na ramieniu i wyszeptałem mu do ucha:
— Nie płacz, Garrone.
On nic nie odrzekł i, nie podnosząc głowy z pulpitu ławki, włożył swoją rękę w moją i trzymał ją czas pewien. Przy wyjściu nikt doń nie mówił, wszyscy przechodzili koło niego z uszanowaniem, w milczeniu. Ja spostrzegłem moją matkę, która na mnie czekała, i pobiegłem, aby ją uściskać; lecz ona mnie odepchnęła, patrząc na Garrona. Na razie nie zrozumiałem powodu, lecz potém zobaczyłem, że Garrone, stojąc na uboczu, patrzył na mnie, a patrzył z wyrazem niewypowiedzianego smutku, jakby chciał powiedziéć; „Ty ściskasz twoją matkę, a ja mojéj już nie uścisnę! Ty masz jeszcze matkę, a moja umarła!“ I wówczas zrozumiałem, dlaczego mnie mama odtrąciła, i wyszedłem, nie podawszy jéj ręki.
I dzisiejszego rana Garrone przyszedł również do szkoły blady i z zapuchniętemi od płaczu oczami, i tylko ledwie spojrzał na małe podarunki, któreśmy położyli przed nim na ławce, aby go rozerwać. Ale nauczyciel przyniósł pewną książkę, aby z niéj jeden wyjątek przeczytać dla pocieszenia Garrona. Najprzód jednak oznajmił nam, że jutro w południe mamy wszyscy iść do ratusza, aby być obecnymi przy wręczaniu medalu zasługi obywatelskiéj pewnemu szlachetnemu chłopakowi, który tonące dziecko uratował z Po, oraz że w poniedziałek podyktuje nam opis owéj uroczystości, zamiast miesięcznego opowiadania. Potém, zwracając się do Garrona, rzekł:
— Przemóż się, zapanuj nad sobą i pisz i ty również to, co będę dyktował.
Wszyscy wzięliśmy pióra. Nauczyciel tak dyktował:..
Józef Mazzini, urodzony w Genui w 1805 r., zmarły w Pizie w 1872 roku, dusza wzniosła, wielki talent pisarski, Józef Mazzini, który ubóstwiał swoją matkę i od któréj poczerpnął wszystko, co najbardziéj czystego i wzniosłego było w jego mężnéj i szlachetnéj duszy, tak pisał do jednego ze swych wiernych przyjaciół, aby go pocieszać w największém nieszczęściu. Są to niemal dosłownie jego wyrazy: „Przyjacielu, nie zobaczysz już twojéj matki na téj ziemi. To jest straszna prawda. Ja nie śpieszę osobiście do ciebie, gdyż twoja boleść jest jedną, z tych świętych i wzniosłych boleści, które człowiek sam przecierpiéć i zwyciężyć musi. Rozumiesz, co chcę powiedziéć przez te wyrazy: musi zwyciężyć boleść? Zwyciężyć to, co boleść ma w sobie najmniéj świętego, najmniéj czystego, to, co zamiast wzmacniać i uszlachetniać duszę, osłabia ją i poniża. Ale druga część boleści, część szlachetna, ta, co krzepi i podnosi ducha, ta musi pozostać z tobą i już nie opuścić cię nigdy. Tu, na ziemi, nic nie zastąpi dobréj matki. W smutkach, w pociechach, które życie dać ci jeszcze może, ty jéj nie zapomnisz już nigdy. Ale masz pamiętać o niéj, kochać ją, smucić się po niéj w sposób jéj godny. O, przyjacielu, słuchaj mnie. Śmierć nie istnieje, śmierć jest niczém. Nawet zrozumieć jéj niepodobna. Zycie jest życiem i postępuje podług odwiecznych praw życia. Ty wczoraj miałeś matkę na ziemi — dziś masz anioła w niebie. Wszystko to, co jest dobrém, nie umiera, lecz żyje daléj w innym świecie, urósłszy w potęgę w życiu doczesném. Zatém i miłość matki twojéj ten świat przeżyła. Ona kocha ciebie teraz więcéj niż kiedy. A ty jesteś odpowiedzialny przed nią za twoje czyny bardziéj niż dawniéj. Od ciebie, od twoich uczynków zależy spotkać ją w inném życiu. Staraj się więc, przez uszanowanie i miłość dla twéj matki, być coraz doskonalszym i sobą radość jéj sprawiać. Od téj chwili będziesz musiał przy każdym twoim uczynku powiedziéć sobie: „Czy moja matka byłaby z tego zadowolona?“ Jéj przemiana z człowieka na istotę doskonalszą dała ci tu na ziemi stróża anioła, któremu będziesz się zwierzał z każdéj myśli, z każdego twego uczynku. Bądź mężny i dobry; nie poddawaj się rozpaczliwéj, pospolitéj boleści; miéj spokój wielkich cierpień, wielkim duszom właściwy; oto jest, czego ona życzy.“
— Garrone! — dodał nauczyciel — bądź mężny i spokojny; oto jest, czego ona życzy. Pojmujesz?
Garrone twierdząco skinął głową, a tymczasem łzy duże spadały obficie na jego ręce, na jego kajet i ławkę.
O południu byliśmy wraz z nauczycielem przed ratuszem, aby widziéć wręczenie medalu odwagi cywilnéj chłopcu, który uratował swego towarzysza z nurtów Po.
Na tarasie fasady powiewała trójbarwna chorągiew.
Weszliśmy na dziedziniec ratusza.
Pełen już był ludzi. W głębi widać było stół czerwoném suknem pokryty, na nim papiery, a za nim cały szereg złoconych krzeseł dla syndyka i rady miejskiéj; za krzesłami stali woźni ratuszowi w swoich niebieskich kamizelkach i białych pończochach. Na prawo, w dziedzińcu, był uszykowany oddział straży narodowéj, którego żołnierze mieli na piersiach niemal wszyscy medale, a obok niego oddział straży celnéj; po drugiéj stronie straż ogniowa, w odświętném ubraniu, i wielu żołnierzy z konnicy, strzelców, artyleryi, przybyłych, aby uroczystość zobaczyć, i stojących gdzie który chciał, nie w ordynku. Potém dokoła panowie, włościanie, kilku oficerów, kobiety, dzieci, cały tłum ludzi. My przecisnęliśmy się do jednego kątka dziedzińca, gdzie już było wielu uczniów z nauczycielami z innych wydziałów, a koło nas stała gromadka chłopców z tak zwanego pospólstwa, w wieku od lat dziesięciu do osiemnastu, którzy rozmawiali i śmieli się głośno, i, jak to łatwo było poznać, byli mieszkańcami przedmieścia Po, a zatém towarzyszami i znajomymi tego, co miał dostać medal.
W górze, we wszystkich oknach ukazywali się urzędnicy zarządu miejskiego; krużganek księgozbioru był również pełen widzów, którzy cisnęli się do balustrady, a na krużganku naprzeciwko, na tym, co się znajduje ponad bramą wchodową, stał cały tłum dziewczynek ze szkół publicznych, oraz wiele córek wojskowych w swych ładnych niebieskich woalkach. Zdawało się, że to teatr. Wszyscy rozmawiali wesoło, co chwila poglądając w stronę stołu, pokrytego suknem czerwoném, w oczekiwaniu zjawienia się rady miejskiéj. Muzyka przygrywała zcicha w głębi krużganku. Wysokie mury w górze oświecało słońce. Piękny widok!
Naraz wszyscy w oknach, na krużgankach, na dziedzińcu, zaczęli bić w dłonie.
Ja podniosłem się na palce, aby lepiéj widziéć.
Tłum, który stał z tyłu, za czerwonym stołem, rozstąpił się na obie strony, dając wolne przejście kobiecie, mężczyźnie i chłopcu, którego ów mężczyzna prowadził za rękę.
Chłopiec był to ten, co uratował towarzysza. Mężczyzna ów to był jego ojciec, murarz, odświętnie ubrany. Kobieta — jego matka, mała, jasnowłosa, czarno ubrana. Chłopak, również jasnowłosy i mały, miał na sobie szarą kurteczkę.
Na widok całego tego tłumu, słysząc oklaski rzęsiste, wszyscy troje stanęli jak wryci, nie ośmielając się ani patrzyć, ani się poruszyć. Jeden z woźnych ratuszowych zaprowadził ich przed stół, na prawo.
Umilkło wszystko na chwilę, potém po raz drugi wybuchły huczne oklaski. Chłopiec popatrzył w górę, ku oknom, następnie na krużganki, potém na balkon córek wojskowych trzymał kapelusz w ręku i zdawało się, iż niebardzo rozumie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Mnie się wydało iż jest nieco podobny do Korettiego, z twarzy, ale bardziéj czerwony. Jego ojciec i matka mieli oczy wlepione w stół.
Tymczasem wszyscy chłopcy z przedmieścia Po, którzy się znajdowali koło nas, wysuwali się naprzód, poruszali rękami, aby się dać widziéć swemu towarzyszowi, wołali go zcicha po imieniu:
— Pin! Pin! Pinot!
I nareszcie, tak ciągle wołając, udało im się zwrócić na siebie jego uwagę. Chłopiec spojrzał na nich i ukrył uśmiech, zasłaniając się kapeluszem.
Nagle wszystkie straże zaprezentowały broń.
Wszedł syndyk w towarzystwie wielu panów.
Syndyk, cały biały, z wielką wstęgą trójbarwną, stanął przed stołem, — wszyscy inni za nim, z dwóch stron.
Muzyka przestała grać; syndyk skinął ręką, wszyscy się uciszyli.
Zaczął mówić. Pierwszych wyrazów nie mogłem dobrze dosłyszeć, ale zrozumiałem, iż opowiada o bohaterskim czynie chłopca. Potém głos jego się podniósł i tak dobitnie, tak dźwięcznie rozszedł się po całym dziedzińcu, żem już ani słówka nie stracił.
— Kiedy z brzegu — powiadał — spostrzegł towarzysza, który, miotając się, z ostatnim wysiłkiem wałczył ze śmiercią, już opanowany zwątpieniem i strachem, w wartkich nurtach rzeki, on zerwał z siebie ubranie i rzucił się naprzód bez wahania. Wołano na niego: „Stój! i ty utoniesz!“ nie odpowiedział; chwycono go w pół, wyrwał się; krzyczano nań po imieniu, był już w wodzie. Po wezbrała właśnie, niebezpieczeństwo okropne groziło nawet dorosłemu człowiekowi. Lecz on się rzucił w jéj wody, pogardzając śmiercią, całą siłą swego małego ciała i swego wielkiego serca; dopłynął do tonącego i uchwycił go w samą porę, gdyż jeszcze chwila, a byłby się w nurtach pogrążył; wyciągnął go na wierzch, walczył rozpaczliwie z falami; trzymając towarzysza, który usiłował mu się wyrwać, płynął... i po razy kilka pogrążał się i znowu się ukazywał na powierzchni wody, i z wysiłkiem nadludzkim uparcie walczył ze strasznym żywiołem, niezachwiany w swém szlachetném postanowieniu ocalenia człowieka, jak mężczyzna dorosły, jak ojciec, który syna chce zbawić, bo ten syn to jego nadzieja, miłość, życie samo. Nareszcie Bóg nie dozwolił, aby czyn taki mężny, taki wzniosły, poszedł na marne. Dziecko — pływak wyrwał ofiarę rozhukanym falom, i złożył ją na ziemi i udzielił jéj nadto, wraz z innymi, pierwszéj pomocy; poczém wrócił do domu, sam jeden, spokojny, aby rodzicom opowiedziéć, jakby rzecz najzwyczajniejszą, czego dokonał. Panowie! Piękném, godném poszanowania jest bohaterstwo w człowieku dorosłym. Ale w dziecku, w którém nie odzywa się jeszcze żadna chęć wyniesienia się, w którém żadne osobiste widoki korzyści nie są jeszcze możliwe; w dziecku, które potrzebuje miéć tém większy zapas odwagi, im mniéj ma sił fizycznych; w dziecku, od którego niczego się nie wymaga, po którém żadnego bohaterstwa nikt się nie spodziewa, które już uważamy za dobre, skoro tylko odczuwa i szanuje, nie zaś samo ponosi ofiary dla innych; w dziecku, powiadam, bohaterstwo jest rzeczą tak wzniosłą, tak wielką, iż żadna mowa ludzka wyrazić jéj dostatecznie nie zdoła. Nic więcéj nad to nie powiem, panowie. Nie chcę ozdabiać krasomówczemi pochwałami czynu, tak wielkiego w swéj skromnéj prostocie. Oto tu stoi przed wami mężny i szlachetny zbawca życia człowieka. Żołnierze, pozdrówcie go jak brata; matki, pobłogosławcie go, jakby wasze dziecko własne; dzieci, wraźcie sobie w pamięć jego imię, jego twarz, aby się już nigdy nie zatarła w waszym umyśle i w waszém sercu. Zbliż się, chłopcze! W imieniu króla Italii daję ci medal za odwagę cywilną.
Huczne „niech żyje!” wydane razem przez tłum zgromadzony, rozległo się wśród murów pałacu.
Syndyk wziął ze stołu medal i przypiął go do piersi chłopca. Potém objął go i ucałował.
Matka zakryła sobie twarz dłonią, ojciec spuszczoną miał głowę na piersi.
Syndyk uścisnął rękę obojgu i, wziąwszy uchwałę senatu co do wynagrodzenia chłopca owym medalem, związaną wstążką, podał ją kobiecie.
Potém zwrócił się do chłopca i rzekł:
— Niech wspomnienie tego dnia, tak pełnego chwały dla ciebie, tak radosnego dla twego ojca i dla twojéj matki, nie da ci nigdy, przez życie całe, zboczyć z drogi honoru i cnoty. Bywaj zdrów, dzielny chłopcze!
Syndyk wyszedł, muzyka zagrała i wszystko zdawało się być skończoném, gdy naraz oddział straży ogniowéj się rozstąpił i chłopczyk ośmio czy dziewięcioletni, popchnięty naprzód przez kobietę, która zaraz się znowu ukryła w tłumie, podbiegł ku nagrodzonemu medalem i rzucił mu się w objęcia.
Nowy wybuch okrzyków i oklasków odbił się o mury pałacu; wszyscy zrozumieli odrazu że to chłopiec, który został uratowany z nurtów Po, dziękuje swemu zbawcy. Po uściskaniu, po ucałowaniu go, uczepił się jego ramienia, aby mu towarzyszyć przy wyjściu. Oni więc obaj naprzód, a za nimi ojciec i matka, skierowali się ku bramie, przechodząc z trudnością wśród ludu, który się na strony przed nimi rozsuwał, a w którym byli pomięszani razem żołnierze, chłopcy, oficerowie, kobiety, robotnicy, panowie. Wszyscy wysuwali się naprzód i podnosili się na palce, aby zobaczyć chłopca. Ci, co stali najbliżéj, ściskali jego rękę.
Kiedy przechodził obok chłopców ze szkół, wszyscy wyrzucili czapki w górę. Jego towarzysze z przedmieścia Po wielki uczynili hałas, ciągnąc go za ramiona i za kurtkę i krzycząc:
— Pin, niech żyje Pin! Wiwat Pinot!
Stałem tak blizko, że gdy przechodził, mogłem mu się dobrze przyjrzéć. Twarz miał zaognioną, był rozpromieniony: medal wisiał na wstążce trójbarwnéj w pasy czerwone i zielone. Jego matka płakała i śmiała się razem; jego ojciec pokręcał sobie wąsa ręką, która drżała mu tak silnie, jak gdyby miał febrę. A z okien i krużganków sypały się daléj kwiaty i grzmiały oklaski. Naraz, kiedy już mieli wejść pod sklepienie bramy, zleciał na nich z krużganku Córek wojskowych prawdziwy deszcz bratków, fijołków i niezapominajek, które spadły na głowę chłopca, jego ojca i matki i rozsypały się po ziemi.
Wielu obecnych rzuciło się skwapliwie do zbierania kwiatów i podawało je matce. A muzyka w głębi dziedzińca grała zcicha jakąś aryę prześliczną, która podobną była do śpiewu licznych srebrzystych głosów, co się oddalają zwolna, płynąc gdzieś po rzece.
Dziś miałem dzień wolny, nie byłem w klasie z powodu lekkiego niezdrowia i mama zaprowadziła mnie z sobą do Instytutu dzieci rachitycznych (dotkniętych angielską chorobą), dokąd się udała, aby starać się o umieszczenie w zakładzie córeczki naszego stróża; ale nie pozwoliła mi wejść z sobą do szkoły.
Nie zrozumiałeś więc, Henryku, dlaczego nie pozwoliłam ci wejść? Oto, aby nie stawiać przed oczy tych nieszczęśliwych, tam, w środku ich szkoły, niemal jakby na pokaz, chłopca silnego i zdrowego; i tak zawiele mają już oni sposobności do czynienia bolesnych dla siebie porównań. Żebyś ty wiedział, jaka to rzecz smutna! Na płacz mi się zbierało, gdym tam weszła do środka. Było ich razem ze sześćdziesiąt, dziewczynek i chłopców... Biedni męczennicy! Kości, ciałka pokrzywione okropnie! Spostrzegłam zaraz wiele miluchnych twarzyczek, wiele ocząt pełnych wyrazu: była tam jedna dziewczynka o nosku wydłużonym i ostréj bródce, jak staruszka, lecz miała uśmiech nieopisanéj słodyczy. Niektóre dzieci, widziane z przodu, są śliczne i zdawałoby się, iż nie są ułomne; ale niech się tylko obrócą... ach! serce się ściska! Był tam właśnie lekarz, który je oglądał. Stawiał je na ławce i podnosił ubranka, aby się dotykać do wydętych brzuszków i zgrubiałych stawów, ale te biedne istotki wcale się nie wstydziły; znać, że to są dzieci, które już nawykły do tego, by je rozbierano, oglądano, badano, opukiwano, obracano na przeróżne sposoby. I pomyśleć tylko sobie, iż obecnie są już w najlepszym okresie swéj choroby, że już prawie nie cierpią. Lecz któż zdoła powiedzieć, ile wycierpiały podczas pierwszego skrzywiania się kości pacierzowéj i całego ciała, kiedy w miarę wzmagania się ich ułomności widziały zmieniające się przywiązanie dokoła siebie, biedne dziatki, pozostawione przez całe długie godziny samotnie w kątku izdebki, albo na dziedzińcu, źle żywione, często nawet wyszydzane i dręczone całemi miesiącami przez opaski i różne inne niepotrzebne ortopedyczne przyrządy! Teraz wszakże, dzięki staraniom, troskliwéj opiece, pożywnym pokarmom i gimnastyce, wiele z nich ma się znacznie lepiéj. Nauczycielka kazała im się przy mnie gimnastykować. Litość brała patrzeć, jak na dany znak wyciągały się pod ławkami wszystkie te nożyny obandażowane, ściśnięte w leszczotkach, pokurczone, w guzach, wykręcone: biedne nożyny, które chciałoby się pokryć pocałunkami! Niektóre nie mogły podnieść się z ławki i siedziały tak, z głową pochyloną na ramię, gładząc ręką kule, o których się dźwigały; innym, gdy wyprężały ręce naprzód, tchu brakło i ciężko upadały na ławkę, blade, ale uśmiechnięte, aby ukryć cierpienie. Ach, Henryku! a wy, co tak mało dbacie o zdrowie, wy, dla których być zdrowymi zdaje się błahą rzeczą! Myślałam sobie o pięknych, silnych i rumianych dzieciakach, które matki prowadzą jak gdyby w tryumfie, chcąc się niemi pochwalić, dumne z ich piękności; i zapragnęłam w téj chwili módz wszystkie te biedne główki przycisnąć do serca, a gdybym była sama na świecie, tobym powiedziała zaraz: tu pozostanę, chcę życie poświęcić dla was, służyć wam, być matką wam wszystkim, aż do ostatniego dnia mego życia... A dzieci tymczasem śpiewać zaczęły; głoski ich były słabe, słodkie, smutne, trafiające do duszy... Nauczycielka pochwaliła je za śpiew — były z tego uradowane: a podczas gdy przechodziła pomiędzy ławkami, całowały ją po rękach i ramionach, bo wszystkie czują wdzięczność i są bardzo do niéj przywiązane. I pojęcie mają bystre te biedne dzieciny, jak mi to powiedziała ich nauczycielka. Nauczycielka jest młoda i miła, która na swéj twarzy pełnéj słodyczy ma wyryte piętno cichego smutku, jakby odbicie tej wielkiéj niedoli, na którą ustawicznie patrzy, którą łagodzi i koi. Zacna, droga dziewczyno! Z pomiędzy wszystkich istot ludzkich, które sobie na życie zarabiają pracą, niema chyba ani jednéj, coby szlachetniéj i święciéj pracowała nad ciebie.
Moja mama jest bardzo dobra, a moja siostra Sylwia jest zupełnie taką jak ona, serce ma również szlachetne i poczciwe. Wczoraj wieczorem siedziałem nad przepisywaniem części opowiadania miesięcznego: „Od Apeninów do Andów,“ które nauczyciel nie jednemu z nas, lecz wszystkim po kawałku dał do przepisania, bo jest bardzo długie, — gdy Sylwia weszła na palcach i powiedziała mi cicho:
— Chodź do mamy. Słyszałam dziś zrana, jak tato z mamą rozmawiali: tatce nie powiódł się jakiś interes, był zmartwiony, mama dodawała mu odwagi; jesteśmy w niedostatku, rozumiesz? niema pieniędzy. Tato mówił, iż trzeba będzie bardzo się ograniczyć w wydatkach, że będą potrzebne ofiary, aby wyjść z ciężkiego położenia. Otóż musimy przecież i my zdobyć się także na ofiary, wszak prawda? Chcesz? Zgoda? A więc dobrze. Pójdziemy do mamy, ja będę mówić z mamą, ty potwierdzaj, co powiem, i przyrzeknij mi uroczyście, że zrobisz to wszystko, co ja postanowię.
I rzekłszy to, wzięła mnie za rękę i poprowadziła do naszéj mamy, która szyła coś, gdyśmy weszli, mocno zamyślona; ja usiadłem na jednym brzegu sofy, Sylwia na drugim i zaraz powiedziała:
— Mamo, ja mam z mamą do pomówienia. Oboje mamy z tobą do pomówienia. Mama spojrzała na nas zdziwiona. Sylwia zaczęła w te słowa:
— Tato nie ma pieniędzy, wszak prawda?
— Co ty mówisz? — odrzekła mama, rumieniąc się zlekka; — to nieprawda! I co ty masz o tém wiedziéć? Kto ci to powiedział?
— Już ja to wiem — odpowiedziała Sylwia z przeświadczeniem. — Otóż posłuchaj nas, mamo: i my także będziemy robić ofiary. Tyś mi obiecała wachlarz w końcu maja, a Henryk czeka na swoje pudełko z farbami; nic więc nie chcemy; nie trzeba, aby rodzice na nas tracili pieniądze; i tak będziem zadowoleni; dobrze, mamuniu?
Mama chciała coś powiedzieć, ale Sylwia dodała rezolutnie:
— Nie, już tak być musi. Jużeśmy to postanowili. A póki tatko nie będzie miał pieniędzy, nie chcemy ani owoców, ani żadnych innych rzeczy; wystarczy nam rosół i kawałek mięsa, zaś na śniadanie i na podwieczorek będziemy jedli chleb suchy; tak, mniéj się wyda na żywność, widzi mamunia, bo na żywność i tak wydajemy za wiele, a my ci przyrzekamy, iż zawsze będziesz nas widziała jednakowo wesołych i zadowolonych. Czy prawda, Henryku?
— Prawda — odpowiedziałem.
— Tak samo zadowolonych i wesołych będziesz nas widziała — powtórzyła Sylwia, zamykając dłonią usta mamy; — a jeżeli jeszcze jakich ofiar potrzeba, czy to w ubraniu, czy w czém inném, my poniesiemy je z radością, a nawet i nasze podarunki sprzedamy; ja oddam wszystkie moje rzeczy, będę za pokojówkę, nic już z roboty nie oddamy z domu, pracować będę z tobą całemi dniami, będę robiła wszystko, co tylko zechcesz, jestem na wszystko gotowa! Na wszystko, mamo, na wszystko! — zawołała, zarzucając mamie ręce na szyję; — byle mama ani tatko nie mieli przykrości, bylebym was znowu widziała spokojnych, wesołych jak dawniéj, bo i ja i Henryk tak mamę i tatkę kochamy, że życie dalibyśmy za was!
Ach! nigdy jeszcze nie widziałem mamy bardziéj ucieszonéj, niż w tej chwili, gdy tych słów słuchała; nigdy tak jeszcze nie całowała nas w czoło, śmiejąc się i płacząc jednocześnie i nie mogąc mówić na razie. A potém zapewniła Sylwię, że źle zrozumiéć musiała dosłyszaną rozmowę, że, na szczęście, nie jesteśmy bynajmniéj przywiedzeni do takiéj biedy, jak się jéj zdawało, i po sto razy nam dziękowała i była wesołą przez cały wieczór, aż nim tatko nie wrócił, któremu skoro tylko wszedł, opowiedziała wszystko. On ust nie otworzył, biedny mój ojciec! Ale dzisiejszego rana, siadając do stołu... doznałem zarazem wielkiéj radości i wielkiego smutku: oto pod serwetką ja znalazłem pudełko z farbami, a Sylwia pod swoją obiecany wachlarz.
Dzisiejszego rana skończyłem był właśnie przepisywać moją część opowiadania „Od Apeninów do Andów“ i przemyśliwałem nad tem, coby tu obrać za przedmiot do ćwiczenia piśmiennego, którego treść nam do wyboru pozostawił nauczyciel, kiedy usłyszałem niezwykły gwar głosów na schodach, zaś po chwili do mieszkania naszego weszło dwóch strażaków, którzy poprosili mego ojca o pozwolenie obejrzenia pieców i kominów, gdyż na dachu palił się dymnik, a nie wiadomo było, do którego mieszkania należy. Mój ojciec powiedział:
— Najchętniéj, bardzo proszę.
I chociaż nie rozpalaliśmy jeszcze wcale ognia od wczoraj, oni jednak zaczęli chodzić po pokojach i przykładać ucho do ścian, aby słyszeć, czy huczy płomień w szyjach komina, które idą na inne piętra domu.
