Tajemnice stolicy świata/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TAJEMNICE
STOLICY ŚWIATA
czyli
GRZESZNICA I POKUTNICA,
Romans Jerzego F. Borna.
Przekład z języka niemieckiego.

Tom II.

WARSZAWA.
Skład główny i wszelka ekspedycya w Księgarni
Jana Breslauera,
ulica Miodowa, Nr. 489a

1971.



Дозволено цензурою.
Варшава, 6 Марта 1871 г.




W drukarni Jana Cotty, przy ulicy Danielewiczowskiej Nr. 495a.




ROZDZIAŁ I.
Czarny kat w Rio.

Brzęczący odgłos dzwonu rozlegał się po nadbrzeżnym cyrkule wielkiéj i rozległéj stolicy brazylijskiéj Rio de Janeiro. Dźwięczał zaś z małéj wieży rządowego domu, leżącego w pobliżu szerokiéj, wielkiéj zatoki.
Ta zatoka i port w Rio-Janeiro należą do najpiękniejszych punktów świata. Podróżnik zdziwiony ich zachwycającym widokiem, a przybywający okrętem do olbrzymiej skalistéj bramy, łączącéj zatokę z morzem, widzi roztaczającą się przed sobą przecudną panoramę. Biały jaśniejący fort Santa-Cruz leży tuż na tych skalistych wrotach, które już z natury stanowią niezdobytą warownię. Następnie wypada jeszcze podróżnikowi przebyć oszańcowane wyspy Lages, gdzie lekarze i celni urzędnicy rewidują okręty, a nakoniec szerokim kręgiem roztacza się przed nim rozległa stolica ogromnego Cesarstwa Brazylijskiego, w głębi malowniczo otoczona strojnemi w palmy pagórkami i niebieskawo świecącemi skałami.
Gdy podróżnik przybędzie do bulwarkowych doków, przekonywa się, że rozległe, w szerokiéj bujnéj dolinie nadmorskiego brzegu leżące miasto Rio wcale nieokazale jest zbudowane. Ma ulice wązkie, licho brukowane i kręte, domy rzadko kiedy wiçcéj jak jedno-piętrowe. Po nad brzegiem morskim, który w czasie naszego opowiadania nie był jeszcze zabudowany, leżały nieczystości i śmiecie, zdechłe psy i koty.
Nieco daléj od cyrku nadbrzeżnego znajdują, się szersze ulice i lepsze domy z pięknemi, bogatemi sklepami — przed właściwém zaś miastem są wspaniałe wiejskie domy i ogrody, otoczone najbujniejszą roślinnością, w któréj ciemnéj zieloności postrzegamy winne grona i figi, pomarańcze i ananasy, tudzież ptaki o kosztownych piórach swobodne lub uwięzione i latające po pawilonach, przed któremi małpa figle swoje wyprawia.
Na ulicach w pewnych godzinach dnia mocno ożywionych, spotykają nas ludzie wszelkiego stopnia i barwy od najmocniéj czarnéj do delikatnie białéj świeżo przybyłych. Prawie każdy jedzie, bo i damy w szerokich słomianych kapeluszach dla uchronienia się od słońca, lubią unosić się w małych siodłach na pysznych koniach.
Murzyn niewolnik, przechodzi prawie zawsze, równie jak i pół-Indyanin, który w miastach szuka utrzymania.
Gdy jękliwy głos dzwonu rozproszył dźwięki po nadbrzeżnym cyrkule, mogło już być około godziny trzeciéj po południu. Chociaż w innych częściach miasta o téj godzinie, z powodu palącego upału, podobnie jak w Hiszpanii i południowéj Francyi, panuje śmiertelna cisza, a ulice wyglądają jak wymarłe, jednak w cyrkule nadbrzeżnym widziano robotników, majtków i czarnych zlanych potem przy pracy, tudzież mężczyzn, kobiety i dzieci wszelkich barw, wszystkich razem zmieszanych i pośpieszających za odgłosem dzwonu, zapewne dla przypatrzenia się widowisku, na które powoływał.
Był to dzwon oznajmujący śmierć grzesznika!
— Co to będzie? zapytał biały człowiek w widocznie niemieckiém ubraniu, ciemniejszego, który tylko co przybywał z jednego okrętu, rzekami utrzymującego związek między Rio a przyległemi miastami.
— Co będzie? odpowiedział ten dosyć płynnie prawie ludowym portugalskim językiem: uciszą Marcellina!
— Marcellina? pytająco powtórzył Niemiec; to zapewne czarny?
— Czyście o nim nic jeszcze nie słyszeli? Wierzę, żeście tu dopiero niedawno przybyli, powiedział Brazylijczyk, i razem z Niemcem na rogu skręcili w uliczkę Hieronima, na któréj końcu niedaleko brzegu leżał dom rządowy. Murzyn Marcellino jak dzikie zwierzę przegryzł swojemu panu gardło!
— Matko Bożka! zawołał Niemiec, czy to być może?
— Prawdziwi czarni mają w sobie coś tygrysiego, to zły gatunek! Wprawdzie jego właściciel kazał go więcéj obić niż należało niewolnikowi. Czekał on zatém aż znowu będzie mógł poruszać członkami, aby potém przy sposobnéj chwili napaść na swojego pana!
— Ale przegryźć gardło — to okropność!
— To się często zdarza — murzyn nie ma żadnéj broni, ale ma olbrzymie siły i ostre zęby — więc zębami dokonał swojéj krwawéj zemsty! Znaleziono zamordowanego, który widocznie rozpaczliwie się bronił, z całkiem poszarpaną szyją. Marcellino, na którego zaraz padło podejrzenie, uciekł; ale ogary trafiły na jego ślad — za godzinę będzie wisiał na szubienicy!
Żeglarz i Niemiec przybyli teraz przed wielki i obszerny dom rządowy, przed którym już stał rozmawiając wielki tłum ludu. Widziano tam Europejczyków i Brazylianów, czarnych i mieszańców, mężczyzn i kobiety, stojących tuż przy sobie i gwałtownie gestykulujących, a ze wszech stron przybywali jeszcze ciekawi, pragnący widzieć śmierć murzyna Marcellina.
Droga przez bramę na wielki dziedziniec rządowego domu była jeszcze zamknięta, tak, że stojący mieli czas, przypatrzyć się przerażającéj budowli.
Miała ona tylko jedno piętro. W licznych izbach, oprócz straży, mieścili się sędziowie spraw niezwłocznych, urząd portowy i urzędnicy celni. Z tyłu był dziedziniec sądowy i więzienie, w którém siedzieli za kratami prawie sami kolorowi, i z którém łączył się wielki klasztor San Benito.
Umilkł dźwięk śmiertelnego dzwonu — tłumy zaczęły się nagle poruszać, pociągnęły za sobą Niemca i żeglarza, i zaniosły prawie aż do otwartéj teraz bramy, — kobiety wołały o pomoc, bo je gnieciono — inne, tracąc oddech, całą siłą trzymały dzieci po nad głowami, aby były świadkami stracenia. Była to chwila szalonego wrażenia, jakie sprawia ciekawość, w któréj tak wielkie tłumy ludu dochodzą do potworności, która nie oszczędzając nikogo, przeciska się daléj po przewróconych i zgniecionych, byleby żądzę swoją za jaką bądź cenę zaspokoiła! Mężczyznom pozrywano z ramion ponsza i bez ratunku podeptano je nogami — ozwały się gniewne wołania — aż nakoniec wszyscy przebyli najciaśniejsze miejsce, i tłumy rozlały się po rozległym dziedzińcu.
W téj chwili jakiś krępy Brazylijczyk, ubrany w szerokoskrzydły kapelusz słomiany, lekkie jasne spodnie i krótką, pstrą kurtkę, położył rękę na ramieniu żeglarza, który z Niemcem pośpieszał na plac sądowy.
— Ach, poganiacz mułów z Monte Vero! zawołał żeglarz, podając mu rękę i ciągnąc za sobą; chodź najprzód tutaj, potém wypijemy miarkę wina w szynku pod Śtym Hieronimem.
— Monte Vero? powtórzył uradowany Niemiec, to wybornie, będę mógł od pana....
Te słowa przerwał głośny i dziki krzyk, który wydały tłumy obejmujące wielu czarnych — a i ludzie nasi, którzy niedaleko stali, spojrzeli ku miejscu, ku któremu zwróciły się rozszerzone oczy wszystkich.
Rozległy dziedziniec rządowego domu, ograniczony w głębi więzieniem, w którego małych zakratowanych okienkach lub otworach widać było głowy murzynów i niewielu białych złoczyńców, szerokiém kołem otoczyli ułani, tak aby tłumy trzymać z daleka od ustawionéj. w głębi szubienicy. Środek ten okazał się być bardzo potrzebnym: po części nadzwyczaj roznamiętniona, po części, a mianowicie co do czarnych, zwierzęco krwi chciwa ludność, inaczéj byłaby do całego dzieła swoją rękę przyłożyła.
Szubienica w dziwny sposób nie składała się z trzech belek, lecz z dwóch, które u wierzchu wiązała belka poprzeczna. Wtéj wbity był widocznie bardzo mocny hak żelazny i oparto o nią czarno pomalowaną drabinę. Żadnego innego narzędzia przytém nie widziano.
Czarnego kata w Rio, który z dwoma swoimi pomocnikami ukazał się właśnie w nizkich drzwiach więzienia i na plac wystąpił, tłumy wrzawą przywitały.
Bom Diaz![1] zawołały tysiące głosów i powtórzyły ze śmiechem wywołanym dwuznacznością tych wyrazów, która jednak w tém miejscu brzmiała groźnie i straszne wrażenie czyniła.
Tak przywitany był to murzyn olbrzymiéj budowy ciała — zdjął czapkę, jakby nią chciał powitać tłumy i rzucił ją na bok. Głowę jego pokrywały czarne wełniste włosy; wielkie białka oczne, oraz oślepiającéj białości zęby, gdy otworzył wywrócone czerwone usta, mocno odbijały się od hebanowo czarnéj, szerokiéj i kościstéj jego twarzy. Był obnażony aż do szerokiéj fai, która obwijała jego korpus i wyższą część muskularnych nóg. Czarna jego pierś była szeroka i wypukła, ręce, jak zwykle u wszystkich murzynów niezwykle długie, nogi pięknie zbudowane i szczycące się wielką siłą, a przytém stawy ich zgrabnie i wysmukło zaokrąglone.
Obaj jego towarzysze byli to również rośli murzyni, lecz mniejsi od samego kata. Jeden z nich przyniósł z sobą sznur aż pod szubienicę i podał go mistrzowi Diazowi, który zrobił pętlicę, widziano, że ta część sznura już była mocno naruszona — wielu już zapewne ludzi, musiało wydać ostatnie tchnienie! Ileż to ofiar już ręka czarnego kata tą pętlicą udusiła!
Niejeden zdziwi się, że murzyna powołano na urząd, bo wykonawca sprawiedliwości jest zawsze sługą prawa — murzyna, którego w istocie jako niewolnika zaledwie do rzędu ludzi liczono. Ponieważ z owym Diazem spotkamy się i późniéj, zaraz więc zamieścimy objaśnienie, dotyczące tego czarnego kata.
Na cesarza brazylijskiego Pedra II, wkrótce po jego wstąpieniu na tron, jak mówią, napadł na ulicy przekupiony awanturnik Verneiro; sztylet, który ten niezwykle silny morderca ku niemu wymierzył, już był błysnął w powietrzu, lecz wtém młody Hiszpan, Mariano Veji, który krok w krok szedł za cesarzem, rzucił się między niego a morderczą broń, tak, że ta zamiast cesarza, przeszyła piersi młodego wiernego Hiszpana.
Verneiro dobrze wycelował i silnie uderzył. — Don Mariano padł jęcząc, a strumień krwi zaczerwienił rękę i odzież mordercy.
Pedro II odskoczył przerażony — ale w téj chwili straż przyboczna otoczyła i schwytała Verneirę. Zgrzytał zębami i usiłował bronić się i uwolnić — dumnie i z pogardą podczas badania i pytań stale wypierał się wszelkich wspólników, o których domyślano się, że należą do najwyższego towarzystwa — i tak uwięziony ten leżał ze srodze zaiskrzoném okiem na słomianéj macie w więzieniu. O ucieczce albo wyłamaniu się nié mógł myśleć, a także i wspólnicy bynajmniéj nie przynieśli mu pomocy, bo nie dali najmniejszego znaku o swojéj współwinie.
Verneiro, zbrodniarz stanu, skazany został na śmierć przez powieszenie, a poprzednik czarnego kata Jaraco otrzymał polecenie stracenia go.
Tę chwilę liczni współwinni Verneiry wybrali na uwolnienie go, i tak, że ani żaden sędzia ani żołnierze tego nie postrzegli, trzymali jedną ulicę niezajętą przez tłum, od szubienicy aż do brzegu.
Gdy więc Jaraco, niczego się nie domyślając, chciał wykonać rozkaz na skazanym, ten zaopatrzywszy się w więzieniu w wyostrzone na kamieniach żelazo, wpakował mu je w piersi, i w oczach cesarza, który sam był świadkiem stracenia, miał zamiar uciec.
Jaraco padł zabity.
Lecz w téj chwili wpadł na złoczyńcę stojący w tłumie murzyn, właśnie wtedy, gdy ten zamierzał uciekać przy pomocy swoich przyjaciół. Straszny krzyk napełnił powietrze — był to w części wściekły ryk, w części radosne wołanie zgromadzonego ludu. Straż zniżywszy lance przeszkodziła sprzysiężonym we wsparciu Verneiry pokonanego przez olbrzymiego murzyna.
Diaz, teraźniejszy kat z Rio de Janeiro, zawlókł znowu zdrożnego złoczyńcę pod szubienicę i następnie nerwistemi pięściami spełnił urząd Jaraca, który leżał nieżywy pod drabiną. Don Pedro nadał Murzynowi Diazowi swobodę i prawa obywatelskie, mianował go mistrzem sprawiedliwości, oraz wynagrodził za stanowczy czyn, a na dziedzińcu rządowym pojmano tymczasem licznych współwinnych.
Czarny kat z Rio był zatém bardzo popularną osobą, znało go każde dziecię i nie unikano go ze strachem, jak dawniejszych katów — był on życzliwy i dobroczynny, tylko podczas pełnienia swojego obowiązku srogi i nieugięty jak żelazo.
Gdy Diaz trzymał pętlicę w czarnych ręku, znowu jakby za danym znakiem odezwał się śmiertelny dzwon w sądowym domu. Tłumy ucichły zupełnie i stały głowa przy głowie po za łańcuchem ułanów. Okna domów ożywiły się, a i na dachach zasiedli także ciekawi, pragnący widzieć śmierć strasznego Marcellina.
Otworzyły się szerokie drzwi więzienia w pobliżu szubienicy — czarno ubrany sędzia, ze zwojem białego papieru w ręku, wyszedł z więziennego korytarza na ograniczoną żołnierzami część dziedzińca. Za nim szło dwóch sądowników jako świadków. Potém wyszło z korytarza kilku bosych, pochylonych mnichów z klasztoru San Benito.
Nastała przerwa — na wszystkich twarzach odmalowało się najżywsze oczekiwanie i ciekawość. — w tłumach panowała cisza jak w kościele.
Następnie ukazało się we drzwiach więziennych dwóch strażników, a za nimi murzyn na rękach i nogach okuty w kajdany, które straszliwie brzęczały wlokąc się za nim.
Ten straszny ciężar lekki był jak piórko dla Marcellina — tylko po drobnych jego krokach można było poznać, że krótkie więzy przeszkadzają mu, a po dziko świecących oczach, że tamowały jego siłę i wściekłość.
Za tym krępym murzynem, którego postać i postawa wyrażały coś srodze czyhającego, a bynajmniéj nie żałującego ani przerażonego okropnością chwili, szli dwaj czarni pomocnicy kata, a w końcu szereg około dwudziestu mnichów.
Skoro orszak ten zbliżył się do szubienicy, wystąpił z więzienia ksiądz, który przed kilku jeszcze minutami usiłował skłonić niewolnika Marcellina do modlitwy i żalu, i przed straszną śmiercią chciał jeszcze raz przynieść czarnemu murzynowi pociechę i pomoc duchowną.
Diaz stał z założonemi rękami przy drabinie wiodącéj na szczyt szubienicy, trzymając stryczek, tak że mu sznur spadał na ciało. Trzej sądowi urzędnicy stanęli naprzeciw niego, mnisi półkolem otoczyli rusztowanie.
Marcellino z towarzyszącymi mu przystąpił do miejsca, w którém miano mu włożyć stryczek na szyję. Nie był on tak słuszny jak Diaz, ani tak silnie zbudowany, ale mimo tego na widok jego wielu w tłumie powzięło myśl, że murzyn, który tak okropnie nasycił pragnienie zemsty i krwi na swoim panu, dużo zada pracy katowi.
Sędzia odczytał wyrok zredagowany w portugalskim języku i zawierający rozkaz cesarski pozbawienia życia niewolnika Marcellina przez powieszenie.
Po odczytaniu rzekł: — Wykonawco, czyń twą powinność, niewolnik oddaje się w twoje ręce!
Diaz wziął pargamin, obejrzał podpis cesarza, i oddał go pierwszemu ze swoich pomocników dla zachowania, a inni pomocnicy uwalniali tymczasem skazanego z więzów.
Można było widzieć, jak w téj chwili wznosiła się pierś Marcellina, jak wzrok jego strasznie ponuro błyszczał, jak usta pobladły ze wzruszenia — a jednak nie drżał — z szyderczą miną odtrącił księdza i mnichów, pragnących zbliżyć się ku niemu, i wskazał na Diaza, niby mówiąc:
— Tylko z tym mam jeszcze pomówić!
— Idź więc do piekła grzeszniku — módlcie się za jego biedną duszę! rzekł sługa kościoła, a mnisi poklękali.
Pomocnicy kata chcieli porwać Marcellina i przytrzymać go, gdy mu Diaz zakładał stryczek — ale ich tak dziko i stanowczo odepchnął, że mu tylko sznurem ręce w tył związali.
Chwila, w któréj ujrzano murzyna Diaza zbliżającego się do murzyna Marcellina silne wywarła wrażenie — obu handlarze niewolników haniebnie porwali z ich ojczyzny, a handlarze przeszachrowali ich w drugiéj części świata, aby białym współbraciom służyli jako biczem zagrożeni, nikczemni niewolnicy. Diaz byłby i teraz jeszcze także udręczoném i pogardzoném, wyjętém z pod, prawa stworzeniem, gdyby go przypadek nie był podniósł. Obaj może pochodzili z jednego plemienia — byli synami może jednego ojca, — a teraz jeden miał być katem drugiego!
Takie, jakkolwiek ciemne i bezładne myśli można było wyczytać w oczach Marcellina, gdy Diaz przystąpił ku niemu — rozwarł on oczy tak szeroko, iż widać było zupełnie straszliwe ich białka.
Ale czarny kat musiał pełnić swój obowiązek, a niejednemu już czarnemu zadał on śmierć zasłużoną. Nie tracąc zatém miny, podniósł w górę stryczek, i z właściwą temu ludowi szybkością i sprytem, zarzucił go na szyję swojéj ofiary, Marcellino wstrząsł się, aż kolana się pod nim ugięły, gdy nagle poczuł ściśnięcie mu szyi, potém chciał rękami zerwać stryczek, ale te ręce były związane!
Taki był przerażający wstęp do nastąpić mającego widowiska!
Marcellino przewracając oczami szukał środka ocalenia! Tracił oddech — czarna pierś jego gwałtownie wznosiła się i opadała. Obok niego stali czteréj posługacze, w każdej chwili rzucić się nań gotowi, daléj ułani z obniżonemi lancami, nakoniec nieprzejrzane tłumy ludu, tamujące wszelkie wyjście, wszelką ucieczkę.
Diaz mocno trzymając stryczek w prawéj ręce, z kocią zręcznością wszedł na drabinę, mimo ciężkości ciała wstępował na nią pewno i zgrabnie, a gdy się dostał na wysokość szubienicy i po poprzecznéj belce do zakrzywionego w pierścień haka — ukląkł i przeciągnął sznur przez nadzwyczaj mocny hak.
Marcellino, któremu pętlica nieco szyję zacisnęła, widział te przygotowania — tłumy przypatrywały się wszystkiemu z niemém wytężeniem.
Wielu ludzi lubi i poszukuje drżączki i łechtania, jakiemi takie włosy na głowie podnoszące widowisko drażni ich nerwy; nie zważa nawet na niebezpieczeństwo zemdlenia na widok niewypowiedzianych męczarni skazanego, albo przynajmniéj przejęcia się całą jego zgrozą. Nie mogą przemódz na sobie, aby nie byli świadkami tracenia; muszą widzieć, jak jeden z ich bliźnich pod ręką kata walczy ze śmiercią — popycha ich tam pełna zgrozy ciekawość! A nie należy sądzić, że tylko pospólstwo ciśnie się na takie widowiska — w oknach i na płaskich dachach rządowego domu byli nietylko panowie, ale znajdowały się damy wyższego świata!
Diaz spuścił z góry koniec sznura — pomocnicy pochwycili go.
— Czy masz jeszcze coś do powiedzenia lub do zeznania, niewolniku Marcellino? Spytał czarno ubrany sędzia.
Murzyn skinął, że nie.
— Módl się! mocnym głosem wyrzekł ksiądz.
Marcellino zaśmiał się szyderczo, jakby chciał powiedzieć: Co mi po modlitwie, nic mnie już nie zbawi! Klęczący na poprzecznéj belce przy żelaznym haku Diaz dał jakiś rozkaz swoim pomocnikom, który miał znaczyć: „Do dzieła!“ — pociągnęli więc za sznur — a Marcellino zabujał na pętlicy pod szubienicą.
Teraz kobiety na chwilę zakryły oczy, gdyż murzyn rzucał się okropnie i wściekle usiłował uwolnić związane ręce, w dzikiéj rozpaczy ruszał nogami, których muskuły nabrzmiewały, a oczy wystąpiły mu z dołów.
Z szybkością błyskawicy zawisł o półtory stopy od haka.
Teraz rozpoczęła się zwykła w Rio praca kata, przyczyniająca się do ulżenia lub przyśpieszenia śmierci ofiary. Z niezmierną szybkością okręcił sznur, który posługacze puścili około belki poprzecznéj i związał go mocno — potém zeskoczył z belki na ramiona Marcellina, aby przez to tém mocniéj zaciągnął pętlicę na jego szyi!
Więcéj niżeli sto razy ten skok szybko uwalniał ofiarę od męczarni. Sznur utrzymywał powieszonego i kata — ale teraz zaledwie nogi równie zręcznego jak ciężkiego Diaza dotknęły ramion Marcellina, dał się słyszeć jakiś trzask....
Sznur, który w miejscu przez hak przechodzącém przetarł się, pękł....
Czarny kat i jego ofiara spadli z wysokości szubienicy na ziemię, a posługacze zaledwie mieli czas odskoczyć na bok z ich drogi.
Rozległy się tysiączne krzyki.
— On go tracić nie powinien! zabrzmiało z ust wielu murzynów.
— Sznur zrywa się po raz pierwszy — to ma swoje znaczenie! wołali drudzy.
Nieopisane zamieszanie powstało nietylko w tłumie, ale i między urzędnikami przy szubienicy stojącymi. Mnisi rozbiegli się, jakby diabeł wpadł nagle pomiędzy nich — pomocnicy kata stali nie wiedząc co począć i drżeli, sami nawet sądownicy przerażeni, radzić sobie nie umieli.
Marcellino jak tylko uczuł ziemię pod nogami, zaraz skoczył z podziwienia godną szybkością — pętlica, ulegając sile muskułów jego szyi, o tyle się obluzowała, że chociaż z trudem, jednak na nowo mógł czerpać powietrze i rozszerzoną piersią wciągał je w siebie jak balsam! Przecięż przez chwilę czuł męczarnie duszonego.
Jedném spojrzeniem przekonał się, że Diaz przez spadnięcie odrzucony został na bok; powziął więc zuchwały zamiar skorzystać z téj chwili zamieszania i bezkarności.
Chociaż miał związane ręce i pętlicę na szyi, ale skoczył kilka razy i znalazł się przy ułanach, którzy nim zdołali odeprzeć go albo zranić, już dostał się pomiędzy tłumy, zaczynające ze strachem usuwać się od niego.
Rozgniewany Diaz ujrzał to zaiskrzoném okiem — rzucił się za swoją ofiarą i z murzyńską zręcznością schwytał go w stanowczéj chwili. I posługacze teraz nabyli nowéj odwagi i dopomogli swojemu mistrzowi napowrót przywlec zbiega pod szubienicę.
Lud chciał szemrać — tak katowi wykonywającemu wyrok wolno było raz chybić! Marcellino był nietylko nadzwyczaj silny zbrodniarz, i jeżeli nie wzrostem, to siłą ciała przewyższał wykonawcę, który miał daleko gorsze i niepewniejsze narzędzie w szubienicy, aniżeli wielu innych katów przywiązujących swoje ofiary do pieńka! Dzisiaj miał tego dowód, że sznur prędzéj zawieść może, aniżeli topor! Nie czekając więc powtórzenia rozkazu sędziego, który raz na zawsze go obowiązywał, przekonawszy się o wytrzymałości sznura, zrobił na jego końcu nową pętlicę i zarzucił ją na nowo na szyję murzyna Marcellina, którego posługacze na ziemię powalili.
Zaczęła się ta sama męka i przyrządy.
Zaiste, ci, którzy dzisiaj jeszcze tak gorliwie obsta — ją za potrzebą stryczka i dowodzą jéj, na dziedzińcu rządowego domu w Rio może byliby nabrali w owym dniu innego przekonania, patrząc na przerażające męki murzyna.
Niech nam tu wolno będzie wspomnieć, że wypadek ten w swoim dalszym przebiegu zupełnie historyczny, sprawił, że karę śmierci przez szubienicę zniesiono w całem Cesarstwie, z wyjątkiem tylko szczególnych wypadków.
Diaz rzucił sznur z wierzchu poprzecznéj belki swoim posługaczom i murzyna powtórnie pociągnięto w powietrze. Teraz bujający pomiędzy niebem a ziemią, jeszcze się gwałtowniéj szarpał — jeszcze przeraźliwiéj drgał — jeszcze szkaradniéj przewracał oczami.
Czarny kat z Rio nie mógł zrobić wstydu swojej od dawna przechowywanéj sztuce! Bo gdyby i teraz praca jego nie powiodła się, ofiarę mu odbiorą.
Widziano, że w oknach i w tłumie rozmaite kobiety nie mogące znieść widoku męki, których nerwy były za delikatne, podostawały kurczowego łkania.
— Co sobie myślicie? zawołały niektóre głosy: ten niewolnik przegryzł gardło swojemu panu i krwią jego się napawał! Jak można czuć litość dla takiéj bestyi?
Głowa Marcellina zbliżyła się do haku — Diaz pochwycił sznur, aby go do belki przykrępować — w tejże chwili, i nim czarny kat dostrzegł próbę siły swojéj ofiary, o któréj mniemał, że teraz niezawodnie umrze, Marcellino, któremu straszna ostatnia trwoga przed uduszeniem zahartowała muskuły i ścięgna nadzwyczaj silnie, rozerwał mocny sznur, którym mu posługacze ręce na grzbiecie związali.
Długo powstrzymywany okrzyk podziwu, wybiegł teraz ze wszystkich ust obecnych.
Diaz postrzegł, że czarny ze śmiertelną trwogą schwycił za sznur, na którym wisiał, aby się po nim podniósł w górę i tym sposobem rozsunął, pętlicę — szybko więc i zręcznie, skoczył na ramiona murzynowi, pragnąc mu przeszkodzić. w ostateczném usiłowania, które i bez tego mogło trwać tylko kilka sekund, bo sam przez się byłby utracił siły.
Ale Marcellino nie miał umrzeć od katowskiego stryczka! Pierwéj nim się na śmierć naraził, nienadaremnie jeszcze raz zaczerpnął świeżego powietrza.
Całe ciało jego wstrząsnęło się, gdy Diaz swoim ciężarem zwalił mu się na barki, a kto inny niż ten murzyn byłby może nie wytrzymał okropnego wyprężenia ścięgien i muskułów szyi. Ale Marcellino, pomimo, że mu kat stał na ramionach, rozpaczliwie naprężył się, i teraz wolnemi, kurczowo krzywiącemi się palcami pochwycił sznur z taką wściekłością i siłą, że razem z sobą, kata na czas niejaki podniósł w górę.
Grzmiąca wrzawa wynagrodziła ten niesłychany dowód siły Marcellina — pospólstwo zawsze chętnie bierze udział w stronnictwie występującém przeciwko, prawu, zawsze jest gotowe radować się z tak nadzwyczajnych zdarzeń, chociaż nawet zachodzą pod szubienicą.
Ale było to rzadkie, straszliwe, przejmujące widowisko.
Marcallino wisiał jak skurczony tygrys, rękami trzymając sznur jak żelaznemi klamrami, pod katem, którego zamierzał utrzymać w górze.
Diaz chciał usunąć ręce murzyna, ale groźny tysiączno-głośny okrzyk zabrzmiał i wyciągnęły się wściekle w powietrze niezliczone ramiona — powiedział on sobie, znając lud z Rio, że cisną na niego kamieniami, jeżeli tego czynić nie zaprzestanie widział, że groźnie wyprężone ramiona do niego się odnoszą!
Silne, nerwiste nogi wysoko podnosząc aż do czerwonéj fai ciało jego owijającéj i z ostatniem wysileniem wytężającém jego muskuły, cisnąc w ręku sznur, zdołał nakoniec skazany tak daleko podnieść się, że ręką ujął za hak. Ponieważ korpus Marcellina teraz nagle bujać się począł, Diaz musiał prędko wskoczyć na poprzeczną belkę, aby na dół nie spadł.
Ale ocalony murzyn kołysząc się, żelazną pięścią zawisł na haku.
— Bom Diaz nie ma już do niego prawa — zawołały tłumy — to po raz drugi!
— Na dół kat! Drabiny dla Marcellina! wołano zewsząd.
Rzeczywiście wyczerpały się teraz siły murzyna, widziano, że spadnie, jeżeli mu nie podadzą podpory.
Usłyszano rozkaz sędziego i ujrzano, że ręką wskazał na hrabinę — pomocnicy Diaza przynieśli ją i tak ustawili, że Marcellino łatwo mógł się na nią dostać.
Gdy tłumy radośnie wykrzykiwały i spierały się, wyprawiono posłańca do cesarskiego pałacu, prosząc o decyzyę don Pedra jak postąpić w takim razie. Wprawdzie lud był tego przekonania, że biedny grzesznik, który po dwakroć wyśliznął się z rąk kata, zasługuje na uwolnienie i przebaczenie, jednak jak ludzie zapamiętali nigdy się to nie zdarzyło.
O to się niezmiernie żarliwie spierały nieprzejrzane tłumy. Jedni głośno objawiali domysł, że Bom Diaz umyślnie dla swojego jednoplemiennika wypadek ten ułatwił, ale drudzy zakrzyczeli ich, utrzymując, iż dobrze widzieli, że i stryczek i sznur były doskonałe jak zawsze.
Nakoniec z ust do ust rozniosła się między tłumem wiadomość, że cesarz wyjechał do znanéj wszystkim posiadłości Monte Vero, lecz że minister sprawiedliwości nakazał powstrzymać egzekucyę.
Tłumy jednak nie prędzéj rozeszły się, aż się przekonały, że Marcellino wrócił do więzienia.


ROZDZIAŁ II.
Szynk pod St. Hieronimem.

Wieczorem tego samego dnia panował żywszy niż zwykle ruch w nizkich nadbrzeżnych domach, w których nadedrzwiami znajdował się szyld, na którym to w portugalskim, to w hiszpańskim, a także w angielskim i niemieckim języku wypisane było słowo: gospoda lub szynk. Po tak długiém i wzruszającém widowisku, można tam jeszcze było przy miarce wina lub rumu trochę pogawędzić.
W pobliżu domu rządowego i brzegu, leżał wielki szynk pod Śym Hieronimem, tak że z jego okien można było widzieć część zatoki z lasem masztów. Nadedrzwiami tego szynku wisiał stary, prawie wypłowiały obraz, przedstawiający coś nakształt mnicha—mówiono, że dawnemi czasy, gdy ten dosyć przyzwoity dom był jeszcze chatką, mnich Hieronim urządził był w niéj schronienie dla chorych marynarzy, lecz że przytém sprzedawał wino, i że ztąd po jego śmierci powstała na tém miejscu szynkownia, która przechodząc z rąk do rąk, stała się największą w nadbrzeżnym cyrkule i zatrzymała na zawsze obraz mnicha, jako swojego patrona opiekuńczego.
Teraźniejszy gospodarz był to Hiszpan potężnéj budowy ciała, który chociaż bardzo spokojnego usposobienia, łatwo godził nierzadkie po szynkowniach spory i kłótnie.
Przed domem, którego drzwi były otwarte, znajdowała się bujnie cigiem zarosła weranda, pełna ciężko wyrobionych stołów i krzeseł.
Przy wchodzie paliła się jasna lampa, a w środku domu inne mniejsze w izbach pełnych gości, zaledwie słabe światło dawały.
Około stołów pod werandą siedzieli majtkowie, murzyni, księża, robotnicy i pół-Indyanie, mając przed sobą wino lub wódkę, a także kawę albo kawałek melona, bo ten soczysty owoc w gorącej porze roku stanowi ulubioną potrawę Brazylijczyków.
U jednego stołu niedaleko wysoko zawieszonéj lampy siedzieli Niemcy, żeglarz i przewodnik mułów z Monte Vero, którego widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale na dziedzińcu rządowego domu, i mocno zajęci byli rozmową. Każdy miał przed sobą prawie pół butelki obejmujący biały blaszany dobrze wyczyszczony kufel, których po szynkowniach zamiast łatwo stłuc się mogących szklanek używają.
— To mi się podoba, powiedział Niemiec, młody silny człowiek, nie bardzo jeszcze biegły w portugalskiéj mowie: pod śtym Hieronimem można być przynajmniéj pewnym swojego życia i napić się czegoś porządnego!
— Za nie bardzo małe pieniądze — Hiszpan Pepi zna cruzadosy (dziesięć groszy), zna dobrze i najlepiéj na nie rachuje.
— Ja, moi ludzie, rzeczywiście nie mam za wiele, bo jestem chudy pachołek, który tu dopiero do czegoś przyjść pragnie, ale wolę tutaj wydać jakie cruzado, być dobrze przyjętym, aniżeli tam nad brzegiem w owej przeklętéj szynkowni jakiego Vintema, pół srebrnego grosza, i być uważanym za złoczyńcę albo złodzieja.
— Oho, mówicie o szynkowni Rapoza, zawołał nieco grubo śmiejąc się żeglarz: gdzie noże i widelce wiszą na cienkich łańcuszkach, a w stole zamiast talerzy wydrążone są wklęsłości. Tam w ogólności nie dzieje się nic dobrego, ale rzecz szczególna, że każdy cudzoziemiec wpada tam w zasadzkę.
— Vintem wypisany wielkiemi literami nadedrzwiami pociąga ludzi, twierdził przewodnik mułów, i wypróżnił swój kufel. Héj, Pepi, przynieś no nam jeszcze po kufelku tego samego!
— Ach, Carumba, przecież widzę was choć raz Antonio? odpowiedział pleczysty i wielki gospodarz z pod Hieronima, podając przewodnikowi mułów potężną, ogorzałą rękę, a żeglarz i Niemiec tymczasem również wypróżnili swoje kufelki — przyniosę wam zaraz tego samego! Cóż tam słychać w Monte Vero?
— Smutek, odpowiedział Antonio, przewodnik mułów, diabelny smutek od czasu jak do Monte Vero doszła wiadomość o śmierci naszego kochanego sennora Conde!
— Najświętsza Panno, co wy mówicie? zerwawszy się zawołał Niemiec.
— A zatém to prawda, że hrabia Eberhard nie powróci więcéj? powiedział Pepi seryo kiwając głową.
— Przed kilku tygodniami przyszła ta smutna wiadomość do Monte Vero. Co tam było płaczu, to nie uwierzycie! Zdawało się, że umarł każdemu opiekun, obrońca! Kobiety wrzeszczały i jęczały — mężczyźni pozwieszali głowy. A skoro ta wiadomość dostała się z okręgu do okręgu, skoro ze wszystkich stron żeglarze, murzyni i daleko mieszkający robotnicy przysłali delegowanych, dla wywiedzenia się w zamku, czy wiadomość jest prawdziwa, czy ten niesłychany wypadek rzeczywiście nastąpił, cały kraj pokrył się ciężką żałobą, która i dzisiaj jeszcze napełnia wszystkie serca.
— Ale to być nie może? co pan mówisz! zawołał z kolei Niemiec, który z coraz większém przerażeniem słuchał słów przewodnika mułów: hrabia de Monte Vero żył i był pięknym, silnym, pełnym życia panem, gdy z Niemiec wyjeżdżałem. Dał mi nawet list do swojego inspektora Schonfelda!
— Trudno wam będzie oddać ten list, bo pan Schonfeld wyjechał z Monte Vero tejże saméj godziny, w któréj przybyli dziedzice sennora Conde. Mówią, że popłynął do Europy, dla przekonania się o prawdzie — rzecz dziwna, że ten zaufany senhora Conde nie chce wierzyć w jego śmierć, chociaż są na to dowody.
— Hrabia, ten zacny, wspaniałomyślny obrońca wszystkich uczciwych ubogich, wszystkich pracowitych ludzi, ten dostojny królewski pan sam mi dał ten list!
— A jak to już dawno temu, boście zapewne żaglowym okrętem płynęli? spytał przewodnik mułów.
— No, — od trzech tygodni już jestem w Rio — przed siedmiu zatém albo ośmiu miesiącami opuściłem Londyn! odpowiedział Niemiec.
— A tak — wtenczas był on zdrów i wesół! Ale w miesiąc po waszym wyjeździć, śmierć położyła koniec jego czynnemu życiu!
— Mówią, że hrabia Eberhard odpłynął do Europy z powodu swego dziecka, które tam ma przebywać! twierdził ciekawy gospodarz, trzymając kufelek w ręku.
— Tak to miało być — tém dzieckiem jest młody hrabia Edward de Monte Vero, który już przybył do zamku dla uregulowania interesów swojego zmarłego ojca! odpowiedział przewodnik mułów.
— Ha, to Monte Vero wkrótce inaczéj wyglądać będzie! rzekł Pepi i poszedł napełnić kufle.
— Smutna to wiadomość dla mnie! Inspektor Schönfeld wyjechał — nowi panowie w majątku — ciężko wzdychając mówił Niemiec.
— Bądźcie spokojni, uszanują tam list zmarłego senhora Conde, nie turbujcie się tylko jedźcie zemną! Wprawdzie teraz wielkie zamieszanie w zamku, bo przybył tam cesarz, zaproszony przez młodego senhora Conde, i jednocześnie są tam sądownicy, którzy sprawdzają i przeglądają legitymacyjne papiery, które młody hrabia przywiózł dla objęcia spadku.
— Tam idzie na seryo! Wreszcie już pół roku jak zacny ojciec miał umrzeć, a w takich wypadkach żałoba ustępuje miejsca myśli o posiadaniu bogactw, tak to zwykle dzieje się na świecie!
— A młody hrabia obejmuje zapewne sam zarząd tego małego księztwa, jak niegdyś jego ojciec? zapytał Niemiec, gdy żeglarz wyjrzał na ulicę przez gałęzie werandy, bo go ta rozmowa mało obchodziła.
— Mówiąc między nami — to mi się nie zdaje! Wprawdzie nie mamy stosunków z zamkiem i inspektorami, bo Monte Vero ze swojemi koloniami i okręgami jest za wielkie, ale wiem tylko, że sekretarz mówił podinspektorowi, — że młody hrabia nie chce tu pozostać, chociaż przyjechał ze swoją narzeczoną i jéj ojcem.
— Oni z nim przyjechali, powtórzył Pepi, stawiając kufelki na stole — już wczoraj o tóm słyszałem, narzeczona ma być niezrównaną pięknością.
— Ojcem jéj jest adwokat Renard, który zarazem w miejscu młodego hrabiego załatwia tu wszelkie interesa — jego córka Kornelia von Renard będzie małżonką młodego senhora Conde. Wejdą w posiadanie, wszystko uporządkują, a potém obładowani skarbami, wrócą do Europy, i tam żyć będą według upodobania. Rządca i inspektorowie pozostaną na swoich miejscach i od czasu do czasu przesyłać będą hrabiemu ogromne wpływające — summy!
— Caramba, to mi dopiero szczęśliwy — a nim hrabia Eberhard odpłynął do Europy, miał ten jego rodzony syn z winy matki być bardzo ubogim i nieszczęśliwym! dodał gospodarz Pepi.
— Podobno i teraz jeszcze wygląda on blado i chorobliwie, ale wkrótce przyjdzie do siebie.
— A zatém mniemacie, że zarząd przez tę zmianę nie ulegnie także zmianie? zapytał zakłopotany Niemiec, ściskając w ręku list, ten swój najświętszy dokument, i kładąc go do kieszeni surduta.
— Nigdy, tam wszystko urządzone jak w zegarku, dzięki wybornym przepisom i mądrości zmarłego zacne — Senhora Conde — był to dzielny i mądry pan! Jemu zawdzięcza Monte éero to, że jest dzisiaj najpiękniejszą i najlepiój uprawną częścią kraju wzdłuż i wszerz. A i rządców umiał sobie wyszukać i w swoje myśli wtajemniczyć. Tam wszystko podaje sobie ręce! Otóż sami to zobaczycie i wytrzeszczycie oczy. Nie myślcie tylko, że przybędziecie do zwykłéj plantacyi, albo do hodowli bydła — wyobraźcie sobie sto takich miejsc i rozrzućcie je po kilkunasto-milowym obszarze; wyobraźcie sobie wielkie wsi z tysiącami robotników czarnych i białych; fabryki cukru, przemywalnie, plantacye i rzekę z setkami statków, należące do hrabiego Monte Vero: a będziecie mieli słabe pojęcie o miejscu, które ma być waszą siedzibą! Niejeden oszalałby, gdyby mu przyszło tém wszystkiém kierować i daléj prowadzić — pomyślcie zatém, jakiego musiał mieć ducha i jaką siłę człowiek, który pustynię pełną stepów i lasów do takiego stanu doprowadzić umiał!
— Antonio ma słuszność, jest to cudowne dzieło — o! widywałem ja tu często hrabiego Eberharda przejeżdżającego na swoim karoszu — to dobry pan! Tak bogaty, tak poważny, a jednak taki przyjacielski i miłosierny! Caramba, wielki to żal, że tacy ludzie umierać muszą! mówił Pepi i pośpieszył do innego stołu, przy którym siedziało kilku kapitanów, którzy swoją należytość zapłacić chcieli.
Już nastał późny wieczór — nad zatoką i brzegiem łagodny zmrok zapadł, zwykłe w owych krajach południa ochładzający dziennym żarem rozpaloną ziemię, i nastręczający kilka godzin odpoczynku, przed nadejściem głębokiéj nocy.
O téj dopiero porze ożywiają się ulice w Rio, znakomitsi opuszczają mieszkania przez cały dzień duszne, aby się napoić wieczorném powietrzem po za pełném wyziewów miastem albo też na wodzie. Przejeżdżają po ulicach kobiety i mężczyźni na niewielkich, lecz pięknych koniach — w ogrodach, w altanach po za miastem pełno życia, fontanny wytryskają, kupcy śpieszą do mieszkań — młode Brazylianki w pstrych, krótkich sukniach i boso, niosą na głowach wielkie, z trzciny wyplatane tace napełnione dojrzałemi owocami, i przechodniów do kupna namawiają, — dwukołowe wozy wołami zaprzężone powoli się poruszają, prowadzone ręką zaledwie z potrzeby odzianego parobka — niewolnicy śpieszą z posyłkami z jednego końca rozległego miasta na drugi, miasta, które tak długo spoczywało w głębokim śnie południowym — zaczyna się żwawy ruch, a życie pulsuje głośno i bujnie, odkąd nadszedł bezsłoneczny wieczór.
— Marcellina uwolniono! nagle i głośno wołają po nadbrzeżnym cyrkule, a nowo przybyli goście potwierdzają to w szynkowni pod Śtym Hieronimem.
— Caramba, takiego szelmę! mruknął gospodarz: Pepi.
— Cicho, nie rozgłaszajcie tego! Wiecie najlepiéj, że teraz wszyscy przechodzą na stronę tego szubienicznika? powiedział cicho przewodnik mułów.
— Opowiedzcież przecię, ludzie, jak się to stało! zawołał ciekawy gospodarz na majtków, którzy weszli do werandy i zażądali rumu.
— Co tu opowiadać, raczéj przynieś nam prędko araku! surowym głosem odpowiedział jeden majtek, gdy żeglarz siedzący przy stole przewodnika mułów, z boku spojrzał na niego.
— Z razu zamknęli oni znowu murzyna, aby się pierwéj rozszedł ciekawy lud! zawołał inny majtek.
— To są parobcy okrętowi z kutteru niewolników, który przypłynął wczoraj dla nabrania żywności, poszepnął żeglarz, trącając Niemca — to zły gatunek! Jutro znowu odpływają na morze, udając się najbliższą drogą do Afryki, dla nabrania na pokład nowego ładunku ludzi.
Pepi przyniósł majtkom araku, i zebrał pieniądze, które mu brzęcząc na stół rzucili.
— On miał prawo żądać wolności, mówił daléj jeden majtek; gdy więc nastał wieczór, a ludzie rozeszli się, otworzono dom rządowy i wypuszczono go! Zatrzymuje tylko przeklętą ozdobę na szyi, łańcuch, który nie każdy nosi!
— Zapewne mówicie, że na jego szyi pozostał ślad stryczka Bom Diaza? rzekł Pepi. Caramba, macie słuszność, nie każdy ma taką ozdobę!
— Nie o niéj ja myślę, bo to by nic nie znaczyło, i za trzy dni jużby po nici znaku nie pozostało. On musi przez całe życie nosić stryczek na szyi, a to coś znaczy. A jeżeli go kiedy zapomni albo odwiąże, to dostanie dwadzieścia bambusów, a jeżeli jeszcze raz zapomni, to podwójną racyę!
— A to smaczna rzecz, powiedział gadatliwy gospodarz — pewno już po raz trzeci nie zapomni!
— Marcellino? Za mało widzę poważacie tego czarnego, jeśli myślicie, że go licho weźmie po czterdziestu razach? Nie narażajcież się na wyśmianie; wprawdzie z postawy wyglądacie jak dziecko, ale w porównaniu z Marcellinem jesteście zerem.
— Być może! odpowiedział Pepi unikając sprzeczki.
— Może jeszcze wątpisz, ty wódczany smoku.
— Caramba, słuchajcież przecię co mówię!
— Więc, cóż mówisz? że Marcellino to olbrzym przeciwko wam! zawołał majtek zrywając się.
— Wierzę, wierzę temu chętnie, zaklinał się Pepi; co zresztą mnie to wszystko obchodzi?
— Ho; ho! otoż i on idzie — tutaj Marcellino, tu szubieniczny ptaku, ty królu katów! dziko zawołali majtkowie, i zerwawszy się wskazywali ulicę, na którą teraz padało jasne światło księżyca i gwiazd południowych.
Widok olbrzymiego murzyna zbliżającego się wśród tego bladego światła i mającego na swojém potężném, muskularném ciele tylko czerwoną faję, spadającą mu do kolan, tudzież coś nakształt wstęgi na szyi. Pochylił on nieco głowę pokrytą krótkim, wełnistym włosem — bo pomimo olbrzymiéj natury, może nie mógł przezwyciężyć następstw stryczka, który go po dwakroć prawie dusił.
Wielkiemi krokami zbliżył się do werandy, i wnet Niemiec, przewodnik mułów i żeglarz mogli mu się dobrze przypatrzyć, bo przeszedł obok nich.
— Tutaj, Marcellino, zawołali majtkowie z niewolniczego okrętu: jest tu arak dla ciebie!
Szeroka, wielka twarz murzyna słysząc te słowa grymaśnie uśmiechnęła się i pokazała białe zęby, mocno od czarnéj połyskliwéj cery odbijające; oczy jego błyszczały, a grube wywrócone usta poruszyły się, jakby coś mruczały.
Trzéj siedzący przy stole, obok którego przeszedł Marcellino, mimowolnie przypomnieć sobie musieli, że murzyn, który przegryzł gardło swojemu panu i jak dziki zwierz swoje okropne pragnienie zemsty gorącą jego krwią ugasił, że ten murzyn z niezmiernie długiemi rękami i czyhająco świecącemi oczami, których białka złowrogo zabłysły, w téj chwili zbliża się do witających go majtków, którzy mu swoje kufle podawali, także jak dziki zwierz, który uszedł śmierci. Mogli również widzieć wyraźnie, że ocalony od szubienicy rzeczywiście nosi na szyi koniec stryczka.
Zabrzękły kufle u stołu, przy którym stanął Marcellino — majtkowie wypili za jego zdrowie.
— Caramba, szepnął Pepi do przewodnika mułów: ten między swoimi braćmi wart tysiąc milreisów[2]!
— Jabym go nie chciał i darmo, dodał Antoni, zwracając się do sąsiada, doprawdy na przestrogę dla drugich, powinien nosić stryczek na szyi!
— Sam z nim nie chciałbym ani jedéj nocy przepędzić, choćbym tylko miał w kieszeni jeden winter więcéj jak on! powiedział żeglarz.
Majtkowie śmiało przepili do murzyna — widocznie podobał się im. Gospodarz jeszcze raz musiał ich kafelki napełnić czystym arakiem.
— Zkądże się tu wziąłeś tak wprost pod Śtym Hieronimem, chłopcze? spytał jeden majtek potężnie pociągnąwszy z kufla i podając resztę murzynowi.
— Mam tu schadzkę, szepnął Marcellino i powiódł w koło błyszczącym wzrokiem; mam schadzkę z cudzoziemcem, który mnie potrzebuje!
— To coś teraz brzmi inaczéj niż dawniéj! Teraz nie pytają już więcéj: co kosztuje Marcellino — teraz mówią: ile żądasz Marcellino? wtrącił inny majtek.
— Brzmi lepiéj, brzmi lepiéj! zaśmiał się czarny, którego ogromna postać w półcieniu napełniającym werandę, wydała się jeszcze większa i potężniejsza; o Marcellino kupi sobie odzież, Marcellino nie chce tak chodzić jak dzikie zwierzę w lesie!
Majtkowie niewolniczego okrętu hałaśliwie się roześmieli:
— Dobrze chłopcze, cienkie białe spodnie, pstre jedwabne poncho i słomiany kapelusz!
— I pistolet za fają, z naciskiem dodał murzyn — pistolet to piękna rzecz — za pistolet zrobię wszystko, on dla mnie bogiem!
— Dopóty nie możesz nosić pistoletu, dopóki się wszystko nie zmieni, dopóki nie będziesz usamowolniony — héj, niech żyje Marcellino! zawołali majtkowie, na których mocny napój, który pili jak wodę, zaczynał wpływ swój wywierać. Żółto-brudne kapelusze całkiem na tył pozasuwali, strzępiaste włosy spadały im na czoła i oczy. Héj, dawaj araku tutaj! wołali wszyscy razem.
— Tam coś niedobrze idzie! rzekł gospodarz z pod Śgo Hieronima, przystępując do stołu dla zebrania próżnych, po większéj części poprzewracanych kuflów.
Gdy Pepi przyniósł je znowu napełnione, nowy gość wszedł szybko pod werandę. Miał na sobie lekki, ciemny płaszcz i szerokoskrzydły słomiany kapelusz, o ile można najgłębiéj na twarz nasunięty. Trochę lękliwie obejrzał się po niepewnie oświetlonéj przestrzeni, — do z któréj światło księżyca bardzo oszczędnie wpadało przez rośliny gęsto z wierzchu i z boków osłaniające werandę, a lampa paląca się u wejścia coraz nędzniéj błyszczała.
Nieznajomy razem z troskliwie na swoje pieniądze oczekującym Pepim szybko zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli majtkowie i stał Marcellino — i lekko a zręcznie dotknął ramienia tego ostatniego. Potem odszedł w stronę werandy, w któréj gdzie niegdzie tylko pojedynczo siedzieli goście.
Przewodnik mułów z Monte Vero, gdy nieznajomy przeszedł koło niego, spojrzał prędko i zdziwił się, jak każdy kto spostrzega niespodziewanie człowieka znajomego albo przynajmniéj który przypomina znajomego. Gdy więc ten nieznajomy usiadł przy opróżnionym stole tuż pod zieloną i przezroczystą ścianą werandy, a Marcellino poznawszy po przelotném dotknięciu jego ramienia, że to on właśnie tutaj go zawezwał, do niego przystąpił, — przywódca mułów Antonio odwrócił się w jego stronę, tak aby to nikogo nie uderzało.
— To niepodobna, pomruknął; ale gdybym niewiedział, że senhor von Renard jest w Monte Vero, powiedziałbym, że to on tam siedzi przy stole!
— Coby tu miał do czynienia w szynku tak znakomity pan i do tego z tym niegodziwym murzynem? cicho powiedział Niemiec. Mówiliście, że ów adwokat von Renard ma zaślubić swoją córkę młodemu hrabiemu?
— Prawda — ale to ta sama figura, te same niespokojne szybkie ruchy — i gość zupełnie tu niewłaściwy, a w którego twarzy maluje się coś szczególniejszego!
— Widziałem ja już dziwy podobieństwa, rzekł Niemiec; na okręcie, na który wsiadłem w Londynie, znajdował się stary człowiek, który wyglądał zupełnie jak mój ojciec!
Antonio wprawdzie kiwnął głową, lecz spojrzał z boku na cudzoziemca, który go bardzo zaniepokoił, i którego rysów dobrze rozpoznać nie mógł.
Marcellino usiadł przy nieznajomym — majtkowie pili, i wkrótce gdy im głowy zaciężyły, padli jeden na stół, drugi pod stół.
Gdy murzyn stanął obok nieznajomego, ten podniósł nieco kapelusz i teraz można było poznać w nim zdrożnego złoczyńcę, który wsparty przez Leonę podjął się wykonać cios stanowczy. Fursch nietylko przemienił nazwisko i grał rolę adwokata von Renard, ale zaprowadził także zmianę w powierzchowności. Wprawdzie na twarzy zawsze jeszcze wyglądał blado i chudo, ale broda bardziéj mu wyrosła i posiwiała. Pluszowy surducik, w którym go dawniéj widzieliśmy, ustąpił miejsca eleganckiemu, lekkiemu strojowi, ulubionemu w Rio, i mocno przyczynił się do odmiany powierzchowności. Na ręku nosił eleganckie rękawiczki, wielki i szeroki kapelusz jego był niezmiernie cienki, a z odzieży jego, z któréj teraz opadł nieco lekki, ciemny płaszcz, wychodził delikatny zapach, zwykły znakomitszym osobom w Rio. Zapach ten uderzał w szeroki i płaski nos Marcellina, dając mu znak, że nieznajomy, który go zamówił, jest bogatym znakomitym panem.
— Dzisiaj uniknąłeś szubienicy, zaczął Fursch bardzo cicho, nieco popularnym portugalskim językiem — to mnie skłoniło do pomówienia z tobą — przedewszystkiém, czy masz jeszcze pragnienie?
— Nie, massa, Marcellino nie chce téj ognistéj wody!
— Powiedz mi tedy, jakie są twoje życzenia?
— Ja — życzenia? spytał Marcellino. Ach! rozumiem, massa ma życzenie, a chce pierwéj poznać życzenia Marcellina, aby się potém niemi zamienić.
— Prawda, zamienić, widzę, że się porozumiemy. Czy mógłbyś mi zrobić dobrą a nietrudną przysługę?
— O tak, massa, lekkiéj przysługi Marcellino podejmie się, lekkiéj przysługi i wiele pieniędzy!
— Patrzcie, jak wy murzyni mądrzejecie!
— Ale lekka przysługa, to nie jest główne życzenie Marcellina.
— Nie — więc wyjaw mi to życzenie!
— Główne życzenie to pistolet, piękny ze srebrem, — o massa! za pistolet spełnię pański rozkaz!
— Jutro wieczorem dostaniesz srebrem wykładany pistolet a nadto bardzo piękny, ostry sztylet, jeżeli zechcesz spełnić moją wolę!
— O, Marcellino czeka na rozkaz!
— Wiesz, że obwarowana wyspa Lages leży przy wjeździe do zatoki, i że ztamtąd celni urzędnicy na łodziach kierowanych przez murzynów, wypływają dla rewizyi każdego okrętu.
— Marcellino wie o tém!
— Czy chcesz na kilka tygodni przyjąć służbę wioślarza na wyspie Lages? zapytał Fursch.
— O massa — biedni niewolnicy! ledwie cruzado na dzień tam zarabiają!
— Dołożę ci po dwa cruzada za każdy dzień, Marcellino: pieniądze z góry za cały miesiąc.
— I pistolet i sztylet?
— Niezawodnie, pistolet wykładany srebrem, sztylet i sześćdziesiąt cruzadów, wszystko jutro wieczorem tu na dole przy bulwarku. Słowem pierwéj nim wsiądziesz na łódkę, która cię zawiezie na wyspę Lages, gdzie za mojém poleceniem, które ci przyniosę, zaraz otrzymasz miejsce na celnym statku.
— O, massa, Marcellino przyjdzie!
— To będzie dla ciebie szczęście! Ale teraz główna rzecz: Czy umiesz milczeć?
— Jak grób, massa, za pistolet jak grób!
— Umiesz ty władać sztyletem, i czyś zręczny?
— Marcellino ma ścięgna tygrysie i zręczny jest jak dziki kot — tu naprężył długą rękę, aż na niéj żyły wystąpiły.
— Jeżeli ci się uda zrobić, czego od ciebie żądam, dostaniesz odemnie sto złotych ansów.
— O massa! mówcie — mówcie prędko — Marcellino ma przebić sztyletem — mówcie massa bez obawy!
— Więc tak, słuchaj i pamiętaj każde słowo! Jeżeli jako wioślarz celnéj łodzi, z którą będziesz odwiedzał każdy okręt, usłyszysz że przypływa parowiec zwany „Germania“ miéj ten parowiec na oku. Skoro znajdziesz się przy nim i dokładnie dowiesz, że to rzeczywiście „Germania“ wtedy zrób się chorym, gwałtownie chorym. Przeniosą cię na parowiec, aby cię lekarz okrętowy ratował. Na „Germanii“ spotkasz albo na pokładzie, albo w kajucie wysokiego, białego człowieka, pana parostatku — ten massa musi umrzeć — to jest mój nieprzyjaciel!
— O nieprzyjaciel — nieprzyjaciel musi umrzeć! powtórzył Marcellino, i przeraźliwie zaiskrzyły się jego oczy. Przyrzeczenie nieznajomego, o którym wiedział tylko że jest bogatym i znakomitym, tak zaślepiło i przekupiło czarnego Herkulesa, że gotów był zgodzić się ślepo na wszystko, czegoby ten od niego zażądał. Pistolet srebrem wykładany, sztylet, a po spełnieniu czynu sto ansów złota!
— Nie omylisz się, jeżeli dobrze zapamiętasz nazwisko parowca „Germania.“
— O, massa, Marcellino nie zapomni ani słowa!
— Pan „Germanii“ jest wysoki i silnie zbudowany, i abyś z nim nie potrzebował walczyć, przyczém on może prędzéjby jak ty strzelić potrafił, użyj lepiéj sztyletu w chwili gdy nikt na ciebie zważać nie będzie, a mianowicie podczas przejazdu z wyspy Lages do wyspy w głębi zatoki, w któréj leżą strażnicze okręty — jakże się ona nazywa?
— Wyspa Villegaignon, massa!
— Widzę, że wiesz o wszystkiém! Podczas tego przejazdu, trzeba zrobić martwym pana parostatku, bez hałasu, bez zbiegowiska! Wtedy zostawiam ci do woli postaranie się o ucieczkę i o zniknięcie we właściwym czasie.
— O, massa, Marcellino umie pływać jak ryba!
— Bądź ostrożny i trafiaj dobrze! Nie wiem, którego dnia parowiec przypłynie do wyspy Lages, ale to nastąpi w przeciągu następnych trzydziestu dni. Po upływie tego czasu, znajdować się będę wieczorem na tém samém miejscu na brzegu, gdzie jutro wsiądziesz w wynajętą przezemnie łódź. Skoro punktualnie wykonasz mój rozkaz, a ów pan parostatku umrze, wypłacę ci przytém złotem twoją nagrodę!
— Hm, massa!
— No, czegóż jeszcze chcesz?
— Marcellino myśli, połowę nagrody teraz, połowę; po śmierci na „Germanii” z żałobną flagą! czatując chciwie powiedział murzyn.
— Sądzę, że mogę ci zaufać i nie chcę być skąpym! A więc spełnię i to twoje życzenie; jutro wieczorem, jak przyjdziesz do łodzi, otrzymasz odemnie pięćdziesiąt ansów złotem zadatku. Ale trafiaj dobrze, Marcellino! Jeżeli „Germania” wywiesi czarną wielką flagę, to skoro się zobaczymy, wynagrodzę cię bardziej niż myślisz i niż przyrzekłem.
— O, massa nienawidzisz nieprzyjaciela równie srodze jak Marcellino swoich nieprzyjaciół! Ale ten stryczek tutaj...
— Znajdziesz sposobność zdjąć go jak cię na „Germanię” przeniosą, prócz tego pana parowca nie powstrzyma stryczek; on ciebie jako biednego murzyna do kajuty zanieść każę.
— Sprawa załatwiona, massa! poszepnął Marcellino, podając panu von Renard swoją czarną, wielką rękę. Znakomity pan nieco wstrętnie położył swoją na dłoni murzyna, znowu wysoko pociągnął płaszcz, i mocno nasunął na twarz kapelusz, zabierając się do wyjścia.
— Nietylko byłoby z twoją szkodą, ale i śmiercią, gdybyś gdziekolwiek choć słówko wspomniało tém czegoś się tu dowiedział — strzeż się ognistéj wody, abyś oszołomiony nie wygadał się! szepnął czarnemu z bardzo przyjaznym uśmiechem.
— O, Marcellino nie będzie nic pił, aż do żałobnéj flagi na „Germanii!” cicho odparł murzyn.
— Jutro wieczorem tu nad brzegiem! skończył Fursch szybko patrząc po werandzie. Postrzegł, że przewodnik mułów uważa go, ale go nie znał.
Gdy murzyn kłaniał się bardzo pokornie, Fursch wyszedł z pod werandy, i znikł w nocnéj ciemności.
— Caramba, powiedział gospodarz Św. Hieronima, gdy powoli rozchodzili się inni goście: ci dwaj jakiś plan ułożyli, przy którym krew popłynie!


ROZDZIAŁ III.
Don Pedro Segundo.

Nad rozległym ogromnym lasem i nad zamkiem Monte Vero zaległa jasna, księżycowa noc letnia — wierzchołkami palm i cedrów szeleścił wiejący od blizkiéj rzeki zefirek — klomby i terrasy wydawały łagodny zapach rozchodzący się w koło wysoko położonego zamku. Jednotonny śpiew świerszczów i krzyki wielkich wodnych ptaków przerywały wrzaskliwe wołania przebudzonych papug.
Zresztą wszędzie panowała cisza — zakłócał ją tylko cichy plusk wodotrysku, który naprzeciw wjazdu wody wyrzucał w powietrze z ogromnéj marmurowéj miednicy, tudzież brzęk liżących kwiaty owadów — ale to zakłócenie było tak jednokształtne i monotonne, że się na nic prawie nie zważało.
Zamek Monte Vero leżący romantycznie na wzgórku nad brzegiem lasu, tworzył wielki, podłużny czworobok. Na wzór niemieckich zamków miał wysokie arkadowe okna, a na czterech rogach wystające u góry zębate wieżyczki dla armat, co nadawało mu pozór warowni. Gładki, galeryą opatrzony dach jego, leżał niżéj od wysokości czterech uzbrojonych wieżyc.
Po jednéj stronie rozciągały się daleko stajnie, a za niemi mieścił się belweder, na którego szczycie powiewała czarna chorągiew. Ztamtąd przez lunetę można było widzieć kilkunastomilowe pola, jaśniejące wysoką kulturą po jednéj stronie, a las po drugiéj. Chorągiew tę wywieszano od czasu jak goście, czy też nowy właściciel Monte Vero przybył do zamku, podzielonego na cztery skrzydła, obejmujące mnóztwo pokojów, połączonych korytarzami. W środku zamku znajdowała się wysoka, obszerna kaplica, któréj złocona kopuła wznosiła się po nad dachem, jako znak bogobojności właściciela. Był to środkowy punkt arcy-okazale zbudowanego pałacu, którego schody były białe marmurowe, a ściany niezmiernie grube, z ciosanego kamienia. Prawe skrzydło przeznaczone było dla cesarza, a jego pokoje otwierano tylko wówczas, gdy don Pedro Segundo odwiedzał hrabiego de Monte Vero; za tém skrzydłem było drugie dla innych gości; z lewéj strony znajdowało się skrzydło zajmowane przez hrabiego, a za niém znowu skrzydło przeznaczone dla służby.
Pomiędzy oddzielonemi od siebie skrzydłami cesarza i hrabiego istniało połączenie czyli związek, stanowił je bujnemi zwrotnikowemi roślinami ozdobiony balkon, po nad portykiem i gankiem wzniesiony na marmurowych filarach i prowadzący po obu stronach do wysokich szklanych drzwi.
Po tym balkonie, osłonionym od słonecznego upału płóciennym dachem, często przechadzali się rozmawiając przyjemnie aż do póżnéj nocy, dwaj zacni, dostojni panowie, nietylko z powierzchowności, ale i ze sposobu myślenia wielce do siebie podobni. Na tym szerokim, pełnym zapachu balkonie, powstawały słowa i dojrzewały idee, napełniające szczęściem i błogosławieństwem nietylko rozległe posiadłości Monte Vero, ale i całe ogromne państwo.
Cesarz don Pedro i hrabia Eberhard, od lat wielu byli wiernymi, prawdziwymi przyjaciółmi; w ciężkich godzinach pomagali sobie radą i czynem, a cesarz ciągle dawał dowody wdzięczności, jaką człowiek okazuje zbawcy swojego życia.
Z tego balkonu był widok na wspaniałe, obszerne terrasy parku, który z tyłu dochodził aż do lasu. Przed nim wody fontanny wytryskiwały w powietrze, a w koło tego wodotrysku rozległym kręgiem przechodziła droga od wjazdu opatrzonego warownym murem aż do ganku zamkowego. Po obu stronach tego prawdziwie imponująco wielkiego ronda, rozciągały się bujnemi drzewami i krzakami ubrane terrasy, których pierwszy oddział stanowiły groty sztucznie przyozdobione muszlami i pnącemi się roślinami, drugi altany, a ostatni rozsiewające zapach klomby.
W tych przejściach i małych kamiennemi schodkami poprzerzynanych zakładach, szerokim półłukiem okrążających wspaniały zamek, można było prawie zabłądzić, ale niebezpieczniejsze jeszcze były one przez swoje prawdziwie ponętne własności. W grotach utworzonych z kamieni i mchu, opatrzonych w sofy i poduszki, powiewał tak przyjemny chłód, że kto tam raz wszedł, już ztamtąd wyjść nie chciał — wieczorem zielonym dachem przykryte i liściem zasłonione altany, do których przeciskały się promienie księżyca i w których ptaki śpiewały swoje wieczorne hymny, stanowiły tak przyjemne miejsce pobytu, że można tam było przemarzyć całą noc, siedząc w wygodnych ogrodowych krzesłach. Wówczas drzewa szeleściły tak tajemniczo, a korony palm tak cudownie i święcie ocieniały przejścia, że zdawało się, iż człowiek przeniesiony jest w owe wschodnie bajki, w owe południowe niwy, których słabo tylko i niedokładnie przedstawić nam może wyobraźnia. Motyle o różnobarwnych skrzydłach bujały z kwiatu na kwiat — chrząszczyki zasypiały w kielichach lub pączkach bujnych zwrotnikowych roślin — pyszno-barwne papugi i wielkie ananasy kołysały się na obciążonych owocami gałęziach — a daléj po tamtéj stronie muru, po bokach zamku toczyły się srebrzyste fale rzeki Rio Vero.
U dołu leżały kwiatami zasiane klomby, w pośrodku których znajdowały się bujne krzewy, sięgające do wysokości strzelnicami opatrzonego, mocnego muru.
Na zamku nad balkonem jaśniał tajemniczy i dla każdego przychodnia niezrozumiały symbol, złotem promieniejące słońce, czarny krzyż w pośród niego, a pod niém trupia głowa.
Ale nad całym parkiem i zamkiem zawisł od kilku miesięcy ów nimb i blask otaczający pałace królów i władców, tutaj bardziéj jeszcze podwyższony błogosławieństwami uszczęśliwionych, świętym spokojem i modlitwami poddanych.
Atoli teraz od czasu jak czarna chorągiew powiewała na belwederze, w koło rozłożyła się żałoba.
A również i dalekie, błogosławione pola, plantacye bawełny, kawowe góry i nieprzejrzane plantacye cukrowéj trzciny, zapadły w cichy smutek. Tam, gdzie niegdyś rozlegał się przy pracy wesoły śpiew robotników, gdzie niegdyś pracowano chętnie w tém radośném przekonaniu, iż pracowano dla szlachetnego i dobrego pana, teraz każdy chodził cichy i milczący — nawet murzyni w przemywalniach brylantów i na statkach, któremi spławiali płody dalekich osad po rzece Rio Vero do Janeiro i innych miejsc składowych, pozwieszali głowy i nie nócili jak dawniéj przy pracy swojéj krajowéj pieśni.
Młody Senhor Conde, który zaopatrzony w dokumenta, wystąpił jako syn hrabiego Eberharda de Monte Vero, a za pomocą awanturnicy i w charakterze jéj ojca z wielką pewnością i elegancyą występującego Furscha, do tego doprowadził, że cesarz, aby spokojnie dowiedzieć się o śmierci swojego przyjaciela i aby przebywać w zamku, w którym tak długie miewał z nim stosunki, przybył do Monte Vero. Młody hrabia, mówimy, po kilka razy z piękną swoją narzeczoną i mniemanym jéj ojcem, zwiedzał wszystkie części swoich posiadłości. Miał w tém cel podwójny, bo pokazywał się swoim podwładnym i przyzwyczajał ich do myśli uważania go za pana, a przytém unikając wszelkiego pośpiechu, coraz usilniejsze czynił kroki względem odebrania pieniędzy.
Dotąd wszakże cały zarząd pozostawał w ręku urzędników sądowych, a właściwe skarby i kosztowności, na które liczono, ciż urzędnicy opieczętowal do czasu, aż według prawa brazylijskiego wymagalna legitymacya młodego hrabiego, jako dziedzica, sprawdzona zostanie.
Zręczni i zdrożni zbrodniarze jeszcze dręczyli się niepewnością przebiegu ich olbrzymiéj operacyi, pomimo że takowa udać się mogła, przy pomocy takich sprzymierzeńców jak hrabina Leona Ponińska i Schlewe, i że z szaloném prawie zuchwalstwem i pewnością po niebezpiecznéj drodze dążyli. Byli tuż u celu — już uśmiechały się do nich pieniądze i przepych, już widzieli przed sobą wszystkie skarby, które pozyskać i zrabować mieli. Niech się im tylko uda niepodobieństwo, o którém sami zaledwie myśleć śmieli, oszukania cesarza Pedra, tego zawsze mądrego, ale rzeczy wiście niedowierzającego pana. Musieli odważyć się na nie, bo cesarz prędko odebrawszy wiadomość o śmierci Eberharda, dotknięty nią silniéj niż się oszuści spodziewali, zawezwał ich do siebie. Roztropnie przezorny Fursch, a teraz pan von Renard, w ciągu podróży gorliwie uczył się portugalskiego języka, co okazało się teraz bardzo korzystném i skuteczném, jak zwykle wszystko co Fursch tylko postanowił. Miał swoje maniery kiedy chciał, równie jak Rudy Dzik — który postępował jak pan nieulegający żadnej naganie.
Cesarz na posłuchaniu. podał młodemu hrabiemu Edwardowi de Monte Vero rękę, okazał mu swoje współczucie i zapewnił łaskę — a młody hrabia bardzo kawalersko upadł na kolana i przyłożył do ust rękę cesarza...
Na tém posłuchaniu znajdował się także pan von Renard ze swoją piękną czarnooką córką, którą Edward przedstawił cesarzowi jako swoją narzeczoną donnę Kornelię von Renard, a która ułudném spuszczeniem oczu i południowo bujną postacią wywarła na cesarza wpływ czarowny.
Następnie złożono sądowi potrzebne świadectwa i formalności — trzéj weseli sprzymierzeńcy z dalekiéj stolicy wybrali się w podróż do swojego zamku. Gdy sąd zamknął tylko nagromadzone bogactwa i skarby, rozgospodarowali się w pięknych pokojach i niepodobieństwo stało się prawdą.
Rzeczywiście, każdéj chwili mogła nadejść z Europy wiadomość, któréj tameczni ich sprzymierzeńcy zatrzymać nie zdołali; ale trzy osoby już się umówiły co uczynić mają w takim przypadku.
Gdy teraz cesarz przybył do Monte Vero i nic się nie domyślając, śmiałym zbrodniarzom, którzy w eleganckich sukniach i w najdelikatniejszych rękawiczkach wystąpili, wyświadczył przez to największą przysługę, ci zaprzestali obawiać się niepowodzenia, i niepokoiła ich tylko możliwość jednego zdarzenia, któremu cokolwiekbądź zapobiedz musieli: a mianowicie powrót Eberharda, spowodowany przez zniknięcie inspektora Schönfelda pierwéj, nim z łupem Rio de Janeiro opuścić zdołają.
Już upłynęły przeszło cztery tygodnie, od chwili ich przybycia do Monte Vero, a zawsze jeszcze kommissya sądowa stawiała trudności w oddaniu majątku. Schönfeld, który jak się Fursch dowiedział, odpłynął z Brazylii najszybszym parowcem, dawno już musiał przybyć do Hamburga, a Eberhard niezawodnie swoim drogocennym brygiem „Germania“ już płynie do Rio — jeżeli pierwéj przybędzie niż oni wejdą w posiadanie bogactw, wtedy będą zgubieni. A zatém cokolwiekbądź należało nietylko przyśpieszyć wyjazd, i to ź jak największą ostrożnością, aby się nie złapać, lecz także w każdym razie przeszkodzić przybyciu Eberharda, a na to był jedyny tylko pożądany środek, jedyna droga: zabicie go tutaj i uniemożnienie tym sposobem wszelkich ważniejszych prześladowań.
W tym celu Fursch, pozostawiwszy cesarza z Edwardem i piękną Esterą, dla zastąpienia miejsca pana von Renard, pod pozorem pilnego interesu, wyjechał do Rio, gdzie chociaż sam biegły zbrodniarz, i znakomicie nożem i strzelbą władać umiejący, w każdym jednak razie musiał być niezmiernie ostrożnym, bo go Eberhard znał i nawzajem on znał Eberharda, i dla tego, gdy przybył do Rio i usłyszał o Marcellinie, okiem znawcy dopatrzył W nim właściwego do swoich planów człowieka.
Słyszeliśmy jego rozmowę z murzynem. Fursch kontent był z tego czarnego czeladnika zbrodniarskiego, który już dał dowody swojéj krwiożerczości i siły, upoważniające do najpożądańszych nadziei.
Upłynęło kilka dni od wieczoru, w którym Fursch przy wsadzeniu na łódź Marcellina, wręczył mu wszystko co przyobiecać musiał.
Nocna spokojność zaległa nad zamkiem Monte Vero, jasny księżyc jak płynne srebro odbijał w oknach zamku i na falach rzeki, wodny pył wodotrysków przemieniał w płateczki, a kwiaty przez upał dzienny tu i owdzie wyczerpane i pochylone, podniósł znowu swojém łagodném światłem; zdawało się, że wielbiąc go, za to kwiaty ku niemu całym swoim zapachem wzdychały. Ale nietylko samo łagodne światło tak szybko orzeźwiło kwiaty i zwrotnikowe rośliny, bo pomiędzy zielenią krzewów przesuwała się rozlewająca wodę postać ludzka — tylko kto bliżéj przystąpił, widział jak przechodziła pomiędzy klombami i pod palmami, jak prawie niesłyszana ślizgała się po po nad gałęziami, niby piastunka kwiatów i roślin, i korzystając z nocnéj ciemności, rozdawała im żywność i błogosławieństwo. Tak kołysała się niepewném światłem i cieniem oblana postać.
— Czy to ty, Maranho? szepnął z nagła gruby głos? pomiędzy zarośli, oddzielających klomby od wysokiego i grubego muru w pobliżu szerokiego wjazdu.
Przechodząca postać stanęła przerażona — przez szerokie liście palm padł na nią promień słoneczny — była to jedna z jasnobarwnych mulatek, tyle sławnych pięknością rysów i ciała, że w całéj Brazylii płacono za nie niesłychane summy.
Ciemne oczy świeciły z jéj jasno brunatnego oblicza, o pełnym i pięknym kroju. Bujne, ciemne włosy powstrzymywała fantastycznie na głowie owiniętą pstrą chustką — szyję i łono miała prawie całkiem odkryte, bo ściskający je stanik był nizki i szeroki. Krótka, pstra sukienka spadała jéj od stanu prawie aż do kolan, a niższa część wykończenie pięknie ukształconych nóg i małe stopy téj mulackiéj zaledwie szesnastoletniéj dziewczyny, były nagie.
Hrabia Eberhard nabył Maranhę jako dziecię na targu niewolników w Rio, i wyrosła w Monte Vero na ogrodniczkę. Co zasiała i pielęgnowała, udawało się, a kiedy nocą bujała po zaroślach, piękna jéj, podsycająca kwiaty postać, cudownie pociągające wywierała wrażenie.
— Czy to ty Maranho? powtórzył głos z krzaków znajdujących się przy wjeździe.
— Oho — Antonio? biegłą portugalszczyzną zapytało dziewczę.
— Jak dobrze, znasz mój głos, piękna pardo[3], powiedział znajomy nam przewodnik mułów, i rozchyliwszy gałęzie krzaków przystąpił do Maranhi, a nie przelękłaś się mnie!
— Jednak Antonio nie chce mi się wierzyć, że to ty!
— Teraz prędko powróciłem, ale dla mnie z wielu powodów jeszcze nie dosyć prędko!
— Coś tajemniczy jesteś, cóż tam nowego?
— Czy pan Renard jest w zamku?
— Nie, ale téj nocy spodziewają się jego powrotu!
— A więc był w Rio?
— Tego nie wiem Antonio, ale dla czego pytasz tak prędko?
— Bo założę się o tysiąc przeciw jednemu, że to ten pan von Renard rozmawiał z murzynem Marcellinem — bo nie przewiduję nic dobrego! Ten ojciec narzeczonéj nie podoba mi się, i właściwie powinienbym przestrzedz Senhora Conde!
— Daj temu pokój Antonio, młody Senhor Conde...
— No — dla czegóż wahasz się?
— Bo zdawało mi się, iż słyszałam jakieś szeptanie i jakby szelest sukień tam w krzakach na górze, cicho odpowiedziała Maranha, tak cicho jak podmuch nocnego wiatru w gałęziach.
— Z góry nikt nas tu widzieć nie może! Co chciałaś powiedzieć o hrabi Edwardzie?
— On niepodobny wcale do naszego hrabiego, szepnęła mulatka; podług mnie jemu niedobrze patrzy z oczu, i...
Maranha zawsze bardzo zmyślna, znowu nagle przerwała i prędko pochwyciła rękę przewodnika mułów — oko jéj nakazało mu milczenie — ostrożnie wskazała ku grotom, z których chociaż niezupełnie można było widzieć zielenią zakryte wejścia i drogi do nich, bo na pochyłości terrasu znajdowały się to wysokie i gęste, to znowu niższe krzaki. Antoni spojrzał w kierunku jéj palca i teraz dostrzegł dwie postaci w górze przy grotach.
— Donna Kornelia i cesarz, pomruknął.
Mulatka położyła palec na ustach i skinęła na przewodnika mułów, aby poszedł za nią. Odgięła gałęzie znajdujących się na dole przy murze zarośli i weszła W panującą tam gęstą i mocną ciemność.
— Idź Antonio, poszepnęła, jutro wieczorem spotkamy się nad brzegiem! Tak lepiéj!
— Chętnie jeszcze pozostałbym przy tobie, Maranho, cicho odpowiedział przewodnik mułów, przyciągając ku sobie młoda i piękną mulatkę; mnie się zdaje, że cię chcą mi wydrzeć!
— Bądź spokojny! Maranha kocha Antonia, i nikogo innego!
— Chciałaś pierwéj coś powiedzieć o młodym Senhorze Conde....
— Jutro — śpiesz się!
— Nabawiasz mnie coraz większéj ciekawości, muszę pierwéj wiedzieć co się dzieje z młodym hrabią — może cię napastuje...
— Ostrzegłam go Antonio! Maranha powiedziała mu, aby nie śmiał jej dotykać. Maranha zabije go, jeżeli jeszcze raz ośmieli się dotknąć jéj sukni!
— Przez wszystkich świętych — Senhor Conde ostrzeżony!
— Idź, mój Antonio! Maranha przyciska cię do swojego serca — ona ciebie tylko kocha!
Młody, silny przewodnik mułów załamał ręce, gdy mu mulatka opowiadała o młodym hrabi — ale teraz zamknął piękną, pulchną dziewczynę gorąco i szczerze w swoich objęciach, potém przesunął się niepostrzeżony po pod murem przez otwarty wjazd na pole, a mulatka skrycie, pobiegła przez krzaki — spojrzała w górę ku terrasowi — cesarz i ponętna Kornelia znikli — lecz nie, jeszcze powiała część jéj białéj mantylli u wejścia do groty, do któréj skrycie i zapraszająco wpadało przez gałęzie mdłe światło księżyca.
Gdy zapadł, wieczór, piękna Kornelia i don Pedro, weszli na belweder, aby z jego wysokości przypatrzyć się zachodowi słońca i okolicznym polom. Adjutant cesarza nadaremnie szukał młodego hrabiego de Monte Vero, który im miał towarzyszyć, nie można go było nigdzie znaleźć, i dla tego cesarz pozostał sam z Kornelią.
Czarna Estera wiedziała, że Edwarda nie znajdą, tak umyślnie rzeczy ułożyła, bo miała swoje plany na dzisiejszy wieczór. Piękna żydówka, któréj południowo ciemny koloryt wybornie przystawał do tego kraju słońca, teraz jeszcze piękniejsza, odkąd przy panującym upale pełność kibici i lica jeszcze bujniéj wystąpiła, miała na sobie srebrzysto połyskującą jedwabną suknię, co do kroju równie zalotnie jak śmiało wyrachowanie obmyślaną. Gdy z tyłu téj sukni wlókł się długi, szeleszczący ogon, z przodu była ona tak krótka, że za każdym krokiem widać było nogi obute w delikatne trzewiki; pełne czarne włosy zręcznie splotła w warkocze, które jak sobie przed zwierciadłem powiedziała, z wetkanym w nie ciemnym ponsowym kwiatem, pysznie jéj twarz zdobiły — na pięknie ukształcone ramiona narzuciła lekką białą mantyllę — i tak weszła z cesarzem na belweder.
Don Pedro Segundo był to wysoki, dumnie wyrosły pan, który tu w Monte Vero lubiał unikać wszystkiego, co mu tron przypominało — przywykł do tego od czasu jak odwiedzał Eberharda. Miał na sobie lekki surducik i kapelusz, nie nosił żadnych ozdób prócz małego brylantowego orderu na piersiach, jaki już widzieliśmy u hrabiego de Monte Vero. Ciemno blond brodę miał tak pełną jak włos, twarz raczéj silną niż delikatną, oczy łagodne i zdradzające dobroć serca.
Cesarzowi niezmiernie podobała się piękna Kornelia. Czuł, że ona go szczególnie ku sobie pociąga, a chociaż często mówił sobie, że skłonność ta jest tylko chimerą, którą stłumić należy, lecz zajęcie to wzrastało za każdym razem, gdy widział narzeczoną młodego hrabiego, który nie umiał wzbudzić w nim podobnego zajęcia. I don Pedro nie zważał, że piękna Kornelia zręcznie i zalotnie używała całej swojéj potęgi, całego powabu, aby go uwięzić; nie domyślając się oszukaństwa, miał ją za zachwycającą, prostoduszną córkę nieco dziwacznego ojca, i nie przyznając się do tego, zazdrościł młodemu hrabiemu jego narzeczonéj, któréj ten, jak mu się zdawało, wcale nie był godzien. Nie znalazłszy, pomimo kilkakrotnych usiłowań w synu Eberharda żadnéj strony, któraby go uderzyła i przypomniała mu Eberharda, byłby niewątpliwie odjechał nazajutrz po przybyciu, z orszakiem złożonym z jednego tylko adjutanta i kilku kamerdynerów, gdyby Czarna Estera w roli pięknéj Kornelii von Renard, nie umiała go przynęcić do siebie tak zręcznie i potężnie — udawała ona wybornie czystą naturalność i tak dokładną zachowała granicę między swobodą a ostrożnością, iż cesarz chętnie się w nią wpatrywał, gdy sam z piękną dziewicą stanął na belwederze, i mniemając, że go nie widzi, raczéj w niéj wzrok zatapiał, niż w całéj panoramie, która ona z zapałem zdawała się podziwiać, i na któréj piękności z całą zachwycającą naiwnością zwracała uwagę cesarza.
Gdy się ściemniać zaczynało, opuścili belweder, a gdy wrócili w alee parku, ujrzeli, że ani adjutanta, ani hrabiego Eberharda nigdzie wyśledzić nie było można.
— Poszukajmy narzeczonego pani, donno Kornelio, radził cesarz; teraz dopiero tu w parku orzeźwić się można! Domyślam się, że hrabia jest na terrasach.
— Zdaje mi się, że raz wspomniał mój narzeczony, iż nie lubi grot ani altan, odpowiedziała Kornelia z wyraźném niezadowoleniem.
— O, niesłusznie czyni hrabia! Sądziłem, że kto jest narzeczonym i ma narzeczoną tak wielce piękną, musi koniecznie bardzo lubić marzyć na terrasach tutejszego zamku!
— Mówiłam zawsze — że on mnie nie kocha! z czarowną niewinnością głosu i ruchu użalała się zręczna komedyantka, zerwawszy przydrożny kwiatek i obskubując go bezmyślnie.
— To niepodobieństwo, donno Kornelio! Ktoby pani nie kochał! z cicha rzekł cesarz. Powierz mi pani swoją mantyllę, zapewne za ciężko pani iść w niéj.
— Nigdy, mój cesarski panie — ja to raczéj powinnam coś wziąć aby ulżyć waszéj cesarskiéj mości — patrz tylko jak wygodnie to lekkie okrycie z ramion moich spada, mówiła Czarna Estera z nieopisaną skromnością i niewinnością, i zdjęła z ramion białe okrycie, które teraz przy wyrachowanie śmiałym, francuzkim kroju jéj srebrzystéj sukni, odkryło nietylko piękną szyję, ale i kuliste formy jéj cudownego łona, przy którém tkwito kilka pączków kwiatów.
Don Pedro mimowolnie spojrzał na te kształty, odkrywające się przed nim, gdy Kornelia zdjęła mantyllę i czuł, jak go przejmował rozkoszny dreszcz, a teraz gdy po kilkakrotnych przechadzkach i rozmowach z czarownic powabną dziewicą, znalazł się z nią sam na sam téj nocy, nie widziany przez nikogo i bez przeszkody pod drzewami parku — nie mógł oderwać wzroku od wdzięków, które się przed nim tak naiwnie odsłoniły.
— W tém co mi cięży, ani możesz, ani chcesz ulżyć mi piękna, czarowna Kornelio, cicho poszepnął cesarz, i tak szczerze, że się Czarna Estera uradowała.
— Dla czego nie, najjaśniejszy panie, jeżeli to tylko jest w mojéj mocy? wyrzekła patrząc nań ciemnym pałającym wzrokiem, w którym obok cudnéj niewinności spoczywał zachęcający wyraz.
— Nie mów tak mile, Kornelio.
— Mój cesarski panie — czyliż nie pragniesz miłości, którą ci ofiarują twoi poddani? I ja przecięż wkrótce należeć będę do ich liczby, i ja także chętnie składam u nóg twoich moje wierne uczucia!
— Pani zostaniesz małżonką hrabiego Edwarda.
— Według woli mojego ojca — tak jest!
— I twojéj woli Kornelio?
— Oto nie pytano, mój cesarski panie! Córka powinna być posłuszna życzeniu i rozkazom ojca, bez zwłoki i kwestyi.
— Jesteś może za nadto posłuszném dzieckiem Kornelio, ale co mówi na to twoje serce?
— Moje serce — boleśnie odrzekła zręczna komedyantka — moje serce milczy. Czy uwierzyć raczysz, mój cesarski panie, że przed kilku miesiącami zaledwie wiedziałam, że posiadam ową tajemniczą i cudowną część ciała, którą sercem nazywają?
Cesarz uśmiechnął się — ale ten uśmiech świadczył, że czarowna Kornelia coraz bardziéj mu się podoba — ujął jéj rękę i szedł tuż przy niéj do mocno ocienionych grot, na które z góry jeszcze cedry i palmy cień rzucały. Mchem porosłe muszle, które tworzyły ściany tych grot, błyszczały jak perłowa koncha przy blasku księżyca — głęboka, nocna uroczysta cisza panowała w parku i na terrasach — wielkie świecące chrabąszcze przelatywały po nad ciemnemi krzakami, jak błędni żebracy, po nocy letniéj niosący latarnie — w dali szumiała i pluskała fontanna, a jeszcze daléj z lasu dochodził głuchy, długi odgłos szczekającego jaguara.
Kornelia, usłyszawszy te ponure głosy, które jéj przyszły jak na zawołanie, przytuliła się do swojego towarzysza.
— Nie lękaj się pani, szepnął cesarz, jaguar i tygrys unikają osad i uprawnych okolic, wolą swoją gęstwinę.
— O, odetchniéjmy tém cudowném powietrzem, tu w téj grocie tak pięknie!
— Wejdźmy do niéj na chwilę, donno Kornelio — spojrzyj tylko jak zapraszająco wpadają tu promienie księżyca, zdaje się, że chcą nam wskazać drogę!
— Ależ jesteśmy sami...
— Właśnie dla tego, że jesteśmy sami; jeszcze nieskończyliśmy naszéj rozmowy, piękna dziewico — a temat jéj był bardzo pociągający!
Cesarz odstąpił nieco na bok — Czarna Estera z powiewającą mantyllą schyliła się i wbiegła — przed nim w zapraszającą, czarowną jaskinię muszlową, w któréj znajdowały się ogrodowe krzesła i sofy. W głębi było bardzo ciemno, bo ukośnie padające promienie księżyca tylko do połowy przestrzeni dosięgać mogły.
Cesarz zbliżył się do jednéj sofy, z któréj można było przypatrywać się wonnéj letniéj nocy, i zaprosił piękną swą towarzyszkę, aby przy nim zajęła miejsce.
— Przebacz, mój cesarski panie, że wkrótce tę miłą grotę opuścić muszę! Ojciec mój lada chwila powrócić może.
— Nie odpowiedziałaś mi Kornelio, gdy cię poprzednio zapytałem, co mówi twoje serce na związek, który ojciec twój postanowił? Mamże mniemać, że nie kochasz hrabiego, który ma zamiar objąć dziedzictwo po swoim szlachetnym ojcu, że przeciwną jesteś temu małżeństwu?
— Niech mi wolno będzie zamilczeć, i zapomnieć w téj cichéj i pięknéj godzinie, o tém co mnie czeka!
— Jesteś nieszczęśliwą, Kornelio, słowa twoje mi to mówią — a przecięż zasługujesz na miłość gorącą! poszepnął don Pedro, ujmując rękę siedzącéj przy nim dziewicy.
— Najjaśniejszy panie, jesteś tak dobry, tak łaskaw dla biednéj Kornelii, że w tém uczuciu domyśla się rozkoszy, któréj wyrzec się powinna!
— Kocham cię — kocham niezmiernie! rzekł wzruszony cesarz, i objął ramieniem ubolewającą Kornelię, a jakby ją chciał pocieszyć, łagodnie ku sobie przyciągnął.
— I nie opuścisz mnie, najjaśniejszy panie, chociażby nawet odepchnął mnie mój surowy ojciec?
— Nie, piękna kobieto, poprzysięgam ci to!
Zręczna syrena dopięła celu. Nie broniła się obejmującéj ją ręce — patrzała w matami okrytą podłogę groty, zdawało się, że łza zabłysła w jéj ciemnych oczach:
— On mnie przymusi, wyszeptała, a im dłużéj potrwa nasz pobyt tutaj, tém więcéj będę musiała znieść przykrości!
— Młody hrabia i twój ojciec chcą więc wyjechać z Monte Vero, skoro obejmą w posiadanie dziedzictwo?
— Zamierzają powrócić do Europy, gdzie wkrótce hrabia ma mnie zaślubić!
— Najświętsza Panno, nie dopuszczaj tego!
— Więc racz przyśpieszyć odjazd, mój cesarski panie, i udziel mi rady!
— Nie mogę uprzedzić biegu prawa, Kornelio, załatwienie wydania majątku nie odemnie zależy. Lecz słuchaj! Jutro jak najraniéj odjeżdżam do stolicy, tam przygotuję wszystko do twojéj ucieczki. Boisz się? a czy chcesz życie swoje podzielać z człowiekiem, którego nie kochasz?
— Nie mogę uczynić tego!
— Dozwólże mi postarać się o wszystko, Kornelio, pociesz się i bądź spokojna, ja pokieruję twoim losem i będziesz zemnie zadowolona!
— O mój cesarski panie, jakże wysoko łaskę twoją cenię! poszepnęła syrena i pokonana pochyliła się ku jego piersiom — ale wnet krzyknęła — powstała prędko, bo w dali słychać było turkot powozu.
— Mój ojciec! zawołała przerażona i zakłopotana Kornelia — błagam cię mój królewski panie, racz mnie opuścić!
— Odtrącasz mnie w najpiękniejszéj chwili mojego życia? poszepnął don Pedro.
— Nie zginie ona dla nas obojga!
— Dziękuję ci za te słowa! Jutro śpieszę do stolicy i wkrótce — wkrótce usłyszysz o mnie, wkrótce wolna będziesz od wszelkich trosk twoich!
Cesarz szybko ucałował piękne purpurowe usta Kornelii i wyszedł z groty, wracając najkrótszą drogą do swojego skrzydła zamku i unikając wjazdu.
Wkrótce po nim i Czarna Estera, otuliwszy mocno szyję i ramiona mantyllą i obejrzawszy się ostrożnie, wyszła na terras. Uśmiechała się — nie pierwszy to był władca, którego tylko co zwyciężyła swoją sztuką uwodzenia, ale co do niego miała zupełnie inne interesujące zamiary.


