Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dził go, zaraz ją wziął, ale zaraz również wypuścił ją z ręki i oczy zwrócił na Garrona.
— To ja — powiedział tenże, — ja, Garrone; czy mnie poznajesz?
On uśmiechnął się słabo, z trudnością podniósł z łóżka swoją krótką rękę i podał ja Garronowi, który wziął ją w obie dłonie i oparł na niej policzek, mówiąc:
— Odwagi, odwagi, murarczuku; niedługo ozdrowiejesz i wrócisz do szkoły, a nauczyciel posadzi ciebie koło mnie, dobrze?
Ale murarczuk nie odpowiedział. Matka wybuchła łkaniem:
— O, mój biedny Antoś, mój biedny Antoś! Taki dzielny, taki dobry, a Pan Bóg chce mi go zabrać!
— Uspokój się! — zawołał murarz zrozpaczony. — Uspokój się, kobieto, na miłość Boską, albo stracę głowę!
Potém powiedział do nas z wysiłkiem:
— Idźcie, idźcie, chłopcy. Dziękuję, idźcie. Co tu macie robić... Wracajcie do domu... Dziękuję.
Chory znowu oczy zamknął i wyglądał jak nieżywy.
— Czy nie mogę w czém być użyteczny? — zapytał Garrone.
— Nie, poczciwy chłopcze, dziękuję — odrzekł murarz; — idźcie do domu. I, mówiąc to, popchnął nas zlekka ku drzwiom, na schody. Ale byliśmy jeszcze na połowie schodów, gdyśmy usłyszeli go wołającego:
— Garrone! Garrone!