A mój ojciec mi powiedział, podczas gdy strażacy chodzili po pokojach:
— Henryku, oto i masz przedmiot do twego wypracowania: strażacy. Spróbuj opisać to, co ci opowiem: Widziałem ich przy pracy, przed dwoma laty, pewnego wieczora, gdym wychodził późno już, bo po ukończoném przedstawieniu, z teatru Balbo. Wchodząc na ulicę Roma, zobaczyłem światło niezwykłe i falę ludu, która nadbiegała zewsząd: jeden z domów stał w płomieniach: języki ognia i chmury dymu wydobywały się z okien i dachu; kobiety i mężczyźni ukazywali się i nikli w oknach, wydając rozpaczliwe okrzyki; przed bramą był wielki tłok; ludzie krzyczeli: „Żywcem się spalą! Ratunku! Strażaków!“ W téj chwili nadjechał powóz, zeskoczyło zeń czterech strażaków; byli to czteréj pierwsi, jacy się znaleźli w ratuszu, i wpadli do domu. Zaledwie weszli, gdy zobaczyliśmy rzecz straszną: jakaś kobieta ukazała się w oknie na trzeciém piętrze, z krzykiem przeraźliwym uchwyciła się żelaznéj poręczy, sięgającéj do pół okna, przerzuciła przez nią nogę i, trzymając się jéj, niemal zawisła w powietrzu pod dymem i ogniem, co ją prawie lizał po głowie. Tłum wydał okrzyk zgrozy. Strażacy, zatrzymani przez omyłkę na drugiem piętrze przez przeróżnych mieszkańców, już jednę ścianę wybili i wpadli do jakiegoś pokoju od ulicy, gdy sto głosów ich ostrzegło: „Na trzecie piętro! Na trzecie piętro!“ Wpadli na trzecie piętro. Tu był zamęt piekielny, belki z dachu spadały, kurytarze pełne ognia, dym dusił. Aby się dostać do pokoju, gdzie byli mieszkańcy zamknięci, nie pozostawało innéj drogi, jak tylko przez dach. Natychmiast rzucili się na dach i w chwilę potém ukazał się człowiek na dachu, jak czarne widmo uwijający się wśród dymu. Był to kapral, ten, co się tam dostał najpierwszy. Ale, żeby dotrzeć do mieszkania, do którego przystęp zamykały płomienie, należało przebyć wązkie pasmo gzymsu pomiędzy okienkiem na dachu i rynną; wszystko inne dokoła pałało, a owo wązkie pasemko było pokryte lodem i śniegiem i nie było za co się uczepić. „Nie podobna, aby poszedł!“ — wołał tłum na dole. Kapral zbliżył się do krawędzi dachu; wszyscy drgnęli, i, dech zatrzymując, nie spuszczali zeń oka. Przeszedł; olbrzymi okrzyk radości wydobył się z tłumu. Kapral zaczął biedz i, dotarłszy do zagrożonego miejsca, zaczął rąbać zawzięcie ciężkim i ostrym toporkiem belki, deski, tynk, aby sobie otworzyć przejście do środka. Tymczasem kobieta była ciągle zawieszona za oknem, ogień huczał jéj nad głową... jeszcze chwila, a spadłaby na bruk ulicy. Otwór został zrobiony. Kapral zrzucił swój pas skórzany i spuścił się w dół; inni strażacy, którzy nadeszli, poszli za nim. W tym samym czasie olbrzymia drabina ratunkowa, przywieziona przed chwilą, ustawioną została i opartą o mur domu, z którego wydobywały się płomienie i rozpaczliwe krzyki. Ale sądzono ogólnie, że już będzie zapóźno. „Nikt się nie uratuje, to darmo! — wołano. — Strażacy się spalą. Już po nich! Już po wszystkiém! Musieli się podusić, popalić, to na nic!“ Wtém ukazała się w oknie, na którego poręczy zawisła kobieta, postać czarna kaprala, oświecona od góry do dołu płomieniem; kobieta uczepiła się oburącz jego szyi; on ją objął w pół ramionami, podniósł ją, złożył w pokoju. Tłum wydał okrzyk olbrzymi, który zagłuszył trzask i huk pożaru. No, ale inni? I jak tu zejść? Drabina, oparta o dach przy inném oknie, oddaloną była od tego okna o dobry kawał. Jakżeby mogli do niéj się dostać. Podczas gdy to mówiono, jeden ze strażaków wysunął się z okna, postawił prawą nogę na żelaznej poręczy, a lewą na drabinie, i tak stojąc na powietrzu i biorąc w ramiona jednego po drugim nieszczęśliwych mieszkańców, których inni mu podawali ze środka domu, oddawał ich towarzyszowi, co z ulicy dostał się po drabinie w górę, aby wyratowanych z płomieni sprowadzić na dół przy pomocy innych strażaków, znajdujących się niżéj, w pewnéj odległości. Najprzód przeszła tą drogą kobieta, która się była uczepiła poręczy, potem jakieś dziecko, potem inna kobieta i starzec. Wszyscy byli ocaleni. Po starcu zeszli w dół strażacy, którzy pozostawali jeszcze w płonącym domu; na ostatku kapral, ten, który pierwszy na ratunek pośpieszył. Tłum powitał ich wszystkich wybuchem oklasków i wiwatów głośnych; ale kiedy się zjawił ostatni, przywódzca zbawców, ten, co pierwszy wpadł do téj otchłani, ten, coby umarł pierwszy, gdyby śmierć miała z nich spotkać którego, tłum go powitał jak tryumfatora, krzycząc i wywijając rękami w uniesieniu wdzięczności i uwielbienia, i w kilka chwil jego imię, Józef Robbino, nikomu dotąd nie znane, było już na wszystkich ustach... Rozumiesz, Henryku? Oto jest męztwo, oto jest odwaga, co z serca płynie, która nie rozumuje, która się nie waha, która śpieszy naoślep tam, gdzie słyszy wołania ginących. Ja cię kiedy zaprowadzę na musztry straży ogniowéj i pokażę ci kaprala Robbino; pewno chciałbyś go poznać, wszak prawda?
Ja powiedziałem, że tak.
— A więc patrz — powiedział ojciec.
Obejrzałem się szybko. Dwaj strażacy, ukończywszy oględziny, przechodzili przez pokój, kierując się ku wyjściu.
Ojciec wskazał mi mniejszego, który miał galony, i powiedział:
— Uściśnij rękę kapralowi Robbino.
Kapral się zatrzymał, podał mi rękę z uśmiechem; ja mu ją uścisnąłem, on się ukłonił i wyszedł.
— A dobrze go sobie zapamiętaj — rzekł jeszcze ojciec po jego wyjściu, — gdyż z pośród tysięcy rąk, jakie w życiu uściśniesz, może i dziesięciu nie będzie takich, coby jego ręki były warte.
Przed wielu laty, mały Genueńczyk, chłopak lat trzynastu, syn wyrobnika, udał się był z Genui do Ameryki — sam jeden — aby szukać swojéj matki.
Jego matka, na dwa lata przedtem, odpłynęła do Buenos-Aires, stolicy rzeczypospolitéj Argentyńskiéj, aby tam pójść w służbę do jakiego bogatego domu i w taki sposób zebrać w krótkim czasie tyle pieniędzy, ile było potrzeba do wyrwania z niedostatku jéj własnéj rodziny, która skutkiem wielu nieszczęść i niepowodzeń popadła w długi i w nędzę.
Niemało jest kobiet odważnych, które w tym samym celu taką długą przedsiębiorą podróż i które, dzięki wysokiéj płacy, jaką tam, za oceaanem, pobierają sługi, wracają do ojczyzny po paru latach z kilkoma tysiącami lirów. Biedna matka krwawemi łzami płakała, rozstając się z mężem i z synami, z których jeden miał lat osiemnaście, drugi jedenaście; ale odjechała pełna odwagi i najlepszych nadziei.
Podróż odbyła szczęśliwie i zaledwie stanęła w Buenos-Aires, natychmiast znalazła za pośrednictwem pewnego sklepikarza, Genueńczyka rodem, krewnego jéj męża, tam osiadłego już od lat wielu, służbę u pewnej zacnéj rodziny argentyńskiéj, która wynagradzała ją doskonale i obchodziła się z nią bardzo dobrze. Z początku, przez czas pewien, poczciwa kobieta pisywała do swoich i odbierała od nich listy dość często. Jak się byli umówili przed rozstaniem, mąż adresował listy do owego krewnego, który je wręczał kobiecie, a ona swoje odpowiedzi również oddawała sklepikarzowi, który odsyłał je do Genui, dodając i od siebie parę wyrazów.
Zarabiając osiemdziesiąt lirów na miesiąc i nie wydając nic na siebie, posyłała do domu co każde trzy miesiące piękną sumkę, którą mąż jéj, człowiek uczciwy, spłacał pomału długi najpilniejsze i odzyskiwał w ten sposób dobre imię u ludzi. A tymczasem i sam nie siedział z założonemi rękami: pracował jak mógł i był zadowolony z siebie i cieszył się myślą, że, da Bóg, po niejakim czasie żona powróci; bez niéj bowiem dom był taki pusty, a synek młodszy zwłaszcza, który kochał matkę nad życie, ciągle tęsknił i smucił się, nie mogąc pogodzić się z jéj oddaleniem.
Ale po roku od chwili jéj wyjazdu, po liście krótkim, w którym donosiła, iż jest nieco słabą, już żadnego więcéj od niéj nie otrzymali. Pisali dwa razy do krewnego — krewny z za morza nie odpowiedział. Pisali do rodziny argentyńskiéj, u któréj kobieta była w służbie, — ale może skutkiem tego, że adres nie był dość dokładny, więc i list mógł nie dojść — nie otrzymali odpowiedzi. Obawiając się jakiegoś nieszczęścia, napisali do konsula włoskiego w Buenos-Aires, aby zarządził poszukiwania — i po trzech miesiącach konsul odpowiedział, że, pomimo ogłoszenia w pismach, nikt się nie zjawił nawet dla udzielenia wiadomości o poszukiwanéj kobiecie.
I nie mogło być co prawda inaczéj, dla wielu powodów, a zwłaszcza zaś dlatego, iż z tą myślą, aby ocalić honor swéj rodziny, gdyż, podług jéj pojęć, było to go splamić, najmując się za służącą — dobra kobieta przy umowie z rodziną argentyńską nie wyjawiła swego prawdziwego nazwiska, lecz inne sobie przybrała. Jeszcze minęło kilka miesięcy, a wieść żadna nie nadeszła. Ojciec i synowie byli przygnębieni; najmłodszy wpadł w taki’smutek, że nic go przezwyciężyć nie mogło. Co począć? Do kogo się udać? Pierwszą myślą ojca było jechać do Ameryki, aby szukać żony. Ale praca? Któżby żywił przez ten czas jego synów? Nietylko on sam, lecz nie mógłby jechać i syn starszy, który właśnie wtedy zaczynał już trochę zarabiać i był pomocą dla ojca. I żyli tak w tém udręczeniu, nie wiedząc, co robić, codzień prowadząc te same bolesne rozmowy, albo patrząc na siebie w głuchém milczeniu, — gdy oto pewnego wieczora Marek, najmłodszy z dwóch synów, ozwał się głosem stanowczym w te słowa:
— Ja popłynę do Ameryki szukać matki.
Ojciec potrząsł głową ze smutkiem i nic nie odpowiedział.
Myśl była śliczna, ale sama rzecz nie do wykonania. Żeby chłopiec lat trzynastu sam jeden odbył podróż do Ameryki, podróż, co trwa cały miesiąc — to niepodobieństwo! Ale chłopiec nie przestał nalegać, cierpliwie, wytrwale. Prosił tego wieczora, i dnia następnego, i trzeciego i czwartego; prosił, nalegał ciągle, z wielkim spokojem, rozprawiając rozsądnie, z zastanowieniem, jak dorosły człowiek.
— Inni tam się udali — mówił, — jeszcze mniejsi ode mnie. Skoro raz będę na statku, tak samo przepłynę ocean jak inni. Przybywszy na miejsce, mam tylko odnaleźć sklep naszego krewnego. Tylu tam Włochów... ktokolwiek przecie pokaże mi drogę. Znalazłszy krewnego, to już tak jakbym znalazł mamę; a jeżeli jego nie odszukam, pójdę do konsula, będę szukał owéj argentyńskiéj rodziny. Cobądźby się stało, tam w Ameryce praca dla każdego się znajdzie, nawet dla chłopców takich jak ja; będzie więc i dla mnie i zapracuję sobie tyle przynajmniéj, aby miéć o czém wrócić do domu.
I tak pomału, pomału, prawie mu się udało ojca przekonać. Ojciec cenił go bardzo, wiedział, iż mu nie brak odwagi i rozsądku, że jest wytrwały, bo nawykł do znoszenia niedostatku i trudów, i że wszystkie te zalety wzmogą się w jego sercu wskutek tego świętego celu, jaki sobie założył: aby odszukać matkę, którą ubóstwiał. Trafiło się do tego, iż pewien kapitan parostatku, przyjaciel znajomego ojca małego Marka, usłyszawszy od niego o téj całéj sprawie, ofiarował się z gotowością wyrobienia dla chłopca biletu na bezpłatny przejazd w klasie trzeciéj do Argentyny. I wówczas, jeszcze po niejakiém wahaniu się, ojciec zgodził się, podróż została postanowioną. Dano chłopcu na drogę tobołek z ubraniem, parę skudów[2], adres krewnego w Buenos-Aires — i pewnego pięknego wieczora w kwietniu odprowadzono go na pokład okrętu.
— Marku mój, synu drogi — powiedział doń ojciec, ściskając go po raz ostatni, ze łzami w oczach, na schodach parowca, który już miał odpłynąć za chwilkę, — bądź mężny. Jedziesz w świętej sprawie, Bóg ci dopomoże.
Biedny Marek! Mężne on wprawdzie miał serce i przygotowanym był na próby chociażby najcięższe w téj swojéj podróży, ale gdy na widnokręgu zniknęła mu z oczu jego piękna Genua, gdy się znalazł na otwartém morzu, na tym wielkim parostatku, pełnym wieśniaków wychodźców, sam, od nikogo nie znany, z tym małym tobołkiem, w którym się zawierał cały jego dobytek, wówczas ogarnął go strach jakiś, jakieś niespodziane zwątpienie.
Przez dwa dni siedział skulony jak pies na przodzie okrętu, nic prawie nie jedząc, przygnębiony, połykając łzy gorzkie. Smutne myśli wszelkiego rodzaju przychodziły mu do głowy, a najsmutniejsza z nich, najbardziej straszna ze wszystkich, z największą uporczywością wracała: myśl, że jego matka nie żyje. W swoich snach ciężkich i przerywanych widział ciągle twarz jakiegoś nieznajomego, który patrzył na niego z politowaniem i mówił mu na ucho: „Twoja matka umarła.“
I wtedy biedaczek nagle się budził, tłumiąc okrzyk przerażenia. Jednak po przebyciu cieśniny Gibraltarskiéj, na pierwszy widok oceanu Atlantyckiego, odzyskał nieco nadziei i odwagi. Ale niedługo to trwało. To olbrzymie, wiecznie jednakowe morze, upał wzrastający, smutek wszystkich tych biednych ludzi, którzy go otaczali, poczucie własnego osamotnienia, wszystko to znowu go w uprzedni stan ciężki wprawiło. Dnie, które następowały po sobie, jednostajne, puste, długie, mięszały się w jego pamięci, jak się to chorym zdarza. Zdawało mu się, że już rok cały jest na morzu. I co rano, budząc się, doznawał nowego zdziwienia, że się znalazł tu sam jeden, wśród niezmierzonych obszarów wodnych, w drodze do Ameryki. Piękne ryby latające, które od czasu do czasu spadały na okręt, owe cudne zachody słońca podzwrotnikowe, ze swemi olbrzymiemi chmurami barwy krwi i płomieni i owe fosforescencye nocne, które sprawiają, iż cały ocean zdaje się płonąć jakby morze lawy, nie robiły na nim wrażenia rzeczy prawdziwych, lecz jakichś zjawisk cudownych w senném marzeniu.
Bywały dnie niepogody, podczas których siedział ciągle zamknięty w sypialni pod pokładem, gdzie wszystko się chwiało, przewracało, tarzało po podłodze, wśród strasznego płaczu i narzekania, — i myślał, że jego ostatnia godzina nadchodzi. Bywały dnie inne, dnie ciszy morskiéj, gdy powierzchnia wód żółtawa i spokojna jak szyba zwierciadła; dnie nieznośnego skwaru i nieopisanéj, nieskończonéj nudy; godziny długie i ponure, w czasie których podróżni znużeni, osłabieni, leżący nieruchomie na pokładzie, wyglądali jak martwi.
A podróż końca nie miała: morze i niebo, niebo i morze, dziś jak i wczoraj, jutro jak dziś — jeszcze — znowu — wiecznie tak samo. I on, całemi godzinami siedząc na pokładzie, głowę o poręcz oparłszy, wpatrywał się w to morze bezbrzeżne, odurzony, myśląc o matce, aż wreszcie myśli zaczynały mu się mięszać, zamykały się oczy, zasypiał; a wówczas pojawiała się przed nim owa twarz nieznana i patrzyła nań z politowaniem i szeptała do ucha: „Twoja matka umarła!“ Na ten głos chłopiec, drgnąwszy, budził się nagle, aby znowu zacząć śnić na jawie z otwartemi oczami i patrzyć na niezmienny widnokrąg.
Dwadzieścia siedem dni trwała podróż! Ale dnie ostatnie były najlepsze. Czas był prześliczny, powietrze mniéj upalne. Marek zapoznał się z jakimś poczciwym staruszkiem z Lombardyi, co płynął do Ameryki do syna, który był robotnikiem i kawał własnéj ziemi posiadał w okolicach miasta Rosario; chłopak opowiedział mu wszystko o swojéj rodzinie, a staruszek, klepiąc go po karku, co chwila powtarzał:.
— Odwagi, dzieciuchu, znajdziesz mamę zdrową i wesołą.
To towarzystwo, te rozmowy, dodawały mu otuchy, a myśli jego ze smutnych stały się wesołemi. Siedząc na pokładzie, obok starego wieśniaka, który palił fajeczkę, pod śliczném niebem gwiaździstém, wystawiał sobie po sto razy w swojéj wyobraźni, jak to on przybędzie do Buenos-Aires, jak się znajdzie na tej ulicy, któréj miał adres przy sobie, jak odnajdzie sklep, jak rzuci się w objęcia krewniakowi, wołając: „Jak się ma moja matka? Gdzie ona? Chodźmy zaraz! Chodźmy!“ I już biegną razem, już przed domem, już na schodach... otwierają się drzwi... I tu urywał się wątek jego dalszych marzeń; jego wyobraźnia rozpływała się i ginęła w uczuciu niewymownego rozczulenia, które sprawiało, iż ukradkiem wyciągał mały medalik, zawieszony pod koszulą na piersiach, i, całując go, zaczynał odmawiać pocichu pacierze, których go matka uczyła.
Dwudziestego siódmego dnia po wypłynięciu z Genui zawinęli do przystani. Na niebie płonęła śliczna jutrzenka różana, najpiękniejsza z tych, jakie oświecają majowe poranki, kiedy parostatek zarzucał kotwicę w olbrzymiéj rzece La Plata, na któréj brzegu, z jednéj strony, ciągnie się miasto Buenos-Aires, stolica rzeczypospolitéj Argentyńskiéj. Ta prześliczna pogoda zdała mu się dobrą wróżbą. Nie posiadał się z radości i niecierpliwości. Jego matka była tak blizko! Za parę godzin już ją zobaczy! I to on znajduje się w Ameryce, w nowym świecie, i to on miał odwagę sam jeden tu przybyć! Zdało mu się w téj chwili, iż całą tę długą, nudną drogę odbył w jedno mgnienie oka. Zdawało mu się, że leciał, że śnił, że dopiero teraz się obudził. I był tak dalece szczęśliwy, że ani się zmartwił, ani się nawet zdziwił, gdy szukając po kieszeniach, nie znalazł już w nich jednego z dwóch węzełków, w których był poumieszczał, rozdzieliwszy na połowę, mały swój skarb, aby miéć więcéj pewności, że gdyby go miał stracić, to przynajmniéj nie cały odrazu. Okradli go, pozostało mu zaledwie kilka franków; ale czyż warto było o to się martwić, skoro już tak blizko matki się znajdował?
Ze swym tobołkiem w ręku zszedł wraz z wielu innymi Włochami do małego parowca, który zawiózł ich w pobliże wybrzeża, z tego parowca przesiadł się do łodzi, która nosiła szumne miano Andrzeja Doryi, wylądował na tamie kamiennéj w porcie, pożegnał swego starego przyjaciela Lombardczyka i poszedł wielkiemi krokami ku miastu.
Znalazłszy się na początku pierwszéj ulicy, zatrzymał pierwszego przechodnia, którego napotkał, i poprosił go o wskazanie mu, w którą stronę ma się udać, aby trafić na ulicę de los Artes. Zatrzymał był właśnie robotnika włoskiego. Ten popatrzył z ciekawością na chłopca i zapytał go, czy umie czytać. Marek skinął głową twierdząco.
— A więc — powiedział robotnik, wskazując mu ulicę, z któréj sam wychodził — idź tędy, prosto, prosto, czytając nazwy ulic poprzecznych na wszystkich rogach; w ostatku znajdziesz i tę, któréj szukasz.
Chłopiec podziękował i poszedł ulicą, którą miał przed sobą.
Była to ulica prosta i niezmiernie długa, ale wązka; po obu jéj stronach stały domy nizkie i białe, podobne do małych willi; na ulicy pełno było ludzi, powozów, wielkich wozów, ruch niezwykły, hałas ogłuszający; a tu i owdzie powiewały wywieszone olbrzymie chorągwie barw rozmaitych, na których były wypisane olbrzymiemi głoskami ogłoszenia o czasie przybycia i odejścia statków parowych do jakichś miast nieznanych, do jakichś krain dalekich. Co kilkanaście kroków, spoglądając na prawo i na lewo, widział dwie inne ulice, które ciągnęły się prosto, w dal nieskończoną, mające również po bokach domki białe i nizkie, pełne ludzi i wozów, gdzieś w głębi przecięte prostą linią bezbrzeżnéj amerykańskiéj równiny, podobną do widnokręgu morskiego.
Miasto to wydawało mu się nie miéć końca; zdawało mu się, że mógłby tak iść przez całe dnie i tygodnie, widząc zawsze na prawo i na lewo inne ulice do téj podobne i że cała Ameryka musiała być niemi pokryta. Patrzył uważnie na nazwy ulic, nazwy dziwne, które odczytywał z trudnością. Przy każdéj nowéj ulicy serce mu biło gwałtownie, bo już myślał, że to ta, któréj szukał. Patrzył na wszystkie kobiety, w nadziei, iż może matkę zobaczy. Na widok jednéj z nich, która szła przed nim, wszystka krew rzuciła mu się do serca: dopędził ją, spojrzał w jéj twarz: była to Murzynka. I szedł i szedł ciągle, przyśpieszając kroku. Nareszcie, znalazłszy się na pewném rozdrożu, przeczytał nazwę ulicy i zatrzymał się jak przykuty na chodniku. Była to ulica de los Artes. Skręcił na nią, spostrzegł numer 117; sklep krewnego był pod numerem 175. Jeszcze kroku przyśpieszył, teraz biegł już prawie; przy numerze 171 musiał się zatrzymać, aby tchu złapać. I powiedział do siebie: „O mamo moja! mamo! Czyż to prawda, że ciebie zobaczę za chwilę!” Pobiegł naprzód, znalazł się przed małym sklepem z drobnym towarem. To ten sam. Zajrzał do środka. Zobaczył kobietę o siwych włosach, w okularach.
— A co to chcesz, chłopcze? — spytała go ona po hiszpańsku.
— Czy to nie jest sklep Franciszka Merelli? — zapytał Marek, ledwie mogąc mówić ze wzruszenia.
— Franciszek Merelli umarł — odrzekła kobieta, tym razem po włosku.
Chłopiec doznał takiego wrażenia, jak gdyby go kto z całej siły w pierś uderzył.
— Kiedy umarł?
— O, już dość dawno — odrzekła kobieta, — przed wielu miesiącami. Źle mu szły interesa, uciekł. Powiadają, że się udał do Bahia Bianca, bardzo ztąd daleko. I umarł zaraz po przyjeździe. Sklep do mnie należy.
Chłopiec zbladł. Potém rzekł szybko:
— Merelli znał moją matkę, moja matka była tu w służbie u pana Mequinez. On jeden mógł mi powiedziéć, gdzie ten pan mieszka. Ja umyślnie przyjechałem do Ameryki, aby odszukać matkę. Merelli przesyłał jéj nasze listy. Ja muszę znaleźć moją matkę.
— Biedny chłopcze — odpowiedziała kobieta, — ja nic nie wiem. Mogę się zapytać chłopaka z podwórza. On znał tego człowieka, który u Merellego był na usługach i wszystkie jego wypełniał zlecenia, może on będzie co wiedział.
Odeszła w głąb sklepu i zawołała na chłopaka, który zaraz przyszedł.
— Powiedz mi, proszę — spytała go kobieta, — czy nie pamiętasz, aby ten młody posługacz, co to był u Merellego, odnosił kiedy listy do kobiety, służącéj w domu pana Mequinez?
— Pana Mequinez? Pamiętam, proszę pani — odrzekł chłopak, — czasem tam listy odnosił. To na ulicy de los Artes, w głębi.
— Ach! Dziękuję, dziękuję! — zawołał Marek. — A numer... numeru nie pamiętacie? O, żeby téż mnie kto mógł zaprowadzić! Zaprowadź ty mnie, chłopcze, i to zaraz; jeszcze mam pieniądze.
I powiedział to z takim zapałem, tak gorąco, tak jakoś błagalnie, że chłopiec, nie czekając na rozkaz swéj pani, odpowiedział natychmiast:
— Dobrze, chodźmy.
I pierwszy wyszedł szybko ze sklepu.
Niemal biegnąc, nie zamieniwszy z sobą słowa, przebyli całą tę długą ulicę, skręcili na dróżkę wysadzoną drzewami, która wiodła do małego białego domku, i zatrzymali się w głębi, przed ładną bramką żelazną, przez któréj kraty widać było dziedziniec niewielki, pełny doniczek z kwiatami. Marek pociągnął za sznurek od dzwonka.
Na ganku ukazała się jakaś pani i zbliżyła się ku nim.
— Tu mieszka pan Mequinez, wszak prawda? — spytał z niepokojem chłopiec.
— Tu mieszkał — odrzekła pani, wymawiając włoskie wyrazy na sposób hiszpański. — Dziś my, Zeballos, tu mieszkamy.
— A dokąd-że się wyprowadzili państwo Mequinez? — spytał Marek z bijącém sercem.
— Wyjechali do Kordowy.
— Do Kordowy! — zawołał Marek. — Gdzie to jest Kordowa? A ta służąca, którą mieli? Ta kobieta, moja matka? Służąca ich to była moja matka! Czy i moją matkę z sobą zabrali?
Pani Zeballos popatrzyła na niego i powiedziała:
— Ja nie wiem. Może mój ojciec będzie o tém wiedział, bo ich poznał przed ich wyjazdem. Zaczekajcie tu chwilkę.
Odeszła, a po chwili wróciła ze swoim ojcem, panem wysokim, z siwą brodą. Ten przyglądał się przez chwilę temu miłemu typowi małego genueńskiego żeglarza z jasnemi włosami i orlim nosem i zapytał go z hiszpańska po włosku:
— Twoja matka jest Genuenka?