ROZDZIAŁ IV.
Skarbiec w Monte Vero.

Adwokat Renard powrócił rzeczywiście téjże nocy, a młody hrabia wyszedł z zajmowanéj przez siebie sypialni na jego spotkanie.
Czarna Estera, dowiedziawszy się, że wydanie bogactw jeszcze się zwlecze, zaczynała teraz powątpiewać o udaniu się niebezpiecznego przedsięwzięcia, i dla tego otworzyła sobie świetne drzwi do odwrotu, gdy powóz zajeżdżał pod ganek, cicho i niepostrzeżenie, wsunęła się do swoich pokojów. Cesarz znikł bez śladu.
Edward, ubrany w eleganckim negliżu, pośpieszył naprzeciw powracającemu, uściskał go w portyku w obec szybko nadbiegłéj służby i poszedł z nim po marmurowych schodach na górę, do zajmowanego przezeń skrzydła.
Obaj panowie po przywitaniu rozmawiali bardzo przyjaźnie i swobodnie, idąc za lokajem, który ich prowadził, niosąc ciężki wieloramienny lichtarz. Wreszcie po przybyciu do pokoju Edwarda, w lewém skrzydle zamku, rozkazali lokajowi, aby zapalił ścienne lichtarze i odszedł.
Salon, do którego obaj weszli, świadczył o wygodzie i prawdziwym przepychu, jakim się Edward otaczać lubił.
Podłogę pokrywał miękki kobierzec cudownie bogatych barw, na ścianach wisiały kosztowne olejne obrazy, wygodne krzesła stały tu i owdzie obok mniejszych i większych stołów, a ciężkie portyery zasłaniały wysokie, pełnemi gustu rzeźbami pokryte drzwi.
Kandelabry rozsiewały przyjemne, łagodne światło, a przez otwarte okna, wychodzące na terrasy, wiał silny zapach.
Fursch zdjął długi, lekki płaszcz i szeroki kapelusz, a Edward kazał odchodzącemu lokajowi, aby przyniósł wina, którém po podróży miał się orzeźwiać pan von Renard. Ostrożnie wstrzymali się z rozmową, dopóki nie przyniesiono im wina na srebrnéj tacy i przez to nie usunięto wszelkich przeszkód.
Teraz Edward zbliżył się do bardzo poważnie wyglądającego Furscha, który nalał sobie szklankę prze wybornéj madery.
— Trzeba nam śpieszyć się, powiedział prędko widziano cię w Rio!
— Do djabła! kto ci to powiedział?
— Zaraz się dowiesz, opowiedz pierwéj co zrobiłeś. Układałeś się tam z jakimś murzynem.
— Niech mnie licho porwie! Zkąd wiesz o tém? Lecz cóż z tego, że mnie widziano? Zamówiłem murzyna dla Eberharda, jest to wioślarz na celnym statku, i ma tak pewną pięść, że z téj strony możemy być spokojni! Jakże daleko zaszli urzędnicy?
— Wszystko spisują. W téj chwili są na stacyi ładunkowéj przy Rio-Vero!
— A ten przeklęty, sapiący rządca Villeiro?
— On to przed godziną, potajemnie dowiedział się od przewodnika mułów, który cię widział w Rio, że miałeś schadzkę w szynku z osławionym murzynem. Wiesz, że przyległy tu pokój dotyka pokojów wieży, w któréj ten Villeiro pilnuje opieczętowanego skarbca, i dostarczonych ostatniemi czasy pieniędzy. Słyszałem, jak późno wchodził do tych pokojów jakiś człowiek, a że obaj sądzili, iż śpię w mojéj sypialni, więc wszystko słyszałem co mówili. Przewodnik mułów wyraźnie ostrzegał o twoich zamysłach, Villeiro pragnął objaśnień, jednak to pewna, że nie dowierza, témbardziéj, że od inspektora, który wyjechał do Europy, niema dotąd żadnych wiadomości.
— A urzędnicy jeszcze nie tak prędko skończą swoje zajęcie, aby z zamku wyjechać mogli?
— Mówią, że to wszystko jeszcze kilka tygodni potrwać może.
— A więc następnéj nocy musimy wykonać zamach stanowczy, co nam nie będzie trudno, bo wszędzie mamy przystęp; musimy zabrać skarb złożony w wieży i znajdujące się w niéj pieniądze, któremi zarządza Villeiro! mówił Fursch wychyliwszy drugą szklankę madery.
— Już mi ta myśl przychodziła, ale wykonanie jéj nie tak łatwe.
— Musimy zresztą wyrzec się wszystkiego, a poprzestać na tych summach!
— Są ogromne, przekonałem się o tém dzisiaj, przeglądając akta. W skarbcu oprócz przeszło miliona w złocie, znajdują się brylanty i inne drogie kamienie, oszacowane na trzy miliony milreisów, Villeiro ma prócz tego w swoim pokoju dochód z ostatnich tygodni, wynoszący około 200, 000 milreisów!
— Rzeczywiście byłby to majątek, jakiego tam u nas, nie posiada niejeden książę, powiedział Fursch po namyśle. A znasz położenie pokoju? czy obeznałeś się już z innemi okolicznościami?
— Ze wszystkiém — jest tylko jedna przeszkoda, mogąca zatamować naszą ucieczkę! mniemał Rudy Dzik.
— Mów — musimy postarać się o jéj usunięcie, bo chociaż Marcellino ułatwi się z owym hrabią Monte Vero, jednak dla tego mogą nas schwytać!
— Przeszkodą, któréj usunąć nie umiem, jest zabranie skarbu. Powinieneś pamiętać o tém, że złoto i drogie kamienie zapakowane są w niezliczonych workach, i że potrzebaby przynajmniej stu mułów, na przeniesienie połowy tego skarbu do Rio! cicho powiedział Rudy Dzik i rzucił się w krzesło.
Myśl o posiadaniu takiego majątku wzruszyła Furscha. Serce jego chciwością, przejęte dziko pukało, a liczby, które mu wspólnik wymienił, tak go nęciły, że dla nich należało koniecznie usunąć wszelkie przeszkody. Gdyby chociaż tylko dziesiątą część tego skarbu zrabował i z nią uciekł, mógł w każdym punkcie świata żyć świetnie i wesoło. — ktoby tam wiedział, zkąd przyszedł do takich bogactw? Wtedy nietylko uniknąłby wszelkich prześladowań i niebezpieczeństw, ale jako bogaty człowiek, mógłby być bardzo dumnym i wszyscyby mu się kłaniali. Iluż to było i jest bogatych ludzi, których przeszłość była niezmiernie ciemna, a obrąb działania, w którym się nagle zbogacili, bardzo rozległy — mają teraz pieniądze i władzę w ręku, a nikt nie pyta, zkąd to wszystko wzięli!
— Jakoś to pójdzie! nagle rzekł Fursch, przeszedłszy się kilka razy po pokoju. Wszystkiego wynieść wprawdzie niepodobna, ale przynajmniéj tyle, abyśmy obaj dosyć mieli.
— O to tylko idzie, Czarna Estera obaczy, jak z niéj zadrwimy; zdaje mi się, że się cesarzowi zobowiązała.
— To nas obchodzić nie powinno! Następującéj nocy musimy doprowadzić do skutku ucieczkę, już wielki czas. Wiesz, co tu w zamka jest do czynienia, a ja wszystko przygotuję, co potrzeba zabrać.
— Zgoda! powiedział Rudy Dzik, który znał zdolności swojego przyjaciela i umiał je oceniać. Przytém będziemy mieli wcale niełatwą pracę, klucze od skarbca ma Urzędnik sądowy, który sypia w czerwonym salonie.
— To mu je odbierzemy — dobrze wykonany cios pozbawi go przytomności.
— To olbrzym i ma czaszkę jak topór, myślę że lepiéj go spoić. Z czerwonéj sali musimy przejść przez jadalny pokój do mieszkania rządcy Villeiry, a tego na prawdę musimy zrobić miernym. Potém wyłamiemy i otworzymy izbę w wieży. Z niéj zakratowane okno wychodzi na boczny front zamku — przez nie powyrzucamy worki, na dole jest piasek.
— To zrobiwszy, przeciągniemy worki z parku aż na brzeg Rio Vero, a potém do gondoli, która jest wielka i dużo udźwignie. Pełny ładunek będzie dla nas bardzo wygodny, bo popłyniemy z wodą, łatwo nabyty skarb przeniesiemy do Rio. O żywność i przebranie ja się jutro postaram; w Rio najmiemy albo kupimy sobie parostatek, a za cztery dni będziemy na pełném morzu.
— Interes skończony! mniemał Rudy Dzik, wstając i podając przyjacielowi rękę; mamy cały dzień na przygotowania. Nie mów nic pod żadnym względem Esterze! Jéj zapomnienie i spokojność jutro będzie dla nas bardzo pożyteczna, a takie panny jak ona, zawsze same sobie dać radę umieją.
— Dobra noc! powiedział Fursch, bo go już wyborny plan zajmował — musimy się dobrze wyspać, abyśmy na następne noce mogli być rzeźcy i czynni!
— To przecięż dla nas nic nadzwyczajnego, zaśmiał się Rudy Dzik. Będzie to więc ostatnia noc przepęd, zona na tutejszych łóżkach. Mnie żal każdéj sztuki, którą tu zostawić i utracić musimy.
— No, przecięż zamku nie możesz zabrać na plecy, ty nienasycony! odpowiedział Fursch, biorąc płaszcz i kapelusz — zdaje mi się, że i tak będziemy mieli dosyć na całe życie.
— Dla tego piję z tobą, to myśl przyjemna! A spodziewam się, że jakiś czas dobrze sobie pożyjemy.
Fursch pozwolił Rudemu Dzikowi, aby jeszcze raz napełnił szklanki i potém cicho się z nim potrącił, — było już dawno po północy, gdy obaj udali się na spoczynek....
Na drugi dzień cesarz dosyć zimno pożegnał młodego hrabiego Edwarda i pana von Renard i wyjechał z zamku razem ze swoim orszakiem, wracając najkrótszą drogą do stolicy. Nim wsiadł na koń, znalazł sposobność powiedzenia kilku słów pięknéj Kornelii, na które ona odpowiedziała bardzo szczerze i czarownic, poczém popędził około wodotrysku i przez wjazd, przejęty zabraną, z Monte Vero myślą: że wkrótce obaczy się znowu i, Kornelią.
Jakże różniła się ta myśl od nabytków i wielkich idei, które don Pedro wywoził ztamtąd wówczas, gdy jeszcze Eberhard przebywał w zamku!
W ciągu dnia Fursch obejrzał gondolę, umieszczoną w pobliżu wysokiego, grubego muru, nad brzegiem Rio Vero, potajemnie naznosił do kajuty wina i żywności, i przekonał się, że gondola zupełnie odpowiada jego zamiarom. Niewiele okrętów przepływało rzekę, a na przypadek spotkania, któregokolwiek z Monte Vero, Fursch przygotował się, zabierając dla Edwarda i siebie dwa ubrania majtków.
Rządca Villeiro, stary już człowiek, doświadczonéj wierności i przywiązania do Eberharda, który go zaszczycał całém swojém zaufaniem, razem z pozostałym w zamku urzędnikiem sprawiedliwości, gdy inni sądownicy zajmowali osady Monte Vero, aż do wieczoru zajęty był sprawdzaniem akt i ksiąg. Młody Senhor Conde oświadczył im swoją wdzięczność za gorliwość i pracę i zaprosił na kieliszek wina, które miano pić pod otwartém powietrzem na balkonie.
Chorobliwy Villeiro wymówił się od tego zaproszenia lekką słabością, a tęgi i bardzo wino lubiący urzędnik przyjął je z wielką gotowością.
Gdy się zaczynało ściemniać, Edward rozkazał służbie przyrządzić na balkonie stół, a gdy postawiono na nim kilka odkorkowanych butelek, Fursch w stosownéj chwili, gdy pozostał sam z Edwardem, wsypał w jedną z nich, którą dobrze zauważył, nieco sproszkowanego korzenia selnity, znanego krajowcom z silnie odurzającego działania.
Wkrótce po tych przygotowaniach zjawił się na balkonie niezwykle wysoki i silny urzędnik sprawiedliwości, cały w ukłonach, i zasiadł obok oczekujących na niego panów.
Fursch nie taił przed sobą, że Edward miał słuszność, gdy wołał tego człowieka odurzyć winem, nie uderzeniem, bo jego czoło i grubemi sterczącemi włosami porosła głowa wymagałyby silnie wymierzonego ciosu, któregoby z powodu pościeli nie można było dobrze wyrachować, a jeżeliby to uderzenie nie ogłuszyło urzędnika, to istniałoby jeszcze największe niebezpieczeństwo, bo dobrze wiedzieli, że przy jego łóżku znajdowała się taśma od dzwonka, która za najmniejszém poruszeniem wszystką służbę przywołać może. Edward wezwał Furscha do napełnienia kieliszków, udając sam nieuważnego. — Nie zważaj pan na mnie, panie Santos, rzekł do urzędnika sądowego; wprawdzie bardzo lubię wypić kieliszek wina, ale niestety! dostaję zaraz tak mocnego uderzenia krwi, że muszę być bardzo ostrożnym. — Na to ja się nie skarżę, oświadczył pan Santos, uśmiechając się zadowolony z siebie, i popuszczając cokolwiek jasny halsztacka, chciałbym tylko nie zakłócić moich myśli działaniem wina, abym jutro z panem Villeirą mógł skończyć rachunki. — Inni panowie zapewne mają jeszcze wiele do czynienia? — Źle licząc potrwa to jeszcze kilka tygodni, panie hrabio, kilka tygodni! Posiadłości, które mają zaszczyt witać pana jako swojego właściciela, są tak rozległe, tak nadzwyczaj bogate, że wiele czasu wymagają.... — A pan będziesz już spokojny, jeżeli jutro skończysz rachunki? zapytał Fursch nalewając panu Santosowi, Edwardowi i sobie z niefałszowanéj butelki. — Tak jest, panie von Renard, jeżeli tak mówić Wolno. Potém mam obowiązek czuwać z panem Villeirą nad całością skarbu i dochodów. — Winienem panu za to całą moją wdzięczność, zacny panie Santos! rzekł Edward, i nie zapomnę dać tego dowód przed pańskim wyjazdem. — O, pan hrabia jesteś zbyt łaskaw! uprzejmie odpowiedział urzędnik, zbyt łaskaw! Wszak ja tylko pełnię mój obowiązek.
— Mocno żałować będę, kochany panie Santos, wyjazdu pańskiego z zamku, bo sądzę, że pan jesteś znakomitym Cerberem.
— Ucieszony tém pochlebstwem urzędnik śmiał się serdecznie i wychylił kieliszek ulegając zaproszeniu pana von Renard. Fursch chciał spragnionego wina i wiele znieść mogącego urzędnika gruntownie i bezpiecznie ogłuszyć, dla tego i teraz jeszcze potraktował go czystém winem, aby mu dopiero na zakończenie nalać usypiającego trunku.
— Nie jest to wcale czcza gadanina, kochany panie Santos; szczerze powiadam, że chciałbym się wiele nauczyć, z wielką uprzejmością powiedział Edward. Wiesz pan, że przybywam tu z daleka jako cudzoziemiec, że nie mam przy sobie żadnego człowieka, któremu mógłbym zaufać, i ze dla tego, po wyjeździe pańskim, sam będę musiał pilnować, a to nieprzyjemne zatrudnienie!
— Dla mnie nie byłoby to tak przykrém, powiedział prawdomówny urzędnik; poddałbym się chętnie temu obowiązkowi, gdybym miał szczęście być posiadaczem takich skarbów!
— Czy nie znasz pan starego przysłowia: że bogaty ma najwięcéj kłopotów, mój szanowny panie Santos? Tak jest, gdybym pana tu na zawsze mógł zatrzymać!
— W zasadzie jest to rzecz bardzo prosta, panie hrabio, którą będąc na pańskiém miejscu sam późniéj — bym odrobił! Teraz drzwi od izby na wieży są zamknięte i zapieczętowane — zostawmy je tak jak są! I cała tajemnica czuwania zależy na bezpieczném przechowaniu kluczów, bo grube i pewne żelazne drzwi skarbca oprą się wszelkiemu włamaniu.
— Bardzo to dla mnie pożądana wiadomość — a więc tajemnicą czuwania jest przechowanie kluczów?
— Nie należy, aby ktoś widział, Senhor Conde, aby ktoś domyślał się, gdzie one są ukryte — w nocy najpewniejsze dla nich miejsce pod poduszką. Leży się na kluczach tą częścią ciała, w któréj łączą się wszystkie zmysły, a na prawdę wiele potrzeba, aby w nocy niezmiarkować, że się ktoś koło naszego łóżka kręci i pod poduszkę sięga.
— Wybornie kochany panie Santos! zawołał Edward i podniósł kieliszek: jak najwyborniéj! Dziękuję za radę i za to wypijmy, że nigdy nie uda się człowiekowi dostać tak ostrożnie przechowanych kluczy.
— To nigdy nastąpić nie może, Senhor Conde, jest to jedynie pewne i bardzo naturalne miejsce! odpowiedział urzędnik ciesząc się, że młodemu hrabiemu wyświadczył przysługę, któréj ten, jak z pewnością przypuszczał, nie pozostawi bez nagrody, zwłaszcza że pierwéj już coś o nagrodzie wspomniał. W następstwie tego Santos był niezmiernie uważny i uprzejmy, i gdy Senhor Conde wymawiając się strudzeniem wkrótce powstał, również odszedł od stołu. Ale gościnny hrabia prosił pana Santosa tak usilnie, aby sobie nie przerywał, a Fursch dołączył i swoje serdeczne prośby, biorąc butelkę z proszkiem solindy i napełniając nim kieliszek urzędnika, że ten nareszcie dosyć chętnie uległ prośbie, bo mu wino wybornie smakowało.
Edward i Fursch, dla uspokojenia Santosa, życzyli sobie dobréj nocy, poczém dwaj panowie pozostali jeszcze na balkonie, dopóki księżyc nie odbył na nocném niebie dosyć już znacznéj drogi, a przeznaczona dla Santosa butelka nie została wypróżniona.
— Przebacz panie von Renard, jeżeli cię już pożegnam, nagle rzeki urzędnik, walcząc ze snem i odurzeniem; nie wiem zkąd uczuwam niezwykłe znużenie.
— Pan za nadto pracujesz, za wiele rachujesz, to utrudza głowę.
— A do tego ciągle siedzące życie, człowiek coraz słabszy! Śpij pan dobrze, panie von Renard!
— I pan także, szanowny panie Santos! skończył Fursch, ściskając rękę nieco oszołomionego urzędnika, a potém przeprowadził go przez salon Edwarda, przedpokoje i korytarz do czerwonéj sali, w ktôréj mieszkał.
— Bogu dzięki, poszepnął oszołomiony wróciwszy do siebie, i mimo senności, klucze jak co wieczór wetknął głęboko pod poduszki. Proszek zaczął działać — potém niezdolny nawet rozebrać się, padł na łoże.
Fursch nakrył go kołdrą, — jedną przeszkodę usunięto.
Odurzony Santos zapomniał pomimo zwyczaju zamknąć za Furschem drzwi od salonu, bo nie był już w stanie uczynić tego. To o wiele ułatwiło całą sprawę obu rabusiom.
Gdy Fursch ze zdradzieckim uśmiechem przekonał się, że urzędnik już ruszyć się nie może, powstała w tym łotrze myśl, zupełnie jego godna, aby samemu wykonać cały interes i rabunkiem nie dzielić się z Rudym Dzikiem, ale najprzód zabić jego, a potém rządcę.
W chwili gdy Fursch z błyszczącém okiem przemyśliwał o tym wybornym planie, powoli otworzyły się drzwi czerwonéj sali i ukazał się w nich Senhor Conde, — może niedowierzał, może też przywiodła go niecierpliwość.
— Przekleństwo! mruknął Fursch przez zęby: co się dzisiaj stać nie może, wygodniéj i lepiéj może się wykona w drodze — nie obciąłbym się dzielić!
Może też i Rudy Dzik powziął w téj chwili podobną albo nawet tę samą myśl — bo ludzie jak ci dwaj dzielić się nie lubią, jeżeli ucieczka lub konieczność nie zmusza ich do tego.
— Cóż tam? z cicha zapytał Rudy Dzik.
— Nic nam już nie przeszkadza, chodź! Idź przez pokój jadalny do sypialni Villeiry! mówił Fursch, nie ma tu blizko nikogo, możesz go ostudzić bez kłopotu.
— Zostaw mi dostanie kluczów a sam idź do Villeiry!
— Cóż to! tchórzysz, kiedy jest co do roboty, łajdaku? zgrzytnął Fursch; to nie pierwszy, na którym szukasz zbawienia.
— Może masz słuszność — ale ten Villeiro to słabizna, a dla mnie to rzecz nieprzyjemna.
— Na kimże chcesz wprawiać się ty chuderlawy, zwiędły zbóju? szepnął Fursch, który nareszcie wybuchnął gniewem, bo tymczasowo musiał dzielić się.
— Fursch! grożąc mruknął Rudy Dzik — gdybym nie pamiętane jesteś kierownikiem tego przedsięwzięcia, to....
— Co? spokojnie i prawie pogardliwie spytał Fursch; strzegłbyś się występować przeciwko mnie, wszak znasz mnie!
— To chodźmy razem do pokoju Villeiry, tak w każdym razie lepiéj.
Gdy Fursch włożył rękę pod poduszki mocno śpiącego i chrapiącego urzędnika i nakoniec pochwycił klucze, Budy Dzik zbliżył się do drzwi jadalnego salonu, który przejść musieli, dla dostania się do pokoju rządcy, leżącego przy wieżowéj izbie.
Na zamkowym zegarze głośno wybiła północ.
W chwili gdy Fursch trzymał klucze w ręku, a jego pomocnik otwierał drzwi, ten tak gwałtownie odskoczył, że Fursch wyszeptał jakieś przekleństwo, bo Rudy Dzik potrącił go i nadeptał.
W jadalnym salonie tuż przy otwartych drzwiach stała chuda postać Villeiry, który tam przyszedł przebudzony szmerem i cicho prowadzoną rozmową.
Słabowity, stary człowiek ujrzał więc nagle przed sobą owych gości zamkowych, którzy od pierwszego dnia złowrogie i złe wywarli na nim wrażenie, chociaż wtedy mieli bardzo uczciwe miny i na ustach bardzo dobre słowa — Villeiro i niemiecki inspektor Schönfeld, mimo legalizowanych papierów i dokumentów, powzięli niepokonaną wątpliwość — a teraz gdy obaj przybysze stanęli przed nim z groźnemi, czyhającemi i zupełnie innemi minami, natychmiast przekonał się, że się nie omylił.
Ale Villeiro słabowity tak się mocno przestraszył, że nie był w stanie pośpieszyć do okna i zawołać o pomoc, albo stanowczo przeciwko nim wystąpić.
— O cóż to idzie? rzekł wybladły.
Rozpoczęła się okropna scena.
Gdy Rudy Dzik zamykał drzwi prowadzące do ogłuszonego Santosa, Fursch rzucił się na słabowitego Villeirę, który mu w siłach nie wyrównywał i nie spodziewał się napaści mogącéj pozbawić go życia. Nieszczęśliwy uciekał, drżącym głosem wołając o pomoc, do swojéj sypialni, lecz nikt głosu tego nie słyszał. Fursch pobiegł za nim — oczy jego przeraźliwie błyszczały — dzikim ruchem wyciągnął rękę po swoją ofiarę, która teraz już mu się wymknąć nie mogła.
Rozpoczęła się straszliwa gonitwa — rządca zastawiał się stołami i krzesłami, pragnąc tym sposobem ujść strasznemu prześladowcy, ale nadaremnie. Fursch powodowany szatańską chciwością, żwawszy był i zręczniejszy niż Villeiro.
Już nieszczęśliwy czuł rękę mordercy na swoich sukniach — już czuł się schwytanym. Fursch rzucił klucze i obu rękami pochwycił rządcę za szyję — obalił go na ziemię. Villeiro bronił się — całą siłą, jakiéj dodaje obawa śmierci, usiłował oderwać ręce nieprzyjaciela od szyi swojéj, ale te ściskały ją jak żelazne klamry, mógł więc tylko w okropnych mękach duszenia pokaleczyć je paznogciami... Oczy mu wystąpiły z dołów — okropne chrapanie wydobyło się z ust pianą okrytych — twarz nieszczęśliwego zsiniała, a drgające, kurczące się członki, czyniły już ostatnie rozpaczliwe wysilenia.
Ale morderca wszelkiemi siłami dusząc swoją ofiarę, stał nad nią — rozżarty zacisnął zęby, zdawało się, że mu iskry z oczu tryskają, i nie zważał na to, że krople krwi z jego ran na rękach walają umierającego Villeirę i deski podłogi.
Rudy Dzik, aby nie stracić ani chwili drogiego czasu podniósł klucze i przystąpił do głęboko w murze osadzonych, grubych drzwi żelaznych, prowadzących do skarbca, znajdującego się w wieży.
Drzwi te miały dwa zamki a prócz tego trzy pieczęcie.
Gdy Rudy Dzik prędko przystąpił do małego stołu przy łożu zamordowanego, aby zapalić świecę, Fursch puścił uduszoną ofiarę — nie mógł tego znieść, aby jego towarzysz sam dostał się do upragnionego skarbca, chciał jednocześnie z nim rozpocząć rabunek.
Villeiro już się nie ruszał, tylko jeszcze niby przewracał oczami, a krew sączyła się z ust jego.
Czerwony Dzik zapalił dwie świece, każdy z morderców wziął jedną, i gdy Fursch jeszcze raz spojrzał na swoją ofiarę, obaj zbliżyli się do żelaznych drzwi.
Klucze skrzypiąc obróciły się w zamkach, pieczęcie pod naciskiem odpadły, a mocne pewne drzwi ustąpiły parciu obu rabusiów.
Owiało ich chłodne, wilgotne powietrze — weszli do wysokiéj, ciemnéj, niezwykle grubemi murami objętéj przestrzeni. Miała tylko jedno wązkie wieżowe okno, wewnątrz żelaznemi kratami, zaopatrzone. Na środku stał wysoki okrągły stół, na którego marmurowym białym blacie zapewne liczono i ważono złoto.
Fursch, trzymający świecę do góry, przy niepewnym jéj blasku postrzegł niezliczoną ilość worków z cienkiego, mocnego łyka. Na każdym wypisana była zawarta w nim summa, chciwe oko Furscha poznało, że są w nich złote pieniądze, bo rozwiązał jeden worek — grzebał w czerwoném złocie — przeraźliwy uśmiech wykrzywił mu twarz, na któréj wypisane były wszelkie zbrodnie.
Jego towarzysz zbliżył się do ścian, przy których stały otwarte szafy. Tu w pięknych pudełkach przechowywano błyszczące drogie kamienie, dostarczone z przemywalni w Monte Vero i przez handel zamienny z Indyanami; dyamenty, te przedmioty najbardziéj nęciły Rudego Dzika, a znalazł ich w jednéj szafie pełno, pudełko na pudełku.
A tak nakoniec skarbiec w Monte Vero stał otworem przed zbrodniarzami, i bez przeszkody mogli przystąpić do dzieła i zrabować go według chęci serc swoich.
Ale nie wiedzieli od czego zacząć — oczarował ich przedstawiający się im widok złota i srebra nagromadzonego w workach, tudzież kosztownych kamieni napełniających szafy.
Hrabia de Monte Vero, był to rzeczywiście Krezus niezrównany. Ten szlachetny, obok niezmiernych bogactw bez pretensyi człowiek, usiłujący jedynie za ich pomocą stać się światu użytecznym, powierzchownością swoją nie zdradzał wcale tak ogromnego majątku, którym zaćmiewał królów i książąt, a sam go nabył. To co leżało tu w wieżowéj izbie w Monte Vero, stanowiło tylko małą część jego mienia, które się prawie corocznie podwajało, większa część pracowała w Brazylii i w dalekiéj Europie, łożona na przedsiębiorstwa, które stwarzał niezmordowanie czynny umysł tego człowieka.
Co dwaj zbrodniarze dla swoich nędznych planów zrabować pragnęli, to wydzierali ludzkości, dalekim i blizkim biednym, bo całém dążeniem, całym celem Eberharda było dopomagać innym swojemi skarbami, nie przez ślepe rozrzucanie i rozdział summ, i tym sposobem wzmacnianie chęci nabycia pieniędzy bez pracy, lecz przez stwarzanie pracy i bogate wynagradzanie pilnych, co już w Monte Vero od dawna się działo.
Fursch drżącą ręką zabrał się do dzieła. Otworzył wązkie okno i przekonał się, że worki dadzą się przesunąć pomiędzy żelaznemi sztabami — na dole był piasek więc spadanie worków z téj nieznacznéj wysokości nie mogło sprawiać żadnego hałasu.
Zaczęła się zatém robota. Gdy Rudy Dzik zsypywał brylanty w próżne worki a potém je wiązał, tymczasem Fursch tak te jak inne ze złotem, wyrzucał za okno — srebrem pogardzili dwaj zbrodniarze.
Tę drogę przebył jeden po drugim worek i wkrótce można było po kilkogodzinnéj pracy poznać jéj skutki — ale czas naglił i zaczynała się dopiero główna sprawa: przeniesienia rabunku przez park do gondoli, dosyć szerokiéj i mocnéj, dla odbycia długiéj podróży do Rio.
Rudy Dzik nie mógł się powstrzymać, gdy Fursch wezwał go do zejścia na dół i jedną, ręką ukrył w kieszeni garść szmaragdów — ale Fursch dostrzegł to i uczynił tak samo.
Pośpieszyli przez pokój w którym Villeiro leżał zamordowany — w pośpiechu zostawili palące się świece. Potém przesunęli się przez jadalny salon i Czerwoną salę, w któréj sądownik ciągle jeszcze ogłuszony spoczywał na łożu, i dostali się na korytarz.
W rozległych przestrzeniach zamku panowała cichość — Czarna Estera nie domyślała się tego co zaszło w nocy. Służba spała mocno.
I w parku także panował głęboki nocny spokój i ciemność; nadeszły godziny, w których ludzie i zwierzęta najmocniéj zasypiają, godziny między nocą a dniem.
Fursch i Rudy Dzik bez przeszkody wyszli z zamku — szybko udali się ku miejscu przy wieży, gdzie znaleźli jeden na drugim leżące worki.
Niezwłocznie zaczęli przenosić je z parku na brzeg Rio Vero. Ciężka to była i utrudzająca praca, bo każdy zawsze tylko jeden worek mógł unieść na plecach. Złoto jest ciężkie.
Dniało już, gdy zlani potém łup swój mieli na gondoli i teraz na niéj podzielili się ciężarem. W pośpiechu, bo czas naglił, nagromadzili skarby — gondola coraz głębiéj zatapiała się w kłębiących się w koło niéj falach. Wtedy dwaj rabusie poznali, że jeżeli nie chcą zatonąć, muszą pozostawić ostatnie dziesięć worków — aby więc ukryć wszelki ślad, wrzucili w rzekę, która je pochłonęła. Potém ciężko obładowaną gondolę odepchnęli od brzegu, Fursch rozpuścił żagiel, a statek szybko ruszył z łupem po zaczerwienionych pierwszemi promieniami wschodzącego słońca falach, i wkrótce popłynęli pomiędzy winhejrami i cedrami, tudzież między chylącemi się ku wodzie kolczystemi palmami do dalekiego Rio Janeiro.


ROZDZIAŁ V.
Szatan w ludzkiéj postaci.

Nim wracając do Europy obaczymy, czy udało się nieszczęśliwéj Małgorzacie odebrać dziecko uciekającéj przed nią hrabinie żebraczce, zwróćmy uwagę na dobrze znany nam bryg parowy „Germania,“ który téj saméj nocy gdy Fursch i Rudy Dzik zrabowali skarbiec w Monte Vero, całą siłą pary i z rozwiniętemi żaglami gnał po cichych falach morskich, pragnąc zbliżyć się nad ranem do skalistéj bramy, po za którą leży zatoka Rio Janeiro.
Działo się to podczas przecudnéj, spokojnéj nocy, zawisłéj nad nieprzejrzanemi wodami. Niebo z jasno połyskującemi gwiazdami na mocno błękitném tle, majestatycznie sklepiło się nad pluskającemi falami, z pośrodka których kiedy niekiedy wysoko przerzucały się latające ryby. Księżyc niby ognisty wodotrysk, przeglądał się w morzu, które fałdował wiatr łagodny.
Odbywający służbę majtkowie „Germanii“ półgłosem nócili pieśń żeglarską, à nieruchoma postać sternika Marcina stała u steru jak kamienny posąg. U mniejszego masztu na przodzie wybornego parowca — który właśnie miał wykonać jedno ze swoich arcydzieł, bo tylko w przeciągu dziesięciu dni odbył podróż z ostatniéj stacyi na angielskiém wybrzeżu do Caho Frio, które jak mglisty pas późnym już wieczorem ukazało się jednemu z majtków będących w masztowym koszu, tak, iż uradowany zawołał: „Ziemia!” — stał z żałożonemi na piersiach rękami, wysoki, wspaniały hrabia de Monte Vero, na wezwanie swojego inspektora Schönfelda osobiście śpieszący do Rio, dla przekonania się, czy prawdą jest rzecz niepodobna do wiary, i aby nagłém pojawieniem się zgnębić nikczemnych oszustów, którzy dla zrabowania go głosili, że umarł.
Eberhard czuł dobrze, że w téj haniebnéj gmatwaninie prócz Furscha i jego wspólników, tkwią jeszcze inne osoby, a oparty o maszt, podobnie jak wówczas gdy pośród gwałtownéj burzy zbliżał się do brzegów Anglii, przemyśliwał o możności tego, że Leona wspomaga owego straszliwego zbrodniarza, który jeżeli mu teraz wpadnie w ręce, nie ujdzie zasłużonéj kary.
Czoło miał zmarszczone, oczami pełnemi poważnych marzeń spoglądał w dal leżącą w matowo srebrzystym pomroku księżycowego blasku. Lekki wiatr bujał po pełnych włosach Eberharda i końcach jego halsztucha. Przyjemność mu sprawiało to orzeźwiające chłodne powietrze, nocą pierś jego owiewające, pierś, w któréj zaspakajające myśli o dopełnionych obowiązkach i czynach dla ludzkości, nie mogły stłumić myśli bolesnych własnéj jego osoby dotyczących.
Hrabia Eberhard de Monte Vero, pomimo że tysiące serc biło dla niego wdzięcznością i miłością i za niego się modliło, czuł się jednak osamotnionym, bo nie znalazł jeszcze klejnotu życia swojego, utraconego szczęścia. O gdyby go teraz ujrzał, gdyby teraz odszukał!
Byłże to domysł nieszczęścia które się temu klejnotowi przytrafia? Czy też ukazał mu się obraz ciężko doświadczonéj grzesznicy?
Nieopodal od niego siedział skurczony murzyn Sandok, pochylony na poręcz okrętową, i patrzał w stronę swojéj dalekiéj, dalekiéj i na zawsze utraconéj ojczyzny. Spoglądał to na połyskujące fale, to na horyzont. Ale nie mógł dojrzeć dalekiego brzegu, z którego porwano go, gdy był jeszcze chłopięciem. A gdyby teraz rzeczywiście mógł tam powrócić, gdyby mu teraz zostawiono do wyboru podróż do ojczyzny i swojego pana, który stał z boku przy maszcie, Sandok bez namysłu byłby upadł przed Eberhardem wołając:
— O, massa — massa — Sandok nie chce iść precz — Sandok nie może iść precz!
Murzyn kochał hrabiego de Monte Vero bardziéj niż ojczyznę, którą zaledwie byłby teraz poznał; ale któż mu mógł mieć za złe, że w spokojnéj nocnéj chwili wodził wzrokiem po szerokiém morzu, które wiecznie toczącemi się wałami bardzo łatwo w każdém sercu budzi uczucie tęsknoty?
Północ dawno już przeminęła. Nastąpiła zmiana warty — okrętowi śpiewacy, którzy półgłosem na „Germanii“ nócili, odeszli do swoich kajut, i cichość głęboka zapanowała teraz na niepowstrzymanie po falach pędzącym parowcu. Na horyzoncie, a szczególniéj na wschodzie, ku któremu spoglądał Sandok, występowały lekkie mgły, księżyc pokrywały mniéj więcéj przezroczyste zasłony.
Wtém murzyn nagle odskoczył od czarnych poręczy okrętu — oczy jego słupem stanęły — usta poruszały się, jak gdyby chciał krzyknąć, a strach mu nie dozwalał — podniósł ręce i wskazał w stronę, w któréj mgły się podniosły — kolana pod nim się uginały.
Czyliż nikt inny z osady nie widział okropności, w którą osłupiałe wpatrywał się zaniemiały Sandok? Czy strażnik w masztowym koszu zasnął, a Eberhard jako kapitan swojego okrętu, czy tak zapadł w myśli, że nic nie widział?
Nakoniec Sandok cofnąwszy się o krok i zbliżywszy do pana, odzyskał przytomność i potrafił wymówić:
— Massa — massa! grobowym rzekł głosem, tak, iż się majtkowie rozśmieli: Okręt zmarłych — massa, tam płynie!
Słowa murzyna brzmiały przerażająco. Wzruszają one każdego żeglarza, bo od dawna trwa u nich przesąd, że gdy okręt zmarłych mgłą nieco przykryty po falach płynie, to zdarzy się jakieś nieszczęście, burza albo zatonięcie, śmierć czyjaś lub zatrzymanie się na mieliźnie.
— Boże broń nas, okręt zmarłych! zawołali w téj chwili razem wszyscy majtkowie. Jedni modląc się poklękali, inni wybladli żegnali się.
I Eberhard także postrzegł ten przerażający obraz powietrzny.
Pędził on w dali wystając z pośrodka mgły — tułów miał czarny i długi — na wzór fregaty miał trzy ogromne maszty, których górne części kryły się we mgle — na jego pokładzie nie widać było żadnego majtka, żadnego kierownika, tylko na przodzie bujał okropny szkielet z uśmiechającą się głową — śmierć!
Posuwał się cicho jak duch.
Osada „Germanii“ pozakrywała twarze, chowając się przed tym strasznym widokiem — ale Eberhard nieznający bojaźni śmierci, w którego symbolu znajdowała się także trupia głowa, spokojnie patrzał na ten zamglony obraz.
— Marcinie, wypal z działa w tylnym pokładzie do okrętu zmarłych, obaczymy czy jego blanki wytrzymają kulę! zawołał przez tubę.
Starowierca sternik, ten prawdziwy z ciała i kości szczur morski, pełen wszelkich cnot i wad dzielnych marynarzy, przeraził się tym rozkazem, bo i sam właśnie odmawiał Ojcze Nasz. Chociaż zawsze bez wahania się spełniał rozkazy swojego pana, obecny jednak tak mu się wydał wyzywającym los, że mimowolnie błagająco poruszył rękami.
Hrabia de Monte Vero zapewne ten znak postrzegł. Pewnym krokiem przeszedł obok klęczących i modlących się majtków, i sam wszedł do przestrzeni okrętu zawierającéj armaty w tylnym pokładzie.
Marcin prędko udał się za nim.
— Panie Eberhardzie, zawołał błagalnym głosem, gdy się znalazł sam na sam z hrabią: zlituj się, nie kuś losu — to niedobrze!
— Głupiec jesteś Marcinie! Jeżeli mnie albo tobie grozi na prawdę niebezpieczeństwo, zapewne gotów zawsze jesteś odważnie narazić życie twoje, a teraz boisz się mglistego obrazu, zjawiska, które wydają wyziewy, i które zniknie, skoro powietrze zadrży od wystrzału?
— Okręt zmarłych ukazuje się tylko wtedy, kiedy ma nastąpić niebezpieczeństwo śmierci, panie Eberhardzie; wierz pan w dawne doświadczenie żeglarzy!
— Na twoje stanowisko, sterniku Marcinie! rozkazał pan „Germanii,“ i własną ręką zapalił lont.
Marcin nie śmiał już więcéj odzywać się. Wszedł na wyższy pokład — w oddaleniu zawsze jeszcze unosił się duchowy okręt...
I po nocą pokrytém morzu rozległ się z gwałtownym hukiem strzał — kula gwiżdżąc poskoczyła po falach właśnie w kierunku mglistego obrazu — grzmot huczał straszliwie — a okręt umarłych rozpłynął się.
Eberhard wyszedł z armatniéj przestrzeni znowu na górę. Majtkowie powstali i udali się na swoje miejsca, ale całą osadę gniotła jakaś duszność.
Gdy świtać zaczęło, już można było dokładnie rozpoznać wskazówki Rio Janeiro, ową skałę przy wejściu do portu, zwaną Cukrowym kapeluszem, a tuż na lewo, kolosalną głowę Śpiącego olbrzyma[4], skalisty symbol Brazylii.
Ponieważ ranek był bardzo jasny, więc w kilka godzin późniéj można było rozpoznać palmy na górach i teraz rozjaśniło się oblicze Sandoka, stojącego za Eberhardem.
Biało połyskująca warownia Santa Cruz jaśniała od słońca, spuszczono żagle, a „Germania“ pędzona siłą kół leciała jak strzała ku obwarowanéj wyspie Lages, przed którą musiał stawać każdy do zatoki Rio Janeiro płynący okręt, aby podług przepisu celni urzędnicy zrewidować go mogli.
Na wyspie od dawna widziano bryg „Germania“ i w godzinę po zawołaniu „Stoop!“ okręt już się prawie nie ruszał — a kierowana przez czterech wioślarzy murzynów łódź z oficerem i dwoma celnikami, przybywająca z wyspy, zbliżyła się do „Germanii.“
Hrabia de Monte Vero spojrzał ku zatoce, leżącéj w rozległéj panoramie po za wyskokami skał i ku wyspie Lages i przypatrywał się jak fale te podnosiły do zanurzenia łódź celniczą. Ale czteréj murzyni muskularnemi rękami tak pewno i silnie robili wiosłami, tak taktownie i spokojnie, że łódź szybko przerzynała fale. Jeden szczególniéj murzyn wpadł mu w oko, bo wyglądał wyższy i silniej zbudowany niż jego towarzysze.
— O massa, zawołał ucieszony Sandok, nie mogąc ukryć radości z powrotu do Brazylii i Monte Vero: tu piękniéj niż tam w zimnym kraju! Tam na brzegu w łodziach i między palmami...
— Myślę, żebyś tu chętniéj pozostał?
— Prawda, ale z massą!
— Nie ciesz się tém Sandoku, za kilka dni znowu z powrotem popłyniemy do Europy.
— Z powrotem do zimnego kraju? O biada!
Murzyn bardzo poważnie w liberyi wyglądający, zrobił smutną minę i znowu przystąpił do poręczy, pragnąc Widzieć, jak czteréj murzyni łódź celniczą z nadzwyczajną szybkością po drobnych falach morza do „Germanii“ zbliżali.
Eberhard mimowolnie uśmiechnąć się musiał, widząc, że oficer pilnie coś z urzędnikami rozmawiał i że ta rozmowa niewąpliwie jego osoby dotykała. Stał zaś tak, że ci panowie wybornie poznać go mogli, a tyle znano go w całém Rio, iż urzędnicy ani na chwilę powątpiewać nie mogli, że mniemany umarły, to rzeczywiście on, który swój czarny parowiec przed wyspą Lages zatrzymał.
Jeden z czterech czarnych majtków łodzi z czyhającą uwagą spojrzał na parowiec — był to ów uderzająco silnie zbudowany. I on także zauważył hrabiego de Monte Vero i widocznie ze swoim kolegą kilka słów przemówił, odnoszących się do stojącego przed nimi okrętu.
Wreszcie łódź podpłynęła do „Germanii“ prawie spokojnie stojącéj, bo małe fale poruszyć jéj nie mogły. Majtkowie zarzucili drabinę, a oficęr i dwaj urzędnicy celni weszli na parowiec.
— Bogu dzięki panowie! zawołał hrabia de Monte Vero. Robicie wielkie oczy — a znajdujecie się na okręcie, który nie jest zadném mamidłem, ten zaś, który z wami mówi, jest człowiekiem z ciała i krwi.
— Rzeczywiście dziwna to historya — witamy panie hrabio! Pojawienie się pańskie mocno nas cieszy; a co powie najjaśniejszy pan? rzekł oficer uprzejmie kłaniając się.
— Najjaśniejszy pan powie: Monte Vero zmartwychwstał, bo też tak jest rzeczywiście! Ale moi panowie, dodał witając celnych urzędników, mocno pragnąłbym puścić się daléj. Na pokładzie znajduje się tylko osada i ja — ballast „Germanii“ stanowią działa i ammunicya:
— Istnieje więc trudne do wiary oszustwo? ciekawie wtrącił jeden urzędnik.
— Żart, który się wyjaśni; dla tego osobiście pośpieszyłem tu z Europy — lecz co to jest? patrzcie-no panowie! Jeden z waszych wioślarzy upadł i wije się jakby miał dostać żółtéj febry! nagle zawołał Eberhard, wskazując na łódź, w któréj jeden czarny, to wijąc się, to bijąc rękami leżał pod ławą; trzéj zaś inni czarni z objawami bojaźni na bok się usunęli.
— Zdaje się, że chory, powiedział oficer — to nowy wioślarz nieprzywykły do swojego zatrudnienia, który przeszłéj nocy musiał z nami czterykroć wypływać na morze, może się przeziębił i zachorował.
— Przecięż nie są znowu tak bardzo wrażliwi? przerwał jeden z celników, rzucając niedowierzające spojrzenie na kurczącego się murzyna.
— On na prawdę chory, patrzcie panowie jak mu się twarz zmieniła, jak przewraca oczami i zaciska białe zęby. Te nieszczęśliwe stworzenia nie są zabezpieczone od zmiany powietrza, a on nagi aż do czerwonéj fai, pokrywającéj jego niższe części! z wyrazem politowania powiedział Eberhard.
— Bardzo często tylko skutki lenistwa skłaniają tych czarnych łotrów do takich manewrów, utrzymywał celnik, który od lat wielu zwiedzał na łodzi przybywające okręty i przytém nabył rozmaitego doświadczenia. Prawie niepodobna uwierzyć czego się dopuszczają murzyni dla wzbudzenia litości, albo dla przeprowadzenia niekiedy swoich zamiarów.
— I ja także rozmaitych już doświadczeń pod względem czarnych nabyłem.
— To się rozumie panie hrabio; kto ma tak wielu czarnych i białych poddanych, ten nabył rozległych doświadczeń! odpowiedział celnik, a tymczasem oficer i drugi urzędnik zajęci byli mocno rozmową z Marcinem, pragnąc dowiedzieć się bliżéj o oszustwie, bo jego powodu i wykonania wcale pojąć nie mogli.
— Ale nie mogę uwierzyć, aby muskularny murzyn miał udawać, abyśmy mieli do czynienia z jedną z tych leniwych i zgubionych istot, lubiących tylko wódkę i próżniactwo, dodał Eberhard; niewolnik który...
— Ten murzyn nie jest już niewolnikiem, chociaż chodzi boso podobnie jak jego towarzysze, on jest wolny, a przeszłość jego nieosobliwa...
— Nie chcę ani białego ani czarnego człowieka za jakiś błąd przeszłości potępiać i zawsze mu niedowierzać!
— Panie hrabio, twoja dobroć i miłość ludzkości znane są światu!
— Nie, mój drogi; co uczyniłem i czynię, jest tylko obowiązkiem, który każdy spełniać powinien!
Murzyn, w którym zapewne czytelnicy już poznali straszliwego szatana, w którym nie wiedziano co bardziéj podziwiać, czy olbrzymią siłę, któréj dowiódł pod szubienicą, czy też żądzę krwi, która go skłaniała do przegryzienia gardła swojemu panu, Marcellino leżał na dnie łodzi i wił się jak wąż raniony. Raz skręcał się w kłębek, drugi raz kurczowo i sztywnie wyciągał swoje czarne, muskularne członki — jego niebieskawe, zaczerwienione usta nie wydawały przytém żadnego głosu, boje przejmował ból straszliwy, a białe, wielkie zęby tak mocno zacisnął, że prawie jedną kość stanowiły. Białka oczu tak okropnie świeciły z czarnéj jak heban twarzy, a niby w śmiertelnéj trwodze pięściami przyciskał piersi i ciało.
Trzéj inni murzyni przerażonym wzrokiem śledzili ruchy Marcellina — widocznie nie chcieli się do niego zbliżyć, ani go nawet dotknąć!
— A jakże tam z tym czarnym? zawołał do nich celny urzędnik.
— O, massa — czarne wymioty! odpowiedzieli.
Tak w Brazylii nazywają żółtą febrę, najbrzydszą chorobę, która rzeczywiście objawia się podobnemi symptomami, jakie można było postrzegać na Marcellinie.
— Przenieście chorego tu na parowiec! rozkazał Eberhard.
— Co? pan hrabia chciałbyś...
— Ratować biedaka, nim będzie za późno; pozostawcie mi panowie tego murzyna, postaram się udzielić mu lekarskiéj pomocy i zawiozę go do wyspy Villegaignon, gdzie „Germania“ stać będzie do jutra rana, a jak wyzdrowieje, będzie mógł ztamtąd łatwo powrócić na wyspę Lages, na swoje stanowisko wioślarza.
Nadszedł oficer, który chcąc się okazać usłużnym pełnemu wpływu hrabiemu, na którym niemiłe wrażenie wywierał chory i rzeczywiście szkaradnie wyglądający murzyn, zezwolił na przeniesienie go, a nakoniec i trzéj pozostali murzyni zdecydowali się przeprowadzić go po okrętowych schodkach.
Była to niezupełnie lekka praca, bo chory murzyn był ciężki i cały od potu ślizki. Nakoniec dostali się z nim na pokład „Germanii.“
— Zanieście chorego do małéj kajuty, która przytyka do mojéj! zawołał Eberhard, i z wielką litością zbliżył się do czarnego. Sandok, poproś tu okrętowego lekarza!
Gdy majtkowie przy pomocy murzynów z celniczéj łodzi przenosili Marcellina na dół do kajuty, Eberhard pożegnał urzędników, którzy oddalili się z najuniżeńszemi zapewnieniami radości, jaką im sprawił widok hrabiego.
Wkrótce wrócili także na łódź trzej murzyni, ujęli wiosła i posuwali ją po falach.
Po téj przerwie poruszyła się także i „Germania“ i obok wyspy Lages zbliżała się do wjazdu do zatoki otoczonéj zielonemi, pagórkowatemi brzegami.
Wewnątrz zatoki każdy okręt dla wyładowania i innych formalności, musiał przepływać obok wyspy Villegaignon, ktôréj warownie broniły całego wjazdu i przylądka.
Późno po południu podpłynęła tam „Germania“ i teraz Eberhard rzuciwszy okiem na rozwijające się przed nim wspaniałe pola, a potém posiliwszy się, wszedł do dolnéj przestrzeni, obaczyć chorego murzyna, i w godzinach potrzebnych na opłynięcie wyspy, przy ktôréj „Germania“ nocować musiała, napisać kilka listów, tudzież nieco w swojéj kajucie wypocząć.
Lekarz okrętowy, człowiek jeszcze młody, zupełnie uspokoił hrabiego co do stanu zdrowia Marcellina.
— Zadałem mu lekarstwo i kazałem okryć go kocami, powiedział; nie ma on wcale żółtéj febry, czy się nie objawi jaka inna choroba, o tém z pewnością, jeszcze sądzić nie można, lecz zdaje mi się, że ten rzeczywiście olbrzymiéj natury murzyn jutro zupełnie zdrów będzie. Racz pan hrabia sam się o tém przekonać!
— Lekarz zbliżył się do drzwi, prowadzących do małéj kajuty, leżącéj obok kajuty Eberharda, i otworzył je.
Był to wprawdzie nizki, ale bardzo wygodny pokoik okrętowy. Okno z grubego, matowego szkła przepuszczało doń łagodne światło. Pod niém stało łóżko, jak zawsze na wielkich okrętach, zrobione z dosyć długiéj skrzyni drewnianéj, przymocowanéj do ściany. Resztę urządzenia stanowiło kilka krzeseł i stolik.
Marcellino leżał na poduszkach starannie okryty kocami. Ten niegodziwiec, z duszą czarniejszą niż jego skóra, myślał o morderstwie i udawał śpiącego.
Eberhard zbliżył się, aby mu w twarz zajrzeć — chciał przekonać się, czy jéj muskuły są zupełnie spokojne.
Wtém Marcellino otworzył oczy. Przez chwilę patrzał na szlachetną, troskliwą twarz hrabiego de Monte Vero, który go wziął do siebie, gościnnie otworzył mu drzwi swoje, który temu murzynowi przez wszystkich odrzuconemu, wszelkiéj pomocy udzielił.
— O, massa! grubym głosem powiedział Marcellino, a oczy mu zabłysły, wielki massa — Marcellino chciałby wiedzieć nazwisko szlachetnego massa!
— Wyglądasz już teraz lepiéj! rzekł Eberhard zadowolony utrzymaniem murzyna przy życiu, masz silną postać — czy chcesz pozostać wioślarzem na celniczym statku?
— O, massa — ciężka służba! Marcellino chciałby pracować na inném miejscu, w plantacyi cukru.
— Jeżeli będziesz pilny i dobry, to spełni się twoje życzenie!
— Biedny murzyn myśli, że nikt inny tak mówić nie może, tylko szlachetny massa z Monte Vero! mówił Marcellino patrząc czatująco.
Eberhard nie przeczuwając tego co było w sercu czarnego, uśmiechnął się, skłonny do łatwo objaśnić się dającego zaufania.
— Zgadłeś Marcellino, jestem Eberhard de Monte Vero, i możesz udać się zemną!
— Eberhard de Monte Vero! powtórzył czarny nieco głos zmieniając — dziękuję, massa, biedny murzyn pójdzie z massą do lasów — o, już teraz Marcellino jest zdrów zupełnie!
Ten przez Fursoha nastawiony morderca, który zrobił minę najwdzięczniejszego na świecie murzyna, jednak wpatrując się w Eberharda, pod kocem morderczą broń bezpiecznie w swojéj fai ukrywał, powstał aby ucałować lekką szatę człowieka, dla którego przygotowywał sztylet — ten szatan w ludzkiéj postaci, jeszcze pożądliwszy krwi niż ów złoczyńca, którego w téj chwili był kreaturą, przycisnął usta do odzieży najszlachetniejszego z ludzi.
— Nie tak Marcellino, ty wcale nie będziesz niewolnikiem, — który się poniża, ale człowiekiem wolnym, który się uczciwie żywi, pracą rąk swoich — możesz także i ożenić się, abyś w moich osadach razem z braćmi wesoło mógł pracować, a wdzięczności twojéj dowiedziesz mi, gdy będziesz pilny i wierny!
— Marcellino uczyni wszystko co massa mówisz! powiedział murzyn i odrzucił z siebie nakrycie.
— Poleź do jutra, poczém będziesz mógł wstąpić ze mną do Rio, trzymaj się Sandoka, który cię o wszystkiém objaśni. Do urzędników celnych na wyspie Lages napiszę list, donosząc co się z tobą stało.
Marcellino podziękował kilku słowami, gdy Eberhard z lekarzem wychodzili z kajuty i pożegnawszy go, podnieśli portyerę udając się do pracowni, leżącéj przy owym cudownym salonie, w którym hrabia de Monte Vero niegdyś ugaszczał Anglików.
Pracownia Eberharda była niewielka, ale z należytym komfortem urządzona.
Pod ścianami rozciągały się sofy, których miękkie wysłanie zapraszało do wygodnego wypoczynku. Jedne drzwi wiodły do salonu, do którego przytykała sypialna kajuta hrabiego. Lampa dawała jasne światło, rzucając szczególniéj blask na biurko przymocowane przy ścianie i jak prawdziwe arcydzieło z ciemnego drzewa pysznie wyrzeźbione. Po obu jego stronach znajdowały się pyszne kryształowe lustra, w ściany wprawione. Podłogę okrywał miękki, kosztowny kobierzec, a kilka u spodu przymocowanych stołów stało przy sofach.
Eberhard usiadł przy biurku, kiedy już na dworze ściemniać się zaczynało, a wyspa Villegaignon coraz wyraźniéj występowała ze swojemi fortami, oświetlonemi strażniczemi okrętami i masztami innych na kotwicy stojących statków.
Sandok, wiedząc dobrze, iż pan jego nie lubi, aby mu w tych godzinach przeszkadzano, usiadł niedaleko steru i rozmawiał ze sternikiem Marcinem, który na wszystko dawał baczenie i jak zawsze do rozmowy mieszał swoje stare: „Niech pioruny zatrzasną — Boże przebacz mnie grzesznemu.“
Zaległa głęboka ciemność — z wyspy dano sygnał działowy, oznajmujący, że port już zamknięto. W masztowym koszu strażniczego okrętu zaświeciła czerwona latarnia, na znak dla biegu „Germanii?“
Eberhard napisał kilka listów, uporządkował papiery na biurku leżące, zapalił cygaro i położył się na sofce wgłębi swojego pokoju, puszczając wygodnie w powietrze niebieskawy dymek — tak na wpół leżąc, na wpół siedząc, zwrócił głowę ku drzwiom, które tylko stanowiła portyera.
Zaledwie kilka minut upłynęło na rozmyślaniu i odpoczynku, przez portyerę ukazała się ostrożnie i cicho głowa Marcellina, którego oczy okropnie i złowrogo poruszając się szybko pokój przeglądały — kręcony jego włos był równie czarny jak twarz — tylko czerwone usta i białka oczu odbijały się od téj barwy.
Marcellino ujrzał spoczywającego hrabię de Monte Vero, który go także mógł widzieć, bo miał głowę zwróconą w tę stronę pokoju. Oczy murzyna świeciły okropnie jak oczy tygrysa, postrzegającego swoją ofiarę i gotującego się do śmiertelnego skoku.
Nadeszła stanowcza chwila — na dworze zaległa noc, przyjazna ucieczce — ten czarny szatan pływał tak dobrze, iż w razie potrzeby niezwłocznie mógł się rzucić w nurty. Nagrodę miał zapewnioną. Fursch następnego wieczoru miał go oczekiwać na brzegu.
Olbrzymi murzyn nachylił się — jego chciwa krwi ręka drżąc dziko i niecierpliwie sięgła do czerwonéj fai opasującej jego lędźwie i pochwyciła sztylet, który tak mądrze umiał w nim ukryć, iż niktby nie był trafił na ślad jego.
Cicho wydobył ostrą, błyszczącą broń, głowa zaś pozostała nieruchoma między obu częściami portyery, niespuszczając z oka spoczywającego Eberharda.
Potém, czarna bestya, skulona, ostrożnie stanęła jedną nogą w pokoju — kobierzec nie dopuścił żadnego szelestu — stanęła więc i druga noga — cicho i powoli wcisnęła się i cała postać przez portyerę. W prawéj ręce błyszczał długi, trójkańczasty sztylet.
Marcellino szybkiém spojrzeniem na lampę, przekonał się, że cień jego wtenczas gdy przechodzić będzie do miejsca, wktórém leżał Eberhard, nie może go zdradzić, bo pozostawał za nim — stał więc przez chwilę w głębi, czekając, czy spoczywający nie powstanie i mimo całéj ostrożności nie postrzeże go.
Eberhard nie ruszał się — czy spał? Nie, to być nie mogło, bo wypuszczał dymek z cygara — mocno był w myślach pogrążony.
Czarny po cichu, podsuwając się jak kot, stawiał jedną nogę za drugą.
Była to chwila okropna, duszna chwila.
Byłoż rzeczywiście przeznaczeniem hrabiego de Monte Vero, tego Samarytanina ludzkości, tego wzniosłego w swoim czasie człowieka, umrzeć w téj godzinie z ręki szatańskiego wspólnika?
Tak się morderca spodziewał — i wszystko zdawało mu się sprzyjać. O! gdybyśmy byli mogli zawołać na nieruchomie marzącego, gdybyśmy mogli ustrzedz od wymierzonéj już broni murzyna, któréj miał paść ofiarą!
Nadaremny trud. Marcellino zbliżył się do niego niesłyszany, z głową naprzód pochyloną, z szeroko rozwartém okiem, patrząc chciwie na spokojnie leżącego na sofie i trzymając w pięści sztylet.
Jeszcze krok i stałaby się okropność. Już noga murzyna stanęła tuż przy sofie — już w tył pochylił górną część ciała, a długie uzbrojone ramię wzniósł po nad głowę dla zadania gwałtownego ciosu — już druga ręka zbliżyła się do głowy nieruchomie leżącego, aby mu w chwili gdy uderzy prawa, przeszkodzić wołać i zerwać się — bo czarny djabeł z góry wszystko obliczył, a był do tyla wprawnym mordercą, iż nie mógł nie wiedzieć, co czyni tak z nienacka napadnięty. Prócz tego nie przeceniał siły Eberharda, która wyrównywała jego sile, ale powiedział sobie także, że pchnięcie zdradzieckie pozbawia wszelkiéj siły i odwagi.
Już ostra trójkańczasta stal, pewnie prowadzona ręką Marcellina, zabłysła w powietrzu — już potwór chwytał za twarz spoczywającego — gdy wtém Eberhard, który dokładnie widział w lustrze wszelkie poruszenia czarnego djabła, w chwili największego niebezpieczeństwa całą siłą pochwycił prawicą rękę Marcellina, który mimo całéj przebiegłości, zaślepiony chęcią mordu, nie pomyślał o lustrze — jak w żelaznych kleszczach trzymał ramię tego szelmy, a drugą wyrwał mu sztylet i skoczył z sofy.
— Niewdzięczniku! dla czego całowałeś kraj mojéj sukni? dla czego prosiłeś, abym cię zabrał do osad? w sprawiedliwym gniewie zawołał Eberhard, jak wielki sędzia do stojącego przed nim przez chwilę niewiedzącego co począć murzyna.
Ale ten już obrachował sobie wszelkie korzyści, jakie mu jeszcze pozostały, zastanowił się szybko, czy odważy się rzucić na hrabiego, z którym był sam w kajucie i zamordować go — lecz Eberhard zdawał się być i do tego przygotowanym, bo miał sztylet w ręku.
— Chceszże niegodziwcze, twoich czarnych braci zrobić zupełnie strasznemi i znienawidzonemi istotami? zawołał hrabia groźnym przejmując go wzrokiem.
Marcellino postrzegł, że jest wzięty w niewolę — ale za żadną cenę nie chciał pozostać w mocy człowieka, przy którym po raz pierwszy chybił celu, jaki go nęcił, bo szybko powiedział sobie łotr, że hrabia przez zemstę odbierze mu teraz życie — i spojrzał z boku na wyprostowanego przeciwnika, który go ani na chwilę nie spuszczał z oka.
— Jeżeli mi się opierać będziesz, albo rzucisz się na mnie, polegniesz ugodzony własną twoją bronią! rzekł Eberhard z cudowną spokojnością i stałością, która tego wielkiéj duszy człowieka, jak to nieraz widzieliśmy, nawet w tak wzburzających, okropnych położeniach nigdy nie opuszczała i bardziéj niż wszystko inne świadczyła o wielkości jego duszy.
Marcellino namyślał się, czy ma się rzucić hrabiemu do nóg i udać żal, czy też korzystając z nocnéj pory, odważyć się na walkę — aż nadto ufał swoim siłom, ale sztylet tak ostrzegająco błyszczał w ręku hrabiego, a jego spokojnie stanowcze oblicze tak było przygotowane do czynu i odważne, iż Marcellino postanowił uciekać.
Nagłém, gwałtowném poruszeniem wyrwał ramię swój ręki z uścisków hrabiego i jak cień wyskoczył z kajuty.
Eberhard, jakkolwiek nie miał zamiaru ścigać murzyna, którego morderczy zamiar zniweczył, podniósł jednak portyerę i wszedł na schodki, wiodące na górny pokład. Dosyćby mu było zawołać, aby zatrzymano uciekającego, który jak kot szybko i zręcznie przesunął się po schodach, a majtkowie pochwyciliby go i na ziemię obalili — ale milczał, bo sądził, że ten murzyn pozostając na pokładzie „Germanii“ nie ujdzie mu, a jeżeli umknie, to użyje kąpieli, która za karę narazi życie jego na niebezpieczeństwo, gdyż w koło wyspy, do któréj zbliżył się jego parowiec, leżało tyle okrętów, iż zanurzającemu się przez skoki bardzo trudno i prawie niepodobna będzie, wydobyć się z pomiędzy nich na czystą powierzchnię wody.
Marcellino tymczasem dostał się na pokład, spojrzał prędko na majtków, i upatrzywszy szybko wolne miejsce, rzucił się śmiało przez poręcze na wodę.
Przerażeni majtkowie poskoczyli — lecz w pośród ciemności panującéj w koło nie można było rozpoznać czarnego djabła.
Nazajutrz rano „Germania“ przybiła do bulWarku w Rio Janeiro.


ROZDZIAŁ VI.
Porwanie dziecka.

W życiu naszém nierzadko napotykamy ludzi, których nieustannie: zły los prześladuje, którzy jakby przekleństwem obciążeni, niewinnie wpadają z jednego nieszczęścia w drugie, których zawodzi wszystko, co ciągłą nadzieją ożywiani przedsiębiorą, i którzy nakoniec wpadają w rozpacz, nędzę lub dopuszczają się samobójstwa.
Do takich wielce zgnębionych należała owa dziewica, którą widzieliśmy bez tchu i z rozwianym włosem ścigającą żebraczkę, która jéj porwała najświętszy ostatni klejnot życia. Małgorzata rzeczywiście zawiniła, zgrzeszyła, bo uległa pokusom księcia i w szalonéj rozpaczy owoce grzesznéj miłości na drodze porzuciła. Była to grzesznica, sama siebie tak mocno karząca, iż pragniemy wierzyć i spodziewać się, że wina jéj zyska przebaczenie, — czujemy głęboką litość dla biednéj Małgorzaty, bo początkiem jéj winy była piękność, jaką ją Bóg obdarzył — przez nią i przez tęsknotę do ukochanéj istoty upadła — przez nią została grzesznicą, bo uległa słodkim i pieszczotliwym podszeptom ulubionego. Ztąd powstał każdy dalszy jéj krok jeden za drugim — a teraz stanęła nad brzegiem przepaści, opuszczona i zgubiona, ścigana furyami dręczących wyrzutów, bez ratunku uległa nigdy nie milczącemu sumieniu, i nadto męczona myślami, że oprócz wewnętrznego sędziego, który ciągle wołał na nią: gdzie jest twoje drugie dziecię, morderczyni, gdzie druga istota, którą ci Bóg powierzył?! — także i światowi sędziowie wyszlą swoich siepaczy, aby ją ścigali, schwytali — nie znalazła téj istoty, zamordowała ją — inni, obcy ludzie może ją zamarłą na drodze znaleźli?
Ale czyliż na Małgorzacie tylko ciężyła cała wina tych okropności?
I czyliż to samo co jéj, nie przytrafiło się innym, co wzrosły bez ojca i matki, bez miłościwie kierującéj ręki? I czyliż one nie uległyby przysięgom i pochlebstwom młodego pięknego człowieka, a do tego jeszcze księcia? Czyliż winy losu pięknéj Małgorzaty nie należało przypisać przeszłości? Powinna była być silną, nie należało z zimną obojętnością czynić pierwszego kroku, — a gdyby nie była tak piękną, byłby gruchający głos znakomitego człowieka wcale jéj nie szukał i nie znalazł.
Ale nieszczęśliwa nie mogła już cofnąć się, to co się stało nie było ciężkim snem, z którego nakoniec przebudzona i potém trwogi zlana, przychodząc do rzeczywistości mogłaby zawołać: Chwała Bogu — to tylko sen! — To co się stało boleśnie przeżyła — i nie można już było wrócić ani powstrzymać tego co zaszło!
O czytelniczko! któraś przypatrywała się życiu Małgorzaty, nie potępiaj jéj! Ulituj się nad nią — módl się za nią — bo wiedz: że ona żyje! ona żyła! a wszystko co tu napisano, rzeczywiście było prawdą! Więcéj jeszcze powiem. W stolicy tutaj opisanéj, nietylko nieszczęśliwą Małgorzatę spotkał ten los, — chociaż nie zupełnie podobnie spotkał on i inne i szuka tam do dziś dnia nowych dla siebie ofiar! Piękność i miłość, chybiona, grzeszna miłość, w którą my ludzie bardzo łatwo popadamy, codziennych wymaga ofiar!
Lecz wróćmy do owéj wiosennéj nocy, w któréj zaszła rozdzierająca serce gonitwa w pośród puszczających pączki zarośli. Małgorzata gnana śmiertelną trwogą, ścigała starą żebraczkę hrabinę, która porwała jéj dziecię, z jakiego powodu, nie wiedziała, bo nie mogła pomyśleć o tém, gdy przebudzona po ciężkim śnie, postrzegła, że wydarto jéj klejnot — nie miała nawet przekonywającéj pewności, jak to sobie po woli przyznawała, czy to rzeczywiście uczyniła stara żebraczka — widziała tylko postać wybiegającą z chatki, która przed nią schroniła się w gęstwinie parku.
Okropne męki! Niewypowiedzianemi cierpieniami osłabiona młoda matka, była słabsza i bardziéj znużona niż stara żebrząca hrabina, niegdyś cesarska kochanka. Z przerażeniem widziała, że porywająca dziecię z każdą minutą coraz bardziéj się od niéj oddala, że sama wyczerpana o mało nie upadnie i że ostatni swój klejnot straciła.
Wtedy miłość macierzyńska i rozpacz jeszcze raz skrzydeł jéj dodała — zebrała wszystkie swoje siły; zdawało się jéj, że słyszy jeszcze szelest uciekających kroków, że w dali widzi jeszcze pomiędzy drzewami postać szkaradnéj żebraczki, która w swojéj przewrotnéj i wyrodnéj duszy sądziła, że obca, biedna dziewczyna nie pobiegnie za dzieckiem, a raczéj kontenta będzie, że się pozbyła ciężaru. Ta hrabina żebraczka, posiwiała w występkach, które stłumiły w niéj wszelkie ludzkie uczucia, nie lękała się zbrodni, jeżeli za jéj pomocą mogła nasycić swoją szkaradną chuć, ową plagę ludzkości, odurzyć zmysły, a także wszelkie czucie i wkrótce zabić w sobie to wszystko — słowem jeżeli mogła upić się!
A ta chęć, ta nadzieja podżegały zgarbioną, starą żebraczkę, skoro poznała, że ją Małgorzata ściga, równie jak tamtą podżegała miłość macierzyńska i rozpacz.
Serce nieszczęśliwéj latało — pulsa jéj biły — piękne blond włosy groźnie za nią się rozwiały — oczy, owe piękne, błękitne oczy, mocno się rozszerzyły — z czoła jéj płynęły krople potu, dech zaczął chrypieć.
Już poranek świtał pomiędzy gałęziami drzew, padała wilgotna mgła, zakrywająca widok, zdawało się że niebo spuściło na ziemię białe płótno, aby zakryć nieszczęśliwą, która po grzechach dążyła do pokuty! krople deszczu spadały jéj jak łzy — łzami też płakała piękna Małgorzata. Porywająca jéj dziecię znikła z jéj oczu, znikł wszelki ślad, wszelki szelest ustał i biedna wydawszy rozpaczliwy krzyk stanęła nakoniec pomiędzy drzewami, zakrywszy twarz drobnemi od cierniów pokrwawionemi rękami, bez pomocy, zgubiona. Kolana jéj gwałtownie zadrżały, usta trzęsły się — z piersi wydobyło się westchnienie wydające całą mękę jéj serca, ucichł krzyk z daleko rozlegającém się swojém echem, a potok łez, które rozpacz wylała, ulżył bólu duszy, który jéj piersi ściskał!
Jestże co okropniejszego nad ten przez Boga potępiony czyn? Jestże boleść, straszliwsza, nad żal matki po dziecku? Żona żebraka, która przez niego opuszczona błąka się po ulicach, okrywa dziecię swoje w nędzną chustkę i tuli je do wyschłego z nędzy łona — pragnienie, głód ją dręczy i trawi, nie ma, miejsca na którémby głowę złożyła, chociażby nawet nad drogą między drzewami — ale przystąp do niéj i podaj jadło i napój, ofiaruj jéj pieniądze i schronienie, a żądaj za to od niéj dziecka, to ci odpowie: „Precz odemnie! wolę być głodną i błąkać się!“ — a może nawet z ust jéj wyjdzie głuche przekleństwo. Oto miłość macierzyńska, oto najświętsze uczucie, jakiego doznaje człowiek, najwierniejsza miłość ziemska! Ona jedna nie jest ani ambitna, ani samolubna, ona tylko poświęca wszystko, nie pytając, nie żądając nagrody — szafuje krwią własnego serca i całuje, jako jedyną rękojmię, uśmiechające się delikatne lica ukochanéj istoty, jéj filuterne oczy i drobne rączki, rzucając badawcze spojrzenia na siły biedactwa! O, miłość macierzyńska wszystko okiem mierzy tak dokładnie, jak tego żaden majster swoim łokciem uczynić nie zdoła; ona po włosach poznaje o ile jéj kochanie urosło i nabrało ciała, ona za jednym rzutem oka wie, czego mu brakuje i czego pragnie, i z rozkoszą przyciska je do piersi, z których ono pije życie i kwitnienie.
Świętą jest każda matka — oko Boga patrzy na nią z rozkosznym uśmiechem, a jeżeli nieubłagana choroba zabierze jéj najdroższy w życiu skarb, to aniołowie zanoszą go rozjaśniony i czysty do zasianego gwiazdami nieba, a matka tu na ziemi, patrząc za niém, modląc się załamuje ręce i pada na kolana!
Tak i Małgorzata modląc się spojrzała w niebo, zabarwione pierwszą poranną zorzą — dla niéj nie promieniał ten świecący znak nastania nowego dnia, dla niéj była noc w górze — noc w około!
Żebraczka, która jéj najukochańsze dziecię porwała, znikła bez śladu! Dziecię, milutka dziewczynka, ukochana istotka, umarła już dla niéj, gorzéj niż umarła, bo pozbawiona rodzicielskiéj opieki, dostała się obcym, chciwym ludziom! Czego oni chcieli od jéj dziecka? Jakie cele mieli względem téj delikatnéj dziewczynki?
To pytania zadawało sobie macierzyńskie serce; doprowadzały one nieszczęśliwą Małgorzatę do rozpaczy. Długo tak stała nie umiejąc sobie zaradzić; — nie śmiała wzywać pomocy urzędników, bo ci wtrąciwszy ją do więzienia, mogli jéj odpowiedzieć:
— Pytasz o twoje dziecię, a jednak sama zamordowałaś drugą małą istotkę, którą pod sercem nosiłaś?
Rozmyślała jak się wywikłać z tego labiryntu cierpień, w którym błądziła jéj dusza — nastał dzień, jasny słoneczny dzień wiosenny — promienie padające na pączki drzew i krzewów, rozproszyły mgłę i deszcz — ptastwo weseląc się powitało nowe przebudzenie się dnia, a drobne listki coraz wiçcéj wysuwały się z ciemnych okryć, które je tak długo chroniły.
Ale do wieczora miało jeszcze przeminąć wiele długich, przykrych godzin! Małgorzata była strudzona i wyczerpana, a natura gwałtownie upominała się o swoje prawa; kupiła sobie jakąś przekąskę i szukała głęboko w gęstwinie ukrytéj ławki, aby wypocząć. Jéj wzruszona, zatrwożona dusza, stanowiła krzyczące przeciwieństwo z wiosenną wesołością otaczającéj ją przyrody! Promieniem słońca wywołane nowe życie płynęło z ziemi. Pszczoły i chrząszcze brzęczały, a niebo jaśniało tak bezchmurnie i błękitnie przez gałęzie drzew, że Małgorzata spojrzawszy w górę nie mogła zamknąć się przed spokojem bożym w koło panującym, który przemagał nawet jéj zbolałą duszę, i dopóty owiewał ją cichém, słonecznie rozjaśnioném powietrzem wiosenném, aż zasnęła. Główka jéj opadła na ramiona — ręce trzymała na piersiach złożone — strudzone, od płaczu ociężałe powieki zapadły na łagodne, błękitne gwiazdy, będące zwierciadłem jéj duszy — małe nóżki, na które spadała cienka czarna sukienka, kryjąca jéj członki, dotykały ziemi — jak anioł w ubogiéj szacie, tak spoczywała piękna Małgorzata na ławce otoczonéj krzakami, w cichéj, niezakłóconéj samotności. Nikt jéj nie widział, żaden niepoświęcony wzrok nie padł na czarną postać młodéj matki, która we śnie zatopiona, sama wyglądała jak miła dziecięca postać! Błogi uśmiech drgał na jéj delikatnéj drobnéj twarzy; może marzyła, że znalazła dziecię, może niebo na krótkie godziny snu udzieliło jéj uczucia szczęścia, niknącego po przebudzeniu się! Wypełzła chustka okrywająca jéj ramiona, osunęła się z nich dając poznać, że miła piękność jéj postaci nie postradała nic z powodu nędzy i nieszczęścia. Wązki stanik staréj, cienkiéj sukienki, zaledwie już zdołał objąć pełność jéj kształtów, które we śnie to podnosiły się, to opadały regularnie, a gdy teraz różowe tchnienie jéj przedtém zbladłe policzki rozjaśniło, i złoto-blond włosy, otoczone promieniem słońca, jak złote nici zabłysły, otaczając delikatnie wykrojoną twarz, piękna Małgorzata wyglądała znowu tak czarownie, jak zaklęta księżniczka, która zrzuciła aksamit i jedwab, złoto i ozdoby, aby jakiś czas przeżyć między ubogimi, wytrzymując wszelkie niebezpieczeństwa i cierpienia, jakie ich napotykają, jakie są ich udziałem, a po terminie tego oczyszczającego doświadczenia, powrócić do wielkości i światłości.
Spała owiana wiosenném powietrzem długo i spokojnie, aż wieczór nachylił się nad parkiem, a na mocno błękitném niebie gwiazda za gwiazdą zabłysła.
Wtedy obudziła się Małgorzata — powstała i przetarła oczy — spojrzała w koło i przypomniała sobie wszystko co zaszło.
Ciemność prędko zapadała, w koło między drzewami panowała głęboka spokojność.
Małgorzata poznała teraz okolicę, w któréj się znajdowała, i drogę, którą się udać miała, aby przybyć do strażniczéj chatki, w któréj miała nadzieję znaleźć hrabinę żebraczkę. Szybko pośpieszyła po wązkiéj ścieżce prowadzącéj przez ciemny las, w który zaledwie światełko gwiazdy wcisnąć się mogło. Uważnie i ostrożnie patrzała, bo ciągle przypuszczała, że ujrzy żebraczkę, która jéj dziecię porwała.
Nakoniec ujrzała przed sobą ciemne zarysy chatki, w któréj tak długo miała schronienie — stanęła i słuchała. — Stara powiedziała jéj, że w tych dniach zajmie chatkę leśnik lub ogrodnik — czyż to już nastąpiło?
Nie było słychać żadnego głosu — nic nie zdradzało obecności człowieka, a jednak postrzegła, że obok chatki coś się świeciło, że się w niéj paliło światło.
Małgorzata cicho przeszła po liściach pokrywających jeszcze ziemię, ku stronie, z ktôréj pochodziło światło, ale okno było za wysoko, iżby mogła zajrzeć wewnątrz chatki. Znikła nadzieja znalezienia w niéj żebraczki; bo powiedziała sobie, że leśnik zapewne już ma tutaj schronienie.
Jeszcze stała zamyślona i nieradna, oświetlona blaskiem z okna pochodzącym, gdy nagle otworzyły się drzwi chatki — Małgorzata chciała uciec, — lecz wyszedł młody, silny mężczyzna i natychmiast postrzegł postać dziewiczą, chcącą przesunąć się jak cień.
— Stój! kto tam? zawołał głos, który dla przerażonéj tak znajomo i gościnnie zabrzmiał, że się prędko obróciła.
— Walter! poszepnęła Małgorzata mimowolnie i tak głośno, że blizko stojący posłyszał ją.
— Najświętsza Panno! — czy to ty Małgorzato? zawołał Walter odskakując, bo z nagła w ciemności poznał postać i głos dziewczyny.
— Nie lękaj się — to w istocie ja Małgorzata, włóczęga, która tak długo w téj chatce leśniczéj miałam schronienie!
— Więc ci się źle powodzi i biednaś? wahająco się zapytał Walter.
— Nie, nie — nie powodzi mi się tak źle! — prędko odpowiedziała Małgorzata, nie chcąc towarzyszowi młodości, dobremu, wiernemu Walterowi wyznać całéj niedoli swojego losu.
— Nie ukrywaj nic przedemną; wiesz, że masz we mnie przyjaciela, którego wierną rękę odrzuciłaś, aby ją podać niewdzięcznym, niegodziwym.
— Nie mów tego Walterze, to mnie boli!
— A więc kochasz jeszcze nędzników, którzy cię do siebie przywabili, a potém odtrącili? — Małgorzato — tu pod lichą suknią robotnika bije dla ciebie wierniejsze serce — tu i dzisiaj bije ono jeszcze dla ciebie! Patrz, jeszcze dzisiaj podaję ci rękę, aby cię wyrwać z nędzy, w którą wpadłaś — wstąp tu, przyjmiéj chatkę — jesteś dziewczyną i potrzebujesz bezpiecznego schronienia; ja będę siedział tu na dworze blizko ciebie, będę czuwał nad tobą.
— Mówisz tak szczerze, Walterze, tak czule, że mało mi serce nie pęknie — chcesz jeszcze dzisiaj ustąpić mi twojego miejsca — ale nie wiesz co się stało.
— Wiem wszystko, Małgorzato! — gdzie dziecię twoje? zapytał wahając się i pół głosem; jakby mu trudno było wymówić te słowa, jakby musiał czynić to pytanie głęboko dotkniętéj, na ktôréj ręce patrzał nadaremnie.
— Wiesz wszystko? wyjąkała dziewica, a gwałtowne łkanie głos jéj zatamowało.
— Więc potępiasz mnie?
— Nie mogę nic więcéj uczynić, jak podać ci rękę, wskazać chatkę i powiedzieć: Weź to wszystko, co mam Małgorzato! Jest to bardzo mało, nie wiele więcéj jak masz sama — ale zawsze to przytułek ofiarowany uczciwie i szczerze!
— Ja na to nie zasługuję, Walterze — odtrąć mnie od siebie — słowa twoje bolą mnie, o! tak bolą!
— Nie płacz Małgorzato, i nie dręcz także mojego serca. Raz się stało — i już się nie odmieni! Oto gdybyś dawniéj słuchała była głosu mojego, wszystko byłoby inaczéj. Teraz spadły na nas wielkie nieszczęścia, wielkie zgryzoty i klęski! Ale muszę ci jednak powiedzieć, że miłość moja dla ciebie jest wieczna, nieskończona! A jeżeli mnie i teraz jeszcze odrzucasz, jeżeli nie masz dla mnie iskierki miłości i uczucia — jeżeli jeszcze.... Walter zawahał się na chwilę — jeżeli jeszcze kochasz innego, ja także nie opuszczę cię, nie odtrącę — ja cię nigdy nie zapomnę, bo nie mogę!
Małgorzacie słów zabrakło — czuła tylko jedno: że ten towarzysz jéj młodości, to serce pod bluzą było tak piękne i szlachetne, iż na wszelkie ziemskie szczęście zasługiwało!
A przez nią Walter mógł doznawać samych tylko boleści, bo jakiś głos mówił jéj, że wszystko co się z nią wiąże, co jéj rękę podaje, razem z nią jest zgubione.
— Gdzież jest dziecię? wahając się i z cicha nakoniec jeszcze raz zapytał.
— O! ty mi pomożesz, ty postarasz się, abym je znowu odzyskała! zawołała Małgorzata z rozjaśnionym wzrokiem — zapomniała i przemogła wszystko w nadziei odzyskania swojego klejnotu za pomocą Waltera — krótkiemi słowy opowiedziała mu wszystko i tak zakończyła:
— Mniemałam, że znajdę tu żebraczkę, dla tego tutaj się przywlokłam — dopomóż mi, ratuj dziecię, zaklinam cię na wszystkie świętości! Przyczyń się do odzyskania mojego dziecka, a na klęczkach ci podziękuję, i modląc się za ciebie, w świat pójdę!
W ciągu tego opowiadania Walter z bolesnym wyrazem wpatrywał się w Małgorzatę — obawiał się o nią — musiał się jéj długo przyglądać, aby się przeświadczyć, że to ta sama dziewczyna, która na kamieniach w krzakach niegdyś tak boleśnie śpiewała.
— Ona ci dziecię porwała, wyrodna? mruknął, i już teraz nic nie masz!
— Dopomóż mi — wspieraj mnie — wiem, że nie odrzucisz téj ostatniéj prośby!
— Niech i tak będzie! powiedział Walter, po długim, długim czasie znowu razem pójdziemy — przyrzekam ci, że nie prędzéj spocznę, aż dziecię twoje znajdę!
— O mój kochany Walterze, wdzięczną ci będę na wieki! zawołała Małgorzata, promieniejąca nadzieją odzyskania dziecka. Robotnik boleśnie spojrzał na nią; czuł i pojmował, że go tylko z powodu dziecka nazwała swoim kochanym Walterem, bo ubóztwiała zakład miłości, która jéj wydarła szczęście.
— Chodźmy, Małgorzato, noc zapadła, spodziewam się, że znajdę żebraczkę ukrytą tu w pewném miejscu, w którém ją często widywałem.
— Ona się będzie zapierała, a może wcale nic nie powie! rzekła pełna trwogi Małgorzata.
— Każdemu innemu może, ale ja potrafię wydrzeć jéj tajemnicę! Nie przestrasz się, jeżeli ją znajdziesz bełkocącą i chwiejącą się w towarzystwie wyrzutków społeczeństwa, którzy się wstydzą wszelkiéj pracy i tu w krzakach mają swój obóz.
— Prowadź mnie, gdzie ci się podoba, Walterze, tylko dopomóż szukać dziecka!
— Więc chodź Małgorzato!
I oboje oddalili się od chatki; szli obok siebie po wązkiéj ścieżce, prowadzącéj w głąb gęstwiny, nic nie mówili. Każde szło zajęte własnemi myślami, nie podali sobie rąk, a jednak Walter widział w swojéj towarzyszce gorąco pożądaną rozkosz swojego życia — byłby z nią szedł wiecznie, aż do upadku; byłby dla niéj umarł, byle w ostatniéj chwili mógł zawołać:
— Patrz, Małgorzato, oto tak cię kochałem! Odtrącałaś mnie od siebie, a ja cię błogosławiłem — unikałaś mnie, a ja żyłem tylko dla ciebie — kochałaś innego, a ja umieram dla ciebie!
Wkrótce ciemna noc pokryła oboje samotników, przeciskających się przez krzaki. Walter nadsłuchywał, czy na boku w wąwozie towarzystwo włóczęgów na tę noc założyło swoją główną kwaterę, i prędko zbliżył się do znanego mu miejsca.
Nadaremnie — w wąwozie było cicho!
Poszli daléj. Było jeszcze inne miejsce, z boku drogi, które tym przyjaciołom przyrody mimowolnie za nocne legowisko służyło. Małgorzata ożywiona nadzieją, szła zawsze o krok naprzód, — a Walter, który wkrótce usłyszał szepcące głosy, mniemał rzeczywiście, że ich wycieczka nie pozostanie bez skutku.
Nakoniec u miejsca głęboko w krzakach i drzewach ukrytego, Walter poprosił towarzyszki, aby mu pozwoliła samemu iść naprzód. Małgorzata, dręczona srogą niecierpliwością niechętnie zezwoliła — ale Walter znalazł tam tylko gałganami okrytych po większéj części opiłych ludzi, którzy go groźną i złowrogą miną powitali — pytał o hrabinę żebraczkę, a na to odpowiedziano mu szyderstwem i żartami.
Wrócił więc do oczekującéj go Małgorzaty, wziął ją za rękę i uprowadził z sobą.
— Jéj nie ma w parku! rzekł; zapewne domyśla się, że jéj szukasz.
— Więc omyliła mnie i ta ostatnia nadzieja, że mi dopomożesz! odpowiedziała Małgorzata zgnębiona i zwątpiała.
— Jeszcze nie — myślę, że ona jest u Albinosa!
— U Albinosa? powtórzyła szybko Małgorzata i znowu nabrała nadziei — a co to za jeden?
— Pozwól mi pośpieszyć, czekaj na mnie tu przy parku!
— Nie, nie! Weź mnie z sobą!
— Chciałażbyś wejść w tak osławione miejsce?
— Z tobą, Walterze! Któż mi może jaką krzywdę wyrządzić?
Małgorzata wymówiła te słowa tak czule, tak stanowczo, że Walter nie znalazł na nie odpowiedzi.
I z ciemności parku szybko pośpieszyli w głośną uliczną wrzawę.


