Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawsze babci przyczyniałem zmartwienia — mówił dalej Ferruczio, a mówił z trudnością, głosem drżącym; — ale... ja babcię zawsze kocham. Czy mi babcia przebaczy?... Przebacz mi, babciu!
— Dobrze już, dobrze, dziecko, przebaczam ci, przebaczam z całego serca. Pomyśl sam, jakżebym ja mogła na ciebie się gniewać! Nie klęcz już, wstań, moje dziecko. Już nigdy na ciebie gderać nie będę. Tyś taki dobry, taki dobry! Zapalmy lampę. Musimy nabrać odwagi. Wstańże, wstań, Ferruczio.
— Dziękuję, babciu — mówił chłopiec głosem coraz słabnącym. — Teraz... jestem zadowolony. Nie zapomnisz o mnie, babuniu, wszak prawda? Zawsze będziesz pamiętać o mnie... o twoim Ferrucziu?
— Ferruczio! — zawołała babka zdziwiona i zatrwożona, kładąc mu ręce na plecach i spuszczając głowę, jakby mu chciała w twarz spojrzéć.
— Pamiętaj o mnie! — wyszeptał jeszcze chłopak, ale już tak cicho, iż szept ów do szmeru raczej był podobny. — Ucałuj mamę... tatkę... Luidżinę. Żegnaj mi, babciu...
— Na Boga! co ci jest? — krzyknęła staruszka, macając trwożnie głowę chłopca, która jéj ciężko na kolana opadła. A potém z całéj siły rozpaczliwie wołać zaczęła: — Ferruczio! Ferruczio! Ferruczio!