— Tak — odpowiedział Marek.
— A więc służąca Genuenka odjechała z nimi, to wiem na pewno.
— I dokąd pojechali?
— Do Kordowy; to takie miasto.
Chłopiec westchnął, potém rzekł stanowczo:
— A zatém... pójdę do Kordowy.
— Ah, pobre niño! — zawołał pan, patrząc na niego z wyrazem współczucia i litości. — Biedny chłopcze! Toż ta Kordowa setki mil ztąd odległa.
Marek pobladł jak trup i jedną ręką oparł się o kratę.
— No, no, nie trop się tak zaraz — powiedział pan, zdjęty litością, otwierając bramę; — wejdź na chwilkę; zobaczymy, czy nie dałoby się czego zrobić dla ciebie.
Sam usiadł, kazał mu również usiąść i opowiedziéć sobie całą jego przygodę, wysłuchał go uważnie, potém milczał czas pewien, zamyślony; nareszcie rzekł stanowczo:
— Pieniędzy wszak nie masz!
— Jeszcze mam... niewiele — odpowiedział Marek.
Pan myślał znowu przez jakie pięć minut, potém usiadł przy stole, napisał jakiś list, zapieczętował go i, podając chłopcu, powiedział:
— Słuchaj, Italianino. Idź z tym list do Boka. Jest to małe miasteczko, napół genueńskie, o dwie godziny drogi ztąd odległe. Każdy potrafi wskazać ci, którędy masz iść, aby tam zajść. Pójdziesz więc tam i odnajdziesz tego pana, do którego ten list adresowany i którego wszyscy tam znają. List mu oddasz. On wyprawi cię jutro w podróż do miasta Rosario i poleci ciebie komukolwiek, co tam mieszka, a ten już pomyśli o tém, abyś mógł daléj jechać do Kordowy, gdzie znajdziesz rodzinę Mequinez i twoją matkę. Tymczasem weź to.
I wsunął mu w rękę kilka lirów.
— Idź, nie trać odwagi; tu wszędzie napotkasz rodaków, nie opuszczą ciebie. Adios.
Chłopiec powiedział: „Dziękuje,“ bo innych słów nie mógł znaleźć, wyszedł ze swym tobołkiem i, pożegnawszy się ze swym małym przewodnikiem, powoli ruszył w stronę Boka, przez gwarne, wielkie miasto, smutny i przygnębiony.
Wszystko to, co go spotkało od chwili wyjścia na ląd Ameryki aż do wieczora dnia następnego pozostało późniéj w jego pamięci niejasne i pomięszane, jakby jakieś gorączkowe widziadła — tak dalece był bowiem zmęczony, odurzony, znękany. Następnego dnia, o zmroku, po spędzeniu nocy w izdebce jakiegoś domku w Boka, obok tragarza z portu, który mocno chrapał, — po spędzeniu całego dnia na stosie bierwion, na wybrzeżu, gdzie odurzony patrzył ciągle na tysiące statków, łodzi i parowców, co stały i uwijały się na wodzie przed jego oczami — nasz biedak znalazł się wreszcie na pokładzie wielkiéj łodzi żaglowéj, naładowanéj owocami i jarzynami, która odpływała do miasta Rosario z trzema silnymi, krzepkimi Genueńczykami, o twarzach, co barwę spiżu przybrały od palących promieni słonecznych, którzy pełnili na niéj służbę okrętową. Głosy tych ludzi i dźwięki mowy ojczystéj nieco uspokojenia i otuchy wlały w jego serce.
Odbili od brzegu. Podróż trwała trzy dni i cztery noce, coraz w nowe zdumienie wprawiając małego podróżnika. Bo téż, co prawda, powodów do podziwu nie brakło. Trzy dni i cztery noce na téj olbrzymiéj rzece Parana, w porównaniu z którą nasza wielka rzeka Po jest sobie skromnym strumykiem, a cała długość Italii, cztery razy wzięta, nie wyrówna jéj długości od źródła do ujścia.
Łódź posuwała się zwolna, płynąc pod wodę, po tym niezmierzonym, lśniącym przestworze. Przepływała wśród długich wysp, siedliska strasznych tygrysów i wężów, porosłych pomarańczowém drzewem i wierzbiną, podobnych do lasów pływających na powierzchni wody; to znów przebywała wązkie kanały, z których zdawało się, że już nie wypłynie na szerokie fale; to muskała powierzchnię spokojną wielkich przestrzeni, jakby jezior cichych; potém napowrót zapuszczała się między wyspy, w kanały, przerzynające archipelagi, wśród olbrzymich gęstwin roślinnych.
Dokoła panowała cisza głęboka. Na długich przestrzeniach samotne i rozległe wybrzeża i wody czyniły wrażenie jakiéjś rzeki nieznanéj, na któréj ten mały, biały żagiel pierwszy od stworzenia świata się pojawił. Im daléj się posuwali naprzód, tém bardziéj owa rzeka olbrzymia przerażała i trwożyła biednego Marka. Wystawiał sobie, że jego matka znajdowała się aż u jéj źródeł i że ta żegluga będzie trwała lata. Dwa razy dziennie spożywał nieco chleba i mięsa solonego, wraz z żeglarzami, którzy, widząc go smutnym i zamyślonym, wcale prawie doń nie mówili. W nocy spał na pokładzie i budził się co chwila, nagle, bo nie nawykł do tego silnego blasku księżyca, co oświecał niemal jak we dnie bystre wody i brzegi dalekie — i wówczas serce mu się ściskało.
— Kordowa! — powtarzał to imię — Kordowa!
I zdawało mu się, że to jakieś miasto zaczarowane, olbrzymie, o jakich słyszał niegdyś w domu, w bajkach, opowiadanych przy zimowym kominku. Ale potem myślał sobie: „Moja matka tędy płynęła; ona widziała te wyspy, te wybrzeża,“ i wówczas nie wydawały mu się już tak dziwacznemi i samotnemi te okolice, na których spoczął był wzrok jego matki...
W nocy jeden z żeglarzy śpiewał. Ten głos przypomniał mu śpiew jego matki, pod którym zasypiał, będąc jeszcze malutką dzieciną. Ostatniéj nocy, usłyszawszy ten śpiew, rozpłakał się rzewnie i głośném łkaniem się zdradził. Żeglarz umilkł. Potém zawołał:
— Ej, ej, chłopcze, nie płacz, odwagi! Co u licha! Genueńczyk, żeby miał beczéć dlatego, że jest daleko od domu! A gdzie to słyszano? Genueńczycy, weseli i tryumfujący, świat opływają dokoła.
I na te słowa chłopak się opamiętał, ozwała się w nim krew Genueńczyka, otarł łzy, podniósł czoło, pięścią w ster uderzył.
— A więc tak! — powiedział sobie w duchu — chociażbym miał opłynąć dokoła świat cały, chociażbym go cały miał zejść piechotą, pójdę naprzód i nie zatrzymam się, aż moją matkę odnajdę. Tak będzie, tak być musi, choćbym miał skonać, choćbym miał martwy paść do jéj stóp! Bylebym ją raz jeden, na chwilę zobaczył! Nie chcę płakać! Będę mężny! Odwagi!
I z tém postanowieniem, wzmocniony na duchu, zawinął pewnego różanego, pięknego poranku do przystani miasta Rosario, położonego na wysokim brzegu Parany, gdzie odbijały się w wodzie maszty z różnobarwnemi chorągwiami stu statków krajów rozmaitych.
Zaraz po wylądowaniu udał się do miasta, ze swym tobołkiem pod pachą, aby odszukać pewnego pana, do którego jego opiekun z Boka dał mu swą kartę wizytową, napisawszy na niéj parę słów, polecających chłopca. Wchodząc do Rosario, zdało mu się, że się znalazł w jakiémś mieście, które znał dawniéj. Ulice niezmierzone, proste, z białemi, nizkiemi domkami po obu stronach, poprzecinane we wszystkich kierunkach ponad dachami wielkiemi pękami drutów telegraficznych i telefonowych, które wyglądały jak olbrzymie nici pajęcze; tłumy ludu, koni, wozów. W głowie mu się mięszało; sądził niemal, iż się powtórnie znalazł w Buenos-Aires i że znowu musi iść szukać krewnego. Przez całą godzinę szedł daléj a daléj, skręcając to na prawo, to na lewo, choć mu się czasem zdawało, iż na dawną ulicę powraca; i tak pytając przechodniów i czytając nazwy ulic na rogach, znalazł wreszcie swego nowego opiekuna. Pociągnął za dzwonek. We drzwiach ukazał się otyły blondyn, z twarzą niemiłą, skrzywioną, który wyglądał na służącego i który spytał go szorstko, z cudzoziemską wymową:
— Czego tu chcesz?
Chłopiec wymienił nazwisko, które było na karcie wizytowéj.
— Mój pan — odrzekł służący — wyjechał wczoraj do Buenos-Aires z całą rodziną.
Chłopiec oniemiał z przerażenia. Po chwili jednak rzekł:
— Ale ja... ja tu nie mam nikogo! Jestem sam!
I podał kartkę.
Służący ją wziął, odczytał i powiedział szorstko: I cóż ja z tém zrobię? Oddam tę kartkę memu panu za miesiąc, kiedy powróci.
— Ależ ja... ja jestem sam jeden w tém mieście! ja potrzebuję pomocy! — zawołał chłopiec głosem prośby.
— E! idźże już sobie — powiedział służący; — mało tu jeszcze i bez ciebie włóczęgów z twego kraju w Rosario? Żebrać idź do swojej Italii!
I zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Chłopiec stał jak skamieniały.
Potém zwolna podniósł swój tobołek i wyszedł, z rozpaczą w sercu, z zamętem w myślach, dręczony tysiącem myśli okropnych. Co począć? Dokąd się udać? Od Rosario do Kordowy jeszcze cały dzień jazdy koleją żelazną. A on miał już tylko parę franków w kieszeni. Po potrąceniu tego, co miał wydać dnia tego na żywność, nicby mu już prawie nie zostało. Gdzie dostać pieniędzy na kupienie biletu? Mógł pracować! Ale jak i u kogo szukać pracy? Prosić jałmużny? Ach, za nic! Być lżonym, odpychanym, poniżanym jak przed chwilą... raczéj umrzéć! Nigdy, nigdy!
I na tę myśl i na widok długiéj ulicy, która się ciągnęła przed nim i za nim, gubiąc się gdzieś w dali w niezmierzonéj równinie, po raz drugi uczuł, że go opuszcza odwaga; rzucił tobołek na chodnik, usiadł na nim, oparłszy się plecami o mur, i twarz ukrył w dłoniach, nie płacząc już nawet, w gorzkiéj, głębokiéj rozpaczy.
Ludzie, przechodząc, potrącali go nogami, wozy napełniały ulicę hałasem; kilku chłopaków zatrzymało się, przypatrując się biedakowi. On siedział tak długo, bardzo długo.
Naraz drgnął: tuż nad nim ktoś powiedział po włosku w lombardzkiém narzeczu:
— Co ci jest, chłopcze?
Podniósł głowę na te słowa i natychmiast zerwał się na nogi z okrzykiem zdziwienia:
— Wy tu?
Przed nim stał stary wieśniak lombardzki, z którym się był zaprzyjaźnił w podróży.
Zdziwienie wieśniaka nie było mniejszém. Ale chłopak nie dał mu nawet czasu na zapytanie i sam mu natychmiast opowiedział swoje smutne przygody.
— Teraz jestem bez pieniędzy, ot co; muszę pracować; znajdźcie mi wy jaką robotę, abym mógł zebrać parę lirów; ja będę robił wszystko, ja wiele rzeczy umiem: nosić pakunki, zamiatać ulice, mogę być za posłańca, a również i w polu pracować; będę żył o chlebie i wodzie; ale bylem mógł wyjechać prędko, bylem już raz moją matkę odnalazł. Ulitujcie się nade mną, dajcie mi robotę, wyszukajcie mi jakie zajęcie, mój dobry, mój zacny człowieku, przez miłosierdzie, na miłość Boską, bo już chyba zginę!
— Tam do licha! — rzekł wieśniak, poglądając dokoła i skrobiąc się w głowę. — Oto mi sprawa!... Pracować... łatwo to powiedzieć. A no, spróbujmy. Czyżby już nie było sposobu zebrać trzydzieści franków wśród tylu rodaków?
Chłopak patrzył na niego, a nadzieja zaczynała zwolna wstępować mu w serce.
— Chodź ze mną — powiedział wieśniak.
— Dokąd? — zapytał chłopiec, podnosząc z ziemi tobołek.
— Chodź ze mną.
Wieśniak poszedł przodem, Marek za nim; razem przeszli tak długi kawał drogi, nie mówiąc ani słowa. Wieśniak zatrzymał się wreszcie przede drzwiami gospody, która miała na szyldzie wymalowaną gwiazdę z napisem u spodu: Pod gwiazdą Italii[3]; zajrzał do środka i, zwracając się do chłopaka, rzekł wesoło:
— Przychodzim w dobrą chwilę.
Weszli do dużéj izby, gdzie stało kilka stołów, dokoła których siedziało wielu mężczyzn, popijając wino i rozmawiając głośno. Stary Lombardczyk zbliżył się do pierwszego stołu i ze sposobu, w jaki powitał sześciu ludzi, którzy przy nim siedzieli, łatwo poznać było, że niedawno się był z nimi pożegnał. Biesiadnicy mieli zaczerwienione twarze i brzękali szklankami, wykrzykując i śmiejąc się na głos.
— Towarzysze — powiedział odrazu wieśniak, stojąc i przedstawiając im Marka, — jest to biedny chłopiec i nasz rodak, który przybył z Genui do Buenos-Aires, aby szukać matki. W Buenos-Aires powiedziano mu: „Tu jéj nie masz; jest w Kordowie.“ Przybywa na łodzi do Rosario, płynąc trzy dni i cztery noce, zaopatrzony w dwa słówka, polecające go pewnemu panu; pokazuje kartkę, zamykają mu drzwi przed nosem. Nie ma złamanego szeląga. Jest tu sam, jak na pustyni. To dzielny malec, ja go dobrze znam. Otóż pytam: czyż nie znajdzie się trzydziestu franków na kupienie dlań biletu do Kordowy, gdzie jest jego matka? Czyż go tu jak psa porzucimy?
— O, nigdy w świecie, na Boga! — Nigdy tego nie będzie! — zawołali wszyscy razem, uderzając w stół pięściami. — Nasz rodak! Chodź-no tu, mały. A my tu od czego? Patrzcie, jaki chwacki chłopak. A no, na stół pieniądze, towarzysze! Zuch! sam przyjechał. Morze przepłynął! Zuch chłopiec, zuch! Napijże się odrobinę. Poszlemy cię do twojéj mamy, poszlemy; o to się nie martw.
I ten go zlekka szczypał w policzek, ten klepał go po ramieniu, ten znów odbierał mu z rąk tobołek; inni wychodźcy powstawali od poblizkich stołów i zbliżyli się do chłopaka; przygody Marka stały się znane wszystkim w gospodzie; nadbiegli z przyległego pokoju trzej Argentyńczycy, co sobie także tu na winko przyszli; i w ciągu jakich minut dziesięciu wieśniak lombardzki, który nadstawił kapelusz, zebrał już weń czterdzieści lirów.
— Widzisz — rzekł wówczas, zwracając się do chłopca, — jak to w Ameryce wszystko prędko idzie! A co?
— Pijże! — zawołał nań inny, podając mu szklankę wina. — Zdrowie twojéj matki!
Wszyscy szklanki w górę podnieśli. A Marek powtórzył:
— Zdrowie mojéj...
Lecz łkanie radosne zacisnęło mu gardło i, postawiwszy na stół szklankę, rzucił się na szyję starego wieśniaka.
Następnego poranku, o świcie, jechał już do Kordowy, uśmiechnięty, szczęśliwy, pełen najlepszych nadziei. Lecz niéma takiéj radości, która — by mogła trwać długo wobec pewnych ponurych obrazów przyrody. Pogoda była pochmurna; szaro na niebie i ziemi; pociąg, prawie pusty, biegł wśród niezmiernéj równiny, pozbawionéj wszelkich sladów siedzib ludzkich. Marek znajdował się sam jeden w dużym, długim wagonie, podobnym do wagonów, używanych do przewozu rannych. Patrzył to na prawo, to na lewo i nie widział nic, oprócz niezmierzonej pustyni, usianej małemi, karłowatemi drzewinami, o pniach i gałęziach powykrzywianych dziwacznie, jakby z rozpaczy, udręczenia lub gniewu; roślinność ciemna, rzadka i smutna, która nadawała równinie podobieństwo do olbrzymiego cmentarza. Drzemał pół godziny, odmykał oczy, znowu patrzył: zawsze ten sam widok.
Stacye kolei były ciche, samotne, jak domki pustelników; a kiedy pociąg stawał, ani jeden głos się nie odezwał; zdawało mu się, że w całym pociągu tylko on sam się znajduje, opuszczony, zabłąkany wśród pustyni. Sądził, że każda nowa stacya już będzie ostatnią i że potém znajdzie się w tajemniczéj i strasznéj krainie dzikich ludzi. Chłodny, ostry wiatr szczypał mu twarz.
Wsadzając go na statek w Genui, przy końcu kwietnia, ani brat, ani ojciec nie pomyśleli o tém, że w Ameryce chłopak zastanie zimę, i nie zaopatrzyli go w ciepłą odzież. Po upływie kilku godzin zaczął cierpieć dotkliwie od chłodu, a wraz z chłodem i od znużenia dni uprzednich, tak pełnych wzruszeń gwałtownych i nocy bezsennych i niespokojnych. Usnął, spał długo i obudził się cały skostniały od zimna; czuł się niezdrów. I wówczas ogarnęło go przerażenie okropne na myśl, iż może się rozchorować i umrzéć w podróży i że go rzucą tam, wśród tej bezludnéj pustyni, gdzie ciało jego rozszarpią psy i ptactwo drapieżne, jak te ciała koni i krów, które spostrzegał od czasu do czasu przy drodze i od których odwracał oczy ze wstrętem.
W tém niedomaganiu pełném niepokoju, które podniecało jego wyobraźnię, wszystko mu się ukazywało w najczarniejszych barwach. I zkądże ta pewność, że w Kordowie ma znaleźć matkę koniecznie? A gdyby jéj tam nie było? Jeżeli ten pan z ulicy de los Artes się pomylił? Jeżeli umarła? — I z temi myślami usnął powtórnie i śniła mu się Kordowa w nocy i zdawało mu się, że ze wszystkich drzwi i okien wołają do niego: „Niema! Niema! Niema!“ Zbudził się, drgnąwszy gwałtownie, przerażony, i zobaczył w głębi wagonu trzech mężczyzn brodatych, owiniętych w jaskrawe szale, którzy patrzyli na niego, rozmawiając między sobą pocichu; i nagle przyszło mu na myśl, że to mogą być zbóje i że chcą go zamordować, aby mu zabrać tobołek; wyobraźnia jego, już podniecona gorączkowo, jeszcze silniéj działać poczęła; a trzéj mężczyźni ciągle na niego patrzyli; jeden z nich wstał, zbliżając się ku niemu; — wówczas on, od zmysłów z przerażenia odchodząc i biegnąc na jego spotkanie z rozpostartemi ramionami, zawołał:
— Nie mam nic. Jestem ubogi chłopiec. Przybyłem z Italii, jadę szukać mojéj matki, jestem sam jeden; nie zabijajcie mnie!
Oni zrozumieli odrazu, litość ich zdjęła, zaczęli go uspakajać i głaskać, mówiąc mu wiele rzeczy, których nie rozumiał; a widząc, że dzwonił zębami od zimna, jeden z nich narzucił mu na plecy swój ciepły szal i posadził go wygodnie obok siebie, aby spał. Usnął téż po chwili, gdy już zmierzch zapadał. Kiedy go zbudzili, był w Kordowie.
Ach, jakże głęboko, jak całą piersią odetchnął i z jakim pośpiechem wyskoczył z wagonu! Zapytał pewnego urzędnika kolejowego, gdzie mieszka inżenier Mequinez. Ten mu powiedział nazwę jednego z kościołów: dom inżeniera znajdował się obok kościoła; chłopiec wybiegł ze stacyi. Była noc. Wszedł do miasta. I zdało mu się na widok tych prostych ulic, opasanych małemi, białemi domkami i poprzecinanych innemi, długiemi, prostemi ulicami, że po raz drugi wchodzi do Rosario. Lecz na ulicach mało było ludzi i przy świetle zrzadka rozstawionych latarń spotykał i widział jakieś twarze dziwne, barwy mu nieznanéj, czarno-zielonawéj, i podnosząc twarz od czasu do czasu, spostrzegał kościoły architektury niezwykłéj, o kształtach dziwacznych, które olbrzymie i czarne zarysowywały się na tle nocnego nieba. Miasto było ciemne i ciche; ale po przebyciu téj bezbrzeżnéj pustyni wydało mu się wesołe. Zapytał księdza o drogę, wkrótce znalazł kościół i dom, pociągnął za dzwonek drżącą ręką, a drugą przycisnął sobie do piersi, jakby chcąc uspokoić uderzenia serca, które w nim biło jak młotem.
Jakaś staruszka ze świecą w ręku przyszła drzwi otworzyć.
Chłopiec nie mógł przemówić odrazu.
— Kogo szukasz? — spytała go staruszka po hiszpańsku.
— Inżeniera Mequineza — odpowiedział Marek.
Stara kobieta machnęła ręką i odrzekła, kiwając głową:
— A toć i ty będziesz mi dokuczał tym Mequinezem! A przecie czas by już było raz z tém skończyć. Już od trzech miesięcy tak nas nudzą. Niedość więc, że stało o nim w dziennikach? Trzeba będzie kazać chyba wydrukować na wszystkich rogach ulic, że inżenier Mequinez wyjechał na mieszkanie do Tukuman!
Chłopiec rozpaczliwie klasnął w dłonie. Potém, w uniesieniu wściekłości i bólu, zawołał:
— A więc to jakieś przekleństwo! Więc będę musiał skonać wśród ulicy, nie znalazłszy matki! Ja oszaleję, ja się zabiję! Boże mój, Boże! Jak się to miasto nazywa? Gdzie ono? Jak ztąd daleko?
— Oj, biedny chłopcze! — odrzekła kobieta, zdjęta litością dla malca — aj, to daleko! Będzie ztąd z jakie czterysta czy pięćset mil... Bagatela!
Chłopiec zakrył sobie twarz rękami, potém spytał, łkając:
— A teraz... cóż pocznę?
— Cóż chcesz, biedne dziecko, ja nie wiem — odrzekła staruszka.
Lecz natychmiast pewna myśl przyszła jéj do głowy i prędko dodała:
— Słuchaj, co mi się zdaje. Zrób ty tak: idź na ulicę, skręcisz zaraz na prawo, za trzecim domem będzie obszerne podwórze; tam jest capataz, kupiec, który jutro odjeżdża do Tukumanu ze swymi carretas i wołami; zapytaj się go, czyby cię nie zabrał, gdybyś w drodze miał pełnić jakąbądź usługę; może on ci da miejsce na którym wozie; idź zaraz.
Chłopiec chwycił tobołek, podziękował odchodząc i po dwóch minutach już był na wielkim dziedzińcu, oświetlonym latarniami, gdzie dużo ludzi uwijało się, ładując worki ze zbożem na olbrzymie wozy, podobne do ruchomych domków, używanych przez kuglarzy, o płóciennych budach i bardzo wysokich kołach, a jakiś mężczyzna barczysty, rosły, z dużą czarną brodą, owinięty w szal w białe i czarne kraty, kierował robotą. Chłopiec podszedł do niego i nieśmiało przedstawił mu swoją prośbę, mówiąc, iż przybył z Italii i że szuka matki.
Capataz, czyli dowódzca (naczelnik, prowadzący taką karawanę wozów), zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy i odrzekł szorstko:
— Nie mam miejsca.
— Ja mam piętnaście lirów — powiedział chłopiec głosem błagalnym, — dam moje piętnaście lirów. Przez drogę — będę pracował. Będę nosił wodę i obrok dla bydła, będę robił wszystko, co mi każą. Daj mi miejsce na wozie, mój dobry panie!
Capataz znowu nań popatrzył i już nieco łagodniej powiedział:
— Niéma miejsca... a zresztą... my wcale nie jedziemy do Tukumanu, jedziemy do innego miasta, do Santiago dell’Estero. W pewném miejscu musielibyśmy cię zostawić na drodze i miałbyś jeszcze spory kawał do przebycia sam jeden, na piechotę.
— Ach! żeby nie wiem jak wielki był ów kawał drogi, tobym go przebył! — zawołał Marek. — Będę szedł, szedł, w dzień i w nocy; nareszcie stanę w Tukuman. Na miłość Boską, mój dobry panie, zabierz mnie z sobą, daj mi miejsce na wozie; nie zostawiaj mnie tu jednego!
— Pamiętaj, iż ta podróż potrwa dni dwadzieścia!
— To nic.
— To droga nużąca.
— Zniosę wszystko.
— Będziesz musiał iść sam jeden!
— Niczego się nie lękam. Abym znalazł moją matkę. Ulituj się nade mną!
Capataz zbliżył mu do twarzy latarnię i badawczo nań spojrzał. Potém rzekł;
— Dobrze.
Chłopiec pocałował go w rękę.
— Téj nocy prześpisz się na wozie — dodał capataz, odchodząc, — jutro o czwartéj obudzę cię.