ROZDZIAŁ VII.
W piwnicy złoczyńców.

Mgliste wyziewy wiosennéj nocy grubo i smutno zaległy na ulicach i placach rozległéj, ogromnéj stolicy latarnie rzucały światło na mały tylko czerwonawy okrąg, bruk był wilgotny i brudny.
Po ulicach pędziły liczne powozy z teatrów, w których dopiero co skończyły się widowiska, wioząc swoich właścicieli do sklepów z łakociami i do winiarń. W ożywionych częściach stolicy wielu przechodniów pośpieszało jeden za drugim.
Na długiéj, prawie całe miasto przerzynającéj ulicy Fryderyka, otwarte były jeszcze okazałe sklepy, ofiarujące przechodniom w pośród oślepiającego światła do kupna wszystko co tylko wymyślić można, a młodzi i starzy, ubodzy i przyzwoicie odziani, w różnorodnym natłoku zaludniali obie strony ulicy. Tu chychocząc się i strzelając oczami przeszły dwie bardzo zalotnie ubrane i wysznurowane dameczki obok jakiegoś pana — tam daléj jakaś pięknego wzrostu, mocno zawelonowana kobieta rozmawiała z oficerem, pytając go o położenie ulic, czy też o najbliższy plac doróżkarski — indziéj znowu stary, zgarbiony jegomość, którego głowa już się prawie chwiała ze słabości czy też pod ciężarem lat, dosyć jeszcze gorliwie pośpieszał za małą, zgrabną dziewczynką, — tam jeszcze matka pyszniła się ładnym, ufryzowanym synkiem, który miał tak długie i obfite blond loki, że można go było wziąć za dziewczynkę, i gdybyśmy mieli czas iść za tą szczególną parą, ujrzelibyśmy, że wkrótce przystąpił do matki jakiś pan w paltocie, rozmawiał z nią po cichu, a potém pogłaskał po twarzy ładnego bladego chłopczyka — i pieścił dziecko, które po raz pierwszy widział.
Ale bieg opowiadania zwraca uwagę naszą na inną parę, śpieszącą przez ulicę Fryderyka.
Małgorzata i Walter, przecisnąwszy się przez ten tłum ludzi, skręcili w jedną z licznych ulic poprzecznych.
— Teraz jesteśmy u celu, poszepnął Walter, wskazując na dosyć umiarkowanie oświetlone okna piwnicy narożnego domu, które jedne wychodziły na ożywioną ulicę Fryderyka, a drugie podobnie jak wejście umieszczone były od strony poprzecznéj ulicy.
— I hrabina żebraczka ma tu przebywać? spytała zdziwiona Małgorzata, gdy tę część miasta, w pobliżu krôlewskiéj bramy położoną, zamieszkiwali tylko bogacze i zamożni.
I na prawdę słusznie się dziwiła. Złoczyńcy i włóczęgi, i lękający się światła, zwykle na swoje orgie i schadzki wybierają odleglejsze i bardziéj skryte strony miasta, a gospodarze, których gośćmi są te złe żywioły, wolą zwykle zakładać swoje kryjówki, w których noc w dzień się przemienia, na ulicach mniéj ożywionych. Ale Albinos Vollrab, człowiek o białych włosach, czerwonych oczach i kobiecych rysach, który się przez długi czas za pieniądze pokazywał, lecz niewiele na tém zarabiał, znał świat tak dobrze, i tak dobrze był kuty, że zapragnął inaczéj pokierować interesa, bo na przedmieściu nieustannie czuwało nad nim oko policyi. Więc w pośród wielkiego świata, w pośród bardzo ożywionéj części stolicy, gdzie nie miano w podejrzeniu żadnego pierwszego lokalu, a chociażby i piwnicy, wynajął sutereny, i urządził w nich tak w języku łotrowskim zwaną Kawiarnianą Klapkę, gdzie wkrótce zaczęło bywać tylu znajomych i tak wielkie panowało życie, że drogie komorne obficie mu się wynagradzało. Wyraz kawiarniana klapka najlepiéj się tłumaczy wyrazem: piwnica złoczyńców, a nazywano ją także sztubą, bo ta nazwa mniéj była uderzająca, gdyż w stolicy, w któréj się dzieje powieść nasza, większa część szynków dla rzemieślników, stangretów i wszelkiego rodzaju robotników, mieściła się w piwnicach.
Grube, białe rolety zasłaniały okna przed spojrzeniami ciekawych, którzy w innych oknach i na ludnéj ulicy mieli tak dużo do widzenia, że nawet nie zważali na nizkie, zaledwie stopę nad ziemię wystające okna piwniczne.
A jednak przesiadywali u Albinosa ludzie, na których policya zważała albo poszukiwała, jako po części najniebezpieczniejszych wrogów społeczeństwa. Nikt jednak nie domyślał się, ani sami nawet urzędnicy nie wiedzieli, że poszukiwanych mają bliżéj niż myślą.
Walter zatrzymał się na chwilę, gdy przybył z Małgorzatą przed jasno oświetlone drzwi, których schody obmalowane były po obu stronach ścian niewinnemi szyldami szklanek i butelek.
— Wołałbym, abyś pozostała tu na zewnątrz! rzekł cicho, jakby się obawiał wprowadzić z sobą dziewczynę do dusznéj izby, gdzie się rozgościły dzikość i grubiaństwo.
— Pozwól mi iść z tobą, Walterze, o mnie nie masz się czego obawiać! odpowiedziała Małgorzata.
Ciężko było na sercu uczciwemu robotnikowi, gdy wszedł tam z Małgorzatą — otworzył drzwi, które trąciły o dzwonek, i znaleźli się w przodowéj izbie, w któréj na stole, albo dla lepszych na chwilę tylko wchodzących gości ustawione były filiżanki i szklanki, buttersznity i krzesła. Za tym stołem umieszczona była w pierwszym rzędzie otwarta szafa, a w niéj butelki i kufle. Lampa dawała jasne światło.
Na lewo były na pół uchylone drzwi, z których wychodził odstręczający wyziew tytuniu i wódki, tudzież rozmaite głosy! Albinos Vollrab, który dawniéj, gdy się jeszcze wspólnie z jakimś Herkulesem, wężem grzechotnikiem i Kafrem w prowincyonalnych miastach pokazywał, miał inne dziwnie brzmiące nazwisko, od godziny już siedział sam z jednym gościem w zadymionéj izbie.
Gościem tym był barczysty, brodaty, znany nam Dolmann.
— Zdaje się wam, Albinosie, że to rzecz nie do uwierzenia, a jednak mówię prawdę. Oho, trzeba wam znać Furscha, mówił Dolmann, gestykulując jedną ręką, a drugą oparł się wygodnie na stole ceratą obciągniętym, stającym przed ławą, na któréj siedział. Fursch jest to mistrz w swoim rodzaju, a Czarna Estera w swoim.
— O téj to już raz słyszałem, powiedział Albinos, stojący na środku izby pod lampą u sufitu zawieszoną. Chociaż nie liczył wiele więcéj nad lat trzydzieści, jednak miał włosy zupełnie białe, a oczy czerwone jak u królika. Cała jego niezarosła twarz — bo kilku białych włosków nad ustami i na brodzie bez kłamstwa nie można było zaszczycić nazwą brody — sprawiała odstręczające wrażenie, a jednak miała rysy albo minę naprowadzającą na myśl, że ten Albinos musiał być człowiekiem pożądliwym, — policzki miał blade i zapadłe, czerwone oczy głęboko wklęsłe, usta także blade i wywrócone. Wygląda ona, dodał, na przystojną i lubieżną kobietę.
— Nie tak jak myślicie — z waszemi dochodami nic u niéj nie wskóralibyście, wy zakochany biały łbie!
— Ona jest obrazem kobiety, Dolmannie — a wskórać można u nich wszystkich!
— No, jeżeliście tacy szczęśliwi, to lepiéj poszukajcie sobie innéj!
— Hm, rzecz się ma inaczéj — tylko trzeba ją zrozumieć, tu nie chodzi o twarz!
— I ja tak myślę, bo one zapewne lubią w was coś innego niż waszą figurę — dajcie-no mi nową szklankę!
W téj chwili dała się słyszeć w szynkownéj izbie dzika wrzawa pochodząca z izby przylegléj téj, w ktôréj siedział Dolmann; za tém i drzwiami, przymkniętemi jakby tam było mieszkanie gospodarza, za tą gościnną izbą, byli inni goście, — czy ta nagła wrzawa, była wybuchem radości czy wściekłości? Niektórzy ludzie w pierwszéj chwili nie dają tego poznać.
Otworzyły się dotąd zamknięte drzwi i ukazał się w nich młody, opięty, prawie elegancko ubrany człowiek z gładko nastrzępionym, wysmarowanym wąsem, z pieczątkowym pierścieniem na palcu i grubym łańcuszkiem od zegarka, który błyszczał jakby złoty; zawołał on na Albinosa: Dawaj tu piwa! i poznano teraz po głosach, że te okrzyki zadowolenia wyszły z tylnéj izby mającéj osobne wyjście na podwórze, a z tego znowu do wyboru dwa inne wyjścia na ulicę. To stanowiło wielce uwzględnioną przez Albinosa korzyść narożnego domu.
W téj izbie siedziało przy stole czterech mniéj więcéj elegancko ubranych panów i młody człowiek w okularach, który z gorączkową uwagą patrzał w trzy karty, które jeden z panów jak wirtuoz zakryte rzucał na stół, pokazawszy je pierwéj blademu młodzieńcowi. Jeżeli ten zgadł, który z trzech kart na stół rzuconych był As Pik, to wygrywał frydrysdora, którego stawiał za każdym razem, jeżeli zaś nie zgadł, to przegrywał go — i właśnie pan robiący karty, teraz wygrał tak pomimo, że blady młodzieniec w okularach, który tu przysłane mu przez ojca na szkolną opłatę pieniądze po raz trzeci w karty przegrał, utrzymywał z największą pewnością że wiedział gdzie leży As Pik!
Zgrany student z wymuszonym, rozpaczliwym śmiechem zawołał: To czarnoksięztwo — to nieczysta sprawa! Odpowiedziano mu rżącym śmiechem i wrzawą.
Młody, blady człowiek pozbył się ostatniego frydrychsdora z przysłanych mu przez ojca z groźnemi upomnieniami — i czekało go w następstwie albo wyparcie się ze strony ojca, albo samobójstwo.
Wtém Albinos przyniósł zamówione piwo i odebrał od panów pieniądze. Oszuści przepili do studenta, a widząc głęboko sięgającym wzrokiem jego rozpacz, że przy swojém ukształceniu i dobrze brzmiącém nazwisku, może się im przydać, zaprojektowali mu, aby się do nich przyłączył.
Powiedzmy zaraz, że ten młody student, z uczciwéj, dobréj rodziny pochodzący, w kilka miesięcy późnióéj należał do graczów z professyi i oszustów, którzy przez oszukaństwo w kartach pozbawiali biedne ofiary wszelkiego mienia — był on wabikiem, to jest członkiem bandy, który niedomyślne ofiary, z większemi lub mniejszemi summami przybywające do stolicy, do siebie przywabiał i do fałszywych graczów doprowadzał.
Gdy się to działo w tylnéj izbie, dzwonek zabrzmiał u drzwi wchodowych — oszuści znowu zamknęli drzwi, gdy Albinos przyniósł im piwa, a przed Dolmannem postawił wódkę.
Do izby szynkownéj weszli dwaj nowi goście, widocznie aby coś zjeść lub wypić, a może z powodu człowieka, który zawsze miał pragnienie, gdy mała, skurczona kobieta, w staréj chustce w kraty, w słomianym kapeluszu z dwoma ogromnemi skrzydłami, z wielkim czerwonym parasolem w ręku, z towarzyszem swoim wstąpiła tam jedynie dla tego, aby mu przypodobać się.
Tę parę stanowili Pająk i Kasztelan.
Dolmann zezem na nich spojrzał, i nie mógł powstrzymać się od cichego uśmiechu.
— Przynieś kimlu i kiełbasy! zawołał na Albinosa Kasztelan, widocznie jak dobry znajomy, a dla pani Robert filiżankę herbaty!
— Nie, nie, mój kochany, trwożliwie zawołał Pająk: ja nic nie piję, co najwięcéj zjem kawałek twojéj kiełbasy!
— Ona chce oszczędzać i głodzić się, poczciwa kobieta, rzekł Dolmann kiwając głową Kasztelanowi, ale wszystko zachowuje dla nowego małżonka! — Kiedyż było wesele, nic o niém wcale nie wiedzieliśmy?
— Pilnuj waspan swoich interesów, swoim chrypliwym głosem zawołał Pająk, i położył parasol i pompadour na stole, przy którym usiedli: myślałam, że miałeś dosyć do czynienia! Jakże tam z twoją należytością pod Białym Niedźwiedziem, hę? I gdzie się został doktor, hę? Ciekawam!
Chuda, złowroga twarz Pająka przy tych złośliwych słowach uśmiechnęła się, otworzyła zapadłe usta, a nos prawie dotknął brody.
— Nie próbuj abym ci dał odpowiedź na twoim garbatym grzbiecie, ty stara, przeklęta czarownico! groźnie zawołał Dolmann.
— Cicho! cicho, dzieci! rzekł Kasztelan, grubą, niekształtną ręką wywinąwszy w powietrzu: oboje nie macie sobie nic do zarzucenia!
Kasztelan miał na sobie bardzo przyzwoity surdut i kapelusz — zapewne to wszystko pochodziło z zastawnego zakładu pani Robertowéj, która dziwnie upodobała sobie Kasztelana. Otworzyła mu swoje drzwi i żywiła go, za co dopomagał jéj we wszystkiém, załatwiał rozmaite interesa, słowem sprawował wcale nie do pogardzenia obowiązki małżonka, chociaż ksiądz ich nie błogosławił... Pająkowi żal było na to pieniędzy.
Albinos przyniósł kiełbaski i wódkę, i znowu z zadowoleniem usłyszał odgłos dzwonka przy drzwiach.
Gdy pani Robertowa w kapeluszu i chustce zasiadła obok Kasztalana, który popisywał się z niepospolitym apetytem, weszli dwaj mężczyźni, z których jednemu z oczu można było wyczytać, że jest złoczyńcą, drugi zaś niewątpliwie był podupadłym artystą teatralnym. Takich ludzi łatwo poznać pomiędzy setkami, a szczególniéj byłych figurantów lub chórzystów. Przybyły do piwnicy złoczyńców ze złowrogim swoim towarzyszem, miał właśnie na sobie wszelkie cechy dające go poznać. Nie był wysoki, ale osiadły, pełnéj, okrągłéj, gładko wygolonéj twarzy, która w swoich niższych częściach niebieskawo świeciła. Oczy miał ciemne, ruchliwe, gębę nieco śpiczastą, włosy długie i z tyłu nieco na kark spadające. Chociaż surdut jego, który przezornie zapiął, już mianowicie na łokciach bieleje, a niegdyś jasno brunatny kalabryjski kapelusz przybrał nieoznaczoną mocno ciemną barwę i na brzegach miał czarne plamy, jednak ten chórzysta bez służby, który zupełnie głos utracił, porusza się dosyć zgrabnie i elastycznie, a natomiast jego towarzysz, który widocznie chórzystę dla swoich celów pozyskać pragnie, wchodzi bezwstydnie, rzuca czapkę na stół, a z pod gęstych powiek spojrzeniem ponuro ogląda innych gości. Ma ręce nieco poczernione, zkąd Dolmann domyśla się w nim bronzownika albo grawera, bo jeszcze go nie zna.
Nowy gość krótko półgłosem żąda dwóch szklanek ponczu i płaci za nie talarem, który przezorny Albinos starannie ogląda, nim zda resztę.
— Co się tak przypatrujecie? czy nie znacie takich pieniędzy? groźnie pyta nieznajomy, mierząc niemile z pod krzaczastych brwi błyszczącemi oczami Albinosa, który uderza talarem o stół, próbując jego dźwięku: tylko bez tego wszystkiego, inaczéj sami sobie swój poncz wypijecie!
— Jesteście widzę grubianin, ale mniejsza o to! W ostatnich tygodniach dostał mi się dwa razy fałszywy talar, którego nikt odemnie nie przyjmie!
— Fałszywy — fałszywy? wołał podejrzany bursz, wstając i chwytając za talar, który Albinos jeszcze w ręce trzymał: to mi go oddajcie — tu macie inne pieniądze! ale za to jestem dzisiaj ostatni raz w waszej przeklętéj sztubie!
— To komiczne, wtrącił były aktor nieco wzgardliwie poruszając głową, gdy jego kolega usiadł znowu; trzeba widzę strzedz się wydawać talary! Przytém łyknął chciwie ciemnego, musującego waru.
— Robić talary to najlepsze zatrudnienie! śmiał się Kasztelan, a Pająk także gwiżdżącym śmiechem kiwnął głową i zapiał:
— I ja byłabym za tém!
— Wierzę — ale widzicie, że tacy ludzie, co na wszytkiém zarabiają, nawet prawdziwego talara brać nie chcą! Co to jest fałszywy? mówił bursz siedzący obok aktora ze srogim wyrazem i gestem: czy to gra jaką rolę, że parę tysięcy obiega takich, które nie są w mennicy robione!
— To nie gra żadnéj roli! powtórzył aktor potwierdzająco i nie puścił więcéj szklanki z ręki.
— Jeżeli je tylko każdy bierze — to czy lepsze czy gorsze srebro, na jedno wychodzi!
— Na jedno, rozumie się samo z siebie! skończył aktor, i wygodnie cmoknął językiem, jakby coś znakomitego chciał powiedzieć. Weźmy-no tylko papierowe pieniądze — cóż za rzeczywistą wartość ma w ręce ten, który przyjmuje malowaną kartkę? Imaginacya — wszystko imaginacya — chciał pokazać obecnym, że posiadał szczególniéj odznaczające się ukształcenie.
Pająk kiwnął na to głową, nadaremnie szukając na talerzu Kasztelana swojego lwiego udziału w kiełbasie — dzielny kochanek czy niegrzeczny małżonek staréj siedmdziesięcioletniéj łotrzycy, nic nie zostawił.
— Miałażbyś rzeczywiście apetyt, kochana Robertowa? spytał Kasztelan, zauważywszy to spojrzenie. Albinosie, przynieś-no nam tu jeszcze...
— Nie, z obawą przerwał Pająk, ja bynajmniéj nie jestem głodna!
— Znowu tak kaszlałaś, pamiętaj o twojéj astmie, kochana Robertowa — nie żałuj sobie! rzekł kasztelan z troskliwością, która rozśmieszyła brodatą twarz Dolmanna.
— Szelma! pomyślał sobie; ten obciąga babę należycie, a któregokolwiek dnia pokłóci się z nią i zadławi ją. Jemu się jeszcze chce drugiéj porcyi!
Pająk, który zauważył, że Dolmann śmiał się z niego i z Kasztelana, tak nienawistnie spojrzał swojemi małemi, przeszywającemi, siwemi oczami, że dał poznać całe swoje oburzenie.
I na wpół zwrócony to do Dolmanna to do Albinosa, rzekł piejącym głosem:
— Istotnie, gdybym miała chęć po temu, mogłabym zapłacić dziesięć par kiełbasek. Ale inni muszą obchodzić się bez takiego apetytu, bo nie mają nawet tyle, aby zapłacić mogli za nocleg i wódkę!
— Tu, Albinos, masz swoją należność, zawołał Dolmann w odpowiedzi na to; nie jestem taki człowiek, abym komu pozostał winien!
Teraz Pająk roześmiał się tak wymuszenie i głośno, że aktor, który rozmawiał bardzo cicho z podejrzanym burszem, obejrzał się przerażony.
— Prócz Doktora! szepnęła nie mogąc się powstrzymać.
Dolmann skoczył tak gwałtownie, że aż z wielkim hałasem odsunął stół i szklanka spadła.
— Strzeż się, żebym ci kości nie połamał, przeklęty Pająku! wrzasnął machając zaciśniętą pięścią i okazując całą długość i szerokość ciała. Przemów jeszcze raz o Doktorze, to cię djabli porwą, chociaż opatrzyłaś się w Kasztelana! On wie, że ja nie żartuję!
— Cóż tobie znowu? czy cię to obraża,, kiedy kto wymówi słowo Doktor? zapytał napuchły towarzysz Pająka, a tymczasem stara zaufana w nim śmiała się i kaszlała.
Dolmann chciał przez stoły i ławy dostać się do nich, ale Albinos wdał się i odparł go w tył.
— Czy nie słyszycie, że dzwonią? Nie róbcie hałasu!
Rzeczywiście ktoś nadchodził.
Dolmann siadając, spojrzał ku drzwiom — ukazała się w nich żebraczka hrabina. Chociaż właściwie miała na sobie tylko łachmany, któremi prawie fantastycznie owinęła swoje przewiędłe kształty, jednak policyanci jéj nie tykali. Z początku, gdy ta włóczęga wpadła im w ręce podczas jednéj razzii, zaprowadzili ją do aresztu policyjnego, gdzie stawiona była przed sędziego dla usprawiedliwienia się.
Tam też bez namysłu zeznała, że jest hrabiną Ponińską, i wyjaśniło się, że rzeczywiście należała do téj zubożałéj rodziny; więc jako dotąd zatrzymaną tylko za włóczęgowstwo, nie zaś za przestępstwo, bezkarnie wypuszczono ją na wolność, bo nie wiedziano co z nią zrobić. Powoli poznali ją wszyscy policyanci, lecz dali jéj pokój, bo wszelkie uwięzienie nie miało żadnego celu.
Gdy weszła do szynkowni Albinosa, miała starą, brudną czapkę na głowie, z pod któréj wyglądały siwe włosy, bardzo poszarpaną i krótką suknię i na nią teatralnie narzuconą nędzną chustkę, okrywającą nagość wyższych części jéj ciała.
Ukłoniła się gościom i śmiało siadła w głębi za stołem — potém poufnie skinęła na Albinosa.
— Przynieś-no szklankę, ale wielką, rzekła grubym głosem, a brudną i od powietrza ogorzałą twarz jéj, napiętnowaną pospolitością, wyjaśnił uśmiech zadowolenia.
— Chętnie pani hrabino! odpowiedział Albinos, ale pierwéj.. i nadstawił rękę.
— Cóż ty sobie myślisz, mój synu? rzekła stara, chętnie wszystkich tykająca: jest, posłuchaj jak brzęczy! i uderzyła po kieszeni swojéj sukni.
— A zatém wielką...
— Jeżeli chcesz oszczędzić sobie trudu, mój synu, to przynieś od razu dwie duże, bo mam pragnienie! O, jakże dawno nie przeciekła przez moje usta ani jedna kropla nektaru, który nam obecność łatwiéj znosić pomaga! ciężko wzdychając powiedziała stara.
— Cożeście to robili dzisiaj przededniem, tam u konnego sztukmistrza Lopins, z tym pakietem? zapytał Albinos, napełniwszy wódką szklanki:
Stara przez chwilę była w kłopocie — nie spodziewała się, aby ją ktokolwiek widział.
— Ja — przededniem? Musiałeś być zaspany, mój synu!
— Właśnie gdy wyprawiłem moich ostatnich gości, zamykałem na kilka godzin piwnicę, gdy postrzegłem was tam przechodzących ulicą Fryderyka.
— Marzyłeś, byłam w parku, mój synu, a tak rano nie zwykłam wstawać, to mi z dawnych czasów pozostało.
— Prawda, prawda, znakomici ludzie sypiają długo.
Hrabina żebraczka zaśmiała się grubym głosem jak mężczyzna, i gdy Albinos podał jéj dwie wielkie szklanki, do których się bez zwłoki zabrała, wyciągnęła z kieszeni kilka większych i mniejszych pieniędzy i zapłaciła niemi za ulubiony trunek.
Przybycie dawniejszéj kochanki cesarza, która teraz siedziała w stołecznéj piwnicy złoczyńców przed porcya wódki, zdolną upoić silnego mężczyznę, przerwało gwałtowną rozmowę Dolmanna z Pająkiem i Kasztelanem; Dolmann jednak wyglądał tak rozgniewany, że nie mógł poskromić usposobienia, podczas którego nie można było z nim żartować. Powstał i przystąpił do stołu, przy którym siedziała szczególna para.
— Abyście wiedzieli co się stało z Doktorem, rzekł, i abyście strzegli się zemną zaczynać, zaraz wam opowiem, co go spotkało.
— Ktoś mu tam w topolowéj alei nakręcił karku, wiemy o tém bez ciebie! powiedział Kasztelan.
— Milcz i czekaj, aż powiem! Spił się pod Białym Niedźwiedziem na zabój i nie miał czém za to zapłacić. Miałem kilka groszy w kieszeni, a on to widział, i szedłem z nim wśród ciemnéj nocy, aż do téj części drogi, gdzie na lewo leży rozległe pole w końcu pochyłe. Na raz chwyta mnie ten zbój, chcąc zmierzyć się zemną na siły i obedrzeć mnie. Przytém nadwerężył sobie karku, oto cała sprawa, i biada temu, który sobie pozwoli mówić co innego!
— Już późno, chodźmy! rzekł Pająk do Kasztelana, jakby nie słyszał i nie zważał na Dolmanna.
— Jeżeli tak być musi kochana Robertowa. Wiesz, że lubię wygodę i słaby jestem w nogach!
— Mnie się tutaj nie podoba, jadłeś i piłeś, a więc masz dosyć. Panie Vollrab, weź moje pieniądze, są dobre i prawdziwe!
Pająk wstał, otworzył swój pompadour, i po długiém szukaniu wyjął z niego nieco monety, którą wyliczył z wielką powagą Albinosowi na stole i dobrze pomacał i obliczył, tak mu trudno było rozstawać się z pieniędzmi. Palce jego teraz jeszcze bardziéj wychudły i wyschły, ręce jeszcze bardziéj z ciała opadły.
W chwili gdy także i Kasztelan podnosił się, a Pająk zbrojny w swą sakwę i parasol zbliżał się do na pół otwartych drzwi, znowu brzęknął dzwonek, i tym razem weszli do piwnicy Małgorzata i Walter, szukający téj co porwała dziecko.
Szczególniejsze to było spotkanie, nastąpiła dziwna scena.
U drzwi spotkała Małgorzata Pająka, tak blizko, że obie nieruchome spojrzały sobie twarz w twarz, z okrzykiem największego zdziwienia.
Strwożona Małgorzata byłaby wyszła z piwnicy, gdyby nie chodziło o jéj dziecię — zbladła, ale jednak została.
— Co to? spytał Kasztelan, dziwiąc się temu niememu spotkaniu i kiedy już raz był na nogach chcąc wyjść czémprędzéj z piwnicy.
— Ej, ej, rzekł Pająk odzyskując mowę — ej, patrz — no, Małgorzata, musimy się jeszcze raz wrócić! Kochane, śliczne serduszko! I znowu z nowym kochankiem, moje dziecko, to nie uchodzi! od księcia do robotnika...
Małgorzata chciała z niemą pogardą przejść obok staréj kuplerki, bo Walter szepnął jéj, że żebraczka siedzi w gościnnéj izbie — ale Pająk znając wartość dziewczyny i myśląc już o wynagrodzeniu za jéj znalezienie, nie chciał puścić Małgorzaty i trąciwszy Kasztelana, jeszcze raz wrócił, gdy zdziwiony Dolmann przypatrywał się scenie, a Albinos zachwycającéj dziewczynie, która weszła do jego sztuby.
Hrabina żebraczka ze swojéj strony tak usilnie rozmawiała ze stojącym przed nią nektarem, że o bożym świecie zapomniała i mało ją obchodzili przybywający — spuściwszy oczy marzyła o przeszłości, w któréj była znakomitą, bogatą hrabiną.
— Pójdź, dziecię! mówił Pająk chcąc ująć rękę Małgorzaty, siadaj przy mnie, ja pragnę twojego dobra!
— Proszę mnie puścić, pani Robert! mówiła przelękła, a Walter ciągnął ją ku sobie.
— Ależ dziecię, to ci nie zaszkodzi, że pójdziesz zemną! szepnął Pająk, którego siwe włosy błyszczały, a kościste ręce coraz mocniéj dziewczynę trzymały.
— Słuchaj-no pani i puszczaj Małgorzatę! zawołał Walter stając pomiędzy nią a Pająkiem, albo...
— Oho, tylko ręce przy sobie! odezwał się Kasztelan chcąc odtrącić Waltera.
— Kto wasan jesteś? czego się wtrącasz w nieswoje rzeczy?
— To wasana nie obchodzi, chciałem mu właśnie zadać to samo pytanie, przerwał Walterowi obrońca Pająka, gdy tenże Małgorzatę mocno trzymał za rękę i ciągnął do stołu, przy którym dawniéj siedział.
— Ja tu nie jestem mądry! Małgorzato, czy znasz ty panią Robertową i jéj obrońcę?
— O, kochany Walterze, pomóż mi tylko!
— Nie żartuj dziecię, lecz powiedz mi lepiéj, zkąd się tu wzięłaś? Wezmę cię z sobą, bo bardzo, bardzo bogaty pan... poszepnął Pająk.
— Najświętsza Panno, zlituj się nademną! jękła dziewczyna.
— Ustąp mi z drogi człowiecze! zawołał gwałtownie Walter, odpychając Kasztelana, który ze strasznym hałasem padł między stoły i krzesła.
— Wyjdźcie z mojego lokalu, jeżeli się tu kłócić macie! wrzasnął Albinos, przeciskając się do Waltera, a Kasztelan również zerwał się i z podniesioną pięścią zbliżył do obrońcy Małgorzaty, którą Pająk coraz mocniéj ściskał.
— Z daleka odemnie, albo źle będzie! zawołał Walter, usiłując oprzeć się tyłem o ścianę.
— Dziewczyna może tu pozostać, ale ten łajdak krzykacz niech wyjdzie precz z mojego lokalu! krzyczał Albinos.
Napuchły Kasztelan uzbroiwszy się wielkim kluczem, wpadł na Waltera, który się bronił przeciw Albinosowi.
Dolmann widział, że obrońca dziewczyny, która w największéj trwodze płakała i usiłowała uwolnić się z rąk Pająka, uledz musi potężnym natarciom obu tych ludzi; postanowił nie dopuścić tego.
— Precz, Albinosie! zawołał głośno, rozbiję ci czaszkę Kasztelanie! Wy podłe szelmy, dwaj na jednego napadacie. Precz, mówię!
— Dajcie pokój, ja się z nim sprawię! powiedział Walter, który w walce rozwinął wcale niepospolitą siłę i zatrzymał rękę Kasztelana, którą ten chciał go zranić.
— Ja tu nie chcę żadnego skandalu! zawołał Albinos, zwracając się od Waltera do Dolmanna, który go w tył odciągnął: mamże na siebie i na was naprowadzić policyę?
— Więc wyrzućcie za drzwi to stare zwierzę Pająka, patrzcie-no tylko, jak ona trzyma tę biedną dziewczynę!
— Tak, tak, masz słuszność, dziewczyna ładna, nie powinniśmy jéj opuszczać! powiedział Albinosi przystąpił do stołu, przy którym Pająk tuż obok Małgorzaty siedział.
— Nie bądźże głupia moje dziecko, moje serce! szepnęła pani Robertowa, widząca już przed sobą ogromne summy, które jéj hrabia Eberhard zapłaci powróciwszy z podróży za znalezione dziecko.
— Puśćcie-no tę dziewczynę, pani Robert! rzekł Albinos, stając tuż obok Małgorzaty i niby broniąc jéj, zuchwale i bezwstydnie objął ją ramieniem, jakby chciał do siebie przyciągnąć.
Z chwili, w któréj Walter Kasztelana jak dzieciaka wyrzucił za drzwi, skorzystała Małgorzata i odskoczyła — jéj oczy zaświeciły wysoką i piękną odwagą, blade oblicze gwałtownie się zarumieniło oburzone niegodziwością dwóch trzymających ją i dotykających osób — jéj drobna ręka przebiegła po powietrzu — i z głośnym łoskotem padła na twarz Albinosa.
— Oho! zawołał zakrywając ręką uderzone i zaczerwienione miejsce twarzy: mały wąż kąsa!
— Rzeczywiście, jak robak, którego nadeptać chcieliście! rzekła Małgorzata prostując się.
— To było w porządku! zaśmiał się Dolmann, tym sposobem pochwalając czyn młodéj dziewczyny: należałoby się także coś i Pająkowi!
Walter tak dzielnie wyrzucił Kasztelana, który w swojéj obrzmiałości i krępém ciele nie miał żadnéj siły, i tak nim mocno uderzył o schody, że ten na chwilę stracił przytomność i ciężko stękał.
— Zbójca — morderca! krzyczał Pająk, i okazując Małgorzacie prawie gwiżdżącą wściekłość, baba przeszła koło niéj i Albinosa, z szybkością na jaką zezwoliły jéj wyschłe nogi — podniosła swój czerwony parasol, aby Kasztelan mógł się nim podpierać.
— Śpieszcie się i prędko wynoście z piwnicy! zawołał Walter rozgniewany do leżącego i do nacierającéj na niego, bo inaczéj poznacie się z mojemi pięściami, wy łajdaki!
— Pójdź, biedny, kochany Kasztelanie, dzisiaj skończmy na tém, ale ja znam to zwierzę, ono nam nie ujdzie, ty wiesz, że ja dokażę czego zechcę!
— Przeklęty łotr! stęknął napuchły z trudnością siadając na schodach: wszystkie mi żebra połamał.
— Chodźmy!
— I to prędko, bo was sam na dwór powynoszę! groźnie zawołał Walter, wracając do gościnnéj izby, w któréj tymczasem Albinos jeszcze raz próbował zaatakować Małgorzatę, ale mu w tém przeszkodziło wdanie się Dolmanna.
— Dajże pokój dziewczynie, Albinosie! zawołał czarno-brody, barczysty mężczyzna, biorąc białowłosego za gardło i odsuwając go: twoje stare palce drgają! Czyż nie możesz patrzeć na żadną dziewczynę, tylko ci zaraz przychodzą twoje przeklęte myśli do głowy!
W téj chwili hałas i rozmaite sceny odbytéj walki przebudziły z ogłuszenia hrabinę żebraczkę, pomimo silnego działania dwóch wielkich szklanek, które wypróżniła aż do ostatniéj kropli. Głowa jéj ociężała i opadła na piersi, szeroka, wielka gęba otworzyła się i odetchnęła tak mocno, że aż wydała jakiś chrypliwy głos.
Aktor zwrócił uwagę swojego towarzysza na obraz staréj żebraczki, który rzeczywiście był niezrównany. Jéj ciężka głowa przy każdém głośniejszém słowie spierających się stron podnosiła się nieco w górę i znowu to na prawe to na lewe ramię opadała, aż nakoniec wzrastająca wrzawa i czyny zupełnie ją przebudziły. Osłupiałym wzrokiem powiodła po izbie i w jaéniejszéj chwili poznała Małgorzatę.
Jéj zaczerwieniona twarz o grubych, brzydkich rysach, po użyciu wódki jeszcze ordynarniéj wyglądała, a teraz nagle przybrała wyraz przestrachu i trwogi — podniosła się po cichu i korzystając z zamieszania, chciała się wynieść.
Obok Dolmanna i Małgorzaty przeszła szczęśliwie — ale gdy się do drzwi dostała, stanęła przed Walterem, który ją bez ceremonii zatrzymał i do gościnnéj izby zaprowadził.
— Gdzieżeście podzieli dziecko, które téj nocy ukradliście? zapytał gwałtownie: przyznajcie się krótko, gdzie je ukryliście?
Teraz Dolmann i Albinos spojrzeli na hrabinę żebraczkę, która stała mocno zmieszana i przelękniona.
— To ona! — Gdzie moje dziecko? w największéj rozpaczy zawołała Małgorzata, podchodząc do żebraczki. Zlitujcie się — mówcie — gdzie moje dziecko?
Albinos zrobił minę jakby się czegoś domyślał.
— Puśćcie mnie! rzekła do groźnie przed nią stojącego Waltera hrabina żebraczka grubym głosem. Dziecko u sztucznego jeźdźca Lopina. Sądziłam, że mi za to podziękujesz, żem je w tak dobre ręce oddała! U Lopina dziecko się wychowa i wykształci na artystkę — u ciebie byłoby żebraczką albo i czémś gorszém jeszcze!
Małgorzata nie słuchała nic więcéj — pozostawiła Albinosa, hrabinę i Dolmanna na miejscu jak stali, a sama wybiegła — musiała dziecko swoje odebrać, swój klejnot, który złodziejka sztucznym jeźdźcom sprzedała.
Wypadła na ulicę, którą pokrywała noc głęboka. Walter pośpieszył za nią.


ROZDZIAŁ VIII.
Gonitwa na morzu.

Na dworze w Rio Janeiro panowało wielkie oburzenie. Eberhard, mniemany umarły, nagle się znowu ukazał, a dwaj oszuści umknęli po zamordowaniu nieszczęśliwego Villeiry i zrabowaniu skarbca w Monte Vero.
Cesarz nazajutrz po przybyciu Eberharda, uściskał go w obec zgromadzonego dworu, i rozkazał swojemu orszakowi ścigać i schwytać przestępców przy użyciu wszelkich środków, gdyż tak zuchwały i na wielką skalę wykonany rabunek morderczy, nigdy tam dotąd się nie zdarzył.
— Racz mój cesarski panie, rzekł Eberhard oddając ukłon, pozwolić mi na jedną prośbę?
— Jesteśmy szczęśliwi, gdy dla was coś uczynić możemy, drogi hrabio de Monte Vero! zawołał don Pedro Segundo, niezmiernie wzruszony. Ukazaniem się twojém przemieniłeś głęboką naszą żałobę w najwyższą radość, bo kochamy cię jak brata — mów.
— Tak wielka dobroć waszéj cesarskiéj mości zawstydza mnie! Hrabia de Monte Vero prosi o pozwolenie, aby sam mógł ścigać i ukarać zbrodniarzy! poważnie i spokojnie powiedział Eberhard.
— Wiemy, że gdy nam ten obowiązek odejmujecie, stanie się zadosyć sprawiedliwości; dla tego składamy całą naszą władzę w wasze przyjacielskie ręce. Czyńcie wszystko, cokolwiek za potrzebne uznacie, ale nie pozbawiajcie nas przytém za prędko waszéj tyle nam pożądanéj obecności. Kiedyż ujrzymy was znowu stale przebywającymi w naszych krajach?
— Obowiązek powołuje mnie napowrót do Niemiec, gdy wymierzę sprawiedliwość, mój cesarski panie; pozostawiłem tam wiele rzeczy jeszcze niepokończonych!
— Wiadomości o waszém tam działaniu, przebyły drogę przez morze i doszły aż do nas, panie hrabio; i tam nabyliście zasługi dopomagania ludzkości, co nam sprawia przyjemność i dobrodziejstwo śmiałego nazwania was naszym przyjacielem! Obcięlibyśmy głośno objawić nasze radosne uczucia, z powodu waszych odwiedzin, pragnęlibyśmy nabyć przekonania, żeśmy was obdarzyli wszelkiemi zaszczytami i godnościami, jakich panujący w dowód swojéj miłości i czci udzielać może tym, co tak obficie na to zasługują jak wy, hrabio Eberhardzie de Monte Vero! Wyście sami zrodzeni dla tronu i posiadacie go w sposób uszczęśliwiający, bo nietylko w wielkich waszych posiadłościach, ale wszędzie, gdzie się ukażecie, rozsiewacie błogosławieństwo! Mianujemy was przeto w obec naszego zgromadzonego dworu księciem de Monte Vero z tytułem jego wysokości! Wasze hrabstwo od dnia dzisiejszego przemienia się w dziedziczne księztwo — kanclerz państwa dopełni niezwłocznie potrzebnych formalności — ale my pragniemy pierwsi winszując podać wam naszą prawicę, mości książę de Monte Vero!
Eberhard słuchał słów cesarza ze wzrastającém wzruszeniem — nakoniec ukląkł i rękę cesarza w swoich uściskał.
— Co czynisz najjaśniejszy panie, jest dobrze uczynione, rzekł Eberhard pełnym, pięknym głosem, gdy go don Pedro podnosił; ale dla mnie wyświadczasz za wielką łaskę! Serce moje, znające twoją dobroć, dziękuję ci goręcéj, niż zdołają słowa! ale w życiu mojém, najjaśniejszy panie, wiele rzeczy ciężką mi czynią książęcą koronę.
— Powodów, których nie możemy uznać za ważne, nie szukaj książę Eberhardzie w swojéj dumnéj skromności, która zawsze woli działać w ukryciu — cieszyliśmy się tak dalece twojém zaufaniem, że wiemy wszystko, co cię dolega, i dla tego nie możemy uwzględnić twojego przemówienia. Nie odbierajże nam pięknego przekonania, żeśmy ci nakoniec dowiedli całéj naszéj miłości i czci!
— Na taką dobroć milkną moje usta, mój cesarski panie, i mogę tylko podwyższyć w sobie obowiązek nieustannego dążenia do okazania się godnym takiéj łaski!
— W duszy waszéj byliście już dawno tém, czém teraz jesteście rzeczywiście: księciem, i nie możemy tego inaczéj pojmować! Niech wam Bóg użycza zdrowia i wracajcie rychło do naszego państwa, którego jesteście dumą i które niechętnie się bez was obchodzi!
Cesarz pożegnał Eberharda i odszedł do swojego mieszkania. Wypadki ostatnich tygodni dotknęły go mocniéj niż Eberhard przypuszczał, wypłacił zatém podwójny dług, gdy mu nadał jedyną w kraju godność i znaczenie.
Najbardziéj dręczyła don Pedra myśl, że dama znana mu jako donna Kornelia von Renard, licząca się teraz do najnikczemniejszych istot, które dopuściły się oszustwa w Monte Vero, którą bez wątpienia udarował całą swoją łaską, z polecenia owych zbrodniarzy odegrała przy nim rolę, która jéj się tak wybornie udała.
Gdy don Pedro wszedł do swoich pokojów w zamku, objawił życzenie, że pragnie, aby mu nie przeszkadzano — miał do przetrwania przykre i dręczące myśli.
Przyjemny chłód panował w salonie, którego okna ostrożnie ochronione były od słonecznego światła. Liczne krzesła stały przy ścianach, a na kosztownie rzeźbionych stołach leżały książki, mappy i akta.
Cesarz usiadł na fotelu i ręką podparł głowę — słuszny i piękny ten człowiek, całą wspaniałością postawy w téj chwili przypominający Eberharda, zapadł w głęboką zadumę — nic mu nie przeszkadzało, tylko cichy chód zegaru ściennego regularnie przerywał panujące milczenie.
Wtém nagle poruszyła się gwałtownie portyera zasłaniająca drzwi — do salonu weszła żywo Czarna Estera, widocznie mocno wzruszona, ciemna zasłona okrywała jéj kibić, oczy błyszczały złowrogo, twarz miała bladą, włosy rozpuszczone — wyciągnęła jedną rękę, jakby z daleka prosiła o łaskę wysłuchania, albo jakby tym ruchem chciała wyrazić całą swoją wewnętrzną trwogę i wzruszenie.
Don Pedro spojrzał zdziwiony — poznał Kornelię von Renard.
Wysłuchaj najjaśniejszy panie! wyzionęła chytra obłudnica: zbliża się straszliwie doświadczona, aby przynajmniéj tę miała pociechę, że ów, który ją swoją łaską udarował, nie uważa jéj za współwinną — racz na nią spojrzeć najjaśniejszy panie, zlituj się — miéj miłosierdzie nad najnieszczęśliwszą istotą na ziemi!
Czarna Estera upadła przed cesarzem i wzniosła ku niemu załamane ręce — on powstał i spojrzał na nią, niezdolny przemówić.
— Litości, najjaśniejszy panie — we wszystkiém jestem niewinna — ale ojca mojego oszukano!
— A jednak umknął razem z owym fałszywym hrabią, jak przed kilku godzinami donieśli mi pozbawieni tchu posłańcy! Jednak miał udział w morderstwie i rabunku!
— To być nie może! łkała Czarna Estera, zasłaniając twarz gładkiemi rękami.
— Nie wątp dłużej, donno Kornelio. Ojciec twój jest jednym z winowajców!
— Okropność! — raczéj śmierć niż taka zgroza!
— Ojciec twój musiał wiedzieć o oszustwie, on zapewne nie zrobi z tego tajemnicy!
— I jego także zapewne oszukał ów obcy, który w domu mojego ojca przedstawił się jako hrabia de Monte Vero! mówiła Czarna Estera, jego zaślepiono... i nakoniec — głos odmawia mi posługi — nakoniec w zwątpieniu dał się namówić do wspólnictwa czynu — którego spełnić nie mógł! Serce dziecka sprzeciwia się temu, nie przypuszcza możności tego! Wierzaj mi, najjaśniejszy panie, on nie winien, jego oszukano, zwiedziono!
— Żałuję cię serdecznie, Kornelio, bo sama tylko cierpisz niewinnie!
— O mato nie oszaleję najjaśniejszy panie!
— Uspokój się! Brat nie odpowiada za grzechy brata, córka za zbrodnie ojca.
— Przyszłam tu pożegnać cię, najjaśniejszy panie, podziękować za wszelką, dobroć, jaką mi okazać raczyłeś — nieszczęśliwa Kornelia, nad którą łzę uronić raczysz, wróci do Europy, gdzie ma jeszcze dalekich krewnych, i pośpieszy prosić ich o schronienie! Nieszczęśliwa Kornelia ma gorące życzenie, ostatnią prośbę — nie odmawiaj zrozpaczonéj, najjaśniejszy panie — musiałaby szukać śmierci, aby uniknąć wstydu.
— Mów, donno Kornelio!
— Rozkaz najjaśniejszy panie, aby nie ścigano mojego ojca, już i tak własném sumieniem ciężko ukaranego, oszczędź mi okropności widzenia go cierpiącym! wyjękała Czarna Estera z tak naturalną śmiertelną trwogą, że mocno don Pedra wzruszyła.
— Nie jestem już w stanie uczynić zadosyć twojéj prośbie, biedna piękna dziewico — książę de Monte Vero ma prawo kazać ścigać i ukarać fałszywego hrabiego i twojego ojca!
— Więc są zgubieni — i ja z nimi... Już mnie nie ujrzysz więcéj najjaśniejszy panie. Nikt i nigdy nie powinien wiedzieć, co się stało z córką nieszczęśliwego. Nikt i nigdy nie powinien jéj widzieć! zawołała Czarna Estera, powstając i w największéj rozpaczy przesuwając się przez salon.
— Niech cię Najświętsza Panna pocieszy i prowadzi, biedna, piękna istoto, poszepnął don Pedro, i głębokiém współczuciem przejęty, spojrzał za nią — bolesno mu było widzieć ją odchodzącą, ale też niepodobna było pozostawić ją dłużéj w Rio.
— Donno Kornelio! zawołał cesarz, a zbliżająca się do portyery obróciła się raz jeszcze — wracaj prędko do Europy do twoich krewnych — chciałbym być spokojnym z téj strony, że cię tu nic złego nie spotkało. Nie masz w Rio nikogo, ktoby się tobą opiekował, przebacz więc mojemu zapytaniu, czy jesteś zaopatrzona w pieniądze?
— Wahasz się — zakrywasz piękną twarz — poczekaj chwilę.
I don Pedro podszedł do jednego stołu, wziął pióro i na arkuszu papieru napisał znaczną summę.
— Podnieś te pieniądze z urzędu skarbowego — a teraz, bywaj zdrowa!
— Mój cesarski panie! rzekła zagasłym głosem Czarna Estera, wiernie naśladując rozrzewnienie — pamięć łaski twojéj zachowam wiecznie, wiecznie ona towarzyszyć mi będzie i udzielać siły!
Przyjęła assygnacyę do skarbu i wyszła.
Don Pedro spojrzał za nią, jak za istotą, z którą się z ciężkiém sercem rozstajemy — tak to zręcznie oszukać umiała i tego władcę córka Schallesa Hirscha!
Zakryła się swoją czarną narzutką i pośpieszyła z zamku do urzędu skarbowego. Czarna Estera powiedziała sobie, że powinna wyjechać śpiesznie, bo czekać na Furscha i Rudego Dzika, byłoby to nierozsądnie wyzywać los! Cesarz oświadczył jéj, że Eberhard de Monte Vero ściga tych przestępców, którzy tylko za pomocą morderstwa w ostatniéj chwili celu dopiąć zdołali, że jemu są wydani, a tyle słyszała o sile działalności i potęgi tego człowieka, że przez chwilę tylko zwątpiła o pojmaniu obu swoich współwinnych. Chciała poprzestać na pieniądzach, które jéj don Pedro darował, a które wynosiły zawsze znakomitą summę około pięciu tysięcy talarów, i wieczorem tego samego dnia zakupić miejsce na najpierwéj odpływającym okręcie.
Wróćmy teraz do Eberharda, który opuściwszy cesarski zamek, pośpieszył do swojego pałacu, leżącego przy bramie Franciszka. Była to najpiękniejsza w Rio willa. Lekko i skromnie zbudowana, przypominała najwykwintniejsze szwajcarskie domy, a leżała w pośród okazałego parku, którego cieniste palmy i zinhejrosy otaczały ją. Ozdobne minarety i altany wyglądały z pomiędzy zieleni, różnokolorowe ptastwo igrało w pośród gałęzi, a komiczne małpy wyprawiały swoje ruchliwe figle w drócianym domku.
Eberharda przyjęli z wielką uniżonością jego lokaj Niemiec i Sandok. Wiadomość o udzieleniu mu książęcéj korony doszła bardzo prędko do jego pałacu, a on, który najmniéj dbał o wszelkie powierzchowne okazywanie mu honorów, teraz musiał przyjmować przybywających doń zewsząd z powinszowaniami.
Natychmiast polecił inspektorowi Schönfeldowi, który mu na „Germanii“ towarzyszył, zająć się ściganiem złoczyńców, i nazajutrz chciał z nim jechać do Monte Vero, aby przed powrotem swoim do Niemiec, uspokoić tam umysły przez swoje pojawienie się, i chociaż urzędnicy sprawiedliwości już rozporządzili się co do oznaczenia wysokości rabunku i zamknięcia skarbca, poczynić inne jeszcze rozporządzenia.
Po przyjęciu nakoniec odwiedzin wielu do willi przybyłych grandów i magnatów krajowych, gdy nadszedł wieczór, zbliżył się sternik Martinez do jego pokoju i powiedział murzynowi Sandokowi, aby go zameldował. Ale Eberhard sam wyszedł naprzeciw wiernemu marynarzowi i podał mu rękę.
— Wejdź Marcinie, cóż mi przynosisz? Wyglądasz, jakbyś mi chciał powiedzieć bardzo ważną wiadomość!
— Rzeczywiście, bardzo ważną, wasza wysokości! odpowiedział sternik, zamykając za sobą pysznie złotem wykładane podwoje.
— Słyszysz, nazywaj mnie jak zawsze, panem Eberhardem? Nadawanie tytułów to nie moja rzecz!
— Ależ pan Eberhard nie jesteś już hrabią, lecz księciém de Monte Vero? powiedział Marcin z dumą i radośnie rozjaśnioną twarzą.
— Dla ciebie jestem i pozostaję zawsze panem Eberhardem! chyba że mnie chcesz rozgniewać!?
— Właśnie że nie! mniemał Marcin nieco zakłopotany, przeciwnie.
Eberhard zaśmiał się serdecznie, i swojemu wiernemu, uczciwemu sternikowi przysunął krzesło.
— Pozwól, abyśmy przedewszystkiém usiedli, te wszystkie wizyty zupełnie mnie utrudziły A teraz mów, a Sandok zapali tymczasem światło, bo już ściemniało.
— Skoro tak być musi panie Eberhardzie — ja przywykłem do posłuszeństwa! mówił Marcin, z niejaką, obawą. siadając na uginającém się wysłaniu — to rzeczywiście Fursch z drugim jeszcze wspólnikiem!
— A czy nie domyślałem się! Podług opisu Schönfelda nie mogłem nic innego przypuszczać. Zkąd wiesz o tém?
— Tylko co widziałem go w nadbrzeżnym cyrkule — on nie poznał mnie, ale ja go poznałem.
— A więc on jest w Rio?
— Tylko co przybył, panie Eberhardzie, mówił z jakimś murzynem, którym niezawodnie był ten łotr, co to...
— Marcellino — więc ten murzyn należy z nim do zmowy! Ale dla czego nie pochwyciłeś tych łajdaków?
— Bo wtedybyś panie Eberhardzie ani Furscha, ani mnie już nigdy więcéj nie widział!
— Mów, cóż daléj?
— Przed półgodziną zeszedłem z „Germanii,“ na ktôréj powiewa przeszło trzydzieści flag na cześć dnia, w którym tu szczęśliwie przybyliśmy. Zbliżyłem się do ulicy Hieronima i widziałem, że trzéj ludzie wchodzą do szynku niedaleko od brzegu. Murzyn i dwie białe twarze wpadli mi w oko, ostrożnie więc i nie dając się poznać szedłem za nimi. W werandzie szynkowni było już na wpół ciemno, dla tego mogłem z kuflem zasiąść przy stole stojącym blizko téj trójki. Niech pioruny trzasną, ręka mi zadrgała — ten wspólnik, który się podawał za syna pana Eberharda, był to jeden z łotrów. których kiedyś widzieliśmy pod Białym Niedźwiedziem; byłem więc pewien swojego, byłbym tych wyrzutków nie puścił ani im dał ujść, gdybym miał w szynku jakąś pomoc! Do trzech łotrów chętnie byłbym się zabrał, bo i cóż stać mi się mogło, gdybym ich zbił w kupę! Lecz wtem przybył do nich dwaj inni łajdacy, jak się późniéj przekonałem, kapitan szoneru niewolniczego i jakiś co się nazywał sternikiem. Z tymi dwoma układał się Fursch, domyśliłem się więc, że idzie o ucieczkę.
— Jak dawno wyszedłeś z szynku? niecierpliwie spytał Eberhard.
— Jeszcze godzina nie upłynęła, panie Eberhardzie! łotry tak cicho rozmawiali, że tylko czasem jakieś słowo usłyszałem. Fursch mówił popsutą portugalszczyzną. Nakoniec zdawało się, że zgodzili się, wstali i rzuciwszy gospodarzowi pieniądze za wódkę i wino, wyszli z werandy.
— I nie poszedłeś za nimi?
— Ej, panie Eberhardzie! mówił daléj sternik Marcin, którego to pytanie ubodło, — owszem! Jakże miałem nie pilnować tych przeklętych łotrów? Wyszedłem za nimi z szynku, ale zawsze ostrożnie — zawsze o dwadzieścia, o trzydzieści kroków w tyle. Udali się ku brzegowi, a gdy ich tam w ciemności znowu znalazłem, jakaś kobieta powiększyła ich towarzystwo.
— To musiała być narzeczona fałszywego hrabiego, o ktéréj Schönfeld opowiadał?
— Nie mogłem jéj poznać, panie Eberhardzie, bo była w ciemném okryciu, — ale należała do tych rabusiów, którzy teraz stanowili całe towarzystwo! Wtenczas poznałem prędko plan tych szelmów. Niedaleko od brzegu stał czarny, złowrogi okręt niewolniczy, wysmukły i doskonale zbudowany szoner, jakich zwykle używają handlarze, pragnący uniknąć wszelkiego ścigania. Tak lekki, wązki szoner, przy dobrym wietrze, płynie lepiéj niż parowiec. Fursch na pewno go wynajął, i zdaje mi się, że słyszałem wyraz New-York.
— Więc już uciekają?
— Wtedy nadjechało około sześciu dobrze zamkniętych kar[5], kapitan głośno gwizdnął i szoner przybliżył się do bulwarku.
— Ale jakże te szelmy chciały wypłynąć z portu, kiedy w fortach meldować się muszą?
— Szyję moją daję, jeżeli te wyrzutki jeszcze téj nocy nie będą na pelném morzu.
— Ależ, Marcinie, to niepodobieństwo! Kutter z niewolnikami nie zna niepodobieństwa, panie Eberhardzie, on ma tyle kryjówek i kątów na pokładzie, że urzędnicy wcale tam nie mogą dostrzedz ani przestępców, ani ich pakunków, a na okręcie niewolników, który odchodzi, nawet najdelikatniejszy nos celniczy nie domyśla się passażerów.
Eberhard wstał.
— Sprawa źle stoi, powiedział nakoniec, ale ujść łotry w żaden sposób nie mogą! Czy dobrze przypatrzyłeś się niewolniczemu okrętowi?
— Jest jak wszystkie inne, cały czarno malowany, a także oba maszty, spód i żagle.
— Nie wiesz więcéj żadnego znaku?
— Nie, panie Eberhardzie — ale kurs do Nowego Yorku trwa prawie cztery dni, tak jak i u nas!
— Okręt niewolniczy trzymać się będzie wybrzeży! utrzymywał Eberhard, niespokojnie chodząc po pokoju.
— „Germania“ także niewiele się zagłębia, panie Eberhardzie, tak, że bez niebezpieczeństwa możemy ścigać kutter.
— Czy tylko na pewno, Marcinie?
— Klnę się na wszystkich świętych! — Ten, Fursch, którego już miałem raz w ręku i puściłem z przestrogą, nie powinien i nie może mi ujść, trzeba go uczynić nieszkodliwym — wtenczas poprzysiągłem mu, że jeżeli jeszcze raz wejdzie mi w drogę, zginie, a chcę zabezpieczyć od niego świat, nie dla mojéj małéj straty, jaką teraz z jego winy ponoszę, lecz że to jest rozbójnik i niepoprawiony szelma — musimy więc bądź co bądź dopędzić okręt niewolniczy! Każ ogrzewać machinę Marcinie, za kilka godzin będę na „Germanii,“ a jeszcze dzisiejszej nocy rozpoczniemy ściganie, które nie będzie dla nas za trudne, bo przedział od niewolniczego okrętu za kilka godzin będzie bardzo mały.
— Do pioruna! zaklął Marcin, nie możemy wypłynąć przed porankiem, bo w téj chwili port już zamykają.
Rzeczywiście głucho huknął w dali strzał sygnałowy wpośród ciemności.
— A szoner wypłynął ztamtąd jeszcze przed strzałem! dodał Marcin klnąc po cichu.
— Mimo to musimy jak najraniéj wypłynąć, a ten sam wiatr, który sprzyja niewolniczemu okrętowi, wzdymać będzie także i żagle „Germanii“! Gdy będziesz czynił wszelkie przygotowania, ja wyprawię posłańca do Schönfelda i poszlę mu moje rozporządzenia, bo w tym razie nie mogę udać się sam do Monte Vero. Spiesz, Marcinie, za kilka godzin ujrzysz mnie na parowcu!
Starego szczura morskiego bard ze zadowoliło tak szybkie postanowienie podróży, bo żywioł, na którym mu było najwygodniéj, stanowiła woda, prócz tego gonitwa w tym razie tak go zachwycała, że się całą szeroką twarzą uśmiechał i gniótł w palcach marynarski kapelusz, co zawsze u niego było dobrym znakiem.
— Według rozkazu, panie Eberhardzie! rzekł usuwając się do drzwi, ale nie odwracając się tyłem, bo to uważał za nieprzyzwoitość w obec księcia, — ze świtem „Germania“ pewno będzie gotowa do wypłynięcia, a wtedy musi znowu popisać się nową sztuką!
— Widzę, że jesteś pełen zaufania, i mogę ci wyznać, że i ja także podzielam tę ufność. Musimy schwytać tych niebezpiecznych złoczyńców i będziemy ich sądzili Marcinie!
— Według rozkazu, panie Eberhardzie! powiedział sternik i bardzo prędko wyszedł z pokojów i z willi, śpiesząc najkrótszą drogą do nadbrzeżnego cyrkułu, dla zaalarmowania „Germanii“
Ale książę de Monte Vero, chodził po swoim pokoju pogrążony w myślach — ułożył kilka rozkazów dla swojego rządcy i nakoniec postanowił o losie obu zbrodniarzy, którzy mu nieszczęśliwego, wiernego Villeirę zabili.
Los ten musiał być bardzo straszliwy, bo zawsze tyle łaskawa, łagodna, pełna ludzkości twarz Eberharda teraz zachmurzyła się — ten zbawca nieszczęśliwych, ten opiekun ubogich, umiał być dla tyle winnych surowym, nieugiętym jak żelazo sędzią!
Gdy nie pozwoliwszy sobie spocząć ani na chwilę, pokończył listy do rządcy, dawno już północ przeminęła.
Posłańca, który miał zawieźć depesze do Monte Vero, objaśnił dobrze o swojéj woli, sowicie go udarowa!, aby się śpieszył, i narzucił na siebie płaszcz, opuszczając willę w towarzystwie Sandoka.
Gdy Eberhard, po którym żadna ozdoba, żadna zmiana nie wskazywała księcia, zbliżył się do bulwarku portowego, na którym w koło leżały wyładowane ciemne stosy towarów przywiezionych przez okręty różnych krajów, szum pary i czerwonawy blask wskazał mu miejsce, w którém spoczywała „Germania.“
Na niéj wszystko było gotowe do odpłynięcia, kocieł rozgrzany, żagle i reje tylko kilku węzłami wstrzymane, które majtkowie w jednéj chwili rozpuścić mogli, każdy był na swojém stanowisku — Marcin jak olbrzymi cień u steru.
Cała osada, składająca się z dwudziestu kilku majtków. lekarza okrętowego i Marcina, czekała na pokładzie, bo noc tę za dzień liczono.
Znikły ozdoby flag, które w dzień powiewały na masztach i innych częściach okrętu, bo dla podróży, która czekała „Germanię“, te przydatki dni spokojnych nie były stosowne.
Gdy Eberhard wszedł na swój nieozdobny, pyszny okręt, na którym części mosiężne i galerye błyszczały jak złoto na czarném tle, osada stała w surowéj, wojennéj postawie. Robiło to takie wrażenie, jakby wódz wszedł pomiędzy żołnierzy swoich, a chociaż majtkowie byli zabobonni i lękali się nad przyrodzonych zjawisk, byli to jednak ludzie zdolni z całém poświęceniem uderzyć na nieprzyjaciół swojego pana silnie i odważnie. Były to wszystko młode, muskularne postaci, z szerokiemi, mocno otwartemi niebieskiemi kołnierzami od koszul, tak, że wiatr powiewał im na piersi, mieli ciemno-błękitne kurtki i spodnie, a czarne kapelusze, które teraz pozdejmowali. Na wstążkach kapeluszy wypisana była nazwa parowca i przy niéj Monte Vero, złotemi literami.
Eberhard skinął im ręką na przywitanie gdy wszedł, ściągnięto żelazny mostek, ale maszynistom jeszcze nie dano rozkazu puszczenia pary.
— Słuchajcie! zawołał Eberhard do swoich ludzi, przywiązanych do niego największą miłością: chodzi tu o polowanie, w którém muszę być zwycięzcą, jeżeli na każdym z was, tak jak na sobie polegać mogę! Musimy dopędzić okręt niewolniczy, który popłynął do Nowego Yorku i który ma dwanaście godzin pierwszeństwa. Pierwszy, który nam zapowie z koszyka na maszcie, że widzi niewolniczy szoner, otrzyma sto milrejsów, a jeżeli dopędzimy okręt i dobrocią lub przemocą dostaniemy zbrodniarzy w nasze ręce, cała osada otrzyma po sto uncyj złota — a teraz, naprzód bracia!
Głośny okrzyk radości odpowiedział na te wyzywające słowa Eberharda. A gdyby nawet nie przyrzekł tak bogatego wynagrodzenia, jego podwładni niemniéj byliby gorliwi, bo dumni byli, że księcia de Monte Vero widzą pomiędzy sobą.
Słowo „naprzód“ doszło do maszynistów, potężne koła „Germanii“ poruszać się zaczęły — woda zaszumiała i zakipiała, a bryg parowy odpłynął od bulwarku.
Przed rankiem jeszcze przybył do wyspy Villegaignon, gdzie w kilka godzin późniéj strzał działowy ze strażniczego okrętu, zapowiedział otwarcie portu. A „Germania“ przepłynęła przez zatokę, a potem obok wyspy Lages. Gdy słońce weszło, już była na otwartém morzu, świeży wiatr popędził nią silniéj, rozpięto żagle, a wspaniały okręt porwany podwójną siłą pary i wiatru, leciał jak ptak po czerwonawo błyszczących falach. Wkrótce znikły za nim ostatnie szczyty skał, a przed Eberhardem leżało znowu rozległe, nieprzejrzane morze i błękitne, bezchmurne niebo.
Marciu ustanowił bieg, Sandok zręcznie jak kot dostał się do jednego z masztowych koszów, dla patrzania, a wszyscy radośnie pełnili służbę, jakby chodziło o prostą spacerową przejażdżkę.
Przeminął dzień, a nie widać było ani śladu niewolniczego okrętu, i już Eberhard zaczynał przypuszczać, że może ten okręt popłynął inną drogą. Ale Marcin był bardzo pewien swojego i twierdził, iż dotąd nie można było wcale postrzedz szoneru, dla tego że ich znacznie wyprzedził.
Nad wieczorem niebo zachmurzyło się, a chociaż nie należało obawiać się burzy, bo takowa, jak to marynarzom wiadomo, rodzi się po największej części z małéj chmurki, zaledwie z początku widzialnéj, jednak mocno horyzont zaciemniały. Cała osada była na pokładzie, książę rozkazał nabić sześć armat „Germanii“ i w kaźdéj chwili mieć lonty gotowe, bo wiedząc, że niewolnicze kuttery, za najmniejszém podejrzeniem strzelają do zbliżającego się ku nim okrętu, chciał być na taki przypadek należycie przygotowany.
W każdym z masztowych koszów wisiał wylegując majtek, a w najwyższym Sandok, który wyprosił sobie tę łaskę u Eberharda — ale noc przeszła, a nie dostrzeżono ani śladu ściganego statku, który, jak mówił Marcin, bardzo wysmukło i śpiczasto zbudowany, bardzo prędko żeglował. Lecz nad rankiem, gdy „Germania“ w niewielkiéj odległości ujrzała przepływający okręt z wychodźcami, wiatr obrócił się w stronę północno-zachodnią, a teraz „Germania“ miała tę wielką, korzyść, że według wszelkiéj możliwości okręt niewolniczy stał cicho przed wiatrem.
Około południa bystre oczy Sandoka daleko, bardzo daleko postrzegły czarny punkcik, który zdawał się stać spokojnie i z głośną radością krzyknął:
— Szoner na widoku!
Rozpoczął się niezmierny ruch.
Eberhard skierował swój dalekowidz w stronę horyzontu, którą wskazywało wyciągnięte ramię murzyna, i w istocie postrzegł wyraźnie brunatno świecący okręt, na którym również zajmowano się rozpinaniem żagli.
Był to niewątpliwie niewolniczy kutter, który Fursch wynajął.
Sandok wygrał premium, a majtkowie żartując, posłali mu z masztowych koszów kilka słów groźby. Ale to mu nic nie przeszkadzało patrzeć sokolim wzrokiem na okręt, ku któremu zbliżała się „Germania.“
Kucharz bez naruszenia porządku rzeczy rozdał południowe racye, a Eberhard jadł także jak najspokojniéj.
Wtém Sandok oznajmił, że na kutterze musiano także postrzedz „Germanię,“ bo panuje na niéj wielki ruch, wiatr zwrócił się zupełnie ku zachodowi, i Eberhard postrzegł, że majtkowie niewolniczego okrętu, już rozpięli część żagli, któremi przy pół-wietrze doskonale, posługiwać się umieli — prócz tego Marcin spojrzawszy na swój okrętowy kompas, oświadczył, że kutter zaniechał kierunku ku Nowemu Yorkowi, a raczéj trzymał się północwschodu.
— Zdaję się że wszelkiemi siłami chcą nam uciec! mówił Eberhard, patrząc przez dalekowidz na zajęcie majtków niewolniczego okrętu.
— Niech pioruny trzasną, nie dokażą tego łotry chociażbym w pław miał ich złapać!
— Trudnoby ci to przyszło Marcinie; myślę, że „Germania“ płynie prędzéj niż ty, a jeżeli jéj się nie uda złapać szoneru, to...
— Byłby to wstyd, któregobyśmy na sobie przenieść nie mogli — przerwał sternik swojemu panu. To byłby wstyd jakiego jeszcze nigdy nie dożyłem! Tak to dobrze, machina tylko tak stęka, a „Germania“ pędzi tak, że woda po obu stronach w górę pryska — a jeszcze do tego żagle — więc zaraz.
Marcin zaklął i mocno pochwycił za szprychy koła sterowego, idąc za biegiem niewolniczego okrętu.
Ku wieczorowi można już było widzieć gołém okiem, że „Germania“ powoli zbliżyła się ku niemu, i teraz zapanowała radość na parowcu. Eberhard kazał rozdać podwójną racyę wina i z przyjemnością dostrzegł, że księżyc przebił chmury, zasłaniające niebo jak cieniste postaci. Przy jego połysku kiedy niekiedy padającym na morze, mógł dokładnie rozpoznać, że za pomocą tuby wkrótce będzie się mógł rozmówić z kutterem, który ze swojemi brunatno pomalowanemi żaglami przedstawiał niemiły widok — leżał zaś na jednym boku, tak go mocno popychał wiatr unoszący po lekkich falach.
— Panie Eberhardzie, mówił Marcin gdy nadeszła noc, za godzinę zatopimy tę orzechową łupinę!
— Zwróć-no „Germanię“ trochę na prawo! rozkazał książę de Monte Vero, i polecił, aby tubę przymocowano do poręczy okrętowych.
— Kapitanie, zawołał potém do szoneru, czy macie dwóch Niemców na pokładzie?
— Nie — kutter niewolniczy nie ma żadnych passażerów; płynę tam do brzegów, dla nabrania świeżego ładunku na targ do Rio Janeiro! odpowiedziano dosyć hardo.
— Dla czego zmieniliście kierunek?
— Czy wam winienem zdawać z tego sprawę? I w ogóle co znaczy to ściganie? Wyście także wykręcili!
— Bo chcę was zatrzymać! zawołał Eberhard, a jeżeli się na to dobrowolnie nie zgodzicie, inaczéj się z wami rozmówię!
— Grozicie swojemi armatami? ależ istnieją przecięż morskie prawa! Biada wam, jeżeli choć drzazgę z mojego okrętu odedrzecie! Kto jesteście?
— Jestem książę de Monte Vero i ścigam dwóch zbrodniarzy. Wzywam was po raz drugi, abyście mi ich wydali — jeżeli nie usłuchacie trzeciego wezwania, które nastąpi za kilka minut, to strzelać będę do waszego szoneru!
Można było wyraźnie słyszeć szyderstwa i wściekłe wycia na niewolniczym okręcie, który pędził z wiatrem, ścigany przez szybszą „Germanię.“
Niech pioruny trzasną, szelmy wrzeszczą jak dzicy, a o ile mogę dojrzeć przy świetle księżyca, w tyle okrętu przygotowują się do strzelania, zapewne mają na pokładzie jaki stary moździerz lub haubicę! mniemał Marcin.
— Wzywam was po raz trzeci o wydanie mi zbiegłych zbrodniarzy! zawołał Eberhard, rozkazawszy ludziom przystąpić do dział.
— Zaczekajcie trochę, zaraz nastąpi odpowiedź, odrzeczono.
Marcin miał słuszność — błysnął na szonerze lont, przy którego blasku wyraźnie można było dostrzedz kilka postaci około starego moździerza, który zapowiadał strzał.
Teraz ozwała się na „Germanii“ grzmiąca wrzawa wzgardy...
Gdy nakoniec stare działo niewolniczego kutteru lepiéj się namyśliło — wypadł gwałtowny strzał, a musiała być także w moździerzu i kula, bo coś gwizdnęło z boku „Germanii“ jakby uderzając w wodę.
— Ognia! zakomenderował Eberhard z całą spokojnością duszy, strzelajcie w maszty!
Zaledwie to wyrzekł, gdy trzy działa z jednéj strony wysłały już swoje kule. „Germania“ wstrząsła się, i cała jéj przestrzeń działowa na chwilę pokryła się ogniem, który okręt niewolniczy mógł widzieć.
Głośny trzask świadczył, że kule trafiły.
— Oho, massa, już po maszcie! zawołał uradowany Sandok.
Przy niepewném świetle, jakie na niewolniczym okręcie rozsiewała pochodnia za lont służąca, można było dokładnie widzieć powstałe tam nagle zamieszanie, a Eberhard przekonał się za pomocą dalekowidza, że maszt został strzaskany i że majtkowie szoneru usiłowali przerąbać go siekierami, bo zawisł tak wielkim ciężarem na jednym boku okrętu, iż moździerz usunięto, a zajęci przy nim ludzie zaledwie się utrzymać mogli. Eberhard bardzo dokładnie poznał pomiędzy nimi dwóch nie po marynarsku ubranych ludzi i blizko nich murzyna, tudzież jak się zdawało załamującą ręce postać kobiecą, tak, iż nie wątpił więcéj, że widzi w nich Marcellina, dwóch złoczyńców i przybyłą z nimi żydówkę.
Wprzód nim książę rozkazał odwrócić okręt drugą stroną i znowu wymierzyć do niewolniczego statku, chciał spróbować jeszcze raz, czy nie uda się mu bez dalszéj walki schwytać łotrów — jeszcze więc raz spytał kapitana, czy skłonniejszy jest do wydania mu takowych?
Ale łotry zapewne musiały mu ofiarować nową summę, bo po wrzuceniu skruszonego masztu w morze, moździerz jeszcze raz huknął i kula jego drasnęła blanki „Germanii,“ która właśnie obracała się.
— Nie chcą inaczéj, więc dobrze. Ognia! zawołał Eberhard.
Trzy działa wystrzeliły gęsta chmura dymu zakryła parowiec, i przez chwilę nie dozwoliła widzieć szoneru. Przytém chmury zasłoniły zupełnie księżyc, tak, iż nie było żadnego światła prócz wspomnianéj pochodni, a i ta zagasła, jak to po opadnięciu prochowego. dymu osada „Germanii“ dostrzegła.
— Niech pioruny trzasną — kule musiały trafić, bo zdaje mi się, że słyszałem tam trzask i krzyk! powiedział sternik Marcin — ale najlepiéj panie Eberhardzie, jeżeli zeżniemy co jeszcze jest do zżęcia!
Wśród panującéj ciemności nie można było teraz wcale widzieć niewolniczego okrętu i nawet Sandok zawołał z góry, że statek ten znikł mu z oczu.
Istniała możność szybkiego zatonięcia szoneru, jeżeli go trzy kule należycie trafiły i przedziurawiły — jednak Eberhard wątpił o tém, mówiąc, że łotry pomiarkowawszy, iż przez walkę nic nie wskórają, zgasili pochodnię, i pragną ujść pod zasłoną nocy.
Natychmiast więc kazał przybić do miejsca, w którém znajdował się niewolniczy okręt i majtkom zalecił stanąć pod bronią. Broń ta składała się z mocno wyostrzonych nożów marynarskich i z wybornych strzelb, które prędko ponabijali. Eberhard zaś i Marcin uzbroili się tylko w pistolety, a Sandok zszedł z masztu i przy — pasał sobie sztylet.
Tak było ciemno, iż zaledwie można było o dziesięć kroków dojrzeć, „Germania“ więc musiała na przednim maszcie wywiesić czerwoną latarnię, jak to przepisują prawa marynarskie. Ale kutter miał tę korzyść, jaką ma każdy złoczyńca przed uczciwym człowiekiem, że nie stosował się do praw, lecz raczéj spuścił się na szczęśliwy los, który jak wiadomo, sprzyja wszystkim niegodziwcom.
Prócz tego Eberhard musiał ostrożnie nacierać „Germanią,“ bo mogło było łatwo nastąpić uderzenie o szkielet kutteru, chociaż koniecznie mu się zdawało, iż ten ratował się ucieczką.
Wtém nagle jeden majtek zameldował, że szoner leży na boku i w téj chwili, wśród uderzającego plusku dało się słyszeć wołanie:
— Oj, oj — to przeklęty parowiec! Niech was djabli porwą! Do sądu morskiego z wami, na nic postrzelaliście mi okręt, wy szelmy, drogo to was kosztować będzie! Wy rozbójnicy, korsarze!
— Stać, abyśmy mogli zarzucić haki na pomost! zawołał Eberhard nie zważając wcale na wściekłe krzyki kapitana.
— Chcecie zarzucić haki? spróbujcie-no tylko! Pierwszy kto mi w drogę wejdzie, trupem padnie. Do pistoletów chłopcy! zawołał na trzech czy czterech swoich majtków, którzy przy galeryjce okrętowej zajmowali się albo spuszczaniem czego na dół, albo zatykaniem dziur pakułami, albo zmniejszaniem balastu, przez częściowe wrzucanie go w morze.
— Złóżcie wszyscy broń, radzę wam krótko rzecz załatwić! zawołał Eberhard. Nie mamy z wami nic więcéj do czynienia, tylko was siłą zmusić do wydania nam uciekających zbrodniarzy, których chcę mieć w swoich ręku. To są rabusie i mordercy, a wy uchodzić będziecie za ich ukrywaczy, jeżeli dłużéj wzdragać się macie co do ich wydania!
— Albo jesteście na fałszywéj drodze, albo może pan jesteś morskim rozbójnikiem, który rzecz swoją rozumiesz! zawołał kapitan niewolniczego okrętu.
— Niech pioruny zatrzasną, Panie przebacz grzechy, ja temu przeklętemu pyskowi łeb rozwalę! zaklął Marcin, nie mogąc się powstrzymać dłużéj.
— Nie mam na pokładzie żadnych uciekających zbrodniarzy — chodź pan tu i obacz! ale jeżeli nie znajdziesz żadnego, to mi wynagrodzisz wszelkie straty, na to jest sąd w Rio!
— Widziałem obu Niemców przy moździerzu, któryście przeciw nam wystawili, nie starajcie się oszukać mnie, nie ukrywajcie zbrodniarzy, bo źle na tém wyjdziecie!
— Pan Eberhard za nadto łaskaw i oględny, szepnął Marcin ze wściekłości załamując wielkie, twarde ręce: ten szelma ukrywa się ze zbrodniarzami pod pokładem! Pozwól nam pan go tylko, a po dwudziestu długo-ogoniastych kotach, inaczéj śpiewać będzie!
— Cicho, sterniku Marcinie! krótko rozkazał Eberhard, we wszystkiém należy być sprawiedliwym! Nie chcę wymuszonych tajemnic, ale przekonać się naocznie, pomost już zarzucony — dobrze — dziesięciu ludzi naprzód — oni mi towarzyszyć będą!
— A Sandok? z cicha spytał murzyn.
— Sandok idzie zemną, ma dobre oczy i dobry nos!
Pan „Germanii“ po głośném i energiczném wydaniu rozkazów, zbliżył się dobocznéj części okrętu, za pomocą hakowego mostu, który utkwił w galeryi kutteru, z nim złączonego. Dziesięciu majtków stanęło po pięciu po obu bokach swojego pana, a Sandok dumny szedł za nim.
Marcin, który musiał pozostać przy sterze, towarzyszył księciu wzrokiem, w którym malowała się obawa o jego życie — ale późniéj wzrok ten zajaśniał podziwem, bo Eberhard szedł krokiem pewnym i śmiałym, a na obliczu jego nie można było dostrzedz żadnéj obawy. Rozkazał nieść przed sobą dwie pochodnie i w kilka sekund rozkaz jego spełniono.
Kapitan okrętu niewolniczego, barczysty, muskularny człowiek, w wielkim słomianym kapeluszu na kark opadłym, tak, że mu nadętą, brodatą twarz zupełnie było widać, nie bardzo zapraszająco patrzał na przewagę i przemoc zbliżającą się na jego pomost; kilku majtków których miał na szonerze, klęcząc w głębi, jeszcze było zatrudnionych, lecz nie można było poznać co robią. W ogóle okręt ten ze swoją brudną barwą herbacianą, sprawiał nieprzyjemne wrażenie, wszędzie przeciwnie aniżeli na „Germanii,“ panował nieład i nieczystość. Przytém strzaskany maszt uszkodził jeszcze inne części, a jak się zdawało, wielka łódź, któréj brakowało, razem z nim w falach zatonąć musiała. Pień masztu i końce lin robiły z szoneru prawie szkielet, bo nie miano już czasu na urządzenie nowego masztu.
— Musicie mi się wylegitymować, senhor! zawołał kapitan do księcia śmiało ze swoim orszakiem na pokład wchodzącego, albo przez wszystkich świętych, mimo waszej przewagi popamiętacie mnie!
— Dajmy pokój próżnym słowom — nie mamy więcéj o czém mówić. Uczyniłem więcéj nad mój obowiązek, bo po trzykroć wzywałem pana, abyś mi odpowiedział i wydał zbiegów!
— Nie mam żadnych passażerów na pokładzie, senhor; z czterema majtkami żegluję tam do wybrzeża, dla nabrania ładunku. Teraz postrzelany muszę wracać do Rio, a pan wynagrodzisz mi szkodę!
Książę rozkazał stojącemu za nim Sandokowi, aby przywołał sternika Marcina.
Cała scena wyglądała po wojennemu, po wojskowemu. Na morzu zaległa ciemna noc, a razem spojone dwa okręty bujały po równomiernie poruszających się bałwanach. Prócz różowego światła, jakie dawała latarnia „Germanii,“ dwie pochodnie, trzymane przez dwóch majtków, rzucały tylko ponury blask na spotykających się z sobą Eberharda i kapitana niewolniczego okrętu, którego majtkowie półgłosem rozmawiając teraz zbliżyli się.
Dwaj ci ludzie stali groźnie naprzeciw siebie — i przedstawiali jeden brutalne zuchwalstwo, drugi rycerską szlachetność. A ludzie „Germanii“ stanowili straż, która swoją postawą i powagą wybornie do Eberharda pasowała.
Murzyn przywołał sternika, który przeszedł przez zarzucony mostek z miną, na któréj można było wyczytać słowa: „Przecię, teraz mnie pan potrzebujesz — bo też przeklęcie byłoby mi przykro, gdybym musiał był pozostać, bo się nigdy tak spokojnie rzeczy nie załatwia!“
— Marcinie! powiedział pan „Germanii,“ przez pół do kapitana, przez pół do swojego sternika zwrócony: czy mógłbyś poznać owego przewodnika niewolniczego okrętu?
— Na Najświętszą Pannę, ja wierzę oczom moim — wszakże to wy, chyba że chcecie się zapierać, przedwczoraj wieczorem w cyrkule nadbrzeżnym przy bulwarku spotkaliście się z dwoma Niemcami i wzięliście od nich pieniądze za przewóz? Jakże nazywa się szynk? Stary jakiś obraz mnicha wisi nad jego drzwiami!
— Nie znam żadnego szynku z obrazem mnicha! A jeżeli myślicie o szynku pod Świętym Hieronimem, to drugi raz lepiéj się ludziom przypatrujcie, bo ja nie bywam nigdzie więcéj jak w szynku Vintem! odwracając się powiedział kapitan okrętu. Jeżeli czego chcecie, to powróćcie pierwéj zemną do Rio, tam się wszystko znajdzie!
— Niech pioruny trzasną, tylko bez żadnych wykrętów zemną! zawołał Marcin oburzony zuchwalstwem kapitana; widzieliśmy z „Germanii“ przy blasku waszego lontu dwóch szelmów, oraz czarnego urwisa i kobietę!
— To sobie ich szukajcie! Na moim okręcie ich nie ma! Zapominacie pewno, że niewolnicze kuttery po większéj części są do siebie podobne! Ani umawiałem się z dwoma Niemcami, ani mam na pokładzie!
— A więc otwórzcie nam pokład środkowy i spodni, powiedział Eberhard.
— Wcale niezamknięte! Szoner tak pusty jak kościół kiedy się w nim nabożeństwo nie odprawia. Pokład środkowy i dolny stoją otworem. Wejdźcie i przeszukajcie wszystko. Ale jeszcze jedno: zanim zrewidujecie mój okręt jak jaskinię morderców, jeżeli nie znajdziecie, to mi wynagrodzicie zrządzoną szkodę?
— Podwójnie i potrójnie! Ale czy zechcecie rościć także pretensyę, jeżeli znajdziemy szukanych? spytał Eberhard.
— Nie pójdę z wami, abyście nie myśleli, że pragnę co bądź zataić lub ukryć — przeszukajcie wszystko, od pokładu aż do łóżek w kajutach, a będę zaspokojony!
Pewność i spokojność tego zuchwalca na chwilę zachwiały Marcinem, tak iż mimowolnie mu się jeszcze raz przyjrzał. Rzeczywiście nietylko był to fakt znany, że niewolnicze okręty budowano wszystkie według jednego kształtu, ale nadto wiadomo także było, że ich kapitanowie byli najgorsi w świecie i najnieokrzesańsi ludzie, co przywiązane było do ich interesu i handlu przez długie lata z wielkim pieniężnym zyskiem prowadzonego. Otrzymywali od kupców mieszkających na wybrzeżach pewną liczbę czarnych, płacili za nich tanio, pakowali na swoje statki, jak mienie jakie lub paki, obchodzili się z nimi jak z dzikiemi zwierzętami, bo zaledwie im wrzucali potrzebną ilość żywności, i wlekli przemocą na targi, gdzie brali za nich podług siły i piękności ich ciała mniejsze. lub większe summy. Człowiek był towarem, którym szachrowano, a nie potrzebujemy mówić, że przytém wszystkiém bat grał okrutną rolę. Ci handlarze niewolnikami, są to najstraszliwsi ludzie, jakich święta ziemia nosi, i Marcin dla tego powiedział sobie, gdy się nowém spojrzeniem zapewnił, że nie jest w błędzie, że ten zuchwały nikczemnik doprowadzi rzeczy do ostateczności, a nawet że ma jakiś tajemny plan, i myśl ta skłoniła jego wierną duszę do pozostania na pokładzie kutteru z jednym z niosących pochodnię i częścią majtków, gdy inni, tudzież Sandok znający dokładnie urządzenie niewolniczego okrętu, poszli za Eberhardem, zbliżającym się ku wchodowi do dalszych przestrzeni.
— Strzeżcie się wydawać jakikolwiek rozkaz w czasie gdy pan „Germanii“ pozostawać będzie na dole. Strzeżcie się także, aby przypadkiem nie zapadła tam klapa prowadząca na dno, bo to będzie hasłem waszéj śmierci! mówił Marcin do kapitana okrętu, który go wzgardliwie od stop do głowy zmierzył.
— Jakże jesteś troskliwy, przyjacielu sterniku — mam wielką ochotę policzyć ci żebra!
— Bardzo wierzę, bardzo wam wierzę! Ale co to tam pluska w ciemności tak długo? spytał Marcin.
— Czy wam już i ryby przeszkadzają i gniewają was? No, nie można się dziwić, że dla czyjéjś chimery strzelacie bezwstydnie do okrętu przy waszych nogach będącego!
— Chciałbym widzieć te ryby — nigdy nie można się za wiele nauczyć! powiedział Marcin spokojnie, i skinął na majtka z pochodnią, aby poszedł za nim! Nudzi mi się i bez tego próżne czekanie, póki pan Eberhard nie wróci.
— Przeklęty nos! mruknął kapitan niewolniczego okrętu zgrzytając zębami.
— Czy co mówicie? Zawsze dajcie pokój! W końcu pokaże się, że macie kilku passażerów ukrytych w jakimś kącie waszego kutteru?
— Ja nie to mówiłem, było to tylko pobożne życzenie dla waszéj osoby!
— Oho, to trzeba wam dobrze podziękować? śmiejąc się rzekł Marcin, i obok kapitana i majtków z trwogą i oczekiwaniem na niego patrzących, przeszedł na drugi bok do galeryi kutteru, za którą panowała czarna noc.
Tymczasem Eberhard z orszakiem swoim wszedł przez otwór w pokładzie w głębią, jakby w grobową otchłań. Jeden z niosących pochodnię szedł za nim, Sandok zaś poprzedzał go. Czerwony blask rozwidnił ponurą przestrzeń, nizką i duszną.
Gdy Eberahrd dostał się na jéj deski, ujrzał po dwóch stronach na ścianach przegrody, które częścią służyły za kajuty, a częścią na skład zapasów. Zbliżał się z niosącym pochodnię do każdych, otwierał je i zaglądał do nieczystych zabrudzonych izb. Naostatek w końcu przejścia znalazł kilka ciasnych i nizkich z żerdzi urządzonych izdebek, które mocno były zamknięte, a do których wtrącano najuporczywszych murzynów, po obiciu ich przez majtków batem aż do krwi.
Lecz nigdzie nie było śladu passażera, nic nie znaleziono, coby kazało wnosić obecności ściganych.
Sandok nakoniec dotknął ramienia swojego pana i wskazał klapę, która wiodła do jeszcze niższej części okrętu.
— Przestrzeń dla biednych murzynów, rzekł przytém: leżą spakowani jak wanilia w workach!
Eberhard musiał śmiać się ze swojego murzyna i poszedł za nim otworzywszy klapę do téj głębszéj przestrzeni gdzie uderzyła go woń bezecna. Rozwidniła ją pochodnia, i można było poznać całą okropność położenia tych, co tam przez długie tygodnie setkami przemieszkiwać musieli.
Przegniłe sitowie pokrywało podłogę, po większéj części ukośnie ułożoną. Nigdzie nie było żadnego okna — w górze bałwany uderzały o blanki okrętu, nigdzie żadnego siedzenia, i nic coby przypominało pobyt człowieka.
Eberhard właśnie dał znak wyjścia z téj przestrzeni po drabinie, prowadzącéj w górę do otworu, gdy Sandok nagle w głąb pośpieszył — postrzegł tam nizkie drzwi, które uszły oka wszystkich — za silném przyciśnięciem otworzył je i pokazała się mała komórka, w takiéj ciemności ukryta, że w niéj nic rozpoznać nie można było.
— O, massa — pochodni! szybko zawołał Sandok.
Eberhard nie chcąc odmówić swojemu gorliwemu murzynowi, zbliżył się ku niemu ze światłem. Sandok nagle nachylił się i z krzykiem właściwym każdemu murzynowi, gdy znajdzie coś niezwykłego, wydobył z ciemności ciężki worek.
— Złoto, massa! rzekł tryumfująco.
Był to jeden worek ze skarbca w Monte-Vero. Sandok wyniósł jeszcze dwa inne — zresztą nie było nic w kryjówce.
— Teraz ustaje wszelka wątpliwość, zawołał Eberhard: zbrodniarze są na pokładzie! Ukryli się tak wybornie, że ich nie znaleźliśmy — ale spróbujemy jeszcze raz...
W téj chwili z górnego pokładu doszedł tak okropny wrzask i zgiełk, że Eberhard słuchając potknął się, a towarzyszący mu majtkowie pośpieszyli do luki, aby każdemu kto się zbliży usunąć drabinę, albo go zastrzelić.
— Tutaj są te szelmy — niech pioruny trzasną! głucho zabrzmiał głos Marcina.
Biegano na górze tu i tam, powstała piekielna wrzawa, i zdawało się, że z wody pochodzą głosy.
Eberhard w towarzystwie swoich ludzi pośpieszył na górę, w kilka minut już był na pokładzie, gdzie rzutem oka poznał co zaszło.
Marcin ze swoimi majtkami stał u brzegu kutteru i patrzał na wodę, oświetloną niepewnym blaskiem pochodni. O pięćdziesiąt kroków oddalona od niewolniczego okrętu bujała po bałwanach wielka łódź, o któréj Eberhard myślał pierwéj, że ją wielki maszt uniósł z sobą. W łodzi stali: Fursch, Rudy Dzik i córka Schallesa Hirscha, widocznie mocno lękająca się o niepewne swoje położenie i niebezpieczeństwo życia, — w głębi zaś siedział, uśmiechając się i długiemi ramionami robiąc wiosłem, murzyn Marcellino, ten szatan w ludzkiéj postaci.
Marcin właśnie przygotowywał się do spuszczenia innéj łodzi dla schwytania zbrodniarzy, którzy się powierzyli orzechowej łupinie dla uratowania życia i skarbu.
— Jadą na śmierć, Marcinie, zostaw ich ręce Boga! rzekł Eberhard patrząc na łódź to zanurzającą się, to wypływającą z fal oceanu płynęła.
— Jeżeli odpłyniemy panie Eberhardzie, wrócą na kutter i bez przeszkody popłyną daléj z rabunkiem. Przynajmniéj temu przeklętemu djabłu poszlę kulkę aby więcéj złego nie robił!
I sternik Marcin kazał majtkowi, aby mu podał strzelbę. Wprzód nim pan „Germanii“ zdołał mu w tém przeszkodzić, złożył się, i chociaż na chwiejącéj się łodzi trudno mu było dobrze wycelować, prędko strzelił. Strzał padł — dały się prawie w téj chwili słyszeć dzikie krzyki — wołania o pomoc i okropne przekleństwa — łódź zawahała się tak gwałtownie, że byłaby się przewróciła, gdyby zbrodniarze nie byli jéj spodu obciążyli worami złota.
Marcellino znikł — wił się jak szalony ze straszliwego bólu, który mu wprost w piersi puszczona kula zadała, i wypadł z łodzi — chrapliwy głos wydobywający się z pośród bałwanów świadczył, że czarny niegodziwiec w wodzie, wśród ciemnéj nocy walczył ze śmiercią.
Sandok wskazał miejsce, w którem tylko co ręka ukazała się nad falami — i wtedy świat uwolniony został od jednego szatana.
Gdy Marcin z zadowoloną miną oddawał majtkowi strzelbę, a kapitan niewolniczego okrętu udawał, że nie bierze udziału w całém zajściu, Fursch i jego wspólnik pochwycili za wiosła, i gnani obawą śmierci, jak można najśpieszniéj umykali z obrębu „Germanii.“ Ale ich łódź stała się igraszką bałwanów oceanu, a chociaż połączone siły dwóch zbrodniarzy, podniecanych przez Czarną Esterę, zdołały chwilowo oddalić ją od połączonych hakowym mostem dwóch okrętów, lecz zawsze był to czyn szalonéj rozpaczy powierzać się straszliwemu żywiołowi w takiéj łupinie orzechowéj.
Książę de Monte-Vero przeto spojrzał na nich jak na zgubionych bez ratunku z myślą o przebaczeniu, albo ulegając przekonaniu, że idą na karę z ręki Boga.
Gdy łódź znikła mu z oczu, wrócił z osadą swoją na „Germanię,“ a kapitanowi niewolniczego okrętu, który zgrzytając zębami nie mówił już nic o wynagrodzeniu strat, kazał płynąć daléj do brzegów Afryki. Czekał do rana dla przekonania się o niemożliwości połączenia się kutteru z łodzią, i dopiero wtedy rozkazał swojemu sternikowi, by płynął daléj drogą do Europy.
W niemieckiéj ojczyźnie swojéj Eberhard miał jeszcze wiele do pokończenia; mimo wszelkich trudów i ofiar nie dopiął jeszcze najwyższego w swojém ruchliwém życiu zadania.
Książę de Monte-Vero myślał o swojém biedném, zgubioném dziecięciu — i tajemnie wypłynęła gorąca łza z jego oka, przez morze na cel swój poglądająca. Byłby dał miliony — cały jego bogaty majątek — Monte-Vero, ta perła Brazylii, nagroda jego dążeń, straciły u niego wartość — z radością wielkość swoją byłby zamienił na ubóztwo, gdyby tém mógł okupić upragnioną i u Boga błaganą rozkosz odzyskania dziecka swojego... dziecka, które było grzesznicą — dziecka, które nadaremnie ku niemu tęskniło.
Książę de Monte-Vero domyślał się okropności nędzy i następstw ubóztwa bez pomocy pozostawionego — ale to wszystko co Małgorzata cierpiała i uczyniła, leżało po za horyzontem jego myśli. Jakaż nieograniczona boleść czekała go, jeżeli nakoniec spełni się najgorętsze życzenie jego życia, jeżeli dziecię swoje ujrzy?


