Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A o mnie — spytał ojciec z uśmiechem — czy też pan żadnych figlów albo grzeszków dziecinnych nie pamięta?
— O panu? — odrzekł staruszek, uśmiechając się również. — Nie; w téj chwili nie przypominam sobie nic takiego. Ale to wcale nie znaczy, abyś pan nigdy nie broił. Pan jednak byłeś rozważnym rozsądnym chłopczyną, choć tak bardzo żywym. Pamiętam, jak bardzo, jak niezmiernie matka pańska pana kochała... Ale jaki to pan dobry, jaki pan poczciwy, żeś mnie zechciał odwiedzić. Oderwał się pan od swoich zajęć, aby pojechać do biednego, starego nauczyciela!
— Ach, kochany panie Krozetti — odrzekł żywo mój ojciec. — Ja przecie pamiętam ten dzień kiedy moja biedna matka pierwszy raz mnie zaprowadziła do szkoły. Było to po raz pierwszy w życiu, iż musiała rozstać się ze mną na dwie godziny i pozostawić mnie za domem, w rękach osoby obcéj, nieznanéj. Dla téj zacnéj kobiety moje wstąpienie do szkoły było jakby wejściem w świat; było to rozłączenie pierwsze z całego dalszego pasma rozłączeń bolesnych lecz nieuniknionych: społeczeństwo poraz pierwszy zabierało jej syna, aby już go jéj nigdy całkowicie nie oddać. Była wzruszoną, ja również. Poleciła mnie panu głosem drżącym, a potém, wychodząc, jeszcze przez drzwi uchylone mnie przeżegnała z oczami pełnemi łez. I właśnie w téj chwili pan skinął ręką, patrząc na moją matkę, a drugą rękę do piersi sobie przycisnął, jakby chciał powiedzieć: „Niech pani będzie spokojną