O czwartéj z północy, przy świetle gwiazd, długi szereg wozów wyruszył w drogę z wielkim hałasem: każdy wóz ciągniony był przez sześć wołów, za wozami pędzono wiele bydła zapasowego, do pożywienia podróżnych i do przeprzęgania na zmianę przeznaczonego. Chłopiec, nawpół zbudzony w jednym z wozów, na workach, pod płócienną budą, natychmiast znowu usnął głęboko. Kiedy się obudził, wozy stały wśród pustego stepu, w słońcu, a wszyscy ludzie — peones — siedzieli skupieni dokoła ćwierci wołu, która się piekła na odkrytém powietrzu, nasadzona na rodzaj długiéj szpady, wetkniętéj w ziemię, obok dużego ognia, poruszanego wiatrem. Zjedli wszyscy razem, przespali się i ruszyli w dalszą drogę — i tak było codzień; podróż odbywała się jednostajnie w określonych z góry godzinach, jak pochód żołnierzy. Zrana, o piątéj, wyruszano w drogę, zatrzymywano się o dziewiątéj, o piątéj po południu jechano daléj, o dziesiątéj stawano na nocleg. Peones jechali na koniach i popędzali woły zapomocą długich kijów. Marek rozpalał ogień na pieczenie mięsa, karmił bydło i konie, czyścił latarnie, nosił wodę do picia. Kraj, którym jechali, przesuwał się przed nim jak jakieś niejasne widziadło: wielkie gaje małych, ciemnych drzewek; wioski o nielicznych, rozrzuconych szeroko domkach z czerwonemi facyatkami, wyciętemi w ząbki u szczytu; niezmierzone przestrzenie, być może wyschłe łożyska dawnych jezior słonych, pokryte solą, błyszczące jak śnieżna pustynia, aż w dal nieskończoną, i zewsząd i wiecznie równina, samotność i ciszą. Czasami, bardzo rzadko, spotykali dwóch czy trzech podróżnych na koniach, którzy wiedli całe stado wolnych dzikich koni i którzy przelatywali jak wicher. Dnie były wszystkie jednostajne, jak na morzu: nudne i nieskończone. Ale pogoda była piękna. Położenie Marka nie byłoby zbyt nieznośne, gdyby nie to, że peones stawali się z dniem każdym coraz bardziéj wymagającymi, jak gdyby chłopak był prawdziwym ich sługą; niektórzy obchodzili się z nim po grubiańsku, nie szczędząc pogróżek; wszyscy kazali sobie usługiwać, nie mając względu żadnego ani na wiek, ani na siły biedaka; musiał dźwigać olbrzymie wiązki siana, ciężkie worki z owsem; posyłali go po wodę nieraz bardzo daleko; a on, znużony, cały zbolały od nadmiaru pracy, nawet dobrze spać nie mógł, gdyż właśnie skutkiem tego wycieńczenia sił popadł był w stan rozdrażnienia, tak, iż każdy hałas, skrzypienie kół i trzęsienie po niegładkiéj drodze budziły go co chwila. Na dobitkę, ponieważ od pewnego czasu wiatr dął bez ustanku, kurz drobny, gęsty, powstały z ziemi czerwonawéj i tłustéj, który jakby chmurą wozy otaczał, przenikał mu pod ubranie, napełniał oczy i usta, zasłaniał wzrok, utrudniał oddech, dusząc go, dręcząc nieustannie, nieznośnie. Znękany pracą i bezsennością, obdarty i brudny, łajany, potrącany od rana do wieczora, biedny chłopiec z dniem każdym coraz bardziéj upadał na siłach i na duchu, i byłby już popadł w najstraszniejszą rozpacz, gdyby nie capataz, który zwracał się doń od czasu do czasu z jakiemś słówkiem dobrém i krzepiącém. Często, w kąciku woza, gdy go nikt nie widział, płakał, głowę oparłszy na swoim tobołku, w którym nic już więcéj nie było oprócz samych łachmanów. Co rana wstawał bardziéj osłabiony i smutny, a patrząc na okolicę i widząc zawsze tę samą, bezbrzeżną, bezlitosną równinę, ten step, ten ocean ziemi, mówił sam do siebie:
— Ach, dziś chyba nie doczekam wieczora; dziś chyba już umrę na drodze!
A tymczasem coraz ciężéj pracować musiał i coraz gorzéj z nim się obchodzili. Pewnego rana, za to, że się spóźnił z przyniesieniem wody, pod niebytność capataza, jeden z jego ludzi go uderzył. I od téj chwili inni zaczęli to robić, niby przez żart; za każdym razem, gdy mu jaki rozkaz dawali, wymierzali mu kuksa lub szturchańca, mówiąc:
— Zjedz to, włóczęgo! Zanieś to twojéj matce!
Serce się w nim krajało; zachorował, trzy dni przeleżał na wozie, derą przykryty, drżąc w febrze i nie widząc nikogo oprócz capataza, który czasem się zjawiał, aby mu dać się napić i puls mu pomacać. I wówczas zdawało mu się, że już zginął, że już po nim i przyzywał matkę, po sto razy powtarzając jéj imię:
— O, mamo! mamo! moja mamo! Ratuj mnie! Pośpiesz do mnie, bo umieram! O, biedna moja mamo, już cię nie zobaczę! Biedna mamo, znajdziesz mnie martwego na drodze!
I ręce składał na piersiach, i modlił się i płakał.
Potém doznał polepszenia, dzięki opiece i lekom capataza wyzdrowiał; ale wraz z powrotem do zdrowia nadszedł najbardziéj okropny dzień w jego podróży, dzień, w którym musiał sam pozostać w pustyni. Już przeszło od dwóch tygodni trwała podróż. Kiedy przybyli do miejsca, gdzie od drogi do Tukumanu oddziela się inna, wiodąca do Santjago dell’Estera, capataz oznajmił mu, że muszą się rozstać. Udzielił mu kilka wskazówek co do drogi, uwiązał mu tobołek na plecach w taki sposób, aby mu w pieszéj podróży nie zawadzał, potém szybko, jakby się bał rozczulić, pożegnał go i odjechał. Chłopak zaledwie miał tyle czasu, aby pocałować go w ramię. Również i inni ludzie, ci, którzy się z nim tak źle obchodzili, zdawali się uczuwać dlań teraz nieco litości, widząc, jak nieborak sam jeden zostaje w pustyni, i, odjeżdżając, zdaleka jeszcze go po sto razy żegnali. On, stojąc na drodze, żegnał ich podniesioną do góry ręką i patrzył na ten długi szereg wozów, na konie, bydło i ludzi, dopóki nie zniknęli mu z oczu w oddali na stepie. Wówczas smutnie głowę pochylił na piersi i poszedł w swoją drogę.
Była wszakże pewna okoliczność, która od początku dodawała mu nieco otuchy. Oto przez te wszystkie dnie podróży wśród téj bezbrzeżnéj, zawsze jednostajnéj równiny, widział zawsze przed sobą, pasmo gór wysokich, niebieskich, z białemi szczytami, które przypominały mu Alpy i takie w nim budziły uczucie, jakby go do jego ojczyzny zbliżały. Były to Andy, grzbiet amerykańskiego lądu, łańcuch olbrzymi, który się ciągnie od Ziemi Ognistéj aż do Lodowatego morza północnego bieguna, przez sto dziesięć stopni szerokości geograficznéj. I to również pocieszało go nieco, iż czuł, że powietrze staje się coraz cieplejszym; powodem zaś tego było, choć o tém nie wiedział, że w podróży, kierując się w stronę północy, ciągle się zbliżał do strefy gorącéj. W znacznych od siebie odległościach napotykał gromady domków, wśród których zawsze był sklepik, — więc kupował sobie jakieś pożywienie. Spotykał ludzi na koniach; widział od czasu do czasu kobiety i dzieci, siedzące na ziemi, poważne, nieruchome, twarze nowe, całkiem mu jeszcze nieznane, barwy ziemi, ze skośnemi oczami, z wystającemi kośćmi policzkowemi; ci ludzie patrzyli nań wzrokiem nieruchomym i przeprowadzali go oczami, powoli obracając za nim głowy jak automaty. Byli to Indyanie. Pierwszego dnia szedł tak długo, jak tylko nogi chciały mu służyć, i spał pod drzewem. Drugiego dnia uszedł znacznie mniejszy kawał drogi i już z mniejszym zapałem. Trzewiki miał podarte, nogi pokaleczone, żołądek popsuty złém pożywieniem. Ku wieczorowi zaczął strach go ogarniać. Słyszał był w Italii, iż w tych krajach są jadowite, okropne węże; zdawało mu się, że słyszy je pełzające w trawie — zatrzymywał się, potém biegł, zdjęty przerażeniem, dreszcze go przechodziły od stóp do głowy. Czasami rozżalał się sam nad sobą, nad swojém opuszczeniem, nad tym ciężkim, losem — i idąc, płakał zcicha. Potem myślał:
— O, jakżeby moja matka cierpiała nad tém, gdyby wiedziała, że się tak poddaję trwodze i rozpaczy!
I ta myśl wracała mu męztwo. Ale nie na długo. Więc nieraz, aby strach odpędzić, myśl znowu zwracał do matki, przywodząc sobie na pamięć tyle szczegółów jéj dotyczących: jak przemawiała do niego w te dobre, dawne czasy, kiedy jeszcze razem wszyscy byli w Genui, jak mu poprawiała kołdrę, kiedy już był w łóżeczku, jak go czasami brała na kolana, tuląc do siebie i mówiąc:
— Posiedź tu u mnie, syneczku.
A on siedział tak długo, z głową o jéj głowę opartą, myśląc sobie i myśląc... o rozmaitych rzeczach i czując, że mu tak dobrze, tak błogo przy mamie. Teraz, na te wspomnienia, serce mu się ściskało i mówił sam do siebie:
— Zobaczęż cię kiedy, moja droga mamo? Stanęż ja kiedy u kresu podróży?
I szedł, szedł ciągle, wpośród drzew nieznanych, wielkich plantacyj trzciny cukrowéj, pastwisk okiem niezmierzonych, mając zawsze przed sobą owe góry niebieskie, zarysowujące wspaniale na niebie swoje olbrzymie, śnieżne wyżyny. Cztery dni, pięć — tydzień upłynął. Siły jego zmniejszały się z każdą chwilą, z nóg poranionych krew się sączyła. Nareszcie pewnego wieczora, o zachodzie słońca, powiedziano mu: — Tukuman o pięć mil się znajduje. — Wydał okrzyk radości i przyśpieszył kroku, jak gdyby odrazu wszystkie stracone siły mu powróciły. Ale złudzenie to trwało krótko. Nagle uczuł takie osłabienie, że nie mogąc się utrzymać na nogach, padł na ziemię przy drodze, na brzegu rowu. Ale serce biło mu mocno z radości. Niebo, usiane gwiazdami, nigdy mu się nie wydało tak piękném. Leżąc na trawie, patrzył na owe gwiazdy, co tam w górze migotały i płonęły takim jasnym, cudnym blaskiem, i myślał sobie, że może i jego matka patrzy na nie w téj chwili, i mówił:
— O, moja mamo, gdzieś ty? co ty robisz teraz? Czy myślisz o twoim synku, o twoim Marku, który już tak blizko?
Biedny Marek! Gdyby on mógł widziéć, w jakim stanie znajdowała się jego matka w téj chwili, zrobiłby nadludzki wysiłek, aby iść daléj, aby przybyć do niéj choć o parę godzin wcześniéj. Była chorą obłożnie, leżała w pokoju na dole, w ładnym pałacyku, w którym mieszkała rodzina Mequinez. Jéj państwo, całém sercem przywiązani do wiernéj, poczciwéj sługi, otaczali ją w chorobie opieką i troskliwością. Biedna kobieta już wówczas zaczęła zapadać na zdrowiu, gdy inżenier Mequinez został zmuszony wyjechać niespodzianie z Buenos-Aires, i od tego czasu, pomimo dobrego powietrza w Kordowie, nie mogła się jakoś poprawić. Następnie, ta okoliczność, iż przestała odbierać odpowiedzi na swoje listy, zarówno od męża, jak i od krewnego, przeczucie jakiegoś wielkiego nieszczęścia, ciągły niepokój, w jakim od chwili ostatniego listu żyła, — niepewność, czy ma jechać, czy zostać, czekając z dnia na dzień jakiéjś strasznéj wieści — wszystko to niezmiernie pogorszyło jej zdrowie. W ostatku rozwinęła się niebezpieczna choroba: kiła brzuchowa z zaciśnieniem kiszki. Od dni piętnastu nie wstawała już z łóżka. Dla uratowania jéj życia była konieczną operacya chirurgiczna. I właśnie w owéj chwili, gdy jéj Marek ją przyzywał, obok łóżka jéj stali pan i pani Mequinez, przekładając jéj łagodnie, iż operacya jest niezbędną, i prosząc ją, aby się na nią zgodziła, a ona, płacząc, odmawiała stanowczo. Już na tydzień przedtém najlepszy lekarz-chirurg z Tukumanu przyjeżdżał nadaremnie.
— Nie, drodzy państwo — mówiła biedna kobieta, — nie warto tego próbować; już nie mam sił tyle, abym operacyę przeniosła... umarłabym pod nożem chirurga. Lepiéj więc niech umrę spokojnie. Już teraz nie dbam o życie. Wszystko dla mnie skończone. Lepiéj, abym umarła przed tém, nim się dowiem, jakie nieszczęście moją rodzinę spotkało.
A jéj państwo, pomimo to, nie przestawali jéj pocieszać i dodawać odwagi; mówili jéj, że na listy ostatnie, wysłane prosto do Genui, pewnie w krótkim czasie odbierze pomyślną odpowiedź; prosili ją, aby dla miłości swych dzieci zgodziła się na operacyę, póki czas jeszcze po temu. Ale ta myśl o dzieciach tylko wzmagała jéj smutek, niepokój i owo przygnębienie, które nią już oddawna owładło. Na takie słowa wybuchała płaczem.
— O, moje dzieci! moje wy biedne dzieci! — wołała, załamując ręce — może już was niéma na świecie! Ach, lepiéj, abym i ja umarła. Dziękuję wam, dobrzy państwo, dziękuję z całego serca. Ale lepiéj, żebym umarła. Przecież i z operacyą, jestem tego pewna, umarłabym tak samo. Bóg wam zapłać, drodzy państwo, za wasze starania. Ale nie potrzeba, aby pojutrze przyjeżdżał lekarz. Ja chcę umrzéć. Już to widać takie moje przeznaczenie, żebym tu umarła. Już tak postanowiłam.
A oni jeszcze ją pocieszali i powtarzali:
— Nie mówcie tego, dobra kobieto.
I brali ją za ręce i prosili gorąco. Lecz ona wówczas, osłabiona, zamknęła oczy i wpadała w rodzaj uśpienia czy omdlenia, w którém wyglądała jak martwa. Państwo zaś stali jeszcze przez pewien czas u jéj łóżka, patrząc z litością i żalem, przy bladém świetle nocnéj lampki, na tę matkę tak zacną, która, aby wybawić rodzinę od nędzy, żyła od niéj w takiém oddaleniu, w ciężkiéj pracy, i która teraz, nieboga, miała umrzeć na obczyźnie, o sześć tysięcy mil od swego kraju, umrzéć, wycierpiawszy już tyle, ona, ta matka, tak pełna poświęcenia, taka dobra, taka nieszczęśliwa!
Następnego dnia, bardzo rano, z tobołkiem na plecach, pochylony, kulejąc, ale pełen otuchy, wchodził Marek do Tukumanu, jednego z najmłodszych i najbardziéj kwitnących miast rzeczypospolitéj Argentyńskiéj. Zdawało mu się, że widzi Kordowę, Rosario, Buenos-Aires: były to te same ulice proste i niezmiernie długie, te same domki nizkie i białe; ale wszędzie roślinność nowa, wspaniała i bujna; powietrze wonne, światło słoneczne silne nadzwyczajnie, niebo pogodne, przejrzyste, a tak lazurowe, jakiego nigdy nie widział w Italii. Idąc przez ulice, doznał znowu tego gorączkowego wzruszenia, którego doświadczył w Buenos-Aires; patrzył na okna i drzwi wszystkich domów; patrzył na wszystkie przechodzące kobiety, w nadziei pełnéj niepokoju, zobaczenia swéj matki; radby był pytać każdego, a nie śmiał zatrzymać nikogo. Wszyscy ci, co stali we drzwiach swych sklepów lub domostw, oglądali się za tym biednym chłopczyną, tak obdartym i zakurzonym, który musiał gdzieś z bardzo daleka przybywać. A on szukał wśród ludzi jakiejś twarzy, któraby w nim zaufanie budziła, aby zwrócić się do niéj z zapytaniem o to, co w téj chwili całą jego duszę napełniało nieopisaną błogością i strachem bez granic, — gdy naraz oczy jego padły na pewien szyld sklepowy, na którym wyczytał włoskie nazwisko. W sklepie było troje ludzi — mężczyzna w okularach i dwie kobiety. Marek zbliżył się zwolna do drzwi i, zdobywając się na odwagę, dość spokojnie zapytał:
— Czy nie mógłbym się od pana dowiedzieć, gdzie mieszka rodzina pana Mequineza?
Inżeniera Mequineza — dodał cichym głosem.
— Państwa Mequinez niema w Tukumanie — powiedział kupiec.
Okrzyk rozpaczliwéj boleści, jakby osoby przeszytéj sztyletem, rozległ się na te słowa.
Kupiec i obie sklepowe zerwali się z miejsca, nadbiegło kilku sąsiadów.
— Co to? Chłopcze, co tobie? — zawołał kupiec, wciągając Marka do sklepu i sadzając go na krześle; — niéma czego rozpaczać... cóż u licha! Państwa Mequinez tu niéma, ale są niedaleko, o kilka godzin drogi od Tukumanu!
— Gdzie? gdzie? — krzyknął chłopak, zrywając się, jakby zmartwychpowstały.
— O piętnaście mil ztąd — mówił daléj kupiec, — na brzegu rzeki Saladillo, w miejscowości, gdzie się buduje wielka cukrownia; tam, wśród innych budowli, jest téż dom pana Mequinez; wszyscy to wiedzą. W parę godzin tam zajdziesz.
— Ja tam byłem przed miesiącem — powiedział jakiś młody wyrobnik, który był nadszedł, krzyk usłyszawszy.
Marek popatrzył nań szeroko rozwartemi oczami i spytał szybko, zbladłszy jak chusta:
— Czyście widzieli służącą Mequinezów, Włoszkę?
— Genuenkę? Widziałem.
Marek wybuchnął łkaniem, w którém płacz i śmiech się mięszały.
Potém gorączkowo, prędko, powziąwszy nagłe postanowienie, zawołał:
— Którędy iść trzeba? powiedzcie mi zaraz, drogę mi ukażcie!
— Ależ to blizko dzień drogi na piechotę — ozwali się razem wszyscy obecni; — tyś zmęczony, musisz wypocząć; pójdziesz jutro rano.
— Niepodobna! niepodobna! — odrzekł chłopiec. — Tylko powiedzcie mi, którędy się idzie, proszę, bardzo proszę; nie czekam ani chwili, idę zaraz, choćbym miał skonać w drodze!
Widząc, że się nie da odwieść od swego zamiaru, nie nastawano już więcéj.
— Niech cię Bóg prowadzi! — powiedzieli mu. — A przez las idąc, dobrze na drogę uważaj. Szczęśliwéj drogi, Italiano!
Pewien poczciwiec wyprowadził go za miasto, opowiedział mu drogę, udzielił mu kilka rad, i pożegnawszy go, stanął, patrząc w ślad za nim. Po paru minutach chłopiec kulejący, ze swym tobołkiem na plecach, znikł mu z oczu za gęstemi drzewami, rosnącemi po obu stronach drogi.
Noc była straszną dla biednéj matki Marka. Cierpiała tak okropne boleści, iż wyrywały jej one jęki rozdzierające i wprawiały chwilami w obłęd gorączkowy. Kobieta, która jéj doglądała, traciła głowę. Pani Mequinez nadbiegała od czasu do czasu, pełna przestrachu. Wszyscy zaczęli się obawiać, że gdyby się teraz biedna kobieta i zgodziła nawet na operacyę, to lekarz, który miał nazajutrz zrana przyjechać, jużby przybył zapóźno. Jednak w chwilach, gdy odzyskiwała przytomność, łatwo było poznać, iż największą dla niéj męczarnią nie są boleści ciała, lecz myśl o swojéj dalekiéj rodzinie. Wychudzona, blada, ze zmienioną twarzą, chwytała się rękami za głowę z niewymowną rozpaczą i wołała:
— Boże mój! Boże! Umrzéć tak daleko, umrzéć, nie zobaczywszy ich przed śmiercią! O, moje biedne dzieci! Bez matki zostaną dzieci moje, krew moja! bez matki zostaną! I mój biedny Marek, taki jeszcze mały, a taki poczciwy i dobry! Wy nie wiecie, jaki to złoty chłopczyna! Ach, pani, droga pani, gdybyś ty wiedziała! Nie mogłam go oderwać od szyi, kiedy odjeżdżałam, tak płakał, tak płakał!... Jakby wiedział biedaczek, że już mamy nie zobaczy. Biedny Marek, biedny mój syneczek! Myślałam wówczas, że mi serce pęknie! Ach, gdybym była wtedy umarła! gdybym tam padła bez ducha! Bez matki, biedne dziecko, on, co mnie tak kochał, dla którego byłam jeszcze tak potrzebna... bez matki, w nędzy, będzie musiał iść na żebraninę, on, Marek, mój Marek... będzie rękę wyciągał z głodu, z głodu, niebożę! O! Boże wielki! Nie! Nie chcę umierać! Lekarza! lekarza! Zawołajcie go zaraz! Niech przybywa, niech mnie kraje, niech mi szarpie wnętrzności, ale życie niech mi ocali. Wszystko zniosę, wszystko wytrzymam. Ja chcę wyzdrowieć, chcę żyć, jechać, wracać, uciekać, jutro, zaraz! Lekarza! Pomocy! Pomocy!
I otaczające ją kobiety chwytały ją za ręce, trzymały, prosiły i uspokajały ją powoli, mówiąc o Bogu i nadziei. Wówczas ona wpadała w niemoc śmiertelną, płakała, z rękami w siwych włosach, jęczała jak dziecko, przeciągle, żałośnie, powtarzając zcicha od czasu do czasu:
— O, moja Genua! O, mój domku! Całe to morze!... O, Marku mój, Marku! Biedny mój synku! Gdzie ty teraz, drogie dziecko moje!
Była północ; a jéj biedny Marek, po spędzeniu kilku godzin na brzegu rowu przy drodze, osłabiony, ledwie się wlokąc od znużenia, szedł wówczas przez las rozległy, wśród drzew olbrzymich, istnych potworów roślinnego świata, o pniach ogromnych, podobnych do filarów katedry, które w górze, gdzieś wysoko, wysoko, splatały swe niezmierne konary o liściach posrebrzanych księżycowém światłem.
Niewyraźnie w tym półcieniu spostrzegał on tysiące pniów najrozmaitszych kształtów, prostych, pochyłych, pokrzywionych, splecionych z sobą dziwacznie, jakby grożąc sobie, lub walcząc, wziąwszy się za bary; niektóre, obalone na ziemię, jak wieże, co runęły odrazu, i pokryte roślinnością gęstą, bujną, splątaną, która zdawała się być tłumem rozwścieczonym, co walczył o ich posiadanie, piędź po piędzi, zażarcie; inne, zebrane w duże gromady, proste, wysmukłe i skupione jak wiązki dzid tytanicznych, których ostrze obłoków dosięga; ogrom wspaniały, chaos cudowny kształtów olbrzymich, jeden z najbardziéj potężnych, groźnych i majestatycznych obrazów, na jakie świat roślinny zdobyć się może. Chwilami ogarniało go wielkie zdumienie. Ale natychmiast dusza jego znowu się zwracała do matki, wyrywając się do niéj. A tak był zmęczony, iż ledwie wlókł pokrwawione swe nogi; i szedł tak nieborak sam jeden wśród téj puszczy niezmiernéj, gdzie tylko zrzadka, w dalekich od siebie odstępach, natrafiał na małe ludzkie sadyby, które u stóp tych drzew wyglądały jak mrowiska, i widział bawoły uśpione przy drodze; był zmęczony, ale tego nie czuł; był sam, a nie doznawał strachu. Wielkość lasu podnosiła jego ducha; blizkość matki napełniała go siłą i odwagą dorosłego człowieka; wspomnienia oceanu, niepokojów, trwogi i strachu, zwalczonych udręczeń, przebytych niezmiernych trudów, żelaznéj wytrwałości swojéj, kazały mu dumnie czoło podnosić; a cała jego mężna i szlachetna krew genueńska napływała mu do serca gorącą falą — czuł się zadowolonym z siebie, odważnym, szczęśliwym, I dziwna zmiana zaszła w nim w téj chwili: oto podczas gdy dotąd w jego pamięci obraz matki zarysowywał się nieco przyćmiony i niewyraźny wskutek dwóch lat oddalenia od niéj, naraz ten drogi obraz dziwnie jasno stanął mu przed oczami. Znowu ją widział tak wyraźnie, jakby z nią się wczoraj pożegnał; widział ją blizko, tuż przed sobą, i wyraz jéj oczu, i ust, i właściwe jéj postawy, i wszystkie jéj ruchy i odbicia jéj różnych myśli na twarzy. I podniecony temi wspomnieniami przyśpieszał kroku, a miłość i rozczulenie niewymowne, bez granic, napełniało mu serce i łzy spokojne a słodkie spływały mu po policzkach.
Idąc naprzód, w ciemnościach, mówił do niéj, powtarzał słowa, które miał wkrótce do jéj ucha wyszeptać: „Jestem tu, droga mamo, przyszedłem do ciebie, nigdy się już nie rozstaniem; razem wrócimy do domu i na okręcie będę zawsze przy tobie, przytulony do ciebie, i nikt mnie już nigdy nie oderwie od ciebie, nikt, nigdy, póki twego życia.” I nie spostrzegał tymczasem, jak na wierzchołkach olbrzymich drzew srebrzyste światło księżyca konało zwolna w białych blaskach jutrzenki.
O ósméj, tego rana, lekarz z Tukumanu, młody Argentyńczyk, był już przy łóżku choréj w towarzystwie felczera i próbował po raz ostatni namówić ją na operacyę, a za nim powtarzali najgorętsze nalegania i prośby inżenier Mequinez i jego żona. Ale wszystko to było napróżno. Chora, czując się tak wyczerpaną na siłach, nie wierzyła już w skuteczność operacyi; była najpewniejszą, iż albo umrze pod nożem, albo też tylko parę godzin po operacyi żyć będzie, wycierpiawszy niepotrzebnie przed śmiercią jeszcze okropniejsze boleści, niż te, które ją zabić miały same przez się, skutkiem jéj choroby. Lekarz jednak powtarzał:
— Ależ operacya jest pewną, ależ wasze życie będzie uratowane, byleście tylko chcieli się zdobyć na trochę odwagi! Zważcież tylko, moja dobra kobieto, że śmierć wasza nieunikniona, jeżeli na operacyę nie zezwolicie.
Słowa te wszakże żadnego nie odnosiły skutku.
— Nie — odpowiadała kobieta słabym głosem; — mam jeszcze dość odwagi, by umrzéć, ale nie mam już jéj do znoszenia męczarni, które się nie przydadzą na nic. Dziękuję panu, dziękuję! Już to takie moje przeznaczenie. Pozwólcie mi umrzéć spokojnie.
Lekarz, straciwszy nadzieję przekonania jéj, umilkł. Nikt się już nie odezwał. Wówczas chora, patrząc na panią, głosem słabym zwróciła do niéj swoją prośbę ostatnią.
— Dobra, kochana pani — powiedziała z wielkim wysiłkiem, łkając pocichu, — niech pani poszle te trochę pieniędzy, które mam u pani, i moje rzeczy mojéj rodzinie przez pana konsula. Mam nadzieję, że wszyscy żyją. Serce jakoś mi dobrze o nich wróży w téj ostatniéj chwili. Napisz pani, bądź łaskawa, że... że zawsze o nich myślałam, że ciągle dla nich pracowałam... dla moich dzieci... i że moją jedyną boleścią było, iż nie mogłam ich widziéć przed śmiercią... ale że umarłam z odwagą... ze spokojem... błogosławiąc je, moje dziatki; i że mężowi pożegnanie przesyłam... i memu starszemu synowi... i najmłodszemu, memu biednemu Markowi... i że o nim, o tym nieboraku, do ostatniej chwili myślałam.