ROZDZIAŁ IX.
Konne sztukmistrzynie cyrku.

Było to tego samego wieczoru, w którym Małgorzata i Walter byli w piwnicy złoczyńców.
Albinos opowiadał, że widział nad ranem żebraczkę hrabinę, jak z ukrytym przedmiotem śpieszyła pod cieniem domów — skradzione dziecię sprzedała sztucznemu jeźdźcowi Lopinowi, który go potrzebował do swoich przedstawień. Lopin chciał to dziecię adoptować, więc tanio i łatwo nabył. Mała istotka, uchodząca u publiczności za jego własne dziecię, tymczasowo, gdy jeszcze sama się poruszać nie mogła, miała jego przedstawieniom w klatce lwów nadawać większy powab, i obaczymy w następnym rozdziale, jak okropnie umiał podniecać zmysły widzów.
Cyrk leżał na bocznéj ulicy od ulicy Fryderyka, przy któréj niezbyt odległym rogu znajdowała się piwnica złoczyńców. Już w nim byliśmy wówczas, gdy Eberhard odwiedził Leonę.
W przestrzeniach od areny drzwiami oddzielonych, któremi wchodzą mający ukazać się publiczności, panował po ukończeniu przedstawienia rozmaity ruch. Pokoje sztucznych artystek przedzielał od pokojów męzkich szeroki korytarz, do którego wchodziło się wstąpiwszy na schody pomiędzy zewnętrznemi filarami.
W garderobie kobiet bardzo żywo rozmawiano. Trzy primadonny cyrku Lopina spierały si ęo pierwszeństwo, nie prostemi słowy i bezpośredniemi zdaniami, lecz przechwalając się swojemi stosunkami.
Zalotna Liddy, Niemką, o czarujących rysach, oczach jak niezapominajki i z wiecznym prawdziwie powabnym uśmiechem, w delikatnym trykocie, okrytym tylko na dłoń szeroką przezroczystą sukienką, i ze skrzydłami anioła czy też motyla, które na jéj barkach powiewały, wyglądała tak promieniejąco, jak jéj nazwa w sztucznym świecie: La fille du soleil. Przeciwnie czarnooka Francuzka Bella, z cyrku Napoleona w Paryżu, stojąca obok niéj w powłoczystéj sukni, i bardzo żywo swoją ładną spicrutą gestykulująca, miała coś południowo-dzikiego w ostro wyrazistéj twarzy, któréj czarne gładko uczesane ale obfite włosy szczególniejszy powab nadawały. Trzecią była artystka par force, miss Jane, Angielka, blondynka, która tylko co odrzuciła od siebie pachnący koszyczek do kwiatów, któręmi z konia osypywała oficerów, jakby to był jakiś ciężki śmieszny przydatek, i małą nóżką, ładnie w biały atłasowy trzewiczek ubraną, któréj by u niéj nikt nie domyślał się, wściekle go deptała.
— Ten Felton! gwałtownie przytém zawołała: ten niegodziwiec! Ja tego nie zniosę!
— Co to się stało? mów Jane, łamaną niemczyzną i z lekkiém szyderstwem spytała Francuzka, bo wiedziała już ód rana, że stary lord Felton przybył z Londynu, aby bardzo szumnego kanclerza angielskiego poselstwa ukarać nieco za jego lekkomyślne związki, i długi swojego pana syna w oryginalnie angielski sposób uporządkować — cóż to cię tak gniewa, miss Jane?
O condemned! zawołała artystka, wewnętrznie rozdrażniona prawie rozdarła drobną ręką swoją kwiatami przetykaną krótką sukienkę: ten Felton to niegodziwiec!
— To stara historya, kochana Joanno! niedbale powiedziała Liddy, przypatrując się w lustrze swoim brylantowym kolczykom, które rzeczywiście błyszczały niepospolitym ogniem: w ogólności z sekretarzami niema co się wdawać!
— O, ja wiem, żeś zaarendowała sobie lorda Wooda!
— Zaarendowała, kochana Joanno, dwóch zaarendowała, chciałaś powiedzieć! z przewagą uśmiechając się odparła Liddy, czém jeszcze bardziéj rozdrażniła Angielkę: — na ostatniéj wieczerzy u starego zakochanego skąpca, książę Waldemar leżał u nóg moich!
— O, kłamstwo, kłamstwo! zawołała miss Joanna, przystępując do Liddy i gwałtownie niby broniąc się rękami: wierutne kłamstwo! Książę Waldemar nie leży ani u moich nóg, ani u twoich, ani u Francuzki; lecz u nóg Leony, téj przekwitłéj Brandon!
— No, to może był książę August; widać, że wzięłam jednego za drugiego! zawołała Liddy, a tymczasem Bella, nie zważając na nie wrzeszczała:
— Książę Waldemar wcale się nie kocha, bo Leona już przebrzmiała, a książę robi się nabożnym, cha, cha, cha!
— Więc kocha się we wszystkich! zaśmiała, się Liddy — tak, to był książę August. Ja o nic nie pytam i często tych panów biorę jednego za drugiego, bo to nic nie szkodzi. Nigdy nie mylę się co do tego, który mi jaką ozdobę daruje, jak i co do tego, który mnie bukietem obdarzy.
— A ja wolę raczéj starego, pobożnego szambelana księcia, niż jego samego, albo niż bogatego lorda, którego ojciec przyjeżdża, żeby ukarać syna! powiedziała Bella.
O condemned! nie mówcie o lordzie Feltonie! gwałtownie pogroziła Angielka, wyjmując kwiaty z jasnych włosów.
— Szczerą prawdę mówimy, moja kochana, odpowiedziała Bella, bawiąc się szpicrutą, co w téj chwili nadawało szczególny nacisk jéj słowom — już raz zdarzyła się rzecz niesłychana, że ta biało-krwista artystka par force, nielitościwie skaleczyła twarz swojéj rywalki, jakby boki swojego konia: — tylko prawdę — wszakże sama nazwałaś młodego szlachetnego lorda niegodziwym!
— O, to mnie wolno, ale nikomu innemu!
— No, to i ja sobie pozwalam powiedzieć coś podobnego, chociażbym cię nawet rozgniewać miała! Nie biorę ci nawet za złe twojego gniewu, bo posiadać szmaragdowe ozdoby wartujące przeszło 50,000 franków, przez kilka dni posiadać, a potém na wezwanie szlachetnego lorda ojca być zmuszoną je oddać, to zawsze przykre upokorzenie i dosyć znaczna strata!
— O ty złośliwe stworzenie! zawołała miss Joanna i znowu nogami tupała, ty wężu! Kto tu wspomina o szmaragdowéj ozdobie?
— Miałaś ją trzy razy — a teraz znikła bez śladu!
— Bom sprzedała — a pieniędzy użyłam na potrzeby mojego biednego, kochanego Wity!
— Jak to miło i dobroczynnie — 50,000 franków dla Wity, przeżyłego, starego kassyera pana Lopina! Ale pomyśl-no miss Joanno, co ten niegodziwy jubiler dworu Rosenthal, przez zemstę zrobił staremu lordowi Feltonowi za to, że ozdobę znowu odebrać musiał...
— Opowiedz Bello, opowiedz, zawołała Liddy, a Angielka mimo różu zbladła i słuchała: takie historye są bardzo zajmujące!
— Wyobraź sobie, że ten strój szmaragdowy, który tak powszechne wzbudzał podziwienie i zwrócił na siebie tyle uwagi, który po trzykroć miałaś na sobie, wystąpił w swojém oknie z takiém wyrachowaniem, że od wczoraj wszyscy przechodzący patrzą i robią uszczypliwą uwagę: to strój à la Joanna-Felton!
— O, ja się w to wdam i szpicrutą ukarzę każdego, kto się ośmieli wymienić szlachetnego lorda i mnie!
— Czyliżeś niegodna wzmianki? moja kochana?! To podług mnie przesadzona skromność nie zawsze tobie właściwa — zresztą gazety już wiedzą o tém śmieszném zajściu, przeczytasz to dzisiaj przy wieczerzy, powiadam ci prześlicznie opisane!
— Muszę i ja to przeczytać, zawołała Liddy, poleciwszy nadeszłéj garderobianie powiesić zdjętą małą sukienkę, i wystąpiła teraz, jako niezbyt pulchna, ale zawsze miła Wenus, w swoim różowym trykocie: ja chętnie czytuję takie historye!
— Lord Felton strzelać się będzie z autorem — a Joanna zemści się! O, lord Felton będzie jutro bogatszy i znakomitszy niż był wczoraj. Lord Felton założy wspólnie z kilku przyjaciółmi towarzystwo akcyjne i wtedy będzie miał tyle pieniędzy — tyle, że nawet powiedzieć nie umiem!
— Cha, cha, cha, towarzystwo akcyjne? szyderczo zaśmiała się Bella, na bankach ostrygowych, albo fabrykach szampana? Panowie ojcowie zakupują akcye, dadzą pieniędzy, i nie biorąc procentów, będą musieli wkładać coraz to nowy kapitał! Towarzystwo będzie trwało ciągle — jednak, moja kochana, czy wiesz co może nastąpić, jeżeli któremukolwiek z ojców ten żart wyda się za drogim?
— Widzę! powiedziała Liddy, zaczynając rozpinać trykoty i odchodząc do swojego gabinetu, że Paryżanki znają się na wszelkiéj perspektywie!
— Że niektórzy panowie bywają osadzeni w areszcie, bo mówiąc między nami, ludzie jak lord Felton, nietylko niezręcznie wydają pieniądze, ale nie umieją tak ich brać, aby ich nikt sądownie prześladować nie mógł, na to potrzeba więcéj talentu jak myślimy!
— Tylko zatrważasz i kłopoczesz drugich, panno Bello, trzeba tylko przyjmować wizyty książąt, mniemała Liddy, przynajmniéj można być na pewno wolną od kłopotu. Dla tego będę teraz łagodniejszą dla księcia Augusta, a ten brylantowy strój nie powędruj# na pewno z powrotem do jubilera.
Vraiment! Starzy panowie są najlepsi, zaśmiała się Bella, a szambelana księcia przyjmę chętniéj jako galanta, niźli księcia samego!
— Rozmaite są gusta — niewątpliwie stara to historya, że książę coś więcéj znaczy jak jego służący!
— Jak czasem, zalotnie ułożywszy usta powiedziała Francuzka, chodząc po pokoju: książę często bywa o tyle zależniejszy od swojego szambelana, o ile ten ostatni miewa więcéj wpływu.
— Zatrzymaj sobie panna swojego starego lorda Wooda, albo niewiele młodszego księcia Augusta, a ja barona von Schlewe, który całym dworem trzęsie!
— Panna lubisz żartować albo chwalić się, wtrąciła miss Joanna, ale abyś się ani o mnie ani o strój szmaragdowy nie turbowała, moja panno Bello, przyrzekam ci, że jutro wieczorem na sobie go mieć będę!
— Załóżmy się! Jutro wieczorem jest galowe przedstawienie, a pan Lopin potajemnie przygotowuje coś nadzwyczajnego, więc i my także chcemy mieć coś nadzwyczajnego — a zatém miss Joanna, jutro wieczorem gdy oficerów kwiatami osypywać będzie, ubierze się w strój Joanny-Felton!
— To interesujące — czy zakładacie się? wesoło zawołała czarowna Liddy, doskonale wyglądająca w fałdzistém okryciu, którém teraz postać swą osłoniła — daléj, o co?
— O kolacyę u Warchardta, bo tam najlepiéj, radziła Francuzka, podając z uśmiechem rywalce drobną rękę w bardzo ciasnéj białéj rękawiczce.
Accepted! zawołała miss Joanna dotykając ręki Belli.
W téj chwili do garderoby dam zbliżyły się głosy, mówiono półgłosem, ale mimo to artystki słuchały, aby się dowiedzieć kto nadchodzi. Nie byli to mężczyźni cyrkowi, bo ci już wyszli ze swoich pokojów. Lopin mieszkał naprzeciw cyrku i zwykle po przedstawieniu, gdy dał żywność swoim lwom, co zawsze sam dopełniał, nie zwiedzał już areny i przyległych pokojów.
Liddy przytrzymując okrycie pod szyję, podsunęła się ku drzwiom wiodącym na korytarz, a garderobiana dla śpieszniejszego ukończenia służby, poszła zapalić świeczniki najprzód w gabinecie Belli, a potém u Liddy. O miss Joannie już pierwéj pamiętała.
— Cicho, szepnęła, kiwając ręką, podsłuchująca Liddy — można pęknąć od śmiechu! Dwóch się spotkało na korytarzu, którzy woleliby się byli wcale nie widzieć, a teraz szukają najdziwaczniejszych usprawiedliwień i powodów.
Qui donc? zbliżając się po. cichu, spytała Francuzka.
— Baron von Schlewe...
— Pobożny pan? chychotała Bella.
— I lord Wood, poszepnęła Liddy, zaledwie mogąca powstrzymać się od śmiechu — baron z razu niby szukał księcia, ale gdy mu się wykręty nie udawały, poprawił się i utrzymywał, że chce mówić z Lopinem — a stary lord w taki wpadł kłopot, że przeplatał rozmowę wyrazami różnych języków.
— O, ja muszę prosić, aby tu żadnych panów nie wpuszczano! rzekła bardzo moralnie usposobiona miss Joanna: to sprzeciwia się garderobianym przepisom!
— Zapewne, dla tego, że to nie lord Felton? z, gwałtowną miną zawołała Francuzka.
— Widzisz panna, że rozpuściłam włosy!
— To idź panna do gabinetu, gdzie się możesz; zamknąć, miss Joanno, nie przeszkadzaj naszym zabawom!
— Tego za nadto — o tém musi, pan Lopin wiedzieć! zawołała Angielka, chwytając wyplecione kwiaty i pukle i wściekle wpadając do gabinetu, bo przybliżały się głosy dwóch panów.
— Bądźmy szczerzy baronie i nie przeszkadzajmy sobie w naszych żarcikach, śmiejąc się mówił lord Wood, przyjacielsko podając rękę wziętemu szambelanowi: ludzie tak poważni jak my, nie zdradzają się nigdy!
Von Schlewe, którego żółtawo blada, pomarszczona twarz przybrała wyraz wielkiéj pokory, a postawa ciągle była nieco przygarbiona, spuścił siwe oczy, bo mu to spotkanie bardzo przykrém było — a cofnąć się już nie mógł. Pobożnymi wielce modlący się pan, teraz nagle podniósł swój czyhający wzrok na uśmiechającą się twarz starego i dosyć dobrodusznego Anglika.
— Przynajmniéj nie mamy sobie nic do wyrzucenia, poszepnął — ale, otwarcie mówiąc: mój kochany lordzie, wysokie towarzystwo nie nastręcza mi szczęśliwéj sposobności podnoszenia i ratowania serc — a tutaj przedstawia się obszerne pod tym względem pole! Niemoralność wielce się rozkrzewiła, spodziewam się przynajmniéj, że uratuję jedną z tych nieszczęśliwych, co uległy pokusom szatana pychy i chęci użycia!
— O, stary grzesznik! śmiejąc się szepnęła Liddy: spodziewa się ją zgubioną naprowadzić na lepszą drogę i od djabła ocalić.
— Murzyn, który pragnie przemienić się w białego, zawsze pozostaje murzynem — daruj mu to złe usprawiedliwienie! cicho odpowiedziała Bella.
— A zatém wszędzie piękny i dobroczynny cel — powiedział lord Wood — mogłem się był tego domyślać, i szczerze mówiąc, ja także do niego dążę, bo strzegę małéj Liddy od napastować młodych ludzi i wspieram ją. Czyliż te dziewczęta mogą wyżyć ze swojéj płacy dzisiaj, zaspokoić wszelkie potrzeby? Spojrzyj tylko w koło siebie, mój drogi baronie: te młode dziewczęta bez dochodzików ubocznych istnieć nie mogą!
— Tak to jest niestety — to smutna rzecz dla ludzkości, pokornie pochylając głowę odpowiedział baron von Schlewe; więc żeńskie istoty duszą i ciałem oddają się w ręce spekulujących przedsiębiorców, którzy z niemi objeżdżają świat, a ich członkami i sztukami szachrują! Jest tu także w tém towarzystwie pewna młoda Francuzka.
— Zapewne panna Bella?
— Tak jest, tak się nazywa biedaczka! Takie dziewczęta, nie mając ani krewnych, ani żadnego człowieka w świecie, zostają zwykle ofiarami grzechu! Co mają począć w obcych krajach, po których oprowadza je chciwy przedsiębiorca? Zgubione to istoty, mój drogi lordzie — zgubione na duszy i ciele, w przeciągu kilku lat upadają, a na starość czeka je kij żebraczy i dręczące wyrzuty występnie przepędzonego życia, jeżeli nie znajdą jakiegoś punktu oparcia, jeżeli niebo nie zeszłe im człowieka, któryby je powoli i z miłością na prawą drogę naprowadził!
— Powoli i z miłością...
— Rzeczywiście bardzo powoli i z wielką miłością, inaczéj wszelkie trudy nadaremne. Gwałtem, surowemi upomnieniami nic się nie osiągnie u tych istot, które raz trucizny zakosztowały; tylko łagodna, miękka ręka może tego dopełnić i uratować je. O, ja doznałem w tym względzie obfitego doświadczenia, gorzkiéj niewdzięczności!
— A przecięż jesteś pan zawsze takim przyjacielem ludzkości, zawsze tak troskliwym! Ale otoż nadchodzi garderobiana, przytrzymajmy ją. Hej, moja szanowna! przytłumionym głosem zawołał stary lord — może nas pani objaśnisz — oto za fatygę — czy panna Liddy jeszcze jest w garderobie?
— Na usługi ekscellencyo, powiedziała stara, dygając bardzo uniżenie i zręcznie zaciskając rękę, w którą, jéj znany już ze szczodroty lord wsunął sztukę złota — artystka jest tu w pokojach.
— A panna Bella? szybko zapytał von Schlewe, tym sposobem oszczędzając wydatku.
— Tego nie umiem powiedzieć! odrzekła garderobiana obojętnie wzruszają ramionami, i jednym tchem przyjaźnie zapytała lorda, który ją złotem wynagrodził:
— Czy mam zameldować ekscellencyę? Panna Liddy zwykle długo w swoim gabinecie pozostaje, i ekscellencyi może się tu przykrzyć, przytém te cugi...
— Jakże jesteś troskliwa — więc dobrze, moja kochana, zamelduj mnie młodéj artystce!
Stara oczekująca datku od Schlewego, i za pośrednictwo pragnąc podwójnego wynagrodzenia, udała, że chce wejść do wspólnego pokoju garderoby, od którego drzwi odskoczyły dwie artystki i każda wpadła do małego wygodnego gabineciku, w których już były zapalone świeczniki, dające jasne światło.
— Poczekajcie-no! poszepnął von Schlewe i z kamizelki pod płaszczem wyjął pieniądz — może przy téj sposobności obaczysz, czy panna Bella jest jeszcze w swoim pokoju?
— Bardzo chętnie, ekscellencyo, odpowiedziała stara, usiłując poznać rysy barona, zaraz pana zamelduję — ale — ze wstydem wyznać muszę, że zapomniałam nazwiska waszéj ekscellencyi.
— To nic nie szkodzi, dobra kobieto, rzekł z widocznym namysłem, jak to zwykle czynią podobni świętoszkowie: zamelduj mnie tylko jako starego pana.
To brzmiało bardzo godnie, bardzo po ojcowsku — ale stara garderobiana artystek znała się na takich sztukach. Zrobiła bardzo uczciwą minę, ale uśmiechem zdradzała swoje stare doświadczone myśli. Poczém zręcznie i prędko weszła do wspólnéj garderoby, drzwi za sobą zamykając.
Jakże często odgrywała już rolę pośredniczki w tak delikatnych sprawach i zręcznie się przytém wywiązywała! Umiała jak najdelikatniéj rozróżniać wyrazy, wasza wysokości, jaśnie oświecony panie, ekscellencyo, i jakby sama kiedyś przyjmowała podobne meldowania, tak wybornie umiała ich przed artystkami używać.
Stara Adam była factotum wszystkich — stara Adam znała wszelkie tajemnice i dzielnie z nich korzystała.
W czarnéj chusteczce na głowie, w nieco wypłowiałéj lila sukience, którą nosiła już od pół wieku, w cicho stąpających pantoflach i z garbatym nosem, który zawsze pierwéj niż ona sama ukazywał się z po za drzwi, przedstawiała oryginalny typ naczelnéj garderobianéj cyrku.
Niesłyszana przeszła przez pokój, a potém naturalnie naj pierwéj przysunęła się do drzwi pięknéj Liddy — po cichu zapukała i prawie w téj saméj chwili nos jéj ukazał się w otworze.
— Kto tam? porywczo zawołała artystka.
— Cyt — panno Liddy — cicho, zawsze cicho! szepnęła stara, z poważną miną podchodząc bliżéj.
— Ach — to wy? mówiła Liddy, sięgając ręką po stojący na stoliku dzwonek, aby przywołać garderobianę, mającą jéj pomagać. Cóż tam takiego? Znowu macie jakąś tajemnicę?
— Tak być powinno, panno Liddy; ekscellencya czeka na korytarzu i prosi!
— Wiesz kochana, że od pewnego czasu nie mam nic do mówienia z lordem!
— Wiem — tylko z księciem Augustem! Ale nie wypuszczaj pani tak łatwo z rąk ekscellencyi, bo jeżeli mi radzić wolno — to niedobrze! Nie potrzebuję tego mówić pani! dodała całkiem zbliżywszy się do artystki. Jeden o drugim nie potrzebuje wiedzieć! Zawsze przyjmować, panno Liddy; policzone są dni, w których ekscellencye przede drzwiami naszemi stoją — och!
— Wiecie o tém z doświadczenia?
— Tak, niestety — już nieraz pytałam pani, czy nie słyszałaś o pannie Barbarze — u niéj także stały ekscellencye za drzwiami: i myślała, że to zawsze tak będzie, zawsze bawiła się z jednym a nie zważała na drugiego — a teraz żaden z nich nie zna panny Barbary, tylko stara Adam, która z potrzeby służy w cyrku — a obie są przecięż jedną i tą samą osobą! Powiem ekscellencyi, że panna z przyjemnością go przyjmiesz i że może wejść!
— Ależ kochana Adam, ja jeszcze jestem w trykotach?
— Nic nie szkodzi panno Liddy, ekscellencya przecież tak długo na korytarzu stać nie może! Ekscellencya może się zaziębić i przy swoim wieku umrzeć z tego. A przytém trykoty wszak to także ubranie — a panna masz jeszcze na wierzchu okrycie!
Stara znikła niesłyszana, a potém podeszła pod drzwi Belli, w swoim gabinecie zajętéj wkładaniem bardzo zalotnego kapelusika, nie odjęła swojéj długiéj czarnéj amazonki, lecz ją nieco mocniéj zasznurowała i ciemnemi oczami przyglądała się swojemu bardzo eleganckiemu obuwiu. Nóżkę miała rzeczywiście ślicznie ukształconą, a na niéj małe buciki z bronzowéj skóry ze złotemi kutasikami i niezmiernie delikatne.
Spojrzała, chociaż wiedziała, kto ma przyjść, mocno zdziwiona ukazaniem się garderobiany.
— Panno Bello! poszepnęła stara Adam, stojąc przy drzwiach, stary pan pyta o panią!
— Stary pan? któż to taki?
— Nie chciał wymienić swojego nazwiska — nie zdaje się to być nic wielkiego!
— O, miałżeby to być pan szambelan? to dostateczna dla mnie wielkość — wpuść tu na chwilę tego starego pana, kochana Adam!
Stara w ten sposób ułatwiwszy interes znowu pośpieszyła na korytarz. Z uniżoném poruszeniem ręki otworzyła drzwi, i skinęła poufnie, na znak jak najcichszego przejścia przez przedpokój, prosiła dwóch panów, aby się za nią udali.
Stary lord znał bardzo dobrze pożądane dla siebie drzwi i z młodzieńczą elastycznością wskoczył do gabinetu pięknéj Liddy, która zrobiła minkę na wpół zagniewaną, na wpół uśmiechającą się.
— Otóż i ma petite fille du soleil, my little dauphter of the sun! poszepnął zachwycony stary, zakochany lord, przemawiając do Liddy wszelkiemi językami, w których był biegły, patrząc jasno błyszczącemi oczami na piękne kształty dziewczęce, których okrycie z jednéj strony nie zasłaniało.
— Ależ to nie uchodzi, lordzie Wood, pan mi największą nieprzyjemność wyrządzasz. W gabinetach damom nie wolno pod żadnym pozorem przyjmować wizyt. Ja się teraz rozbieram!
— Jeszcze w trykotach? najpiękniejsza ze wszystkich artystek, rzekł poseł całując drobną rączkę Liddy, która wspaniałomyślnie i uradowana zezwoliła na to, a jednak miarkowała i wiedziała bardzo dobrze, że zakochanemu panu nie tyle chodzi o pocałowanie ręki, ile raczéj aby przez ujęcie jéj miłéj rączki mógł więcéj otworzyć okrycie, i tym sposobem mieć widok, który w nim wzbudzał ogień, jakiegoby się w nim nikt nie spodziewał.
— Lord wprawdzie jesteś bardzo uprzejmy, prosiłabym jednak, abyś na chwilę raczył usiąść na tém krześle, a ja tymczasem za firanką uporządkuję swoją toaletę!
— A czy mogę być pani przy tém cokolwiek pomocnym? szepnął stary dyplomata.
— Pan raczysz bardzo krótko poczekać i cicho posiedzieć! z powabnym uśmiechem odpowiedziała czarowna Liddy, i bez ceremonii zmusiła lorda, aby usiadł na krześle stojącém obok stołu pod świecznikiem.
— Nielitościwa jesteś Liddy — chciałem prosić cię na małą wieczerzę sam na sam!
— Sam na sam? Ażebyśmy się nie nudzili, cha, cha, cha!
Piękna artystka śmiała się tak czarownic, że lord nie mógł jéj wziąć za złe tego grubego żartu, lecz również uśmiechnął się.
— Jesteś prawdziwe pieścidełko, dręczycielka, zagadka — ale któż się może na ciebie gniewać? Trzeba nawet wszystko z dobrą miną przyjmować!
A propos! zawołała Liddy i tańcząc poskoczyła jeszcze raz ku krzesłu, na którém siedział lord Wood — dzisiaj zrobiłyśmy tu zakład. Joanna i Bella pospierały się i nakoniec przyrzekła Angielka, pan wiesz, ta faworytka lorda Feltona, jutro wieczorem wystąpić w szmaragdowym stroju, który ojciec Feltona oddał dworskiemu jubilerowi. Nieocenioną sprawiłoby mi to przyjemność lordzie Wood, mój kochany lordzie Wood, gdybym zamiast Joanny, jutro mogła wystąpić w szmaragdowym stroju.
— Tak — a więc nieocenioną! Strój ten, moje dziecko, nie wart swojéj ceny, kamienie po większéj części są małe!
— Pięćdziesiąt tysięcy franków, drobnostka! Czym tego nie warta?
— Tysiąc razy więcéj, moja najukochańsza Liddy, powiedział lord, którego policzki zalotnica z badawczém spojrzeniem pogładziła. No, no, obaczymy!
— O, pan jesteś mój najlepszy, mój najukochańszy! radowała się piękna Liddy, pewna zwycięztwa.
Gdy w tym gabinecie za chwilę podrażnienia zmysłów tysiącami rozrzutnie płacono — zewnątrz na okrytych pomroką ulicach, błądziły łachmanami odziane kobiety i dzieci, szukając odpadków przy domach bogaczy — mężczyźni o zaklęsłych, wynędzniałych z choroby policzkach hakami przewracali w rynsztokach, aby za znalezione gałgany i papiery zarobić kilka groszy dla pragnącéj rodziny.
Szambelan von Schlewe zaś znalazł czarnooką Bellę już w salopie i kapeluszu i był przez nią bardzo uprzejmie przyjęty — czekało go jednak małe kazanie za to, co przedtém powiedział.
Gdy ta szczególna para zamierzała wyjść z garderoby na korytarz, von Schlewe podniósł wysoko kołnierz od płaszcza — i chciał jak najprędzój dostać się do powozu czekającego z boku na ulicy, wtém nagle ozwały się rozpaczliwe krzyki:
— Muszę mieć moje dziecię! Moje dziecię przyniesiono tu do cyrku — żebraczka hrabina sprzedała je sztucznym jeźdźcom!
— Ależ dajcie sobie powiedzieć, że tu nikt dziecka nie przyniósł, i nie ma go tu ukrytego — co sobie myślicie? nieprzyjaźnie odpowiedziała garderobiana.
— Kłamstwo — chcę odebrać moje dziecko! jeszcze raz z największą rozpaczą zabrzmiał głos Małgorzaty.
Von Schlewe stanął na chwilę — zdało mu się, że zna ten głos.
— Chodź, chodź baronie! rzekła Bella, prędko śpiesząc ku wyjściu.
— Już muszę zamykać. Dajcież się uspokoić — tutaj nie ma żadnego dziecka!
— To ona! szepnął von Schlewe poznając Małgorzatę, i przez chwilę wahając się co ma czynić.
Nieszczęśliwa matka nie zważała na niego, ale pełna rozpaczy i trwogi wyciągając ręce zwróciła się do Belli.
— Pomóż mi pani — zlituj się! wołała Małgorzata klękając przed artystką.
Walter przystąpił chcąc ją podnieść — nie podobało mu się, że biedna tak żebrała o to, o co się dopominać mogła — chciał wezwać dla niéj pomocy sądowéj, nie wiedząc, że Małgorzacie należało obawiać się urzędników.
— Czego szuka ta nieszczęśliwa? spytała Bella.
Garderobiana skinęła, aby odeszła razem z baronem, chcąc niby powiedzieć: ja już tu sama ten interes załatwię, albo — to szalona.
— Macie przy sobie opiekuna! powiedziała artystka do Małgorzaty, wskazując Waltera — chodź, baronie!
— O, mój Boże! krzyczała zrozpaczona, kryjąc twarz W obu dłoniach: czyliż nie ma nikogo ktoby mi dopomógł? nikogo ktoby się zlitował nad matką szukającą dziecięcia?
— Ona zapewne waryatka? poszepnęła stara do Waltera, wskazując z boku Małgorzatę.
Von Schlewe, pomimo że go Bella z sobą uprowadziła, jeszcze raz spojrzał na córkę Eberharda, którą nad wszystko pragnął mieć w swojéj mocy — ale nie była to sprzyjająca chwila, bo robotnik stał przy Małgorzacie, spodziewał się zatém szambelan mieć jéj ślad, mówiąc sobie, że ona jeszcze nieraz cyrk odwiedzi.
Walter ostro spojrzał na starą Adam, a następnie zwrócił się do Małgorzaty.
— Ty się tu nic nie dowiesz, albo żebraczka hrabina skłamała, albo dziecko tutaj ukryto — w obu razach policya i sąd dadzą nam najlepszą pomoc!
— Dla Boga! jękła z cicha Małgorzata, gwałtownie ściskając rękę Waltera, jakby przez to chciała mu powiedzieć: Milcz!
— Wracaj spokojnie do domu moje dziecko, twoje trudy nadaremne! Czekaj do jutra, a potém uczyń potrzebne kroki! powiedziała teraz garderobiana, przypomniawszy sobie, że w gazetach wieczornych czytała wzmiankę, może odnoszącą się do poszukiwanego dziecka. Uspokój się, wszystko się wyjaśni; a jeżeli jesteś w swojém prawie, to dziecko odzyskasz!
— Moje dziecko! łkała Małgorzata, jestem zgubiona, opuszczona od Bogu i ludzi. Dla mnie nie ma już ratunku!
Zachwiała się — taką boleścią była przejęta, że się jéj w głowie kręciło, a w oczach czarno się wszystko przedstawiało.
— Boleję nad nią! powiedziała stara Adam, rzeczywiście bardzo boleję! A jeszcze taka młoda, zaledwie może ma lat ośmnaście. A przytém taka piękna! Mogłaby jeszcze być szczęśliwa — dziewczęta pod tym względem mają pewne korzyści, dziewczynie zawsze lepiéj niż chłopcu.
Walter usiłował pocieszyć Małgorzatę, albo przynajmniéj na chwilę dodać jéj odwagi, otarł łzy płynące z nawpół przymkniętych oczu po jéj bladém licu, okrył mocniéj starą chustką jéj szyję, aby jéj wiatr nie zawiał.
— Bądź silna i spokojna Małgorzato! prosił cicho, nie trać odwagi! Jestem przy tobie i nie opuszczę cię! Dojdziemy do celu. Zawsze byłaś tak silna, a we mnie masz wierne serce — a kiedy mówisz, że cię wszyscy opuścili, to zadajesz mi boleść i jesteś niesprawiedliwa!
— Mój dobry Walterze, prostując się i ocierając oczy, szepnęła Małgorzata, dziękuję za twoją pomoc — ale pozwól mi płakać, to przynosi ulgę mojemu przepełnionemu sercu — pomyśl tylko jak jestem nieszczęśliwa!
Walter zamilkł — zdawało mu się, że z góry jakiś głos niewidzialny woła na Małgorzatę: Zgrzeszyłaś — teraz pokutuj!
Wziął ją za rękę, i łagodnie, troskliwie wyprowadził z korytarza cyrku na ulicę.


ROZDZIAŁ X.
Lew wyrywa się z klatki.

Nazajutrz na ulicach ogromnego miasta panował niezwykły ruch. Wielki był ścisk przy dużych afiszach poprzylepianych na wszystkich rogach, na których olbrzymiemi literami, które już z daleka każdego w oczy uderzały, zapowiadano galowe przedstawienie w cyrku, podczas którego pan Lopin ukaże się pomiędzy swojemi lwami w sposób dotąd niewidziany. Śmiały pogromca przyrzekał publiczności wejść do klatki z dzieckiem swojém, aby stwierdzić stare mniemanie, że lwica niedołężnemu i opuszczonemu dziecku nie wyrządza nic złego, ale raczéj broni go.
— Ten Lopin jeszcze sto razy śmielszy, niż dawniejsza miss Brandon! utrzymywał mężczyzna w tłumie stojącym przy afiszu.
— Aż pewnego dnia nie wyjdzie więcéj z, klatki, rzekł drugi, machając ręką. O! miss Brandon także raptem jakoś ucichła — założyłbym się że ją lwy zjadły!
— Toby było głośne; poszła sobie na spokojny chleb bo zebrała niezły dochodzik — mówią, że i teraz już wszystkie bilety rozprzedane.
— Jabym darmo na to patrzeć nie chciała, odwracając się zawołała cierpko jakaś wyrobnica; na tak przeklęte pomysły policya nie powinnaby wcale pozwalać! Ten Francuz chce z sobą wziąć dziecię do klatki — co za zgroza! Chciałabym tam być i powiedzieć temu potworowi prawdę. Bóg nie powinien takich ludzi dziećmi obdarzać!
— Macie słuszność! odpowiedział mężczyzna, odchodząc daléj z kobietą. Ile też dzieci macie?
— 10-cioro żyjących, ale ani jednego nie oddałabym nikomu. Widzicie, jestem uboga, a niech mi kto sto talarów na stół położy, sto białych błyszczących talarów — żeby za to któreś z moich dziesięciorga dzieci choć raz mógł z sobą zabrać do klatki, to go razem z pieniędzmi ze schodów zrzucę! — a sto talarów była to jednak dla wyrobnicy znakomita summa, bo ich razem tyle nigdy nie widziała.
Niektórzy stojący przy afiszu z uśmiechem przypatrywali się rozgniewanéj kobiecie, inni podzielali jéj zdanie — ale większa część pragnęła znajdować się na zapowiedzianém widowisku.
— Tam są tylko dwa lwy, objaśniał ktoś, co przed kilku dniami był w cyrku; trzeci zdechł przed kilku dniami.
— Pewno nie z niestrawności, zawołał człowiek w rogu stojący, bo ci biedni królowie pustyni musza bardziéj głód cierpieć niż my! Byłem tam niedawno, ależ to nędza — żebra wyglądają zwierzętom z pod futra, jak obręcze na beczce. Lwica ujdzie, ale król zaledwie łazi, taki głodny. Z tym i ja się nareszcie pokazywać odważę, jeżeli mi za to zapłacą!
Głośnym śmiechem wynagrodzono stojącego przy rogu, który należał do owych figur stolicy, jakich nigdzie nie brakuje i jakie nietylko popisują się swojemi płaskiemi konceptami, ale wszystko poniżyć usiłują, chociaż nigdy tego nie widzieli i nie pojmują.
— No, ja ci tam tego nie zazdroszczę, rzekł jakiś Wyrobnik spoglądając pogardliwie: trzeba żebyś kiedy zaprojektował Lopinowi, zdaje mi się, że ci nie odmówi!
— Nie byłaby to wielka sztuka, już miałem do czynienia z niejedną bestyą! odparł stojący przy rogu.
— Opowiedz-no!
— Najprzód służyłem u majora von Lammermann, miał on dwóch buldogów, ot takiéj wysokości... i źle mierząc wskazał wysokość cielęcia.
— A przytém jeszcze morską świnkę? z głośnym śmiechem szyderczo dodał wyrobnik.
— Kiedy mi robisz przycinki, to i ja odegram rolę dzikiego zwierzęcia — rozumiesz? Pozwólże mi mówić!
A zatém dwa buldogi największe w całém mieście. Pewnego dnia dzika bestya wściekła się, pokąsała drugą, a także mnie i majora. Musiałem sprowadzić oprawcę, Dolmanna, a to był djabelnie silny chłop. Ale jak zobaczył psów, nie chciał nic innego zrobić, tylko podrzucił im truciznę, ktôréj one nie zżarły. Major chciał je pozastrzelać, ale nie udało się, bo bestye biegały tu i tam. Więc wziąłem siekierę i pozabijałem je — to była drobnostka. Kiedy major kupił sobie znowu dwa podobne psy, odprawiłem się i zostałem stangretem, i wtedy przez dwa lata cierpiałem jakieś uderzenia do głowy i codzień musiałem pisać testament. Teraz stoję na rogu i lepiéj mi z tém!
Większa część obecnych rozeszła się w ciągu tego opowiadania, przy uliczniku z zaczerwienionym nosem, drżącym nieco od wiatru i chłodu, pozostał tylko śmiejący się wyrobnik.
— Więc stchórzyłeś — ale wiem, że już blizko dziesięciu lat trudnisz się nowém rzemiosłem!
— Na pozór — tak niby wygląda — no, ale wstąpmy na chwilę tam pod Złotą Kulę!
— Zgoda! powiedział wyrobnik i obaj weszli do domu, nad którym zapraszająco błyszczała złota kula i w którego oknach stały wiele obiecujące flaszki z wódką.
Za nadejściem wieczoru, wędrówka ludu na ulicy Fryderyka przekonała, że tłumy nie podzielały zdania ani wyrobnicy, ani ulicznika, lecz cokolwiekbądź pragnęły widzieć dziecię w klatce lwów. Przeciwnie, policya odwiedziła pana Lopina, aby się dowiedzieć, czy rzecz nie jest za nadto nieludzka, a zatém niepozwolona. Ale spekulant Francuz mnóztwem pochlebnych słów objaśnił, że cała rzecz ma tylko pozór największego niebezpieczeństwa i że on dziecię swoje, równie tak dobrze jak siebie, pomiędzy lwy wprowadzić może.
Miejsca w cyrku zapełniały się coraz bardziéj z każdą chwilą, tak, że wkrótce w całym czerwono obitym, rozległym okręgu widziałeś głowę przy głowie. Na dole na aksamitnych wysłanych siedzeniach widziano licznych oficerów i bogatych hulaków, w loży dyplomatycznéj z nauniżeńszemi ukłonami młody lord Felton, którego ojciec już wyjechał, robił miejsce staremu lordowi Woodowi przy poręczy, chociaż mu w duszy złorzeczył, bo przed godziną dowiedział się od nadwornego jubilera Rosenthala, że go lord Wood uprzedził. Za część pieniędzy pozostawionych mu przez ojca z pewnemi zastrzeżeniami, potrafił jednak nabyć prędko inny strój prawie téj saméj wartości, a Rosenthal z powodu zakładu dwóch artystek, zrobił świetny interes — ale w każdym razie czarująca Joanna przegrała zakład, co ją niezmiernie gniewało.
I książę Etienne ukazał się także razem z innymi dyplomatami — ale loża królewska jak zawsze tak i dzisiaj pozostała pusta.
Im wyżéj w górę spoglądało oko, tém więcéj ścieśnieni siedzieli na amfiteatrze ciekawi widzowie, mężczyźni, kobiety i dzieci. Rozmawiano, na dole pożywano konfitury, wyżéj ku górze cukierki i ciasta, a na saméj górze łącząc przyjemne z pożyteczném, bułeczkę albo praktycznie złożony chleb z masłem, wyprosiwszy sobie u sąsiada afisz, aby tymczasem mieć korzyść z odczytania porządku nastąpić mającego widowiska, i lejąc krople potu w pośród wzrastającego gorąca i ścisku.
W jednéj loży znajdowali się także: młody malarz Wildenbruch i Justus Armand, którzy pana Ol... już od niejakiego czasu nie widzieli, bo poseł na kilka tygodni wyjechał, a on mu towarzyszyć musiał.
Nakoniec dzwonek zapowiedział rozpoczęcie widowiska, a huczne tony muzyki rozległy się po cyrku.
Gdy męzki personel wykonywał bardzo zręczne skoki na siodle, a downy wyprawiały rozmaite figle, Justus i Wildebruch z cicha rozmawiali.
— Spojrzyj-no tam w górę na tę dziewczynę na ostatniéj ławce! szepnął malarz.
— Mówisz zapewne o bladéj blondynie stojącéj przy wyrobniku? — Uderzająco piękna twarz! odpowiedział Justus Armand.
— Nie wiem dla czego ciągle na nią spoglądać muszę; w jéj postawie i twarzy widzę jakieś zakłopotanie.
— Masz słuszność, teraz i mnie to uderza — wyrobnik pociąga ją nieco w tył.
— To także oznaka czasu, mniemał Wildenbruch, że tak młode kobiety z taką niecierpliwością cisną się na widowisko, od którego i my może nawet truchlejemy.
— Szczególna rzecz, że ona raz blada jak śmierć — raz czerwona!
— A jak biednie ubrana — ale do cyrku przyjść musiała.
— Pomyśl tylko, że tysiące odejść musiały i że za siedzące miejsce po kilka talarów płacono! odpowiedział pan Armand.
— Ach — otoż i znakomita konna artystka Bella — siedzi na koniu jakby z nim zrosła — jaki wdzięk!
— Jeździ według wysokiéj szkoły, tak wykończenie, jak jeszcze nie widziałem nigdy!
Bella uśmiechnęła się — wygrała zakład i przytém tak była pewna na swoim koniu, posłusznym na każde jéj skinienie, jak Lopin, kiedy wprowadzał swojego najulubienszego uczonego konia Emira.
Po niéj ukazała się piękna Liddy — wyciągnięto cienką, przezroczystą siatkę i la fille du soleil, błyszcząca złotemi blaszkami, bujała pod nią, trzymając się linki od jednéj strony cyrku do drugiéj. Jéj promieniejąca, krótka sukienka, jéj złotem wyszywany stanik, jéj kształtne członki, objęte w trykoty doskonale naśladujące barwę ludzkiego ciała, powiewające włosy, wszystko było dziwnie piękne i wspaniałe. Stary lord Wood z upodobaniem przypatrywał się każdemu jéj poruszeniu w powietrzu, a tłumy hucznemi oklaskami nagrodziły śmiałą Liddy. Kosztowny strój szmaragdowy dostał się jéj, więc też wystąpiła w nim publicznie, a miss Joanna, która po niéj wpadła na arenę jako zachwycający pocztylion pędzący sześć pysznych siwoszów, musiała poprzestać na nie tyle kosztownym, który jéj przed godziną lord Felton przysłał. Stojąc to na jednym to na drugim koniu, pukając z bicza i zręcznie władając lejcami, szalenie pędziła i wreszcie wykonała ulubioną sztukę, przebierając się w ciągu szalonego biegu, to za ogrodniczka, to za Hiszpana, to za starą babę, a nakoniec za tancerkę.
Lord Felton nie posiadał się z rozkoszy — miss Joanna wynagrodziła go spojrzeniem a widzowie także jéj przyklasnęli.
Dziewczyna na górze na ostatniém miejscu, w któréj nasi czytelniczy zapewne poznali już Małgorzatę, dotychczas bez zajęcia przypatrywała się widowisku — czekała na numer programu, teraz następujący, na okazanie się Lopina i jego lwów. Dusza jéj drżała, duch ulatywał na myśl, że dziecko, które okrutnik z sobą chciał wziąć do klatki, mimo wszelkich zapierań się i nakoniec groźnie grubych słów, było przecięż jéj dzieckiem. Mimo wszelkich próśb i starań nie mogła go odebrać, nie wskórała nic u Lopina — wyśmiał ją i oświadczył, że każdemu wolno do niego przychodzić i Bóg wie czego żądać; jeżeli więc ma do niego jaką pretensyę albo czuje się pokrzywdzoną, to może go pozwać do sądu; jakby ten potwór wiedział, że aby się sama nie dostała do więzienia i aby się zachowała dla dziecka, które odzyskać pragnęła, nie pójdzie taką drogą!
Ze zgrozą wyczytała ogłoszenie, od którego włosy na głowie powstawały, że Lopin wejdzie do klatki z dzieckiem swojém, a głos wewnętrzny wołał na nią, aby nié wątpiła, że to jéj dziecię ten pogromca lwów poświęca swojéj chciwości — bo widowisko takie bardzo nęciło.
Jakże niewypowiedzianych męczarni doznawało serce młodéj matki na tę myśl nieludzką, któréj możliwość, lodowém drżeniem przejmowała jéj członki! Chciała krzyczyć — prosić zwołać ludzi — dostać się do króla do głowy cisnęły się jéj niezliczone zamiary i rozpaczliwe plany — biegała, nie wiedząc dokąd — z ust jéj wyrywały się bezładne słowa, doznawała niesłychanego bólu, którego słaba dusza ludzka znieść, któremu oprzeć się nie może, była nim zgnębiona.

Ńakoniec ujrzała się w parku — pośpieszyła do Waltera, który pełnił służbę i dla tego na kilka godzin opuścić ją musiał, chciała u niego zasięgnąć rady i pomocy. Walter starał się przekonać ją o możliwéj bezzasadności jéj obawy; utrzymywał, że żebraczka może wcale nie zaniosła dziecka do Lopina i ten rzeczywiście naraża swoje Własne na niebezpieczeństwo rozszarpania? — ale Małgorzata powtarzała ciągle to samo, patrząc osłupiałe przed siebie:
— To moje dziecię — ratuj moje dziecię!
Walterowi włosy na głowie powstawały na widok tak srogiego udręczenia, i musiał przyznać w duchu, chociaż usiłował wmówić w Małgorzatę inne przekonanie, że ta okropność niewątpliwie stać się może, że pogromca lwów dziecięcia nieszczęśliwéj użyje do swojego nieludzkiego przedstawienia — a myśl ta przejmowała go również taką zgrozą, że przez chwilę nie wiedział co począć.
— Podpalić — ogień podłożyć, mruczała Małgorzata, ale oderwane wyrazy przekonywały jak okrutne myśli snuły się w jéj udręczonym umyśle? Ogień — to nie będzie mógł wystąpić. Musisz mi pomagać, skoro wieczór nastąpi!
Walter struchlał — miłość macierzyńska i rozpacz mogły ją do zbrodni doprowadzić! Jeżeli ta okropność jéj się uda — to ona stanie się morderczynią tysiąca ludzi!
— Małgorzato, rzekł seryo: musisz mi święcie poprzysiądz, że nic bezemnie nie poczniesz!
— Musisz mi pomagać — wszak powiedziałeś, że mnie nie opuścisz. Musisz mi pomagać!
— Tak, prawda, ale posłuchaj mnie! Przedewszystkiém musisz się uspokoić!
— Jestem spokojna — zupełnie spokojna — ale mów, co naprzód uczynimy?
— Najpierwiéj pozostaniesz tu kilka godzin w chatce.
— Nie mogę — dręczysz mnie okropnie...
— Ha, to ani cię wspierać, ani pomagać nie mogę.
— I ty także — i ty! Wszyscy opuszczają mnie — a dziecię moje będzie rozszarpane! Walter czuł, że potrzebuje całéj siły i stałości.
— Pozostań tu w chatce aż do wieczoru, Małgorzato; potém oboje pójdziemy do cyrku; jeszcze raz zapytam i wszystkiemu przeszkodzimy.
— Przeszkodzić — tak, to główna rzecz, byle dzisiaj przeszkodzić — potém ukradnę mu dziecko, tak jak mnie ukradła je żebraczka! poszepnęła Małgorzata.
— Uspokój się, potém razem zemną zrobisz to co będzie najlepsze!
— Tak, tak, wiem o tém. Ty mi pomożesz!
— Biedne, udręczone serce, okropność, co ty cierpieć musisz! cicho powiedział Walter, gdy zgnębiona weszła do chatki, całkiem posłuszna jego woli i ufająca.
Nad wieczorem poszli oboje do cyrku — im bliźéj była tego straszliwego domu, do którego inni śpięszyli z upragnieniem zabawy, tém bardziéj wzrastało jéj gorączkowe rozdrażnienie i trwoga — drżała — Walter ciągle ją uspakajał.
Poszedł do mieszkania Lopina i wypytywał się o dziecko.
Odpowiedziano mu, że pogromca wystąpi z jedném ze swoich dzieci.
— Nie mogę tego myśleć, że żebrząca hrabina była u Lopina. On sam ma dzieci, dla czegoby miał brać obce?
— Ja nie odejdę z cyrku — muszę widzieć co się stanie! poszepnęła młoda matka, patrząc niespokojnym, rozognionym wzrokiem.
— To kupię miejsca dla nas obojga, abyś się przekonała; czuję, że inaczéj nie uspokoisz się. Jeżeli przekonamy się, że to nie twoje dziecko, to po przedstawieniu jeszcze raz poszukamy żebraczki hrabiny, i biada jéj, jeżeli nam wtedy nie powie prawdy!
— Tak, Walterze, tak to dobrze! wyjąkała Małgorzata.
Ze szczupłéj płacy, którą pobierał strażnik parku, ofiarował on większą część na otrzymanie z trudem i kłopotem dwóch miejsc na wysokości amfiteatru, gdzie teraz strapiona z gorączkową niecierpliwością oczekiwała na wystąpienie Lopina. Traciła dech, ręce od dręczącego wzruszenia miała wilgotne i zimne, serce biło jéj gwałtownie. Otaczający ją i przed nią siedzący postrzegli, nie umiejąc sobie tego wyjaśnić, co się działo z tą dziewczyną, patrząc na nią ciekawie z boku; — chociaż Walter ją tajemnie uspakajał i łagodnie dotykał, jeżeli głęboko wzdychała lub wyszeptała jakieś słowo, jednak po każdém poruszeniu można było poznać jéj gorączkowe wzburzenie.
— Czyście chorzy, czy może wam od gorąca niedobrze? obróciwszy się spytał przed nią siedzący mężczyzna. Lepiéj się pomieniajmy, zajmiéjcie moje miejsce tu na ławce, a ja będę stał!
Małgorzata zgodziła się — zaledwie wiedziała co się z nią dzieje, i poszepnęła kilka słów, które ten człowiek wziął za podziękowanie.
— Już dobrze, odpowiedział, stając obok Waltera, który wprawdzie był nieco od niéj oddalony, lecz zadowolił się tém, że siedzieć mogła.
Ławki gdzie niegdzie poprzerywane dla wejścia, szerokim kręgiem obiegały cały cyrk; pojedyncze przejścia nie były przedzielone poręczami, bo te byłyby tylko zasłaniały widok wyżéj siedzącym. Na dole koła były węższe i wygodniejsze, a tuż przy arenie mieściły się same krzesła.
Muzyka ucichła. Wszyscy w oczekiwaniu zwrócili oczy na drzwi, prowadzące do maneżu.
Drzwi otworzyły się — dwaj elegancko ubrani słudzy wsunęli złoconą, na kółkach ustawioną klatkę — dwa lwy przechadzały się w niéj niespokojnie, i z groźnym, przytłumionym rykiem spoglądały w górę na rozległe tłumy ludzi. Zdawało się, że chcą wybuchnąć gniewem, a jednak myślą o karzącéj ręce swojego pogromcy — mruczały tylko, ale i te ich głosy dosyć były groźne i świadczyły o wrzącéj dzikości bestyj.
Mianowicie lew stanął przy saméj złoconéj kracie i spoglądał bacznie na ludzi ścieśnionych i obok siebie siedzących, i jakby ziewając z rykiem otworzył ogromną paszczę. Lwica położyła się — ale czerwonemi, wielkiemi, zaiskrzonemi ślepiami wodziła po ludziach.
Nagle w rozległym cyrku tak się zrobiło cicho, iż można było słyszeć skrzyp piasku pod nogami lwów — publiczność prawie nie oddychająca, spokojnie oczekiwała mającego nastąpić strasznego widowiska.
W tém ukazał się Lopin we drzwiach szybko się za nim zamykających — nie miał żadnego dziecka na ręku, trzymał tylko szpicrutę, lecz na wzór gimnastyków ubrany w srebrne łuskowe trykoty, nie ukrywając żadnéj broni, wszedł do areny i ukłonił się zgromadzonym.
— Ale dziecię — dziecię! — dały się słyszeć niecierpliwie wołania. Lopin ukłonił się z uprzejmym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć:
— To nastąpi, szanowna publiczności! Między obecnymi rzeczywiście było tak wielu pragnących nienaturalnego uroku, że z największém upodobaniem byliby widzieli pogromcę z jego dzieckiem pomiędzy drapieżnemi zwierzętami. Ale w każdym czasie istniały tak wyrodne natury, których w starożytności najulubieńszém widowiskiem były walki bezbronnych niewolników ze lwami i tygrysami, którzy często ginęli pod łapami dzikich zwierząt.
Ta chwila męki prawie dusiła Małgorzatę — dręczyła ją jeszcze dłużéj sroga niepewność i nadzieja, którą powzięła przy ukazaniu się Lopina, że nie weźmie dziecka, a którą jednak pytające wołania tłumów zniweczyły.
Lopin odwrócił się do lwów, z uśmiechem jakby do najlepszych przyjaciół. Uderzył szpicrutą po kracie, co pobudziło lwicę do powstania także — wyglądała jakby nie bardzo skłonna do ukazania się, bo ruchy jéj były leniwe i powolne — może pogromca dał jéj dzisiaj podwójną racyę, aby ją nasycić i przez to złagodzić jéj chęć krwi.
— Allons! zawołał Lopin, uderzywszy pierwéj drócianą szpicrutą po kracie, tak, że gwizdnęła w powietrzu i zdawało się, że zwierzęta pustyni nie znosiły tego tonu, bo straszliwie ryknęły — daléj! żwawo i wesoło!
Okropna to była ironia — igrzysko, tak zwodnicze i wyrachowane, że tłumy jeszcze w większém milczeniu przypatrywały się. Bestye miały być wesołe, a Lopin także się uśmiechał, jakby żartował ze swoim ulubionym pieskiem.
Nie był on słuszny, ale na wzór podobnych kuglarskich sztukmistrzów ściągnisty i silnie zbudowany. Ręce miał pełne i silne, pierś wypukłą, włosy spadały mu na silny grzbiet, a świetnie je wyszwarcował, twarz ogolił gładko i nieco naróżował, aby tym sposobem podnieść blask trykotu i jaśniejące zdrowie. Gdy prawą ręką wywijał szpicrutą, lewą wsunął w klatkę.
Lew nieco skurczony spojrzał zezem i nagle poskoczył w miejsce, w którém się znajdowała ręka — Lopin cofnął się, a król pustyni porwał za złocone sztaby i wściekle niemi wstrząsał.
Pogromca śmiał się i przytém zrobił ruch ku publiczności, jakby chciał powiedzieć: On jest trochę za porywczy, ale ja z nim zaraz zagram.
Bijąc więc silnie po kracie szpicrutą, chodził teraz w koło klatki i tak długo i strasznie drażnił zwierzęta, że z okropnym rykiem rzucały się na kraty, zęby wyszczerzały i tak groźnie skakały, iż wszystkie damy truchlały ze strachu.
Wtém nagle otworzył drzwi wchodowe, prowadzące do pokojów sztukmistrzów i artystek — jeden służący stał w nich, trzymając na ręku małe, milutkie dziecię.
Lopin wziął od niego to dziecię, pocałował i znowu się ukłoniwszy wszedł w arenę.
Rozległy się głośne oklaski — ale zagłuszył je silny głos, głos trwogi tak donośny i rozdzierający serce, że oczy wszystkich od pogromcy zwróciły się w owo miejsce, z którego wybiegł tak przerażający krzyk.
Co to znaczyło? czy jaka kobieta nagle zachorowała? Czy między publicznością było serce kobiece, które omdlało na widok milutkiéj, niewinnój ofiary?
— W takim razie nie powinna tu przychodzić! ozwali się niektórzy. Mężczyźni złorzeczyli przerwie.
Lopin kilka razy spojrzał ku miejscu i osobie, co spowodowało krótką przerwę. Trzymał dziecię na ręku i zbliżył się z niém do klatki, ukrywszy szpicrutę, tak, że teraz lwy spokojniéj i nie troszcząc się o swojego pogromcę, przechadzały się tam i na powrót.
— Moje dziecię — to jest moje dziecię! — brzmiał czyjś głos z góry, z razu słabo, a potém coraz silniéj. On je kupił u żebraczki hrabiny, aby je dać lwom rozedrzeć — zlitujcie się — to moje dziecię!
Po cyrku przebiegł szmer zdziwienia. Nikt nie mógł pojąć co się stało.
— To waryatka — zawołało kilka głosów.
— Najświętsza Panno — spojrzyjcież na tę dziewczynę! — wołały inne głosy.
Była to okropna chwila, straszliwy widok, patrzeć na Małgorzatę, która pełna przerażenia, gorączkowo drżąca wszystkiemi członkami, torowała sobie drogę z ławki do ławki pomiędzy usuwającą się publicznością.
— Puszczajcie mnie — puszczajcie mnie na doł! — wołała, a słowa jéj przeraźliwie brzmiały — on ma moje dziecko na ręku. — Ratunku — ratunku!
— Precz z nią — wyprowadzić dziewczynę! zawołali niektórzy mężczyźni — ona obłąkana!
Ale nikt nie śmiał zbliżyć się albo dotknąć z podziwienia godną zręcznością, z ławki na ławkę aż do areny przesuwającej się dziewczyny. Zdawało się, że cała jéj postać goreje czémś odstraszającém, nadludzkiém. Każdy usuwał się ustępując miejsca jéj drobnym rękom i nogom, a jednak nikt nie mógł inaczéj myśleć, tylko, że dziewczyna na widok tak wzruszającej sceny nagle zwaryowała.
Lecz Lopin, mający za sobą część publiczności, nie chcący, aby jéj przerywano drogo opłaconą zabawę, nie zważał na tę przerwę, lecz zostawając jéj usunięcie ciekawym tłumom, powiedział sobie, że tym sposobem najlepiéj postępuje. Dał znak muzyce, aby grzmiącemi rogami zagłuszyła wołania o pomoc schodzącéj na dół i zbliżył się do wejścia do klatki. Dzisiaj kilkakrotnie robił próbę ze zwierzętami, brał z sobą dziecię do klatki i trzymając je na ręku, bawił się ze lwami, potém je kładł, a zwierzęta tylko na niego zważały, a dziecię zostawiły nietknięte. Owszem lwica nawet obwąchała je, ale na jego skinienie i spojrzenie nie dotknęła nawet swoją już podniesioną łapą.
Był więc pewny, że krew wcale nie popłynie, a obcowanie z bestyami tak go już uspokoiło i ośmieliło, że bez myśli o bojaźni, i niezwłocznie odsunął jeden rygiel zapierający klatkę.
W chwili gdy ręką miał ująć drugi rygiel, wzburzenie publiczności przemieniło się w gwałtowną wrzawę — rozmaite głosy wołały — powyskakiwano z siedzeń, — muzyka ucichła — Małgorzata dostała się do baryery oddzielającéj ją jedynie od maneżu — z właściwą sobie zręcznością, jaką nadaje rozpacz, wpośród poklasków i groźnych wołań, wrzasku o pomoc, przeszła przez baryerę, przez piasek toru z rozpuszczonym włosem, wyciągniętemi ramionami i śmiertelną trwogą błyszczącemi oczami, aż do klatki.
Wtedy lew postrzegł obcą mu postać, która z groźnemi, rozpaczliwemi gestami wpadała na Lopina — wydał groźny, krótki ryk — po cyrku przebiegł przerażający okrzyk, bp Walter dążąc za Małgorzatą, nadaremnie chciał sobie utorować drogę, wprzód prośbą, a potém groźbą — lew rzucił się całą silą na drzwi — te zadrżały i ugięły się — jeszcze raz rzuciło się wściekłe zwierzę — rygiel puścił — drzwi wyleciały i lew za jednym poskokiem wpadł w arenę, w któréj Małgorzata właśnie wydarła dziecko zbladłemu Lopinowi, aby z niém uciec.
Okropne zamieszanie, śmiertelne przerażenie powstało między publicznością, która widziała lwa wypadłego z klatki — z pełną okropności wrzawą kobiety i dzieci rzuciły się do wązkich wyjść, a mężczyźni pochwycili za broń i strzelby — loże szybko się wypróżniły, także i oficerowie, którzy siedzieli najbliżéj nizko otoczonego maneżu, szybko i potraciwszy głowy poopuszczali swoje krzesła, bo wściekły lew był to przeciwnik, przeciw któremu służbowa szpada nic nie znaczącą obronę stanowiła.
Zapyta kto, dla czego z korytarza sztucznych jeźdźców nie prędko pośpieszono z palną bronią? ale pomyśleć należy, że to co w kilku słowach tu opisać musieliśmy, potrzebowało zaledwie chwili, aby się stało i że w takich razach nikt nie może tak prędko znaleźć tego, co mu najlepszą pomoc i ratunek przynosi.
Lew, który wysadził drzwi i nagle ujrzał się wyswobodzonym z po za nienawistnéj kraty, spojrzał w koło Z głuchym, tryumfującym rykiem, stojąc na piasku areny — lwica już zamierzała ruszyć za nim, bo drogę miała otwartą, a wtedy część uciekających tłumów, wołających o pomoc i duszących się, byłaby padła pewnie ofiarą krwi chciwéj pary.
Lecz Lopin szpicrutą odpędził lwicę na powrót, jak mógł przytwierdził drzwi, potém odrzucił szpicrutę i z części trykotu okrywającéj jego piersi wydobył szeroki, błyszczący sztylet.
Tłumy ze śmiertelną trwogą patrzące w arenę, cisnąc się wszelkiemi siłami do wyjść, ujrzały nagle, że nieszczęśliwa nieznajoma odebrała dziecko pogromcy i ukryła na łonie, ale może paść ofiarą lwa, a popęd własnego ocalenia tak był wielki, że wszyscy ocenili cudowny traf jéj pojawienia się, bo ona poświęcając się, ocalała uciekających. Lew miałby do czynienia z łupem swoim, a Lopin tymczasem zabezpieczałby lwicę. Drżał on z gniewu i wzruszenia, bo nietylko wiedział, że do szaleństwa śmiałą dziewczyna padnie ofiarą krwi chciwego zwierza, w którym nagle ożyła cała dzikość, lecz i on sam mu ulegnie, jeżeli nie zdoła zabić bestyi sztyletem. W takim razie ocali może swoje życie, ale poniesie wielką stratę przez śmierć obłaskawionego lwa.
W téj straszliwéj chwili zabrzmiał silny głos z pomiędzy ławek:
— Idę — odwagi — prędko — idę!
Był to Walter, który znalazłszy na galeryi grubą sztabę żelazną, używaną przez lampiarzy, bez tchu przez ławki przeskakiwał. Z rozpaczliwą siłą zgiął tę sztabę jak trzcinę, i zrobił z niéj dzielniejszą broń, ale przebył dopiero połowę niebezpiecznéj drogi, gdy lew, bijąc ogonem po piasku toru, skurczył się i strasznym rzutem poskoczył za uciekającą matką, która trzymając w ręku ubrane dziecię, w téj chwili zamierzała przestąpić przez poręcz.
Po cyrku rozległ się krzyk, aż do szpiku przejmujący.
Lew szponami pochwycił suknię uciekającéj, która silnie tuląc do siebie dziecię, wpadła na powrót do maneżu — jeszcze jedna sekunda, a córka Eberharda byłaby się przemieniła w massę nierozpoznanego ciała — jeszcze jedna sekunda, a lew zaspokoiłby swoje pragnienie krwi na młodéj matce, dla dziecka swojego śmierć ponoszącéj.
Lopin odskoczył w tył — nadbiegli artyści i masztalerze stali także wybladli i bezradni, bo każdy wiedział, że ratunek jest niepodobny, jeżeli lew ujrzy krew. Chciano strzelić, ale nie można było wycelować: z powodu skoku bestyi i upadku Małgorzaty piasek i kurz wirem się zakręcił — widziano tylko, że lew rzucił się na nią, widziano białe ramię w powietrzu krwią zbroczone, słyszano zamierające wołanie o pomoc matki i płaczliwy jęk leżącego pod nią dziecka....
Wtém Walter dostał się do baryery — oczy jego błyszczały, odzież śpiesznie zbiegając porozdzierał, włosy spadały mu z głowy potargane, a młodzieńcza jeszcze twarz z małą jasną brodą miała dziko rozpaczliwy wyraz.
— Precz! zawołali Lopin i jeźdźcy.
Walter ich nie słuchał.
— Precz — ona zgubiona, nie zbliżaj się, bo inaczéj zwierzę rzuci się i na ciebie!
Widział krew — widział grzywą otoczony, straszliwie chciwy łeb bestyi, zamierzającéj rozedrzeć nieszczęśliwą matkę! Prędko jak myśl podniósł we dwoje zgiętą sztabę, z całą siłą, i całą mocą spuścił ją na głowę krwi chciwego zwierza.
Nastąpiła chwila nieopisanego oczekiwania.
Cios skutkował, lew chciał odstąpić od swojéj ofiary i wpaść na nieprzyjaciela, który z nim o to samo rozpoczął walkę. Nikt nie śmiał pośpieszyć wyrobnikowi na pomoc, sam nawet Lopin stał jeszcze niezdecydowany.
Ale już Walter podniósł znowu swoją tępą, a jednak ciężką broń, i jeszcze raz ze straszliwą siłą spuścił ją na grzywiastą głowę groźnie podnoszącego się lwa.
Zwierzę wydało krótki i chrapliwie bezsilny ryk.
Sacré dieu! wrzasnął zrozpaczony Lopin — on zdycha!
Lew przykląkł — może go silny cios zagłuszył.
Małgorzata jękła; dziecię, które od bestyi własném życiem obroniła i własném ciałem zakryła, płakało rozdzierającym głosem.
Walter zręcznie wskoczył w arenę, i z pełnym obawy wzrokiem, z okropną niepewnością zbliżył się szybko do omdlałéj z bólu, wzruszenia i utraty krwi, a może i do umarłéj Małgorzaty, Lopin zaś pośpieszył do lwa, aby się przekonać czy jeszcze żyje. Spodziewał się tego i kazał przysunąć klatkę tuż do ciężko oddychającego zwierzęcia, aby wsparty przez swoich pomocników, mógł go tam przenieść, co nietylko było trudne, ale i niebezpieczne, bo lew niespodzianie mógł się bronić łapami.
Walter ze wzruszającą troskliwością podniósł na ręku Małgorzatę i jéj dziecię — z niewypowiedzianą boleścią ujrzał teraz, że szpony zwierzęcia nietylko szyję, ale i ramię bez tchu leżącéj dziewczyny krwawo rozdarły — ale dziecię pozostało nietknięte.
— Lekarza — lekarza! wołał na korytarzu, i gdy w garderobie artystek, które przestraszone pouciekały do swoich gabinetów, złożył Małgorzatę z ostrożną starannością, już tam natychmiast znalazł się i lekarz cyrku.
Stara Adam musiała usunąć podarte, krwią zlane suknie Małgorzaty, a Liddy przez inną garderobianę przysłała natychmiast dla biednéj inną ciemną suknię i ciepły chustkę — była dobroczynna, jak zwykle prawie łatwo żyjący ludzie.
Gdy lekarz owiązał rady, a potém przystąpił do Waltera, powiedział mu, że rany te nie są niebezpieczne, że jakby cudem szpony nie dotknęły szlachetniejszych części, ale potrzeba długiéj spokojności i troskliwości.
Walter przyrzekł postarać się o to oboje i podziękował lekarzowi za pomoc, bo zasoby jego nie pozwalały mu zapłacić za nią.
— Ani feniga nie żądam, mój kochany, rzekł doktor, biorąc rękę wyrobnika i ściskając ją. Czeka cię jeszcze wiele innych wydatków!
I opowiedział mu dokładnie co ma robić, jak rany ochładzać i prędzéj uleczyć, jak złagodzić gorączkę, która niewątpliwie nastąpi, i jak zapobiedz chorobie nerwów, któréj obawiać się należało z powodu nadludzkiego wzruszenia.
Małgorzata odzyskała przytomność i najpierwéj zapytała o dziecko, przypomniawszy sobie ze drżeniem wszystko co zaszło.
Podano jéj dziecię — ze wzruszającą miłością przytuliła je do siebie, potém pełnym wdzięczności wzrokiem spojrzała na Waltera, który przystąpił do niéj uszczęśliwiony. Ujęła jego rękę — nie mogła mówić — ale on i beż słów czuł jéj gorące podziękowanie, — najpiękniejszą dla niego nagrodą było, że ocalił Małgorzatę i że swój klejnot odzyskała.
Ale w tłumie trwożliwie zewnątrz oczekującym wiadomość o pełnym poświęcenia czynie śmiałego wyrobnika, wywołała głośne pochwały, a gdy się dowiedziano nadto, że lwa znowu wpakowano do klatki, spokojny lud rozszedł się zapalczywie rozmawiając.
Wtedy dopiero Walter z największą troskliwością odprowadził młodą matkę i dziecię do swojéj chatki, prawie ciągle oboje niosąc na ręku. Swoje ubogie łoże urządził tak dobrze i miękko, jak tylko mógł, i okrył Małgorzatę i jéj dziecię starannie i z trwożliwą ostrożnością, aby potém czuwać przy ich łożu.
Patrzał na niespokojnie zasypiającą, którą tak gorąco i wiernie kochał i która teraz w jego chatce wraz z nim zamieszkiwać miała — ale inaczéj jak się tego kiedyś spodziewał, jak o tém marzył.


ROZDZIAŁ XI.
Długi mnich i piękna mniszka.

Od wypadków powyżéj opowiedzianych upłynęło kilka miesięcy. Na dworze stolicy objawiała się coraz bardziéj uderzająca zmiana. Wprawdzie dotąd wiedzieli o niéj jedynie szczegôlniéj dobrze wtajemniczeni, lecz ślady jéj i następstwa znać było we wszystkich warstwach aż do prostego ludu. Kiedy dotychczas kościół i rząd równemi kroki obok siebie postępowały, teraz objawił się szczególny kierunek, jak się zdawało w najwyższych sferach źródło swoje mający.
Powstały klasztory, a jeżeli duch kościelny i prawdziwa pobożność, nietylko dla społeczeństwa, lecz dla każdego pojedynczo są skarbem i świętém dobrem, to musi także — bo taka jest wola Boga — każdy to dobro w sobie samym tak uprawiać, aby za nie przed własném sercem, przed własném sumieniem mógł odpowiadać! Lecz jeżeli pobożność, święta, wierna, prawdziwa pobożność, podnosząca każdego człowieka, zmienia się w bigoteryę, a uczciwa, miła Bogu wiara w obłudę, wtedy obawiać się należy niebezpieczeństwa, którego następstwa są nieobliczone!
Król, jak nam wiadomo, był to do swobody dążący, bogato udarowany monarcha, który lubił pokój, bo pragnął, aby kraj kwitnął w błogosławieństwie; a te jego filantropijne usposobienia wzrastały jeszcze bardziéj za wpływem Eberharda. Królowa przeciwnie, z dwóch tajemnych powodów skłaniała się do głębokiéj tęsknoty, grożącéj wyrodzeniem się w melancholię. Serce téj dostojnéj pani, chociaż jéj usta nigdy się z tém przed najzaufańszemi nawet osobami nie zdradziły, głęboko było dotknięte tém, że Niebo odmówiło jéj potomstwa, a okoliczność ta stanowiła potężną dźwignię dla duchowieństwa dążącego do świeckiéj władzy i wysokości, skoro z niéj zręcznie skorzystać zdoła.
Atoli we wszystkich czasach zręczność w takich rzeczach i dobre wyrachowanie tego rodzaju stosunków, stanowiły główny przymiot księżéj kasty, która od niepamiętnych lat taką posiadając w ręku władzę, używała jéj na wywieranie wpływu, nadającego jéj największą potęgę. To samo działo się u wszystkich ludów, chociaż zapierali się tego niecierpliwi ich następcy; u wszystkich ludów na ziemi, jakąbądź religię wyznających, były czasy, w który ta kasta wszelkiego rodzaju środkami, częstokroć najprzewrotniejszemi, usiłowała osiągnąć świecką władzę — historya pod tym względem jest równie sprawiedliwym jak surowym sędzią!
Któż zaprzeczy, że księża kasta również we wszystkich czasach nie wydawała ludzi wielkich, znakomitych, wzniosłych, wybornych? Ale któż także zbijać się ośmieli, to że obok nich, jak w każdym innym stanie, byli także ludzie bezczelni, pełni niegodziwych namiętności, ludzie tém godniejsi potępienia, tém bardziéj uderzający, że pod maską pobożności i przez nią tém łatwiéj do grzesznych swoich celów dochodzili? Słusznie należy ich surowiéj potępiać niż każdego innego grzesznika, podobnie jak się karze i ciężkim przestępcą nazywa tego, który zaufania nadużywa dla popełnienia kradzieży lub innych złych czynów!
Spowiedź dostarczała księżom najwygodniejszéj i najwyborniejszéj sposobności do zbadania serc ludzkich i do poznania tajemnic, które rzeczywiście, jeżeli tylko czegoś były warte i pożytek przynosiły, rzadko spoczywały w sercu spowiednika jak w grobie!
Dalecy jesteśmy — a czytelnicy nasi zapewne poznali już ten nasz sposób zapatrywania się — od wydawania zaprędko potępiającego wyroku, a jeszcze dalsi od odmawiania gotowości do wszystkiego, jak to mają zwyczaj inni, których wymieniać nie chcemy, a którzy właściwie najpobłażliwsi być powinni! Trzymamy się tylko prawdy, faktów, a następnie ci nasi łaskawi czytelnicy, którzy cokolwiek o niektórych wypadkach słyszeli, poznają, że prawie wszystko, co opowiadamy, kiedyś zaszło.
Zatém spowiednik królowéj, znał tajemnicę udręczającą jéj serce: bezdzietność — ale znał nadto i drugą, jeszcze ważniejszą okoliczność, która przybrała w żałobę serce królowéj, a pobieżnie tylko wspomnimy, miała związek z owym obrazem pięknéj, przebrzmiałéj księżniczki Krystyny.
Spowiednik ten był wiernym zwolennikiem szambelana Schlewego, a może nawet czémś więcéj — był jego sprzymierzeńcem i jego wielkiemu wpływowi zawdzięczała hrabina Leona Ponińska godność przełożonéj klasztoru Heiligstein.
Te więc trzy osoby w ostatnich miesiącach posiadały ogromny wpływ, tém większe mający znaczenie, że pod maską pobożnéj pokory, niezmiernie skrycie zapuszczał swoje lichwiarskie korzenie. Znamy czarne zamiary i plany Leony i barona, mieliśmy nawet mały dowód ich potęgi, kiedy widzieliśmy, że ta okrutnica zdołała opatrzyć obu zbrodniarzy pasportami i dokumentami, co jednak nie było zbyt łatwém do wykonania. Miała nadzieję zniszczenia hrabiego de Monte Vero za jedném uderzeniem, aby nakoniec tego znienawidzonego usunąć i ujrzeć się w posiadaniu jego niezmiernych bogactw — ale chciała także na wszelki przypadek w połączeniu 2 baronem wykopać hrabiemu grób i u dworu.
Przełożona klasztoru Heiligstein była wyborną pośredniczką i potrafiła tak omamić i ująć królową, że piękna mniszka raczéj w stolicy, niż w swoim oddalonym klasztorze przebywała.
Wiedziała tedy równie dobrze o wyjeździe Eberharda, jak i o tém, że go wezwał jeden z jego rządców — na ten wypadek poczynione były wszelkie przygotowania, pożądała tego, bo doradziła adwokatowi von Renard użyć w takim razie sztyletu.
Przez czas niepewności, w przerwie między odjazdem Eberharda a wiadomością o jego śmierci, piękna Leona, któréj postać, gdy zdjęła ciemną szatę mniszki, można było nazwać przecudną, zajmowała się wyszukaniem dziecka, które chętnie posiadać chciała, a które, jak słyszała, wyrosło na piękną dziewicę! dziecka własnego, dla którego w szatanskiéj swojéj duszy nie miała najmniejszéj iskierki miłości! Chciała je posiadać, nietylko aby miała w ręku broń i środek przymusowy przeciw Eberhardowi, lecz dla zapobieżenia możliwości, aby po śmierci Eberharda nie wylegitymowała się jakim przypadkiem jako jego córka, albo aby testamentem nie przyznano córce pierwszeństwa przed nią! Wiemy, że Schlewe dopomagał jéj w tym celu, zawiadomił też zaraz mniszkę, że widział poszukiwaną w cyrku.
Od tego czasu oboje niezmordowanie poszukiwali śladu Małgorzaty, a po upływie kilku miesięcy, kiedy Leona niecierpliwie oczekiwała wiadomości z Monte Vero, dopomogła im do tego wielce sprzyjająca okoliczność.
Przełożona klasztoru Heiligstein od kilku tygodni prawie ciągle bawiła w zamku i zostawała w ścisłych stosunkach ze Schlewem. Królowa niezmiernie polubiła tę pobożną i znakomitą kobietę, któréj wpływ oddziaływał nietylko na króla, ale nawet na władze i instytucye.
Wtém jednego dnia, gdy piękna mniszka znajdowała się na pokojach królowéj, zameldował szambelan, że jakiś zagraniczny mnich, pobożny ojciec Erazm, w pilnym interesie pragnie się widzieć z przełożoną klasztoru Heiligstein.
Leona, nieznająca wprawdzie mnicha Erazma, domyśliła się zaraz, że pod tém nazwiskiem ukrywa się ktoś oczekiwany, poprosiła krôlowéj o łaskawe przebaczenie i pośpieszyła do przedpokoju.
Szambélan oczekujący na jéj pojawienie się, wyszedł z pokoju, skoro się tylko ukazała.
Piękna mniszka, zdjąwszy kaptur, ujrzała przed sobą uderzająco wysokiego, chudego, prawie strasznie długiego mnicha, mocno zakonnym habitem otulonego. Był on przepasany sznurkiem, podtrzymującym mu habit, miał na nogach rzemieniami przytwierdzone sandały, a bardzo obcisły kaptur zasłaniał jego głowę i chudą, bladą, brodatą twarz. Ręce złożył na piersiach i ukłonił się mniszce, patrząc z podziwem i upodobaniem w jéj piękne, pełne i znakomite lica.
— Niech Matka Bożka będzie z tobą, dostojna, pobożna pani, teraz i na zawsze! — grubym głosem poszepnął mnich.
Leona nadaremnie przypatrywała się rysom przybyłego — nie znała go.
— A ciebie niech błogosławi, pobożny bracie, z wolna odpowiedziała piękna mniszka: cóż cię tu do mnie sprowadza? Powiedziano mi, że odbyłeś daleką drogę?
— Jestem brat Erazm z klasztoru Notre-Dame w Paryżu, szepnął długi mnich przystępując bliżéj do Leony, którą mimo jéj majestatycznéj i pięknéj postaci o całą głowę przewyższał, i mam do ciebie tajemne zlecenie. Szukałem cię już w klasztorze Heiligstein, którego jak mi powiedziano jesteś przełożoną, aż nakoniec udało mi się znaleźć cię tutaj na tak wysokiém stanowisku, dzięki za to wszystkim świętym!
— Jakież to zlecenie masz do mnie, pobożny bracie?
Długi mnich, wielkiemi, ciemnemi oczami szybko przebiegł po całéj izbie?
— Powiedziano, mi że jest tak tajemne i ważne, że mogę ci go udzielić tylko w miejscu, w którém nikt go nie będzie mógł słyszeć. Tutaj, zdaje mi się, ściany mają uszy!
Leona zaczynała niedowierzać mu.
— Dla tego prosiłbym cię, pobożna i czcigodna siostro, mówił daléj mnich Erazm, abyś mi wymieniła miejsce, w którém mógłbym się z tobą, widzieć dzisiaj wieczorem.
— To niepodobna — lecz wskaż mi jakiś punkt oparcia! wymień mi jakie nazwisko, abym wiedziała, z jakim interesem do mnie przybywasz.
— Biada mi, czcigodna! Masz mnie za oszukańca — ale żądanie twoje jest równie mądre jak sprawiedliwe! Brat Erazm jest dla ciebie obcą osobą! Dobrze więc — jedno nazwisko zdoła przekonać cię i skłonić do uczynienia zadosyć mojéj prośbie.
— Ciekawa go jestem!
Długi mnich schylił-głowę do pięknéj mniszki, korzystając z nastręczającéj się mu sposobności zapuszczenia swojego wzroku w piękną, pulchną szyję przełożonéj o ile można najgłębiéj i przypatrzenia się wspaniałéj pełni jéj kształtów, tudzież podziwiania w myśli obrazu tego co było ukryte.
— Adwokat von Renard! szepnął powoli, bardzo cicho i bardzo znacząco.
Oczy Leony zabłysły — przejęła ją śmiała nadzieja — szatańskie jéj serce biło radośnie.
— Od niego — wyrzekła — dobrze, mój pobożny bracie, wybornie! Miałeś słuszność — tu nie miejsce do tak tajemnych zwierzeń. I namyślała się przez chwilę. Spotkamy się dzisiaj wieczorem za nadejściem nocy, — między godziną dziesiątą a jedenastą, w zwierzyńcu — przy Lwim moście!
— Nie powątpiewam o twoim wyborze, dostojna siostro — ale czy to bezpieczne miejsce?
— O takiéj porze nie ma nikogo w tamtéj okolicy — chatka strażnicza dosyć ztamtąd daleka, jesteśmy więc zabezpieczeni od niepotrzebnych ciekawców.
— A więc, przy Lwim moście w zwierzyńcu — stawię się punktualnie, piękna, pobożna siostro!
Leona pożegnała mnicha, potém znowu spiesznie udała się na pokoje królowéj, a brat Erazm opuścił zamek.
Dzień był gorący — gdy nakoniec słońce zaszło, ulice stolicy zaległa siwa mgła, która dopiero w nocy rozproszyła się, a chłodniejsze powietrze powiało po zapełnionych mieszkaniami i bardzo zaludnionych częściach stolicy i orzeźwiło tych, którzy z roku na rok pyłem i wyziewami oddychać muszą. W tak rozległych miejscach zebrań ludzkich, świeży przewiew powietrza w pośród letniego upału prawdziwie orzeźwia, a każde zielone drzewo szczególnie bywa opatrywane i pielęgnowane. Zwierzyniec zatém leżący tuż przy królewskiéj bramie był miejscem pokrzepienia, do którego w letnich wieczorach tłumami chroniono się, pragnąc orzeźwić się w cienistych aleach. Ale tyle poszukiwane świeże powietrze i tutaj nie było doskonałe, bo kurz żwirówki przerzynającéj park i miejskie wyziewy tutaj także szkodziły i osłabiały posiwiałe od nich liście.
Po godzinie dziesiątéj wieczorem odleglejsze ulice parku zwykle pokrywał coraz większy nocny spokój, a ci, którzy nie chcieli jeszcze wracać do swoich stęchłych mieszkań, przebywali w aleach bliższych królewskiéj bramy. Liczne ławki w téj części parku zaludniały się wtedy miłosnemi parami, poetyzującemi gimnazistami, próżniakami, zakochanymi starcami, witającymi blask księżyca, lub marzącymi o przyszłéj sławie, układającymi plany lub bystrém okiem śledzącymi opóźniające się dziewczęta.
W stolicy rozmaicie się żyje, rozmaicie czas przepędza!
Kościelne wieże głuchemi tony zapowiedziały godzinę dziesiątą w wieczór. Ostatnie powozy z hałasem zbliżyły się do królewskiéj bramy, któréj wysokie i szerokie łuki z kolosalnemi posągami, blado księżycem oświetlonemi, szczególnie wspaniałe wrażenie wywierały. Jeszcze wracający do domów cisnęli się przez części téj bramy dla pieszych przeznaczone — a strażnicze posterunki taktowym krokiem przechadzały się przed bramą.
Z parku obszernym cieniem rozlegającego się, nie dochodził już żaden odgłos — ptastwo zasypiało na gałęziach, a ludzie opuścili nocą okryte alee, w które już tylko gdzie niegdzie wpadał promień księżyca. Białe posągi świeciły z zieleni, jako wieczni mieszkańcy tych trawników zacienionych.
Wtém jakaś postać przebiegła przez szeroki portyk Środkowéj bramy, która chociaż przygarbiła się, jednak wydawała się uderzająco wielką. Był to mnich Erazm. Wybrał on tę część bramy służącą jedynie dla dworskich powozów dla tego, aby się nie zetknąć z pchającym się tłumem, który dla pobożnych braci od pewnego czasu nie zbyt wielką przychylność okazywał.
Erazm widocznie dobrze się wywiedział o parku i o położeniu Lwiego mostu, bo po przejściu bramy, zaraz zmierzył ku téj stronie lesistego, kilkomilowego zakładu, w któréj leżało miejsce schadzki. Wkrótce dostał się pod cień drzew i teraz był w swoim żywiole. Tacy ludzie lubią ciemność, bo sama ich suknia już do niéj przystaje.
Kto w téj nocnéj godzinie, jak ogromny cień po pod ciemnemi pniami drzew widział pośpieszającego wielkiemi kroki i naprzód pochylonego, a unikającego każdego promienia księżyca, po tym mimowolnie przebiegał jakiś złowrogi dreszcz, jakby na widok jakiegoś nocnego widma.
Gdy przybył na jedną z krzyżowych dróg, nagle zatrzymał się na chwilę — zdało mu się, że w pobliżu słyszy jakieś głosy, z których jeden był mu znany — szczególniejszy traf! Mnich z klasztoru Notre-Dame w Paryżu, rzeczywiście doskonale mówiący po niemiecku i Niemiec rodem, słyszał w téj nocnéj godzinie i zupełnie obcéj stolicy znane mu głosy — albo może myliło go podobieństwo?
Długi mnich podsłuchując stanął pod zasłoną starego, szerokiego buku — chciał, się przekonać...
— Co za radość — co za radość! zawołał gruby, chrypliwy głos: to ty moje śliczne dziecię? Słyszałam już, że młoda hrabina Ponińska żyje tu w stolicy w bogactwie i zbytku! O starą hrabinę żebraczkę, która przecięż jest jéj ukochaną matką, wprawdzie nawet nie wypytywała się — ale ja ci tego nie pamiętam, moje dziecko! Czy nie masz talara przy sobie?
— Okropność! mruknął drugi głos, i teraz zdało się mnichowi, że w wyższéj postaci będącéj daléj w alei rzeczywiście poznaje piękną mniszkę, która się trwożliwie obejrzała, uważając czy kto nie nadchodzi; czego chcecie odemnie? ja was nie znam!
— Nie żartuj dziecko, kiedy jesteśmy sam na sam! Pomimo twojego ciemnego okrycia wyglądasz tak, jak przed sześciu albo siedmiu laty, kiedy cię ostatni raz widziałam. Daj twojéj staréj matce talarka, bo jéj nieszczególnie się powodzi, niech sobie kupi coś ciepłego. Bieda to z tymi ubogimi ludźmi, powiadam ci! Ubogich trzebaby wszystkich pozabijać! Często wieczorami pijam wodę, aby głód i pragnienie zaspokoić!
Ponieważ promień księżyca padł na tę dziwną parę, więc mnich Erazm poznał ksienię, a przed nią jakąś zgarbioną starą żebraczkę.
— Mylisz się co do mojéj osoby, biedna kobieto! Jestem mniszka, moi rodzice mieszkają w małéj miejscowości w Westfalii. Oto macie tu pieniądze. Jesteście widzę bardzo ubodzy!
— Hrabina żebraczka, moje kochane dziecię, hrabina żebraczka — dziękuję! Chcesz zapierać się? To nic nie szkodzi — dziękuję! Gdzie ów piękny oficer, syn starego Jana, który się przecięż z tobą ożenił? Ani słychać o nim? Tak to, tak mężczyźni — to całe nieszczęście! A i z kobietami nie wiele więcéj poradzisz! Nie bardzo ja chętnie myślę o przeszłości, bo nie wiele dobrego powiedzieć o niéj możemy!
— Puśćcie moją rękę — mnie się śpieszy! trwożliwie i ze wstrętem poszepnęła Leona.
— Gdybym wówczas, kiedy jeszcze żył twój dostojny dziadek, nie była słuchała przeklętych podszeptów cesarza, który mi miłość poprzysiągł nie byłabyś istniała na świecie, a nie zostałabym hrabiną żebraczką — a wy wierzycie jeszcze w Opatrzność i Niebo? I ty chcesz być pobożną? Dajcież sobie pokój wszyscy! To nic — ale jedno, moje dziecko, gdzie mieszkasz? Wy kobiety macie najczęściej do zbytku. Przyjdę czasem do ciebie żądać pomocy, gdy będę za bardzo głodna.
Leona uwolniła się od pieszczot swojéj zbrodniczéj matki, bo nie taiła, że upadnie na zawsze, jeżeli ten związek, o którym tylko Eberhard wiedział, na jaw wyjdzie. Zostawiła staréj swoją sakiewkę, która ją natychmiast mocno w rękę pochwyciła i szybko w krzaki poskoczyła.
Żebraczka hrabina śmiała się zadowolona — miała znowu na jakiś czas pieniądze, na zapłacenie za użycie i zapomnienie, aby się zagłuszyć i nałogowi pijaństwa, W który wpadła, z całą duszą usłużyć — śmiała się dziko i zwierzęco... a ta sama istota, ta sama kobieta, co teraz po parku w łachmanach błądziła, śmiała się niegdyś tak pięknie i ułudnie, gdy prowadzona przez cesarza obok szemrzących kaskad i czerwono kwitnących kwiatów przechodziła — gdy ją Napoleon wprowadził do przewiewnéj altany, gdzie wybiła godzina jéj wiecznego grzechu.
Oto jest los człowieka, los tak okrutny i awanturniczy, że go za niepodobny do wiary wymysł uważać pragniemy — a jednak nie jest to jedyny przykład takiego losu w pośród niezmiernego ruchu stolicy... Nasza hrabina nie jest utworem fantazyjnym, żyje jeszcze gdy to piszemy, jako bezwstydna staruszka, djabłu i trunkowi oddana.
Długi mnich niepostrzeżenie dalekim zakrętem śpię; szył uprzedzić piękną mniszkę, i pierwéj niż ona dostać się do Lwiego mostu, aby przez to nie domyśliła się, że był świadkiem tajemniczéj rozmowy między nią a żebraczką.
Była blizko jedenasta, gdy przybył na wskazane miejsce — lwy znajdujące się po obu stronach wejścia na most, nie dozwalały mu wątpić, że to było miejsce właściwe. Prawie nie pamiętał o sobie, a rozgrzany szybkim chodem, nieco rozpuścił kaptur, a wtém ciemna postać mniszki ukazała się także między drzewami. Żywo postąpiła krok naprzód, przebiegłszy prędko wzrokiem nieco widniejszą leżącą przed nią przestrzeń, wyglądała jak zniecierpliwiona.
Mnich Erazm wystąpił naprzeciw niéj.
— Ach — jesteś, pobożny bracie! rzekła bardzo miękkim głosem — czy dawno tu już czekasz?
— Kawałek czasu, dostojna siostro; ale niech cię to nie niepokoi, nie mam nic więcéj do stracenia, nic do czynienia, jak tylko moje zlecenie do ciebie!
— I dla tego odbyłeś podróż z Paryża tutaj? Z tego właśnie wnoszę o ważności zlecenia i niecierpliwie oczekuję na nie — mów!
Mnich przystąpił bardzo blizko do mniszki, i z wielkiém upodobaniem spojrzał na jéj odsłonione, marmurowe piękne rysy.
— Adwokat von Renard i pan Edward są w Paryżu, po uniknieniu okrutnéj śmierci i zguby. O moja pobożna siostro! w nich to rzeczywiście uwidoczniła się łaska Nieba i pomoc świętych — modlą się też bardzo w kościele naszego klasztoru.
— No — a Monte-Vero?
— Wyprawa nie powiodła się. Adwokat von Renard polecił mi słownie oświadczyć wam, że znany wam zapewne Eberhard zwyciężył, i tak skutecznie poparł swoje pretensye, iż zaledwie życie, ocalić zdołali!
— A więc żyje — ten znienawidzony? mimowolnie bledniejąc mruknęła mniszka.
— Ów Eberhard? tak jest! Ścigał tych dwóch panów po morzu, strzelał do ich okrętu, i nakoniec na nędznéj łodzi puścił na ofiarę bałwanów — pomyśl, moja pobożna siostro, w nędznéj łodzi na oceanie!
— Daléj! Dla czegóż nie strzelano nawzajem do okrętu owego Eberharda?
— Bo miał przewagę! Na téj łodzi dwaj rozbitki przez cztery dni i cztery noce byli na morzu, razem z córką pana von Renard — to nieludzko! Wreszcie spotkali portugalski okręt, który ich zabrał do Lizbony. Ztamtąd walcząc ze wszelkiego rodzaju niedostatkiem, przybyli do Paryża, najwięcéj korzystając z pomocy klasztorów. Dla tego też mieli list rekomendacyjny do naszego klasztoru w Paryżu, i znaleźli w nim na kilka dni schronienie.
— Przez wszystkich świętych, to zła wiadomość! odpowiedziała mniszka, a oczy jéj nienawiścią zabłysły. A tenże Eberhard czy pozostał w Monte-Vero?
— Nie, pobożna siostro, on płynie do Niemiec.
— A więc wszystko się nie wiedzie... z ukrytym gniewem wyzionęła Leona — wszystko nadaremnie?
— Nie gniewaj się na posłańca, który spełnia swój obowiązek, powiedział długi mnich — wołałbym ci przynieść pomyślniejszą wiadomość! Ale i nieprzyjemną otrzymać jest korzystnie, jeżeli się ją otrzymuje we właściwym czasie, i kiedy podług niéj można wiedzieć jak daléj postępować.
— Masz słuszność, mój pobożny bracie, rzekła Leona; zawsze ze skrytém szyderstwem to serdeczne określenie w duszy przyjmowała, bo najwłaściwszą jéj cechą była niezmierna pycha i nienasycona chęć władania — już ja poczynię dalsze kroki!
— Jakąż mam zanieść odpowiedź adwokatowi von Renard?
— Tę, że wkrótce o mnie usłyszy! Czy masz o czém wrócić do klasztoru?
— Pobożny brat nie wiele potrzebuje, dostojna siostro!
— Ażeby ci nie zabrakło... mówił Leona, kładąc pieniądze w ręce długiego mnicha.
— Niech Najświętsza Panna błogosławi pobożną ksienię klasztoru Heiligstein — piękną mniszkę, ktôréj szata okrywa najcudniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek, wyrzekając się świata, wykonała ślub czystości! Dusza biednego Erazma długo jeszcze przy tobie będzie przebywała! zajmowała się twoim pięknym obrazem; nie miéj tego za złe jego światowym myślom, lecz pomyśl, że człowiek ma krew i ciało, że piękność twoja w snach objawiać się mu będzie!
Chociaż te żarliwie wymówione słowa mnicha przekonały Leonę, że postać jéj nie straciła jeszcze swojego uroku i potęgi, przyjęła je jednak z zimnym, szyderczym uśmiechem.
— Jak długo służysz zakonowi bracie Erazmie? z mocnym naciskiem spytała.
— Lat dwanaście, dostojna siostro — jednak w obec takiéj piękności trudno pokonać niezamierające nigdy skłonności naszych uczuć. Przez długie lat dwanaście ani razu nie działo się to zemną co dzisiaj — szaleję...
— Ty drżysz, pobożny bracie. Oczy twoje rozszerzają się i palą — co się z tobą dzieje?
— Pozwól mi odejść... bo nigdy mnie nie wysłuchasz! bez głosu prawie odpowiedział rozdrażniony mnich, i miękką, delikatną rękę pięknéj mniszki do białych ust przycisnął przyklęknąwszy.
— Kto wie, czy mnie jeszcze kiedy nie zobaczysz! powiedziała mniszka tonem, który jeszcze bardziéj podniecił zmysły mnicha — przytém, coby to było za widowisko, gdyby kiedy ujrzała samych tylko pobożnych braci tarzających się u jéj nóg w grzeszném odurzeniu.
— W Paryżu — myśl ta zajmować mnie będzie dostojna siostro — czarująca to nadzieja! Ciebie widzieć bez tego ciasnego okrycia, ciebie módz podziwiać, a po — tém umrzeć...
— Po mnie potop, dopełniła Leona z szatańsko-lodowym uśmiechem na dumnych, cudnych rysach — ale teraz odejdź! Erazm ciągle jeszcze trzymał miękką, drobną rękę pięknéj mniszki — była ona od łokcia okrytego szeroką mniszą szatą aż do pulchnie ukształconego ramienia powoli i nieznacznie odsłoniona — teraz z trudnością pokonawszy się powstał, bo Leona odejść chciała.
Szedł obok niéj pod głębokim cieniem drzew.
— Niech cię wszyscy święci prowadzą! zakończyła mniszka, gdy przybyli do miejsca, w którém się drogi rozdzielały. Pójdziesz tą drogą i dostaniesz się do królewskiéj bramy — ja wybieram tę drugą.
— Rozkazujesz, jestem posłuszny, dostojna siostro!
Odszedł — o kilka kroków daléj znowu stanął — wrząca, wzburzona krew mówiła mu, że jest sam z nią w pośród ciemnego lasu — ale wnet poszedł daléj, rozpiąwszy habit, aby chłodne powietrze doszło do jego pałającéj piersi.
Leona słyszała, że stanął, ale śpiesznie szła wązką ścieżką; myśli jéj zajęte były czém inném niż słowami zmysłowego mnicha.
— Wszyscyście wy poddani, nędzni niewolnicy owych namiętności — ktoby na was zważał? U nóg moich leżeć winniście, a ja karki wasze deptać będę. Tylko on — on inny niż wy — on, którego nienawidzę całym zapałem mojéj duszy niemogącéj kochać — on, który i teraz tak szczęśliwie zaczęte plany moje zniweczył! Ale mimo tego — dusza moja nie spoczywa. Ty powinieneś uczuć moją nienawiść, ona cię bez przerwy prześladować będzie, aż jéj ulegniesz! Lecz co to jest — chatka? poszepnęła Leona, nagle przystając, bo w niewielkiéj od siebie odległości ujrzała nizki domek w krzakach, którego drzwi były otwarte — jest to chatka strażnika, stoi on tam daléj i układa w szychty drzewo, które porąbał — a tam znowu stoi jakaś dziewczyna w izbie, która coś okrywa ubogą, pościelą.
I nagle jakby za poszeptem szatana twarz Leony przybrała wyraz niezwykłego zdziwienia — po cichu zbliżyła się ku wejściu, aby się przekonać czém się tak gorliwie zajmuje dziewczę, któréj przy migotliwém światełku lampy stojącéj na drewnianym stole, jeszcze rozpoznać nie mogła. Walter, plecami do niéj obrócony, nie widział jéj, a dziewczyna schyliła się by złożyć pocałunek na ukochanéj twarzyczce dziecięcia, które tak starannie owijała.
Cicho i nieposłyszana Leona przystąpiła bliżéj — śmiało spojrzała na młodą matkę, a potém powiedziała sobie, że to jest zapewne żona strażnika, mieszkająca z nim w téj nędznéj chatce.
Lecz było coś, co mimo to przywiązywało ją do tego i tak tajemniczo do miejsca przykuwało, że ciągle niewidziana na tę młodą, miłą istotę patrzeć musiała. Czy też hrabina Ponińska, która własne dziecię bez bólu od siebie oddaliła, któréj prawdziwa miłość nigdy nie rozjaśniła, na ten widok uczuła w sobie wzruszającą miłość macierzyńską?
Nie — osłupiałe, zimne spojrzenie i czatujący rys jéj twarzy zimnéj jak marmur, świadczyły o niepodobieństwie tego.
Wtém Małgorzata podniosła się, blada jeszcze i osłabiona po zaledwie przebytéj długiéj chorobie — nieopisanie błogi rys rozjaśnił jéj miłe oblicze, uśmiech szczęścia na widok usypiającego klejnotu zabłysł na nim jak krótki promień słoneczny — skromna postać w małéj, ubogiéj chatce, w każdym wywołałaby te litościwe słowa: Dla téj przyjemnéj istoty niewłaściwe tu miejsce.
Leona, która już zamierzała odejść równie niesłyszana jak przyszła, postrzegła delikatne, piękne rysy dziewczęcia, i nagle błysnęła w niéj pewna myśl. Według opisu Schlewego, postanowiła spróbować i przekonać się.
Mniszka skryła się za drzwiami, tak, że stojącéj w chatce Leony nie można było widzieć, ona zaś dobrze Małgorzatę uważać mogła — i teraz przytłumionym głosem zawołała ją po imieniu:
— Małgorzato! rozległo się po chatce.
Dziewczyna szybko się odwróciła.
Na twarzy Leony odmalowała się tryumfująca radość.
— Czy wołasz mnie, kochany Walterze? spytała Małgorzata patrząc ku drzwiom półgłosem, aby nie obudzić śpiącego dziecka.
W téj chwili mniszka wyszła z cienia na światło bijące z chatki.
Małgorzata krzyknęła — nagle ujrzała przed sobą obcą, wysoką kobietę w ciemnej klasztornéj szacie — różowawe, niepewne światło, walczące z głęboką nocną ciemnością, uczyniło to pojawienie się jeszcze bardziéj przerażającém.
Walter usłyszał ten krzyk i przybiegł — on także zastanowił się na chwilę, ujrzawszy stojącą przy chatce mniszkę, któréj przyjścia nie słyszał.
— Czegóż się boisz dziewczyno? poważnym, ale życzliwym głosem spytała Leona — czy nie znasz pobożnéj szaty, którą noszę, i czy ona tak straszna, że drżysz?
— Mniszka — wyjąkała Małgorzata.
— Czyście zabłądzili? to was chętnie przeprowadzę na dobrą drogę! rzekł Walter zbliżając się.
— Nie, nie dla tego tu stoję milcząc, odpowiedziała Leona; postrzegłam ciebie, dziewczynę, w chacie strażnika — więc przejęła mnie wielka trwoga o zbawienie twojéj duszy. Żyjecie tu wspólnie w chatce — a tam widzę dziecko. Twoje dziecko, wiem o tém, bo widziałam jakeś je całowała i okrywała!
Małgorzacie słów zabrakło — czuła tylko, że ciężki zarzut pobożnéj obcéj kobiety, gorącą krwią oblał jéj blade oblicze.
Ale Walter musiał dać odpowiedź mniszce, aby Małgorzatę i siebie oczyścić od zarzutu, który ze^ strony pobożnéj kobiety uważał za bardzo naturalny.
— Gdybyście byli przyszli w pół godziny późniéj, to widzielibyście, że tu na dworze sypiam pod zasłoną, drzew, a Małgorzata sama z dzieckiem łoże to zajmuje!
— O, on jest tak dobry, pobożna pani, on czuwa nademną, broni i pielęgnuje mnie! Bardzo ciężko chorowałam, a wtedy Walter dzień i noc czuwał przy mojém łożu! ze wzruszającą wdzięcznością i szczerością mówiła Małgorzata.
— Jeszcze wyglądasz bardzo chora i osłabiona, biedna dziewczyno, a w téj wilgotnéj chatce bez podłogi, nie możesz wyzdrowieć. Pragnę cię zabrać z sobą, jestem pobożną siostrą i otworzę ci moją celę, rzekła Leona przekupująco łagodnym i miłym głosem, podając rękę Małgorzacie.
Walter ze wzrastającym niepokojem słuchał tych słów, a mimo przyjacielskości mniszki, Małgorzata doznała jakiegoś szczególnego, niepojętego uczucia, przemieniającego się w bojaźń, gdy pobożna pani ujęła ją za rękę.
— Zostawcie ją tylko tutaj, już ona ma się lepiéj! powiedział Walter.
— Ach tak, zostawcie mnie tutaj; czuję się znowu zupełnie zdrową; piękne powietrze leśne to najlepsze lekarstwo!
— Nie powinnam cię tu zostawiać w chatce leśnika, dziewczyno! Bo jakkolwiek on dobry i pielęgnował ciebie, jednak zbawienie twojéj duszy narażone jest mimo twojéj wiedzy! Grzech czołga się na palcach — wierz mi, słuchaj słów moich!
— Małgorzata pozostanie tu! stanowczo rzekł Walter jak zupełnie wróci do zdrowia i zechce obrać sobie potém inne miejsce pobytu, bo nikt jéj w tém nie przeszkodzi — zapytajcie jéj saméj, pobożna kobieto, i niech Małgorzata rozstrzygnie!
— Już słyszeliście moją odpowiedź, nie gniewajcie się na mnie — dziękuję wam za wasze współczucie, za waszą ofiarę, ale inaczéj nie mogę!
— A więc narażasz się na zgubę, nierozsądna! zawołała mniszka, a słowa jéj zawierały straszliwą groźbę i złe zamiary, które wybuchły niepowstrzymanie i tak przerażająco, iż Małgorzata strwożona łagodnie i spokojnie zwróciła się do śpiącego dziecka. Ty jesteś ta opuszczona dziewczyna, któraś się wychowywała u rodziny Furschów...
— Wiecie o tém — któż wy jesteście? drżąc zawołała Małgorzata, bo twarz Leony przybrała wyraz straszliwy.
— Mówcie sobie i wiedzcie, co się wam podoba, zawołał Walter, chcąc ochronić zaledwie wyzdrowiałą od zbytecznego wzruszenia: Małgorzata pozostanie tutaj! Jeżeli jako kobieta pobożna, pragniecie tylko przerazić, rozsiewać postrach i złe, to lepiéj idźcie sobie i nie wracajcie więcej! Bardzo to brzydko z waszéj strony, żeście zaledwie wracającą do zdrowia dziewczynę nabawili drżączki, ktokolwiekbądź jesteście!
To mówiąc Walter zamknął drzwi chatki, w któréj strwożona Małgorzata uklękła przy dziecku, objąwszy je ramionami.
On zaś sam w nocnéj ciemności pozostał z mniszką, która nie spodziewała się w nim takiéj stałości.
Leona zrozumiała, że w téj chwili gwałtem nic nie dokaże, ale wiedziała teraz dosyć, aby prędzéj, niż się tego domyślali dwoje pozostający, użyć całej swojéj potęgi dla objęcia w posiadanie znalezionéj, której nie lubiła, lecz obawiała się i do swoich zamiarów użyć chciała...
Serce hrabiny Poninskiéj, był to nocą napełniony labirynt — znała tylko jeden cel: panowanie nad światem za pomocą niezmiernych bogactw Eberharda i potęgi grzechów!
Rzuciła pognębiające spojrzenie na Waltera, który odpowiedział spokojnym wyrazem i bez zmiany na twarzy; potém znikła wśród ciemnego lasu, owa mniszka z szatańskiém sercem, ta co się nazywała oblubienicy niebios, a rzeczywiście była oblubienicą piekła!


ROZDZIAŁ XII.
Przed domem podrzutków.

W kilka dni późniéj książę de Monte-Vero przybył do stolicy z Marcinem i murzynem, w krótkim czasie nieobecności swojéj przebywszy podróż, wówczas jeszcze uchodzącą za coś nadzwyczajnego. Dzisiaj przeciwnie często widzimy, że osadnicy daleki zachód lub południe Europy odwiedzają, albo że Niemcy przedsiębiorą podróż do Ameryki, aby ją własnemi oczami poznali. Przecięż prawie wszyscy nasi znakomici artyści dramatyczni zwiedzili świat nowy i wrócili ztamtąd obładowani złotem i wawrzynami!
Oszustwo na wielką skalę dokonane przez Furscha i Czarną Esterę, wspólnie z Rudym Dzikiem, którego śladu dochodzić zaniechano, bo Eberhard zawiadomił, że zapewne na morzu śmierć ponieśli, stanowiło przedmiot codziennéj rozmowy, nietylko w sferach dworskich, ale i w innych kółkach; przedsięwzięto zatém najrozleglejsze śledztwo co do tego, jakim sposobem udało się złoczyńcom uzyskać urzędowo poświadczone papiery. Lecz nic nie wyśledzono, bo było za wielu urzędników, niepodobna więc było dojść kto pofałszował podpisy i poprzykładał urzędowe pieczęci.
Jedyną osobą, o ktôréj niewątpliwie wiedziano, że dopomagała oszustwu, był ów urzędnik pocztowy, przez którego ręce przechodziły zamorskie listy — ale ten zaraz po przyjeździe Eberharda znikł bez śladu — zapewne umknął do Anglii.
Książę de Monte-Vero, o którego wyniesieniu kawaler Villafranca doniósł dworowi, a które król potwierdził, znalazł na zamku powietrze, które mu ciążyło i cale go nie budowało. Wprawdzie już przed wyjazdem uderzała go wzrastająca tam zmiana, a mianowicie co do królowéj, która widocznie unikała widywania go i przyjmowania. Ten uderzający objaw przyjął wtedy z sercem zawsze skłonném widzieć wszystko w najlepszém świetle, jako rzecz przypadkową, ale teraz czuł, że przygotowuje się coś szczególniejszego. A jakkolwiek i teraz jeszcze wzdragał się uwierzyć w coś złego, jedna okoliczność, mocną go nabawiła troską i zadumą — mianowicie niezmiernie rozdrażnione usposobienie ludu przy pierwszém zetknięciu się z nim przez swoje stosunki.
Liczne w stolicy towarzystwo zuchwałéj szlachty, która na wzór barona Schlewego i jego sprzymierzeńców, bez przeszkody i bezkarnie zaspakajać mogła wszystkie swoje zachcenia, wszelkiego rodzaju napastowaniami i wystąpieniami oburzyła na siebie lud. Przyłożyły się jeszcze do tego pierwsze zwiastuny socyalnéj biedy, w następstwach swoich jeszcze nieobliczone, a gdy coraz bardziéj czuć się dawał nacisk bigoteryjny, gdy ciągle siłą rozpraszano zebrania ludowe i przez to bardzo bodząco go dotykano, coraz też wyraźniéj objawiało się złe usposobienie podrażnionych. Niezadowoleni istnieli we wszystkich czasach, jak również demagogowie i głodni literaci, ci na swoją korzyść obracali takie usposobienie; ale wrzenie wzrastało podniecane przez pojedynczych tak zwanych przywódców ludu, co wysoko zacną duszę Eberharda niezmiernie zasmuciło i wszystkiego’ obawiać się kazało.
Istnieli mianowicie pojedynczy mówcy ludowi, zręcznie wysuwający się na przedni plan, nazywający się przyjaciółmi ludu i powoli zyskujący wielką popularność. Głównie jeden z tych fałszywych proroków, obrzmiały człowiek, z blond włosami i brodą, którego nieczysta odzież o upadku, a szklane oczy o skłonności do zbytecznego używania piwa przekonywały, niezmiernie ciskał się naprzód, zwoływał tajemne zgromadzenia ludu, i miewał mowy, o których ktoś spokojnie myślący twierdził, że za nie płaciła mu pewna strona, chcąca wywołać rewolucyę, aby potém armatami na nią odpowiedzieć mogła.
Eberhard poznał i przejrzał wszystkie intrygi, i niezmiernie się zmartwił. Udało mu się wprawdzie przez rzeczywiście udzielaną pomoc i wpływ powstrzymać i uspokoić burzę, lecz pozostały szkodliwe żywioły, które nie znały żadnego innego środka i drogi, nad podżeganie i miotanie pięknych frazesów, a ci fałszywi prorocy byli tak czynni, iż kopali miny na minach. Ów blondyn, mówca ludu, literat Feld, i kilku jego wspólników, którzy przez własną ruinę i niesforne życie tak dalece upadli, że często nawet mieszkania nie mieli, a wzywali pomocy i odzierali zaślepionych w nich robotników, korzystając z ich gościnności i sakiewek, byli to wyrodki czasowego złego, które z korzeniem wyrwać należało.
Książę de Monte-Vero dopatrzył prócz tego właściwych korzeni w najwyższych sferach, i czuł z prawdziwym przerażeniem, że te korzenie bardziéj się zagłębiły 1 prędzéj rozrosły, aniżeli przypuszczał. Powietrze, dworu przygniatało go — nawet posłuchanie u króla utwierdziło go w przekonaniu, że na zamku zagnieździli się nieprzyjaciele, usiłujący dążyć naprzeciw niemu, którzy go zgnębić i w podejrzenie podać pragnęli. Atoli dusza jego była tak czysta, tak cała zajęta znaczeniem symbolu świecącego w jego pokoju, iż spokojnie oczekiwał rozwiązania téj nieprzyjaźni. Kto, jak Eberhard, posiada duszę służącą tylko temu co szlachetne i wzniosłe, ten z dumną pogardą patrzy na krzyżowników, którzy we Wszystkich czasach zdolni byli prześladować Messyasza ludzkości i zabić go — miał on to piękne przeświadczenie, nie będąc zdolnym do żadnego wynoszenia się, owszem bez myśli nawet, że czyni więcéj nad obowiązek — co służy dobru i do niego dąży, a to daje czyste sumienie i jeszcze wiçcéj.
Ten najszlachetniejszy człowiek swojego czasu, ten ideał męża sprawiedliwego, łagodnego, wolnego od namiętności, a jednak pełnego miłości, wzniosłego w swoich zamiarach i uczuciach, czystego w każdém słowie i czynie, pięknego i wspaniałego postacią — postanowił czekać czasu, w którym jego przeciwnicy sami się przed nim zdradzą, sami sobie wykopią dół, aby potém mógł wystąpić z pomyślniejszym skutkiem. Widział i czuł zmianę w królu, chłód jaki go owiał, i wrócił do swojego pałacu na Stajennéj ulicy, aby tam w ciszy, wspierrany przez Ulrycha, Wildenbrucha, Justusa, tudzież doktora Wilhelmiego, daléj bez odpoczynku i nie błędnie mógł pracować nad podniesieniem i uszczęśliwieniem ludu, nad rozkrzewieniem wykształcenia i prawdziwéj pomocy. Siadywał często do późnéj nocy w swojéj pracowni i rozdawał miliony na nowe przedsięwzięcia, w których tysiące ludzi znajdowały pracę i zasługę. On i jego przyjaciele wyszukiwali ognisk ubóztwa, wchodzili do podziemnych jam konających i na słomie leżących chorych, rozdając wsparcie i pojawiając się jak zbawcy — przytém Eberhard nieustannie szukał śladu zaginionego dziecka, a kiedy los dozwolił mu ocalać innych i ich uszczęśliwiać, nie zdołał jednak uczynić zadosyć najświętszemu życzeniu swojego ojcowskiego serca.
Pomimo więc obfitych i zawsze chętnie udzielanych wsparć, nie mógł wyrwać coraz daléj zapuszczających się korzeni socyalnéj niedoli, bo powodem ich był po części sam lud i duch czasu. Każdy pragnął wydawać więcéj niż posiadał, więcéj używać aniżeli jego dochody na to pozwalały. Każdy chciał być czémś więcéj niż był w istocie, a przy małej pracy żyć wystawnie. Kobiety nie uważały już płócienka i nankinu za rzecz przyzwoitą — stały zarobek ustąpił miejsca upędzaniu się za szczęściem, gdy ryzykowne wzięły górę. Gdy dawniéj za życia rodziców i dziadów, wędrowni kramarze trudnili się roznoszeniem loteryjnych losów, dzisiaj ubiegano się za powierzeniem na kilka miesięcy ciężko zapracowanego grosza zwodniczéj nadziei i napełnieniem worka lichwiarskim zbiorem, który wcale nie istniał — to jest loteryą na wielką skalę — to też przepełniły się pożyczkowe urzędy i dom podrzutków.
Raporta policyjne codziennie donosiły o mordowaniu dzieci, a wysysacze krwi na fanty wyrastali jak grzyby z ziemi. Tak jest, oszustwa, nadużycia publicznego grosza, rabunki pomnażały się w sposób zastraszający, a obok nich powstawały piwiarnie, ozdobne sale koncertowe i domy balowe, w których grzech w jedwab ustrojony, odurzającym przepychem otoczony, pysznił się swojemi powabami.
Widzieliśmy, że w cyrku każde miejsce było zajęte, że niejeden ostatni grosz albo talar poświęcił, aby być świadkiem widowiska, które się tak okropnie skończyło.
Małgorzatę utrzymano przy życiu. Rozrzewniające usiłowania i pełna poświęcenia troskliwość Waltera zdołały wydrzeć śmierci ukochaną dziewicę, śmierci, z którą walczyła, po upływie kilku miesięcy, gdy mniszka ukazała się w chatce leśnika, dopiero do zdrowia przychodzić zaczynała.
Rany zadane szponami lwa, rzeczywiście nie były ciężkie, jak to z góry oświadczył lekarz, i po kilku już tygodniach zaczynały się goić, bo Walter czuwający nieustannie przy łożu Małgorzaty, niezmordowanie robił chłodzące okłady, ale nastąpiła gwałtowna gorączka, która stan choréj bardzo pogorszyła. Wierny opiekun poświęcił ostatnie swoje pieniądze, resztę swojego szczupłego wynagrodzenia, na kupno potrzebnych lekarstw, a zamknąwszy chatkę, opuścił rozgorączkowaną i jéj dziecię, zmuszony zostawić je same w ciągłéj śmiertelnéj trwodze. Szybkim biegiem przebył daleką drogę z parku do najbliższéj apteki w mieście, aby jak najprędzéj powrócić do choréj, a nie czując utrudzenia i dozwalając sobie zaledwie parę godzin snu, ciągle podawał jéj lekarstwo.
Rany zagajały się, ale gorączka pogorszała się codziennie.
Walter z załamanemi rękami, nie wiedząc co począć, stał obok biednéj, która w największéj malignie przewracała się po łóżku. Pieniędzy zabrakło — ostatnie potrzebne przedmioty sprzedano — żadnéj już nie było pomocy, żadnego wyjścia.
Biedny robotnik gotów poświęcić życic dla téj, którą widział cierpiącą, przebył dni pełne męczarni i jeszcze straszliwsze noce — widział jak ona waha się między życiem a śmiercią, widział jak walczy i passuje się ze śmiercią, która już przybyła do chatki, żądając swojéj ofiary — ustami wyszeptał gorącą modlitwę — nie mógł nic więcéj uczynić, tylko zimną wodą chłodził czoło dziewczyny i jéj suchy pragnący język... nakoniec ustała maligna. Małgorzata ucichła i już spojrzał Walter z razu osłupiałym, potém łzami zalanym wzrokiem na ukochaną, piękną dziewicę, do któréj od młodości należała i cała jego dusza.
Ona ciągle była przy nim, ona jego myśli zapełniała, gdy zbierał lub zasiewał kwiaty — rozmowa z nią, kiedy wracała z miasta, stanowiła jedyną jego przyjemność. Potem późno już w nocy słuchał jéj bolejącéj pieśni, i wreszcie sam ją późniéj śpiewał, ową pieśń ludową, która malowała całe duchowe życie Małgorzaty aż do dnia dzisiejszego.

„Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!“

Wszystkie te wspomnienia silnie go wzruszyły, gdy upadł przy łożu prawie już martwy i oblicze swoje do nóg jéj przez nakrycie przycisnął.
— Nigdy nie kochałaś mnie! — łkał. — Nigdy nie czułaś dla mnie tego, co ja czułem. Nie mogłaś, a ja raz tylko gniewałem się za to na ciebie — raz tylko w życiu, boś za blizko serca mojego dotknęła! Przebacz mi, Małgorzato — przebacz, bo cię gorąco, serdecznie kochałem! Teraz cieszyłem się tém, że ci pomoc moją nieść, że ci moją biedną, twardą rękę podać mogę — człowiek zaspakaja się byle czém, jeżeli mu na wszystkiém zbywa! Patrz, jam już doznawał rozkoszy, gdym ciebie ujrzał przy sobie, chociaż cię moją nazwać nie śmiałem, a musi to być zapewne prawdziwa miłość, która Wtedy nawet niezamiera i nie ulata, kiedy ani połysku wzajemności nie widzi! Owszem, co większa, Małgorzato, kochałem cię i przebaczyłem wtedy nawet... gdyś z dzieckiem przedemną stanęła... Ciężkie to było Małgorzato, wtedy musiałem błagać bozkiéj pomocy, abym nie poddał się rozpaczy i coś złego nie popełnił! Ale kiedy ujrzałem cię tak nieszczęśliwą i opuszczoną, kiedy twój miły, miękki głos usłyszałem, znikł gniew, zwątpienie i wszelkie złe usposobienie, a pozostała sama miłość, która bez mojéj wiedzy i chęci, podała ci rękę do zgody — a teraz maż mi być odmówiona nawet możność, zachowania ciebie? Milczysz i zbladłaś... ale zostawiłaś mi dziecię, twój najdroższy klejnot, dziewczynkę, dla której nie lękałaś się śmierci, a ja wiernie przechowam ten spadek po tobie — tak jest, przysięgam ci to, że sam ubogi, nie pozostawię dziecka twojego w niedostatku; młodość jego nie powinna jak twoja, upływać W nędzy i pokusie. Czy słyszysz mnie, Małgorzato?...
Walter, który w rozpaczy słowa te wymówił, ujął białą rękę dziewicy i chciał ją do ust przycisnąć — było to w nocy — resztka oliwy tak się ciemno w lampce paliła, że przy tém światełku leżąca bez ruchu wyglądała jak umarła.
Ale nagle Walter powstał — wstrzymał oddech — serce jego uderzyło najżywszém oczekiwaniem — zdało mu się, że czuje lekkie bicie pulsu w ręku dziewicy. Schylił się ku jéj twarzy — oddychała jeszcze — powoli tylko i cicho — ale jeszcze przecięż istniało w niéj życie! Niesłyszany skurczył się przy łożu i teraz nakoniec poznał z niewypowiedzianą rozkoszą, że spała! Ów stan, który uważał za początek konania, był stanem przesilenia: spała mocno i łagodnie!
Wtenczas robotnik złożył ręce do modlitwy, — z ciasnéj, ubogiéj chatki szły dziękczynne modły do gwiazdzistego nieba, modły wierne i serdeczne, prawdziwe i proste, z duszy Waltera wytryskające, zapewne większa była radość u tronu Przedwiecznego Ojca świata z tych kilku słów klęczącego w swojéj chacie robotnika, aniżeli z kadzideł, które szły do nieba z kaplicy wysokiego zamku!
Małgorzata spała długo pod strażą Waltera — budziła się tylko chwilowo i znowu wpadała w sen pokrzepiający. Znikła teraz wszelka wątpliwość, wszelka obawa, ona wracała do zdrowia. Natura i wola bożka utrzymywały ją przy życiu.
Czyliż jeszcze nie skończyła się jéj pokuta? Czyliż dusza jéj nie była jeszcze wolna od grzesznéj winy przeszłości? i chciałże Przedwieczny, wszystko wiedzący i sprawiedliwy, wtedy dopiero zabrać ją do nieba, gdy za wszystko odpokutuje? Sprawiedliwy sędzia niebieski wiedział, że nie ona sama tylko winna była swojego losu i upadku, ale spełnić się musiało jéj wypróbowanie i oczyszczenie! Jakkolwiek na dalsze jéj życie cierniste, z dobrotliwym uśmiechem padały jego słoneczne spojrzenia, ponure i groźne oblicze sędziego zwracało się ku tym, którzy teraz bujali kołysani potęgą i rozkoszą i których czarne dusze najwięcéj zawiniły w tém, że grzesznica na drogę pokuty wstąpić musiała.
Walter zbierał w parku dojrzałe, orzeźwiające jagody, i przynosił je rekonwalescentce, która z błogim uśmiechem dziecię swoje do serca tuliła, i niebieskiemi, pięknemi oczami witała znowu promienie słońca, przeciskające się przez małe okienko aż do jéj łoża.
Ciasna chatka, zawierająca w sobie tylko grubo wyciosany stół i krzesło, tudzież nędzne łóżko, stała się świątynią, w ktôréj głośno Boga chwalono! Wracająca do zdrowia widziała, że odzyskuje życie i dziecko, a chociaż było to życie ubogie i pełne trosk, jednak na bladém obliczu młodéj matki jaśniała już wielka rozkosz.
Cudowna duszo ludzka — niewidzialnie i olbrzymio wielka — z jednéj, pierwiastkowéj duszy pochodząca, a jednak w każdym człowieku rozmaita — jakże niezbadana tajemnica otacza całą twoją tkankę i cały ruch!
Małgorzata, ta dziewczyna wzrosła w nędzy i braku, dla któréj raz tylko jedyny w życiu i na krótko zabłysł cudowny promień słońca — ta udręczona, nie mogąca sobie poradzić matka, która w szalonéj rozpaczy, zamordowała drugie swoje dziecię, porzucając je na drodze wśród zimowéj nocy, a potém nie znalazła ani dziecka ani miejsca, dla uratowania zań drugiego nie lękała się śmierci — ta dla boleści zrodzona dziewczyna, która prócz śpiącego na ręku klejnotu nic swojém nazwać nie mogła, uczuła wielką rozkosz przekonawszy się, że wraca do życia. Na rozjaśnioném od słońca zwierciedle morskiém jéj duszy ukazały się nowe nadzieje, jak piękne fata morgana, a w téj chwili zasmucała ją tylko jedna myśl dręcząca — myśl o zatraconém dziecięciu.
Walter wyprowadził zmartwychpowstałą na pachnące latem powietrze parku, — cieszyła ją zieloność lasu, śpiew ptaków, jasne słońca promienie — to wszystko uważała za nowy dar dla siebie! Ścisnęła rękę Waltera i z miłém spojrzeniem podziękowała mu za jego poświęcenie, za jéj ocalenie, a potém podniosła dziecię w górę, jakby mu pokazać chciała piękność świata, lazurowy błękit nieba.
Tych troje ludzi przedstawiało przepyszny obraz dla i spokojnego widza, miły obraz spokoju — w głębi ubogą chatkę — a przed nimi ozłocony słońcem, rozjaśniony las!
Teraz już Małgorzata szybko odzyskiwała zdrowie.
Walter oczyścił jéj swoją chatkę, musiała pospołu z dzieckiem zająć jego łoże — a sam dla siebie znalazł przy drzwiach pod gałęźmi drzew miejsce spoczynku i czuwał nad nią; na zimę zaś zamierzał, przenieść ją do miasta, do ubogiéj wprawdzie, lecz uczciwéj rodziny, gdzie miała znaleźć schronienie przez czas, który on pracy poświęcić pragnął.
Gdy więc w chatce panował taki spokój, wtedy nagle ukazała się w niéj owéj nocy Leona, ten szatan, i okrutnie rozproszyła blask szczęścia i pokoju. Gdy po groźnych słowach swoich znikła w lesie, uczuła Małgorzata z wyrazem przerażenia na twarzy, że ją czeka nowe nieszczęście, — dusza jéj truchlała, na myśl o żyjących nienawiścią oczach mniszki, a chociaż Walter usiłował dodać jéj odwagi, przeczuwał jednak również niebezpieczeństwo, którego powodu i skutków jeszcze zbadać nie mógł.
Oboje długo w nocy radzili co teraz począć mają. — Oboje przewidywali, że mniszka niezwłocznie spełni swoje groźby, tembardziéj, że odeszła zagniewana.
— Chociaż mnie prześladować, będzie i dosięgnie, mówiła strwożona Małgorzata, jednak niewinnego dziecka w ręce swoje nie dostanie — wierz mi, że ma względem niego i mnie zamiary, przepowiada mi to jakiś głos wewnętrzny. Cokolwiek mnie spotka, zniosę wszystko z uległością, ale dziecię moje muszę przed nią ochronić, zaraz — niezwłocznie, — jeszcze przed jutrem, bo czuję blizkość niebezpieczeństwa!
— Pozostań tu Małgorzato, ja cię własném życiem bronić będę, rzekł Walter; dopóki ja istnieję, nikt nie będzie śmiał niepokoić ciebie ani twojego dziecka!
— A jeżeli ciebie pierwéj usuną, a potém na mnie napadną i dziecię mi odbiorą — cóż się wtedy stanie?
— To nigdy nie nastąpi; wierz mi, tego nikt nie zrobi!
— Walterze — ja nie mogę inaczéj — mnie śmiertelna trwoga przejmuje! Mnie coś nagli do ucieczki — zdaje mi się, że z jutrem już spadnie na nas nowe nieszczęście!
— Nie chcę dręczyć cię mojemi słowy Małgorzato; czyń, co ci serce twoje nakazuje.
— O ty jesteś tak dobry, tak do, biednéj Małgorzaty przywiązany, jak ona wcale na to nie zasługuje! Okropnością byłoby, gdybyś i ty przezemnie miał zginąć! Coraz, bardziéj wszystko stracone, co się zemną wiąże, a to myśl straszliwa! A teraz myślisz, że ja niewdzięczna opuścić cię pragnę, ciebie, który dla mnie wszystko poświęciłeś.
— Mam zawsze przyzwyczajone do pracy ręce, Małgorzato, a tych nikt mi nie wydrze!
— O nie sądź tylko, że jestem niewdzięczną, prosiło dziewczę całym urokiem głosu; wrócę do ciebie Walterze, tylko dziecię moje ukryć pragnę!
— Lecz gdzie? — czuję, że masz słuszność, ale nie znajduję żadnego miejsca!
— Zostaw to moim staraniom! Skoro zaświta poranek, poszukam i znajdę schronienie! — Czego nikt inny zbadać nie może, to serce matki łatwo i prędko osiągną zdoła!
Walter zamilkł, — ze zdziwieniem i głębokiém współczuciem spojrzał na opuszczoną, która w myśli o dziecku swojém czerpała nową odwagę i siłę! Tak w pełnéj trosk rozmowie doczekali do rana. Gdy pojawił się pomiędzy drzewami pierwszy brzask, a skłaniające się do jesieni słońce rozwidniło alee, niespokojna matka wyszła z leśnéj chatki. Nie wiedziała dokąd spieszyć ma ze swoim klejnotem — nikomu powierzyć go nie mogła, przy kim byłoby bezpieczne, ale bądź co bądź musiała je gdzieś ukryć, aby go nie narazić na niebezpieczeństwo, które swoją niewypowiedzianą miłością przeczuwała!
Dzień już był jasny, gdy przybyła na ulice stolicy.
Mołgorzata na chwilę stanęła, i oglądała się niezdecydowana — ludzie przechodzili obok niéj — kiedy niekiedy miłosierna kobieta spojrzała na nią litościwém okiem — ale wszyscy przechodzili prędko zajęci swojemi interesami.
I tak stała młoda matka, niewiedząca co począć, — gdzież miała szukać przytułku dla dziecka swojego? Gdyby miała pieniądze i każdą usługę niemi opłacić mogła! Ale nie posiadała nic prócz życia i miłości! I gdzież znalazłaby człowieka, któryby był gotów uczy nić ofiarę dla téj miłości? Gdzie znalazłaby serce, które z litości przyjęłoby jéj dziecię?
O wy wszyscy, których Bóg udarował szczęściem i niewypowiedzianą rozkoszą wychowywania dzieci przy własném ognisku; wy, którzy widzicie obok siebie rumiane dzieci, jak z wesołemi twarzyczkami przyjmują z waszéj ręki pożądany pokarm — przenieście się na miejsce nieszczęśliwéj Małgorzaty, bez rady stojącéj w pośród ulicznego zgiełku ze swoim klejnotem — uczujcie tém wyzéj obficie udzielone wam szczęście, i nie potępiajcie młodéj matki, która jeden błąd tak strasznie, tak ciężko pokutować musiała!
Wtém nagle rozpaczliwa myśl zmieniła jéj bladą i tak jeszcze młodocianą twarz — o! nędza wynalazczym czyni człowieka, i nawet niesamoistną duszę dziewczęcia zmusza do postanowień, o których ci co żyją w spokoju bez trosk, żadnego pojęcia nie mają.
Na pierwszą myśl o sposobie uratowania dziecięcia swojego Małgorzata struchlała, lecz potém powiedziała sobie, że chociaż włożywszy dziecię w koszyk przy małem okienku w domu podrzutków, wyrzeka się wszelkich praw macierzyńskich, tam jednak większe będzie miało wygody niż u niéj.
Jednakże wahała się, bo nagle pomyślała, że tym sposobem oddaje dziecię swojo w obce ręce, jakiejś niewidzialnéj osobie — drżała — serce jéj krwią się zalewało, tuliła do siebie małą, nic się nie domyślającą dziewczynkę, jakby się zapewnić chciała, że ją jeszcze posiada.
Co za okropna męka!
Ależ w domu podrzutków były Siostry miłosierdzia, które jednaką troskliwością przyjmowały każdego obcego, niemowlęcego gościa, którego do koszyka włożono — czyżby także nie miały przyjąć i dziecka Małgorzaty, z równą troskliwością, pielęgnować go i wychowywać?
Oddawała swoje dziecię — ale Bóg wypiętnował na niém znak, cechę, zakrytą ubożuchną jego odzieżą, lecz widoczną na ramieniu dla każdego, kto odsłoni drobne jego członki — pięć plam w miejscu, którego dotknął niegodziwy baron, gdy szukającą pomocy zepchnął ze schodów werandy! W oczach więc młodéj matki zabłysł promyk nadziei — że będzie mogła zawsze poznać swoje dziecię — mniemała, że go nie utraci, chociaż odda niewidzialnéj osobie, nie pokazując się sama, ani wymieniając! Jakaż inna pozostawała jéj droga? czyjaż dusza zlituje się nad dzieckiem i nad nią?
Szybko podążała Małgorzata ulicami cyrkułu ogromnego miasta, w którym leżał dom podrzutków. Lecz im bardziéj tam się zbliżała, tém drobniejszemi szła kroki. Wstyd, trwoga, boleść z powodu rozłączenia się, wszystko to gwałtownie dręczyło jéj serce.
Trzymała dziecię ukryte pod chustką — jednak mówiła sobie, że każdy przechodzień domyśla się jéj zamiaru — że wszyscy ciekawie i szyderczo na nią patrzą i wskazując na nią mówią:
— Patrzcie — ona niesie dziecię swoje do domu podrzutków!
Czuła, że gorący rumieniec na twarz jéj występuje; lękliwym krokiem, trwożliwie, weszła oglądając się na ciemną uliczkę — ach! jeżeli kto z okien widzi co ona czyni? Chciała wrócić.
Ale namyśliła się: to co uczynić zamierzała, musi przenieść na sobie, chociażby ją palcami wytykano! I odważnie szła daléj. Wkrótce przekonała się, że naprzeciw domu podrzutków wznosiła się wysoka ściana otaczająca jakiś dziedziniec.
Mur ten otaczał jedno z najpiękniejszych więzień stolicy.
Tu dom podrzutków, długi, podobny do koszar budynek, którego najniższe okna tak wysoko umieszczone były, iż nie będąc od nikogo spostrzeżonym, można była zbliżyć się do otworu przy drzwiach, w którym znajdowała się kolebka — a daléj więzienie!
Takie sąsiedztwo nie dziw, że obudzało poważne, straszne myśli — dom podrzutków i cele więzienne naprzeciw siebie!
— Najświętsza Panno! poszepnęła Małgorzata, wyjmując swój klejnot z chustki i do ust przyciskając — o ty Błogosławiona! strzeż dziecka mojego! bądź mu matką — uchroń je od wszelkiego złego — widzisz mnie, wiesz, że nie mam innego środka ratunku! — A ty, uśmiechający się aniołku, ty niewinna istotko — obyś doznała lepszego losu, niż twoja nieszczęsna matka, która z rysów twoich zawsze wyczytywała wspomnienie człowieka, który jéj poprzysięgał miłość, a potém ją opuścił. Ty zakładzie nieubłogosławionéj miłości, przyjmiéj ten ostatni, gorący pocałunek na ciernistą drogę, którą oby ci Bóg wyrównać raczył — przyjm ten pocałunek z głębi duszy pochodzący jako jedyny posag od twojéj biednéj, nieszczęśliwéj matki! Nie przeklinaj jéj, skoro podrośniesz i ujrzysz się pomiędzy obcymi, skoro poczujesz, że jesteś sierotą — oby Najświętsza Panna dodała ci wówczas siły do zostania dobrą! oby mnie raczyła dodać jéj również do przetrwania téj najcięższej godziny!
I trzymając uśmiechające się dziecię na ręku, Małgorzata przystąpiła do otworu w murze — mała kolebka, znajdująca się w zagłębieniu — była pusta, jeszcze chwila, a jéj dziecię leżeć tam będzie, zgubione dla niéj — odrzucone — sprzedane!
Wzdrygnęła się — spojrzała z boku z trwożliwém przerażeniem na nieszczęsną kolebkę, która dopiero wtedy poruszała się, gdy ukryła w sobie mały ciężar i gdy pociągnięto za dzwonek, zawieszony obok otworu.
Kolebka ta wyglądała w téj chwili jak trumna, w któréj dziecię swoje złożyć miała, zdało się Małgorzacie, że jest zrobiona ze szponów, które jéj małą istotkę na zawsze wydrzeć mają, jeżeli ją w niéj złoży.
Serce rozdzierająca boleść odmalowała się na jéj twarzy — ależ w domu podrzutków były nabożne Siostry miłosierdzia, które wyrzekają się świata, aby żyć dla pielęgnowania cierpiącéj ludzkości i w niéj znaleźć cel swojego życia! One nie są zdatne uczynić zadnéj krzywdy kochanemu, delikatnemu, uśmiechającemu się dzieciątku Małgorzaty — to rzecz niepodobna — wszakże tyle innych dzieci w domu podrzutków uczciwy przytułek znalazło!
Obraz Leony stanął przed oczami walczącéj matki, i szybko z trwogą obejrzawszy się, włożyła dziecię w kolebkę. Nikogo nie było w pobliżu. Nikt jéj nie widział.
A więc się stało.
Odwróciła się — gorące łzy płynęły z jéj niebieskich, pięknych oczu, gdy dziecię jedną jéj rękę trzymało, jakby matki puścić nie chciało, podniosła Małgorzata, pełna rozpaczy drugą do swojéj twarzy, i wzrok w niebo wpoiła.
Potém pochyliła się jeszcze raz ku swojéj ulubionéj, którą odrzucała, do milutkiéj, małéj córeczki, leżącéj w koszyku, i po raz ostatni dała jéj szczery pocałunek błogosławieństwa — wreszcie z rozpaczliwém, szybkiém postanowieniem przystąpiła do dzwonka.
Zadzwonił on głośno i czysto — okropnym dla oddalającéj się matki dźwiękiem — dźwiękiem śmiertelnym dla jéj biednego, skacowanego serca.
Dał się słyszeć rozlegający się głos — Małgorzata ze strachem jeszcze raz spojrzała w otwór.
Dreszcz przebiegł po niéj.
Dziecię jéj znikło — pusta kolebka wróciła na swoje miejsce.


ROZDZIAŁ XIII.
Syn grabarza.