I podnosząc się nagle na posłaniu, w gorączkowém podnieceniu, zawołała głośno, składając ręce:
— O, mój Marku! O, mój synku! Życie moje, duszo ty moja!...
I powiodła oczami łez pełnemi wkoło, szukając swojéj pani, aby jéj coś jeszcze powiedziéć; ale pani już nie było: wywołano ją ukradkiem z pokoju. Obejrzała się za panem Mequinezem znikł również. Przy niéj zostały tylko dwie posługaczki i felczer, przybyły z lekarzem. W przyległym pokoju dał się słyszéć odgłos przyśpieszonych kroków, gwar żywych, przyciszonych głosów i wykrzykniki tłumione. Chora utkwiła swe zamglone oczy we drzwiach, wyczekując. Po kilku minutach zjawił się lekarz, z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, potém jéj państwo oboje, zmienieni i poruszeni. Wszyscy troje popatrzyli na nią jakoś niezwyczajnie i zamienili z sobą parę słów pocichu. Zdało jéj się, iż lekarz powiedział:
— Lepiéj zaraz.
Chora nie rozumiała, co to wszystko znaczy.
— Józefo — powiedziała do niéj pani głosem drżącym, — mam ci zwiastować dobrą nowinę. Przygotuj się do usłyszenia czegoś wesołego.
Chora popatrzyła na nią uważnie.
— Nowina ta — mówiła pani, coraz bardziéj wzruszona, — sprawi ci wielką, niezmierną radość.
Chora szeroko rozwarła oczy.
— Przygotuj się — ciągnęła daléj pani — do zobaczenia kogoś... kogoś takiego, którego bardzo kochasz.
Kobieta silnym ruchem podniosła głowę i zaczęła na przemiany patrzeć to na panią, to na drzwi błyszczącemi oczami.
— Jest to osoba — dodała jeszcze pani, pobladłszy, — przybyła teraz, przed chwilą... niespodzianie.
— Kto to? — zawołała kobieta dziwnym, stłumionym głosem, jakby przestraszona.
W chwilę późniéj wydała głośny okrzyk, podnosząc się gwałtownie na posłaniu, i pozostała tak siedząca, nieruchoma, z szeroko otwartemi oczami, z rękami na skroniach, jakby wobec nadziemskiego zjawiska.
Na progu stał Marek, obdarty i zakurzony. Lekarz trzymał go silnie za rękę. Chora krzyknęła trzy razy:
— Boże mój! Boże mój! Boże mój!
Marek rzucił się naprzód, ona wyciągnęła ku niemu wychudzone ramiona i, przyciskając go do piersi, wybuchła śmiechem gwałtownym, przerywanym łkaniami bez łez, który całém jej ciałem wstrząsał. Wreszcie osłabiona opadła na poduszki.
Ale trwało to chwilkę; znów się podniosła, i tuląc syna w ramiona i pokrywając jego głowę pocałunkami, zawołała:
— Jakim sposobem tu jesteś? Czemu? Kto cię przywiózł? Więc to ty? Jakżeś urósł! Czyś ty sam? Czyś nie chory? To ty, Marku mój, Marku! To nie sen! Mój Boże! Mówże mi, mów!
Potém, niespodzianie głos zmieniając, rzekła:
— Nie, nic nie mów, czekaj!
I zwracając się do lekarza, powiedziała szybko:
— Prędko, zaraz, panie lekarzu. Jam gotowa. Chcę wyzdrowieć. Nie trać pan ani chwili. Wyprowadźcie ztąd Marka, aby nie słyszał... Marku, mój drogi, to nic, bagatelka... Potém mi opowiesz. Jeszcze raz mnie pocałuj. Ot, tak! Idź teraz. Jestem gotowa, kochany panie!
Marka gwałtem wyprowadzili z pokoju. Kobiety i oboje państwo wyszli z pośpiechem, pozostał tylko lekarz z felczerem, którzy za wychodzącymi drzwi zamknęli.
Pan Mequinez usiłował odciągnąć chłopca do dalszych pokoi, ale to było niepodobieństwem — Marek nie dał się ruszyć z miejsca; zdawało się, że przyrósł do ziemi.
— Co to jest? — zapytał. — Co się mamie stało? Na co ona chora? Co jéj będą robili?
I wówczas pan Mequinez, pocichu, usiłując ciągle odprowadzić go daléj, powiedział:
— Oto widzisz... słuchaj... zaraz ci wszystko opowiem. Twoja matka chora, trzeba jéj zrobić małą operacyę; wytłumaczę ci zaraz... tylko chodź ze mną.
— Nie — odrzekł chłopiec, upierając się, — tu zostanę. Niech mi pan tu opowie.
Inżenier zaczynał ostrożnie, zdaleka, mówić o chorobie wiernéj sługi, ale tak jakoś dziwnie rozwlekle, usiłując ciągle chłopca ode drzwi odprowadzić; Marek zaczynał się przestraszać i drżeć na całém ciele...
Wtém krzyk przeraźliwy, okropny, jakby krzyk śmiertelnie ranionéj osoby, rozległ się po całym domu.
Chłopiec odpowiedział nań innym rozpaczliwym okrzykiem:
— Mama umarła!
Lekarz ukazał się we drzwiach i rzekł:
— Twoja matka ocalona!
Chłopiec popatrzył na niego przez chwilę, potém rzucił mu się do nóg, wołając:
— Dziękuję! Dziękuję!
Ale lekarz podniósł go, mówiąc:
— Wstań!... Nie mnie dziękuj. To ty, mężny, szlachetny chłopcze, uratowałeś życie swojéj matki!
Marek Genueńczyk jest przedostatnim małym bohaterem z tych, z którymi zapoznajemy się w tym roku — zostaje jeszcze tylko jeden, na miesiąc czerwiec. Egzaminów miesięcznych zostaje tylko dwa, dni lekcyj dwadzieścia sześć, pięć niedziel i sześć czwartków. Już w powietrzu czuć zbliżenie się końca szkolnego roku. Drzewa w ogrodzie, całe w liściach i w kwiecie, rzucają cień gęsty na gimnastyczne przyrządy. Uczniowie już się ubrali po letniemu. Miło teraz patrzéć, przy wyjściu z klasy, jak to wszystko inaczej wygląda, niż poprzednich miesięcy. Włosy, sięgające dawniéj aż prawie na ramiona, teraz ostrzyżone krótko, przy saméj głowie; wszędzie widać obnażone kolana i szyje; kapelusze słomiane rozmaitych kształtów, opasane wstążkami, których długie końce spadają na plecy; koszulki i krawaty barw przeróżnych; cała najmłodsza dzieciarnia przybrana w coś czerwonego lub niebieskiego: to kokardkę, to wypustkę, to wstążeczkę jaskrawą, w które matki postroiły nawet najuboższe, chcąc, aby ładnie wyglądały; a niejedno z nich przybiega do szkoły bez kapelusza, jakby z domu uciekło. Niektórzy chłopcy kładną na lekcyę gimnastyki białe ubranie. Jest pewien chłopczyna u nauczycielki Delkati, cały od stóp do głowy ustrojony czerwono, jak rak ugotowany. Wielu przyodziało marynarskie ubrania. Ale najpiękniéj wygląda nasz murarczuk, który ustroił się w słomkowy kapelusz, a to mu nadaje podobieństwo do świeczki z daszkiem — i gdy z pod niego zrobi tę swoją zwykłą minę, niepodobna się powstrzymać od śmiechu. I Koretti również zamienił swoją czapeczkę z kociéj skóry na starą czapkę z szarego jedwabiu, jakich zwykle używają w podróżach koleją. Wotini ma ubranko szkockie, tak eleganckie, iż wygląda w niem jak laleczka sklepowa; Krossi ukazuje pierś obnażoną; Prekossi cały niemal się chowa w szerokiéj, niebieskiéj bluzie kowalskiéj, w którą go ojciec ustroił. A Garoffi? Teraz, kiedy został zmuszony rozstać się z swym płaszczem, pod którym skromnie się ukrywał cały jego handel, odsłoniły się przed okiem wszystkich jego wypchane różnym tandeciarskim towarem kieszenie i sterczą z nich spisy wszelkiego rodzaju loteryj. Obecnie każdy ukazuje to, co ma przy sobie: wachlarze zrobione z arkusza gazety, rurki trzcinowe, strzały do strzelania ptaszków, pęczki zieleniny, małe żuczki złociste, które wyłażą z kieszeni i zwolna wędrują w górę po kurteczkach. Wielu z klas niższych przynoszą pęczki kwiatów dla nauczycielek. I nauczycielki ubrane są w jasne letnie suknie, wszystkie, oprócz „mniszeczki,” która nie zmieniła swego czarnego stroju; i nauczycielka o czerwoném piórku, która ma również to samo piórko czerwone i kokardę z czerwonych wstążek u szyi, wygniecioną przez łapki jéj uczniów, którzy zmuszają ją zawsze do biegania i śmiechu. Jest to pora wisien, motyli, muzyki w alejach i przechadzek zamiejskich. Wielu uczniów z czwartéj klasy rozpoczęło już kąpać się w Po; wszyscy myślą o wakacyach; codzień wychodzimy ze szkoły bardziéj niecierpliwi i weselsi, niż dnia uprzedniego. Tylko przykro mi się robi, gdy spojrzę na Garrona w żałobie i na moją biedną nauczycielkę z pierwszéj klasy, która coraz bardziéj jest bladą i zmienioną i kaszle coraz mocniéj. Chodzi teraz przygarbiona, nieboga, i kłania mi się tak jakoś smutnie!
Zaczynasz rozumiéć poezyę szkoły, Henryku; ale szkołę na teraz widzisz tylko wewnątrz; wyda ci się ona jeszcze o wiele piękniejszą, jeszcze bardziéj pełną poezyi, po latach trzydziestu, kiedy do niéj przyprowadzisz swych synów i będziesz ją widział z zewnątrz, jak ja dzisiaj. Czekając na wyjście uczniów, ja przechadzam się po cichych ulicach, dokoła gmachu szkolnego, i ucha nadstawiam, zbliżając się do okien na dole, zasłoniętych firankami. Z jednego okna dochodzi mnie głos nauczycielki, która mówi: „Ach! cóż to za t! Nieładnie, moje dziecko! I cóżby na to twój ojciec powiedział?“ W oknie sąsiedniém słychać gruby głos nauczyciela, który dyktuje: „Kupił pięćdziesiąt metrów tkaniny wełnianéj po cztery liry i pięćdziesiąt centesimów za metr... odprzedał...“ Nieco daléj nauczycielka o czerwoném piórku czyta: „Wówczas Piotr Mikka z zapalonym lontem...“ Z klasy sąsiedniéj słychać jakby szczebiotanie stu ptasząt — to znaczy, że nauczyciel wyszedł na chwilę. Idę naprzód i na rogu, zaraz przy pierwszém oknie, dochodzi mnie płacz jakiegoś ucznia, oraz głos nauczycielki, która napomina go, czy też pociesza. Z innych okien dolatują do moich uszu wierszyki, imiona wielkich i zacnych ludzi, urywki zdań, które zalecają cnotę, miłość, męztwo. Potém nastają chwile ciszy, tak, iż rzecby można, że gmach cały pusty, i zdaje się niepodobieństwem, aby w nim, tam w środku, było sześciuset chłopców; potem dają się słyszeć wybuchy hałaśliwéj wesołości, wywołane przez żart jakiegoś nauczyciela w dobrem usposobieniu. A ludzie przechodzący ulicą zatrzymują się, aby słuchać, i wszyscy obdarzają przychylném spojrzeniem ten gmach, który mieści w sobie tyle młodości i tyle nadziei. Potém słychać naraz głuchy hałas, zamykanie głośne tek i książek, suwanie nogami, gwar, szerzący się z klasy do klasy i z dołu na górę, jak przy rozchodzeniu się niespodzianéj dobréj nowiny: to woźny chodzi z oznajmieniem, że lekcye skończone. I na ten hałas tłum kobiet, mężczyzn, młodych dziewcząt, staruszek, wyrostków, ciśnie się do drzwi po obu stronach, czekając na synów, braci, wnuków; podczas gdy z klas wypadają całą falą do wielkiéj sieni chłopcy mali, aby nakładać paltociki i czapki, robiąc z nich przy téj sposobności na podłodze chaos nieopisany, ciskając je na wszystkie strony, skacząc, i uwijając się i goniąc się wzajemnie, nim wreszcie woźny w to się nie wda i nie zrobi porządku. I nareszcie wychodzą w długich szeregach, stukając nogami. I wówczas z ust rodziców i krewnych zaczyna się sypać cały grad zapytań: „Umiałeś lekcye? Wypracowanie masz? Jakże lekcye na jutro? Kiedy miesięczny egzamin?“ I nawet takie biedne mamy, które nie umieją czytać, otwierają kajety, oglądają zadania rachunkowe, pytają o stopnie. „Tylko osiem? Dziewięć z pochwalą? Dziewięć za lekcye?“ I cieszą się, i niepokoją, i zapytują nauczycieli i mówią o programie egzaminów. Jakże to wszystko jest piękne, jak wielkie i jakaż to olbrzymia obietnica dla świata!
Nie mogłem lepiéj zakończyć ślicznego miesiąca maja, niż pod wrażeniem takiém, jakiego dziś rano doznałem. Było tak: Zadzwoniono w przedpokoju, biegniemy wszyscy. Słyszę głos mego ojca, który mówi ze zdziwieniem:
— Kogo ja widzę! toście wy, Grzegorzu?
Był to Grzegorz, nasz ogrodnik z Chieri, który obecnie ma rodzinę w Condove i który przybył właśnie przed chwilą z Genui, wylądowawszy tam na dzień przedtém po powrocie z Grecyi, gdzie przebył trzy lata, pracując na kolejach żelaznych. Miał spory tłomok w ręku. Trochę postarzał, ale twarz rumiana jak dawniéj i zawsze tak samo wesoły i dobroduszny.
Mój ojciec chciał, aby wstąpił do nas, ale on grzecznie podziękował i zaraz zapytał, przybierając poważny wyraz twarzy:
— Co tam słychać z moją rodziną? Czy zdrowa Julia?
— Zdrowa, zdrowa; widzieliśmy ją przed paru dniami — odpowiedziała moja matka.
Grzegorz odetchnął całą piersią:.
— Ach! chwała Bogu! Nie miałem odwagi zjawić się w zakładzie głuchoniemych, przed zapytaniem szanownej pani o to, co tam słychać. Otóż, jeżeli państwo pozwolą, pozostawię tu mój tobołek i polecę do niéj. Trzy lata jéj nie widziałem biedaczki! Trzy lata nie widziałem nikogo z moich!
Ojciec powiedział mi;
— Idź z nim.
— Jeszcze słówko, przepraszam — powiedział ogrodnik już na schodach.
Ale mój ojciec mu przerwał:
— A interesa, jakże tam z niemi?
— Dobrze, dziękuję — odrzekł, — wcale dobrze, z łaski Boga. Uciułało się trochę grosza. Ale chciałem zapytać, jakże tam idzie nauka mojéj głuchonieméj? Niech mi państwo powiedzą. Zostawiłem ją niebogę bardziéj do bydlątka, niż do ludzkiéj istoty podobną. Ja bo, co prawda, mało tam wierzę w te instytuty. Czy nauczyła się rozmawiać na migi? Moja żona to mi nawet pisała: „Uczy się mówić, robi postępy.“ Ale powiadam tak: na co się przyda, że ona tam uczy się téj swojéj jakiejś mowy, skoro ja nie umiem robić tych znaków, co to potrzebne do porozumienia się z nią? Jakże będziem my się z nią porozumiewać? Głuchoniemi to się z sobą tak rozmówią, ale to tylko dobre dla nich, gdy się takie biedactwo razem zbierze. Nam z tego nic. Więc cóż tam, proszę państwa, jak to tam jest?
Mój ojciec się uśmiechnął i odrzekł:
— Ja wam nic nie powiem; zobaczycie sami. Idźcie, idźcie; nie odbierajcie już ani minuty więcej waszéj Julii, co was nie widziała od tak dawna.
Wyszliśmy; Instytut był niedaleko. W drodze, idąc wielkiemi krokami, ogrodnik mówił do mnie, posmutniawszy:
— O, biedna moja Julia! Urodzić się z takiém nieszczęściem! Kiedy sobie pomyślę, że ani razu nie powiedziała mi ojcze, że ani razu nie słyszała, jakem jéj mówił córko, że nie doszło do niéj nigdy żadne słówko, że sama nigdy słówka nie wyrzekła! To jeszcze łaska Boska, iż się znalazł miłosierny pan, który na swój koszt oddał ją do zakładu. Ale przed ukończeniem ośmiu lat nie mogli jéj tam przyjąć. Już trzy lata minęło, jak niéma jéj w domu. Będzie miała teraz rok jedenasty. Wyrosła, niech mi panicz powie, bardzo wyrosła? A czy wesoła?
— Zaraz zobaczycie sami — odpowiedziałem, przyśpieszając kroku.
— Ale gdzież ten zakład? — zapytał. — Moja żona umieściła ją tam, gdym już był za granicą.
Zdaje mi się, że to tu blizko gdzieś być powinno.
Właśnie stanęliśmy przed Instytutem. Weszliśmy natychmiast do sali poczekalnéj. Na nasze spotkanie wyszedł jeden ze stróżów.
— Jestem ojcem Julii Voggi — powiedział ogrodnik; — chciałbym się widziéć z moją córką zaraz, zaraz.
— Dzieci są w ogrodzie na przechadzce — odrzekł stróż; — pójdę zawiadomić nauczycielkę.
I wyszedł.
Ogrodnik nie mógł już ani mówić, ani ustać spokojnie na miejscu; patrzył na obrazy na ścianach, ale z pewnością nic nie widział. Drzwi się otwarły; weszła nauczycielka, czarno ubrana, prowadząc dziewczynkę za rękę.
Ojciec i córka patrzyli na siebie przez chwilę, potém z okrzykiem padli sobie w objęcia. Dziewczynka była ubrana w płócienko w białe i różowe paski i w popielaty fartuszek. Jest wyższą ode mnie. Płakała, przytulona do ojca, obejmując obiema rękami jego szyję. Ojciec wyzwolił się z jéj objęć, cofnął o parę kroków i zaczął się jéj przyglądać od stóp do głowy, ze łzami w oczach, zdyszany, jakby przebiegł wielki kawał drogi — i zawołał:
— Ach! jakże wyrosła! Jak wyładniała! O, moja biedna, moja droga Julia! Biedna ty moja niemowa! To pani jest nauczycielką? Niech jéj pani zechce kazać, aby mi swoje znaki pokazała, na migi, coś przecie zrozumiem, a potém, pomału, i sam się nauczę. Każ jéj, droga pani, niech mi co powie na migi.
Nauczycielka uśmiechnęła się i, nie podnosząc głosu, powiedziała do dziewczynki:
— Kto jest ten człowiek, co przyszedł do ciebie?
A dziewczynka głosem grubym, przykrym, dziwnym, jakimby mógł mówić dziki człowiek, po raz pierwszy przemawiający w naszym języku, ale wymawiając wyraźnie, dobitnie, odrzekła z uśmiechem:
— To mój oj-ciec.
Ogrodnik cofnął się o krok w tył i zawołał jak nieprzytomny:
— Mówi! czy to być może! Ależ to niepodobna! Ależ ty mówisz, dziecko moje, ty mówisz? Powiedz mi; mówisz naprawdę?
I znowu porwał ją w objęcia i pocałował w czoło trzy razy.
— Więc nie na migi rozmawiasz? Proszę pani, więc to nie zapomocą palców tu one mówią? Jakże to się dzieje? I co to wszystko znaczy?
— Nie, panie Voggi, nie na migi rozmawiają — odpowiedziała nauczycielka. — To była stara metoda. U nas uczą nowym sposobem, metodą ustną. Toście o tém nie wiedzieli?
— Ależ nie wiedziałem! Nic a nic nie wiedziałem! — odrzekł ogrodnik, nie mogąc wyjść z po dziwienia. — Od trzech lat nie byłem w kraju! Pisała mi coś tam żona o tém, ale nic nie zrozumiałem. Już-to moja głowa tyle warta, co kapuściana, widzi pani. O, moje ty dziecko, ty mnie więc rozumiesz? Ty mój głos słyszysz? Córuchno ty moja, odpowiedz: słyszysz mnie? Słyszysz to, co mówię?
— Ależ nie, ależ nie — powiedziała nauczycielka; — ona głosu nie słyszy, bo przecież jest głuchą. Ona tylko poznaje z ruchu ust, jakie są te wyrazy, które pan wymawiasz; oto i wszystko; ale głosu tego, co mówi, nie słyszy, jak nie słyszy również słów, wymawianych przez siebie samą; wymawia je, bośmy ich ją nauczyły, głoska po głosce, pokazując, jak musi składać usta i poruszać językiem, jak wysiłek robić piersiami i gardłem, aby głos wydać.
Ogrodnik nie zrozumiał i stał z szeroko otwartemi ustami. Jeszcze nie wierzył.
— Powiedz mi, Julio — zapytał córkę, mówiąc jéj do ucha, — czyś ty zadowolona z tego, że twój tatko wrócił?
I podniósł twarz, czekając na odpowiedź.
Dziewczynka popatrzyła na niego w zamyśleniu i nic nie odrzekła.
Ojciec się zafrasował.
Nauczycielka zaśmiała się. Następnie powiedziała:
— Nie odpowiada, bo nie widziała ruchu ust waszych: mówiliście do niéj na ucho. Proszę teraz pytanie powtórzyć, z twarzą zwróconą ku jéj twarzy, tak, aby dobrze usta widziéć mogła.
Ojciec stanąwszy przed nią i prosto w twarz jéj patrząc, powtórzył:
— Czyś ty bardzo zadowolona z tego, że twój tatko wrócił, że już nie odjedzie nigdzie?
Dziewczynka, która uważnie patrzyła mu na usta, odrzekła zaraz:
— Tak, je-stem za-do-wo-lo-na, że po-wró-ci-łeś, że nie od-je-dziesz nigdzie.
Ojciec uścisnął ją z zapałem, a potém spiesznie, aby się lepiéj upewnić, zasypał ją pytaniami.
— Jak się nazywa twoja matka?
— An-to-ni-na.
— Jak się nazywa twoja mała siostrzyczka?
— A-de-la-i-da.
— Jak się nazywa ten zakład?
— Głu-cho-nie-mych.
— Ile to będzie: dwa i dwa?
— Czte-ry.
Podczas gdyśmy myśleli, że się śmieje z radości, on tymczasem zaczął płakać. Ale i to było z radości.
— No, no, i czegóż płaczecie? — powiedziała nauczycielka — to przecie cieszyć się trzeba, a nie płakać. Proszę patrzyć: ot i córka wasza już płacze!... No cóż, zadowoleni jesteście?
Ogrodnik uchwycił obie ręce nauczycielki i dwa czy trzy razy je ucałował, mówiąc:
— Dziękuję, dziękuję, po tysiąc razy dziękuję, kochana, droga pani! I niech pani wybaczy prostakowi, że nie umie swojéj wdzięczności należycie wyrazić!
— Ale nietylko mówi — powiedziała mu nauczycielka, — wasza córka umie również pisać, umie rachować, zna nazwy wszystkich przedmiotów, któremi zwykle się posługujemy i które widzi dokoła siebie. Umie nieco historyi i geografii. Teraz jest w klasie normalnéj. Kiedy przejdzie jeszcze dwie inne klasy, będzie umiała daleko więcéj. Wyszedłszy z zakładu, będzie już mogła zapracować na życie. Mamy już takich głuchoniemych, którzy są w sklepach, usługując kupującym, i pełnią swoje obowiązki tak dobrze jak i inni.
Ogrodnik znowu się zdumiał. Zdawało się, że mu się po raz drugi zamąciło w głowie. Popatrzył na córkę i podrapał się w czoło. Jego twarz miała taki wyraz, jakby jeszcze o coś chciał pytać.
Wówczas nauczycielka zawołała stróża i powiedziała mu:
— Proszę mi zawołać jednę z dziewczynek z przygotowawczéj klasy.
Stróż wrócił po chwili z dziewczynką głuchoniemą lat ośmiu czy dziewięciu, która zaledwie od kilku dni była w zakładzie.
— Oto jest — rzekła nauczycielka — jedna z tych, którym wykładamy same początki naszéj metody. Tak się to robi. Chcę, aby mi powiedziała e. Niech pan uważa.
Nauczycielka otworzyła usta, jak się je zawsze otwiera, aby wymówić głoskę e, i na migi pokazała dziewczynce, aby i ona otworzyła usta tak samo. Dziewczynka usłuchała. Wówczas nauczycielka dała jéj znak, aby wydobyła głos. Ta wydała głos, ale zamiast e powiedziała o.
— Nie — rzekła nauczycielka, — to nie tak.
I wziąwszy obie ręce dziewczynki, położyła z nich jednę, otwartą, na gardle, a drugą na piersiach i powtórzyła e. Dziewczynka, czując pod rękami ruch gardła i piersi nauczycielki, otworzyła usta jak przedtém i wymówiła doskonale e. W taki sam sposób nauczycielka kazała jéj powiedziéć c i d, trzymając ciągle obie małe rączki na swojém gardle i piersiach.
— A teraz zrozumieliście, mój dobry człowieku? — spytała.
Ogrodnik zrozumiał; ale zdawało się, iż więcéj się zdziwił, niż zrozumiał.
— I w taki sposób uczą mówić? — zapytał po chwili rozmyślania, patrząc na nauczycielkę. — Macie panie dość cierpliwości, aby w ten sposób uczyć mówienia, tak powoli, i to wszystkie głuchonieme, ile ich tu jest? każdą zosobna, i to przez rok cały? przez całe lata?... Ależ na to trzeba być świętym! Trzeba być aniołami z nieba! Ależ na świecie niema dla was dość godnéj nagrody, dusze wy święte! I cóż ja potrafię powiedziéć?... Ach! jeszcze mi pozwól pani pozostać trochę z tą moją córką kochaną. Zostawcie mi ją, mnie jednemu, choć na pięć minut.
I odciągnąwszy ją na stronę i posadziwszy przed sobą, zaczął ją znowu pytać, a ona odpowiadała, — on zaś śmiał się, z oczami łez pełnemi, uderzając się pięściami po kolanach, i brał córkę za ręce i patrzył na nią, nie posiadając się z radości, gdy mówiła, jakby to był jakiś głos pochodzący z nieba; potém zapytał nauczycielki:
— A czy wolnoby mi było podziękować panu dyrektorowi?