Od tego czasu upłynęło prawie dwa lata.
Dwie ciężkie zimy nawiedziły ziemię i pomnożyły panującą nędzę, pomimo że powstały rozmaitego rodzaju dobroczynne zakłady, dla ulżenia biednym ich smutnego losu. Jeszcze na drogach i polach leżał śnieg, a chociaż lutowe słońce już wpływ swój wywierało, noce jednak były jeszcze tak zimne, że każdego poranku dniem pierwéj roztajałe już miejsca znowu silnie zamarzały. Jeziora w zwierzyńcu często przywabiały młodzież, bo po ich lodzie można było doskonale jeździć na łyżwach, a nawet ekwipaże ożywiły drogę, bo powietrze było jasne i przyjemne.
Było to pewnéj niedzieli po południu. Ścieżki mocno zmarzły i były suche, na gałęziach drzew leżał jeszcze śnieg, połyskujący przy świetle słoneczném, a jednak świeże jasne powietrze wywabiło z domów, wielu mieszkańców stolicy, którzy przez cały tydzień od rana do nocy w warsztatach pracowali. A tak drogi zaludniały się coraz bardziéj świątecznie ubranemi kobietami i mężczyznami, którzy albo odwiedzali położone przy parku oberże, albo też nieco świeżego powietrza zaczerpnąć pragnęli. Także świątecznie przybrana młodzież, z uradowaném sercem śpieszyła do sal tańca, a niejeden ojciec na widok przebiegających koło niego pustaków, trącał matkę dzieci swoich chcąc jéj niby powiedzieć:
— Patrz-no — tak to i my kiedyś za młodu ochoczo biegaliśmy do sal, kiedy jeszcze nie mieliśmy ani dzieci, ani żadnych kłopotów!
A matka spojrzawszy na głośno rozmawiających uradowanych, niby z uśmiechem odpowiadała:
— Wiem, co chcesz mówić — i na nich przyjdą inne czasy — teraz pozwól im bawić się!
Najstarsze, od stop do głowy ciepło otulone, szło pomiędzy rodzicami, a najmłodsze leżało w kolebce, zasypiając aż do ich powrotu. Matka ani na włos nie chybiając, wiedziała dobrze jak długo trwać będzie sen popołudniowy, a kiedy mniéj troskliwy ojciec, który dostawszy się raz na dwór odbył daleką drogę do zwierzyńca, chciał jeszcze nieco dłużéj aż do wieczoru używać świeżego powietrza, matka póty go upominała i nakłaniała, i tak dokładnie czas obliczyć umiała, że znowu na czas znajdowała się w swojéj ubogiéj izbie.
Kiedy niekiedy ojciec pomimo napomnień matki dla osobliwszéj przyjemności i niedzielnéj zabawy, brał na ręce tłustego i ciężkiego malca, który wcale daléj iść nie chciał i płacząc utrzymywał, że się zmęczył; ojciec kraciastą bawełnianą chustką ocierał mu łzy — a drugi, przewidując ten sam wypadek już naprzód, w miejscu brakującego konia, zaprzągł się do dziecinnego powozi — ku, w którym siedziało troje dobrze opakowanego potomstwa.
Tamże widziano trzech lub czterech brodatych mężczyzn idących obok siebie i głośno rozmawiających, którzy żony i dzieci pozostawiali w domu — może dla tego, iż ich odzież poszła do zastawnego urzędu! Tak przynajmniéj kazały wnosić podżegające ich rozmowy, niezadowolenie z niedostatecznéj zapłaty i wzajemne przyznawanie się do zaciągniętych długów.
Większa część tych z niedzielnego popołudnia korzystających robotników, szła szeroką, piękną drogą, rozciągającą się obok znanego nam wielkiego zakładu na krańcu zwierzyńca, a potém między murem cmentarnym i drzewami wiodła aż do zamku księcia Waldemara.
Z drogi nie było widać grobów; gdzie niegdzie tylko wyglądał z po za muru familijny grobowiec lub krzyż. Dopiero przy okratowanéj bramie, znajdującéj się w środku długiego muru, można było rzucić spojrzenie na groby, które już prawie wolne były od śniegu. Kiedy niekiedy wchodzili na cmentarz i wychodzili w żałobie pogrążeni rodzice i dzieci, aby pomimo zimy odwiedzić miejsce, w którem odpoczywali na wieki ci co dom swój opuścili.
U bramy téj stał mały chłopiec ciekawie poglądając na drogę, po któréj przechodziło tylu ludzi — mógł on mieć jakie lat trzy albo cztery, ale na swój wiek był cieleśnie dobrze rozwinięty. Małe rączęta położył na zimnych żelaznych kratach, jabby się mrozu nie obawiał, biedny, na wyrost zrobiony surducik, okrywał jego delikatne członki, a starą futrząną czapkę ojcowską, większą od całéj swojéj głowy, nasunął na czoło i prawie aż na kark.
Pomimo nędznego ubioru, mały ten chłopczyna, tak pilnie wielkiemi, błękitnemi oczami patrzący na przechodniów, zwracał na siebie uwagę wielu zbliżających się do cmentarza, nietylko dla tego, że z politowaniem patrzali na nędznie odziane, miłe, rumiane dziecko na zimnie stojące, lecz że z twarzyczki jego wyczytać można było przekonanie o jakiejś jego ułomności. A gdy jaka litościwa matka, widząc go stojącym zbliżyła się i zapytała, czy mu nie zimno i jak się nazywa, pokazało się, że się nie mylono, bo chłopak wzruszał drobnemi ramionami i kręcił głową, a nic odpowiadał, — był niemy!
— O, wielki Boże, biedne dziecię! mówiono wtedy i patrzano z większém zajęciem w jego błękitne nieco martwe oczy, na jego małą buzię, która od czasu do czasu wydawała jakieś niezrozumiałe głosy i na miłe, rumiane policzki, świadczące, że mimo swojéj ułomności dobrze jest żywiony. Przyjaźnie podawano mu potém ręce, a on wysuwał swoje jak rak czerwone rączki przez kratę, bo to powitanie bardzo dobrze rozumiał. Jeżeli zaś potém nadeszła jaka mała dziewczynka lub chłopczyk, a matka kazała aby podobnież przywitali małego niemowę, wtedy rozjaśniała się twarz jego, jakby chciał powiedzieć:
— Ach, gdybym ja miał taką siostrzyczkę lub braciszka do zabawy i swawoli!
I dzisiaj zatém przechodzący widzieli go znowu stojącego przy kracie; wtém nagle przejechał jakiś powoź, którego koła miały gummowe obręcze, tak, że idący blizko nie słyszeli jego turkotu, i w tejże chwili kobiety wydały serce rozdzierający krzyk z głośnemi narzekaniami połączony.
Wszyscy bliżéj przechodzący niezmiernie się oburzyli, — pobiegli ku powozowi, pod którym w téj chwili leżało dziecko, które właśnie chciało przed nim przebiedz przez drogę, ale nie słyszało turkotu gummą pokrytych kół i konie obaliły je na ziemię.
— Stój, zawołały tłumy wściekle rzuciwszy się i zatrzymując konie za cugle, stój! — Dziecię — to niemowa! O te przeklęte gummowane obręcze! Zerwiéjcie je z kół! Toż bogaci mają sobie miękko jeździć po kamieniach i dzieci nasze tratować!
— Ani słychać tych przeklętych powozów — precz z woźnicą!
— Pierwéj dziecko, wołali drudzy, trzymajcie konie! Teraz ich nie puścimy!
I wkrótce utworzyło się zbiegowisko, które przybrało groźną postawę. Gdy oburzony niezmiernie lud tak wrzeszczał, a siedzący w powozie i futrem otulony pan opierał się w głębi jego na poduszkach, czekając aż przeminie burza, wydobyto skrwawionego chłopca z pod powozu i ostrożnie wyniesiono na drogę. Dziecko mocno płakało, ale nie wydawało żadnego głosu, na zadawane mu pytania odpowiadało tylko trwożliwém wskazywaniem na cmentarz.
— To niemy chłopak grabarza od świętego Pawła! zawołały niektóre głosy.
— On zawsze cicho stoi przy bramie, a teraz chciał przebiedz przez drogę i przejechano go!
— Puszczaj! Puszczaj konie! zawołał stangret eleganckiego powozu, na którego drzwiczkach błyszczał herb z koroną.
— Trzymajcie mocno — nie puszczajcie go! On jeszcze więcéj narobi nieszczęścia temi przeklętemi gummowanemi kołami!
Wtedy stangret, może z rozkazu swojego niespokojnego pana, który gwałtem chciał sobie utorować drogę przez motłoch, jak w gniewie nazwał tłumy, zaciął biczem nietylko dzielne i już wspinające się konie, ale i tych co je za cugle trzymali.
Tłumy wybuchły silniejszym gniewem! Podwójnemi siłami wstrzymano konie, stangreta w jednéj chwili ściągnięto z kozła, wyrwano mu bicz z ręki, a gdy go nerwiste pięści robotników skutecznie ukarały, oddano mu bicz z większym trochę nad potrzebę przydatkiem — bo w takich wypadkach wściekłość mass nie zna miary!
Ale także z dzikim wrzaskiem otworzono drzwiczki powozu i z obu stron ręce rozgniewanego tłumu zaczęły grozić siedzącemu w nim. Chociaż dąsał się i usiłował usprawiedliwić wykrętnemi przedstawieniami, jednak zupełnie je zagłuszyły wściekłe wołania tłumu, który obmywszy już zakrwawioną twarz nieszczęśliwego chłopca, siłą dopominał się o swoje prawa.
— Tylko go nie puszczajcie, bo ucieknie — przepadnie, że go już nieobaczycie, wołano z tłumu; oni to zwykle pokaleczonych zostawują na drodze bez czucia leżących — ale teraz musi być inaczéj! Precz z nim! Niechaj raz spróbuje własnemi nogami przejść się po zmarzłéj ziemi, chociażby miał dostać kataru!
Śmiano się z tego zadośćuczynienia i nic bardzo łagodnie wyproszono z powozu podstarzałego pana z brzydkiemi, siwemi oczami, pomarszczoną twarzą i garbatym nosem, który tylko załamywał ręce i niezmiernie pobożną i pokorną przybrał mirę.
W tak to przykrém położeniu znalazł się baron von Schlewe. Drżał, bo widział bardzo blizko siebie brodate, groźne twarze rozdrażnionego ludu, i zbyt znacząco wymierzone przeciw niemu pięści. On, który najbardziéj nienawidział zetknięcie się z poczerniałem! od pracy rękami, on, który ciągle nos ucierał i używał wyperfumowanéj chustki, jeżeli miał do czynienia z innymi ludźmi, niż ze szlachtą, a znowu nie był taki wybredny, skoro chodziło, o poświęcenie swoim chuciom jakiéj mieszczańskiéj córki, teraz ujrzał się w otoczeniu niebardzo mu dobrze wróżącém, i przejmującém go uzasadnioną bojaźnią.
— Dajcie-no pokój, moi ludzie kochani — moi dobrzy panowie! mówił uspakajająco kiwając ręką.
— Aha — to pan szambelan von Schlewe! zawołał jeden robotnik, torując sobie drogę przez tłumy — to ten znakomity pan, który mi uwiódł córkę, a potém nigdzie go znaleźć, ani z nim mówić nie było można! A przejeżdżasz dzieci? Daléj, odezwiéj-no się mój panie!
— Tutaj z nim — tu z chłopcem! krzyczeli drudzy.
Schlewe myślał że zginie — kolana się pod nim uginały, a usta napróżno usiłowały wymówić kilka urywanych słów. Zdawało mu się, że wypadnie zapłacić za część wszystkich grzechów i szelmowstw, jakie popełnił; czuł, że go porwano z powozu ze wściekłością, która kazała obawiać się najgorszych skutków.
W chwili największego kłopotu barona i najwyuzdańszéj wściekłości tłumu, nagle ukazała się na placu wysoka, majestatyczna postać Eberharda — ujrzał on z daleka coraz wzrastające zbiegowisko, słyszał groźne krzyki i przybył rychło, powiedziawszy sobie, że rozdrażnione usposobienie ludu może go w téj chwili za daleko zaprowadzić. Nie wiedział jeszcze co się stało i co spowodowało, wielkie, jak lawina wzrastające zbiegowisko; widział jednak, że kilku policyantów, uważając iż sami nic nie poradzą, pośpieszyło po pomoc do królewskiéj bramy.
Mogło więc bardzo z tego jeszcze dającego się uspokoić zebrania wyrodzić się nieobliczone w skutkach nieszczęście, jeżeli się go nierozproszy przed wdaniem się siły zbrojnéj.
Pośpieszył więc na miejsce i w kilka sekund znalazł Się w pośród wściekłego tłumu, w którym jedni ciągnęli szambelana von Schlewe, drudzy trzymali na ręku dziecię, które ciągle mocno krwią broczyło.
Za jedném spojrzeniem poznał o co rzecz idzie, i z głębokiém współczuciem przystąpił do małego chłopca.
Mężczyźni odstąpili — poznali hrabiego de Monte-Vero, którego wpływ na lud we wszystkich wpajał wielką dla niego cześć i dziwną mu nadawał władzę. Hrabiego, nie zaś księcia, bo chociaż wiedziano o tém wywyższeniu, to jednak w niczém nie zmieniło jego nazwiska u ludu, zewsząd przyjęty został spokojnie i w porządku, co szczególniejsze wywarło wrażenie — zdawało się, że ukochany władca wszedł między swoich, że to ojciec między dziećmi.
Eberhard spojrzał w koło pozdrawiając i z głębokiém, prawdziwém współczuciem wziął od ludzi nieme dziecię na swoje ręce.
— Biedne dziecko! rzekł — ja cię zaniosę do twoich rodziców, jeszcze ci krew płynie! Trzeba mu prędko udzielić pomocy! A jeszcze takie delikatne i młode! Jak się nazywasz kochany chłopczyku?
Mały, który przestał płakać, może dla tego, że na wzór innych dzieci, zapomniał o boleści przy otaczających go, spojrzał dużemi, błękitnemi oczami na Eberharda, i jakby widział w nim prawdziwego zbawcę, jakby dziecinném sercem przeczuwał życzliwą dobroć tego wysokiego pana, wyciągnął drobne ręce i objął ramionami szyję hrabiego, szukając u niego opieki i uśmierzenia boleści.
Scena ta była tak wzruszająca i zadziwiająca, że elektryczny wpływ wywarła na tak długo dziko krzyczące, wściekłe tłumy.
— Patrzcież-no, wołały kobiety, jak ten niemy chłopak przymila się!
— Tak małe dziecię, a już czuje, gdzie mu najlepiéj! odpowiedział jakiś mężczyzna.
Szambelan von Schlewe zaś nagle ujrzał się naprzeciw nienawistnego mu hrabiego de Monte-Vero, i czuł że go w téj chwili potrzebuje, że on tylko może go uwolnić od trwogi i kłopotu, w który wpadł tak niespodzianie.
Eberhard zimno przywitał szambelana — wiedział, że u dworu ma w nim przeciwnika, a chociaż postępowanie tego obłudnika względem siebie, przebaczał, jednak z powodu wpływu jego działań na lud, mocno nim pogardzał.
— Przejechał on chłopca i chciał umknąć, tak, że jeszcze tylne koła byłyby przeszły przez dziecko, gdybyśmy go nie byli wydostali! donosili robotnicy.
— Mam zaszczyt znać pana barona, powiedział Eberhard, do niego i do tłumów zwrócony. — Możecie więc spokojnie wracać do domów, pan baron nie odmówi naprawienia przypadku, o ile to jeszcze jest w możności — nieprawdaż panie von Schlewe?
— Niewątpliwie — ci ludzie chcieli przemocą osiągnąć to, co się samo przez się rozumie! teraz znowu bardzo dumnie odpowiedział von Schlewe.
— Oho! zawołały głosy, gdybyśmy go nie zatrzymali, byłby dawno odjechał!
— Zdaje się, że to dziecko jest biedne — słyszeliście ludzie, że pan baron prosi, aby mógł ponieść koszta jego kuracyi, to dosyć. Rzeczywiście, panie baronie, pożądaną byłoby rzeczą zdjąć gummowe obręcze, i wiem to, że trzeba było aż tego wypadku, abyś je pan usunąć rozkazał.
Schlewe z powstrzymaną wściekłością spojrzał na księcia de Monte-Vero, który wsparty otaczającemi go tłumami, dyktował mu rozkazy.
— W tym wypadku nie sam tylko woźnica jest winien, twierdził von Schlewe; wyznać muszę, że zaalterował mnie sposób, w jaki ośmielono się postąpić ze szlachcicem, z członkiem dworu — to są niesłychane gwałty!
Te słowa na nowo rozdrażniły tłum i ozwały się groźne wołania.
— Bądź pan łaskaw wsiąść do powozu, seryo powiedział Eberhard: w takich zdarzeniach, gdzie czyny mówią, a krew płynie, objaśnienia są niepotrzebne, a nawet szkodliwe! Jak się nazywasz chłopaczku? dodał aby odwrócić znowu na dziecko uwagę tłumów nie bardzo pochlebnie dla Schlewego mruczących i chcąc dziecię złożyć w troskliwe ręce matki, jeszcze raz zapytał: jak się nazywasz biedny chłopaczku?
— On niemy! zawołało razem kilka głosów, gdy Eberhard z miny spoczywającego na jego, ramieniu chłopczyny przekonał się o prawdzie tych słów.
— To syn grabarza od śgo Pawła, rzekła jedna kobieta, miły, biedny chłopczyna!
— Grabarza ztąd? No, to ja cię zaraz do rodziców odniosę, powiedział Eberhard de Monte-Vero, widząc z zadowoleniem, że von Schlewe wsiadł do powozu, a posiniony stangret, właził klnąc na kozieł. Usunęło się więc rzecz najdrażliwszą. Pozostawcie mi staranie o chłopcu, dodał zwracając się do obecnych; dzięki Bogu, że nigdzie szkodliwie nieskaleczony.
— Chętnie — patrzcie no, jak się to dziecię do niego przymila! — pan hrabia de Monte-Vero jest naszym prawdziwym przyjacielem i! obrońcą! wołali mężczyźni.
— Idźcie spokojnie na zabawę, a mnie zostawcie Starania o wszystkiém! Słyszę, że się zbliża oddział żandarmeryi, nie dopuszczajcież się żadnego nadużycia moi przyjaciele! Komu bieda dokucza, kto nie ma roboty, niech się uda do mnie po pociechę, wiecie, że chętni6 każdego wspieram, każdemu pomagam, o ile na to pozwalają moje za małe środki — dla swojéj osoby nie wiele więcéj potrzebuję, jak każdy z was!
Zgadzające się odpowiedzi głośno się odezwały, a gdy mężczyźni mimowolnie w powietrze wyrzucali kapelusza, już po upływie kilku sekund tłumy o tyle się rozeszły, że gdy oddział żandarmeryi przybył na wskazane miejsce, już tylko krople krwi świadczyły o tém co zaszło z przejechaném dzieckiem.
Szambelan von Schlewe jak wściekły i z podwójną nienawiścią popędził do książęcego zamku.
Eberhard niosąc na ręku małego niemego chłopca, doszedł do zakratowanéj bramy i otworzył ją. Przywołany lekarz razem z nim wszedł na cmentarną drogę, prowadzącą w górę do domku grabarza, w którym nie domyślano się wcale nieszczęśliwego wypadku chłopca, i nikogo widać nie było.
— Czy tam mieszkają twoi rodzice? spytał Eberhard, wskazując stojący obok kostnicy nizki domek, pod którym ustawione były polewaczki i rydle.
Niemy chłopiec potakująco skinął głową. Jego dawniéj tak rumiane policzki zbladły, a w błękitnych oczach malowały się oznaki wewnętrznego przestrachu.
— Ty drżysz, moje dziecko, — czy cię ramiona bolą?
Dziecię potrzęsło głową.
— Gumma na kołach nie dopuściła ciężkiego uszkodzenia, inaczéj nieuniknionego, powiedział lekarz. Wczoraj zdarzyło mi się, ze wóz piwowarski przejechał starsze daleko dziecię, które na chwilę wyśliznęło się z rąk nianki. Mało mam co do niego nadziei, bo ma obie ręce połamane.
— Okropność! poszepnął Eberhard — więc mniemasz pan, że tutaj rany nie są znaczące?
— Tu są tylko małe zwichnięcia, rzekł lekarz opatrując ręce i ramiona niemego chłopca, który się tulił do Eberharda, sądząc, że ten go od wszystkiego obroni; ale mimo to musimy go rozebrać i opatrzyć, bo często się zdarza, że w pierwszéj chwili nie można wyśledzić właściwych uszkodzeń.
Gdy książę de Monte-Vero idąc naprzód z chłopcem, zbliżył się do niemiłego, nizkiego domu grabarza, z drzwi nagle oglądając się na wszystkie strony, wyszła stara kobieta, nie bardzo zapraszająca — powierzchownie wyglądała na Xantyppę: przewracała oczami, ramionami podparła się pod boki, a czoło tak ponuro zmarszczyła, jakby burzą wybuchnąć miała.
Niemy chłopak na widok téj kobiety jeszcze bardziéj i bojaźliwiéj przytulił się do widzącego go pierwszy raz dzisiaj Eberharda.
— Czy to twoja matka? spytał tenże półgłosem.
Mały zaprzeczał skrytém poruszeniem głowy, i gdy kobieta ujrzała go na ręku nieznajomego pana, mimo gwałtownych boleści, załamał swoje jeszcze zakrwawione rączki.
— E, broń Boże! zawołała we drzwiach stojąca, sama także załamując ręce, albo raczéj mówiąc, składając je co to takiego? Gdzieżeś to był Janku?
Eberhard, nie wiedząc jak ma przemówić do téj kobiety, bo niemy na pytanie czy to jego matka, skinął zaprzeczająco, ułożył sobie w jaki sposób do niéj wstawić się i z grzecznością bliżéj przystąpił.
— Gdzie są rodzice tego dziecka, poczciwa kobieto? zapytał.
— Ach, co za rodzice! odpowiedziała, gdy doktor śmiał się z jéj urody — wisus już znowu wymknął się z domu, ech! nim się za nim obejrzysz, już go nie ma — czekaj-no! Teraz tak ci na sucho nie ujdzie, dostaniesz pożądane rózgi! Ojciec jest w izbie!
— Ojciec? — a to dobrze, poproście go tutaj!
— Poproście — poproście? — On tam ma dosyć do roboty ze swojém pisaniem! Ja mu dla tego hultaja przeszkadzać nie mogę. Dajcie-no mi go — ale o Jezu! — on pokrwawiony?
Eberhard przeszedł obok tak niegrzecznéj osoby, ktôréj się mały Janek dla bardzo uzasadnionych przyczyn obawiał, bo mu więcéj rózeg dawała niż jedzenia, przebył sień i zapukał do pierwszych lepszych drzwi.
— Hm — można wejść, odezwano się ze środka.
— Gdzie on znowu był? mruczała stara, grożąc pięścią, a jednak głośniéj mówić nie śmiejąc — gdzie on był, teń podrzutek? Krew na ręku i na odzieży? — poczekaj-no!
Eberhard otworzył drzwi, uchylił się nieco, bo były za nizkie dla jego wysokiéj postaci, a potém wszedł do ubogiego pokoiku, którego wszystkie meble jakby żałobną barwę nosiły, wszystkie były czarne, ale chędogie, lśniące i czyste.
Samuel Bartels, grabarz u śgo Pawła, człowiek podstarzały, ale jeszcze nie siwy, z dużą brodą i poważnéj postawy, postąpił naprzeciw wchodzącemu z miną pytającą. Siedział przy swojém staroświeckiém biurze i dopiero po zapukaniu wypuścił pióro ze swojéj od pracy wielkiéj i twardéj ręki.
— Przynoszę wam wasze dziecko, rzekł Eberhard, które tylko co przejechał powóz szambelana von Schlewe. Uważam, iż potrzeba, aby lekarz, którego sprowadziłem, opatrzył dziecię, aby z tego powodu kaleką niezostało.
— Najświętsza Panno! zawołał grabarz — Janku co ty zrobiłeś?
Chłopak błagalnie wyciągnął ręce do strasznego człowieka, a tymczasem stara także się wsunęła do izby i prędko za sobą drzwi zamknęła.
— Przejechali go — otoż masz, panie Bartels, korzyść z tego, że się takiém byle co obarczyłeś! zawołała.
— Milcz Urszulo! rozkazał grabarz, odbierając dziecię od Eberharda. Nie powinnaś była za drzwi wychodzić! Dzieci nigdy dosyć upilnować nie można!
— Słuchajcie mnie i codzień kaźcie go należycie obić, już do tego dosyć stary! To wstyd, zajmować się takiém nie wiedzieć co! Co tam o mnie ludzie myśleć muszą!
— Gdzie matka tego chłopczyny? spytał Eberhard, nie zważając na słowa staréj.
— Matka? powtórzył grabarz.
— Otóż to właśnie, w tém cała kwestya! przerwała biadająca osoba.
— Milcz, Urszulo! powtórnie i gniewnie rozkazał Samuel Bartels. Idź do swojéj roboty — gdzie mężczyźni mówią, tam kobiety głosu nie mają!
— Tak to pięknie. Chcecie zapewne popisać się przed tymi panami? Brać sobie na kark takie rzeczy — narobiliście sobie teraz kłopotu — przejechali go! A teraz zapłać za lekarstwo, za doktora, rezonowała stara Urszula wychodząc za drzwi, a przytém dosyć często nie ma ani grosza w domu!
— Bogu dzięki, że wyszła! powiedział grabarz zamykając za nią drzwi. Ona już dwadzieścia lat u mnie służy, i dla tego tak dużo mówi — żony ja nie mam moi panowie, ale pozwólcie, abym rozebrał Janka i w łóżku umieścił.
— Zróbcie to! rzekł doktor, a Eberhard rozglądał się tymczasem po stancyi.
Samuel Bartels, niosąc dziecko, otworzył drzwi do ciasnego, zimnego pokoju; okno jego było zamarzłe i zawierał w sobie jedno tylko łóżko.
Mały Janek trwożliwie spojrzał na Eberharda — gdyby mógł mówić, byłby zapewne zawołał w téj chwili:
— Chodź zemną — nie zostawiaj mnie tu samego!
Cóż to powodowało dzieckiem, że widząc po raz pierwszy księcia de Monte-Vero, z taką przychylnością go żądało? Czy to był skutek dobroci, jaką go Eberhard obdarzył? I jakie znowu uczucie przejmowało księcia, że ze szczerém zajęciem spoglądał na dziecię, gdy je grabarz niósł do ubogiéj komory?
Doktor przystąpił do łóżka, pomógł rozebrać małego Janka i przekonał się wkrótce, że nie ma uszkodzonych członków; lecz chłopak mocno płakał, gdy lekarz mu niósł pomoc i dotykał go, bo jednak niektóre miejsca były obrażone. Ale łzy jego oschły, gdy Eberhard przystąpił bliżéj.
— To szczególniejsze dziecko, powiedział Samuel Bartels, i gdybym tak miał za co, musiałby być mądrym człowiekiem. Pomyślcie tylko panowie, że on jeszcze nie ma czterech lat, a wie o wszystkiém co się dzieje, a nawet i więcéj! Stara Urszula nie bardzo go lubi — to także nie jest bez powodu — więc on szuka u mnie jedynéj opieki, a ponieważ niewiele mu czasu poświęcić mogę, więc łatwo mu bardzo włóczyć się po podwórzu. Stara najczęściéj przy kracie, ale jak nikt go nie dogląda, wybiega za bramę, przebywa drogę i siada w parku pod jedném drzewem. Często już szukaliśmy go, zawsze tam znajdowaliśmy i mocno ukarali — lecz jak tylko kiedy wyjdzie, zaraz szuka tego drzewa i siada pod niém — potém bawi się kwiatkami i kamykami i zapomina przytém o jadle i napoju.
— Biedne dziecko! serdecznie powiedział Eberhard: gdyby mu tylko mowy nie brakowało!
— Tak, to rzecz najdziwniejsza! Mowę stracił — ale słyszy wszystko! Nie myślcie panowie, że on od urodzenia tak rzeźwo wyglądał, jak teraz Najświętsza Panno, co to za malutkie było stworzenie! Nie sądziłem wcale, że go przy życiu utrzymam. Ale teraz dobrze zdrów i silny. Gdybym tylko mógł więcéj na niego zwracać uwagi!
— A czybyście nie zdecydowali się oddać go komu? spytał Eberhard łagodnym, pięknie brzmiącym głosem.
Grabarz spojrzał zdziwiony na nieznajomego, wysokiego pana o szlachetnych rysach.
— Nie, panie, teraz kiedy już tak daleko zaszło, nie mógłbym uczynić tego — dawniéj nieraz, kiedy mi Urszula za bardzo gospodarowała i robiła dużo kłopotu, pozostawiając mi całą pracę i trudy z małém dzieckiem, bywały chwile, w których moją wspaniałomyślność — Samuel Bartels przerwał i poprawił się, — w których przeklinałem moją pracę, i byłbym go chętnie oddał bogatym ludziom — ale teraz nie mogę tego uczynić!
— No, jeżeli kiedy zmienicie zdanie, albo jeżeli coś was skłoni do powierzenia chłopca w inne ręce, mówił Eberhard przybliżywszy się do grabarza i wyjmując bilet z małéj, niewidocznéj kieszeni, to przypomnijcie sobie teraźniejszą godzinę i nazwisko na téj kartce napisane, zachowajcie ją sobie! A jeżeli nie weźmiecie mi tego za złe, to jeszcze chciałbym wam coś powiedzieć.
— Pan Eberhard de Monte-Vero, przeczytał grabarz pokornie i uniżenie kłaniając się — ja to sobie zaraz powiedziałem. Mówcie szlachetny panie!
— Kiedy wasze środki nie wystarczą na wychowanie dziecka, kiedy wasza ofiara za ciężką wam będzie, przychodźcie do mnie i dajcie mi dowód przywiązania, abym wam mógł dopomódz. Ja — nie mam dzieci — miałem jedno, i to straciłem! Niechże przynajmniéj tego doznam dobrodziejstwa, że innym pomagam! Nie zapominajcie o tém, czy słyszycie?
— Pan jesteś rzadki, szlachetny człowiek, odpowiedział pełny podziwu grabarz, i przyrzekam panu, że z ofiary pańskiéj użytek zrobię, bo pan ją tak zachęcająco obiecujesz! Nie wiem sam, co mi te słowa dyktuje, to już chyba tak się do mnie ująć umiałeś, bo nie dla wszystkich ja jestem taki — nazywają mnie milczkiem i grubianem! Dziękuję za miłość i pomoc jaką przynieśliście mojemu Jankowi, a także i wam, panie doktorze!
Eberhard podał rękę grabarzowi, schylił się do dziecka i ucałował jego wysokie o walne czoło, poczém zwrócił się ku drzwiom, w towarzystwie lekarza i zabierał się do wyjścia.
Janek wielkie, niebieskie oko poprowadził za Eberhardem — nie spuszczał on ani na chwilę tego oka z jego szlachetnéj, pięknéj i łagodnéj twarzy — a teraz gdy go Eberhard po ojcowsku całował, płakał rzewnie.


— Patrzcie-no tego chłopca, powiedział Samuel Bartels uśmiechając się — on was całkiem zamknął w swojém sercu, a zawsze przecięż jest taki jak ja, nie łatwo skłonny do czegoś podobnego — cicho Janku, pan Eberhard de Monte-Vero przyjdzie tu znowu!
Ale małemu niemowie ciągle jeszcze łzy z oczu płynęły, — dopiero gdy mocno wzruszony Eberhard jeszcze raz wziął go za rękę i ucałował, roześmiał się szczęśliwy i objął ramieniem szyję księcia, który mu przyrzekł wkrótce go odwiedzić, i teraz zdawało się, że na rysach chłopca wystąpiły słowa z wnętrza jego duszy pochodzące, jakby uradowany mówił:
— Ach tak, przyjdź wkrótce do mnie, ty ukochany, drogi człowieku!
Trudno było księciu de Monte-Vero, pożegnać się z niemém dzieckiem grabarza, które jakby wewnętrzném przeczuciem powodowane, tyle mu wzajemnéj miłości okazało, a dziwnego doznawał wrażenia, gdy z nadchodzącą nocą opuszczał cmentarz śgo Pawła.


ROZDZIAŁ XIV.
Krzyk szalonéj.

W części parku najbliższéj zamku księcia Waldemara, słyszano co noc narzekające przeciągłe głosy. Zdawało się, że pochodzą z góry, a gdy pośpieszano na miejsce, z którego niby pochodziły, poznawano, że w dalszém jeszcze miejscu biorą początek, i wśród cichéj, ciemnéj nocy, coraz się okropniéj rozlegają.
Robotnicy, którzy około północy lub przed świtem tę część parku przebywać musieli, woleli raczéj iść inną drogą, aby nie słyszeć niepojętych, strasznych narzekań, podsycających ich zabobonność. Wkrótce rozniosły się najdziwniejsze wieści, i powstały znowu dawne gawędy, o których już długo nie przypominano.
Na końcu nieoparkanionego parku księcia, daleko po za zamkiem rozciągającego się, tam mianowicie, gdzie styka się z nim zwierzyniec, znajdowała się sadzawka, wkoło otoczona staremi liściastemi drzewami, ktéréj niezmiernie czarna woda nigdy nie zamarzała i żyły tylko same żaby.
Tuż przy téj sadzawce, oddzielony tylko żelaznemi sztachetami opasującemi park zamkowy, stał stary, w połowie zawalony dom w kształcie wieży, który zarówno w górze jak i w dole miał tylko małe, zakratowane okna i gdzie od lat wielu już nikt nie mieszkał, chociaż dawniéj ogrodnicy chowali tam rozmaite sprzęty.
Ta złowroga, wilgotna, mocno drzewami zacieniona wieża, do któréj nie dochodził żaden inny głos prócz skrzeku żab w lecie, dała powód do odradzającego się teraz na nowo podania, o jakiéjś przed wiekami żywcem tam pogrzebionéj dziewicy, bo powierzchowność budynku i jego otoczenie sprzyjały tego rodzaju twierdzeniom. Teraz utrzymywali ludzie starzy, którzy na drodze przechodząc blizko sadzawki słyszeli te narzekające tony, że przed wielu laty dawały się już raz słyszeć takie wołania o pomoc, tém je zaś objaśniali, że dusza owéj dziewicy, która miała być rodzoną córką jakiegoś księcia, w przystępie szaleństwa przez niego samego użyta, bo była bardzo piękna, nie może znaleźć spokojności i od czasu do czasu chodzi około sadzawki i wieży, wydając okropnie narzekające głosy.
Niektórzy mniéj zabobonni żartowali i śmieli się z tego, lecz gdy dla przekonania się jednéj z najbliższych nocy zbliżyli się także do sadzawki, usłyszeli także przeraźliwe, okropne narzekania, niby z głębi wody wychodzące, a gdy im przytém mimowolnie na głowie włosy wstawały, musieli przyznać, że na świecie dzieją się rzeczy, których wyjaśnić trudno.
Zkąd pochodziły narzekające, przeciągłe wołania, rozlegające się wśród leśnéj nocy, brzmiąc nadnaturalnie i groźnie?
To jedna z tajemnic, które tak wielka stolica w swojém łonie ukrywa!
Było to w nocy po owém zbiegowisku ludu, którego ofiarą byłby padł bardzo łatwo szlachetny i pobożny baron von Schlewe, gdyby nie wdanie się Eberharda. Zamiast podziękować mu za jego pojawienie się, baron skorzystał z téj sposobności, i wieczorem przybywszy z księciem na zamek królewski, złożył królowi tak haniebny, oszczerczy raport o wpływie księcia de Monte-Vero, że ten oburzył się w sposób łatwy do pojęcia i postanowił przy pierwszéj lepszéj sposobności z zimną i sarkastyczną surowością dać do zrozumienia, że tacy wolni myśliciele, jak on, znajdą w dziewiczych lasach lepsze i wdzięczniejsze pole dla swoich działań, niż w jego państwie. W ostatnich czasach wszystko się zmówiło, aby podkopać tę wielką przychylność, jaką dawniéj król okazywał księciu, i coraz też bardziéj skłaniał się do słuchania poszeptów pewnéj części swojego otoczenia, która obwiniała księcia o wpływ szkodliwy.
Szambelana von Schlewe mocno cieszyło to jego powodzenie; pośpieszył więc oświadczyć ksieni, że wkrótce nastąpi upadek Eberharda.
Książę Waldemar, w ostatnich czasach niezmiernie cichy i w sobie zamknięty, późno w nocy wracając z zamku ze swoim szambelanem, przejeżdżał około zwierzyńca. Schlewe od dawna zauważył to uderzające usposobienie księcia, a powód jego znał aż nadto dobrze! Wszystkie dawniéj wyświadczane Waldemarowi usługi barona, teraz już nie były przyjmowane — coś go dręczyło, coś mu ciążyło, na co nie pomagały żadne rozrywki, żadne przyjemności. Ostatnią damą, któréj udało się przykuć go do siebie na pewny czas, bo go niepokonanie nęciła swojemi powabami, była Leona — po niéj książę Waldemar wstrzymał się od wszelkich związków.
Leona wstąpiła do klasztoru Heiligstein — należało więc mniemać, że dolega mu wspomnienie o niéj. Ksieni tak była o tém mniemaniu przekonana, że tryumfując zamierzała wpływ swój za pośrednictwem Waldemara coraz bardziej wywierać.
Ale Schlewe innego był zdania.
Książę przejeżdżając przez zwierzyniec był ciągle jednosyllabowy. Wsunął się w róg powozu, i mocno okrył swoim wojskowym płaszczem, baron zaś z uderzającą troskliwością zapuścił sztory u okien, aby przeciąg powietrza nie szkodził księciu.
Już było po północy, gdy powóz zbliżał się ku zamkowi, którego arkadowe okna po większéj części były oświetlone.
Wtém nagle doszedł do powozu, wprawdzie przytłumiony, ale jednak niezmiernie bolesny głos, wołający o pomoc, który tak często słychać było od strony sadzawki, a który dotąd zawsze szambelan von Schlewe umiał przed księciem ukrywać. Gdyby w powozie było jaśniéj, można byłoby zauważyć niespokojność Schlewego i zmianę jego bladych rysów.
— Co to takiego? — wołają! — szybko powiedział książę powstając i słuchając.
— Ja nic nie słyszałem( królewska wysokości!
— Jakto! — pan nic nie słyszysz? — Właśnie powtarza się to pełne trwogi wołanie o pomoc. Otwórz pan okno!
— Chłodne nocne powietrze, mój książę — coś tam musiało zajść w parku — pospólstwo lubi w tym pięknym zakładzie dopuszczać się rozmaitych zdrożności!
— Otwórz pan — krótko i stanowczo rozkazał książę.
Baron spełnił żądanie, nacisnął sprężynę i otworzyły się powozowe drzwiczki razem z oknem. W téj chwili ekwipaż zwrócił pod ganek zamku i znowu z daleka dało się słyszeć narzekające, pełne boleści wołanie.
— Czy pan teraz słyszałeś? Muszę wiedzieć co znaczy ten okropny krzyk!
— Królewska wysokość nie powinnaś tego dochodzić! — poszepnął von Schlewe, kłaniając się i pomagając księciu wysiąść z powozu — A to dla czego? Pan mówisz zagadkowo!
— Zagadkowe też są te krzyki, od czasu do czasu, już od wielu lat dające się słyszeć, cicho mówił von Schlewe — pochodzą one od strony sadzawki, leżącéj tam przy sztachetach.
— Więc coś duchowego? Ej, baronie! ja myślę, że jesteś nadzwyczaj pobożnym człowiekiem, a ty wierzysz w podobne gawędy, w śmieszne bajki mamek?
— Stara wieża przy sadzawce...
— Pan myślisz, że trzeba jéj unikać? — a ja poczytuję sobie za obowiązek przekonać pana o bezzasadności pogłoski, że tam coś straszy! Wołania o pomoc, z tamtéj strony pochodzące, są zapewne rzeczą bardzo naturalną, i obaczymy, czy nie trafimy na ich ślad.
Te słowa Waldemara na chwilę zbiły Schlewego z tonu — wkrótce jednak znowu podniósł głowę, i znowu uśmiechał się zimno i chytrze.
— Królewska wysokość rozkazujesz — ja słucham, i sprowadzę tu kilku ludzi z pochodniami.
— Nie ma potrzeby, baronie! — Floryan, chodź za nami z lampą murgrabiego! rozkazał książę jednemu z kamerdynerów stojących w sieni.
Zawołany w kilka chwil przystąpił z wielką lampą do Waldemara i jego szambelana.
— Idź naprzód do staréj wieży przy sadzawce! rozkazał książę.
Floryan przeląkł się — słudzy nieco opodal leżącego zamku zwykle są tchórze, ręka, którą trzymał lampę, drżała mu.
— Czyliż otaczają mnie sami zające i duchowidze? zawołał niezadowolony książę i porywczo odebrał kamerdynerowi lampę. Pójdź za nami, ja sam sobie poświecę!
— Może mnie królewska wysokość raczysz pozwolić?
— Nie, nie, panie baronie, i w twoich ręku lampa mogłaby się pokryć magiczną ciemnością — proszę tylko, abyś pozostał przy mnie. Ponieważ nie chcę wyrządzać panu przykrości, więc sam wejdę na wieżę, pan zaś weźmiesz Floryana i przez ten czas będziesz łaskaw zrewidować brzegi sadzawki, tudzież okoliczne drogi. Coż to! i pana jakiś dreszcz przejmuje?
— To już przeszło, królewska wysokości — zawsze jednak nie powinienem puszczać waszéj wysokości, saméj pozostawiać w wieży!
— Czy masz pan klucz przy sobie?
— Mam, królewska wysokości — bo wyznać muszę — iż nad wieczorem miałem zamiar sam raz przekonać się o tém wołaniu.
— Rzecz szczególna — śpieszmy się.
Książę za każdym krokiem stukając pałaszem po posadzce, szedł niosąc lampę, przez korytarz zamku do wysokich drzwi, prowadzących do parku. Szambelan szedł tuż za nim, a nakoniec Floryan, lękliwy sługa.
Właśnie była godzina duchów, gdy von Schlewe otworzył drzwi, a książę wydobywszy pałasz, wszedł na ciemne, zimowe ścieżki parku.
Złowroga ciemność w koło zalegająca, pomnożyła ponurość okolicy; pomiędzy drzewami i w krzakach, w części jeszcze śniegiem pokrytych, panowała głęboka cisza; tylko skrzyp gałęzi, otrząsającéj z siebie chmurę śniegowych płatków, przerywał nocną spokojność. Wszedł księżyc, w towarzystwie srebrzystych chmurek, a w miejscach więcéj otwartych śnieg błyszczał jak brylantowe gwiazdki.
Wtém, gdy trzy wspomnione osoby przechodziły pomiędzy klombami, zbliżając się do daleko rozciągającéj się gęstwiny, ciszéj, ale bardzo żałośnie znowu rozległo się z dala tajemnicze wołanie, przerażająco brzmiące, jakby przytłumiony krzyk szalonego.
Nawet księciem Waldemarem mimowolnie wstrząsnął teraz dreszcz.
— Powiadasz pan, że te wołania już nieraz słyszano? spytał szambelana.
— Już od dosyć dawnego czasu, w różnych przerwach.
— I nigdy mi o tém nie doniesiono?
— Wołano nie zatrudniać waszéj krôlewskiéj wysokości okolicznością, ktôréj przyczyny nie można sobie było wyjaśnić, odpowiedział von Schlewe, trzęsąc się niby z zimna.
— Dotychczas ani w moich pokojach, ani wracając do domu, nie słyszałem tego głosu — powód jego musi być naturalny, i dla tego bardzo się cieszę, że ten powód dzisiejszéj nocy zbadać mogę.
Wiatr wiał wyjąć, ale wnet znowu nąstała głęboka cisza, gdy książę niosąc migającą się lampę w lewéj, a błyszczący pałasz w prawéj ręce, pośpieszał drogą, prowadzącą pomiędzy gęstemi, ciemnemi drzewami, do staréj, zbutwiałéj wieży. Im się daléj ze swoim orszakiem posuwał, tém okolica stawała się bardziéj niezamieszkaną. Droga była wązka, a badawcze spojrzenia księcia po pokrywającym ją śniegu, przekonały go, że nigdzie nie widać było śladu niczyich stąpań.
Rozsuwając gałęzie zarośli, zbliżono się nakoniec do czarnéj kraty, przy któréj stał dawniéj czerwony, teraz ciemnawy, drzewami gęsto otoczony budynek, którego wązkie, zakratowane okna czyniły go podobnym do więzienia. Za nim rozciągała się czarna sadzawka.
Gdy się zbliżono do wązkich i nizkich drzwi, chciał von Schlewe wziąć od księcia lampę i następnie otworzyć te drzwi.
Ale Waldemar zamierzał właśnie zniżyć lampę ku ziemi, i przejrzeć w koło wieżę, któréj dotąd nigdy nie zwiedzał.
Gdy patrząc w dół przekonał się, że po téj stronie czworokątnéj budowli nie można było dostrzedz niczyich kroków, lampa zgasła.
Czy ją zagasił przeciąg wiatru? Niewątpliwie, bo nie można było przypuszczać, że stojący obok księcia szambelan zadmuchnął ją wówczas, gdy się książę nachylił. Wreszcie jakiżby miał w tém cel?
Markotny książę tupnął nogą i niepotrzebną już lampę oddał stojącemu nieco daléj słudze.
— Obejdziemy się bez niéj, rzekł niczém w swoim zamiarze niezachwiany: księżyc świeci jasniéj, przy jego więc świetle, które nie tak łatwo zgaśnie, daléj odbywać będziemy poszukiwanie.
— Gdyby go tylko chmury nie zaćmiły! powiedział von Schlewe, odzyskawszy znowu całą przytomność.
Wołania, niedawno rozlegające się po nocy, teraz ucichły — nic nie wskazywało, że pochodziły z téj części parku.
Czy to było rzeczywiście niewyjaśnione złudzenie zmysłów, wywołane innym jakimś do ludzkiego podobnym głosem — czy też te krzyki, niby przez szalonego wydawane, ucichły z przeczucia, że się do niego zbliża straszna mu osoba?
Baron z widoczną trudnością otworzył stare, zardzewiałe drzwi, których, jak się zdawało, od wielu już lat nikt nie otwierał.
— Cała ta sprawa wydaje mi się coraz bardziéj zagadkową, mówił książę: na starą wieżę ludzie od dawna nie wpływali, bo śnieg i drzwi w przeciwnym razie byłyby ten stosunek wydały, cóż pan na to baronie?
— Powtórzyć muszę, królewska wysokości, że téj, całéj sprawy od dawna nie pojmuję.
Książę rozkazał służącemu, aby pozostał na dole przy drzwiach i dokładnie uważał na wszystko co nastąpi, a mianowicie aby nikomu ani wejść, ani wyjść nie dozwalał; potém ze Schlewem wszedł wewnątrz głuchéj, bardzo niepewnie małemi, okratowanemi okienkami rozwidnionéj przestrzeni złowrogiego budynku.
Owiało ich grobowe powietrze — można było zaraź poznać, że od lat wielu nikt do téj wieży nie wstępował, że tam od dawna ani powietrze, ani światło nie dochodziło. W dolnych, niewielkich przestrzeniach, panowało lodowate zimno, a przytém stęchła woń, a przy wilgotnych, obmarzłych ścianach, leżały w nieporządku stare, nieużyteczne sprzęty ogrodnicze, połamane ławki, potłuczone wazony kwiatowe i t. p.
Ztamtąd w jednym rogu szerokie kamienne schody prowadziły do wyższéj części wieży. Były gładkie, a przy blasku przeciskającego się do nich światła księżycowego, widne tam były zamarzłe krople wody.
Książę przekonawszy się szybko, że na dole nikt się ukrywać nie mógł, wszedł na schody prowadzące na górę, Schlewe udał się za nim z całą pewnością, jaką zawsze uzbrajać się umiała jego blada i pomarszczona twarz, ciągle się ironicznie uśmiechająca. Na schodach wyraźniéj jeszcze kulał niż na rôwnéj drodze.
Po upływie kilku sekund książę dostał się do górnéj przestrzeni wieży, widocznie mniejszéj niż przestrzeń dolna, lecz ta okoliczność nie uderzyła go przy panującéj tam ciemności. Chodził po podłodze, spojrzał w górę — sufit był tak wysoko, że go zbadać nie można było, a potém obszedł około ścian pustéj przestrzeni, stukając tu i owdzie pałaszem po kątach, aż znowu prawie do samych schodów powrócił.
Nagle stanął przy jednéj ścianie i słuchał — zdawało mu się, że ztamtąd dochodzi go jakiś szmer, cichy jęk, głębokie westchnienia.
Schlewe uważał go doskonale.
— Co się za tą ścianą znajduje? nagle szybko zapytał Waldemar.
— Za tym murem wieży znajduje się na dole sadzawka, mości książę! odpowiedział szambelan.
— Dziwna rzecz! Zdawało mi się w téj chwili, że słyszę głosy za tą ścianą.
Schlewe wzruszył ramionami.
— Ja dopiero pierwszy raz dzisiaj w towarzystwie Waszej krôlewskiéj wysokości jestem w tych ścianach.
Teraz książę rękojeścią pałasza bardzo mocno zapukał w mur.
— Czy jest tam kto? Czy się tu gdzie ukrywa jaka ludzka istota? zawołał.
Duszna zamknięta przestrzeń zobojętniła odbicie się jego głosu, a przytém w tejże chwili zawył gwałtownie nocny wiatr w około wieży.
Nikt nie odpowiedział.
— Są rzeczy, książę panie, których zawisłości oko ludzkie nie pojmuje, z pobożną miną powiedział von Schlewe; my tylko możemy błagać Pana zastępów o łaskę, czystém sercem czuć się wolnymi od wszelkiéj winy i tylko modlić się!
Zamyślony Waldemar milczał przez chwil kilka.
— A więcéj takich przestrzeni, czy ta wieża nie zawiera w sobie? spytał krótko.
— Wyżéj już nie prowadzą żadne schody — a piwnica wcale tu nie istnieje, królewska wysokości.
— Niestety! teraz już i wołania umilkły, tak, że nie ma żadnego śladu ani punktu oparcia — głosy zapewne pochodzą z innego miejsca! Czy jest tu jeszcze w téj odległéj części parku jaka przestrzeń, mało używana i zwiedzana?
— Nie, mości książę!
— Zatém, nic nie zrobiwszy musimy wracać do domu! rzekł Waldemar, poprowadziwszy jeszcze raz wzrokiem po wysokiéj i ciemnéj przestrzeni wieży, i wreszcie zszedł ze Schlewem ze schodów.
— Teraz już jestem spokojny, bo wasza królewska wysokość znasz ciężką tajemnicę, i przekonałeś się, że jéj zmysłami zbadać nie możemy, z uspokojeniem odpowiedział Schlewe.
Książę milczał — z poważną miną wyszedł z wieży do parku.
— Czy widziałeś co albo słyszałeś Floryanie? zapytał.
— Nie, królewska wysokości!
Baron znowu zamknął drzwi i pośpieszył za księciem, który zamknięty w sobie wracał do zamku.
Kiedy weszli na korytarzową posadzkę, a książę powiedział szambelanowi „dobranoc“ nieco zwięzłéj niż zawsze, przybliżył się do barona jego stary, zaufany sługa.
— Co nowego? zapytał go Schlewe, idąc po marmurowych schodach do swojego mieszkania, a stary z lichtarzem w ręku szedł za nim.
— Czcigodna ksieni czeka w salonie! po cichu odpowiedział sługa.
— Ksieni — o téj godzinie?
— Pobożna dama przybyła pierwéj do zamku niż wasza ekcellencya, i żądała rozmowy z waszą ekcellencyą — pocieszałem ją jak mogłem.
— O, jakaż to z mojéj strony niegrzeczność, tak długo dać na siebie czekać pobożnéj kobiecie! żałując rzekł szambelan, i dostawszy się na wysokość schodów, wszedł do jasnego i mile ogrzanego salonu, którego drzwi otworzył mu służący i oddalił się.
Przy kominku, na którym żarzyły się jeszcze węgle, siedziała w fotelu opatka klasztoru Heiligstein. Zdjęła welon i kaptur, i czytała jedną z książek, które obok niéj na rzeźbionym stole leżały. Świecznik rozwidniał salon, którego podłoga przykryta była miękkim ciemnym kobiercem, tak, że von Schlewe mógł rozpoznać każdy rys twarzy Leony, każdą fałdę jéj ciemnéj, szerokiéj szaty.
Gdy sługa zamykał drzwi, ona powstała.
Baron przybliżył się z ukłonem, i ujął za małą, ale pulchność jéj postaci zdradzającą rękę, którą podniósł do swoich wyschłych ust.
— Przebaczenia, moja łaskawa! wyrzekł.
— Nic nie — szkodzi, panie baronie — nie traciłam czasu na darmo, czytałam znakomite dzieło Tomasza à Kempis, które tu na stole leżało obok innych pobożnych książek, i czas mi zbiegł przy tém bardzo prędko!
— Wcale nie widziałem powozu pani, najłaskawsza hrabino.
— Wierzę — bo czeka na mnie w cieniu bocznéj alei. Czy nas nikt nie podsłuchuje?
— Mów pani bez obawy, ręczę za bezpieczeństwo.
— Ostatniemi czasy widywano tu często w pobliżu Eberharda de Monte-Vero, — miałżeby trafić na jaki ślad?
— Niepodobieństwo, łaskawa pani!
— Mimo to radziłabym przenieść dziewczynę na inne miejsce, bo jak mi opowiadał pański powiernik, książę zwrócił uwagę na wołania szalonéj.
— Nie radziłbym zmiany, najłaskawsza hrabino, bo miejsce to doprowadziło do zupełnego rozstrojenia umysłu dziewczyny. Zmieniła się do niepoznania — czy chcesz się pani o tém przekonać?
Leona przez chwilę patrzała na żarzące się węgle.
— Tak, panie baronie! Byłaby nastąpiła bardzo dziwna scena, gdyby książę Waldemar znalazł dziewczynę, którą pan tak wybornie ukryć umiałeś!
— Za łaskawą pani pomocą — nie bądź pani hrabina tak skromną!
— Książę zaledwie byłby poznał przedmiot swojéj niegdyś chimery, która tak szybko przeminęła.
— Kto wie, moja najłaskawsza — mimo mojego zapewnienia, że to: szalona królewska wysokości! może spojrzenia księcia na dziewczynę byłyby przybrały większą ostrość — i mógłbym to był przypłacić moją szyją, racz pani to ocenić w jéj usłużnym sprzymierzeńcu, którego swoją pięknością, wspaniałością swojéj majestatycznéj postaci, całkiem narzędziem swojém zrobiłaś.
Leona niby tych słów nie słyszała.
— Większą ostrość? powtórzyła, co to ma znaczyć, baronie?
— Nowe spostrzeżenie, moja łaskawa! Serce księcia jest dziwne, prawdziwa to piłka — już zdaje się zupełnie zapomniał o pięknéj Leonie!
Ksieni słysząc te bezwstydne, z ironicznym, gryzącym uśmiechem wymówione słowa swojego chytrego wspólnika, wstała — wzrok jéj chciał zniszczyć na pół pochylonego przed nią węża, który śmiał tak do niéj przemawiać; lecz szybko przypomniała sobie, że potrzebuje tego nędznika i że z nim zawarła przymierze — zmusiła się zatém do dumnego, pogardliwego uśmiechu.
— Serce księcia to piłka, pomruknęła; bardzo to wierne określenie, mój kochany!
Rzekła to w sposób tak z góry uderzający, jakby mu chciała dać uczuć, że on tylko był jéj narzędziem.
— Bardzo wierne, a nadewszystko prawdziwe, pani hrabino. Książę smutny, a wiesz pani dla czego? Nie sądzę, abyś to pani odgadła!
Leona wstrzymała się z wyjawieniem zdania.
— Wprowadzasz mnie pan w ciekawość — objaw mi pan swoje najnowsze spostrzeżenie! powiedziała.
— Książę tęskni do ładnéj Małgorzaty, robi sobie wyrzuty — i kochają dzisiaj bardziéj niż wówczas, gdy mi się udało oderwać go od niéj i umieścić pod stopami pani!
— Przypuszczam, że żartujesz, baronie! Książę miałby...
— Królewska wysokość zdaje się należeć do rzędu tych ludzi, którzy to lubią i tego sobie życzą, czém pani pogardziłaś, moja najłaskawsza. Nie dowierzasz pani moim słowom?
— Jeżeli mam panu wyznać: tak jest.
— Mógłbym złożyć pani dowód! Chcesz pani widzieć dziewczynę — mniemam, że bez przeszkody przy téj sposobności możemy podsłuchać księcia, który nim się na spoczynek udaje, lubi marzyć, jak ten, któremu wyrzuty sumienia spać nie dają.
— Rzecz bardzo dziwna! Znam ja jedno miejsce za obiciem ściany, która ulubiony pokój księcia dzieli od zamkowéj galeryi obrazów. Możemy przejść tamtędy, udając się do małych bocznych drzwi, prowadzących do parku, może to panią zajmie, jeżeli przez chwilę zechcesz być świadkiem rozmowy samego z sobą, dla każdego innego nieważnéj i niezrozumiałéj!
— Spieszmy — chcę przed rankiem być w stolicy! porywczo powiedziała ksieni. Słowa Schlewego uważała ona za mistyfikacyę, i była przekonana, że książę jéj tylko pożąda, i wspomina, że do o niéj należy opanować go.
— Czekam rozkazów, moja najłaskawsza! powiedział Schlewe, zbliżając się do drzwi prowadzących na zamkowe korytarze.
Leona mocno kaptur nasunęła, zasłoniła welonem swoją pełną oczekiwania twarz i wyszła z baronem na korytarz.
Służba pogasiła kandelabry i ścienne lichtarze, które tak długo rozwidniały wnętrze zamku, i teraz panowała tam głęboka ciemność.
Szambelan znający dobrze schody i każdy wyskok galeryi, cicho prosił ksieni o rękę i przeprowadził ją po kobiercach tłumiących wszelki szmer dwojga przechodniów. Baron zdawał sic być pewien, że nikt już teraz nie przeszkodzi jemu i mniszce, ani też ich powstrzyma, inaczéj byłby się nie podjął tego przewodnictwa.
Gdy przebyli schody idąc do góry i na dół, dostali się do skrzydła księcia. Kamerdynerowie jego już się udali na spoczynek — nawet w pokoju adjutantów było ciemno i cicho.
— Teraz skręćmy do galeryi obrazów, poszepnął von Schlewe, bardzo poufale zbliżając się do pięknej ksieni; jeszcze kilka sekund, a nie będziesz pani niedowierzać moim słowom!
I w tém przejściu panowała głęboka ciemność. Leona była całkiem w ręku swojego wspólnika — ale i ona także każdéj chwili miała go w swojéj mocy!
Gdy stanęli przed jednym z zawieszonych na ścianie obrazów, von Schlewe nagle i bardzo znacząco ścisnął rękę ksieni — dał się słyszeć głos osoby całkiem do tego obrazu zbliżającéj się — Leona głos ten poznała — był to głos księcia, który siedział oparty przy stole w swoim pokoju i rozmawiał sam z sobą, gdy świece w stojącym przed nim świeczniku, mimo jego wiedzy dopalały się — trudno było zrozumieć wszystkie słowa, lecz z tego co hrabina Ponińska słyszała, łatwo mogła sobie ułożyć cały sens.
— Ty biedna, piękna istoto — brzmiało narzekającym tonem. Tyś zabłysła i znikła. Boże przebacz mi grzech, którego się względem ciebie dopuściłem! Kiedy dzisiejszéj nocy usłyszałem biadające wołania, kiedy mnie doszedł głos boleści, trwoga niepojęta przejęła duszę moją. Twój to obraz stanął mi przed oczyma, tak mi go odmalowały sługi z willi. Ty to przedstawiłaś mi się z rozpuszczonemi włosami uciekająca przez pola, opuszczona przezemnie, który wierzyłem cudzym poszeptom! Ty jedna kochałaś mnie, Małgorzato; wszystko inne było nędzném wyrachowaniem i fałszywym blaskiem. Ty jedna, biedna, piękna, zgubiona dziewico, kochałaś mnie czystą, niewinną duszą.
Leona przyłożyła ucho tuż do obrazu. Schlewe słyszał tyle, ile mu potrzeba było dla przekonania się, że hrabina słyszała wszystko, co słyszeć była powinna. Nie mogła teraz dłużéj lekceważyć wpływu swojego sprzymierzeńca, bo się przekonała, że jéj wpływ zupełnie tu zginął.
Ciągle jeszcze słychać było słowa księcia — ale Leona pochwyciła rękę Schlewego.
— Chodź pan! wyzionęła straszliwa, pełna podziwienia godnéj zazdrości — chodź baronie, muszę widzieć tę kochankę księcia!
Nie była to zazdrość miłości, któréj usprawiedliwienia nie odmawiamy, która w pewnéj mierze nieodłączna jest od miłości — ale raczéj hrabinę Ponińską odrzuconą z powodu Małgorzaty przejmowała zazdrość nikczemna, dziksza. Miłości ona nie znała, lecz gnębiła ją chęć panowania, despotyzmu, a to dla przeprowadzenia wszystkich swoich szatańskich celów.
Baron przeprowadził Leonę z galeryi obrazów na dół do małych drzwi, których prawie nigdy nie otwierano — ztamtąd dostali się do parku, ale nie do téj części, którą niedawno przechodził książę i gdzie znalazł śnieg nietknięty, lecz do nieco odleglejszéj. Schlewe otworzył ją prędko i skoczył z towarzyszką w cień śniegiem pokrytych drzew.
Chociaż powietrze nocne było lodowato zimne, Leona nic tego nie czuła — myślała tylko o jak najrychlejszém przekonaniu się na własne oczy, że córkę Eberharda na zawsze nieszkodliwą uczyniono.
Rzeczywiście narzekania Małgorzaty rozlegały się po nocy, z zapadłej, staréj wieży nad sadzawką. — Jéj to bolesne wołania brano za przeraźliwy głos duchowego zjawiska. Siedziała prawie dwa lata w tém okrutném więzieniu, w które szambelan księcia wtrącił ją jako waryatkę!
Młoda matka oddawszy dziecko swoje do domu podrzutków, wróciła do chatki Waltera — nie przeczuwała wcale tego co zaszło podczas jéj nieobecności — zastała chatkę pustą — Waltera nie było. Sądziła jednak, że jest zajęty w zwierzyńcu i że wkrótce powróci. Czekała do wieczoru — Walter nie przychodził. Z rana zawołano go do zarządu parku, i tam poddano długiemu badaniu z powodu jego rodzaju życia, tudzież złego pełnienia obowiązków, i w skutek tego odjęto mu stanowisko dozorcy parku.
Była już prawie noc, gdy nakoniec jeszcze raz powrócić musiał do chatki, dla zabrania ubogiego swojego mienia. Spodziewał się, że znajdzie Małgorzatę w chatce, a potém pracując, dla niéj będzie mógł łożyć starania.
Ale Małgorzaty wcale nie można było znaleźć. — W ciemności von Schlewe gwałtem porwał ją do powozu i przewiózł do parku księcia. Za pomocą zaufanego sługi, któremu zrozpaczoną dziewczynę przedstawił jako waryatkę, którą trzeba zabezpieczyć, aby nie dopuściła się jakiéjś okropności, zamknął biedną w skry téj izbie staréj wieży.
Nic nie pomogły prośby nieszczęśliwéj dziewczyny, jéj wołania o pomoc, jéj skargi — każdy uciekał od sadzawki i wieży, a stary sługa, który jéj codziennie o zmroku zanosił skąpy posiłek, nie słuchał przelotnych słów, bo wiedział, że jest waryatką!
I czyliż umysł Małgorzaty obok tylu spadłych na nią okropności nie mógł rzeczywiście przedstawiać pozornego widoku szaleństwa? Któż się zdziwi, że ta nieszczęśliwa, dręczona srogiemi mękami, w rozpaczy i niewoli wyglądała jak obłąkana? Cierpienia jéj, dolegliwości moralne, przechodziły siłę ludzką!
Lecz wejdźmy do jéj więzienia, abyśmy na własne oczy przekonali się, do czego doprowadził biedną Małgorzatę grzeszny krok i nadludzkie okrucieństwo jéj prześladowców.
Baron i ksieni zdążali drogą, która skrycie osłoniona aż do ziemi pochylonemi gałęziami pinij, ciągnęła się aż do wieży. Gdyby dawniéj książę udał się był nie bliższą, ale tą łukiem do końca parku prowadzącą drogą, byłby widział ślady kroków na oszczędnie pokrywającym ją śniegu.
Gdy Schlewe i Leona doszli do wieży oświetlonéj bladym promieniem księżyca, nie skierowali się do wejścia od przodu, przed którêm tak nagle zgasła księciu lampa, gdy chciał wieżę ze wszystkich stron, obejrzeć, lecz do kraty, oddzielonej wązkiem przejściem od wieży. Za kratą leżała sadzawka.
Po téj tylnéj stronie wieży znajdowały się małe drzwiczki, prawie zupełnie zakryte gałęziami nizko zwieszających się drzew.
Baron zabrał z sobą z pokoju klucz od tych drzwi, i otworzył je, nie tak jak pierwszy skrzypiący zamek, ostrożnie i bez trudu.
Gdy drzwi ustąpiły, ksieni ujrzała przed sobą ciemne stare schody, stromo pod ścianą prowadzące na górę.
Z izby znajdującéj się po nad niemi słychać było teraz ciche, bolesne jęki.
Schlewe na wszystko zważający, mimo nocnéj godziny, stanął na chwilę, słuchał i śledził — zdało mu się, że z tamtéj strony sadzawki w krzakach coś się porusza, i chociaż nie można było przypuszczać, że ktoś o téj godzinie znajduje się w tak unikaném miejscu, spojrzał jednak uważnie w tę niedaleką stronę.
Ale Leona niecierpliwszą była od swojego przewodnika — chciała się na pewno przekonać, że uwięziona jest już zupełnie nieszkodliwą.
— Chodź pan, czas nagli! poszepnęła ksieni, i szambelan poszedł przodem po sztywnych schodach. Było tam bardzo ciemno, a szambelan zapewne troszczył się o swoją piękną i pożądaną towarzyszkę, bo nagle odwrócił się, stanął w połowie schodów i wziął rękę Leony, — ciemność dozwoliła, że przytém dotknął więcéj cudnych kształtów pulchnéj hrabiny, aniżeli można byłoby w każdém inném położeniu i przy mniéj awantu niczéj sposobności. Chytry łotr korzystał z każdéj zręczności, aby sprawić przyjemność swoim zawsze pożądliwym zmysłom!
— Idź pan, ja zdążam za panem — nie obawiaj się o nic! rozkazująco powiedziała Leona.
Schlewe szedł naprzód, ku izbie słabo oświetlonéj promieniem księżyca, który wpadał przez wązkie, zakratowane okienko. W jego bladym blasku stała młodzieńcza postać Małgorzaty, ona go szukała, chcąc mu swoje skargi powierzyć. Na jéj barki spadały jasne długie włosy, rozpuszczone świecąc przy blasku księżyca — jéj blade, od ciężkiego więziennego powietrza i żalu zmienione oblicze spoglądało w noc zimową na dwo rze rozpostartą — błękitne, niegdyś tak miłe piękne oczy od mnóztwa wylanych łez posmutniały, a strudzone powieki poczerwieniały — na całéj skromnéj postaci leżał gniotący ciężar okrutnego jéj losu, — drobne, od zimna prawie skostniałe ręce wysoko podniosła i załamała.
Izba, w któréj nieszczęśliwa prawie od dwóch lat mieszkała, była mała i ciasna, nie było w niéj żadnego wyjścia, prócz drzwi u stop schodów, które szambelan i ksieni dopiero przebyli. Przy ścianie graniczącéj z izbą, którą przedtém książę zwiedził i w któréj przez kilka chwil słuchał, stało ubogie łóżeczko uwięzionéj, która nie miała żadnéj pomocy, żadnego ratunku! Z początku prośbą, a pozniéj rozpaczliwą siłą starała się wydostać z więzienia, — biedne małe ręce poraniła stukaniem do drzwi na dole, wołała, błagała i płakała, wstrząsając żelaznemi kratami okienka — aż nakoniec przekonała się o daremności swoich zabiegów, o niemocy wysileń.
Teraz biedna Małgorzata podobna była do upokorzonéj męczennicy, która pełny udręczeń los swój z rezygnacyą znosiła; — tylko w cichych godzinach nocy, gdy wśród okropnéj ciemności łoże jéj otaczającéj, upominające występowały postaci przeszłości — gdy przypominała sobie noc, w któréj przy cmentarzu dzieci swoje pozostawiła — wyrywały się z jéj umęczonego serca już głośniejsze, już cichsze narzekania, przeraźliwie rozlegające się po lesie i niejako stłumione więziennemi ścianami, które ją zamykały.
Nie zbliżał się żaden wybawiciel, — drzwi na dole otwierały się tylko, gdy wchodził twardy, niczém nie — zmiękczony obcy człowiek, który jéj przynosił skąpe pożywienie.
Często stawała przy zakratowaném oknie, w nadziei ujrzenia jakiegokolwiek człowieka, ale widocznie unikano okolic sadzawki.
Teraz gdy znowu, załamując ręce, nie mogąc usnąć, stała przy kracie, jéj przyćmionym spojrzeniom na dole pomiędzy drzewami i zaroślami ukazał się jakiś cień ruchomy — przypatrywała mu się rozpromieniona nadzieją — ale właśnie gdy domyślając się blizkości człowieka, chciała mu dać znak, aby ją ujrzał i nakoniec może pomoc przyniósł, otworzyły się drzwi i poznała swojego szkaradnego prześladowcę i śmiertelnego nieprzyjaciela, kulawego szambelana księcia, przed którym truchlała — za nim w ciemności na schodach panującéj ukazała się mniszka.
Małgorzata cofnęła się, ujrzawszy z nagła oboje ich przed sobą — oboje straszliwych, którzy sprzysięgli się na jéj zgubę.
Trwoga i przerażenie zmieniły jéj rysy, wyciągnęła ręce drżąc i broniąc się od nich.
— Czego chcecie odemnie, okrutnicy? jękła; czy przynosicie nowe tortury i męki?
— Patrz sama, pobożna siostro, rzekł von Schlewe zwrócony ku Leonie i wskazując niewinną: jakie skutki grzechy wywarły na téj biednéj. Wołałem usunąć ją z przed światowych sędziów i z rąk właściwych dozorców chorych, aby jéj dać schronienie w téj skrytéj celi. Wielce ruchliwa, grzeszna przeszłość i wszelkiego rodzaju wyrzuty sumienia duszę jéj obłąkały.
— Dobrze pan uczyniłeś ratując nieszczęśliwą, która inaczéj byłaby zupełnie uległa złemu — oczy jéj są bez życia i osłupiałe — tu wolna jest od pokus i dzikiego otoczenia!
Małgorzata rzeczywiście tak strasznie patrzała, jakby nie rozumiała wcale co mówią ci okrutnicy, tak, iż można było wierzyć, że rozum jéj ucierpiał — drżącą ręką odgarnęła długie, rozpuszczone włosy z bladéj twarzy, jakby lepiéj słyszeć chciała, co o niej oboje mówią.
— Bądź spokojna, pobożna pani, z obłudną miną powiedział wspólnik szatana — tutaj ona nikomu szkodzić nie będzie, tu dobrze ukryta!
Małgorzata zaśmiała się w sposób rozdzierający serce, a potém zaczęła łkać spazmatycznie.
— Odejdźmy ztąd, odpowiedziała mniszka, ona zgubiona! — i dodała po cichu: Wkrótce uradujemy tym widokiem księcia de Monte-Vero! — Skoro go samego obalimy! dopełnił Schlewe. — Rozumiesz mnie pan — za jedném uderzeniem musi on widzieć wszystko w koło siebie tak zniszczone, że gruzami zasypany zostanie — w tym celu doręczę panu niedawno znaleziony dokument, tak ważny, że go zawsze przy sobie noszę. Aby pana o tém uwiadomić, przybyłam tu dzisiejszéj nocy! Podczas téj cichéj rozmowy Leona przebyła drogę do kraty. Gdy Małgorzata, w kurczach, jęcząc, padła zemdlona na łóżko, baron zamknął drzwi. — Domyślam się wprawdzie, moja łaskawa, rzekł teraz, że to zaszczytne i radosne przybycie pani, ma powód szczególny — tém więc ciekawszy jestem treści tego dokumentu. — Słuchajże pan zatém — powiedziała ksieni i znikła z szambelanem w nocą pokrytych przejściach parku. Ten ważny, stary dokument przeczytamy w jednym z następnych rozdziałów.


ROZDZIAŁ XV.
Krwawa ofiara zazdrości.

Nazajutrz wieczorem zamyślony książę stał przy Wysokiem oknie swojego pokoju — w nocy nie spał, w dzień był niespokojny, — coś go dręczyło, ciągle mu się zdawało, że słyszy żałosne wołania, których powodu dociec nie mógł. Ale Waldemar od niejakiego czasu niedowierzał swojemu szambelanowi.
Gdy słuchając poszeptów pana Schlewego zaniedbał i opuścił Małgorzatę, aby w zmysłowym szale upaść przed hrabiną Ponińską, doświadczał wzruszeń podsycanych przez szambelana, na których pokonanie w stanówczéj chwili wytężał całe swoje wewnętrzne siły — czuł że w skutek tak nieposkromionéj żądzy rozkoszy zniszczy swoje ciało, a w marzeniach widywał cichy i łagodny obraz bolejącéj dziewicy, która sama tylko prawdziwie go kochała! Gdy więc ukazał mu się ten obraz, znikł wpływ barona — a gdy ten coraz bardziéj teraz aniżeli dawniéj spuszczał oczy, modlił się i spowiadał, gdy w stosunku z hrabiną, a teraz ksienią, przybrał tak uderzająco pobożną postawę, że ta stanowiła uderzający kontrast z dotychczasowemi skłonnościami Schlewego i ze zmysłową bujnością dotąd ułudnym przepychem otoczonéj Leony, książę zaczął niedowierzać prawdzie téj pozornéj zmiany.
U znakomitych panów i pań jednak przejście odgrzesznéj rozkoszy do żarliwéj pokuty nie było rzadkością, skoro nadszedł czas, w którym wiek przypominał, że umrzeć potrzeba! Uspokojenie, usunięcie przeszłości następowało łatwo, jeżeli na starość żarliwie oddawano się pobożności!
Lecz książę trzymał się z dala od tego kierunku, pomimo iż widział, że na dworze ten coraz mocniéj się ustala — zamknął się i o ile możności unikał towarzystwa szambelana.
Widzieliśmy, słuchając z ksienią, że wszystkiego dociekający baron miał słuszność, utrzymując, że książę bardziéj niż kiedykolwiek kocha dziewczynę z ludu, którą kiedyś poświęcił swojéj przyjemności, a potém odtrącił. Waldemar nietylko żałował, że wówczas tak haniebnie opuścił Małgorzatę, ale czuł, że właściwą winą tego był von Schlewe, on zaś sam był za słaby i nie zdołał oprzeć się jego wpływowi!
— Byłaś tak czysta i piękna, szeptał książę, patrząc w zimowy pusty park, nad którym już zapadała wieczorna ciemność. Kochałaś mnie z całym zapałem niewinnéj twojéj duszy! Widzę cię jeszcze, jak mnie każdego dnia z niewinnością i radością wyglądałaś, jak ujrzawszy chmurę kurzu, śpieszyłaś przyjąć mnie u kraty, — jak wtedy błyszczały twoje ukochane niebieskie oczy, jak prawdziwą radością przejęta, wyciągałaś ku mnie drobne, delikatne ręce! Ufałem słowom jego Schlewego, dałem się uwieść, uwierzyłem, że ty równie jak każda inna, nie miałaś dla mnie prawdziwéj, wiernéj miłości, bo mnie przekonał, że poufale rozmawiałaś z młodym robotnikiem, — ale teraz czuję, że mimo to wszystko mnie tylko jednego kochałaś — teraz czuję, że niesprawiedliwie zwątpiłem o tobie, boś rozmawiała z tym, który dawniéj podawał ci przyjacielską rękę, i któremu jako ogrodnikowi powierzyć chciałaś dozór małego parku! Twoje drogie, dobre serce chciało i jego widzieć wolnym od trosk — była to wzniosła, święta dobroć, któréj szambelan nie pojmuje, nie zna — i któréj ja także pojąć nie byłem zdolene!
Książę założył ręce na piersi — dręczony wyrzutami wymawiając cicho te słowa spojrzał w noc — w koło niego panowała cisza — chętnie tak sam pozostawał zajęty wspomnieniami.
Z radością byłby poświęcił skarby, aby wynagrodzić krzywdę wyrządzoną swojéj miłości — ale już było za późno — za późno, bo nieszczęśliwa istota z jego winy popadła w nędzę!
Wtém posłyszał znowu narzekające krzyki — zdawało się, że tylko na nie czekał, bo na krześle obok niego leżał płaszcz, czapka i szpada — szybko ubrał się w nie — szybko okrył się, i niepostrzeżony, bocznemi drzwiami Wyszedł z salonu, aby bez niczyjego towarzystwa dociec przyczyny tak przejmującego wołania.
Nikt się nie domyślał, że książę zeszedł do parku — szambelan von Schlewe, ubezpieczony, siedział w swoich pokojach.
Gdy Waldemar dostał się do alei parku, przypomniał sobie, że nie ma kluczów, i że nie może dostać się do żadnego domku ogrodowego ani pawilonu — lecz pomyślał, że łatwo je dostanie, skoro pierwéj znajdzie prawdziwy ślad przeraźliwych krzyków, które teraz nie przestawały trapić go i sen mu zakłócać.
Gdy zaszedł tak daleko pomiędzy drzewa, że go z okien zamku nikt dojrzeć nie mógł, stanął i słuchał — uśmiechnął się na myśl, że przed podwładnymi ukrywać się musi! Za jaką bądź cenę zapragnął przekonać się, co się dzieje w jego otoczeniu.
Poczekawszy kilka minut, książę znowu usłyszał biadające wołania — i teraz poznał wyraźnie, iż je wydaje jakaś udręczona dusza ludzka — a i o kierunku, z którego pochodziły, już teraz nie wątpił: od sadzawki to i z wieży brzmiały żałośne tony, od wieży, którą wczorajszéj nocy nadaremnie zwiedzał. To wydało mu się dziwném, lecz nie wstrzymało od udania się w tamtą stronę.
Szybko przeciskał się przez gęstwinę i wkrótce dostał się do staréj, zapadłéj wieży, — badawczo spojrzał ku niéj — ciemność nocy tajemniczo ją pokrywała.
Wtém nadsłuchującemu zdało się, że przy kracie za wieżą słyszy skradające się kroki i oddech — zadrżał mimowolnie, chociaż nie obawiał się upiorów i nie był zabobonny.
Ale ciemna noc, ciemna stara wieża i dźwięk przeraźliwych wołań, w téj chwili i na jego duszę wywierały niepokonany, pełny zgrozy wpływ.
Wydobył szpadę i zbliżył się od strony muru do kraty — dostrzegł teraz, że za wieżą znajduje się droga i jednocześnie zauważył ludzką postać, przesuwającą się po nad brzegiem sadzawki — zatrzymał się pod cieniem muru, patrząc co nastąpi, ale z kryjówki swojéj nie mógł dostrzedz okienka wieży, w którém ukazała się postać uwięzionéj.
Małgorzata widziała, że podobnie jak zeszłéj nocy, ukazała się jéj nad brzegiem sadzawki jakaś postać, — powzięła nadzieję, że ktoś nakoniec w pomoc jéj przychodzi — z jéj udręczonego łona wyrwał się trwożliwy krzyk, zdradzający jéj obecność.
Książę nie wątpił dłużéj, że pomimo jego poszukiwań kogoś w wieży ukrywano, ale czekał, uważnie patrząc ku sadzawce, co się stanie.
Wtém poznał ostrożnie posuwającego się człowieka, który wyglądał na robotnika. Ten wkrótce zatrzymał się i patrzał w górę wieży, potém znowu przybliżył się po cichu, aż nakoniec doszedł do kraty, którą przebył chwytając się mocno zwieszonych gałęzi drzew otaczających.
— Kto ty jesteś tam na górze? stłumionym głosem zawołał ten człowiek — czyś ty na prawdę upiór czy też ludzka istota? To mnie niepokoi — szukam biednéj prześladowanéj, a teraz kiedy przechodząc tędy, słyszałem kilka razy twoje wołania o pomoc, muszę wiedzieć, kto jesteś!
Wyrobnik nadsłuchując spojrzał w małe, zakratowane okno.
— Wybaw mnie, odpowiedziano — wyzwól z więzienia, ale nie chodź do zamku, tam mieszkają moi nieprzyjaciele i moi strażnicy. Musisz wyłamać drzwi, które się tu na dole przy kracie znajdują!
— Małgorzato! zawołał naówczas wyrobnik, — tyżeś to nieszczęśliwa Małgorzato, którą prześladowała i groziła mniszka? Odpowiedz mi, ja jestem Walter, który cię prawie od dwóch lat z boleścią szukam!
— Walter? radośnie odpowiedział głos z wieży — dzięki Ci Najświętsza Panno — to ty! O, ty mnie wyratujesz, wybawisz! ty byłeś zawsze najwierniejszym przyjacielem biednéj Małgorzaty — ja tu oszaleję w tém więzieniu, jeżeli ktokolwiek wkrótce nie uwolni!
Książę z coraz gwałtowniejszém biciem serca słuchał rozmowy, ktôréj był ukrytym świadkiem.
Przejęło go nieopisane uczucie.
Więc to co słyszał nie było snem? Czyliż to podobna, aby tu więziono Małgorzatę, która kiedyś do niego należała i któréj miłością wzgardził?
Gdzie się znajdowało jéj więzienie, kiedy mniemał, że zwiedził wszystkie przestrzenie wieży, i kto był ten co ją tu więził? Słyszał o mniszce, i że strażnicy mieszkali w zamku — zacisnął dłonie, chciał jeżeli sprawdzą się te słowa, wytoczyć surowe śledztwo.
Czy wyrobnik, który teraz od kraty wystąpił na wązkie przejście przy wieży, był to ów młody ogrodnik, którego Małgorzata już dawniéj swoim jedynym przyjacielem nazywała? W takim razie posiadał on wierną, pełną poświęcenia duszę, bo i dzisiaj narażał się na wszystko, aby dopomódz biednéj.
W sercu księcia powstał zamęt uczuć — radość, oczekiwanie, gniew wszystko w nim walczyło, gdy Walter zbliżył się do silnych drzwi, aby używszy całéj swojéj siły otworzyć je i uwolnić Małgorzatę, któréj słowa zachęciły go i nadludzkiéj dodały mu mocy!
Ale gdy potężne drzwi oparły się wszystkim wysileniem wyrobnika, uznał książę, iż nadeszła chwila, w ktéréj może wystąpić, ofiarując swoją pomoc — a prócz tego dręczyła go niecierpliwość i oczekiwanie.
Przerażony Walter odskoczył, gdy się zbliżyły skrzypiące kroki księcia, i gdy postrzegł otuloną płaszczem jego wojskową postać — Małgorzata musiała także głos jego posłyszeć, bo przyłożywszy stęsknioną do swobody i pełną oczekiwania bladą twarz tuż do kraty okna, w największéj trwodze krzyknęła:
— Uciekaj — uciekaj! to ten okrutnik!
Chociaż Walter spostrzegł błyszczącą szpadę, którą książę zapomniał schować do pochwy, jednak stał bez obawy, — nie chciał teraz tak łatwo dać sobie wydrzeć znalezionéj!
— Otwórzcie te drzwi, zawołał na księcia, albo przez wszystkich świętych, nie ujdziecie mi! Otwórzcie drzwi i wypuśćcie dziewczynę, tam na górze jęczącą, bo pójdę po nocy do zamku i będę tam błagał pomocy przeciw takiéj samowolności i zbrodni!
— Razem otworzymy te drzwi, mój przyjacielu, bo jak ciebie tak i mnie przywołał ten narzekający głos biednéj, którą tu na górze haniebnie uwięziono! powiedział książę zbliżając się do Waltera, który mu wcale nie ufał.
— Któż więc jesteście? powoli i wahając się spytał.
— Zostawcie to na późniéj — ta nieszczęśliwa ani sekundy dłużéj niepowinna jęczeć w więzieniu!
— Drzwi tak są mocne i bezpieczne, iż się wyłamać nie dają.
— Śpieszcie do zamku i zanieście baronowi von Schlewe rozkaz, aby tu natychmiast przybył z kluczami!
— Baronowi rozkaz? powtórzył Walter — ja jestem wyrobnik — baron nie usłucha takiego rozkazu!
— Więc weźcie moją szpadę na dowód i oświadczcie baronowi: że książę Waldemar rozkazuje mu przez was, aby się tu natychmiast stawił!
Małgorzata gorączkowo wzruszona słuchała prowadzonéj na dole rozmowy — nie wierzyła zmysłom swoim, gdy poznała głos tego, którego miała za Schlewego — ale gdy uniesiony gniewem wymienił nazwisko barona — gdy usłyszała, że pośpieszył bronić jéj i ratować, przejęła ją błoga myśl, bo kochała jeszcze księcia z całym zapałem serca — załamała ręce — twarz jéj wypogodziła się — teraz musi się wszystko zmienić, teraz będzie ocalona!
Ale ta rozkoszna niespodzianka była tak wielka, tak silna dla jéj duszy ugiętéj brzemieniem troski i nieszczęścia, że tonąc we łzach błogości, padła na ubogie łoże celi, bo za słabą była, aby przetrwać tę godzinę.
Książę niespokojnie przechadzający się tam i napowrót przededrzwiami wieży, gdy Walter szybko odszedł, nie śmiał odezwać się do niéj na górę — gniotła go wina, zdawało mu się, że biedna dziewczyna wszystko to z jego przyczyny wycierpiała, i że nakoniec powinien ją ratować!
Chociaż nie wiedział nic o tém więzieniu, powiedział sobie jednak Waldemar, że jakkolwiek nie było to bezpośrednią jego winą, zawinił jednak, że dozwolił dawniéj zaufanemu swojemu szambelanowi von Schlewe zrobić go wspólnikiem tak haniebnego czynu, i postanowił dotkliwie go za to ukarać!
— Czekaj, biedna dziewico, zawołał do małego, zakratowanego okna na górę: zbliża się twoje wybawienie. Skończą się dla ciebie ciężkie godziny męczarni, a ja cię pomszczę na nędznikach, którzy względem ciebie dopuszczali się niepojętych, haniebnych niegodziwości!
Nie słychać było żadnéj odpowiedzi, żadnego głosu — ale za to od strony zamku dały się słyszeć głosy.
Widocznie w drodze stawiano Walterowi przeszkody, ale szpada księcia byłaby mu prędko utorowała drogę.
Waldemar w najwyższém oczekiwaniu i trzęsąc się z gniewu spojrzał ku przejściu, którém powinien był nadejść szambelan — czas mu się dłużył — rozdrażniała go coraz bardziéj każda minuta.
Już zamierzał sam przywołać służbę, i wysadzić drzwi, wtém kroki zbliżyły się.
Był to śpiesznie wracający Walter.
— Gdzie szambelan? porywczo spytał książę.
— Idzie za mną — rzecz zdaje mu się niepodobną do wiary!
— Ja sprawię, że ten obłudnik łatwiéj ją pojmie! zawołał książę ze wściekłością, odebrał wyrobnikowi szpadę i wpadł w aleę parku.
Baron otulony płaszczem, widząc, że na nic się nie przyda tajenie i zaprzeczanie, szedł tak powoli i z namysłem ku zapalczywemu księciu, jakby zupełnie już odzyskał przytomność i spokojność.
— Czy panu nie oświadczono mojego rozkazu? gniewnie zawołał książę. Natychmiast skończyć mi to oszukaństwo, tę haniebną igraszkę, ktôréj się pan ośmieliłeś dokonać tu w moim parku!.
Zbladły szambelan ugryzł się w usta i o krok cofnął, nie spodziewał się zgoła, że książę przyjmie go tak z góry.
— Królewska wysokości! — wyjąkał.
— Klucz, a potém precz mi z oczu! — oto mój rozkaz. Śmiałeś pan obłudną miną oszukiwać mnie, prowadziłeś mnie w niewłaściwe miejsca, a tylko przypadkowi zawdzięczam, że nakoniec dociekłem niegodziwości dokonywanych w najbliższych mi okolicach!
— Królewska wysokość jesteś wzruszony.
— Nie drażnij mnie dłużéj, mości Schlewe, inaczéj mogę się zapomnieć! Cóż mi możesz odpowiedzieć?
— Że wszystko to robiłem tylko w interesie mojego rozkazodawcy, rzekł szambelan pokornie kłaniając się; że jeżeli dopuściłem się nieprawości, to winą tego jest tylko moja gorliwa służba!
— A więc to przez gorliwość w służbie biedną, bezbronną, niewinną dziewicę, nieszczęśliwą, wtrąciłeś do tak okropnego więzienia?
— Aby waszą królewską wysokość uchronić od natręctwa szalonéj i aby ją zabezpieczyć od jeszcze głębszego zabrnięcia w niemoralności!
— Ej, ej, odkądże to pan zostałeś tak surowym stróżem obyczajności, panie von Schlewe? Dosyć tego — otwórz pan drzwi wieży, które zeszłéj nocy tak zgrabnie ukryć przedemną umiałeś!
Schlewe zaledwie zdołał powstrzymać dłużéj swą żółć szkaradną — widział, że odtąd ma nazawsze w księciu nieprzyjaciela, który mu prędko da uczuć swoją rękę, który owszem może przyczynić się do jego upadku, jeżeli go sam uprzedzić nie zdoła.
Sprzymierzeniec Leony wiedział, że ta, którą więził, będzie wywierała potężny wpływ na księcia, że wszystko mu wyzna; chodziło więc o to, aby uprzedzić następstwa téj nocy.
Baron czuł, że musi prowadzić otwartą, walkę z księciem, — walkę, w któréj spodziewał się być zwycięzcą.
— Królewska wysokość rozkazujesz — a ja z ciężkiém sercem jestem posłuszny, rzekł zbliżając klucz do zamka we drzwiach — bo rozkaz ten sprowadzi za sobą tylko fatalne następstwa — otwieram puszkę Pandory!
Książę nic nie mówiąc z pogardą wskazał drzwi.
Klucz obrócił się i drzwi pod naciskiem otworzyły się — Małgorzata stała na stopniach schodów podobna do cienia.
Walter oburącz twarz zakrył — ale książę własną ręką wsparł drżącą z wycieńczenia i wzruszenia.
— Patrz niegodziwcze na twoje dzieło! zawołał Waldemar, a oczy mu łzami zaszły na widok niegdyś tak pięknéj, a teraz tak bladéj, ukorzonéj dziewicy.
— Matko Bożka, bojaźliwie zawołała Małgorzata, czepiając się księcia, skoro ujrzała szambelana, w którego błyszczących siwych oczach wybijała się nienawiść i wściekłość, słowami księcia coraz bardziéj drażniona — brońcie mnie tylko od tego okrutnika, który mnie od lat kilku nieustannie prześladuje i morduje — tylko od niego brońcie mnie — to mój wróg śmiertelny!
— Nie obawiaj się, biedna, kochana dziewico, uspakajał ją łagodnie książę: nic on ci nie zaszkodzi! Tymczasem zaprowadzę cię do mojego zamku, abyś się uspokoiła i wzmocniła, bo ci to bardzo potrzebne.
Małgorzata spostrzegła teraz i Waltera, który tak długo stał na uboczu — jego bolejąca, żalem przejęta twarz rozjaśniła się tém przyjazném powitaniem, podała mu ręce.
— Ty wierne serce, rzekła w pośród łez, ty prawdziwy przyjacielu biednéj Małgorzaty, nie spocząłeś prędzéj, aż nakoniec ślad mój znalazłeś — o Walterze! tyś najlepszy, najszlachetniejszy, najbezinteresowniejszy człowiek na ziemi!
— Towarzyszcie nam, powiedział książę do wyrobnika, wesprzéjcie biedną z drugiéj strony waszém ramieniem, abyśmy ją, mogli zaprowadzić do zamku. O Boże mój, jakież to nieszczęście ci ludzie wywołać byli w stanie!
Nie obdarzył szambelana żadném spojrzeniem, ten więc tak szczególnéj gruppie przyglądał się z miną, w któréj odbijała się cała szatańska brzydota jego duszy — uśmiechał się tak groźnie szyderczo, jakby miał powiedzieć:
— Idźcie — mam ja was jednak wszystkich w ręku!
Małgorzata, widziała przy sobie tych, którzy jéj byli najmilsi — księcia, którego jeszcze i dzisiaj uwielbiała najszczerszą miłością, do którego należała, czy była z dala czy blizko — i Waltera, tego wiernego przyjaciela, który zawsze był na miejscu, a w nędzy i cierpieniach zawsze ją wspomagał!
Małgorzata, któréj rozpuszczone włosy spadały na suknię, chciwie wciągała w siebie owiewające świeże nocne powietrze. Oczy jéj niby jakaś mgła osłaniała, a osłabione ręce drżały.
— On pójdzie za nami, trwożliwie poszepnęła — on i mniszka! Spieszmy się — oni mnie ścigają.
— Przy mnie jesteś od nich bezpieczną! uspakajająco rzekł książę.
Ale oczy Małgorzaty coraz niespokojniéj spoglądały, ponuro oglądała się na wszystkie strony wymawiając słowa bez związku i mówiła to o chatce w zwierzyńcu, to o cyrku, a potém znowu o kolebce podrzutków.
Walter z żalem spozierał to na Małgorzatę to znowu pytająco na księcia, który teraz wykrzyknął, bo nie mógł pojąć okropności, jaką widział przed sobą — miałżeby szambelan mieć słuszność? czyżby nad nieszczęśliwą zawisł duch ciemności?
Myśl to była za okropna!
Przybyli do zamku.
Książę spodziewał się, że spoczynek i troskliwość dobroczynnie wpłyną na Małgorzatę, a słowa bez związku i trwożliwe spojrzenia przypisywał chwilowemu wzruszeniu.
Rozkazał przygotować dla dziewicy jedno skrzydło swojego zamku, sprowadzić lekarzy i służbę, i temu, którego Małgorzata nazwała swoim najwierniejszym przyjacielem, dozwolił pozostać w przedpokoju owego skrzydła, aby na wszelki przypadek był na jéj zawołanie.
Poczém zaraz własnoręcznie napisał do ministra królewskiego dworu, tudzież do nadwornego marszałka, zawiadamiając ich, że szambelana von Schlewe od służby swojéj uwalnia, i że należy go oddalić, bo inaczéj oddać go musi pod sąd! Listy te oddał swojemu adjutantowi z rozkazem, aby szambelan jak najraniéj sam je podług adresów, podoręczał.
Schlewe uczynił temu zadosyć — ale listy odniosły inny skutek niż się książę spodziewał.
Gdy Małgorzata, po udzieleniu jéj pomocy nazajutrz już wzmocniona, dziękując Niebu za ocalenie, była na drodze wyzdrowienia, a Walter rozmyślał nad następstwami wypadków zeszłéj nocy, przybył adjutant królewski i powołał księcia do zamku w stolicy.
Waldemar nim ekwipażem swoim do zamku pośpieszył, przybył do Małgorzaty jakby mu było trudno opuścić ocaloną — zastał ją przejętą wdzięcznością i nadzieją, musiał stać i niemo wpatrywał się w nią, bo była znowu ową skromną, piękną dziewczyną, ktôréj obraz go ścigał, jakby ją skutki cierpień wcale nie zmieniły!
Dla czego powiedział jéj: bądź zdrowa? Dla czego powrócił, gdy już próg przestąpił i jeszcze raz spojrzał na nią?
A Małgorzata? Któż zdoła opisać, co działo się w sercu téj dziewicy, która tyle wycierpiała, gdy się z nagła ujrzała przeprowadzoną z więzienia tu, gdzie przebywał i ukazał się jéj ten, do którego należała jéj pierwsza i jedyna miłość!
Waldemar jeszcze raz przystąpił do niéj — ujął jéj rękę — nie mógł wyjechać z zamku, bez wyznania jéj w téj błogiéj chwili w kilku słowach, że ją całém sercem kocha, i że dotrzyma tego co jéj owéj nocy w willi poprzysiągł.
Broniła mu tego — nie chciała słyszeć żadnych nowych przysiąg, w téj szczęśliwéj godzinie żadnego nie żądała wynagrodzenia.
Waldemar ucałował jéj rękę i otrzymał przebaczenie za wszystko złe jéj wyrządzone — nie mógł prędzéj odjechać, chociaż czekała go tylko przejażdżka do zamku królewskiego, musiał przedewszystkiém zawrzeć pokój z biedną Małgorzatą, która dla niego tyle wycierpiała, a co większa — pragnął wszystko wynagrodzić, wszystko uczynić dla naprawienia przeszłości, a Małgorzata musiała uledz jego prośbom i przyrzec mu, że po powrocie od króla opowie mu wszystko co wycierpiała, co zniosła!
Jest miłość, tak gorąca i wielka, że mimo wszelkich pustoszących ją i rozdzielających burz zawsze się odradza, zawsze ściśléj wzmaga — miłość, która nie rozmyśla i nie pyta co daléj będzie? — która tylko zna samą siebie, a w chwilowém uszczęśliwieniu zapomina o wszystkiém co było i co będzie!
Takiéj miłości doznawali książę i Małgorzata.
Taka to miłość oboje po tyle ruchliwéj przeszłości i przy groźnie zakrytéj przyszłości w téj chwili bozko ożywiała.
Byli sami.
Waldemar padł przed Małgorzatą na kolana — książę leżał w prochu przed biedną dziewczyną z ludu — nie, kochanek klęczał przed kochanką!
Łagodnym ruchem podniosła go — uśmiechała się do niego — a na niebie jéj oczu jaśniał promień nadziei, podobnie do łagodnéj i pociągającej tęczy, po długiéj, ciężko zachmurzonéj niepogodzie.
Książę przytulił ją do siebie — coś zaszeleściło obok portyery prowadzącéj do jednego z przyległych pokojów, kochankowie nic nie widzieli — owiało ich błogie marzenie, i zdało się, że ręka Boga unosi ich nad ziemię, na ktôréj dla nich nie ma połączenia, którego żądała napełniająca ich miłość. Zapomniano o tém co się stało, zapomniano o przyszłości — rozkoszna jedna chwila dla Małgorzaty za lata nieszczęścia, a dla Waldemara za dręczące wyrzuty.
Ekwipaż czekał pod gankiem — książę wyrwał się i przyrzekł wkrótce powrócić.
Małgorzata wyprowadziła ukochanego z pokoju aż na schody, wiodące na dół do portyku — on jeszcze raz ją pożegnał — potém znikł w zakręcie sieni.
W chwili gdy Małgorzata bez towarzystwa zamierzała powrócić do swojego pokoju i wstąpiła już na jego kobierzec, rozdzieliła się portyera, poprzednio nieznacznie przed nią poruszona — Małgorzata cofnęła się przelękła, bo postrzegła stojącą w niéj groźną postać kobiety.
Była to ksieni klasztoru Heiligstein — ktôréj wewnętrzne wzruszenie malowało się na pełnéj nienawiści twarzy — z oczu jéj tryskała dzika zazdrość, a ręka z zapalczywą porywczością czegoś pod szerokiém okryciem szukała.
Niegodziwa przekonawszy się naocznie, że Małgorzata ocalona i z więzienia uwolniona, że ją książę kocha, postanowiła ją zniszczyć.
Była w stanie zamordować znienawidzoną, bo jéj wyrodna dusza widziała, że ta niewinna dziewica jest dla niéj niebezpieczną i że ją od księcia odpędza!
Przekonawszy się za jedném spojrzeniem, że nikogo niema w pobliżu, prócz postępującego za nią ze swojemi błyszczącemi, siwemi oczami szambelana von Schlewe, szybko postąpiła kilka kroków ku cofającéj się Małgorzacie — coś zabłysło w jéj wzniesionej ręce — czy spinka, czy sztylet? Błysnęło jasno przy zimowym promieniu słońca — potém rozległ się krzyk, powolny i bolesny — a na ziemię padła bez ratunku Małgorzata, z któréj piersi sączyły się czerwone krople krwi.
— Umieraj! wyzionęła przekleństwa godna mniszka, a za nią ukazał się czołgający się i kulejący jak Mefistofil, baron Schlewe.
Nikt inny czynu tego nie widział!
Krwawa ofiara najnienaturalniejszéj zazdrości, jaka kiedykolwiek skłonić mogła ludzką duszę do tak okropnego, przerażającego mordu, leżała bez czucia na kobiercu pokoju, z którego okrutnicy wyszli po spełnieniu tak ohydnego czynu.


ROZDZIAŁ XVI.
Stary Ulrych.

Gdy Eberhard wrócił późno z cmentarza śgo Pawła do swojego pałacu przy ulicy Stajennéj, w znanym nam salonie zastał swojego starego przyjaciela Ulrycha, tak bardzo podobnego doń postacią i usposobieniem.
Obaj serdecznie się przywitali, bo ich łączył wspólny cel ich dążeń do dobra ludzkości — służyli temu samemu tajemnemu symbolowi, który Eberhard odziedziczył po ojcu swoim Janie, a Ulrych dostał od ojca, — musiało do niego być przywiązane inne tajemne znaczenie, prócz tego, którém promieniał.
Eberhard podał obie ręce przyjacielowi.
— Bądź mi z całego serca pozdrowień i siadaj tu przy mnie, prosił, wskazując sofę stojącą naprzeciw obrazu starego pustelnika.
— Nie przyszedłem tu, Eberhardzie, dla odpoczywania u ciebie!
— Więc cię praca tak nagli?
— Nie, dzisiaj niedzielny wieczór, ten chętnie spędzam w spokojności i rozmyślaniu.
— Jak to czyni twój ojciec!
— Dla niego to przychodzę tutaj — on pragnie widzieć się z tobą!
— To coś brzmi jak wyrzut, Ulrychu — i muszę przyznać się do winy — dawno już nie byłem w twoim domu, dawno nie mówiłem z twoim biednym ojcem, którego jednak tak bardzo poważam i kocham! odpowiedział Eberhard, ściskając rękę przyjaciela i patrząc nań wielkiemi, rozwartemi oczyma.
— I on także kocha cię miłością nieustępującą w niczém miłości jego dla mnie. On bardziéj cierpiący niż kiedykolwiek.
— Cóż na to mówi Wilhelmi?
— Stara się ulżyć jego boleściom — bo rady już nie ma na nie! Starzec znosi wszystko jak bohater, z podziwienia godną spokojnością, bez głośnych narzekań opanowuje ciężar boleści, które teraz tak skrępowały jego członki, że ani jednym już prawie ruszyć nie może.
— O srogi losie! pomruknął Eberhard. On, który zawsze pracę uważał za świętość, który zawsze w bojaźni bożéj, w walce o światło dążył do najwyższych celów, on którego godność i głęboką powagę zawsze podziwiano — on na starość niewinnie cierpieć musi najcięższą dla niego mękę: sparaliżowanie!
— Zdaje mi się, że siły jego z każdym dniem słabną, i że musimy się przygotować na chwilę, w któréj go Bóg przed siebie powoła, powiedział Ulrych głębokim, wzruszonym głosem. Ty, mój przyjacielu, czujesz, co przy tém wstrząsa mojém sercem i ile ono cierpi!
Eberhard położył rękę na ramieniu Ulrycha, nie odpowiadając ani słowa, i wskazał słońce promieniejące w głębi salonu, z po nad którego wznosił się krzyż i trupia głowa.
Ulrych zrozumiał to napomnienie — jak w chwili natchnienia wyciągnął rękę ku tajemniczemu symbolowi i długo, długo, stojąc obok Eberharda patrzał w jego promienie.
Utraciłem wszystko co kochałem — szeptał książę de Monte-Vero, stojąc obok mieszczanina Ulrycha, na którego ramieniu po bratersku oparł rękę — straciłem wszystko, co mojém nazywałem!
W salonie panowała cisza jak w kościele — słońce przyświecało obu milczącym, a stary Jan na portrecie obok spoglądał na nich okiem pełném miłości bliźniego, rozpostarło się nad nimi jakieś tchnienie duchowego błogosławieństwa.
— Chodźmy już, przerwał milczenie Ulrych, on czeka na ciebie!
Eberhard narzucił na siebie płaszcz i obaj z przyjacielem wyszli z pałacu.
Zwrócili się ku zamkowemu placowi, i wkrótce przybyli do starego, szanownego domu, który od wieków należał do rodziny Ulrychów.
Był to dom wielki, zbudowany z wygodą w nowszych czasach coraz bardziéj ustępującą miejsca przepychowi. Po obu stronach wysokich drzwi, po których można było poznać grubość murów, stali, nakształt niemych strażników ludzie, jak się zdawało, z kamienia wyciosani, trzymający w ręku młoty, a na piersiach mający fartuchy.
Przodkowie Ulrycha byli blacharzami, i jako znak swój kazali wystawić tych ludzi, wskazujących ich rzemiosło.
Dziad upodobał sobie potém rzemiosło złotnika, a stary Ulrych, którego właśnie teraz przybył odwiedzić Eberhard. tak w niém był biegły, tak znakomicie przez pobyt we Włoszech i Paryżu wykształcony, że zmarły król chętnie go często do zamku powoływał, nie dla samych tylko zamówień, lecz także aby z pięknym, Wysmukłym i bogato ukształconym człowiekiem bliż rj o innych sprawach pomówić i jego zdanie usłyszeć.
Teraz był to już starzec, a jedyny syn jego otwierał drzwi domu, wprowadzając doń Eberharda, którego starzec usilnie widzieć pragnął.
Lampa oświetlała obszerną sień, w któréj głębi znajdowało się kilkoro drzwi.
Ulrych otworzył jedne z nich, i skinął na przyjaciela aby szedł za nim.
Miłe ciepło przeniknęło wchodzących do pokoju matowo oświetlonego.
Urządzenie, nie ozdobne ani obfite, wskazywało wygodną zamożność. Stare, rzeźbione meble z niemodnemi ozdobami, ciężkie, massywne krzesła z pokrowcami w kwiaty, wszystko to wskazywało, że już przez przodków teraźniejszych posiadaczy używane były.
Z tego pokoju otwarte drzwi prowadziły do większego, którego zasłonione teraz okna wychodziły na ulicę. Lampa kulista stała na okrągłym stole na środku pokoju, rozsiewając łagodne światło. Głęboka cisza tam panowała, a przerywał ją tylko brzęk wahadła wielkiego zegaru.
— Czy to ty, Ulrychu? spytał słaby głos, wychodzący niby z głębi pokoju; czy przyprowadzasz z sobą Eberharda?
— Tak, mój ojcze! ten, którego widzieć i z którym pomówić pragniesz, jest tutaj — czy możemy wejść?
— Chodźcie — chodźcie prędko! odezwał się głos głęboki.
Ulrych ujął rękę Eberharda i wprowadził go do wygodnego pokoju ojca.
Tam siedział starzec w cieniu pod ścianą na wypchaném krześle, przedstawiając obraz czcigodnego patryarchy, który już tylko oczami i ustami mógł poruszać.
Gdy dwaj mężczyźni weszli, jakaś kobieta, która posługiwała tak długo choremu, wyszła z pokoju, aby nieprzeszkadzać.
Stary Ulrych, dzisiaj szczególniéj słaby i bezsilny, zaledwie spojrzeniem powitać zdołał przybyłych, jego ramiona i ręce leżały nieruchome na poręczach fotelu — nogi spoczywały na podesłanym pod nie dywanie, a plecy i tył głowy oparte były o wysłanie grzbietu fotelu.
A był to niegdyś człowiek słuszny, równie wspaniale zbudowany jak obaj ku niemu przystępujący — był niegdyś równie jak oni silny, pełen życia, ruchliwy — a teraz siedział jak martwy, którego duch niezawisły już od zmarłego ciała, miał jeszcze siłę przemódz i pokonać śmierć.
Czy stary Ulrych miał jeszcze jaką troskę, albo też dręczącą tajemnicę, ktôréj przedewszystkiém pozbyć się musiał? Czy też ciężył na jego życiu jaki zarzut, a to co cierpiał, było karą za grzech popełniony?
Któż byłby to przypuścił, kiedy ten Ulrych był najlepszym ojcem, najlepszym obywatelem, kiedy pracowicie i wiernie spełniał swoje obowiązki, a ubogim i opuszczonym chętną podawał rękę!
Stary Ulrych należał do rzędu obywateli stołecznych, przed którymi każdy poczytywał sobie za zaszczyt zdjąć czapkę, do szanownych ludzi niepokalanego życia, których się wskazuje mówiąc: Patrzcie, oto najzacniejszy człowiek!
A jednak dręczyła tego starca od lat kilku coraz bardziéj wzmagająca się choroba, obezwładniająca jego członki — rzuciła go na łoże, jego, który bez pracy żyć nie mógł, więziła go coraz bardziéj na poduszkach, zostawując go na łasce otaczających, jaką mu wyświadczało każde podanie ręki.
Ale chociaż członki jego ruch straciły, można było jednak widzieć, że stary Ulrych był to kiedyś piękny, wysokiego wzrostu mężczyzna.
Jego pomarszczone, zapadłe oblicze, długą, białą, aż na piersi spadająca brodą zarosłe, wskazywało szlachetny zarys i męzkie, piękne rysy, a ze znużonych oczu świeciła jeszcze jasność umysłu i wielkość duszy.
— Bogu dzięki, że was widzę! rzekł, a w słowach tych przebijała się wewnętrzna trwoga i niepokój. Długo kazaliście mi czekać na siebie!
Eberhard przybliżył się do starca, dla którego miał wysoki i prawdziwy szacunek.
— Nie gniewajcie się na mnie, ojcze Ulrychu, że dopiero dzisiaj staję przed wami!
— Musiałem aż posyłać po ciebie, Eberhardzie — ja już kończę, a chciałbym pierwéj zwierzyć się tobie z niektóremi rzeczami! Każdemu oddać trzeba, co mu należy! Zaszłéj nocy syn mój dowiedział się odemnie o wszystkiém co go dotyczę, co go obchodzi — z tobą, chciałbym o czém inném pomówić — a wielki już czas, Eberhardzie, czuję to dobrze!
— Jak dalece kocham was i waszego syna, ojcze Ulrychu, o tém wam mówić nie potrzebuję; wiecie to i bez słów moich i dajcie mi tego dowód, kiedy mnie chcecie udarować zaufaniem!
— Zdaje mi się, Eberhardzie, że i ty jesteś także moim synem, i prawdziwie tęskniłem do ciebie, cichym głosem mówił starzec — siadaj — przysuń krzesło, tu blizko mnie — już mi mówić trudno — oczy moje strudzone — złe to oznaki, więc mi się śpieszyć należy. Tak, jeszcze blizéj. Eberhardzie — z tobą tylko samym mówić pragnę!
Gdy syn, tak długo na środku pokoju stojący, usłyszał te słowa ojca, cicho i ze świętém posłuszeństwem wyszedł do drugiego pokoju.
Trzeba było tylko jednego spojrzenia, jednej syllaby starego Ulrycha, a syn już dojrzałego wieku człowiek, bez zwłoki i kwestyi wolę ojca spełniał.
Eberhard i starzec pozostali sami w pokoju.
— Spuść lampę niżéj, mój synu, cicho powiedział stary Ulrych w półcieniu wygodniéj moim starym, strudzonym oczom! A to, co ci mam opowiedzieć, Eberhardzie, także nie jasne, lecz ciemne, i stosowne tylko w otaczającém nas pół świetle. Z dwóch przyczyn pragnę powierzyć tylko tobie jednemu i przekazać jako świętą spuściznę to, o czém długo, długo rozpamiętywałem — a o czém dowiesz się w końcu mojego zwierzenia!
Książę de Monte-Vero przysunął swoje krzesło tuż do krzesła starego Ulrycha.
— To co mi zalecicie, święcie spełnię, odpowiedział poważnie, i położył rękę na bezwładnéj ręce starca — mówcie, słucham każdego waszego słowa!
— Przed tobą, Eberhardzie, winienem złożyć zeznanie, spowiedź — przebacz więc jeżeli co skrócę lub przerwę — nie łatwo wypowiedzieć takie słowa, a potrzeba koniecznie! Mógłbym tajemnicę życia mojego zabrać z sobą do grobu, w którym jak sam widzisz, jedną nogą już stoję!
Słuchaj więc! Wiem, że wszystko mówić mogę, bo nie usłyszę od ciebie wyrzutu, jako od człowieka pobłażliwego, wielce doświadczonego, bo masz serce, które doznało burz tego życia! Jakże się nazywał twój ojciec Eberhardzie?
— Moim ojcem, moim nieoszacowanym wychowawcą był stary postelnik Jan von der Burg!
— Jan von der Burg. — Nieraz mi o tém wspominałeś, a jednak pytam cię znowu, jakbym się o tém zapewnić musiał.
Minęło temu już lat przeszło czterdzieści, zaczął starzec, byłem wtedy ognistym, ochoczym do życia człowiekiem — pełen młodzieńczéj siły nie myślałem wówczas o tém, że przyjdzie kiedyś czas, w którym sparaliżowany na wyściełaném krześle siedzieć będę. Ojciec mój był bogaty i szanowany, na mnie wydał więcéj, aniżeli wówczas było zwyczajem, zaopatrzył mnie w pieniądze i polecenia i kazał zwiedzić świat, tak, że powróciłem jako promieniejący szczęściem, śmiały młodzieniec.
Wspominając o tém, dziwnego doznaję uczucia! Stary Ulrych był wtedy serdecznie ognistym, rzutnym młodym Ulrychem, dla którego cały świat stał otworem, do którego uśmiechały się ukradkiem wszystkie ładne dziewczęta, i który niejednéj ukradł całusa, od niejednéj za to dwa otrzymał!
To wszystko rozzuchwaliło go — duma rodziców, przeświadczenie o sobie, nabyte wiadomości, pierwszeństwo przed innymi jakie mu zewsząd przyznawano, czyniły go coraz pewniejszym siebie, coraz dumniejszym — a gdy nawet zmarły król najlepiéj lubił z nim obcować, dawał mu zlecenia, owszem nawet zawezwał go do zamku, dla rozmówienia się z nim, zdumiony, ale nie pyszny, przekonał się o swojéj wartości.
Młodość wrzała mu w żyłach, ognista i śmiała młodość, która nigdy nie wraca, któréj nigdy nikt dosyć nie szanuje i nie poznaje!
Ale nie sądź, aby Ulrych dla tego zaniedbał pracy. Nabył on w Paryżu i w innych wielkich miastach wiele doświadczenia i biegłości w złotniczéj sztuce i w domu z nich korzystał.
Wtém zdarzyło się, że jednego dnia, Ulrych idąc do zamku, spotkał powóz księżniczki Krystyny — stanął, czekając aż przejedzie, i gdy zdjął kapelusz, oczy jego spotkały się z oczami najpiękniejszéj w kraju dziewicy.
— Księżniczki Krystyny! powtórzył zdziwiony Eberhard: któréj tak wykończony obraz wisi w sali zamkowéj jéj imienia?
— Téj saméj — była to wówczas niemal dwudziestoletnia córka księcia Henryka, dla swojéj piękności i dobroci serca, przez jéj kuzyna, księcia następcę tronu, wysoko ceniona.
— Przez teraźniejszego króla?
— Kochał on księżnę Krystynę; ale ona na to nie — zważała, był to obraz niewinności i obojętności, prawa i czarująca, bez dumy i uprzedzeń, słowem piękna, rozumna, pełna dowcipu dziewica.
Ulrych spotkał już był raz w zamku młodą księżniczkę — gdy więc przejeżdżała obok niego ze swoją damą dworską, a on stał kłaniając się, tak szczerze i przychylnie odpowiedziała na jego ukłon, że mimowolnie stał długo i patrzał na szybko odjeżdżający powóz.
Król, któremu Ulrych odniósł jakąś robotę, tak się nią ucieszył i tyle upodobał Ulrycha, że go zaprosił na jedną z licznie odwiedzanych karnawałowych zabaw, wyprawianych na zamku.
Dla młodego złotnika było to znakomite odznaczenie, a wzrosło tém bardziéj, że nietylko sam król z nim rozmawiał, ale księżniczka Krystyna, pożegnawszy księcia następcę tronu, zwróciła się ku niemu i tak przyjaźnie go powitała, jakby go od dawna znała. Wiedziała nawet jego imię i długo z nim rozmawiała.
Księżniczka była nadzwyczaj piękna. Na ciemno-blond włosach miała perłowy dyadem, jéj niebieskie, piękne, marzące oczy nieopisany urok wywierały na stojącego przed nią młodzieńca — delikatna twarz o rożowo tchnących ustach, przemawiała do niego tak szczerze i lubo, iż serce Ulrycha drgało i biło — i gdy późną nocą roztargniony śpiesznie opuścił zamek, towarzyszył mu obraz Krystyny, a miły głos słów jéj nieskończoném echem odzywał się w jego duszy.
Syn poważnego wprawdzie, ale prostego mieszczanina, kochał córkę księcia! Kochał ją, głęboko i święcie przechowywał ją w sercu — i podzielał jéj żałobę, gdy wkrótce książę Henryk, jéj ojciec, szybko za swoją małżonką poszedł do grobu. Była to teraz sierota, jakkolwiek złotem i przepychem otoczona, jakkolwiek ją rozweselały damy dworskie, jakkolwiek pocieszały przyjazne słowa księcia następcy, — ale zawsze sierota, rodziców swoich opłakująca!
Taka boleść wywiera zbawienny wpływ na większą część serc ludzkich, — a jeżeli którekolwiek z nich pierwéj już było miękkie i szlachetne, to przez ową boleść Wyrabiają się tém mocniéj wysokie przymioty podnoszące duszę i do Boga ją zbliżające — inaczéj patrzy już ona na życie, i cel dążeń swoich widzi nie w dumie i pysze, lecz w miłości ludzi; nie w przewadze i dworskości, ale w łagodności i łasce! Księżna Krystyna cel taki znalazła w tych najwyższych przymiotach!
Cóż za nieskończone błogosławieństwo, gdyby była na tron wstąpiła, gdyby rękę swą księciu następcy podała! w głębokiém przekonaniu powiedział Eberhard.
Słuchaj, co się daléj stało. Pewnego dnia na wiosnę, ekwipaż księżny zajechał tu przed mój dom. — Ojciec mój gdzieś był odjechał — ja stałem w niepozornym sklepie i zakładałem właśnie ostatnią strzałę do dwóch pysznych ołtarzowych lichtarzy, które król chciał darować kościołowi Śtéj Jadwigi; — sztyft, którym cyzelowałem, wypadł mi z ręki, gdy lokaj otworzył drzwiczki powozu i otwierając sklep zawołał:
— „Jéj królewska wysokość księżniczka Krystyna!“
Wysiadła z powozu — nie widziałem jéj od śmierci ojca — cudnie pięknie wyglądała — boleść jeszcze bardziéj wybieliła jéj policzki, a rysy jéj jeszcze bardziéj złagodniały i silniéj malowały się na nich marzenia! Czarna, obcisła suknia otaczała jéj wysoką, wspaniałą postać, czarny welon spadał z włosów na ramiona, okryte ciemnéj barwy zarzutką.
Skinęła na damę dworską, aby czekała na nią w powozie, i bez towarzyszki weszła do sklepu.
Oddałem ukłon i wyrzekłem kilka słów współubolewających, które wypłynęły z mojego serca, i dla tego jéj sercem dobrze przyjęte zostały! Podała mi rękę, i pełny szczęścia, upojony rozkoszą, przyłożyłem ją do drżących ust moich.
Oboje byliśmy wzruszeni.
— „Przybywam tu, panie Ulrych, rzekła nakoniec cichym, mile brzmiącym głosem, z obstalunkiem! Pamiętasz pan naszą rozmowę na ostatniéj karnawałowéj zabawie? Wtedy nie dotknęła mnie jeszcze ciężka strata, ale słowa, jakie zamieniliśmy, niejako były przygotowaniem do niéj!“
— „Mówiliśmy, odpowiedziałem, o owych trzech bozkich celach duszy naszéj, do których wszyscy ludzie zmierzać winni, bo ich podnoszą: o wierze, która nas umacnia, o wieczném świetle wykształcenia i oświaty, i o odwadze przy śmierci, która nam wszystko znosić pomaga.“
— „Niech mi wolno będzie wyznać, że słowa te ciągle miałam na myśli od czasu jak się rozstaliśmy, i że były dla mnie świętemi od czasu jak ciężki smutek serce moje przytłacza! Przybywam tu do pana z prośbą, ażebyś mi zrobił talizman, któryby te słowa zawierał — jak, to pozostawiam pańskiemu rozsądkowi, pańskiemu dla mnie współczuciu, wiem, że dla pana nie jestem obojętną!“
W téj chwili przejęło mnie jakieś wszech-potężne uczucie — zdało mi się, że powinienem upaść przed taką wzniosłością i wzrokiem wyznać, że czuję w sobie coś więcéj nad zimne zajęcie, że ją kocham, — kocham z całym zapałem młodzieńczo burzliwego serca.
Widziała dobrze, co się zemną dzieje.
— „Czy chcesz mi pan zrobić taki talizman?“ prędko zapytała, jakby przeszkodzić chciała czemuś, co i jéj sercu obcém nie było.
— „Z radością postaram się, odpowiedziałem — a potém półgłosem dodałem: ale czy nie rozgniewam łaskawéj księżniczki, jeżeli także podobny talizman na piersi mojéj ukryję?“
— „Nie, nie, zawołała, a rysy jéj na chwilę rozjaśniły się, oboje ten znak nosić i służyć mu będziemy — a oprócz tego kto zda nam się być godnym, wtajemniczymy go w znaczenie talizmanu! Skoro będzie gotów, przynieś mi go pan do zamku — byle prędko.“ Pożegnała mnie łaskawie, a nawet więcéj — i znikła w powozie, który prędko odjechał.
Niezwłocznie zabrałem się do roboty! W kilka dni późniéj talizman był gotów — na złotém tle, którego owalny brzeg tworzyły w środku większe, a po bokach mniejsze świetne brylanty, znajdowały się trzy z pereł tworzone znaki: krzyż, słońce i trupia głowa — znasz to Eberhardzie. Masz to — kto ci to dał?
Książę de Monte-Vero, czując dobrze, że się zbliża do wyjaśnienia, które rzuci światło na tajemnicę życie jego osłaniającą, wydobył talizman, który na małym złotym łańcuszku ciągle na szyi nosił. Starzec spojrzał nań.
— Powiedz — kto ci to dał? spytał.
— Ojciec Jan zawiesił go na mnie!
— I nie powiedział ci nigdy, z czyjéj ręki ten znak otrzymał?
— Umarł właśnie w chwili, gdy zamierzał mi to objawić!
— Słuchaj daléj, Eberhardzie, ty sam tylko powinieneś wiedzieć to, o czém nikt dotąd nie wie! Dwoje zaręczonych zamieniają pierścienie, na znak, że do siebie należą — księżniczka Krystyna i Ulrych zamienili te znaki, aby odtąd nosić je i nawet ze śmiercią nie opuścić, — ja go zachowałem, Eberhardzie, talizman i dzisiaj jeszcze jak wówczas spoczywa na mojéj piersi, bo ta wzniosła kobieta sama go na mojéj szyi zawiesiła.
Znikły zapory — Ulrych klęczał przed Krystyną, a ona płakała mocno wzruszona, gdy wymówił jéj słowa: „Kocham cię!“ Płakała mocno, wreszcie podniosła klęczącego, ścisnęła mu rękę i anielskim głosem szepnęła: „Krystyna należy do ciebie, teraz i na wieki.“
Była to chwila, którą Bóg raz tylko w życiu obdarza człowieka, godzina tak święta i rozjaśniona, że po niéj śmierć nawet swą grozę straciła — dla kogo ona wybiła, Eberhardzie, ten doznał szczytu rozkoszy i życia!
Starzec, którego dusza i dzisiaj jeszcze na wspomnienie o téj bozkiéj godzinie w zachwycenie wpadała, którego duch poczuwał i dzisiaj jeszcze całą jéj błogość, zamilkł na chwilę. Eberhard spojrzał w jego pomarszczone, czcigodne oblicze czuł, jak gorąco stary Ulrych kochać musiał księżniczkę Krystynę, któréj obraz zawsze, gdy go sobie przypominał, tak silne robił na nim wrażenie.
— Co teraz powiem, Eberhardzie, było tylko następstwem owéj godziny, a jeżeli do niéj przywiązany jest grzech, to już odpokutowany, a Bóg mi go przebaczy!
Krystyna odrzuciła rękę dostojnego krewnego — ale on ją tak mocno kochał, że mimo téj odpowiedzi nie wyrzekł się nadziei posiadania jéj z czasem — był młodszy odemnie — jego rywala, szczęśliwszego! — Krystyna potrafiła wkrótce schadzać się niepostrzeżenie z Ulrychem zewnątrz zamku, tak, że nikt się tego nie domyślał, odbywała samotne przechadzki, a on ją postrzegał i spotykał! Zapał ich dusz szukał i znalazł drogę i środek do wzajemnego połączenia się. Przejęci miłiścią zapomnieli o wszelkich przeszkodach i namysłach!
Było to podczas jasnéj letniéj nocy, gdy się raz spotkali, księżyc świecił przez gałęzie drzew, a słowiki wywodziły ostatnie trele. Nikogo nie było w pobliżu parku, nikt nie przeszkadzał kochankom, przechadzającym się wśród żarliwéj rozmowy, wśród wonnéj tkanki księżycowego światła i cienia — przejmowała ich rozkosz otaczająca ich i miłość gorąca — serca ich biły gwałtownie, a usta poczuły błogość pierwszego pocałunku!
Lecz było to dwoje namiętnych ludzi — a jeżeli przy takiém usposobieniu iskra padnie na nagromadzone zarzewie, wtenczas wybucha płomień, wznoszący się ku niebu, niepowstrzymany! Spoczywali serce przy sercu — niezdolni już byli myśleć o tém, że się wzajem posiadać nie mogą — znikła przed nimi ziemia ze swojemi prawami i wymaganiami — w owéj chwili były to tylko dwie istoty, dwa atomy wszechświata, które powodowane bozką tęsknotą, połączyły się i kosztowały odbłysku niebiańskiéj rozkoszy — należały do siebie bez kwestyi i względu, służąc tylko jednéj woli: woli przejętych miłością serc!
Była to noc noc pełna radosnéj błogości — i zarazem zabijającego zrządzenia! Gdy się rozłączyli — gdy Ulrych, blady i rozstrojony, trzymał w objęciach piękną Krystynę, która oburącz twarz zakryła, kiedy listki kwitnących drzew na nich spadały, a śpiew słowików zamilkł, wracającym przypomniała się znowu ziemia i obudziła w nich pełną obawy troskę!
Ale nikt nie domyślał się tego co zaszło, nikt nie widział wracających, nikt nie wiedział, jak tajemny i wieczny teraz połączył ich związek!
Często jeszcze spotykali się — lecz za nadejściem zimy, to ustało! Ulrycha dręczyła straszliwa boleść i niepewność — wtém podczas burzliwego, mroźnego wieczoru odwiedziła go jakaś zawelonowana dama — powóz w cztery karę konie zaprzężony czekał na nią przy rogu ulicy — cofnął się przelękniony — ale wnet domyślił się, że przybyła wysokiego wzrostu zakwefiona dama — była to księżniczka Krystyna!
Dusza Ulrycha drżała pełna oczekiwania — serce ucichło przejęte strachem, bo czuł, że coś niesłychanego zajść musiało.
Krystyna była bez towarzystwa, — tylko jeden zaufany sługa, na którego wierność liczyć mogła, siedział na koźle podróżnego powozu, trzymając wodze czterech rumaków.
— „Bądź zdrów, ledwo wymówiła, podając mi ręce — bądź zdrów na wieki!“
— „Dla Boga! bledniejąc zawołałem, co chcesz uczynić? gdzie chcesz uciekać?“
— „Nie pytaj — co czynię, dobrze czynię! Obaczymy się znowu — zostaję twoją na wieki! — Tak najlepiéj! Módl się za mnie, mój ukochany — módl się za mnie gorąco! Ożeń się — a przez pamięć na miłość naszą noś amulet!“
— „Pozwól mi uciekać z tobą — ulituj się!“ zawołałem klękając w rozpaczy i całując jéj ręce.
— „Nie, nie, wyjąkała, musimy rozłączyć się — nie ma innéj rady! Obaczymy się znowu — tam!“
I ręką wskazała niebo — w owéj chwili wyglądała jak święta, do ktôréj modlić się muszę — oczy jéj rozjaśnione patrzały w niebo — przez czarny welon widziałem, że błyszczą, łzami!
— „Bądź zdrów — nie idź za mną — wykonaj święcie moją ostatnią wolę! Serce moje pozostaje z tobą. Do ciebie jednego tylko całkiem należało.“
I wyszła — ja klęczałem z załamanemi rękami.
— „Bądź zdrów — nie idź za mną!“ — te słowa drgały mi w uszach — zakryłem twarz, bom przeczuwał coś okropnego.
Wkrótce usłyszałem turkot odjeżdżającego powozu — wybiegłem — wypadłem na ulicę, pędziłem wśród mroźnego wiatru, i z daleka już tylko jak przez mgłę widziałem uwożący ją czarny zaprząg!
Usta moje wydały okrzyk boleści — okropny ból ścisnął mi piersi....
Stary Ulrych zamilkł strudzony, nędzne, sparaliżowane ciało wypowiedziało mu posłuszeństwo — ale ducha miał jeszcze mocnego! Przeszło lat czterdzieści upłynęło od téj nocy, a jednak tak jeszcze jasno wyobrażał ją sobie w duszy, że z oczu widać mu było głęboką troskę jego życia.
— Szukałem jéj, cichym głosem nakoniec mówił daléj, ostrożnie i na pozór obojętnie, chociaż mi serce pękało, wypytywałem o księżniczkę Krystynę w zamku, gdzie panowało wielkie wzburzenie — odpowiadano mi krótko: wyjechała! Pełen męczącéj niespokojności, oczekiwałem jakiegoś znaku jéj życia, lecz nadaremnie — ani śladu jéj nie znalazłem, ani wiadomości żadnéj nie otrzymałem!
— I nikt się nie dowiedział nigdy, czy księżniczka Krystyna jeszcze żyje? spytał Eberhard, który naostatek, po nadaremnych zabiegach wywiedzenia się o téj tajemnicy, teraz się nieco dla niego rozjaśniającej, miał nadzieję poznać jéj rozwiązanie.
— Nikt! z jéj pożegnalnych słów z góry wiedziałem, że ona już nie żyje — tam ją znajdę! Ale nie wiem zgoła gdzie jest grób Krystyny, i zawezwałem cię tu, aby prosić, jako często bywającego u dworu, o zbadanie tego! Tobie mogłem powierzyć tajemnicę mojego życia — jestem bardzo wyczerpany i nieszczęśliwy! Czy wiesz Eberhardzie, co mi w ostatnich czasach bardzo często na myśl przychodziło? cichym i przerywanym głosem mówił stary Ulrych: oto, że ponoszę karę za winę takiego losu Krystyny! Patrz na moje nieszczęśliwe członki, i wierz mi, że tęsknię do spokoju! Kontent jestem, że ci wszystko wyznałem — zdawało mi się, że tak uczynić byłem powinien — teraz mi już Iżéj! Przywołaj mojego syna — i przynieście tu światła, bo ciemno w koło mnie!
— Przypisywałeś sobie ojcze Ulrychu więcéj siły, niż jéj masz rzeczywiście, opowiadając mi tak długo! Postaram się wywiedzieć, co się stało z czarno ubraną damą, i gdzie znalazła schronienie. Cztery karę konie, mówiłeś, zaprzężone były u powozu?
— Wszystkie czarne — stęknął stary Ulrych — wszystkie czarne — jakbym na to jeszcze patrzał — dla tego też mi czarno przed oczami! Gdzie mój syn? — Obaj tu bądźcie przy mnie — i przynieście światła!
Eberhard przywołał syna starca, posłali po doktora Wilhelmiego, bo siły sparaliżowanego ciągle uchodziły i zapalili kilka świec i lamp.
— Tak lepiej! poszepnął stary — chodźcie tu do mnie — połóżcie wasze ręce na moich, któremi ruszyć nie mogę! Ha — otoż znowu ciemno w koło mnie i już was poznać nie mogę — módlcie się za mnie — Bóg się nademną zlituje!
— Ojcze! krzyknął syn sparaliżowanego, widząc, że mu się oczy zamykają.
— Zostawcie mnie w spokojności — pozwólcie mi zasnąć! — szepnął stary czując zbliżającą się śmierć.
Eberhard ścisnął rękę przyjaciela — poważni i rozrzewnieni stali przed krzesłem, w którém leżał stary, bezwładny i ciężko oddychający.
Księciu de Monte-Vero, który teraz znał całą smutną historyę życia starca, że to nietylko ojciec Ulrych leży przed nim umierający, nietylko ojciec jego przyjaciela, ale także osoba ściśle z nim związana — łza w oku zaświeciła.
— Światła — więcéj światła! wymówił starzec głosem już niepewnym, niezrozumiałym.
Obaj obecni uklękli i modlili się.
Stary Ulrych jeszcze raz spojrzał na nich — było to spojrzenie miłości i błogosławieństwa — potém pierś jego silnie się wzniosła i walczyła z życiem.
— Ach — jęknął — światła! — i czcigodne jego oblicze rozjaśniło się jakby niebiańskim blaskiem — już nie chrypiał — wznioślejszy był nad boleści.
— Krystyna! wyszeptały jego usta, a brzmiało to tak cicho, tak sferycznie, tak święcie, że Eberhard ze wzrokiem w niebo wzniesionym powiedział sobie: On ją znowu obaczył!
Stary Ulrych już nie oddychał — oczy jego zagasły — przeszedł do krainy pokoju i wiecznéj prawdy!
Gdy przybył doktor Wilhelmi i stanął przed leżącym bez ruchu starcem, nie rzekł ani słowa — niemo podał ręce obu przyjaciołom — za jednym rzutem oka poznał spoczynek śmierci.
Głęboka, święta cisza panowała w pokoju.
— Pokonał to, co nas jeszcze czeka — widział, co dla nas żywych wiecznie zakrytém pozostanie, rzekł nakoniec Wilhelmi; starajmy się abyśmy mogli zasnąć równie spokojnie jak oni Patrzcie — oto spokój boży spoczął na nim!


ROZDZIAŁ XVII.
Dokument.

Klasztor Heiligstein, którego przełożoną za wpływem Schlewego została Leona, leżał prawie o dziesięć mil od stolicy, ale można się było dostać do niego bardzo prędko, bo tuż przy nim przechodziła droga żelazna. Dla tego Leona często mogła samotność murów klasztornych wynagradzać sobie ruchliwém życiem w stolicy.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu opowiadania naszego, okazać wypada, jakim sposobem hrabina Ponińska przyszła do nabycia owego ważnego dokumentu, dotyczącego Eberharda, o którym wspomniała szambelanowi w nocy, w któréj wracała z nim do zamku z wieży przy sadzawce.
Gdy zmarł stary pustelnik Jan, który Eberharda jak własnego syna ukochał i wychował, tudzież nadał mu swoje nazwisko: von der Buig. — pomiędzy szczupłą po nim pozostałością, która przeszła w ręce Eberharda, oprócz kilku staroświeckich krzeseł i szaf, znalazło się także i bardzo artystycznie rzeźbione biurko, przekonywające, że stary Jan niegdyś, nim został pustelnikiem, opływał w bogactwie. Późniéj, zapewne w skup tek przeciwności losu, albo też z własnéj winy, przymuszony był poprzestać na rzeczach najpotrzebniejszych i w braku szukać zaspokojenia. Dusza ludzka głęboko ukrywa uzasadnione do tego powody, a obaczymy, że i staremu Janowi przeszłość wiele ich nastręczyła — usunął się od świata i w samotności, w któréj widzieliśmy go kaznodzieją na puszczy, założył sobie schronienie, w którém żył szczęśliwy, którego spokojności pragnął.
Czegóż potrzebował jako pustelnik? Sam przecię szukał największego niedostatku!
Że stary Jan wywarł na rozwijający się umysł Eberharda wpływ jak najprzeważniejszy, że podrastający a wrażliwego ducha młodzieniec nasycał się mocno głębokiemi prawdami życia, które wpajał w niego starzec, była to rzecz niezaprzeczona. Ale pokarm ten dopiero wtedy rozkwitł w piersiach Eberharda w całéj pełni, gdy go nawiedziły dolegliwości życia i chwile najprzykrzejszéj walki — w pośród nich tylko dusza ludzka może się zupełnie rozwinąć, tylko przez nie dosięgnąć może tak wielkiéj wzniosłości, czystości, takiej łagodności i szlachetności.
Dla każdéj rzeczy znajdującéj się w chatce swojego opiekuna, Eberhard nawykły kochać go jak ojca, miał cześć, którą można było nazwać rozrzewniającą. Każdy przeto przedmiot, którego starzec dotykał lub używał, był dla niego świętością; cenił go zaś za to jedynie, że go stary Jan używał w czasach swojego pustelnictwa.
Trudno mu było zabrać ze staréj, zapadnięciem już grożącéj chatki wszystkie rzeczy, ale nie mógł nic zostawić i nie uszanować wszystkiego, co zarówno miłe mu było.
Pochowawszy zatém swojego drogiego wychowawcę, jedynego na ziemi człowieka, którego swoim nazywał i który umierając z ojca przemienił się w jego dobroczyńcę, wywiózł z sobą cały pozostały po nim spadek, stare krzesła i szafy, oraz rzeźbione biurko, dla swojego kunsztownego wyboru stanowiące jedyny drogocenny przedmiot dziedzictwa.
Wiemy, że w owym czasie Eberhard doznał od Leony najstraszliwszéj krzywdy, jaką żona mężowi wyrządzić może — wiemy, że Leona wtedy właśnie go w najświętszych rzeczach oszukiwała — ale posiadała jeszcze dziecię, którego jéj odebrać nie mógł, dla tego więc dziecka, Wprzód nim wyjechał z Europy, przesłał jéj jako świętość spadek po starym Janie.
Dumna, na wszystko szlachetne nieczuła hrabina Ponińska, nazywająca się jeszcze wtedy pani von der Burg, bo dopiero późniéj tę nazwę zmieniła na znamienitszą rodowitą, wyśmiała ten ubogi dar Eberharda, i nie uważała go za godny przechowywania. Nie znająca zgryzot sumienia, ani prawdziwéj macierzyńskiej miłości, poruczyła dziecię swoje obcéj rodzinie, aby uwolnić się od wszystkiego, co krępowało już wówczas jéj tyle nieposkromioną dążność do zawładnięcia sercami mężczyzn, do zbołdowania ich sobie, ona, która milutką, uśmiechającą się dziecinę z pewną summą oddała rodzinie kancellisty Furscha, miałażby dla dziedzictwa po starym pustelniku Janie, chociaż je Eberhard przesłał ze świętem zleceniem, uczuwać co innego nad najnikczemniejszą pogardę?
Byłoby to nienaturalném, gdyby Leona zachowała jak najmniejszy szacunek dla téj pamiątki z czasów młodości swojego męża, kiedy się nie wahała jego samego jak najokropniej oszukiwać!
Serca podobne jéj sercu, znają tylko swoje własne cele i dążenia, którym wszystko z zimnem wyrachowaniem poświęcają! Owszem dodamy, że ów młody Włoch, ów sprawca przeniewierstwa Leony, był tylko przechodnim jéj kochankiem, że zatém nie miłość była powodem zerwania małżeństwa, zajrzawszy więc w duszę téj kobiety, utrzymywać możemy, że jéj niegodziwa namiętność teraz dopiero rzeczywiście wybuchła, gdy się z szambelanem Schlewem związała, a ów obłęd miłosny był to tylko pierwszy niepewny krok, który sprawił, że i owego Włocha nie kochała ona prawdziwie, lecz pocieszała się jedynie widokiem klęczącego przed jéj pięknością!
Leona nie dbała o pozostałe dziedzictwo — krzesła i szafy darowała sługom, a tylko biurko zatrzymała, nie jako pamiątkę po znanym jéj w młodocianych latach pustelniku, lecz że przez swoje artystyczne rzeźby, świadczące o jego starożytności, przemieniło się w kosztowność, która zwracała na siebie oczy wszystkich odwiedzających salony lubiącéj życie dumnéj hrabiny.
Matka Leony od dawna już zmarnotrawiła bogate swoje mienie; pozbawiona środków utrzymania, już wtedy tak nizko upadła, że hrabina Ponińska wstydziła się swojéj matki. Ale w czasie kiedy Eberhard znikł i w dalekiéj części świata za pośrednictwem własnéj siły i energii zakładał swoją osadę, coraz bardziéj wzrastającą pod względem wartości i nabył dumnie i pięknie brzmiące imię, zdawało się już że Leona chce naśladować matkę: stracić wszystko do ostatka i wziąć kij żebraczy!
Lecz hrabina Leona Ponińska, córka chciwego podboju Korsykanina, którego olbrzymią duszę ze zgubnym wpływem odziedziczyła, szukała i znalazła sposobność wyuzdania tak dalece swojéj chęci panowania, mającego w sobie coś zgrozą przejmującego, że nietylko wzbudziła podziw, ale i pieniądze znalazła!
Nie miała już środków do odurzania świata i władania nim za pomocą wystawności i okazałości jako hrabina Ponińska — po krótkim więc namyśle postanowiła wnet zadziwić i oczarować go jako miss Brandon, bo mu przedstawiała widowiska dotąd jeszcze niesłychane i jedyne w swoim rodzaju. Leona bawiła się ze lwami, kupionemi za resztki majątku, a mogąc wszystko co chciała, miała w spojrzeniu tajemniczą władzę, tak szybko i zupełnie pokonywającą tych królów pustyni, iż ci wijąc się posłuszni u nóg jéj pełzali!
Szczególny traf, nieraz w życiu naszém wydarzający się, mieć chciał, że z całego swojego mienia zachowała właśnie to biurko i kilka innych przedmiotów, a resztę sprzętów po największéj części sprzedała — teraz tak się do tego biurka przyzwyczaiła, że je ciągle przy sobie zachowywała, a zebrawszy znaczny majątek jako pogromicielka lwów, kupiła sobie pałac w stolicy, który kiedyś zwiedzaliśmy z księciem i jego cieniem, i który dotąd posiadała, chociaż została przełożoną klasztoru Heiligstein. Korzystała z niego ilekroć bawiła w stolicy, co jak mieliśmy sposobość przekonać się, nie rzadko się zdarzało.
To biurko starego Jana, ten starożytny dziedziczny sprzęt zeszłowieczny ze swojemi cudnemi rzeźbami i ozdobami, stał w salonie pałacu, z którego przechodziło się do sypialni hrabiny Ponińskiéj, urządzonéj ze wschodnim przepychem i wyrachowaną obfitością. Był to ten sam salon, w którym kiedyś widzieliśmy piękną Leonę leżącą na sofie, gdy przy ułudnych dźwiękach i tańcach, ze szlifowanego kryształu spijała szampana.
Na kilka dni przed ową nocą, w któréj wspomniała Schlewemu o znalezionym dokumencie, oczekiwała w swoim pałacu przeora klasztoru, który miał jéj poczynić rozmaite zwierzenia się, a którego pragnęła całkiem podbić pod swoją władzę, bo nietylko pochodził ze znakomitéj rodziny i miał wielu stronników w znacznéj części szlachty, lecz także spokrewniony był z najbardziéj wpływowymi panami w Rzymie.
Już poprzednio zręcznie zmiarkowała, że ten przeor, niejaki pan von Schleckenstein, który nie zdawał się być nieprzychylnym baronowi, gdy przywdział habit, należał także do wielkiéj liczby ludzi, których potęgą piękności umiała uczynić swoimi niewolnikami — umiała ona to dobrze dopatrzyć, a wiemy, że najwyższym celem jéj życia było wykonywanie i rozkrzewianie téj władzy.
Gdy więc oczekiwała odwiedzin przeora w późnéj godzinie, już wydała była wszelkie rozkazy, ku niezwykłemu przyjęciu pobożnego pana odnoszące się. Miała wprawdzie na sobie ciemną szatę pobożnych zakonnic, ale pod nią wystrojona była przynajmniéj czarownie, chociaż nie okazale.
Biała jedwabna suknia obciskała jéj bujnie piękne członki, i dozwalała domyślać się falującéj pełni, jéj łona, a nie ukrywała cudnéj, plastycznéj piękności jéj ramion i zapewniała cudny widok, skoro przełożona zrzuci swój brunatny habit.
Rozkazała zastawić w salonie stół i przynieść najdęlikatniejsze potrawy i wina dla siebie i gościa, z którym wieczerzać zamierzała, a rozkaz jéj ściśle wykonano.
W łagodnie oświetlonym i pachnącym salonie, przy którego ścianach ozdobionych kwitnącemi drzewami stały krzesła i ottomanki delikatnie rzeźbione, jak również i stare biurko Jana, kosztownemi srebrami nakryty stół oczekiwał Leony i przeora. Sama go obejrzała, nim w przedpokoju przyjęła młodego jeszcze mnicha, któremu wewnętrzny głos od dawna szeptał, że piękna przełożona jest dla niego życzliwą.
Wiadomość więc, z jaką przybywał do pobożnéj siostry baron von Schreckenstein. służyła mu tylko za środek prowadzący do celu, i szybko też posłannictwo swoje spełnił.
Gdy przeor przez bardzo pobożnie brzmiące, ale zupełnie po świecku wypowiedziane pożegnanie, polecił się dalszym względom, zaprosiła go przełożona na wieczerzę, a pobożny brat nie miał przeciw temu nic do nadmienienia.
— Jeżeli w murach klasztornych nie mogłam cię nigdy przyjąć, powiedziała z równie pokorném jak ułudném spojrzeniem swoich ciemnych, pięknych oczu: wolno mi tu, bez przeszkody i niewidocznie dowieść ci, jak wielce pragnę iść z tobą ręka w rękę!
— Słowa twoje pobożna siostro, są mi równie przyjemne jak zręcznie wypowiedziane! Pozwól mi wyznać, że dom twój świecki, który dobrowolnie na klasztor zamieniłaś, wielce mi się podoba!
— Towarzysz mi — złóż tu spokojnie swoją pobożną szatę, któraby ci tylko przeszkadzała.
— Dozwól pobożna siostro, abym w niéj pozostał, tylko kaptur zdejmę — ale nie zważaj wcale na mnie! Jeżeli ci w tém ciemném okryciu za gorąco i ciężko, to zdejm je, — ja ci przytém pomogę!
Przeor z bardzo śmiałém poruszeniem ujął habit Leony, i ze wzrastającém upodobaniem ujrzał wychylającą się piękną postać z pod niepozornego okrycia, — miał nawet sposobność swojém szybko i głęboko sięgającém okiem dostrzedz cudnéj okazałości jéj bijącego łona, a jeszcze lubiącego życie i namiętnego pana widok ten przejął rozkoszą i nadzieją.
Leona wprowadziła mnicha do gustownego salonu i prosiła, aby usiadł przy stole, na którym w chińskich naczyniach stały kwiaty i owoce, a miłe i z wyrachowaną zalotnością ubrane służące przyniosły najwyszukańsze potrawy wszelkich krajów, a na złotych tacach błyszczące i brzęczące kryształowe kielichy kosztownych win.
Przeorowi wszystko wybornie smakowało, i z miną znawcy chwalił co mu podano. Gdy potém pozostał sam z piękną Leoną, a wino rozproszyło namysł i wszelki przymus, wzniósł kielich, dotknął nim kielicha pięknéj, czarownic pięknéj gospodyni, i wychylił go na jéj cześć.
Doświadczona mniszka ukryła swój tryumfujący uśmiech, nie zdradziła się wcale ze swojemi zamiarami i myślami, a co chwila bardziéj podbijała pod swą władzę zakonnika, którego twarz rumieniła się, a błyszczące oczy przekonywały, że był niezmiernie roznamiętniony! Tryumfowała, bo wiedziała już, że wszystko na nim wymódz może, że i on, dotąd żyjący tylko modlitwą i na pozór zimny, musi leżeć przed nią w prochu, jeżeli jéj cele tego wymagać będą!
Ale chciała także nasycić przyjemnością zmysły pobożnego pana, za którą, jak sobie powiedziała, wdzięczen jéj będzie, a niespodzianka ta miała uwieńczyć gościnne jéj przyjęcie!
Leona zamierzała tym sposobem usłużyć grzechowi, i wymyśliła przyjemności, które przez swoją piękność i odurzającą zmysłowość celom jéj służyły, mianowicie: opanowaniu świata, uczynieniu grzechu panem ludzkości, a grzech ten powinien był być tak piękny i ułudny, żeby wszystkie serca krępował!
Najżywszém jéj życzeniem, najświętszym planem, było otoczyć się ogromnemi bogactwy Eberharda, i z czarównym uśmiechem z Paryża świat w sieci swoje oplątać, bo mu nastręczała przyjemności, które go bez ratunku do zguby doprowadzić miały!
Kiedy dusza Eberharda przemyśliwała o podniesieniu i uszczęśliwieniu ludzkości, Leona przeciwnie szukała sposobów pogrążenia jéj w przepaści, a jéj fantazya, tudzież na zmysłowości i na ubieganiu się o przyjemności oparte wyrachowania nie ustępowały szlachetnym usiłowaniom Eberharda, chociaż te ostatnie były bozkie, a pierwsze szatańskie.
Każdy z obrazów, które z wyrafinowaném wyrachowaniem wymyśliła, które późniéj, chociaż nie z taką jak tu eksploatacyą, okrąg ziemi przebiegły, każdy z jéj wynalazków, które zaledwie w rok po téj nocy na wzór Paryża znalazły naśladownictwo i chętnych widzów, miał widzieć przeor, a ona chciała ucieszyć się wrażeniem, jakie ten widok na nim wywrze, zwłaszcza że mnich już samą przyjemnością jéj towarzystwa i jéj winem tak się rozgrzał i rozburzył, że wyznał jéj, iż gotów jest zaprzedać swoje zbawienie — byle tylko raz przy jéj wspaniałém łonie spocząć mu pozwoliła!
A Leona nie wzięła mu za złe tego cicho wyszeptanego wyznania.
— Pozwól mi pobożny bracie, z czarownym uśmiechem odpowiedziała: przedstawić ci kilka mamideł, na które my ludzie chętnie patrzymy, bo możemy w nich całkiem podziwiać wspaniałość stworzenia. Pragnęłabym wielce, abyś dom mój opuścił z przyjemnemi wrażeniami i obrazami! Lecz zważ na moją prośbę i mamideł tych, bardzo naturalnych, nie mieszaj z rzeczywistością, a zatém nie zbliżaj się do nich, bo rozpłyną się jak fata morgana! Pozostańmy tu przy stole, pijmy wino, a na kilka chwil niech nam się zdaje żeśmy przeniesieni na Wschód — bo tam ojczyzna takich marzeń i obrazów! Przebacz także, pobożny bracie, jeżeli każę ci przedstawić wspomnienia mytów — może wydadzą ci się takiemi jak mnie, która w nich upatruję wzniosła poezyę!
— Wzbudzasz we mnie ciekawość, pobożna siostro — podzielam twoje zdanie: stare gawędy zawierają w sobie wiele poezyi. Obaczmy!
Leona powstała i pociągnęła za jedwabny sznur, wiszący nad jedną ottomanką, poczém wróciła do swojego krzesła, które stało przy stole naprzeciw przeora.
Światło, tak długo łagodzone matowo szlifowanemi dzwonami, tak długo mocno salon rozwidniające, coraz bardziéj słabło, dała się słyszeć cicha muzyka, jakby gdzieś z góry spływająca — magiczne pół-światło otoczyło przełożoną i przeora, w oczekiwaniu siedzących przy stole.
Wtém rozsunęła się bez szelestu ściana obok biurka, a w czarownie jasnym blasku okazał się żywy obraz w tym szerokim i wysokim otworze, przepychem i pięknością wszystko przechodzące.
W pośrodku stały pod drzewem dwie młode, piękne dryady — były one jakby z blado różowego marmuru wykute, a żadna zasłona nie obojętniła wspaniałości ich postaci. U ułudnie naśladowanego źródła stały i leżały w malowniczych położeniach cztery najady.
Widok tych pięknych, nieruchomych postaci dziewiczych, czarował, zachwycał oko — odurzał podchmielonego przeora, który nie mógł oderwać wzroku od czarownego obrazu.
Lecz cóż to było? Czy nimfy ożyły?
Nie, pozostały nieporuszone w swoich — zachwycających położeniach, nawet ich uśmiechające się rysy były jakby rylcem doskonałego artysty wyrobione — ale cały obraz poruszał się — oczom mnicha przedstawiały się cudowne postaci, z których każda była równie piękna, równie wspaniała, wszędzie widział nadchodzącą to jedną, to drugą, a potém znowu w głębi bujającą.
I znowu nagle zawarła się ściana, a obraz zniknął.
Gdy lampy salonu na nowo się rozjaśniły, Leona z pytającym uśmiechem spojrzała na przeora, aby zauważyć wrażenie obrazu.
— O, jak to wykończenie piękne, pobożna siostro! rzekł ubóztwiając: — Jesteś wielką czarodziejką! Dozwól mi jeszcze raz tego widoku!
Przełożona powstała i znowu pociągnęła za jedwabny sznur — znowu zaćmiło się w salonie, znowu otworzyła się ściana.
W oślepiającej światłości wystąpiły przed zdziwionym widzem trzy gracye — które obejmowały się wzajem pięknie ukształconemi rękami. Jeżeli już pierwéj dryady i najady nazwaliśmy malowniczo pięknemi, jednak tym trzem postaciom przyznać należało pierwszeństwo. Każda była najpiękniejsza, a gdy wybierając oko przebiegło z jednéj na drugą, to wracało znowu do pierwszéj i do przekonania, że wybrać niepodobna, że jest tylko jedno wyjście: nazwać wszystkie pięknemi, wszystkie wzrokiem w siebie pochłaniać“!
Obraz poruszył się, i można było w zupełności podziwiać trzy bozkie postaci, w całém ich rajskiém wykończeniu.
Przed przeorem zamknęła się ściana zawsze za wcześnie — byłby wołał najlepiéj nieustannie paść pobożne oczy pięknemi kształtami — mimowolnie więc wyśliznął mu się z ust głos żywego żalu.
— Czy raczysz, pobożna siostro, nim odejdę, wyświadczyć mi jeszcze jedną łaskę? powiedział, a rysy jego zdradzały wpływ obrazów: pozwól mi jeszcze raz ujrzeć okazałość, jaką rozwijać umiesz. O, jakże ci zazdroszczę téj przyjemności — jak podziwiam ten zmysł piękności i sztuki! Wszystko się skończyło i muzyka, która brzmi tak łagodnie i mile. Jakże mnie do wdzięczności zobowiązujesz!
Leona zadosyć uczyniła prośbie mnicha — jeszcze raz pociągnęła za sznur — jeszcze raz otworzyła się ściana obok biurka — a teraz zdziwionemu przeorowi ukazał się żywy obraz, który widział w malowidle na korytarzu pałacu: Wenus, urodzona z łabędzia, gdy z wód powstaje. Tak jest, obraz ten tak cudnie naśladował naturę, iż postać najpiękniejszéj kobiety odbijała się w falach, z których ona właśnie wyjmując nogę stawała na ziemi, a na boku stał czatujący i łuk napinający prześliczny amor.
Wspaniałość kształtów teraz rozwijających się przed oczami przeora, przeszła miarę jego spokojności i wstrzemięźliwości — cudna postać téj Wenery, któréj ciemne włosy na jéj bujające łono spadały, gdy białą, pięknie ukształtowaną ręką nadaremnie usiłowała zakryć swoje wodą odświeżone, czarowne powaby, illuzyjném uczyniła ostrzeżenie Leony co do patrzania tylko, ale nie zbliżania się do obrazów.
Winem i ułudą tych postaci rozmarzony mnich nie był w stanie oprzeć się cudnéj ponęcie swoich zmysłów! Ślepy widzący przed sobą jedynie tę piękną postać, zerwał się z krzesła i wpadł na obraz wyciągając ramiona, jakby to bozkie zjawisko do siebie przyciągnąć pragnął.
Leona szybko powstała — ale wołania jéj nikt nie słyszał — zaślepiony mnich rzucił się na obraz — szeroki jego rękaw zaplątał się w rzeźbach biurka, a gdy obraz Wenery znikł jakby nagle czarodziejską ręką zasłoniony, potrącone mocno przezeń w zaślepieniu biurko starego Jana przewróciło się z głośnym łoskotem — a ręce przeora dotknęły chłodnéj ściany!
Nagłe zniknięcie obrazu, trzask starego i przez drobne drzewne robactwo stoczonego biurka, z którego w części porozbijanych półek i szuflad wypadły i rozproszyły się rozmaite papiery, wróciły znowu przytomność pobożnemu panu.
— Przebacz, pobożna siostro, rzekł z rozpaczą załamując ręce i patrząc na szczątki zniszczonego z jego winy kosztownego biurka, i pozwól mi, abym tę szkodę naprawił!
— Nie poruszaj tych szczątków, mój pobożny bracie, nie potrzebnie robisz sobie wyrzuty, bo powinna byłam usunąć ztamtąd to biurko! Służba naprawi pokruszone jego części.
— Ten niewczesny czyn mocno mnie zasmuca.
— Trzeba było słuchać tego, co powiedziałam!
— Przy cudnéj piękności obrazów zapomniałem o tém.
— Obaczysz je znowu!
— A więc nie gniewasz się na mnie i pozwalasz mi, dostojna, piękna siostro, znowu cię kiedyś odwiedzić?
— Odwiedziny twoje są mi pożądane! odpowiedziała Leona, przekonawszy się o działaniu jéj wynalazku, który w kilka lat późniéj rozszedł się po wszystkich krajach, a zarazem dostrzegłszy, że pomiędzy szczątkami biurka okazała się szuflada, któréj dotąd nie znała. — Niech cię święci prowadzą!
Przeor złożywszy pobożnéj siostrze podziękowanie za sprawioną mu przyjemność, wyszedł.
Gdy Leona pozostała sama w salonie, schyliła się, aby przekonać się czy jéj wzrok nie myli. Znała każdą skrytkę biurka i każdéj na osobne papiery użyła — teraz z tylnéj ścianki na kilka kawałków rozpadłéj, ukazało się coś żółtawo białego.
Nie było wątpliwości: za skrytkami, których używała, znajdowała się jeszcze jedna tajemna, któréj dotąd nieznała i któréj istnienia nie domyślała się. Ta skrytka, jak się teraz przekonała, otwierała się za pomocą sprężyny, która teraz odpadła. Prędko oderwała drewniane części, okrywające skrytkę i wyjęła z niéj kilka starych pożółkłych papierów. W tém tak starannie ukrytém miejscu prócz tych papierów nie znajdowało się nic więcéj, a gdyby nie pokruszenie się stołu, papiery te nigdy nie byłyby na jaw wyszły, ale właśnie okoliczność, że pisma te w tak tajemném miejscu były przechowane, dowodziła ich ważności.
Spojrzała więc szybko na to co znalazła — był to rękopis starego Jana — nieco sztywne i nie widoczne bladym atramentem pisane litery, nie pozostawiały żadnéj o tém wątpliwości — były to jego tajemnice, które po tylu latach wpadły w ręce Leony.
Ukryła te papiery i nadeszłéj służącéj kazała pozbierać pozostałe i usunąć stare biurko.
Gdy przełożona przeszła do swojéj sypialni, rzuciła badawczym wzrokiem na pismo Jana. Przebiegła wyznania jego przeszłości, powody, które go skłoniły do szukania samotności i poświęcenia prawdziwéj modlitwie połowy swojego życia — tajemnice tego kaznodziei na pustyni, który wychował Eberharda mało ją zajmowały — lecz im daléj czytała, tém większą zwracała uwagę, a wkrótce przeczytała co do słowa następujące zeznania starca:
„Byłem, tak brzmiał stary dokument, lubiącym życie oficerem. Otoczony bogatymi i lekkomyślnymi towarzyszami, rzuciłem się w potok uciech, z którego wycofać się trudno, bardzo trudno! Majątek moich rodziców dotychczas wystarczał na moje przyjemności — teraz szybko się rozpraszał. Nie zważałem na to, nie miałem siły, przy resztkach znacznego niegdyś mienia, zaniechać dotychczasowego życia.
„Jedna uczta gnała za drugą — odwiedziny owych wątpliwych sal balowych, w których córki zacnych rodzin mieszczańskich, przynęcone przyjemnością, same dążą do zguby, pędziły jedne za drugiemi. Woleliśmy te bale niż zebrania raczéj w znakomitych towarzystwach, bo odznaczały się one szczególnym powabem ładnych dziewiczych postaci.
„Gdy w pałacach, stojących dla nas otworem, przebijała się zimna grzeczność, a rodzice każdy ruch około ich córek uważali za nadzieję małżeństwa, w owych salonach balowych, dla których mundury zamieniać musieliśmy na cywilną odzież, znajdowaliśmy nieprzymuszoną wesołość i zabawę. Gdy tam pretensyonalne, odstręczające, ozdobne i trejbhauzowe rośliny skrycie wyprawiały rozmaite miny, aby zazdrością pałając i fałszywie uśmiechając się, wzajemnie zrażać sobie wielbicieli, tu otwarta naturalność, serdeczny śmiech i wesołość, nieudana chęć życia, nas wabiły. Byliśmy jeszcze bardzo młodzi, bo na uniewinnienie nasze muszę to tutaj przytoczyć, skoro już jestem stary — byliśmy bardzo młodzi, i jeszcze nie myśleliśmy o tém, jakie będzie następstwo tych uciech — używaliśmy, o nic nie pytając!
„Aby w lecie dostać się do jednego z takich balowych domów, musieliśmy wychodzić z miasta i przebywać cienisty lasek. Nad brzegiem jego leżał mały, wesoły dom, a w jego oknie spostrzegłem twarz dziewicy pachnącemi różami otoczoną. Stanąłem zdziwiony, bo twarz ta była piękna — ciemne loki zwieszały się przy niéj, a ciemno-niebieskie oczy świeciły z niéj łagodnym blaskiem.
„Uderzył mnie miły obraz tego dziewczęcia, i sądziłem, że i mnie nawzajem postrzegła, bo spojrzenia nasze spotkały się — ale tego nie przeczuwałem, jakie w przyszłości oczekuje nas szczęście i jak straszliwie się skończy.
„Wtém wchodząc jednéj soboty do sali balowéj, ujrzałem naprzeciw wejścia stojące obok drugiéj dziewicy to czarowne zjawisko, które widziałem w oknie samotnego domu — poznała mnie — zarumieniła się, i milutko spuściła oczy.
„Józefina — tak nazywała się słuszna, skromna dziewczyna — nie pierwszy już raz znajdowała się na przedmieściowym balu — patrzałem na nią owym przejmującym wzrokiem, właściwym nam, gdy uczuwamy skrycie budzącą się miłość. Wkrótce otoczył ją rój wzajemnie nastręczających się wielbicieli — uważałem na wszystko, co się w koło niéj działo i co sama czyniła — a ona ukradkiem kiedy niekiedy i na mnie spoglądała.
„Wtém nakoniec znalazłem sposobność pomówienia z nią sam na sam — odprowadziłem ją do domu — darowała mi różę, którą nosiła na piersi przypiętą.
„Odtąd często i prawie codziennie widywałem Józefinę — unikałem towarzystwa kolegów, bylebym tylko u niéj mógł przebywać — wyznałem jéj miłość, a i ona czuła dla mnie wtedy głęboką, serdeczną skłonność. Ale moja miłość dla niéj wzrastała tak niewypowiedzianie, iż widziałem, że bez niéj żyć nie mogłem, że myśl widzenia jéj w posiadaniu drugiego doprowadzała mnie do szaleństwa, i wmawiałem w siebie, iż Józefina, o mnie tylko jednym myśli.
„Szczęśliwe to były dni i nocy — tylko raz dusza ludzka kocha tak gorąco i święcie, jak ja kochałem to dziewczę ludu, które poślubić za małżonkę postanowiłem, wszystko z radością poświęcając, byle ją tylko posiadać!
„Józefina niezmiernie się uradowała, gdy podczas jednéj cichéj godziny, pełen rozkoszy, zamieniłem z nią pierścionki — z zapałem całowała moje usta, a ja rozpływałem się, bo cóż bardziéj odurzającego nad miłość tak pięknéj, pożądanéj dziewczyny! Widziałem ją w moich objęciach, spełniło się najwyższe życzenie mojego życia — należała do mnie, do mnie samego!
„Wkrótce potém zdało mi się, że coś cięży na sercu Józefiny — była małomówiąca, a matka jéj dotąd mnie przychylnie przyjmująca, zrobiła się zimną — cóż się stało? Nadaremnie usiłowałem zbadać tę tajemnicę, któréj całą grozę dopiero późniéj poznać miałem.
„Matka dziecię swoje sprzedała — poświęciła je złotu, które jéj ofiarował jeden z moich przyjaciół, hrabia Ingelstein — i kiedy się tego nie domyślałem, Józefina upadła — znieważona — na zawsze dla mnie zginęła!
„Ale nie znałem nieufności — jak mogłem myśleć, że ta, dla któréj gotów byłem poświęcić moje stanowisko, z któréj chciałem mieć ukochaną, ubóztwianą żonę, zdradziła mnie, usłuchała nikczemnéj matki, która wołała frymarczyć raczéj wdziękami córki, niż mi ją oddać w małżeństwo. Jak mogłem przypuszczać, że Józefina zapomniała słów moich, które jéj raz powiedziałem, że aż do śmierci moją być musi, i jak to być mogło, aby przysięgę swoją złamała — i oddała się innemu?
„Porzuciłem zawód wojskowy, zamierzając wejść w służbę rządową i z Józefiną z płacy mojéj prowadzić życie jasne jak słońce — tak wspaniale wystawiałem sobie jego rozkosz, że mnie prawie nie obchodziło szczególniéj szydercze zachowanie się moich towarzyszy — myślałem tylko o szczęściu posiadania ukochanéj istoty, na któréj polegały wszystkie moje życzenia i nadzieje, wszystkie słodkie marzenia przyszłości, których się już tak blizkim widziałem.
„Byłem ślepy — nie postrzegłem, że Józefina wyglądała blada i rozdrażniona, że się boleśnie uśmiechała, gdy mówiłem o naszém weselu, i że po krótkich odwiedzinach matka upomniała mnie, abym odszedł, bo Józefina jest chora.
„Modliłem się za nią — z gorącą miłością przygotowywałem wszystko do naszego związku i już wynająłem dla nas wygodne, ładne mieszkanie i urządziłem je, zamierzając wprowadzić tam ukochaną jako moją ubóztwioną żonę.
„Lecz Józefina gwałtownie zachorowała — matka zawsze w uniżony, ale odstręczający sposób mnie przeciwna, chociaż uczucie to przed Józefiną starałem się ukrywać, nie dozwalała mi odwiedzać choréj.
„Atoli zawsze daleki byłem od wszelkich podejrzeń, zawsze jeszcze nie przewidywałem męczącego okrucieństwa, które mnie oczekiwało i zniszczyć miało.
„Hrabia von Ingelstein w tym czasie obchodził uroczyście objęcie swojego majoratu, który go czynił jednym z najbogatszych obywateli kraju. I mnie także tak usilnie prosił na tę uroczystość, że przyrzekłem nakoniec ukazać się na godzinę w kółku moich dawniejszych kolegów, chociaż z powodu choroby Józefiny, ta wizyta nie była dla mnie łatwą rzeczą. Bałem się, aby śmierć nie porwała mi ukochanéj — a jednak od dawna już porwał mi ją ten, który mnie do siebie zaprosił na ucztę, może dla tryumfowania i chlubienia się swoim politowania godnym czynem! Przybyłem nic się nie domyślając do grona hulających, dumnych ludzi, którzy gdy mnie całego przejmowała miłość dla Józefiny, w tak zwanych szlachetnych namiętnościach tak wielkie poczynili postępy, że w ich towarzystwie nie czułem się właściwym.
„Gdy zaś zbytnie użycie szampana porozgrzewało głowy i właśnie zamierzałem wyjść niepostrzeżony, przyszło na myśl hrabiemu von Ingelstein chwalić się swojemi podbojami.
— „Von der Burg, zawołał do mnie, słuchaj-no von der Burg! Cóż ty mówisz o małéj Józefinie? To wcale zajmująca historya, co?
„Widziałem, że inni oficerowie ukradkiem uśmiechali się i dawali sobie różne znaki.
— „O małéj Józefinie? spytałem, zawsze jeszcze bez gniewu; o któréj hrabio von Ingelstein?
— No, o twojéj narzeczonéj, von der Burg! Cóż to! czy nie wyprawisz wesela? Moglibyśmy do połowy ponieść koszta i wesele wyprawić razem z chrzcinami!
„Już temu lat piętnaście — ale na wspomnienie tych słów ręka moja drży dzisiaj jeszcze.
„Zbladłem — serce mi bić przestało — wreszcie skoczyłem, nie wiedząc co począć, niezdolny rozważnie pomyśleć.
— „Co mnie to obchodzi? spytałem bez tonu, ponuro i osłupiałym wzrokiem wpatrzyłem się w śmiejącego się pustaka.
— „Więc chyba nie wiesz, że zachwycająca Józefina jest chora? szyderczo zawołał.
— „Wiem o tém — lecz cóż daléj?
— „Wszakże masz zamiar ożenić się z nią, panie von der Burg?
— „Tak jest — ale dosyć już tych pytań, teraz na pana koléj odpowiadać!
— „Pan to mówisz szczególniejszym sposobem!
— „Może mówić będę jeszcze szczególniéj, jeżeli pan nie poprzesz niczém słów swoich.
— „O to panu chodzi? Chętnie panie von der Burg, obaczysz pan na własne oczy, że milutka Józefina powiła małego chłopczyka, małego bękarcika Ingelsteina!
— „Pan chyba oszalałeś! zawołałem przerażony.
— „Ej, ej, czemu się pan tak dziwisz! Nie żartuj, panie von der Burg. Przecięż musiałeś już zmiarkować ten figiel?
— „Ani słowa więcéj, panie hrabio, bo cię tu w pośród uczty kulą przeszyję!
„Oficerowie przyskoczyli i rzucili się między mnie i mojego śmiertelnego nieprzyjaciela, który mi porwał najmilszą — porwał i zbezcześcił!
— „Proszę za mną! powiedział nieco wzburzony hrabia. Usprawiedliwiam pański gniew. Przekonasz się pan na własne oczy o tém, co za bajkę uważasz!
„Przeprowadził mnie w nocy przez bramy miasta do małego, odległego domu; — okna jego z przodu były szczelnie zasłonione — ale z tyłu było jedno nie zupełnie firankami zakryte — on mi je pokazał — dozwolił zajrzeć w środek pokoju — i obaczyłem.... Józefinę czuwającą nad dzieckiem!
„Wszystko w koło mnie znikło — nagle zdało mi się, że cała ziemia przemieniła się w wieczną noc i zatracenie — krew ścięła mi się w żyłach....
„Kochałem nałożnicę — zgubioną!
„Nazajutrz, o milę od stolicy, nad brzegiem lasu, odbył się pojedynek między hrabią von Ingelstein i mną — strzelił i chybił — moja kula strzaskała mu głowę!
„Sam żałując, że nie poległem, poddałem się prawu i osądzono mnie na kilkoletnie więzienie w twierdzy, a gdy wycierpiałem karę, uwiadomiono mnie, że Józefina umarła!
„Nie widziałem jéj nigdy!
„Być może, iż dręczona wyrzutami, uległa zgryźliwéj, okropnéj chorobie suchot — byłem jéj ostatnią myślą, ostatniém życzeniem — z mojém imieniem na ustach uległa w walce, nie otrzymawszy odemnie przebaczenia za zdradę mojej miłości, za skrzywienie mojego życia.
„Koniec jéj był pełen takich męczarni, że z ciężko przytłoczoném sercem, pośpieszyła na miejsce wiecznego spoczynku, aby się modlić za siebie i za mnie. Na jéj grobie ślubowałem na zawsze usunąć się od świata, szukać samotności, unikać wszelkich uciech, a tylko żyć wspomnieniem i wiarą.
„Dowiedziałem się późniéj, że matka Józefiny, korzystając zręcznie z listów hrabiego von Ingelstein, potrafiła doprowadzić dziecię poległego do objęcia w posiadanie majoratu.
„Niegdyś tyle wesoły, pięknych nadziei, pełen gorącéj miłości i życia człowiek, został po kilku latach w duszy rozpadłym nieprzyjacielem ludzi, szukającym odległego kawałka ziemi, dla odnalezienia samego siebie i pokoju!
„Długo to trwało, nim odzyskałem ów wewnętrzny spokój, nim przezwyciężyłem siebie, i obojętnie, bez bólu w przeszłość zajrzeć mogłem. Trzeba było wielkiéj ufności w Bogu, aby duszę moją wyrwać z rozpaczy, i wyjść zwycięzko z ciężkiéj walki, którą z winy innych stoczyć musiałem.
„Teraz doszedłem już do tego, że się za nich modlę — teraz już przebaczyłem i spokój duszy ocaliłem przed burzą przeszłości.
„Kiedy to piszę, jestem już stary — nazywają mnie pustelnikiem Janem, i dozwolono mi wzdłuż i wszerz radzić i dopomagać ludziom.
„Z nieprzyjaciela ludzkości, który kiedyś widział zburzone całe szczęście swojego życia, zrobił się wreszcie jéj przyjaciel i obrońca, — taka jest wola Boga, taki nabytek — walki dziesiątków lat — pożytek przynoszę światu, bo go doprowadzam do prawdziwéj wiary, bo pognębionych na nogi podnoszę.
„Życie moje już na schyłku! Dołączam do tych zeznań dokument — może jeszcze znajdę sposobność doręczyć go temu, którego dotyczę, a który teraz jest odemnie daleko, aby się dowiedział o tajemnicy dziwnego urodzenia swojego. Ciebie on dotyczę, mój kochany Eberhardzie, który się synem moim nazywałeś, który mnie za ojca swojego uważałeś! — To co tu opisuję, na moje zbawienie, jest najzupełniejszą prawdą!
„Ty nie jesteś moim synem! Nigdy dowiedzieć się nie mogłem kto są twoi rodzice. Głęboka zasłona pokrywa twoje urodzenie — wygląda to, jakbyś w nadprzyrodzony sposób i przy niebieskich znakach ujrzał światło dzienne!
„Chciwe zdobyczy zastępy Napoleona zalały państwa. Ubóztwo i nędza szły za ich szeregami — wtém na krwawo zarumienionym firmamencie w pełném obietnic świetle ukazała się kometa, gwiazda z płomienną rózgą, gwiazda zaćmiewająca chciwego łupu Korsykanina.
„Mężczyźni i kobiety klęcząc modlili się i patrzali w ognistą gwiazdę, w meteor objawiający się jako znak boży.
„Wtém tejże saméj nocy zaturkotał nagle jakiś powóz zaprzężony we cztery kare konie i kopytami i kołami tratował dzieci i starców — rozbiegały się parskające konie — pędziły z szaloną wściekłością — piękna, czarnym welonem okryta dama wypadła z powozu.
„Konie niepowstrzymane popędziły daléj — stangret leżał o jakie sto kroków daléj z roztrzaskaną głową — grzmiąc znikły dzikie konie z powozem wśród nocy.
„Zdumieni, modlący się ludzie przywołali mnie na miejsce wypadku — niektórzy z nich klęczeli przerażeni przy czarno ubranéj, pięknéj damie. Nikt jéj nie znał, nikt się nie dowiedział, zkąd przybyła i dokąd się udawała.
„Z łona jéj wypadł mały chłopczyna — ze wzrokiem w niebo wzniesionym pocałowała go jeszcze raz, a potém uległa w skutek pokaleczeń przez upadek — szlachetne jéj czarnym welonem okryte rysy były blade i martwe.
„Ale chłopczyka, którego wieśniacy złożyli na zaledwie pączkujących gałązkach i liściach, na którego ognista gwiazda światło swoje rzucała, jakby jaki blask święty — a tym chłopczykiem byłeś ty, Eberhardzie — zabrałem do domu, i nadałem imię według dnia, w którym tobą obdarzony zostałem.
„Nieznajomą damę, twoją matkę, pochowaliśmy wśród kwiatów i drzew — całą po niéj pozostałością był tylko kosztowny talizman, który ci oddałem, ozdoba z krzyżem, słońcem i trupią głową — może kiedyś uda ci się za jego pomocą dojść, kto byli twoi prawi rodzice! Nikt nie dowiedział się nazwiska twojéj matki — znalazłem tylko królewską koronę, wyszytą na chusteczce, którą w ręku trzymała. Nikt nie słyszał, gdzie się podziały dzikie konie z potłuczonym powozem.
„Trudno mi było pozbawiać cię przekonania, że jesteś moim rodzonym synem, ty, którego jak syna własnego wychowałem i utrzymywałem; ale przed śmiercią, musiałem przygotować ten dokument, dotyczący twojego pochodzenia. Eberhardzie von der Burg, to nazwisko nieprawnie nosisz, bo może kiedyś swoich prawdziwych rodziców szukać będziesz i znajdziesz ich, wtedy nosić będziesz swoje własne!

„To co tu napisałem, Bogu wiadomo, że jest świętém, zaprzysiężoném zeznaniem!
„Jan von der Burg.“

Teraz Leona znała już tajemnicę urodzenia Eberharda, chociaż jéj sobie wyjaśnić nie mogła.
Co ten dokument zawierał, dostateczne było do podejrzewania jego powodzenia — w zręcznych ręku mógł on być niebezpieczną bronią.
Leona zatém oddała go szambelanowi von Schlewe, który zamiast upadku i poniesienia kary od księcia, pomimo niegodziwego postępku z Małgorzatą, zajmował coraz bardziéj wpływowe miejsca u dworu, i na skutek życzenia królowéj, w kilka miesięcy późniéj wszedł do tajemnéj rady króla, zkąd nietylko rozrządzał ministrami, lecz wykonywał władzę, któréj niebezpieczne następstwa coraz nieznośniéj nawet najniższéj klassie ludu czuć się dawały.
Ten kulawy wspólnik Leony, ten baron, który przejechał dziecię grabarza od śgo Pawła i za to o mało go nie ukamienował rozdrażniony lud, nienawidził go od owego czasu bardziéj i usiłował bardzo przekonywająco wmówić, że wzrastającemu niezadowoleniu zapobiedz tylko można przez srogość, przez nowe podatki i przez obawę wojska! A miał w ręku moc wprowadzenia w wykonanie swoich szatańskich dążeń i nienawiści, bo postępowanie i czyny swoje w oczach króla coraz bardziéj obcego ludowi i rządom z powodu arcy pobożnéj królowéj, umiał otaczać nimbem, na którego fałszywym blasku król się nie poznał.


ROZDZIAŁ XVIII.
Kradzież w zamku.