— Pana dyrektora niéma — odrzekła nauczycielka. — Ale jest tu ktoś inny, komu powinnibyście podziękować. Tu u nas każda mała dziewczynka oddaną bywa pod opiekę starszéj towarzyszki, która jest dla niéj jakby siostrą lub matką. Pana córeczka ma za opiekunkę głuchoniemą dziewczynę lat siedemnastu, córkę piekarza, która jest dobra i bardzo ją kocha, od dwóch lat przychodzi pomagać jéj, gdy się ubiera co rana, czesze ją, uczy ją szyć, naprawia jéj bieliznę, rzeczy jéj składa, dotrzymuje jéj towarzystwa. Julio, jak się nazywa twoja przybrana mama tu w zakładzie?
Dziewczynka uśmiechnęła się i odrzekła:
— Ka-ta-rzy-na Gior-da-no. — Potém powiedziała do ojca: — Bar-dzo, bar-dzo do-bra.
Stróż, który był wyszedł na znak dany mu przez nauczycielkę, powrócił niemal zaraz z głuchoniemą o jasnych włosach, silnie zbudowaną, z twarzą wesołą, która również była ubrana w płócienkową suknię w paski i szary fartuszek; dziewczyna zatrzymała się w progu i zarumieniła się; potém, śmiejąc się, spuściła głowę. Wzrost i kształty miała kobiety dorosłéj, a wyglądała jak dziewczynka.
Córka Grzegorza natychmiast pobiegła na jéj spotkanie, wzięła ją za rękę jak dziecko i przyprowadziła przed ojca, mówiąc swoim grubym głosem:
— Ka-ta-rzy-na Gior-da-no.
— A! ta dobra dziewczyna! — zawołał ojciec i rękę wyciągnął, aby ją pogłaskać, lecz cofnął ją zaraz i powtórzył: — A! ta dobra dziewczyna; niech ją Bóg błogosławi; niech jéj zsyła wszelkie pomyślności, żeby zawsze była szczęśliwą ona i wszyscy jej blizcy, bo warta tego ta zacna dziewczyna za opiekę i miłość dla mojéj biedaczki; ja, uczciwy robotnik, biedny ojciec rodziny, życzę jéj tego z całej duszy!
Dziewczyna duża głaskała małą, ciągle mając twarz spuszczoną i uśmiechniętą, a ogrodnik nie przestawał patrzyć na nią jak w obraz.
— Dziś możecie zabrać z sobą waszą córkę — powiedziała nauczycielka.
— O, i jakżebym jéj nie zabrał! — odpowiedział ogrodnik. — Powiozę ją do Condove, jutro rano odwiozę nazad sam. Jakżebym mógł jéj nie zabrać, skoro wolno!
Dziewczynka pobiegła się ubierać.
— Trzy lata jéj nie widziałem! — mówił tymczasem ogrodnik. — Teraz mówi! Do Condove ją zabieram. Ale najprzód muszę i po Turynie pokręcić się trochę z tą moją głuchoniemą; pójdziemy pod rękę, niech ją wszyscy zobaczą; poprowadzę ją do moich kilku przyjaciół, co tu mieszkają; niech i oni ją usłyszą! Ach! cóż to za dzień radosny! Oto się nazywa pociechą! Tu, rękę podaj zaraz tatce, moja Julio!
Dziewczynka, która tymczasem wróciła w płaszczyku i czepeczku, podała mu rękę.
— I dziękuję wszystkim, wszystkim, z całego serca. Jeszcze raz powrócę podziękować wszystkim!
Chwilę stał, jakby się nad czemś namyślał, potém nagle puścił rękę córki, wrócił nazad, szukając czegoś ręką po kieszeniach, i zawołał jak szalony:
— Oto, jestem wprawdzie ubogi człowiek, ale tu... macie!.. daję dwieście lirów na zakład, dukat nowiuteńki!
I uderzywszy silnie w stół, zostawił na nim złoty pieniądz.
— Nie, nie, mój zacny człowieku — powiedziała nauczycielka wzruszona. — Proszę wziąć nazad pieniądze. Ja przyjąć ich nie mogę. To do mnie nie należy. Kiedy powróci dyrektor, wówczas możecie przyjść. Ale i on nie weźmie, to pewno. Zanadtoście ciężko na nie pracowali, mój poczciwy człowieku. Nie potrzeba, nie potrzeba; i tak równie wam wdzięczni będziemy.
— Nie, ja go zostawiam, niech się co chce dzieje — odrzekł ogrodnik stanowczo; — potém zobaczym.
Ale nauczycielka włożyła mu sama pieniądz do kieszeni, nie dając mu tyle czasu, by się mógł obronić.
I wówczas już nie nastawał, tylko głową pokiwał; a potém, szybko posławszy ręką całusa nauczycielce i głuchonieméj dorosłéj i pochwyciwszy ramię córki, niemal wybiegł z nią za drzwi, mówiąc:
— Chodź, chodź, dziecko moje, biedna moja niemowo, skarbie mój drogi!
A córka zawołała swoim grubym głosem:
— O, jak pię-knie świe-ci słoń-ce!
Dzisiaj żałoba. Wczoraj wieczorem umarł Garibaldi. Wiesz-że, kto on był? To ten, co wyzwolił z pod jarzma Burbonów dziesięć milionów naszych rodaków. Umarł w wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Urodził się w Nizzy, byt synem kapitana okrętu. Mając lat osiem, uratował życie pewnéj kobiecie; mając lat trzynaście, ocalił łódź od zatonięcia, pełną swych towarzyszy; mając lat dwadzieścia siedem, wyciągnął z wody w Marsylii młodzieńca, który tonął; mając lat czterdzieści jeden, ochronił od pożaru statek na oceanie. Przez lat dziesięć walczył w Ameryce za niepodległość obcego narodu, bił się w trzech wojnach przeciwko Austryakom, za wyzwolenie Lombardyi i Trentu, bronił Rzymu przed Francuzami w 1849 r., wyzwolił Palermo i Neapol w 1860 r., walczył powtórnie za Rzym w 1867 r., walczył w 1870 r. z Prusami, w obronie Francyi. Posiadał ogień bohaterstwa i geniusz wojny. Walczył w czterdziestu bitwach, z których trzydzieści siedem wygrał. Kiedy się nie bił, pracował na życie i chronił się na wyspę samotną, aby ziemię uprawiać. Był na przemiany nauczycielem, żeglarzem, robotnikiem, kupcem, żołnierzem, generałem, dyktatorem. Był wielki, skromny, dobry. Kochał wszystkich, opiekował się wszystkimi, nie miał innéj żądzy, prócz pragnienia dobra, nie przyjmował zaszczytów, gardził śmiercią, ubóstwiał Italię. Kiedy wydawał okrzyk wojenny, legiony walecznych zewsząd śpieszyły do niego; panowie porzucali swoje pałace, rzemieślnicy fabryki, młodzieńcy szkoły, aby iść walczyć w słońcu jego chwały. W czasie wojny nosił czerwoną koszulę. Był silny, jasnowłosy, piękny. Na polach bitwy był jak grom, w przywiązaniu jak dziecko, w boleści jak święty. Tysiące Włochów umarło za swój kraj, szczęśliwych, że w chwili skonu widziało go zdaleka, przejeżdżającego jako zwycięzcę; tysiące dałyby się zabić za niego; miliony błogosławiły go i będą błogosławić. Umarł — świat cały po nim płacze. Ty dziś jeszcze tego nie rozumiesz. Ale będziesz czytał o jego czynach walecznych, będziesz przez całe życie o nim słyszał, a w miarę tego, jak będziesz wzrastał, i jego obraz rość będzie przed tobą; kiedy będziesz człowiekiem, on będzie olbrzymem; a kiedy ty już zejdziesz z tego świata, kiedy nawet dzieci twoje oddawna żyć przestaną, jeszcze owe przyszłe pokolenia będą widziały w górze twarz promienną tego obrońcy wolności narodów, otoczoną wieńcem imion swoich zwycięstw, jak gdyby gwiazd kołem, i każdemu Włochowi rozjaśni się czoło i dusza, gdy imię jego wymawiać będzie.
dni, z powodu śmierci Garibaldiego.
Poszliśmy na plac zamkowy, aby widzieć przegląd żołnierzy, którzy defilowali przed generałem komenderującym pośród dwu wielkich skrzydeł zebranego ludu. W miarę tego, jak przeciągali przy odgłosie hejnałów i muzyk wojskowych, mój ojciec wskazał mi na korpusy i na chorągwie. Najprzód przeciągnęli uczniowie Akademii, ci, co będą oficerami inżenieryi i artyleryi — blizko trzystu, ubrani czarno; szli z tą śmiałą, swobodną wytwornością w postawie i ruchach, która może być tylko żołnierzom-studentom właściwa. Po nich przeciągnęła piechota: brygada Aosty, która potykała się pod Goito i pod San Martino, i brygada Bergamo, która walczyła pod Castelfidardo, cztery pułki, oddział za oddziałem, tysiące czerwonych fontazi, które wyglądały jak podwójne a długie nieskończenie równianki z kwiatów plecione, krwawej barwy, falujące i niesione wśród tłumu. Za piechotą postępowała inżenierya, robotnicy wojskowi, w pióropuszach z czarnego włosienia i z karmazynowemi galonami, a podczas gdy ci przechodzili, ukazały się nadciągające za nimi setki długich, prostych piór, które górowały nad tłumem widzów: byli to strzelcy alpejscy, obrońcy bram Italii, a każdy z nich wysoki, rumiany i silny, w kalabryjskim kapeluszu i z wypustkami pięknéj, jaskrawéj barwy zielonéj, przypominającéj trawę z ich gór. Jeszcze przeciągali alpejscy strzelcy, gdy przebiegł szmer i jakby dreszcz radosny wśród tłumu i oto bersalierowie, stary dwunasty batalion, pierwsi żołnierze, co weszli do Rzymu przez wyłom w bramie Pia, smagli, żywi, lekcy, z rozwiewającemi się pióropuszami, przeszli jak fala czarnego potoku, napełniając plac ostremi trąb dźwiękami, które obijały się o mury jakby okrzyki radości. Lecz głosy te zostały pokryte hałasem głuchym, przerywanym, który zapowiadał zbliżenie się artyleryi polowéj, i wówczas przeciągnęli, wspaniale siedząc na wysokich skrzyniach, ciągnionych przez trzysta par koni ognistych, piękni żołnierze o żółtych sznurach i długie działa ze stali i spiżu, połyskujące na lekkich swych łożach, które podskakiwały i huczały, że aż ziemia drżała. Potém przeciągnęła powoli poważna, piękna w swym szyku i stroju, zdającym się świadczyć, że do trudu i znoju stworzona, ze swymi wielkimi żołnierzami, ze swemi dużemi mułami, ciężka artylerya górska, która śmierć i przerażenie niesie, gdzie tylko na wyżyny może się wspiąć ludzka noga. I nareszcie przeleciała cwałem, hełmami połyskującemi w słońcu, z podniesionemi lancami, z chorągwiami rozpostartemi, kołyszącemi się z wiatrem, lśniąca od srebra i złota, napełniając powietrze brzękiem broni i rżeniem koni, piękna konnica genueńska, która szalała jak wicher na dziesięciu polach bitew od Santa Lucia do Villafranca.
— Jakież to piękne! — zawołałem.
Ale mój ojciec zrobił mi niemal wymówkę — na te wyrazy i rzekł:
— Nie patrz na wojsko, jakbyś patrzył na piękne widowisko. Wszyscy ci młodzieńcy, pełni sił i nadziei, mogą być powołani lada dzień do obrony naszego kraju i w kilka godzin każdy z nich paść może strzaskany kulą karabina lub działa. Za każdym razem, gdy usłyszysz w jakiéj uroczystości narodowéj okrzyk: „Niech żyje wojsko! Niech żyje Italia!“ wystaw sobie poza temi pułkami, które przeciągają, pole pokryte trupami i zalane krwią i wówczas okrzyk na cześć wojska wyjdzie ci prosto z serca, a obraz Italii urośnie i nabierze powagi w twéj duszy.
Witaj ją tak, twoją ojczyznę, w dniu jéj uroczystości: Italio, ojczyzno moja, droga i szlachetna ziemio, gdzie się porodzili moi rodzice i gdzie będą kiedyś spoczywały ich prochy po śmierci, gdzie ja mam nadzieję, życie spędzić i umrzeć, gdzie moje dzieci porosną i umrą, Italio piękna, wielka i sławna od wieków, zjednoczona i wolna od lat niewielu, któraś tyle cudnego światła na świat rozlała i dla której tylu mężnych poległo na polach bitew i tylu bohaterów z ręki kata, matko dostojna trzystu miast i trzydziestu milionów synów, ja, dziecko, które jeszcze nie mogę cię pojąć i nie znam ciebie całéj, ja ciebie wielbię i kocham z całéj duszy i jestem dumny, żem się z ciebie zrodził, że się synem twoim mianuję. Kocham twoje cudne morza i twoje Alpy wspaniałe, kocham twoje sławne pomniki i twoje nieśmiertelne pamiątki, kocham twoje chwały i twoje piękności, kocham i czczę ciebie całą, jak i tę część twoją najmilszą, gdzie po raz pierwszy ujrzałem słońce i usłyszałem twe imię. Kocham z równém przywiązaniem i z równą wdzięcznością wszystkie miasta twoje: Turyn waleczny, Genuę wspaniałą, uczoną Bolonię, czarowną Wenecyę, Medyolan potężny, kocham was, z równém uszanowaniem synowskiém, Florencyo prześliczna i groźne Palermo, niezmierny i piękny Neapolu, wieczny i cudowny Rzymie. Kocham cię, święta ojczyzno. I przysięgam ci, że będę kochał wszystkie twe dzieci jak braci, że zawsze będę czcił całém sercem twoich wielkich i stawnych synów umarłych i żywych; że będę uczciwym i pracowitym obywatelem kraju, czuwającym ustawicznie nad tém, by się doskonalić, aby stać się godnym ciebie, aby ci służyć w miarę słabych sił moich i módz przyczynić się do tego, by zaginęły z twego oblicza kiedyś: nędza, ciemnota, niesprawiedliwość, występek, i żebyś ty mogła żyć i rozwijać się spokojna w majestacie twoich praw i twojéj siły. Przysięgam, że służyć ci będę jak mi będzie danem: wiedzą, ramieniem, sercem, skromnie, lecz wytrwale i śmiało, i że — gdyby przyszedł dzień taki, w którym musiałbym oddać za ciebie krew i życie moje — oddam moją krew i umrę z twojém słodkiém imieniem na ustach, przesyłając je niebu i zwracając ostatnie spojrzenie na twoją błogosławioną chorągiew.
Mamy już zupełne lato; wszyscy zaczynają doświadczać znużenia i tracić owe żywe, świeże rumieńce, które mieli z wiosny; szyje i nogi stały się cieńsze, głowy się chwieją ociężałe, oczy się przymykają. Biedny Nelli, który mocno cierpi od upału, ma twarzyczkę jak woskową i zasypia czasem głęboko, z głową na kajecie; ale Garrone w takich razach nigdy nie omieszka postawić przed nim na pulpicie rozwartą książkę w ten sposób, aby nauczyciel nie spostrzegł, iż mały garbusek śpi. Krossi opiera swoją rudą głowę na ławce tak jakoś dziwnie, że ta jego głowa wygląda jakby była odcięta od tułowia i położona tam na pulpicie. Nobis narzeka na to, że nas jest zawiele i że mu psujemy powietrze! Ach! jakiegoż to teraz wysiłku woli potrzeba, by zmusić siebie do uczenia się! Patrząc przez okno naszego domu na te piękne drzewa, co taki cień gęsty i chłodny rzucają, takbym chciał tam biedz!... i ogarnia mnie jakaś złość, jakiś smutek, że muszę iść do dusznéj klasy i pomiędzy ławki się wtłaczać. Ale następnie nabieram otuchy, widząc, z jaką to troskliwością moja kochana mama patrzy na mnie, kiedy wychodzę ze szkoły, aby się przekonać, czym niebardzo blady, czym niezanadto się znużył, i kiedy przy odrabianiu lekcyj zadanych mówi:
— Masz-że jeszcze dość siły?
I co rano, budząc mnie o szóstéj do nauki, powtarza:
— Odważnie, synku! Już tylko tyle a tyle dni zostało: potém będziesz wolny i odpoczniesz, i w cieniu drzew, w alejach, bawić się będziesz.
Tak, mama dobrze robi, że mi przypomina, ile to dzieci pracuje w polu, w skwarze słonecznym i wśród białego żwiru rzecznego, który pali i oślepia, i w hutach szklanych, stojąc cały dzień nieruchomie, z twarzą pochyloną nad płomieniem gazowym, i wstaje wcześniéj ode mnie i nie ma wakacyj. Odwagi zatém! I w tym także razie jest pierwszym Derossi, który zdaje się nie czuć ani upału, ani senności, zawsze żywy, wesoły, ze swemi kędziorkami płowemi, tak samo jak w zimie; i uczy się z tą samą łatwością i wszystkich dokoła siebie rozbudza, ożywia, jakby od jego głosu samo powietrze stawało się mniéj skwarne. Są też i dwaj inni, również uważni i rzeźcy: ten mruk Stardi, który kłuje się w nos piórem, aby nie drzemać, i który, im większy upał i im bardziéj jest znużony, tém silniéj zęby zaciska i wytrzeszcza oczy, aż mógłby kto pomyśléć, że ma ochotę poźrzéć nauczyciela; ten handlarz Garoffi, cały zajęty robieniem wachlarzy z czerwonego papieru, przyozdobionych rysuneczkami z pudełek od zapałek, które następnie sprzedaje po dwa soldy za sztukę. Ale najmężniejszy jest Koretti, ten biedny Koretti, który wstaje o piątéj, aby pomagać ojcu w dźwiganiu drzewa! O jedenastéj w szkole oczy mu się kleją i głowa mu opada na piersi. Niemniéj wszakże otrząsa się, bije siebie dłonią z całéj siły po karku, prosi o pozwolenie wyjścia na chwilę, aby umyć sobie twarz zimną wodą, każe się szczypać i potrącać przez sąsiadów. Jednakże, pomimo to wszystko, dzisiejszego rana nie mógł się przemódz i zasnął snem kamiennym. Nauczyciel zawołał nań głośno:
— Koretti!
Nie słyszał. Nauczyciel, zniecierpliwiony, powtórzył:
— Koretti!
Wówczas syn węglarza, który mieszka obok niego, powstał i rzekł:
— Pracował od piątéj do siódméj, znosząc do sklepu wiązki chróstu.
Nauczyciel pozwolił mu spać przez pół godziny, nie przerywając lekcyi. Potém podszedł do ławki Korettiego i powoli, dmuchając mu w twarz, zbudził go. Na widok nauczyciela, stojącego przed nim, biedny chłopiec rzucił się w tył, przestraszony. Lecz nauczyciel, ująwszy jego głowę w obie ręce i całując go w czoło, powiedział:
— Nie czynię ci wymówki, moje dziecko. Nie z lenistwa twój sen pochodzi, o, nie! to sen spowodowany przez pracę.
Nigdy, nigdy, jestem tego pewną, ani twój przyjaciel Koretti, ani Garrone nie odpowiedziałby w taki sposób swemu ojcu, jak ty dzisiejszego wieczora. Henryku! Czyż to być mogło! Niemal uszom moim wierzyć nie chciałam! Musisz mi przysięgnąć, że się to już nigdy, nigdy nie powtórzy, póki ja żyć będę. Za każdym razem, gdy wskutek jakiejś wymówki twego ojca przyjdzie ci na usta zuchwała, niedobra odpowiedź, pomyśl o tym dniu, który kiedyś niechybnie nadejdzie, a w którym on ciebie zawoła do swego łóżka, aby ci powiedziéć: „Henryku, opuszczam ciebie.“ O, mój synu! kiedy usłyszysz głos jego po raz ostatni, a również i potém, przez czas bardzo długi, gdy będziesz płakał sam jeden w jego pustym pokoju, wśród tych książek, których już on nigdy nie otworzy, przypominając sobie, iż czasem mu uchybiłeś, iż czasem go obraziłeś — i ty również siebie zapytasz: „Czyż to być mogło?“ Wówczas zrozumiesz, iż on zawsze był najlepszym twoim przyjacielem, że kiedy zmuszonym bywał ciebie karać, wtedy nad tém cierpiał bardziéj jeszcze, niż tym sam, i że kiedy zniewalał cię do płaczu, było to dla twego dobra; i wówczas pożałujesz win swoich, względem niego popełnionych, i płacząc, całować będziesz ów stół, przy którym on tyle pracował, przy którym wśród trudu dla swych dzieci życie sobie skracał. Teraz rozumiesz mnie: on wszystko, wszystko przed tobą ukrywa, oprócz swojéj dobroci i swojéj miłości. Ty tego nie wiesz, iż nieraz on jest tak pracą znużony, że mu się wydoje, iż niedługo już żyć będzie na świecie, i że w takich chwilach nie mówi o niczém, jak tylko o tobie; nie ma w sercu innéj zgryzoty i innego bólu nad ten, że ciebie biednym i bez opieki zostawi! I ileż to razy, myśląc o tém, wchodzi, podczas gdy śpisz, do twego pokoju i stoi długo ze świecą w ręku przy twojém łóżeczku, patrząc na ciebie, a potém zdobywając się na wysiłek woli, taki znużony i smutny powraca do pracy; i tego nie wiesz, że często on ciebie szuka i przebywa z tobą, bo ma jakąś gorycz na sercu, bo go spotkało jakieś zmartwienie, jakaś przykrość, od których żaden człowiek na świecie wolnym być nie może, — i szuka ciebie jako przyjaciela, aby się pocieszyć, uspokoić, zapomniéć i w twojém przywiązaniu odzyskać pogodę i męztwo. Pomyśl więc, jaką on boleść czuć musi, kiedy zamiast przywiązania, zamiast miłości, natrafia w tobie na obojętność i nieuszanowanie! Nie plam siebie już nigdy tą ohydną niewdzięcznością! Pomyśl, iż nawet gdybyś był dobry jak święty, nie zdołałbyś nigdy dostatecznie nagrodzić tego, co uczynił i czyni dla ciebie. A i o tém myśl również — na życie rachować nie można: — jakieś nieszczęście mogłoby ci wydrzéć ojca teraz, niedługo, gdy jeszcze jesteś dzieckiem, za dwa lata, za miesiąc, jutro nawet. Ach! biedny mój Henryku, spostrzegłbyś, jakby się wówczas wszystko dokoła ciebie odrazu zmieniło, jakby ci się dom nasz pustym i smutnym wydal z tą twoją matką ubraną w żałobę! Idź, synu, idź do twego ojca, jest on obecnie w swoim pokoju, pracuje; idź cicho, na palcach, aby nie usłyszał twego wejścia; idź, połóż mu czoło na kolanach i proś go, aby ci przebaczył i pobłogosławił.
Mój dobry ojciec przebaczył mi i tym jeszcze razem i pozwolił mi iść na przechadzkę zamiejską, którą ułożyliśmy zeszłego wtorku z ojcem Korettiego, tym, co to służył w czworoboku księcia Humberta, a dziś ma sklepik z drzewem. Każdy z nas tak dalece już potrzebował odetchnięcia świeżém powietrzem wzgórzy! Cóż to było za szczęście, jaka uciecha! Zeszliśmy się wczoraj o drugiéj na placu Statutu: Derossi, Garrone, Garoffi, Prekossi, ojciec i syn Koretti i ja, każdy ze swoim zapasem żywności: owoców, kiełbasek, chleba, jaj gotowanych na twardo; mieliśmy również i kubki cynkowe na wodę; Garrone przyniósł flaszkę z wydrążonéj i wysuszonéj dyni, napełnioną białém winem; Koretti żołnierską flaszkę swego ojca, pełną czerwonego wina; zaś mały Prekossi, w swéj kurtce kowalskiéj, miał pod pachą, owiniętą w papier bułkę długą jak luneta, ważącą dwa kilogramy. W omnibusie dojechaliśmy aż do Gran Madre di Dio, potém skoki na ziemię i już daléj piechotą, każdy ze swoim pakunkiem, na wzgórza, na pola. Mój Boże! jakiż tam cień, jaka zieloność, chłód jaki! Tarzaliśmy się w trawie, zanurzaliśmy twarze w strumykach, przeskakiwaliśmy przez żywopłoty. Koretti ojciec szedł za nami, zdaleka, z kurtką przerzuconą przez ramię, pykając ze swojéj fajeczki gipsowéj... i od czasu do czasu groził nam palcem, ostrzegając nas, abyśmy spodni nie darli. Prekossi gwizdał. Nigdy dotąd nie słyszałem, aby wygwizdywał. Koretti syn... ach, i czegóż on przez drogę nie robił! wszystko umie, wszystko potrafi. Tym swoim nożykiem zakrzywionym, a długim na cal, robi koła młyńskie, widły, fujarki i nadto chciał jeszcze nieść nasze rzeczy, — był tak obciążony, iż pot spływał mu po twarzy; ale pomimo to nic ze swój żywości nie stracił, był zwinny, rzeźki jak młode koźlątko. Derossi przystawał w drodze co chwila, aby nam mówić nazwy roślin i owadów; ja nie pojmuję doprawdy jak on może tak wszystko pamiętać i wiedziéć. A Garrone zajadał bułkę w milczeniu; lecz nie ma on już tych swoich dowcipków wesołych, co dawniéj, biedny Garrone, od czasu, jak stracił matkę. Zawsze jednak tak samo jest dobry: kiedy ktoś z nas, naprzykład, nie potrafił rozpędzić się tak, aby jaki rów przeskoczyć, on biegł naprzeciw niemu i rękę doń wyciągał; a kiedy spostrzegł, iż Prekossi boi się krów, gdyż go jedna z nich, gdy był mały, ubodła, stawał przed nim i zasłaniał go sobą za każdym razem, gdy napotkaliśmy krowę. Doszliśmy aż do Santa Margherita, a potém dalejże w dół z pagórka, po pochyłości, w podskokach, przewracając się, tocząc się jak piłki, goniąc się i śmiejąc. Prekossi, natknąwszy się na jakiś krzak ciernisty, podarł sobie ubranie i zawstydzony stanął jak wryty, patrząc na podartą, zwisającą szmatę; lecz Garoffi, który ma wiecznie pełno szpilek, pozatykanych w wyłogach kurteczki, tak mu je zgrabnie pospinał, iż znaku rozdarcia prawie nie było, — i Prekossi, powiedziawszy mu kilka razy przy téj czynności swoje zwykłe: „Przepraszam, przepraszam,” po chwili biegł już za nami. Garoffi nie marnował swego czasu: po drodze zrywał różne zielska i trawy przydatne na sałatę, zbierał ślimaki, podnosił i chował do kieszeni każdy choć trochę błyszczący kamuszek, myśląc, że tam w środku zawiera się złoto lub srebro. I tak biegnąc, goniąc się, przewracając, gramoląc, w cieniu i w słońcu, to w dół, to pod górę, przez wzgórza i po pochyłościach, wybierając zawsze drogę najkrótszą, dostaliśmy się nareszcie, zgrzani i zdyszani, na wierzchołek pewnego pagórka, gdzie zasiedliśmy do przekąski na trawie. Przed nami roztaczała się płaszczyzna olbrzymia, a daléj góry, Alpy potężne, wspaniałe, niebieskie, z białemi szczytami. Głodni byliśmy wszyscy jak wilki — chleb niknął, jakby topniał, albo się ulatniał. Koretti ojciec podawał nam kawałki pokrajanéj kiełbasy na liściach dyni. I wówczas zaczęliśmy mówić wszyscy razem — o nauczycielach, o towarzyszach, którzy z nami iść na tę wycieczkę nie mogli, i o egzaminach. Prekossi wstydził się nieco zajadać w tak liczném gronie i Garrone niemal gwałtem wpychał mu do ust najsmaczniejsze kąski z téj cząstki naszéj uczty, która była dlań przeznaczona. Koretti siedział obok swego ojca, ze skrzyżowanemi po turecku nogami: wyglądali raczéj na dwóch braci, niż na ojca i syna, siedząc tak jeden przy drugim, obaj czerwoni i uśmiechnięci, ukazując białe zęby. Ojciec zajadał ze smakiem, osuszał téż chętnie kubki z winem, które my zostawialiśmy niedopite, i mówił:
— Wam, dzieciom, co się uczycie, wino szkodzi; ja, to co innego; dla takich kupców drzewa wino właśnie jest potrzebne!
Potém brał za nos syna, zlekka nim potrząsając, i mówił do nas:
— Chłopcy, kochajcie tego tu malca, to porządny człowiek, ja wam to powiadam!
I wszyscy śmieli się, oprócz Garrona. A on, popijając winko, tak prawił daléj:
— Szkoda! ot, wielka szkoda! Teraz wszyscy jesteście razem, jak dobrzy, dzielni towarzysze, ale po kilku latach, kto wie... Henryk i Derossi będą adwokatami lub profesorami, albo tam jeszcze czémś inném, a wy czteréj: jeden w sklepie, inny w rzemiośle i kto tam już zgadnie, gdzie, jak daleko od siebie. I bywaj zdrowa, przyjaźni!
— Co, co? Jakto! — zawołał Derossi — dla mnie przecież Garrone będzie zawsze Garronem, Prekossi Prekossim zostanie, a i inni tak samo, choćbym nawet został cesarzem chińskim; gdzie oni będą, pójdę i ja.
— Dobrze! — zawołał Koretti ojciec, podnosząc butelkę — ot, tak to lubię, to mi śliczna mowa! Wypijmyż. Niech żyją poczciwi towarzysze, niech żyje i szkoła, która z was czyni jakby jednę rodzinę, równając z sobą bogatych i tych, co nic nie mają!
Wszyscy trąciliśmy naszemi kubkami o jego flaszkę i wypiliśmy po raz ostatni. A on tymczasem, powstawszy z ziemi i wychylając resztkę wina z przechylonej do ust flaszki, jeszcze zawołał:
— Niech żyje czworobok czterdziestego dziewiątego pułku! A jeżeli i wy, chłopcy, będziecie kiedy formować czworoboki, pamiętajcie tak się mężnie stawiać, jak to my stawaliśmy wówczas!
Było już późno: śpiewając, w podskokach zbiegliśmy ze wzgórza, a potém wziąwszy się pod ręce, wszyscy razem, w jednym szeregu, idąc miarowym, szybkim krokiem, doszliśmy do Po, gdy już mrok zapadał i gdy tysiące świecących skrzydlatych żuczków
świętojańskich migało w powietrzu. Nie prędzéj rozstaliśmy się, aż na placu Statutu, umówiwszy się najprzód, że w niedzielę znowu się wszyscy zejdziemy, aby iść razem do teatru Wiktora Emanuela patrzéć na rozdawanie nagród uczniom szkół wieczornych. Cóż to za piękny był dzień! Jakżebym szczęśliwy wbiegł do domu, żeby nie to, iż spotkałem moją biedną nauczycielkę! Spotkałem ją, gdy schodziła ze schodów naszego mieszkania, niemal poomacku; lecz zaledwie mnie poznała, wzięła mnie za obie ręce i powiedziała na ucho:
— Bądź zdrów, Henryku! nie zapomnij o mnie!
Spostrzegłem, że płacze. Zaraz wszedłszy do mieszkania, powiedziałem o tém mamie:
— Spotkałem moją nauczycielkę.
— Szła do domu, aby się położyć do łóżka — odpowiedziała moja mama z zaczerwienionemi od łez oczami.
A potém dodała z wielkim smutkiem, patrząc na mnie uważnie:
— Twoja biedna nauczycielka... jest bardzo chora.
Jakeśmy się byli umówili, poszliśmy wszyscy razem do teatru Wiktora Emanuela, aby widziéć rozdawanie nagród robotnikom. Teatr był przystrojony, ale napełniały go niemal wyłącznie rodziny rzemieślników, a parter zajmowali uczniowie i uczennice szkół śpiewu chóralnego, którzy zaśpiewali najprzód hymn na cześć żołnierzy w Krymie poległych, hymn tak piękny, iż gdy go skończyli, wszyscy, z miejsc powstawszy, zaczęli bić w dłonie i śpiewacy zmuszeni byli jeszcze raz go powtórzyć. I zaraz potém zaczęli przeciągać przed syndykiem, prefektem i wielu innymi panami, nagrodzeni, którym rozdawano książki, książeczki kas oszczędności, dyplomy i medale. W jednym kątku parteru zobaczyłem naszego murarczuka, siedzącego obok swój matki; w inném miejscu spostrzegłem dyrektora, a poza nim rudą głowę mego nauczyciela z drugiéj klasy. Najprzód przesunęli się przez scenę, odbierając nagrody, uczniowie wieczornych szkół rysunkowych, złotnicy, rytownicy, litografowie, a także stolarze i murarze; potém uczniowie szkoły handlowéj, za nimi uczniowie liceum muzycznego, wśród których kilka dziewcząt, robotnic, postrojonych odświętnie, które gdy powitano z niezmiernym zapałem, one się śmiały. Na ostatku ukazali się uczniowie wieczornych szkół elementarnych i wówczas to najpiękniejszy był widok. Przesuwali się ludzie rozmaitego wieku, najrozmaitsze uprawiający rzemiosła i ubrani na przeróżne sposoby; mężczyźni o siwych włosach, chłopcy z warsztatów, robotnicy z wielkiemi czarnemi brodami. Mali byli zwinni i śmiali, dorośli jakby zakłopotani; widzowie przyklaskiwali hucznie najstarszym i najmłodszym. Ale nikt się nie śmiał wśród tłumów, jak to było wówczas, 14 marca, gdy nam, dzieciom, rozdawano nagrody: na wszystkich twarzach malowała się uwaga i jakieś uroczyste skupienie. Wielu z nagrodzonych miało żonę i dzieci na parterze, a były i takie małe dzieciny, że gdy spostrzegły ojca, przechodzącego przez scenę, wołały go po imieniu i pokazywały go rączką, śmiejąc się na głos. Przeszli wieśniacy, tragarze — ci byli ze szkoły Buoncompagni. Ze szkoły Cytadeli przeszedł pewien pucybut, którego ojciec mój zna i któremu prefekt wręczył dyplom. Po nim zjawia się człowiek wielki jak olbrzym, którego, jak mi się zaraz zdało, widywałem już nieraz... Był to ojciec murarczuka — odbierał drugą nagrodę! Przypomniałem sobie, jak to go widziałem na poddaszu wówczas, przy łóżku chorego syna, i oczami zaczęłem zaraz szukać syna na parterze, Biedny murarczuk! Patrzył na swego ojca błyszczącemi od łez oczami i, aby ukryć wzruszenie, robił swój „pyszczek zajęczy.” W téj chwili usłyszałem wybuch oklasków — spojrzałem na scenę: przed syndykiem stał mały kominiarczyk, z twarzą umytą, ale w swój odzieży, którą zawsze nosi przy pracy, i syndyk rozmawiał z nim, trzymając go za rękę. Po kominiarczyku zjawił się kucharz. Potem przyszedł po swój medal zamiatacz ulic z zarządu służby miejskiéj, ze szkoły Reineri. Ja doznawałem jakiegoś dziwnego, niedającego się opisać wrażenia; czułem coś, jakby wielką miłość i wielkie uszanowanie, które mnie jakoś za serce chwytało, gdym sobie pomyślał, ile to kosztowały te nagrody wszystkich tych ludzi tak ciężkiéj pracy, ojców rodzin, pełnych trosk, kłopotów w zdobywaniu powszedniego chleba! ile to oni trudów dodali do swych trudów dziennych, ile godzin wypoczynku nocnego sobie odjęli, choć im ten odpoczynek, ten sen krzepiący, tak bardzo był potrzebny, i jaką to być musiała ta ich wola iście żelazna, że zmusiła do nauki nieprzyzwyczajony do niéj umysł i ręce zesztywniałe, zgrubiałe wskutek ciężkiéj pracy! Ukazał się na scenie, pomiędzy innymi, chłopak jakiś z warsztatów, któremu, jak to łatwo było poznać, ojciec musiał pożyczyć swego surduta na tę uroczystość, bo rękawy były takie długie, iż, aby wziąć nagrodę, musiał je odwinąć; wiele osób się zaśmiało, ale śmiech został zaraz zagłuszony przez oklaski. Potém ukazał się starzec z łysą głową i białą brodą. Przeszli żołnierze artylerzyści — z tych, co uczęszczają do szkoły wieczornéj naszego wydziału; po nich żołnierze ze straży celnéj, ze straży miejskiéj — z tych, co to wartę mają przy naszéj szkole. Nareszcie uczniowie szkół muzyki chóralnéj zaśpiewali jeszcze raz pieśń na cześć w Krymie poległych, ale z takim zapałem tym razem, z taką siłą uczucia, które tak szczerze płynęło im z serca, iż tłum już niemal przestał bić im oklaski i wszyscy wyszli wzruszeni, powoli, nie potrącając się i bez hałasu. Przed bramą teatru stał mały kominiarz, z książką w czerwonéj oprawie ze złoconemi brzegami, którą dostał jako nagrodę, a dokoła niego stali jacyś panowie, rozmawiając z nim z wielkiém zajęciem. Wiele ludzi witało się, przesyłając sobie pozdrowienia z jednéj strony ulicy na drugą: robotnicy, chłopcy, żołnierze, nauczyciele. Mój nauczyciel z drugiej klasy wyszedł w towarzystwie dwóch żołnierzy artylerzystów. I dużo téż było żon robotników, z dziećmi na rękach; a dzieciny te trzymały w swych rączynach nagrody i dyplomy swoich ojców i pokazywały je z dumą przechodniom.
Podczas gdyśmy byli w teatrze Wiktora Emanuela, moja biedna nauczycielka konała. Umarła o drugiéj, w siedem dni po jéj ostatniéj bytności u mojéj mamy. Dyrektor przyszedł wczorajszego rana, aby nam o tém w szkole oznajmić. I powiedział:
— Ci z was, którzy byli jéj uczniami, wiedzą, jak dobrą była, jak dzieci kochała: była dla nich jakby matką. Dziś jéj już niema na świecie! Trawiła ją oddawna okropna choroba. Gdyby nie potrzebowała na chleb pracować, mogłaby się była leczyć i może zdrowie odzyskać; gdyby wzięła urlop, mogłaby była chociaż życie sobie o kilka miesięcy przedłużyć. Lecz ona wołała aż do ostatka wśród swojéj dziatwy pozostać. Wieczorem, w sobotę, 17-go, z nią się pożegnała, z tém przeświadczeniem okropném, że już do niéj nie wróci; udzieliła jeszcze swym uczniom ostatnich rad, ucałowała ich wszystkich i odeszła, płacząc. Teraz nikt jéj już nigdy więcéj nie zobaczy. Wy, chłopcy, zachowajcie ją w pamięci.
Mały Prekossi, który był kiedyś jéj uczniem w piérwszéj klasie, pochylił głowę na ławkę i zapłakał gorzko. Wczoraj wieczorem, po wyjściu ze szkoły, poszliśmy wszyscy razem do domu nieboszczki, aby ciało jéj odprowadzić do kościoła. W ulicy, przed domem, stał już wóz pogrzebowy, zaprzężony w dwa konie, i było wiele ludzi, którzy czekali na wyprowadzenie zwłok, rozmawiając z sobą pocichu. Był dyrektor, wszyscy nauczyciele i nauczycielki z naszéj szkoły, a nawet i z innych wydziałów, gdzie ona przed laty kilku uczyła; były niemal wszystkie dzieci z jéj klasy, prowadzone za rękę przez matki, które niosły gromnice, i bardzo wiele dzieci z klas innych, a także pięćdziesiąt uczennic z wydziału Baretti, z wieńcami lub pękami róż w ręku. Wiele kwiatów już złożono na wozie, oraz przyczepiono doń wielki wieniec, przewiązany białą wstęgą, na któréj wielkiemi czarnemi głoskami było wypisane: Swojéj nauczycielce dawne uczennice z czwartéj klasy; a pod tym wielkim wieńcem u dołu był zawieszony inny, mały, który jéj przyniosły jéj dziatki z pierwszéj klasy. Wśród tłumu było wiele służących, przysłanych przez swoje panie, ze świecami, a także dwóch lokai w liberyi, z zapalonemi pochodniami; a jakiś pan bogaty, ojciec pewnego ucznia zmarłéj, przysłał swój powóz, wybity błękitnym atłasem. Wszyscy skupiali się przed bramą. Niektóre dziewczynki ocierały sobie oczy chusteczką. Czekaliśmy chwilę w milczeniu. Nareszcie po schodach znieśli na dół trumnę. Kiedy trumnę ustawiano na wozie, wiele dzieci zaczęło płakać na głos, a jeden chłopczyna krzyknął przeraźliwie, jakby w téj chwili dopiero zrozumiał, że jego nauczycielka umarła, i dostał napadu takiego konwulsyjnego łkania, że go czémprędzéj odnieść do domu musiano. Orszak żałobny uszykował się zwolna i ruszył z miejsca.
Na przedzie postępowały Siostry ze Schronienia Niepokalanego Poczęcia, ubrane w barwę zieloną, — potém Córki Maryi, całe w bieli, z niebieską przepaską, — potém księża, a za wozem żałobnym nauczyciele i nauczycielki, uczniowie z pierwszéj klasy i wszyscy inni, na ostatku tłum. Ludzie wyglądali przez okna i drzwi, a widząc wszystkie te dzieci i ów wieniec duży z napisem, mówili:
— To jakaś nauczycielka.
Chciała swój rok szkolny ukończyć moja biedna nauczycielka — umarła na trzy dni zaledwo przed końcem lekcyj. Pojutrze pójdziemy raz jeszcze do klasy, aby wysłuchać czytania ostatniego opowiadania miesięcznego: „Na tonącym okręcie” — i potém... koniec. W sobotę, pierwszy lipiec, egzamina. Jeszcze więc rok jeden, rok czwarty upłynął! I gdyby nie umarła moja nauczycielka, upłynąłby dobrze.
Myślę sobie, przypominam, com umiał w ubiegłym październiku, i zdaje mi się, że dziś umiem daleko więcéj; tyle mam nowych rzeczy w mojéj głowie; i mówię i piszę lepiéj niż wówczas to, o czém myślę; mógłbym również prowadzić rachunki lepiéj, niż niejeden dorosły, co się ich nie uczył, i niejednemu z nich nawet w rozwiązywaniu trudniejszych zadań z liczbami dopomódz; i rozumiem o wiele więcéj niż dawniéj; rozumiem niemal wszystko, co czytam. Jestem zadowolony... Ale iluż to pomagało mi, popychało do uczenia się — ten w taki sposób, ów w inny, w domu, szkole, na ulicy, wszędzie, gdziem poszedł, wszędzie, gdziem coś zobaczył nowego! I ja im wszystkim teraz z całego serca dziękuję.
Dziękuję ci najprzód, mój dobry nauczycielu, któryś był tak pobłażliwy, tak troskliwy dla mnie i dla którego każda z tych moich nowych wiadomości, któremi się dziś szczycę, była coraz nową pracą. Dziękuję tobie, Derossi, mój nieporównany towarzyszu, któryś przez swe trafne, jasne, a zawsze tak uprzejmie, chętnie udzielane wyjaśnienia, dopomógł mi nieraz do zrozumienia tylu rzeczy i do przełamania tylu trudności na egzaminach; i tobie również, wytrwały i dzielny Stardi, któryś mi pokazał, jak to silna wola przezwycięża wszystko; i tobie, szlachetny, zacny Garrone, który uszlachetniasz i uzacniasz wszystkich tych, co cię znają; i wam także, Prekossi i Koretti, którzyście mi zawsze dawali przykład męztwa w cierpieniach i pogody wśród pracy; dziękuję wam, dziękuję wszystkim innym! Ale przedewszystkiém dziękuję tobie, mój ojcze, mój nauczycielu najpierwszy, mój przyjacielu najlepszy, któryś mi dał tyle dobrych rad i wyuczył tylu rzeczy, podczas gdyś dla mnie pracował, ukrywając ciągle przede mną swoje kłopoty i zmartwienia i starając się wszelkiemi sposobami uczynić mi naukę łatwą i życie piękném; i tobie, droga, słodka moja matko, mój kochany, błogosławiony stróżu aniele, któraś dzieliła wszystkie moje radości, któraś uczyła się, pracowała i płakała ze mną, jedną ręką głaskając mi czoło, a drugą wskazując mi niebo. Ja klękam przed wami, jak wówczas, kiedym był małą dzieciną, i dziękuję wam, dziękuję z tą całą czułością, którąście wleli w moją duszę przez dwanaście lat miłości i poświęcenia.
Przed kilku laty, pewnego grudniowego poranku, z portu w Liverpoolu odpływał wielki statek parowy, na którego pokładzie znajdowało się dwieście osób, a w téj liczbie siedemdziesięciu mężczyzn z okrętowéj załogi. Kapitan i niemal wszyscy majtkowie byli Anglikami. Wśród podróżnych znajdowało się kilku Włochów: ksiądz, trzy panie, jakieś towarzystwo grajków wędrownych. Parostatek miał płynąć na wyspę Maltę. Pogoda była pochmurna.
Pomiędzy podróżnymi trzeciéj klasy, na przedzie okrętu, był chłopiec włoski lat dwunastu, mały na swój wiek, ale krzepki Sycylijczyk, o typowej twarzy, tchnącéj powagą i męztwem. Siedział sobie samotnie, na uboczu, przy maszcie, na zwoju lin, obok starego tłomoczka, który zawierał w sobie całe jego mienie i na którym opierał rękę. Twarzyczkę miał ciemną, włosy czarne, długie, kędzierzawe, które mu aż na ramiona spadały. Ubrany był ubogo, otulony w jakąś starą, podartą chustkę, czy téż derkę wełnianą, z torebką podróżną, przewieszoną przez ramię. Patrzył dokoła w zamyśleniu na podróżnych, na statek, na majtków, którzy, biegając, uwijali się po pokładzie, i na morze wzburzone. Wyglądał na chłopca, którego spotkało niedawno jakieś okropne rodzinne nieszczęście, miał twarz dziecinną, wyraz dorosłego mężczyzny.
Wkrótce po wypłynięciu z portu jeden z żeglarzy, Włoch o siwych włosach, zjawił się na przodzie statku, prowadząc za rękę dziewczynkę, i stanąwszy przed małym Sycylijczykiem, powiedział:
— Masz towarzyszkę podróży, Maryuszu.
Potém odszedł.
Dziewczynka usiadła na stosie lin, obok chłopca.
Popatrzyli na siebie.
— Dokąd jedziesz? — spytał Sycylijczyk.
Dziewczynka odrzekła:
— Do Malty, a ztamtąd do Neapolu. — Następnie dodała: — Jadę do mego ojca i do mojéj mamy, którzy na mnie czekają. Nazywam się Julia Faggiani.
Chłopiec nic nie odpowiedział.
Po kilku minutach wydobył z torebki chleb i nieco suszonych owoców; dziewczynka miała suchary; zaczęli jeść.
— Hej, dzieci, wesoło! — zawołał stary Włoch, majtek, przebiegając szybko. — Teraz rozpoczyna się taniec!
Wiatr wzmógł się, statek kołysał się gwałtownie. Dzieci, które nie cierpiały wcale na morską chorobę, nie dbały o to; było to dla nich rzeczą obojętną, a nawet zabawną. Dziewczynka uśmiechała się. Była mniej więcéj w tym samym wieku co chłopiec, lecz znacznie wyższa od niego: wysmukła, na swój wzrost nieco zaszczupła, jakby zabiedzona, płeć miała ciemną, ubranie nędzne, włosy czarne, zlekka kędzierzawe, krótko ostrzyżone, chusteczkę czerwoną zawiązaną na głowie i dwa srebrne kółka w uszach.
Jedząc, opowiedziały sobie wzajemnie swoje dzieje. Chłopiec nie miał już ani ojca, ani matki. Ojciec jego, robotnik, umarł w Liverpoolu zaledwo przed kilku dniami, pozostawiając go samego na świecie, a konsul włoski odsyłał go teraz do kraju, do Palermo, do jakichś dalekich krewnych, których nawet nie znał. Dziewczynka przybyła do Londynu w roku zeszłym ze swoją ciotką, wdową, która ją bardzo kochała; rodzice jéj, ludzie ubodzy, pozwolili jéj na czas pewien z ową ciotką odjechać, wskutek obietnicy odziedziczenia po niéj niewielkiego spadku; ale przed paru miesiącami ciotka umarła, wpadłszy pod koła omnibusu kolei konnéj, i nie zostawiła ani grosza; a wówczas i ona również udała się do konsula, który ją teraz odsyłał do ojczyzny. Oboje zostali powierzeni opiece majtka, Włocha.
— I tak — zakończyła dziewczynka, — ojciec i matka myśleli, że powrócę bogata, a ja wracam uboga. Ale, pomimo to, kochają mnie jednakowo. A i moi braciszkowie kochają mnie również. Mam ich czterech; wszyscy jeszcze mali. Ja jestem najstarsza. Ubieram ich, oszywam. Jakże się ucieszą, kiedy mnie zobaczą. Wejdę cichutko, na palcach... Jakie to dziś brzydkie morze!
Potém spytała chłopczyka:
— A ty będziesz mieszkał u swoich krewnych?
— Tak... jeżeli mnie przyjmą — odrzekł.
— Nie kochają ciebie?
— Ja nie wiem.
— Ja kończę lat trzynaście na Boże narodzenie — powiedziała dziewczynka.
Potém dzieci zaczęły rozmawiać o morzu, o ludziach, którzy je otaczali. Przez dzień cały siedziały obok siebie, zamieniając od czasu do czasu jakie słówko. Podróżni mieli je za brata i siostrę. Dziewczynka robiła pończochę, chłopiec myślał; morze stawało się coraz bardziéj wzburzone. Wieczorem, w chwili gdy się dzieci miały rozstać, udając się na spoczynek, dziewczynka powiedziała do Maryusza:
— Śpij dobrze!
— Oj, nikt téj nocy dobrze spać nie będzie, biedne dzieciaki! — zawołał stary majtek, Włoch, przebiegając obok i śpiesząc na wezwanie kapitana statku.
Chłopiec miał właśnie powiedzieć swojéj przyjaciółce: „Dobranoc,” kiedy silna fala, wpadając niespodzianie na pokład, obaliła go, oblała i cisnęła nim o ławkę.
— O Matko Boska! krew! krew! — zawołała dziewczynka, rzucając się ku niemu.
Podróżni, którzy co żywo chronili się pod pokład, nie zwrócili na to uwagi. Dziewczynka uklękła obok Maryusza, który był ogłuszony i odurzony przez falę, otarła mu skrwawione czoło i, zerwawszy z włosów chustkę czerwoną, otoczyła nią Jego głowę; potem, chcąc ją zawiązać, przycisnęła sobie głowę chłopca do piersi i przy téj czynności zrobiła sobie wielką krwawą plamę na swojéj sukience. Maryusz się ocknął, wstał.
— Lepiéj ci teraz? — spytała dziewczynka.
— Już mi nic nie jest — odrzekł.
— Śpij dobrze — powiedziała Julia.
— Dobranoc — odpowiedział Maryusz.
I zeszli po dwóch schodach poblizkich do swoich sypialni.
Stary żeglarz przepowiedział prawdę. Nie usnęli jeszcze, gdy się zerwała straszna burza. Był to jakby szturm niespodziany wściekłych bałwanów, które w kilka minut strzaskały jeden z masztów i uniosły z sobą jak liście trzy łodzie z tych, co były zawieszone u żórawia do windowania, oraz cztery woły z pomostu. We wnętrzu statku wszczął się zamęt, popłoch nieopisany; jęki rozpaczy, płacz, modlitwy, huk i świst burzy — wszystko się zmięszało w jeden hałas straszny, od którego włosy powstawały na głowie. Burza szalała przez noc całą, zwiększając się z każdą chwilą. O świcie jeszcze się wzmogła. Olbrzymie fale, smagając statek ukośnie, wpadały na pokład, druzgocąc, zmiatając rzecz każdą i wszystko z sobą w morze unosząc. Platforma, która przykrywała maszynę parową, została rozbita, porwana do morza, a woda wpadła do środka z łoskotem okropnym — ognie zagasły, maszyniści uciekli; wielkie, spienione strumienie popłynęły wszędzie pod pokładem. Piorunujący głos zagrzmiał:
— Do pomp!
Był to głos kapitana. Majtkowie rzucili się do pomp. Ale gwałtowny a nagły pęd fal, uderzywszy z tyłu na statek, łamiąc i drzwi i zapory, wpadł całym potokiem do środka.
Wszyscy podróżni, ledwie żywi z przestrachu, schronili się do wielkiej sali.
Naraz wśród nich stanął kapitan.
— Kapitanie! kapitanie! — zawołali wszyscy razem. — Co się dzieje? Co z nami? Jest-że jakaś nadzieja? Ratuj nas, ratuj!
Kapitan zaczekał, aby się uciszyli wszyscy, i powiedział spokojnie:
— Zdajmy się na wolę Bożą.
Jedna tylko kobieta zawołała:
— Litości!
Nikt inny nie zdołał głosu wydobyć. Przerażenie zmroziło wszystkich. Wiele czasu upłynęło tak wśród ciszy grobowéj. Wszyscy poglądali na siebie, z twarzami białemi jak chusta. Morze ryczało wściekle, coraz okropniej. Statek kołysał się ciężko. W pewnéj chwili kapitan spróbował spuścić na morze łódź ratunkową; pięciu żeglarzy w łódź wsiadło, spuszczono ją, lecz fala ją pokryła, wywróciła i dwóch majtków utonęło, z których jeden był Włochem; reszta z trudnością niemałą zdołała uchwycić się lin i dostać z powrotem na okręt.
Po téj próbie i sami żeglarze stracili nadzieję i męztwo. We dwie godziny późniéj statek już był pogrążony w wodzie aż po osłony karnatów. Tymczasem straszny widok roztaczał się na pokładzie: Matki tuliły rozpaczliwie swoje dzieci do łona, przyjaciele ściskali się i żegnali; niektórzy schodzili w dół do kajut, aby umrzeć, nie patrząc na morze. Jakiś podróżny wypalił sobie w skroń z rewolweru i padł nieżywy, twarzą w dół, na schody, do sypialni wiodące. Niektórzy, w rozpaczliwym szale, chwytali jedni drugich, obejmując się silnie, jakby w tém ocalenia szukali; wiele kobiet wiło się w straszliwych konwulsyach. Dokoła księdza klęczała łkająca i jęcząca gromadka. Rozlegały się krzyki głosów dzikich, okropnych, płacz dzieci, szlochania; tu i owdzie stały postacie nieruchome jak posągi, oniemiałe, osłupiałe, z szeroko rozwartemi oczami bez żadnego wyrazu, z twarzami trupów i obłąkanych. Dwoje dzieci, Maryusz i Julia, uchwyciwszy się jednego z masztów, patrzyły na morze nieruchomym wzrokiem, jakby nieprzytomne.
Morze uspokoiło się nieco; ale statek powoli lecz coraz się bardziéj pogrążał. Już zostawało tylko kilka minut.
— Szalupę na morze! — zawołał kapitan.
Szalupę, jedyną, jaka pozostała, spuszczono na morze i czternastu majtków z trzema podróżnymi w nią wsiadło.
Kapitan pozostał na pokładzie.
— Kapitanie, do nas! — zawołali z dołu żeglarze.
— Ja muszę umrzéć na moim posterunku! — odrzekł kapitan.
— Spotkamy jaki statek — wołali nań z szalupy, — znajdziemy ocalenie, kapitanie! Proszę zejść! Pan jesteś zgubiony, zostając!
— Zostaję!
— Jeszcze jest miejsce! — zawołali wówczas majtkowie, zwracając się do innych podróżnych. — Kobietę! Prędzéj!
Jakaś kobieta wstała, wspierając się na ramieniu kapitana; ale spostrzegłszy oddalenie, w jakiem się znajdowała szalupa, nie znalazła w sobie dość odwagi, aby skok uczynić, i osunęła się znowu na deski pomostu. Inne kobiety niemal wszystkie były już zemdlone i jakby konające.
— Dawajcie dziecko! — zawołali majtkowie.
Na ten okrzyk chłopak sycylijski i jego towarzyszka, którzy dotychczas stali, maszt obejmując rękami, jakby skamieniali w jakiémś osłupieniu nadludzkiém, nagle zbudzeni przez gwałtowny instynkt samozachowawczy, odrazu puścili maszt i rzucili się na krawędź statku, wołając jednocześnie z całéj siły:
— Ja! ja!
A usiłując jedno drugiego nazad odpychać, walczyli jak dwoje dzikich zwierząt o życie.
— Najmniejsze z dzieci! — wołali żeglarze. — Łódź przepełniona! Najmniejsze!
Słysząc te słowa, dziewczynka, jak piorunem rażona, opuściła ramiona i nieruchoma wpatrzyła się w Maryusza martwemi oczami.
Maryusz na nią patrzył przez chwilę... zobaczył plamę krwi na jéj piersi, przypomniał sobie... błysk świętego postanowienia przez twarz mu przeleciał.
— Najmniejsze! — wołali tymczasem żeglarze, wszyscy razem, z niecierpliwością i rozkazem w głosie. — Prędko! Odpływamy!
Wówczas Maryusz głosem zmienionym i tak «donośnym, jakby to nie dziecko mówiło, ozwał się w te słowa:
— Ona lżejsza ode mnie! Ty idź, Julio! Ty masz ojca i matkę! Ja jestem sam na świecie. Ustępuję ci miejsce! Prędko!
— Wrzuć ją w morze! — zawołali z szalupy.
Maryusz pochwycił w pół Julię i wrzucił ją w morze.
Dziewczynka wydała okrzyk przeraźliwy i pogrążyła się w morze; jeden z majtków uchwycił ją za ramię i wciągnął do łodzi.
Chłopak pozostał na krawędzi okrętu; stał wyprostowany, z głową podniesioną, z włosem rozwianym, nieruchomy, spokojny, cudny.
Łódź odpłynęła i miała zaledwie tyle czasu, aby się w porę odsunąć od wirowego ruchu wody, spowodowanego przez statek, który się pogrążał i groził pociągnięciem jéj za sobą w głębiny.
Wówczas dziewczynka, która do téj chwili była niemal zemdloną, podniosła oczy ku chłopakowi i wybuchła płaczem.
— Żegnaj, Maryuszu! — zawołała wśród łkań, wyciągając do niego ramiona: — Żegnaj! Żegnaj! Żegnaj!
— Żegnaj! Bądź zdrowa! — odrzekł chłopak, podnosząc rękę ku górze.
Łódź oddalała się szybko po wzburzoném morzu, pod ciemnym, szarym całunem chmur, powlekającym niebo. Nikt już nie wołał ze statku. Woda muskała już poręcze pokładu.
Naraz chłopiec padł na kolana, ze złożonemi rękami i z oczami wzniesionemi w niebo.
Dziewczynka ukryła twarz w dłoniach. Kiedy twarz znowu podniosła, powiodła wzrokiem po morzu: statku już nie było.
A zatem rok już się skończył, Henryku; i pięknem to jest, że ci pozostanie, jako wspomnienie dnia ostatniego, obraz wzniosłego poświęcenia tego chłopca, co życie swoje dał w ofierze za swoją przyjaciółkę. Teraz masz się rozstać z twymi nauczycielami i towarzyszami, a ja muszę udzielić ci smutnéj wiadomości. Rozstanie się twoje z nimi nie potrwa tylko trzy miesiące, jak myślałeś, ale będzie to pożegnanie na zawsze. Ojciec twój, z przyczyn, wypływających z tego zawodu, jaki sobie obrał, musi opuścić Turyn, a my razem z nim pojedziemy. Nastąpi to w przyszłej jesieni. Zasmuca cię to, wszak prawda? bo jestem pewną, iż kochasz twoją starą szkolę, gdzie przez lat cztery dwa razy dziennie doświadczałeś zadowolenia, wynikającego z pracy; gdzie widziałeś, przez tyle czasu, zawsze w tych samych godzinach tych samych chłopców, tych samych nauczycieli, tych samych ich rodziców i krewnych, i twoją matkę i twego ojca, którzy czekali na ciebie z uśmiechem; tę twoją starą szkole, gdzie ci się kształcił i rozświecał umysł, gdzieś znalazł tylu poczciwych towarzyszy, gdzie każdy wyraz, któryś usłyszał od nauczycieli, miał twoje dobro na celu; gdzieś nie doświadczył żadnéj przykrości, któraby ci na pożytek nie wyszła. Zachowaj więc w duszy to samo przywiązanie i serdecznie pożegnaj wszystkich towarzyszy. Niektórych spotykają nieszczęścia: ten ojca straci, ten matkę, tamten obojga rodziców; jedni umrą młodo, inni, być może, krew chlubnie przeleją na polu bitwy, wielu z nich będzie dobrymi i uczciwymi robotnikami, ojcami rodzin pracowitymi i zacnymi, jak i ich rodzice; a kto wie, czy niema wśród nich i takiego, który kiedyś wielkie zasługi odda krajowi i imię swe wsławi. Rozstań się więc z nimi serdecznie: zostaw cząstkę twojéj duszy w téj wielkiej rodzinie, do któréj wstąpiłeś dziecięciem, z któréj wychodzisz podrastającym chłopcem i którą twój ojciec i twoja matka tak bardzo kochają, boś ty w niéj był tak kochany. Szkoła to jakby matka, Henryku; ona cię wzięła z rąk. moich, gdyś zaledwie mówić się uczył, ona cię dziś mnie oddaje jako dużego, silnego, pracowitego chłopca: niech będzie błogosławioną, a ty nie zapominaj o niéj nigdy, mój synu. O! nawet niepodobieństwem byłoby, abyś mógł ją kiedyś zapomniéć. Staniesz się dorosłym mężczyzną, świat poznasz, obce kraje zwiedzisz, zobaczysz miasta olbrzymie i pomniki wspaniałe, i o niejednym z nich zatrze ci się całkiem w umyśle wspomnienie; jednego tylko nigdy nie zapomnisz: tego gmachu białego, z temi opuszczonemi firankami na dole i z tym małym ogrodem, gdzie się z pączka rozwinął pierwszy kwiat twojego umysłu, i będziesz miał jego obraz w pamięci aż do ostatniego dnia życia, jak ja będę miała zawsze przed oczami duszy obraz tego domu, w którym po raz pierwszy twój głos usłyszałam.
Otóż i nareszcie egzamina. Na ulicach w pobliżu szkoły o niczém inném nie słychać; dzieci, ojcowie, matki, nawet niańki, wszyscy tylko o tém mówią: egzamina, stopnie, zadania, promocye u każdego na ustach. Wczoraj rano były wypracowania piśmienne, dziś rachunki. Wzruszającym był widok tych wszystkich rodziców i krewnych, którzy prowadzili dzieci do szkoły, dając im ostatnie rady po drodze, i wielu matek, które aż do samych ławek towarzyszyły synom, aby zobaczyć, czy téż mają oni atrament w kałamarzu, i aby wypróbować, czy pióro jest dobre, i które jeszcze od progu odwracały się, aby powiedziéć:
— Tylko śmiało! Uważnie! Nie zapomnij!
Naszym nauczycielem asystentem był Koatti, ten z czarną brodą, co to głos ma do ryku lwa podobny, a nigdy nie karze nikogo. Były dzieci blade ze strachu. Kiedy nauczyciel rozpieczętował list z zarządu miejskiego i wydobył z koperty zadanie, cisza była taka, iż zdawało się, że każdy oddech w piersiach tamuje. Podyktował zagadnienie głosem donośnym, patrząc to na tego, to na owego z kolei, strasznemi oczami; ale zaraześmy to odgadli, iż gdyby tylko był mógł, podyktowałby nam także i rozwiązanie, abyśmy wszyscy dobre otrzymali stopnie — wielkąby mu to radość sprawiło. Po godzinnéj pracy wielu zaczęło niepokoić się, bo zadanie było trudne. Jeden z chłopców płakał. Krossi pięściami tłukł się w głowę. A niejeden wszakże nic a nic nie był winien temu, że nie umiał rozwiązać zadania, bo wiele z tych biednych dzieci nie miało dość czasu na naukę i było w domu zaniedbanemi przez rodziców. Ale istnym aniołem Opatrzności był dla nich Derossi. I trzeba go było widziéć, jak wszelkich starań dokładał, aby im pomagać, — w jakim był ruchu, na jakie się brał sposoby, żeby im podsunąć, lub pokazać nieznacznie to jakąś liczbę, to jakieś potrzebne do rozwiązania zadania działanie rachunkowe, troskliwy, grzeczny dla każdego, tak, że zdawaćby się mogło, że to on nasz nauczyciel. Również i Garrone, który w arytmetyce jest mocny, pomagał komu tylko mógł, pomógł nawet i Nobisowi, który, znalazłszy się w kłopocie, był uprzejmy dla wszystkich. Stardi przez całą godzinę siedział nieruchomie, z oczami wlepionemi w zadanie, z pięściami przy skroniach, a potém zrobił wszystko w ciągu pięciu minut. Nauczyciel chodził pomiędzy ławkami, mówiąc:
— Tylko spokojnie! Spokojnie! Pomału! Zalecam wam spokój!
A kiedy spostrzegał, że który z uczniów tracił odwagę i ufność w swe siły, wówczas, aby mu dodać otuchy i pobudzić do śmiechu, otwierał usta tak szeroko, jakby go chciał poźrzéć, naśladując lwa. Około jedenastéj, spojrzawszy w dół przez okno, zobaczyłem wielu rodziców i krewnych, którzy przechadzali się niespokojni i niecierpliwi tam i nazad po chodniku; był pomiędzy nimi ojciec Prekossiego, w swéj niebieskiéj bluzie, przed chwilą przybyły z kuźni, jeszcze cały uczerniony od węgli; była matka Krossiego, przekupka warzyw; matka Nellego, czarno jak zawsze ubrana, która nie mogła ustać na jedném miejscu z niepokoju. Przed samém południem przyszedł mój ojciec i podniósł oczy na okna — drogi mój ojciec! O południu wszyscy już skończyli z zadaniem. Jakiż to widok był przy wyjściu! Rodzice i krewni śpieszyli na spotkanie chłopców, aby pytać, przeglądać kajety, porównywać ich pracę z pracami towarzyszy.
— Ile działań? Jakie zadanie? A suma? A odpowiedź? A dziesiętne ułamki?
Wszyscy nauczyciele chodzili spiesznie od jednego do drugiego z pytających, wołani ze wszystkich stron jednocześnie. Mój ojciec wziął mi natychmiast z rąk zadanie, zrobione na brudno jeszcze, z poprawkami i przekasowywaniami, popatrzył i rzekł:
— Dobrze!
Obok nas stał kowal Prekossi, który patrzył również na pracę syna, trochę pomieszany, zakłopotany, bo widocznie czegoś nie mógł zrozumieć. Zwrócił się do mego ojca:
— Czyby pan nie był łaskaw powiedziéć mi sumy?
Mój ojciec liczbę żądaną odczytał. Kowal popatrzył — rozważał coś, nad czemś się namyślał, nad czemś zastanawiał.
— Ależ tak! Ależ dobrze, mój mały! — zawołał naraz z rozpromienioną twarzą.
Ojciec mój i on spojrzeli sobie w oczy, z dobrym uśmiechem, jak dwaj przyjaciele; ojciec mój podał mu rękę, on ją uścisnął. I rozstali się, mówiąc:
— Do widzenia, do egzaminu ustnego.
— Do ustnego, do widzenia.
Oddaliwszy się nieco, usłyszeliśmy jakiś głos nieco fałszywy, ale wesoły; obejrzeliśmy się obaj: to kowal śpiewał sobie jakąś piosenkę.
Dziś rano mieliśmy egzamina ustne. O ósmej byliśmy już wszyscy w klasie, a o kwadrans na dziewiątą zaczęto wywoływać nas po czterech naraz do owej wielkiéj sieni, czy też sali na dole, gdzie pośrodku stał duży stół, przykryty zieloneni suknem, dokoła którego siedzieli dyrektor i czteréj nauczyciele, a w ich liczbie i nasz nauczyciel. Ja byłem jednym z tych, których zawołali najprzód Biedny mój nauczyciel! Teraz to, dzisiejszego rana, można się było przekonać, jak to on nas kocha! Podczas gdy nas inni pytali, on zdawał się nic oprócz nas nie widziéć; niepokoił się, kiedyśmy okazywali niepewność co do naszych odpowiedzi; rozjaśniał się cały, kiedy odpowiadaliśmy dobrze i bez wahania; słyszał, odczuwał wszystko i tysiące znaków dawał nam rękami i głową, jakby chciał powiedziéć: „Ot, tak, dobrze, nie, uważaj, pomału, śmiało.” Gdyby tylko mógł mówić, każdą rzeczby nam podpowiedział. Gdyby na jego miejscu znajdować się mogli wszyscy z kolei ojcowie egzaminowanych uczni, i oniby nie potrafili chyba zrobić więcéj. O, jakże pragnąłem powtórzyć mu po razy dziesięć, wobec wszystkich, głośno: „Dziękuję! dziękuję!” A kiedy inni nauczyciele powiedzieli mi: „Dobrze, już możesz iść,” oczy mu zabłysły od zadowolenia. Wróciłem natychmiast do klasy, aby tam czekać na ojca.
W klasie byli jeszcze niemal wszyscy. Usiadłem obok Garrona. Niewesoło mi było... o, nie! Myślałem, że to po raz ostatni siedzimy tak obok siebie w téj szkole. Jeszczem był dotąd nie powiedział Garronowi, że już do czwartéj klasy z nim razem nie pójdę, że mam wyjechać z rodzicami z Turynu; on nic o tém nie wiedział. Siedział sobie zgięty we dwoje, z tą swoją dużą głową pochyloną nad ławką, rysując jakieś ozdobne wzorki piórem dokoła fotografii swego ojca, przedstawionego w mundurze maszynisty kolejowego; ten jego ojciec jest mężczyzna wysoki i tęgi, z grubą szyją i twarz ma uczciwą, poważną jak i jego syn. A podczas gdy tak siedział zgarbiony, z koszulą nieco rozwartą na przodzie, ja widziałem na jego nagiej, silnéj piersi ów złoty krzyżyk, który mu darowała matka Nellego, kiedy się dowiedziała, iż on wziął pod opiekę jéj syna, biednego garbuska. Ale trzeba było przecież raz mu powiedziéć, że wyjadę z Turynu. Powiedziałem mu więc:
— Wiesz, Garrone, w jesieni ojciec mój opuszcza Turyn na zawsze.
On mnie spytał, czy i ja także wyjadę; powiedziałem mu, że wyjadę.
— I nie będziesz już w czwartéj klasie z nami? — zapytał.
Odpowiedziałem, że nie będę. On w zamyśleniu milczał przez chwilę, nie przestając rysować; następnie zapytał, nie podnosząc głowy:
— A nie zapomnisz o twoich towarzyszach z trzeciéj klasy?
— Nie zapomnę — odrzekłem, — nie zapomnę nikogo; a ciebie... ciebie bardziéj niż wszystkich pamiętać będę. Któżby mógł ciebie zapomnieć!
On popatrzył na mnie długo, poważnie, z wyrazem, który wiele, wiele mówił; ale nie rzekł i słowa; tylko mi rękę lewą podał, udając, iż prawą ręką rysuje jak przedtem, a ja ścisnąłem mocno, gorąco, tę dłoń uczciwą i silną.
W téj chwili do klasy wszedł spiesznie nauczyciel, z twarzą czerwoną, i głosem przyciszonym, lecz wesoło i prędko, powiedział:
— Dobrze; dotychczas wszystko idzie dobrze; byle się następni spisywali tak samo; dzielni chłopcy! Tylko śmiało! Jestem bardzo, bardzo zadowolony!
I chcąc nam swoje zadowolenie pokazać i nieco nas rozweselić, wychodząc z pośpiechem, udał, że się potknął i że aż muru musiał się uchwycić, aby się nie przewrócić; i to on, on, ten nasz nauczyciel, któregośmy nigdy śmiejącego się nie widzieli! Rzecz ta wydała się wszystkim tak dziwną, iż zamiast śmiechu wywołała powszechne zdumienie; każdy się uśmiechnął, nikt się nie roześmiał. Otóż, co do mnie... nie wiem sam czemu, ale uczułem coś jakby ból a zarazem rozrzewnienie na ten objaw dziecinnéj wesołości. Cała to bowiem była jego nagroda ta chwila radości! nagroda jedyna za dziewięć miesięcy pobłażania, dobroci, cierpliwości, a także i tylu przykrości! Na tę to chwilę pracował tyle czasu i tyle razy przychodził na lekcyę, choć był chory, biedny nauczyciel! Tego zatem i nic więcéj żądał od nas w zamian za tyle miłości, za tyle serca. I teraz zdaje mi się, że gdy go sobie przypominać będę, zawsze, przez lat wiele, zobaczę go nie inaczéj, jak w téj postawie i z tą twarzą rozweseloną; i że kiedy na człowieka wyrosnę, a on jeszcze żyć będzie, a spotkamy się kiedyś, i wówczas mu powiem o téj jego chwili wesołości, która mnie tak wzruszyła do głębi serca; i ucałuję z szacunkiem, gorąco, jego siwą głowę.
O pierwszéj zebraliśmy się wszyscy w szkole po raz ostatni, aby usłyszéć wynik egzaminów i dostać książeczki z promocyą. Ulica była zapełniona rodzicami i krewnymi, którzy wtargnęli téż do wielkiéj sieni, a wielu z nich wcisnęło się nawet do klas, aby się gromadzić dokoła stołu nauczyciela; w naszéj zajmowali oni przestrzeń od ściany aż do pierwszych ławek. Byli tam: ojciec Garrona, matka Derossiego, kowal Prekossi, Koretti, pani Nelli, przekupka warzyw, ojciec murarczuka, ojciec Stardiego, wielu innych, których nie widziałem nigdy; i zewsząd dawał się słyszéć szmer, szepty, gwar, jakby na jakim placu. Wszedł nauczyciel — zapanowała wielka cisza. Nauczyciel miał w ręku spis uczniów i stopni, i zaraz zaczął czytać: „Abatuczi, promowany, sześćdziesiąt siedem dziesiątych; Arkini, promowany, pięćdziesiąt pięć siedemdziesiątych; murarczuk z promocyą, Krossi z promocyą.” Potém odczytał głośno, z przyciskiem: „Derossi Ernest, promowany, siedemdziesiąt siedemdziesiątych i pierwsza nagroda.” Wszyscy rodzice uczniów, którzy byli obecni i którzy wszycy go znali, powiedzieli razem:
— Zuch, dzielny Derossi!
A on potrząsnął swemi jasnemi kędziorkami i uśmiechnął się swobodnie, wesoło i ślicznie patrząc na swoją matkę, która ręką przesłała mu
pozdrowienie. „Garoffi, Garrone, Kalabryjczyk, promowani.“ Potém trzech czy czterech z kolei, którzy nie dostali promocyi, a z których jeden rozpłakał się gorzko, bo ojciec z progu pogroził mu pięścią. Ale nauczyciel, zwróciwszy się do owego ojca, powiedział:
— Niech się pan na niego nie gniewa. Przepraszam, że się w to wdaję; ale to, widzi pan, niezawsze można przypisywać winie, czasem nieszczęściu. I właśnie tak jest w obecnym wypadku.
Potém przeczytał: „Nelli, promowany, sześćdziesiąt dwa siedemdziesiątych.“ — Matka biednego garbuska przesłała mu pocałunek wachlarzem. — „Stardi, promowany, sześćdziesiąt siedem siedemdziesiątych.” Ale on, słysząc tak piękny stopień, ani się nawet uśmiechnął i nie odjął pięści od skroni. Ostatnim był Wotini, który przyszedł do szkoły ustrojony i ufryzowany: promowany.
Przeczytawszy cały ów spis, nauczyciel wstał i przemówił w te słowa:
— Dzieci, po raz ostatni zebraliśmy się razem. Przebyliśmy z sobą rok cały i teraz rozstajemy się jako dobrzy przyjaciele, wszak prawda? Ciężko mi rozstawać się z wami, kochane dzieci. — Umilkł na chwilę, potem ciągnął daléj: — Jeżeli czasem opuściła mnie cierpliwość, jeżeli czasem, niechcący, byłem niesprawiedliwy, zabardzo surowy, to przepraszam, wybaczcie mi!
— Nie, nie! — powiedzieli razem rodzice i wielu uczniów — ach, nie, nigdy, nigdy tego nie było, panie nauczycielu.
— Wybaczcie mi — powtórzył nauczyciel — i kochajcie mnie choć trochę. W roku przyszłym nie będziecie już ze mną, ale widywać was będę, a w mojém sercu pozostaniecie na zawsze. Do widzenia, chłopcy!
I z temi słowy poszedł naprzód, ku nam — i wszyscyśmy, powstawszy w ławkach, wyciągnęli ręce ku niemu, chwytając go za ramiona i za ubranie; wielu całowało go; pięćdziesiąt głosów zawołało razem:
— Do widzenia, panie nauczycielu! Dziękujemy panu, panie nauczycielu! Niech panu Pan Bóg da zdrowie! Nie zapominaj pan o nas!
Kiedy wyszedł z pomiędzy ławek, wydawał się mocno wzruszony. Wyszliśmy wszyscy gromadą, nie w szeregach, śpiesząc. Hałas był, gwar głosów rodziców i dzieci, którzy się żegnali z nauczycielkami, z nauczycielami i pomiędzy sobą. Nauczycielka o czerwoném piórku miała czworo czy pięcioro dzieciaków uwieszonych u szyi i z jakie dwadzieścioro dokoła, co wszystko sprawiało razem, że jéj aż tchu brakło; „mniszeczce“ dziatwa ściągnęła już kapelusz z głowy i nawtykała jéj w kieszenie i pomiędzy guziki stanika kwiatów coniemiara. Wiele dzieci i dorosłych otaczało kołem Robettiego, witając się z nim i winszując mu serdecznie, bo właśnie w tym dniu po raz pierwszy przyszedł o własnéj sile, bez swoich kul. Ze wszystkich stron dawało się słyszéć:
— Do przyszłego roku! Do dwudziestego października! Do widzenia na Wszystkich Świętych!
I my żegnaliśmy się również. Ach! jakże się zapominają wszelkie urazy w takiéj chwili! Wotini, który zawsze tak wielką ku Derossiemu czuł zawiść, pierwszy rzucił się teraz ku niemu z otwartemi ramionami. Ja pożegnałem się z murarczukiem i ucałowałem go właśnie w téj chwili, gdy mi po raz ostatni robił swój „pyszczek zajęczy“ ten poczciwy chłopak! Pożegnałem się z Prekossim i Garoffim, który mi oznajmił o mojéj wygranéj na jego ostatniéj loteryi i wręczył mi mały przycisk do papierów z majoliki, nadtłuczony z jednego boku; pożegnałem się ze wszystkimi innymi. Pięknem było rozstanie się biednego Nellego z Garronem: żegnając się z nim na czas wakacyjny, objął go ramionami, mocno się doń przytulił i zdawało się przez chwilę, że oderwać się od niego nie może. Wszyscy cisnęli się dokoła Garrona, ściskając, całując tego dzielnego, zacnego chłopaka; a ojciec jego, który był przyszedł po niego, patrzył zdziwiony i uśmiechał się tak jakoś poczciwie. Garrone był ostatni z tych, których żegnałem; uścisnąłem go, już na ulicy, i załkałem, tuląc głowę do jego piersi; on pocałował mnie w czoło. Potém pobiegłem do mego ojca i do mojej matki. Ojciec mnie zapytał:
— Czyś pożegnał wszystkich twych towarzyszy?
— Tak — odpowiedziałem.
— Jeżeli wśród nich jest ktoś taki, względem kogo kiedy zawiniłeś, idź do niego i proś, aby ci przebaczył, aby chciał o twéj winie zapomniéć. Jest-że taki?
— Niéma! — odrzekłem.
— A więc, żegnaj szkoło! — powiedział mój ojciec wzruszonym głosem, zwracając ostatnie spojrzenie na szkołę.
I moja matka powtórzyła:
— Żegnaj!
A ja nic powiedziéć nie mogłem.