Było to podczas burzliwéj wiosennéj nocy. Śnieg i deszcz padał obficie na brudne ulice stolicy, bardzo słabo latarniami oświetlone. Gwałtowny wiatr ciskał krople na domy, na szyby okien, i niemile tłukł znajdującemi się na dole okienicami.
Kiedy niekiedy tylko, mocno płaszczem otulony, późny przechodzień wracał przesuwając się po pod drzewami, klnąc, że wśród takiéj pory musi się znajdować na Ulicy, a tylko w więcéj ożywionych częściach miasta rozlegały się śmiałe nawoływania studentów wracających z knajp, tudzież nieprzyjemne pogróżki zaniepokojonych w kątach domów strażników.
Po północy z piwnicy albinosa wyszło na ulicę dwóch gości.
— Ha! powiedział jeden, szybko naciskając kalabryjski kapelusz na uderzająco czarną głowę: to mi pogoda! chyba tylko wysoko podkasane wabiki i nocni Stróże są na nogach.
— A my! dodał drugi, bardzo tłusty.
— Skoro tak myślisz, to i Porucznik, który nas ma oczekiwać przy Małej Katedralnéj ulicy!
— Taka pogoda, to właśnie dla nas!
— Masz słuszność, Kasztelanie, to wycie, klapotanie i skrzypienie, ma swoje dobre strony! Czy też jasnowłosa Minna zostawiła dla nas drzwi otwarte?
— Dzisiaj nad wieczorem jeszcze raz byłem u niéj, odpowiedział znajomy nam złoczyńca Kasztelanem zwany — przyrzekła mi, że po północy, skoro tylko w zamku wszyscy lokaje i słudzy poodchodzą do swoich izb, drzwi naróżnéj wieży będą otwarte, i nie zaniedbałem obejrzeć dokładnie drogi od nich z razu przez wązkie, a potém szerokie korytarze prowadzacéj aż do izby brylantów — drzwi są żelazne!
— A masz przy sobie narzędzie do otwarcia?
— Tym dwom szrubom nic się nie oprze! z pewnością siebie odpowiedział Kasztelan, idąc ulicą obok towarzysza, śniegiem i deszczem zmoczony: powiadam ci, że drzwi mogą być jeszcze raz tak grube jak są.
— Pokaż-no!
— Waryacie, tam będziesz widział! Jakże ja tu będę przy latarni wydobywał szruby? Już to było dla mnie niemiłe, że wieczór z tobą przepędziłem w familijnym domu, bo niech mnie djabli porwą, jeżeli na korytarzu idąc z tobą nie postrzegłem Małgorzaty, która mi nie ufa i ja jéj nawzajem!
— Pięknéj Małgorzaty? Nie omyliłeś się — w izbie obok nas mieszka stary Ehrenberg, od którego ta dziewczyna wynajęła połowę izby.
— To była ona — a mieszka tuż pod ścianą, pod którą leżeliśmy i naradzali się. Ja jéj nie ufam.
— Nie turbuj się Kasztelanie, ona nie ma ani czasu ani ochoty na nas uważać i podsłuchywać — starą Ehrenbergową djabli wczorajszéj nocy tyfusem zadusili — leży tam na dole pod schodami — a dzisiejszéj nocy, jak powiedział sprowadzony doktor, pójdzie za nią i najstarsza córka Augusta!
— Masz słuszność, w tak przyjemném towarzystwie słuchanie i baczenie zupełnie jéj w myśli nie postało — ale i Walterowi ja także nie ufam!
— On tylko ku wieczorowi przychodzi, Kasztelanie, i zwykle bawi krótko — a i dzisiaj już wyszedł był, kiedy ty przybyłeś!
— Gdzie spotkałeś tego szelmę Porucznika?
— Gdzież indziéj jeżeli nie przy kimlówce!? Siedział tam pod „Następcą tronu“ i właśnie przywabił sobie kilku studentów.
— I myślisz, że będzie na nas czekał?
— Porucznik? Oho, jak on na co da słowo honoru! Chociaż sąd odebrał mu szlachectwo, pozostaje on zawsze, jak mi oświadczył, panem von Reitz, bo tacy miejscy sędziowie nie mogli mu nic więcéj zrobić, jak najwyżéj uwięzić go, ale szlachectwa odebrać mu nie mogli! O północy będzie on w przejściu przy Małéj Katedralnéj ulicy, bo historya z zamkiem w ciekawość go wprawiła.
— Ja go jeszcze bardzo mało znam, powiedział Kasztelan, ma on odwagę?
— Porucznik? Do pioruna! to go chyba wcale nie — znasz, om stanie za trzech!
— Bo to widzisz, w zamku jest warta, z wielkim namysłem mruknął Kasztelan; a tę, która stoi przy skarbcu będziemy musieli ochłodzić!
— Porucznik nosi zawsze w kieszeni sztylet, który datuje jeszcze z jego lepszych czasów — powiadam ci, że to jest arcydzieło, a pamięta o tém, aby był zawsze ostry!
— Dobrze! — Ale co to? nagle stając spytał Kasztelan, gdy z poprzecznéj ulicy jakaś skulona postać przebiegła.
— Pająk — rzekł drugi — patrz sam!
— Głupiś — téj już nie spotkamy na naszéj drodze, ale ta kobieta wyglądała prawie jak ona.
— To zły znak!
— Czyż ty jesteś taki nikczemny tchórz? O tém, do téj pory nie wiedziałem Karolu — dzisiejszéj nocy na nic się nam nie przydasz!
— Co, tchórz? mnie wcale Pająk nie obchodzi. — Powiedziałeś mi dopiero co, że ją przed trzema tygodniami pochowano!
— Kanalia dzień i noc nie dawała mi spoczynku! Cóż miałem czynić? Ta stara baba prawie waryowała za mną!
— Tak, stare baby często bardziéj szaleją niż młode dziewczęta!
— Więc też położyłem koniec jéj astmie.
— I znalazłeś piękny spadeczek, co?
— Nie warto gadania, we dwa tygodnie już straciłem te parę talarów!
— Na ostrygi i szampana!
— A wczoraj Schalles Hirsch zabrał ostatnie rupiecie, czas było zająć się dzisiaj jakimś interesem — czy masz ślepą latarkę?
— Jest tu, z boku, w kieszeni, a pod surdutem mam trzy równéj wielkości próżne worki!
— Żeby je tylko napełnić, rzekł Kasztelan; dzisiejszy połów jest równie niebezpieczny jak zyskowny! W skarbcu brylantów, oprócz wielkich i kosztownych lichtarzy, które musimy na kawałki posiekać, i wielu klejnotów do ozdoby służących, znajdują się także czarne brylanty, które książę Monte-Vero darował królowi.
— Tych nie ruszymy, boby nas zdradziły.
— Ty głupcze! Złotnik Wunder z królewskiéj ulicy ofiarował mi za lichtarze tysiąc talarów, a za czarne brylanty dwa tysiące. Dwa tylko znajdują się w zamku, a trzeci przechowują w muzeum.
— A zatém zabierzemy je! A pytałeś Schallesa czy chce z nami handlować?
— Nie, on już do niczego niezdolny od czasu jak jego córka wyjechała z Furszem i Rudym Dzikiem!
Mnie się zdaje, że oni robią interes w Paryżu?
— Hirsch zupełnie stracił odwagę, niebieskie suknie bez ustanku depcą go po nogach! Stary Wunder lepszy na złoto i srebro. Do jutra wszystko będzie stopione i pochowane. Chciałbym ja to mieć co on ma zakopanego w swojéj piwnicy, tam jest więcéj nad kilkaset tysięcy!
— Więc on spodziewa się nas, skoro się obładujemy?
— Jedno po drugiém! Rzecz nie pójdzie tak łatwo, worków przez ulicę nieść nie możemy, strażnicyby pas pochwytali! Umieścimy więc naszą zdobycz w łodzi i popłyniemy aż do nadwodnych schodów pod mostem.
Obaj po cichu rozmawiający, śniegiem i deszczem zmoczeni, dostali się około zamku pod most, który jak wiadomo, od zamkowego placu prowadził do żydowskiego cyrkułu.
Kasztelan wskazał teraz wodę, co okryta nocą, z boku mostu czarno wyglądała i powiedział:
— Tu pod spodem pozostaniecie obaj z rzeczami w łodzi — ujść nie możecie, bo dla pewności ja schowam do swojéj kieszeni oba brylanty! Wtedy według umowy pobiegnę do Wundera, zapukam, on otworzy drzwi domu, a gdy ja stać będę na straży, wy skrycie, nie worki, ale pojedyncze sztuki, bez zwrócenia na siebie uwagi, przenosić będziecie z łodzi do domu! Czy zrozumiałeś?
— Doskonale — łodzie znajdziemy tu pod spodem przywiązane, mamy w czém wybierać.
Gdy dwaj złoczyńcy od mostu, zamiast na ulicę Królewską, raczéj skręcili na lewo, aby się udać na ulicę Katedralną, ciągnącą się po nad wodą, zegary głośnym dźwiękiem rozlegającym się wśród burzy, zapowiedziały pierwszą godzinę po północy — mieli więc dosyć czasu na uskutecznienie swojéj roboty.
W domach bocznych Katedralnéj ulicy nigdzie się już nie świeciło. Obaj idący trzymali się żelaznéj kraty z drugiego boku ulicę od szumiącéj wody odgraniczającéj. Mimo ciemności na wodzie widać było zarysy większych i mniejszych łodzi — tu i owdzie fale rzeczne rozbijały się o wielkie skrzynie z rybami i o ławki praczek.
Most pozostał za nimi, wystając po nad wodą na szerokich arkadach, daléj zaś daleko rozciągając się leżała tylna strona zamku, którego siwa barwa tak się z ciemnością nocy złączyła, że ponieważ śnieg i deszcz gwałtownie padały, z całéj téj staréj, wysokiéj i potężnéj budowli widać tylko było białe, ornamentalne ozdoby przy oknach.
W téj części zamku, wązkiem tylko przejściem oddzielonéj od wody, mieszkała liczna służba — daléj idąc ku zamkowemu placowi wyższa, tu przy wodzie niższa.
Cały budynek z tyłu był staroświecki i nieregularny. Okna na górze szerokie i wysokie, na dole były nizkie i nie umieszczone jedno pod drugiém, ze ścian występowały małe galerye i balkony, a w końcu tego tylnego skrzydła znajdowała się wieża, niewielka, czworokątna, wybiegająca aż do dachu i tam tworząca ostrze, na którego wierzchu, umieszczona była odwieczna, ponuro skrzypiąca i szeleszcząca chorągiewka.
Wieża ta, niezamieszkana, a zawierająca schody, izby nieużyteczne, stoły i krzesła, w dawniejszych czasach często służyła lubiącym zabawy książętom i szambelanom, do niepostrzeżonego wymykania się z zamku, bo przez liczne korytarze, w których mógł się zabłąkać każdy, kto nie znał dokładnie ich położenia, połączona była z właściwym zamkiem, miała u spodu małe drzwi, tak nieznaczne, iż nikt na nie niezważał, kto umyślnie zbyt bacznie nieprzypatrywał się wieży. Przez te drzwi wychodziło się na wązki pas ziemi pomiędzy zamkiem a rzeką. Zawsze one były zamknięte i nigdy nieużywane, bo mieszkańcy tego zamkowego skrzydła, aby się dostać na ulicę, woleli iść na mały dziedziniec zamkowy i ztamtąd łatwo dostać się na wielki, a wreszcie na plac zamkowy po jednéj stronie, albo do ogrodu spacerowego po drugiéj, w którego głębi malowniczo leżało muzeum.
Dla tęgo zamek tych małych, z wierzchu w ostrokrąg wybiegających drzwi, był dobrze zardzewiały i wielce w ślusarskiém rzemiośle wprawnemu Kasztelanowi, zeszłego wieczoru wspomaganemu przez jasnowłosą Minnę, która w zamku służyła, stawiał wielkie trudności w otwarciu się i nasmarowaniu, tak aby dzisiaj przez niego użyty, łatwiéj się otworzył, i nie wydawał zdradliwego skrzypienia. O sztuczne wytrychy i klucze, którym się żadne zamknięcie oprzeć nie mogło, Kasztelan bynajmniéj się nie kłopotał, nie potrzebował zatém właściwego od tych drzwi klucza.
— Słuchajno szepnął ten, który powyżéj nazwał Kasztelana Karolem, dotykając go i stając przy żelaznéj poręczy, czy widzisz światło tam w górze w oknie wieży?
— Już je od dawna widziałem, to znak Minny, że wszystko w porządku!
— Czy to nie uderzy jakiego strażnika, albo jakiego policyanta?
— Ty zajęcza nogo! Jak tam będziemy, to je zgasimy! Kto może domyślić się, co to znaczy, kiedy to dla nas tylko rzecz ważna? Jeżeli jaki kamerdyner albo piwniczy wyprawia chrzciny, albo ma u siebie gości, tak jak wczoraj, to nic z naszéj roboty. Światło znaczy, że możemy przyjść, a za to wolę ja raczéj pocałować jasnowłosą Minnę, niż starego, obrzydliwego Pająka, i serdecznie do siebie przycisnąć, bo ona to lubi!
— Czy ona zostanie w zamku?
— Broń Boże, wyjedzie razem z nami! Będziesz ją Widział, ale na miłość bozką nie zaczepiaj jéj! To skromna dziewczyna, chwalił Kasztelan cmokając językiem; do pioruna, aby przepędzić z nią noc, warto umrzeć — a jakie ma ciało, i Estera przy niéj to plewy!
— Aż mi ślina do ust płynie — niech mnie djabli porwą — dla takiéj tęgiéj dziewuchy oddałbym życie!
— Jasnowłosa Minna nie jest dla każdego! Przedwczoraj, kiedy u niéj nocowałem tam na górze w pokoiku, zbliżył się do niéj za bardzo jakiś baron i dawał jéj woreczek z pieniędzmi — dostał też.
— Co? pocałunek?
— Nie, taki policzek, że aż mu w uszach zaszumiało, a przecię to był — królewski szambelan!
— Tacy to najgorsi!
— Ten już drugi raz nie przyszedł! Ale ona mówi, że trzeba się śpieszyć z interesem, bo ten Schlewe to ma być zły patron. Mógłbym przysiądz, że to on zawsze nastręczał robotę przez starą Robertową i założę się, że stary Pająk...
— Niech z Bogiem spoczywa! wesoło zaśmiał się drugi.
— Że stary Pająk zawsze dawał mi ledwo dziesiątą część nagrody; ona miała tajemne stosunki z tym Schlewem!
— No, ale nakoniec zabrałeś jéj i resztę!
— Tak, bo niechętnie pozwalam się oszukiwać!
— To się nazywa fuszerką!
— Głupiś! Ja nigdy nie oszukuję, to dla mnie za nikczemne! z całą powagą odpowiedział Kasztelan.
— Ale wolisz brać co się należy — no, napijmy się!
I obaj dobrze zajrzawszy do flaszki, bo ich obwiał mroźny wiatr, a suknie mieli przemokłe od śniegu i deszczu, zbliżyli się ku przejściu, które ulicę Katedralną łączyło z inną najbliższą równolegle przechodzącą; to wązkie, ponure, ciemne przejście, tu na początku podobne do sklepionéj bramy, nazywało się właśnie Małą Katedralną uliczką.
Zagłębiony w cieniach muru, dla ochronienia się od niepogody, stał tam człowiek blizko trzydziesto-letni. Podniósł swój pełen molów kołnierz, a starą, siwą czajkę mocno na uszy naciągnął. Jego nieco przykrótkie spodnie i brudne, zabłocone buty, świadczyły, że nietylko upadł, ale aż do zbytku posunął hultajstwo, a białe, pielęgnowane, prawie delikatne ręce i wojskowy krój zakręconego wąsa, stanowił szczególne przeciwieństwo z odzieżą.
Człowiek ten bez mieszkania i bez cieplejszego okrycia, który w nocy, ukradkiem koło siebie spoglądający i marznący stał pod cieniem muru, był to dymissyonowany porucznik von Reitz. Został on sprzymierzeńcem najpospolitszych złoczyńców, chociaż dawniéj należał do najszlachetniejszych i poważanych oficerów. Gra i skłonność do trunków zrujnowały go, doprowadziły, najprzód do marnowania powierzonych mu pieniędzy, potém do oszukańskiéj gry, a nakoniec zrobiły członkiem brudu towarzystwa ludzkiego! Kiedy niegdyś jak smakosz spijał najszlachetniejsze wina, późniéj po wycierpieniu kary poprzestał na piwie — teraz nie gardził rumem, aby się nim zagłuszyć i kupić sobie zapomnienie!
Nie jeden on przedstawia przykład życia ludzkiego, w wirze stołecznym — przy kolebce jego szlachetni rodzice marzyli o najpiękniejszych nadziejach, i nie żałowali kosztów na zupełne wykształcenie syna — niewypowiedzianie więc cierpieli widząc go stopniowo upadającym. — Skończył zapewne w mokrym grobie rzecznym, albo też gdzie w więzieniu, a może i gałąź w zwierzyńcu posłużyła mu do odebrania sobie życia!
Porucznik — jak go krótko nazywali towarzysze — postrzegł nadchodzących!
— To wy! Jeżeli ta noc nie powiedzie się, to przepadło wszystko! Taki coup, toby się wynagrodziło — na honor, ja temu nie będę winien!
— Czy to ty poruczniku? zapytał Kasztelan.
— Do usług! Czy można zacząć?
— Już wielki czas — chodźmy!
— Jak to światło zapraszająco przyzywa! na honor — przypomina mi się „Hero i Leander!“ śmiał się von Reitz, i z cienia w przejściu wyszedł na Katedralną ulicę — tylko nie bądźmy tacy głupi jak on, ale ruszajmy tam! Czy nie masz rumu, Kasztelanie?
— Czarny łeb ma jeszcze resztkę, — daj porucznikowi, jemu zawsze pragnienie dokucza!
— Niech djabli porwą, prawda — tylko wody nie znoszę!
Porucznik schwycił podaną sobie flaszkę i wypróżnił ją za jednym silnym pociągiem, potém zakrztusił się i oddał próżną.
Allons enfants! poszepnął, idąc naprzód bulwarkiem — doprawdy, dzisiaj jeszcze krew popłynie, mnie coś w prawéj ręce łachocze!
— Tu, tu bardzo wygodnie! zawołał na obu stojący nieco daléj, czarnogłowy Karol.
Pokazał jedną ławkę praczek, po któréj bokach stało kilka łodzi i pierwszy wsiadł do jednéj, a tymczasem Porucznik i Kasztelan bacznie się oglądając szli za nim.
Wkrótce wszyscy trzéj siedzieli w łodzi, którą odwiązali od pala i popłynęli wprost do wieży. Nurt sprawił, że się o kilka łodzi od niéj oddalili, ale to nie sprowadziło żadnéj niekorzyści, wysiedli i przyciągnęli łódź aż do miejsca, w którém mogli ją przytwierdzić. Karol oddawszy worki Porucznikowi, wyjął z kieszeni ślepą latarkę i obejrzał ją wewnątrz, Kasztelan przystąpił pierwszy do małych drzwi, trzymając w ręku grubo wysmarowany oliwą klucz główny.
W zamku ani też na wodzie nikt się nie ruszał, — wicher tylko wył przy wyskokach muru i bił deszczem w szyby. Czasem skrzypnęła chorągiewka, stuknęła źle przymocowana okienica.
Kasztelan prawie bez szmeru otworzył drzwi wieży, i kazał towarzyszom wejść, potém je znowu na zamek zatrzasnął, aby nie skrzypiały od wiatru i nie zostały wyrwane.
— Daj-no mi latarnię, ja pójdę naprzód! szepnął do stojącego przy Poruczniku Karola.
— Jak to się wszystko na świecie zmienia! mówił cicho pan von Reitz; przed kilku laty byłem w zamku jako zaproszony gość, wchodziłem przez wielki portyk — dzisiaj przychodzę z tyłu jako nieproszony.
— Wszystko ma swój czas! odparł Kasztelan, wprawną ręką odkrywając klapę ślepéj latarki, tak, iż nagle jasny blask rozwidnił miejsce. Wszyscy trzéj znaleźli się w jakiejś staréj zamkowéj komorze, a Porucznik zasiadł na starém wypchaném krześle, które pod nim trzeszczeć zaczęło.
— Nie rób żartów, Poruczniku, upomniał Kasztelan; mnie się zdaje, że jasnowłoséj Minny tu nie ma!
— Dajcie mi pokój z pannami! powiedział Porucznik; tutejsze meble są nieco zdezelowane, jak mi się zdaje. Wszędzie upadek, to oznaka czasu!
W téj chwili Kasztelan, który miał słuch bardzo delikatny, usłyszał zbliżające się czyjeś kroki na korytarzu wiodącym z wieży do właściwego zamku. Nie wiedząc kto idzie, szybko syknął na znak uciszenia się i bez szmeru znowu zamknął latarnię, tak, że jéj światło nagle zagasło.
— Oho, niech się pali, wszystko w porządku! dał się słyszeć przytłumiony głos, niewątpliwie głos dziewczyny.
— To ty Minno! szepnął Kasztelan, i jasnym blaskiem latarni rozwidnił nadchodzącą; w białym fartuszku, zalotnie wyszywanéj sukni i ładnie zaplecionych włosach, podobna była do służącéj znakomitego domu.
— Tak to ja! Nie traćcie czasu na darmo! Posterunki tylko co zmieniono, na schodach prowadzących do skarbca brylantów stoi tylko jeden żołnierz jak szlafmyca!
— To najniebezpieczniejsze łotry dla przechodzących, znam ja ich z doświadczenia! powiedział Porucznik.
— Myślicie, że będzie krzyczał? No, to mu usta zatkamy! odparł Kasztelan i na powitanie ścisnął dłoń jasnowłoséj Minny.
— Ja tu pozostanę, aby wam odwrót zasłonić! śmiejąc się powiedziała Minna. Wszak znasz korytarze i schody?
— Dostatecznie! zostań tu Minno, a my trzéj pójdziemy daléj! O ile wiem, na téj stronie nie ma drugiego posterunku!
— Tylko jeden na schodach, tam gdzie przez całą noc pali się lampa, tak, że będziesz mógł schronić swoją latarkę! poszepnęła nie duża, ale składna dziewczyna, któréj naprawdę nieponętny, opuchły Kasztelan tak bardzo się podobał, że nią według upodobania mógł się posługiwać. Miłość jest tak ślepą, a bezbrody grubas, dla pewnych nikczemnych istot musiał mieć jakiś szczególnieszy powab, kiedy oprócz jasnowłoséj Minny i stary Pająk tak go lubił, że nie tylko w swoim rodzaju dogadzał mu, ale i zupełne w nim położył zaufanie, na czém nienajlepiéj wyszedł, bo ten łotr, zawdzięczając mu miłość, pewnéj nocy zamordował, a potém zrabował. Prawda, że stara Robertowa nie zasłużyła na lepszy los, bo mnóztwo niewinnych istot padło ofiarą jéj chciwości i podszeptów.
Jasnowłosa Minna, którą w owym czasie Kasztelan swoją miłością uszczęśliwiał, pozostała w wieży, on zaś z dwoma pomocnikami skradał się korytarzem cicho i ostrożnie, bo po obu stronach były rozmaite przejścia, prowadzące do mieszkań zamkowéj służby.
Pawilony króla i królowéj były zupełnie od téj części zamku oddzielone i wychodziły na ogród spacerowy tudzież na plac zamkowy.
Trzéj złodzieje zbliżyli się do schodów, prowadzących do rozległéj części gmachu, w któréj znajdowały się przechowawcze izby. Tu były pokoje pełne bielizny i pościeli, tam znowu składy szkieł i różnego rodzaju zapasów, a o połowę schodów wyżéj, przechowywano kosztowne przedmioty, po za żelaznemi drzwiami i kratami w oknach.
Kasztelan szedł naprzód niosąc latarnię rzucającą słabe światło na schody i pomalowane ściany, Karol i Porucznik szli za nim, bardzo uważnie w koło siebie patrząc i przedstawiając widok, zdradzający natychmiast, że te trzy złowrogie postaci, w miejscu, w którem krążyć zwykli sami tylko lokaje i kamerdynerowie, są zupełnie niewłaściwi, mają zapewne zbrodnicze zamiary.
Skręcili po za wystającym murem, przebyli coraz to szersze i bogaciéj przyozdobione przejścia, i nakoniec zbliżyli się do ostatnich schodów, na których wysokości świeciło się i gdzie wymierzonym krokiem przechadzał się posterunek.
— Zamkniéj latarnię, szepnął Porucznik, bo nas ten szelma obaczy pierwéj niż potrzeba!
— Zawoła na nas! mniemał czarnowłosy Karol.
— To go zwiążemy! mruknął Kasztelan, zakrywając ślepą latarkę.
— Puśćcie mnie naprzód, na honor, rzecz zaczyna być zajmującą! Musimy teraz dostać się do składu, choćby go strzegł stugłowy Cerber! cicho powiedział Porucznik, który zdawał się mieć ochotę uspokoić raz wewnętrzne swoje rozstrojenie, do którego sam przed sobą przyznać się nie chciał, ale które wyrównywało rozpaczy. Przejmowała go jakaś prawie ślepa wściekłość, podwyższona myślą, że za pomocą dzisiejszego rabunku zdoła podratować siebie, jak gdyby dla tego zgubionego człowieka, prócz śmierci, był jeszcze jaki ratunek.
Przebiegły Kasztelan ustąpił panu von Reitz żądanego pierwszeństwa.
— Cześć, komu cześć przystoi! poszepnął z uśmiechem, którego Porucznik w ciemności nie dostrzegł.
Posterunek na górze, którego dwaj pozostali w tyle, z powodu zakrętu szerokich, złoconą galeryą objętych schodów widzieć nie mogli, zapewne posłyszał szelest nadchodzących kroków, bo jak przekonywał z daleka padający cień, stanął na ostatniéj części schodów, którą rozwidniało światło palące się za nim w ściennym lichtarzu.
Wtém porucznik wszedł na oświetlone stopnie.
— Kto idzie! zawołano z niejaką bojaźnią.
— Dobry przyjaciel! Niby hartując odpowiedział pan von Reitz, ale w tejże chwili dał się słyszeć na wysokości schodów ciężki upadek i jakiś głos stękający.
— On go przebił! bez obawy szepnął Karol.
— Co nas to obchodzi? Daléj, naprzód! rozkazał Kasztelan. Dwaj złoczyńcy poszli teraz za Porucznikiem, i wstąpiwszy na wierzch oświetlonych schodów postrzegli, że zajęty jest ustawieniem żołnierza w blizkim kącie korytarza. Rogoża na podłodze była krwią zalana, a posterunek widocznie nie stawiał już żadnego oporu. Nakoniec tak go sztucznie ustawił i do jakiejś klamki przytwierdził, iż z daleka można było mniemać, że stojąc zasnął.
— Co się z nim stało? spytał Kasztelan.
— Ochłodziłem go i ustawiłem, teraz nic nam nie — przeszkadzał ze straszliwém szyderstwem odpowiedział Porucznik.
— Więc zabierajmy się do dzieła, tam są drzwi, Karol może tu zająć miejsce zabitego żołnierza! powiedział Kasztelan i wyjął z kieszeni narzędzie, za pomocą którego można było bez hałasu otworzyć każde drzwi. Były to dwie silne szruby, z których jedną z uszkiem Kasztelan obok zamku wkręcił w drzewo.
Porucznik mu przy tém pomagał, ręce miał pokrwawione;
W tę gwintowaném uchem opatrzoną szrubę, kasztelan wkręcił drugą, która tym sposobem skierowała pierwszą ku zamkowi drzwi. Drążek podłużny z heblem taką téj szrubie nadał siłę, że wkrótce mocne, żelazem okute drzwi uległy i bez hałasu wysadzone zostały.
— Na honor, to sławny wynalazek, zasłużyłeś na order, Kasztelanie! twierdził Porucznik, a oczy jego już chciwością, zabłysły.
— Nie tak prędko! Wewnątrz znajduje się żelazna sztaba! Przezorny zawiadowca innemi drzwiami wyszedł z téj izby, ale bardzo ostrożnie zamknął! cicho mówił Kasztelan, bo jego naciskowi coś się ze środka opierało.
— A może kto tam jest w izbie? szepcąc spytał Porucznik i zrobił wielkie, straszne oczy.
— Nie byłby tak cichy! Nie, nie, ja już przez mały otwór widzę, że to żelazna sztaba — czekaj, mam ja tu piłkę, to tylko kilka chwil czasu!
Gdy trzeci złoczyńca stał na czatach przy schodach, a włamywanie się trwało za długo i gdy zaledwie zdolny był pokonać wzrastającą trwogę, spoglądając na ustawionego na boku żołnierza, piłka cichutko gwizdała przy drzwiach, które po kilku minutach ustąpiły.
Ale w chwili właśnie, gdy niecierpliwy Porucznik je wyparł, obie części sztaby z łoskotem padły na flizy sklepionéj izby i zabity żołnierz, może ze wstrząśnienia, runął także na ziemię.
Trzéj złodzieje przelękli się mimowolnie, lecz wnet dwaj wpadający do skarbca wybuchli stłumionym śmiechem, gdy ten co pozostał na schodach słuchał. W tak niebezpiecznéj chwili zdawało mu się, że na dole słyszy jakieś głosy — mianożby tam usłyszeć upadek żelaznéj sztaby? albo może nadchodził już patrol zluzować wartę? To niepodobieństwo, bo jeszcze na to była przeszło godzina czasu.
Porucznik i Kasztelan, przy blasku ślepéj latarki już układali w worki, rozmaite srebrne sprzęty i zabierali się właśnie do kruszenia wysokiéj, kosztownéj zastawy stołowéj, wysoką wartość mającéj, a potém do zebrania czarnych brylantów innych rzadkich i drogich kamieni tu przechowywanych, gdy wpadł zewnątrz stojący — z twarzą okropnie przerażoną.
— Ktoś idzie! zawołał i obu rękami wskazał: słuchajcie!
Rzeczywiście dochodził teraz z dołu uderzający zgiełk głosów, lecz jeszcze zdawał się być tak daleko, że Kasztelan mógł uciec z dostatecznym łupem.
— Masz, bierz! zawołał na czarnogłowego, oddając mu do połowy napełniony worek.
Porucznik tymczasem pochwycił drugi, a chciwy Kasztelan porwał jeszcze kilka kosztownych sztuk dla siebie, gdy głosy tak się już zbliżyły, iż wyraźnie można było rozpoznać głos kobiecy.
Karol wypadł — Porucznik ruszył za nim i nadsłuchując spytał:
— Czy nas jasnowłosa Minna zdradziła?
— Nie! Przekleństwo, założę się, że to ta jaszczurka z familijnego domu, Małgorzata!
Nim obaczymy, czy i jak trzéj złoczyńcy ocaleli, wypada nam wyjaśnić ostatnią rozmowę Kasztelana z czarnogłowym Karolem, mianą na ulicy, kiedy wspomniał o Małgorzacie.
Widzieliśmy, że w owym dniu, w którym książę klęczał przed ocaloną i otrzymał od niéj przebaczenie i kiedy został wezwany do króla, Małgorzata padła skrwawiona jako ofiara Leony — leżała ona bez ratunku w zamkowym pokoju, ta okrutnica ze swoim kulawym wspólnikiem czém prędzéj odeszła.
Krew wielkiemi czerwonemi kroplami sączyła się z rany omdlałéj, która po doznaniu chwili szczęścia, śmiercią ją opłacała: bo gdyby jéj nikt z pomocą nie przybył, zapewne uszłaby jéj krew w pokoju, — a nawet, nie pomogłoby nic jéj wołanie, gdyż w pobliżu wcale służby nie było.
Ale piekielny plan wyrodnéj matki, z duszą pełną szatańskich popędów, miał być zniweczony, karząca ręka Boga, tak srodze ciążąca na Małgorzacie, jeszcze unosiła się nad nią dla jéj obrony — czekał ją inny los, niż nieszczęsna śmierć w téj godzinie!
Nie książę przybył ją ratować i odpłacić za wszelką wyrządzoną jéj krzywdę. Książę usłyszał z ust królewskich rozkaz, aby jeszcze tego samego dnia wyjechał ze stolicy, i aby zamieszkał przez rok następny w jakiémś oddaloném miejscu — a wygnanie to zawdzięczał swojemu szambelanowi, owemu łotrowi, którego w téj chwili był w stanie podeptać nogami! Wygnanie! Baron von Schlewe wygrał z księciem partyę szachów — on, winowajca, najniegodziwszy człowiek, stał wyżéj niż książę! A nie uchodził po takim rozkazie ani żaden opór ani wyjaśnienie! — musiał być niezwłocznie wykonany... Późniéj może będzie można pociągnąć do odpowiedzialności i kary sprawcę tego wygnania!
Lecz gazety stołeczne doniosły, że książę Waldemar z powodu osłabionego zdrowia przez rok przyszły przemieszkiwać zamierzył na południu.
Niebo wybrało i teraz Waltera na wybawcę Małgorzaty! On, który był zawsze jakby duchem opiekuńczym Małgorzaty — on, wolny od wszelkiego samolubstwa, nie spodziewający się teraz nigdy już posiadać téj, którą od młodości ukochał jak gwiazdę, jak kwiat, a znał tylko jedyne życzenie, jedyne dążenie: bronienia jéj i widzenia szczęśliwą — Walter, ten człowiek szlachetny, ten człowiek ludu, któremu książę, poznawszy go zupełnie, dozwolił zamieszkać w skrzydle zamku, w którém znajdowały się pokoje Małgorzaty, znalazł zemdloną na kobiercu w pokoju.
Przez chwilę oniemiał i osłupiał z przerażenia — obawiał się jak najgorszego — przebiegła mu po głowie myśl, że Małgorzata w rozpaczy własną ręką się zabiła, bo nie wiedział co zaszło i co mówiła z księciem — lecz gdy otworzyła oczy, przeniósł ją na sofę, przywołał służące i pośpieszył po doktora.
Gdy wieczorem nadeszła wiadomość o wygnaniu księcia, a Małgorzata o tyle wzmogła się, iż razem z Walterem zamek opuścić mogła, wyprowadził ją z niebezpieczeństwa, które jéj tam groziło.
— Raczéj ubóztwo i nędza, niż tam bez opieki zawisłość od okrutników na jéj życie nastających, mówił: pociesz się, ja z radością pracować będę, skoro cię tylko będę widział spokojną i bezpieczną! Widzę, że rana twoja boli cię, chociaż starasz się to przedemną ukrywać.
— Nie obawiaj się Walterze, ja czuję tylko osłabienie!
— Dokądże się teraz udamy! spytał wyrobnik, dokąd, kiedy ja nie znam ani żywéj duszy! Ale czekaj! — przychodzi mi na myśl, że mam jeszcze daleką krewną, tam cię zaprowadzę, ona ci da schronienie! Wprawdzie dawno już nie byłem w jéj domu, bo mąż jéj często mi się dziwnym wydawał, ale mimo to ona mojéj prośby nie odrzuci — nie mam więcéj nikogo, pod którego opieką mógłbym być o ciebie bezpieczny!
— Dokąd mnie zaprowadzisz, wszędzie będzie mi dobrze, mój Walterze! odpowiedziała blada, słaba dziewica, polegając na swoim opiekunie, jak na prawdziwym przyjacielu i bracie.
— Ehrenbergowie byli to uczciwi ludzie! mianowicie ona, a zapewne i dzisiaj jest taką; ją to dla ciebie z całéj duszy zobowiązać pragnę, — mają oni dwie córki, starsza musi być w twoim wieku, u nich znajdziesz spokój i utrzymanie!
W tak pięknéj nadziei, Walter wyobrażając sobie w tak pięknych kolorach pobyt Małgorzaty w domu stolarza Ehrenberga, zaprowadził ją na przedmieście, w którém przed laty tę rodzinę nawiedzał.
Chociaż Ehrenberg, jak to już wówczas zauważył Walter, lubiał się rzeczywiście napijać, jednak miał nadzieję pewną, że jego żona chętnie przyjmie Małgorzatę, skoro jéj za to tajemnie zapłacą.
Nareszcie doszli do ulicy i domu, w którym dawniéj szyld zapowiadał nazwisko stolarza — zdawało się, że teraz go zdjęto. Gdy Małgorzata zaledwo na nogach utrzymać się mogła, Walter nadaremnie szukał szyldu.
Wszedł wewnątrz domu i zapytał o Ehrenbergów.
— Czy mówicie o stolarzu, który więcéj pije niż pracuje? spytała jakaś stara kobieta; on już to od roku nie mieszka! Idźcie tam na dół do familijnego domu, tam on podobno wynajął jeden pokój z żoną i dzieckiem!
— W familijnym domu? pomruknął Walter; mój Boże, mamże cię tam wprowadzić?
— Już daléj iść nie mogę — wprowadź mnie tam — kobieta zlituje się! omdlałym głosem mówiła Małgorzata.
— O ile wiem, w familijnych domach tam daléj, mieszkają ubodzy ale nieźli ludzie, zawsze będą oni lepsi od bogaczy, i znakomitych, którzy ciebie prześladują! odpowiedział Walter, i poszedł z Małgorzatą ulicą pełną robotników i ubogich, aż do szeregu domów, zewnątrz podobnych do starych koszar. Te długie, trzypiętrowe domy, miały brudno siwą barwę. W licznych oknach, z małemi zielonemi szybami, pojawiały się liczne głowy mieszkańców, po większéj części starych kobiet i mężczyzn, i wyglądały na ulicę. Gdy pod temi oknami, zielone, po części kwitnące drzewa przedstawiały dosyć miły widok, a na pierwszém piętrze nawet tu i owdzie pokazywały się białe firanki, drugie piętro już mniéj ponętnie wyglądało. Okna miało niższe, nieprzezroczyste, które świadczyły, że i po za niemi nie musiało być bardzo schludnie.
Te zależne od siebie domy, pół ulicy zajmujące, służyły po większéj części za mieszkanie ubogim rodzinom, najmującym tu sobie tanio po jednéj izbie, a nawet jak obaczymy, podzielającym tę izbę z drugiemi, narysowawszy na podłodze kredą przedział jednéj rodziny od drugiéj. Często nawet w większych izbach mieszkały, cztery rodziny, a wtedy każda bardzo ściśle oznaczała rewir swój albo kredą, albo ostawieniem granicy rozmaitemi sprzętami. Spory rozstrzygał ojciec domowy, który bez wielkich ceremonij szybko przywracał spokojność.
Tak zwane familijne domy, które z powodu takiego rodzaju komornego przynosiły bardzo znakomity dochód, bo najmniejszą nawet kwotę każdy z pojedynczych lokatorów z największą ścisłością opłacać musiał, należały do staréj, słabéj na umyśle wdowy, na któréj spadkobierstwa czatujący z wielką uwagą pilnowali zarządu domów.
Wstąpmy z Walterem i Małgorzatą na kilka stopni prowadzących do drzwi wchodowych.
Wązki i dosyć ciemny przysionek nie bardzo jest zachęcający. Niegdyś białe ściany, od wytarcia ich odzieżą, przybrały barwę pstréj siwizny, podłoga poodrywała się i schrapowaciała, po obu stronach znajdują się liczne drzwi, w których widać najrozmaitsze postaci. Tu krępa kobieta, z brudną twarzą mulatki, tam kilkoro mniéj niż nędznie odzianych dzieci, tam chudy mężczyzna z małym garnkiem, a w głębi kilka kobiet, tak odrażających powierzchownością, że nazwa „płeć piękna“ dla nich byłaby chyba szyderstwem. Stoją obok stromych, brudno-czarnych schodów, których stopnie od częstego stąpania po nich mają liczne wklęsłości.
Walter zapytał kobiety z twarzą mulatki o Ehrenbergów.
— Ehrenbergowie? godnym zazdrości basem odpodziała stara z zaufaniem bliżéj przystępując: musicie państwo przejść dwoje schodów wyżéj, potém na prawo, potém na lewo, nareszcie około schodów i znowu prosto, numeru nie wiem. Ehrenbergowie — ale otoż idzie Augusta, która może zaprowadzić!
Walter spojrzał ku drzwiom, w których pokazała się wysoka, chuda postać dziewczyny. Barwa jéj twarzy była płowa i żółta jak pergamin, a policzki miała zapadłe.
— Augusto, zawołała stara, Augusto Ehrenberg!
— Ach, pani Müllerowa, nigdzie nie mogę znaleźć doktora! narzekając powiedziało dziewczę.
— Bardzo wierzę: jak posłyszą o familijnym domu, to powiadają, że wyszli. Co robi matką?
— O, z nią bardzo źle!
— Co? rzekł Walter wdając się w rozmowę, jesteście Augusta Ehrenberżanka?
— Tak jest, czy mnie znacie?
— I wasza matka chora?
— Na tyfus, i to okropny!
— I wy sami wyglądacie bardzo cierpiąco!
— O, Boże kochany, już od tygodnia oka nie zmrużyłam! powiedziało dziewczę.
— I jeść zapewne nie macie co, stary przepija ostatni grosz, a żona nie może go w karbach utrzymać, to nieszczęście! Wczoraj wieczorem spadł ze wszystkich schodów!
— To z przyczyny dziur w schodach, pani, uniewinniała dziewczyna.
— Ci państwo, pytają o was, Augusto! rzekła stara o mulackiéj twarzy i wesoło wypuszczającym się wąsie, obracając się ku drzwiom.
— Czy mnie już nie poznajecie! Jestem Walter, bratanek waszéj matki!
— Tak, teraz przypominam sobie! odpowiedziało dziewczę, i widocznie było jéj przykro, że kuzyna zaprowadzić miała na górę.
— I ciotka chora?
— Bardzo chora, Boże zmiłuj się! Nie mogę was prosić, abyście szli zemną, bo u nas taka bieda!
— Wierzę, rzekł Walter, chciałem tylko zapytać was, czy nie możecie odstąpić téj dziewczynie części waszéj izby?
Augusta Ehrenberżanka spojrzała na Małgorzatę, a widząc, że ta równie jak i ona jest uboga i chora, nędzą swoją twarz rozjaśniła wielką dobrocią serca: — byłaby najchętniéj Małgorzatę do siebie przytuliła i w sercu swojém zamknęła — bo ubodzy dla podobnych sobie po większéj części są gotowi do wszelkich poświęceń; ale dziewczyny, którą Walter przyprowadził, tak bez dalszych następstw przyjąć nie śmiała.
— Zapytam ojca — chodźcie zemną na górę! rzekła teraz odważniéj. Dawno nie byliście u nas Walterze — ach, teraz wszystko się zmieniło!
— Szukałem was już w waszém poprzedniém mieszkaniu! odpowiedział Walter, prowadząc po schodach Małgorzatę, która już nie była w stanie utrzymać się na nogach.
— Teraz tu koło rogu, a potém znowu na drugie schody na górę! prosiła idąca za nimi Augusta.
Dom wyglądał wszędzie przepełniony. Gdy się otworzyły jedne drzwi, widziano w izbach razem młodych i starych ludzi, a jednak nie była to jeszcze pora, w ktôréj pracownicy obojéj płci do domu wracać zwykli.
U stop drugich schodów Walter musiał z Małgorzatą zaczekać, bo kilku ludzi właśnie z trudnością znosiło mizerną trumnę, a w górze jakiś głos śpiewał, i słychać było przytém jednotonny turkot poruszanéj kolebki, a nadto rozmaite wołania, kłótnie i wrzask dzieci.
Walter żałował już, że wszedł do familijnego domu, lecz Małgorzata postrzegłszy jego niezdecydowanie, poszepnęła mu, aby się pocieszył, bo ona nic więcéj niepotrzebuje, prócz kawałka miejsca na spoczynek.
Gdy niosący trumnę zeszli na dół, Walter zaniósł dziewczynę na drugą stronę schodów i za idącą przodem Augustą podążał daléj ku przejściom obok niezliczonych drzwi, nad któremi oznaczone były numera i z których dochodziły rozmaite głosy. Przytém gdzie nie gdzie ukazywały się nieprzyjemne, napuchłe, albo głodem strawione twarze, zupełnie do smaku nieprzypadające.
Nakoniec nasze trzy osoby dostały się do rogu, a potém obok schodów prowadzących na poddasze, podzielone także na sypialnie, i teraz dopiero Augusta otworzyła drzwi.
Z izby buchnęło gęste, niezdrowe powietrze, panowała w niéj pomroka, chociaż izba ta miała dwa okna, były one jednak tak nizkie i nieprzezroczyste, iż wyglądały jak matowo szlifowane. W lewéj ścianie znajdowały się przymknięte drzwi, prowadzące do drugiéj izby, przy nich stało nędzne, nizkie łóżko. Na prawo pod ścianą sięgającą aż do starego, czarnego pieca, zimnego jak lód, ujrzał Walter łoże choréj kobiety. Stoczona przez robaki szafa, stary chybotający się stół i dwa stołki uzupełniały umeblowanie izby, którą dotychczas rodzina Ehrenbergów sama zamieszkiwała.
Na stole stała niedopalona świeca łojowa w butelce, a przy niéj kilka garnuszków i filiżanek.
Na jednym stołku siedział, naprzód pochylony i osłupiałe przed siebie patrzący stary Ehrenberg, a młodsza siostra Augusty, ładna czternasto-letnia dziewczyna, klęczała przy łóżku matki, wijącéj się na niém, ciężko oddychającéj i stękającéj.
Cała ta przestrzeń wywierała odstręczające wrażenie.
— Ojcze, powiedziała Augusta, dotykając ramienia siedzącego — młody Walter przyszedł!
— Czego on chce? nie patrząc i odrętwiałe spytał stary.
— Pyta, czy zechcesz odstąpić część naszéj izby téj oto dziewczynie?
— Jak zapłaci, to odstąpię!
— Dobry wieczór, panie Ehrenberg, z cicha rzekł Walter zbliżając się ku niemu: — zapewne, że zapłacę!
— To dobrze! — Czy przyniosłeś pieniądze? Ja nie mam nic!
— Tu jest tymczasem talar! poszepnął Walter i wsunął staremu pieniądz, który teraz ożywił się, powstał i krewnemu swojéj choréj żony podał rękę.
— Interes skończony! Mówisz o téj dziewczynie, która zaledwie się na nogach utrzymać może? Połóż się dziecko, w łóżko! Spójrz-no tam Walterze, dodał, wkrótce z nią koniec będzie!
— Żałuję was, Ehrenbergu!
— Cóż począć? Trzeba się na wszystko zgodzić! powiedział stary wzruszając ramionami.
— Alboż nie macie żadnego lekarza?
— Żaden przyjść niechce — ale nic nie szkodzi, bo skoro który przyjdzie, to zapisuje, a to kosztuje pieniądze, — kto ma umrzeć, to pomimo tego umiera!
— Mój Boże, jak to bieda zobojętnia człowieka! pomyślał Walter, a tymczasem Augusta uprzejmie zaprowadziła prawie omdlałą Małgorzatę do łóżka, aby sobie odpoczęła.
— Pójdę z tobą, powiedział majster Ehrenberg, wprzód jeszcze nim Walter zabrał się do wyjścia: muszę sobie przynieść na noc coś przełknąć, bo nie mógłbym ani pilnować, ani czuwać!
Walter mimowolnie spojrzał na czerwono-siną twarz upadłego stolarza, i teraz dopiero dostrzegł krwią nabiegłe miejsca na jego czole, na wypukłościach twarzy i rękach, które potłukł, gdy upadł, jak o tém wspomniała Müllerowa.
— Lepiéj pozostańcie w domu, majstrze Ehrenbergu!
— Pójdź, nie mów nic, pójdź! Weselszy będę, jak zaczerpnę nieco świeżego powietrza!
Walter pożegnał Małgorzatę i Augustę i przyrzekł znowu wkrótce powrócić, potém zszedł ze starym ze schodów i pożegnał go o ile mógł najśmieszniéj.
Wstrzymamy się niedługo w opowiadaniu dalszych wypadków, a wrócimy do zamku dla przekonania się, na czém skończyła się tamtejsza kradzież.
Stara ciotka Waltera umarła, a i Augusta gwałtownie zachorowała, Ehrenberg zaś zabijał swoje nieszczęście, swoje troski i wyrzuty, nieustanném zakrapianiem się wódką, młodsza zaś siostra Augusty nieprzestannie płakała.
Małgorzata znalazła siłę do czuwania nad biedną Augustą i do pielęgnowania jéj, bo Walter co wieczór przychodził i przynosił jéj swój zarobek.
Ale gdy niepochowana jeszcze żona Ehrenberga leżała w skrzyni pod schodami, — tejże nocy, w któréj Kasztelan z czarnogłowym Karolem naradzali się co do napadu na skarbiec zamkowy, umarła także i nieszczęśliwa Augusta, a jéj ojciec, aby ofiarować coś przybyłemu nakoniec lekarzowi, podał flaszkę wódki, potém zaś ją wypróżnił, gdy lekarz bez ceremonii ją odrzucił.
Teraz był w usposobieniu, które go podtrzymywało. Zaprowadził doktora pod schody do zmarłéj żony, potém do łóżka zmarłéj córki, a gdy lekarz pod wrażeniem tak przerażającéj nędzy, któréj często w stolicy był świadkiem, polecił aby zakadzono, Małgorzata opowiedziała przybyłemu Walterowi co słyszała, przerywając przy częstém rzężeniu konającéj Augusty.
— Było tam dwóch ludzi, słyszałam wyraźnie, naradzali się długo. Nie każde słowo zrozumieć mogłam, lecz wiem doskonale, że mówili o zamku, i że jeszcze trzeci był w to wtajemniczony.
— I tu obok w izbie naradzali się złoczyńcy?
— Tak Walterze, tutaj tuż przy drzwiach. Jeden z nich jest gruby, dzisiaj go widziałam, i jeżeli się nie mylę, był to ów towarzysz Pająka, którego nazywano Kasztelanem — drugi jest synem wdowy, mieszkającéj tu w przyległéj izbie z inną rodziną.
— Sprowadzę policyę i każę ich uwięzić!
— Oni już od godziny wyszli!
— Do licha — to oni już przy robocie! Tu ja nic nie pomogę, doktora macie w miejscu — pobiegnę do zamku i postaram się przeszkodzić kradzieży! szepnął Walter.
— Pójdę z tobą, samego cię nie puszczę — oni cię zabiją, ty jesteś taki szalony! A u takich ludzi co znaczy morderstwo?
— Nie, nie, zostań tu Małgorzato! cicho prosił Walter, gdy doktor przygotowywał akta zejścia matki i córki: nie mogę cię wziąć z sobą — już wkrótce północ!
— Ja się ciepło okryję. Nie odtrącaj mnie — patrz, niewypowiedziana trwoga przejmuje mnie na myśl, że sam chcesz odejść!
— Bądź silna i spokojna. Skoro przeszkodzę zbrodni tych złoczyńców, powrócę tutaj.
— Nie powrócisz — głos wewnętrzny mi to mówi! Ja nie mogę tu pozostać!
Małgorzata zarzuciła chustkę na ramiona i szybko wyszła z Walterem z familijnego domu — nie uważano, że pilny i tajemniczy miała zamiar, bo wszyscy widzieli, że u Ehrenbergów są aż dwa trupy, a ztąd było tam w nocy wiele zajęcia.
Burza miotała śniegiem i deszczem na dwie osoby, które aby zapobiedz zbrodni, opuściły przedmieście i przez staroświecką bramę weszły na krzyżujące się ulice pełne brudu i ciemności.
— I nie gniewasz się na mnie? z właściwą sobie niewinnością i przymileniem spytała Małgorzata.
— Jak możesz pytać mnie o to? Czyliż mógłbym gniewać się za to, że z obawy o mnie nie lękasz się mroźnéj nocy i towarzyszysz mi! Wołałbym był tylko z powodu twojego zdrowia, abyś była pozostała w domu, bo noc niegodziwa, burzliwa! Ale kiedy jesteś przy mnie, wyznać ci muszę, iż niewypowiedziane jakieś uczucie mówi mi: tak lepiéj! rzekł Walter.
— Dziękuję ci, że mi tak mówisz, byłabym umarła z niespokojności i obawy! Ci ludzie są okrutni, a tyś za porywczy! Przywołamy zamkową straż i tym sposobem przeszkodzimy kradzieży.
— Północ! szepnął Walter usłyszawszy bicie zegarów. Spodziewam się, że właśnie na czas przyjdziemy.
Droga z domu familijnego na przedmieściu do zamku była dosyć daleka, bo przynajmniéj wynosiła pół mili, a przedłużały ją jeszcze bardziéj liczne zboczenia, które trzeba było robić, bo ulice nie szły prosto. Przy tém z powodu niepogody kamienie oślizgły, a po rogach wiatr w oczy smagał deszczem i śniegiem nocnych wędrowców.
Ale Małgorzata odważnie naprzód pośpieszyła, nie zważając, że burza odzież jéj zmoczyła i z włosami jéj igrała, a Walter prowadził ją szybko, jak człowiek niemający ani sekundy do stracenia. Należał on do rzędu ludzi zawsze gotowych poświęcić wszystko dla zapobieżenia bezprawiu, a skoro pomyślimy, z jakiém zaparciem się siebie i z jaką bezinteresownością, oddawał swoje mienie, a nawet swoje życie dla Małgorzaty, wtedy nawet, gdy się przekonał, że ona kocha kogo innego, to przyzna każdy z nami, że ten człowiek z ludu posiadał szlachetne serce, że wzorowo w cichości spełniał zacne czyny, i że dla tego w oczach naszych daleko wyżéj stoi, niż owi tak zwani dobroczyńcy, którzy z ostentacyą niosą pomoc ubogim.
Walter pomagał tylko jednéj ubogiéj — ale pomagał nietylko bez osobistego celu i wstecznych myśli, lecz z całego serca, chociaż wzgardziła nim i jego miłością. I właśnie dla tego wyżéj go cenić należy, dla tego ten człowiek z ludu wydaje się szlachetniejszym, bo my ludzie nie wszyscy zdolni jesteśmy kochać tam, a kochać tak wiernie i bezinteresownie, gdzie nas w najszczerszych naszych uczuciach zawiedziono!
Walter i dzisiaj jeszcze kochał Małgorzatę równie gorąco i serdecznie jak dawniéj, chociaż zaniechał zupełnie nadziei jéj posiadania; kochał ją jeszcze czyściéj niż kiedyś, bo pragnął tylko jéj bronić, ratować i nią się opiekować.
Nakoniec oboje pozbawieni tchu dostali się do spacerowego ogrodu i czém prędzéj szli do głównego portyku zamku, pragnąc tamtędy dostać się do straży.
Posterunek zabronił im wstępu, i dopiero gdy sprowadzono oficera, który wysłuchał o co chodziło, otworzono zakratowane drzwi i wpuszczono ich do zamku.
— To mistylikacya! utrzymywał oficer, mówiąc do adjutanta i niedowierzająco patrząc na Waltera i Małgorzatę.
— Należy ich aresztować, bo przypuszczam, że Ci ludzie robią to przez zemstę.
— Mniemasz pan, że oni właściwie mają udział w zamierzonéj kradzieży? Ja tylko nie pojmuję, którędy trzéj złoczyńcy, o których oni wspominają, znaleźli sobie przystęp do zamku?
— Bierzmy z sobą oboje oskarżycieli i przetrząśniéj — my zamek! doradzał adjutant.
— Jestem na usługi — ale nie pojmuję, jakimby sposobem złodzieje mogli się dostać do zamku, tak, że ustawione na schodach warty ich nie postrzegły! mniemał oficer od zamkowéj straży.
— Pójdźcie z nami! rozkazał adiutant, a Walter i Małgorzata byli gotowi usłuchać. Czy wiecie, co złodzieje uczynić zamierzają?
— Zdaje mi się, że coś słyszałam o skarbcu sreber! drżąca ze wzruszenia i z bijącém sercem odpowiedziała dziewczyna.
Obaj oficerowie spojrzeli po sobie, jakby powiedzieć chcieli: rzecz przybiera poważniejszy charakter — potém, wziąwszy pomiędzy siebie Waltera i Małgorzatę, poszli na dziedziniec zamkowy i ztamtąd zawrócili na dziedziniec mniejszy, z którego dochodziło się do schodów, prowadzących do części zamku, w któréj znajdowały się dobrze zamknięte i strzeżone skarbce.
— Ja się bardzo boję! wyznała Małgorzata, gdy dwaj oficerowie głośno naradzali się, którym korytarzem udać się mają.
— Tam na górze przed skarbcem sreber jest posterunek, powiedział oficer od straży; niewątpliwie byłby narobił hałasu, gdyby nieupoważnieni zbliżyli się do niego, témbardziéj, że tam całą noc światło się pali!
— Kiedyśmy już tak daleko, to chodźmy na górę! zaproponował adjutant.
— Cztery osoby weszły teraz na stopnie ciemnych u dołu schodów. Walter szedł naprzód, za nim Małgorzata, a obaj oficerowie jakby pilnując oskarżycieli, zamykali tę szczególną nocną wyprawę.
Gdy się dostali na galeryę, z któréj w niejakiéj odległości stopnie prowadziły do skarbca sreber, Walter stanął nagle i słuchał — słyszał jak w dali mówiono i hałasowano — ale w téj chwili w blasku światła padającego w przedziały schodów na galeryę, ujrzał jakiś cień i pośpieszył daléj na oświetlone schody wołając: Tam chodzą — tam są oni!
Małgorzata przeczuwając nieszczęście, chciała go zatrzymać — lecz za późno, nie mogła go już dosięgnąć, a oficerowie wydobywszy pałasze, przeszkodzili jéj iść za Walterem.
Czarnogłowy Karol, który jak wiemy najpierwszy usłyszał nadchodzących, z częścią łupu, który mu dali wspólnicy, gdy na nich zawołał, pobiegł prędko obok schodów w przedłużenie ciemnej galeryi, połączone z wieżą korytarzami i schodami, a za nim udał się porucznik von Reitz, także ze swoją częścią połowu. Chciwemu Kasztelanowi najtrudniéj było rozstać się ze skarbami, bo wtedy dopiero wyszedł ze drzwi skarbca, gdy Walter już się dostał na schody.
Zaledwie Porucznik postrzegł nadchodzących, zaraz prędko zdecydowany, łup swój na lewe ramię przerzucił, a prawą ręką pochwycił sztylet. Zaszedł drogę Walterowi, a oficerowie z dobytemi pałaszami jeszcze o kilka kroków oddaleni byli.
Szybko i zręcznie jak najgorszy hidalgo, korzystając z tego, że schodził na dół, a Walter wchodził, pchnął nieszczęśliwego wyrobnika tak gwałtownie w piersi, że zamordowany wydając bolesny krzyk zsunął się ze schodów i padł u nóg Małgorzaty, a morderca korzystając z chwili szybko pognał za Karolem, który już znikł w ciemnéj galeryi.
Była to rzeczywiście scena tak przerażająca i niespodziana, a stała się tak szybko, że obaj oficerowie w pierwszéj chwili nie wiedzieli, gdzie się udać mają — ale potém zostawili staraniom dziewicy pływającego we krwi Waltera i z głośném wołaniem pobiegli za uciekającym Porucznikiem!
Z tego momentu korzystał Kasztelan — należycie obładowany najkosztowniejszemi przedmiotami, pomimo całego ogromu niebezpieczeństwa, nie chciał nic porzucić.
Obaj oficerowie pobiegli za dwoma uciekającymi, więc Kasztelan poznawszy tak sprzyjającą okoliczność, przebiegł koło Waltera i Małgorzaty klnąc najokropniéj, i chciał skręcić w tę część galeryi, która prowadziła na mały dziedziniec, by tam się gdzie ukryć.
Ale głośne wołania oficerów i śmiertelny krzyk Waltera, obudziły kilku bliżéj śpiących sług zamkowych, i tym sposobem Kasztelan sam wpadł im w ręce.
Wprawdzie bronił się rozpaczliwie, a potém zostawując srebrem wypakowany worek, chciał uciec; ale słudzy pochwycili go i uprowadzili z sobą.
Teraz dopiero postrzegli obcą dziewczynę obok zakrwawionego Waltera, i usłyszeli głosy wracających oficerów, którzy prowadzili z sobą byłego swego kolegę, i albo go nie znali, albo znać nie chcieli. Nim go pokonali, bo się rozpaczliwie bronił, zranili mu pałaszem ramię — a teraz pan von Reitz obezwładniony, wściekle zgrzytał zębami.
— Oni są równie winni jak my! zawołał blady ze złości, pokazując Małgorzatę i umierającego Waltera: temu szelmie jużem karę wymierzył!
W dolnych korytarzach nadbiegli lokaje schwytali także i trzeciego złoczyńcę, a kiedy go sprowadzili, dał się słyszeć ciężki marsz kilku żołnierzy.
W galeryi panowało wielkie wzburzenie i podwyższyło się jeszcze bardziéj, gdy na wysokości schodów postrzeżono zamordowanego żołnierza i spustoszenie, jakiego dokonali rabusie w skarbcu sreber.
Oficerowie, kazali natychmiast komendantowi zamku i szambelanowi donieść o całym wypadku i obsadzili drzwi skarbca po złożeniu w nim napowrót zrabowanych rzeczy.
Kasztelana związano, Porucznika niezdolnego bronić się trzymał tęgi gwardzista, a czarnogłowy Karol stał bardzo blady i nieśmiały pomiędzy dwoma zamkowymi sługami, którzy go również żołnierzom oddali.
Małgorzata dobywszy wszystkich sił uprzątnęła Waltera z ciągle pomnażającego się natłoku ludzi. Każdy chciał widzieć co się stało, a nawet i wyżsi urzędnicy zamkowi przybyli prędko przywdziawszy mundury.
Kradzieży rzeczywiście zdołano zapobiedz i nic z zamku nie wyniesiono — mimo to jednak skarbiec poniósł niewynagrodzoną szkodę przez pokruszenie drogocennego serwisu srebrnego, którego robota była niezrównaném arcydziełem.
Pchnięty przez porucznika Walter, gdy upadł na schodach, czuł zaraz, że broń trafiła go w serce — czerwona krew tryskała mu nietylko z rany, gdy Małgorzata z rozdzierającym serce krzykiem pochyliła się ku niemu, lecz także z ust, i zaledwie miał jeszcze siłę i czas pożegnać na wieki klęczącą przy nim ukochaną.
— Już się skończyło, wyzionął nakoniec, gdy Małgorzata wyniosła go z tłumu: — bądź zdrowa — nie mogę pozostać przy tobie — uciekaj! Teraz już tu nie ma nikogo ktoby cię bronił ja muszę opuścić — opuścić ciebie.
— Matko Bożka, nie opuszczaj mnie! w najwyższéj rozpaczy zawołała Małgorzata, bo nowy strumień krwi buchnął z ust Waltera, on umiera!
Ale nikt jeszcze nie miał czasu nią się zająć, pierwéj trzeba było ratować złoto i srebro, cóż znaczyło biedne życie człowieka? lecz powiedzmy na pociechę naszą, że Walter już na prawdę niczyjéj pomocy nie potrzebował.
Przyszedł on jeszcze raz do siebie — można było widzieć, z jaką trudnością wydarł śmierci tę ostatnią minutę przytomności, bo miał jeszcze co powiedzieć: miłość jego dla Małgorzaty konającemu nawet dodała siły, pozostał jéj wiernym całe życie.
— Weź te pieniądze, wyszeptał zagasłym głosem, podając klęczącéj przy nim swoje ostatnie oszczędności: one do ciebie należą. Ty ich potrzebujesz koniecznie! Uciekaj! zaklinam cię, uciekaj do Paryża — do księcia — on cię. bronić będzie — ci nędznicy przez zemstę za dzisiejszą noc zapragną cię zgubić razem z sobą.
— Cóż oni mieć do mnie mogą, mój Walterze?
— Szanuj moją ostatnią wolę — uchodź z temi pieniędzmi do Paryża — inaczéj spokojnie nie umrę.
— Więc ci to poprzysięgam!
— Dziękuję ci, — teraz już dobrze — uchodź! Bądź zdrowa — kochałem — cię — niewypowiedzianie....
Ostatnie słowa zamarły na ustach Waltera — Małgorzata łkając pochyliła się ku niemu — jego złamane oczy jeszcze raz ją pożegnały — i wnet zimna śmierć wzięła w swoje objęcia szlachetnego, najwierniejszego przyjaciela Małgorzaty!
Surowa ręka oderwała ją od trupa, którego zatrzymano w zamku, a Małgorzata odeszła — znowu pozostała sama wśród otaczającej ją zewsząd burzliwej, ciemnéj nocy.


ROZDZIAŁ XIX.
Księżniczka Karolina.

Kradzieży w zamku wielkie na wszystkich warstwach ludności wywarła wrażenie i wywołała najrozmaitsze gadaniny i uwagi. Kiedy w wyższych towarzystwach z tego powodu powzięto niejaką obawę, bo ten zuchwały czyn naraził koronę na liczne w ostatnich czasach łupieztwą i straty, rozważniejsi utrzymywali, że źródła téj przewagę biorącéj zbrodni, na któréj nie zawsze tak jak tu chwytano złodziei z professyi przy skarbach, lecz także biednych, głodnych wyrobników i kobiety przy Chlebie i mięsie, głębiéj szukać należy!
Z powodu nadchodzącéj wiosny, bezrobocie i drożyzna w przerażający sposób wzrastały, a gdy nie zaszło nic znaczącego, zdolnego zmniejszyć to złe i tém samém złagodzić powiększające się niezadowolenie, sądzono, że surowość i srogość doprowadzą do tego celu. Lecz wiadomo, że nowe urządzenia i podatki nie zaspakajają głodu biednych i potrzebujących!
Z wielką energią nie tylko rozwiązano wszelkie ludowe zgromadzenia, ale — gdy baron von Schlewe był wysoko uzdolnionym twórcą takich instytucyj — ustanowiono całą armię szpiegów i tajemnych agentów, którzy po szynkach piwnych aresztowali każdego, kto pozwalał sobie mówić o polityce i socyalnych stosunkach, a nawet w kilka dni po zniwoczoném zrabowaniu zamku, gwałtem rozwiązano poufne zebranie w pałacu księcia de Monte-Vero, zebranie, na które Eberhard zaprosił do siebie kilku wpływowych ludzi niższéj klasśy, w celu naradzenia się, co najpierwéj przedsięwziąć, aby wbrew zasadzie wszystkich rozprawiaczy i tak zwanych dobroczyńców ludu, faktycznie i skutecznie zapobiedz uciskającéj nędzy. Tego, który poświęcając miliony, występował wszędzie jako wierny przyjaciel i doradca ubogich, a zatém i przyzwoitego życia — tego, który sam książęce państwo z niczego utworzył i dwóch potężnych władców przyjaciółmi nazywał, traktowano jak jednego z owych politowania godnych przywódców ludu, o których już wspominaliśmy, jak zagrażającego państwu — ośmielono się Eberharda de Monte-Vero, który dążył do najwyższego i najlepszego, porównywać z nędznymi, fałszywymi prorokami, używającymi wymowy swojéj do podburzania i drażnienia ludu, zamiast wysilania swoich rzeczywiście nieudolnych głów na obmyślenie środków pomocy. Słowa w każdym razie mniéj kosztują!
Nietrudno zgadnąć gdzie się zrodził niecny rozkaz rozwiązania zebrania u księcia de Monte-Vero.
Rozkaz ten niezmiernie i słusznie zasmucił gości Eberharda, w których liczbie znajdowali się także i doktor Wilhblmi, malarz Wildenbruch, Ulrych i bankier Justus Armand, bo przedstawiał prawdziwie jasny dowód, że takie rozkazy do dobrego nie prowadzą.
Ale Eberhard przymusił siebie samego, i w uprzejmy, tolerancyjny sposób prosił swoich gości, aby się rozeszli.
Z uśmiechem, każdemu z przybyłych, nawet robotnikom, podał rękę — jakby chciał powiedzieć: Moi przyjaciele, nie gniewajcie się na mnie — jam temu niewinien!
I goście śmieli się razem z nim, zamiast hałasować i wrzeszczeć, jak to zwykle bywa przy każdém inném rozwiązaniu zgromadzeń.
Wpływ takiego jak Eberhard człowieka jest tak silny, działa tak potężnie nawet na nieukształcone umysły, iż nie przesadzamy, utrzymując: że go czczono i kochano jak Messyasza!
Kiedy kogo innego bogactwo czyniło dumnym, samolubnym, rozkosznikiem, książę de Monte-Vero jedynie pragnął służyć światu.
Kiedy niektórzy bogacze stolicy, dla popularności, publicznie rozrzucali pieniądze i kazali je rozdawać ubogim — on wspierał pracę, wyszukiwał chorych, nieszczęśliwych w różnych dziurach i kryjówkach, i rozdawał im nie tylko pieniądze, lecz także niósł i stałą pomoc.
Z dalekich jego posiadłości nadchodziły błogosławione wiadomości, widocznie zatém Bóg sprzyjał wszystkim jego dążeniom i czynom.
Nim obaczymy, co zaszło w zamku w kilka dni po rozwiązaniu zebrania u Eberharda, winniśmy wspomnieć o zdarzeniu, które liczbę przeciwników księcia de Monte-Vero pomnożyło o jedną dosyć ważną osobę.
Wiemy, że nietylko księżniczka Karolina, ta najszlachetniejsza na dworze istota, uczuła miłość dla Eberharda, lecz także i dumna, ambitna księżniczka Aleksandra tak mu się pokonać dała, że milcząc przyznać musiała jego wyższość i przewagę. Gwałtownie opierała się ona poczutéj dla niego miłości, lecz późniéj tak ją oczarowało to uczucie teraz w namiętność przeszłe, że gdy Eberhard przechodził, zdolna była rzucać mu kwiaty pod nogi.
Dusza taka jak Aleksandry, długo dumnie z uczuciem walcząca, długo wzdragająca się uznać w mężczyźnie tego, który jakby nimbem otoczony, po nad nią się unosi, skoro miłość ku niemu uczuje, kocha go o tyle goręcéj i namiętniéj o ile dłużéj i silniéj mu się opierała! Jeżeli zaś podobna miłość tak gwałtownie utorowała sobie drogę, tak gwałtownie jak u księżniczki Aleksandry, to żadnych już nie ma dla niéj przeszkód.
Aleksandra miała serce wyegzaltowane! Nie śmiała zbliżyć się do księcia de Monte-Vero, czego przecięż pragnęła — walczyła z sobą — a namiętność gwałtowna nastręczyła jéj środek po temu awanturniczy, jaki tylko podobnie dziwne dusze wymyślić mogą.
Mniemamy, że każda z naszych pięknych czytelniczek, w młodym oficerze Ol. poznała oryginalną córkę posła, księcia B.
A przecięż, czego się nikt nie domyślał, była to Aleksandra, która przy pomocy swojéj zaufanéj pokojówki, odgrywała tę rolę z taką brawurą i naturalnością, że myśl o prawdopodobieństwie tego nie postała ani w Eberhardzie, ani w jego przyjaciołach.
Owéj nocy, w któréj przekupieni zbójcy napadli na panów jadących do książęcéj willi, młody oficer zachował się po męzku, śmiało i stanowczo, a i pôzniéj był tak przyjemnym towarzyszem, iż nikt nie sądził, aby go oszukiwano.
Rzeczywiście porucznik Ol. tylko wieczorami spotykał się ze swoimi przyjaciółmi, i nie było to uderzającém, bo miał ku temu dostateczne powody.
Widzieliśmy także, iż z okoliczności balu w gwiazdowéj sali, dumna księżniczka ukazała się razem ze swoim ojcem, potém znikła prawie niepostrzeżona i wkrótce wróciła jako porucznik Ol., który jak wiemy, dostrzegł że księżniczka Karolina więcéj niż zwykle dla pięknego wysokiego gospodarza okazywała współczucia.
Od owéj nocy, w ktôréj porucznik Ol. ostrzegł Eberharda o grożącém mu ze strony Schlewego i Leony niebezpieczeństwie, tak, że ten uniknął wypicia przymieszanéj mu trucizny, natomiast serce Aleksandry połknęło skrytą truciznę — zazdrości.
Nie wiedziała, co najszlachetniejszy człowiek, najmilszéj istocie, dla ktôréj uczuwał czysty i wysoki szacunek, co Eberhard Karolinie wyznał w łagodnych słowach, gdy wszedł z nią do niszy — a namiętna jéj dusza niepojmowała także, aby był tak dalece szlachetnym, iżby z ciężkiém sercem zdołał odrzucić miłość Karoliny, tak mu cudownie wyznaną, lecz na którą odpowiedzieć nie mógł!
Książę de Monte-Vero miał żonę, chociaż nikt niewiedział, co go w obec Boga na wieki z tą żoną rozłączało.
Eberhard pragnął ustrzedz piękne serce księżniczki Karoliny, od przywiązania się do jego serca, a przez to od unieszczęśliwienia — nie chciał kwiatu duszy tak czystéj, niewinnéj księżniczki — kochał Karolinę z całą szczerością — ale posiadał rzadką moc, nie ma poznać téj miłości, aby téj, któréj miłość swoją poświęcił, nie naraził na żadną słabość.
Śmiałe przebranie się Aleksandry nie mogło ukryć się przed okiem Eberharda. Pierwéj nim tak nagle do Monte-Vero odjechał, znajdując się blizko młodego dziwnego oficera, doznawał jakiejś niepewności, która wzrosła, gdy wrócił i znowu ujrzał porucznika.
Powiedział sobie, że się w tém ukrywa jakaś tajemnica, i gdy wkrótce znalazł się sam na sam z księżniczką Aleksandrą, która dotąd zawsze unikać tego umiała, przypadek chciał, aby nieco za lekko przez pokojówkę związane i ukryte włosy księżniczki rozwiązały się i aby ją pierwéj Eberhard poznał, nim to sama dostrzegła.
Był on tyle delikatnym, iż jéj nic nie wspomniał o tém odkryciu; lecz po zmienioném jego postępowaniu uczuła, że się zdradziła, i zapewniła się o tém, gdy odchodząc zamierzała włożyć swój ozdobny hełm i postrzegła, że się jéj włosy rozwiązały.
Porucznik Ol. nagle znikł — ale księżniczka Aleksandra nie przebaczyła nigdy księciu de Monte-Vero, że ją przejrzał i tajemnicę jéj odkrył.
Niezmiernie rozgniewana, natychmiast odprawiła pokojówkę, która od dawna łaski jéj posiadała, a to oburzenie najlepiéj dowiodło, że odkrycie, w którego możliwość nie wierzyła, uczuła z gwałtowną, prawie namiętną wściekłością.
Zdradziła się, zdemaskowała, przekonała księcia, że go szukała, i to właśnie najbardziéj ją niepokoiło!
Tak dumna, namiętna dusza nie znosi — takiego upokorzenia, nie przebacza go, chociaż sama, jak to w tym razie się zdarzyło, jest jego winą; usiłując więc ukryć swój wybryk miłosny, nienawidzi i prześladuje — jest nieprawdziwą aż do zbytku — daje nacisk gniewowi na własną nieroztropność i słabość, nienawidząc tego kto ją przejrzał — nacisk w tym wypadku tém większy, że zasilony myślą, iż Eberhard nie ją kochał, ale księżniczkę Karolinę.
Łatwo więc pojąć, że Aleksandra szukała sposobności okazania się jawną nieprzyjaciołką Eberharda, a kto takiéj sposobności szuka, zwykle ją znajduje.
Dumna i w swojéj dumie upokorzona księżniczka Aleksandra poznała blizéj przełożoną, często znajdującą się w orszaku królowéj, a nic łatwiejszego jak serdeczne porozumienie się dwóch kobiet pragnących zemsty! Jakkolwiek Aleksandra i Leona różne miały charaktery, w jednym względzie szybko się z sobą zjednoczyły, a mianowicie: w nieprzyjaźni dla Eberharda; a przełożona umiała wybornie korzystać ze swojéj nowéj sprzymierzonéj i objaśnić ją o tyle, o ile to dla swoich celów za dobre i pożyteczne uznała!
Aleksandra tryumfowała z nabytego tym sposobem doświadczenia, i tak dwie potężne a bardzo niebezpieczne przeciwniczki połączyły się dla upokorzenia i obalenia księcia de Monte-Vero na najpierwszéj u dworu uroczystości!
Doradca królewski, zręczny baron von Schlewe, nie źle obliczył, gdy po rozproszeniu zebrania w pałacu Eberharda, skłonił króla, aby go zaprosił; bo powiedział sobie, że nieustraszony książę, zawsze wszystko do gruntu zniszczyć umiejący, zaproszenie to przyjmie, aby miał sposobność do przedstawienia królowi swoich zażaleń.
Lecz właściwie nie ten wypadek, który Eberhard wzniosłem swojém milczeniem byłby zatarł, gdyby nie miał tak ogólnego znaczenia, skłonił go do przyjęcia zaprosin; wyrachowaniom barona dopomogła raczéj okoliczność, że Eberhard, widząc, iż mu wydarto łaskę królewską, zamierzał z nim pomówić o nędzy ludu, a to szlachetne przedsięwzięcie tak było niezbędnie potrzebne, że mu wszelkie względy i namysły ustąpić musiały.
Na ostatnią więc uroczystość dworską przed nadejściem wiosny, a raczéj przed półpościem, nietylko w zarządzie zamkowym poczyniono najrozleglejsze przygotowania, lecz i pojedyncze osoby przygotowały się jeszcze silniéj i tajemniéj do uczynienia téj uroczystości zgubną dla Eberharda.
Leona nie mogąc jako pobożna przełożona klasztoru Heiligstein znajdować się sama pomiędzy gośćmi, całém swojém zaufaniem zaszczyciła zręcznego swojego sprzymierzeńca, a prócz tego potrafiła skłonić Aleksandrę do wymierzenia na téj uroczystości stanowczego i zgubnego na księcia de Monte-Vero zamachu.
Baron von Schlewe swój napastniczy plan tak zręcznie i delikatnie obmyślił i uorganizował, że pewien był powodzenia. Postanowiono, że w téj uroczystości Eberhardem wzgardzi nie tylko król, ale i wszyscy członkowie dworu, że nawet według wyrachowania Schlewego tak zupełnie moralnie zostanie obalony i poniżony, iż więcéj już nie powstanie!
Po tym moralnym upadku przygotowano mu także i upadek fizyczny, tak zręcznie, że Schlewe i Leona naradzali się już z całą pewnością, jakim sposobem skutki tego całkowitego zniszczenia na swoją korzyść obrócić mają!
Wreszcie ukończono prace przygotowawcze. — Schlewemu teraz chodziło głównie, o kierownictwo ich wykonaniem, a wiemy, że to był zręczny i bezwstydny intrygant, który nie szczędził środków, ku dopięciu swoich celów! Królowa od dawna była mu bardzo przychylna, a króla w ostatnich czasach umiał również zupełnie uwikłać w swoje sieci, tak, że przy takiém poparciu, śmiało mógł się na wiele odważyć. Jakim sposobem jednocześnie i bardzo powoli, ale zarazem bardzo zasadnie, umiał księcia de Monte-Vero podać królowi w podejrzenie, obaczymy w następującym rozdziale, tu zaś czynimy tę uwagę, jedynie dla tego, aby łaskawy czytelnik nie dziwił się zmianie, jaka pod względem Eberharda w królu zaszła. — Ów dawniéj ulubieniec monarchy, ów, który nawet w zamku Solitude bez zameldowania mógł wchodzić na królewskie pokoje, mocą śmiałych szachowych posunięć niegodziwego potwarcy, przeciw którym nie przedsiębrał ani chciał przedsiębrać żadnéj obrony, uznany został za niebezpiecznego, wolnomyślne — go przeciwnika tronu! Ów, którego historya życia tak mocno króla wzruszyła, iż go gwałtownie uściskał, teraz przez systematyczne oszczerstwa i podejrzenia barona, tudzież jego kreatur, którym na dworze nic nie przeciwważyło, tak w łaskach upadł, że wrażenia króla coraz bardziéj znikały.
O ile szybko zmieniają się monarsze względy — o tyle łatwo nędznikom usunąć i obalić wysokiego i szlachetnego człowieka. Tak zawsze po dworach bywało, a ten kto z czystém sumieniem sądzi się nietykalnym, bo ma to piękne przekonanie, że się nigdy nie dopuścił bezprawia, nabiera najstraszliwszego doświadczenia, zdolnego zachwiać w nim wiarę w ludzkość. Z wielce doświadczonym księciem de Monte-Vero trzeba było rzeczywiście przykrzejszych zajść i środków, by zachwiać wiarę jakiéj nabył przez ciężkie walki, — lecz baron i jego wspólnicy właśnie dla tego postarali się o wcale niezwykłe środki, którym zaledwie sam Pan Bóg oprzećby się zdołał!
Lecz wróćmy do Eberharda, który właśnie w równie ozdobnym jak kosztownym powozie zajechał pod zamkowy portyk, i wejdźmy z nim razem na wyłożone kobiercem, złocone schody, prowadzące na górę do sali Krystyny.
Po obu stronach schodów widzimy lokajów w galowéj liberyi, bogato srebrnemi sznurkami ozdobionéj — kłaniają się księciu — lecz moglibyśmy prawie utrzymywać, że nie tak nizko jak dawniéj: słudzy są zawsze wierném echem panujących usposobień.
W téjże saméj chwili, gdy powoź Eberharda daléj się potoczył, zajechał także i powoź księcia posła B., a gdy Eberhard obejrzał się, postrzegł posła i jego dumną córkę, ubraną w ciemno-zielonéj atłasowéj sukni naszywanéj różami.
Aleksandra zmieniła na chwilę barwę twarzy, ujrzawszy, że książę de Monte-Vero stanął z boku przy kwiecistéj draperyi schodów, aby ich naprzód przepuścić — ukłoniła się bardzo dumnie, gdy koło niego przechodziła — sam zaś książę B. uprzejmie powitał brazylijskiego księcia, i zaprosił, aby razem z nim wszedł do salonu.
Eherhard zwrócił uwagę posła na to, że odgłos trąb niewątpliwie zapowiada wejście królewskiéj pary, a poseł pocieszał go słowami, iż w téj właśnie chwili nikt nie spostrzeże spóźnienia.
Rzeczywiście, gdy Aleksandra, jéj ojciec i Eberhard weszli, król i królowa już znajdowali się w jasno ośwetlonym salonie Krystyny, pełnym zapachu i dźwięków. Ożywiało go świetne towarzystwo, widziano tam ministrów i generałów, posłów i licznych wysokich urzędników i dygnitarzy z małżonkami w rozległém kole nieskończenie w lustrzanych ścianach odbijającém się.
Już się potworzyły gruppy i żywo rozmawiano, gdy baron Schlewe, ze wzrastającą niecierpliwością księcia de Monte-Vero dotąd nadaremnie pomiędzy gośćmi szukający, ujrzał go wchodzącego razem z posłem i jest córką — z błyszczących siwych jego oczu można było poznać, że go ta uwaga zdziwiła i że mimowolnie przypisał jéj głębsze znaczenie, niż je rzeczywiście miała. Przypuścił na chwilę, że Aleksandra opuściła jego stronnictwo i przeszła na stronę Eberharda — lecz po chwili już się śmiał z tego przesądu — postrzegł bowiem, że poseł i jego córka już się o księcia de Monte-Vero nie troszczą, i że ten oddawszy ukłon królewskiéj parze, zwrócił się do księcia d’Etienne i kawalera de Villaranca.
Drzwi do sali teatralnéj były otwarte, a w niéj ustawiono dla panów stoliki do kart, bo téj zimy król szczególniéj lubił grywać w l’hombra — ale także otwarta była i sala księżniczek, aby jak się król żartobliwie wyraził, w niczém pierwszeństwa nie miano. W téj pełnéj smaku, łagodnie oświetlonéj przyległéj sali, urządzono dla dam naturalne altany, w których wpół-okrąg poustawiano fotele, aby gruppami siedzące w nich osoby swobodnie rozmawiać mogły.
Gdy Eberhard rozmawiał z posłem francuzkim i wielce mu przychylnym kawalerem, przekonało go spojrzenie rzucone na króla, który żywo rozmawiał z kilku ministrami, że nie był wesoło albo sarkatycznie jak dawniéj usposobiony, lecz raczéj na wysokiém czole jego osiadła ciężka powaga. Przystąpił brat królewski książę August, i musiano tam rozmawiać o czémś bardzo ważném; wtém baron Schlewe obejrzał stoły do gry i także zbliżył się do króla. Spojrzenie Eberharda mimo wolnie skierowało się od téj gruppy na ścianę salonu i padło na obraz owéj księżniczki, o któréj więcéj wiedział niż wszyscy inni goście — może więcéj niż król, który tę przebrzmiałą, księżniczkę tak gorąco kochał, że jéj obraz i dzisiaj jeszcze wszędzie mu towarzyszył.
Eberhard stał tak blizko ściany sali Krystyny, że rozmawiając z Etienne’m i Villaranką mógł doskonale podziwiać jéj rysy.
Czém się to działo, że spojrzenia jego co chwila bardziéj tkwiły w tym obrazie — co go tak więziło i pociągało, że aż sala przed nim niby znikła, a piękna, czarno ubrana postać z ram wyszła i jak żywa przed nim stanęła — ciemno-blond włosy, perłowym dyademem ozdobione, piękne, niebieskie, marzące oczy, delikatnie różowe usta — wszystko to ożyło! Blade, jakby pełne tajemnego żalu rysy, wyziewały głęboko ukrytą skargę, przejmującą serce Krystyny — a na jéj piersi jaśniał na wpół okryty ciemnym, cienkim welonem z włosów jéj spadającym, amulet, podobny do tego, który Eberhard dostał od ojca Jana i na swojéj piersi nosił.
Zdawało się nagle, że między nim a piękną księżną powstał jakiś związek, że niewyjaśnione jakieś uczucia torowały sobie drogę od niéj do niego i nawzajem od niego do niéj — lecz późniéj ocucił się ze swoich marzeń.
Przed nim wisiał tylko zimny, martwy obraz! Królowa, rozmawiając ze starszemi księżnami, zasiadła na ustawionych opodal w sali Krystyny krzesłach, a król z panami swojego orszaku, których zaprosił do gry, przeszedł do sali teatralnéj.
Muzyka odzywająca się na wysokiéj galeryi salonu, tém przyjemniejszemi napełniała go dźwiękami, że dźwięki te zagłuszały rozmowę i czyniły ją swobodniejszą.
W téj chwili obok dumnéj księżniczki Aleksandry przeszła księżniczka Karolina. Eberhard jeszcze jéj nie powitał, a gdy Etienne i Villaranca grzecznie na bok ustąpili, oddał ukłon téj skromnéj osobie.
Karolina, dla przeciwieństwa z księżniczką Aleksandrą, miała na sobie zwyczajną niebieską jedwabną suknię, bez żadnéj ozdoby i dodatków. W jéj świetnie, czarnych włosach, błyszczały skromne majowe kwiateczki z kroplami brylantowéj rosy. Nie potrzebowała ani żadnych złotych strojów, ani aksamitu, ani haftów i dyamentów — piękniejsza nad wszystkie bogato strojne damy z orszaku, dawała się poznać po swoich mocno błękitnych, pełnych duszy oczach, których łagodny blask na chwilę ze szczególnie pytającym wyrazem na Eberhardzie spoczął. Książę de Monte-Vero w téj chwili przyznać musiał, że Karolina była najpiękniejszą gwiazdą dworu, do którego należała, i na nowo poczuł dzisiaj, że był w stanie gorąco kochać tę tak mądrą, szlachetną, a skromną istotę.
Serce Eberharda doznało bolesnego uczucia — od dawnego czasu, po raz pierwszy! Bolesnego uczucia gorzkiéj odmowy! Ale tak silna i wielka, tak wytrawna i wzniosła, jak dusza naszego bohatera, zdołała się przezwyciężyć. Uczuł dla Karoliny czystą, prawdziwą miłość — owszem, żądza posiadania jéj rozgorzała w samotnéj jego duszy jak bożka błyskawica.
Czy spojrzeniem zdradził swoje wewnętrzne uczucia i czy księżniczka Aleksandra umiała czytać w jego twarzy? czy go chciała wprawić w kłopot, albo czy to był przypadek? dosyć, że bukiet kamelij, który trzymała w ręku, upadł na ziemia? Może też Aleksandra użyła tego niedworskiego środka, aby tym razem zmusić księcia de Monte-Vero do podniesienia czerwonych kwiatów, po których niegdyś stąpał.
I Eberhard schylił się pokornie, aby księżnie wyświadczyć grzeczność, niegodną wcale jéj osoby i o tyle zużytą, że ani on ani otaczający go nie przywiązywali do niéj żadnego znaczenia.
— Dziękuję, mości książę, rzekła dumnie; niech mi wolno będzie wyznać, że zawsze szczególniejszą mi sprawia przyjemność, ukrócanie męzkiéj dumy, chociażby nawet widokiem podniesienia upuszczonego kwiatka — często w rzeczach niepozornych ukrywa się głębokie znaczenie!
— Przyznaję łaskawa księżniczko! odpowiedział Eberharda wchodząc z dwiemi, damami powoli do łagodnie oświetlonéj sali księżniczek. W mojém wielce ruchliwém życiu nawet do pierwszéj części słów pani znalazłem niejedną, illustracyę. Kto panować pragnie, a godniéj nie może, ten poprzestaje na przymusie etykiety. Kiedy paniom chodzi o żart, są pomiędzy wami takie, co go do poważnych rzeczy zastosowywać umieją.
Aleksandra spojrzała na idącego obok niéj księcia tak, iż poznał że ją ubódł, a po chwili szyderczo zapytała Karoliny, czy jéj królewska wysokość rozumie znaczenie tych słów?
— Wyznam ci księżniczko Aleksandro, że zdania księcia dosyć żywo mnie interesują, i gdybym była mężczyzną, zaciągnęłabym się pod jego sztandary!
Weszli do sali księżniczek, w ktôréj niegłębokich, a szerokich altanach siedziały już rozmawiające damy. Księżniczka Aleksandra nie bez pewnego zamiaru wprowadziła za sobą księżniczkę Karolinę i Eberharda do altany, w któréj siedziało kilka dam dworskich i dygnitarskich małżonek, które powstały, czekając aż same w tę rozmowę wciągnięte zostaną.
— Zapytuję księcia, czy ma sobie co do wynagrodzenia, dla tego, iż niedawno w pewném towarzystwie słyszałam to, czemu wierzyć niechciałam, rzekła Aleksandra umyślnie tonem lubiących plotki dam dworu. Czy pan na prawdę jesteś żonaty, mości książę?
Eberhard zupełnie spokojnie przyjął to, jak dobrze pojął, nikczemnie rzucone mu pytanie, i wytrzymał bez zmiany twarzy tu jawne, tam ukryte spojrzenia zdziwionych.
— W obec ludzi, jestem nim jeszcze, mościa księżno!
— Niepodobna, nigdy o tém nie słyszano! Wiesz pan co, że to wyrównywa bezprawiu, mości książę? Dla pana tylko co niepopełniłam krzywoprzysięztwa.
— Dumna córka wielce szanownego księcia B. tak łatwo nieprzysięga! Moja łaskawa pani prawie dotyka, że nie powiem prawie chwyta się z natarczywością: tematu, który gdyby dokładnie znała, nigdyby przez jéj usta nie przeszedł!
— To coś brzmi tragicznie, i prawie każę mi wierzyć, że i pan należysz do owych przyjaciół ludu, którzy mu wszystkiego dozwalają, byle nie zbliżenia się do swoich osób i stopni! Jeżeli np. książę O. żeni się z tancerką T., a hrabia Rossi ze śpiewaczką Sonntag, dla czegożby tedy książę de Monte-Vero nie miał zaślubić artystki sztucznych jeźdźców? O, miss Brandon była jeszcze czemś więcéj, bo pogromicielką lwów!
— Miss Brandon jest pańską małżonką? nie mogła dłużéj powstrzymać się Karolina od tego zapytania: sądziła, że jakiś zły sen ją dręczy.
— Była nią, królewska wysokości! Hrabina Leona Ponińska przybrała to nazwisko po rozłączeniu się zemną, spokojnym głosem mówił Eberhard. Łaskawa księżniczka nie dobrze wystudyowała całą kronikę!
— Dokładniéj jednak niż się pan spodziewasz! a na dowód zapytuję: Czy wiesz pan, gdzie na teraz przebywa pańska małżonka, która się zdaje być bardzo, bardzo nieszczęśliwa?
— Pozwól mi pani nawzajem uczynić pytanie: czy znasz pani bajkę o lwie i wężu? Może i ta bajka mojéj łaskawéj księżniczce także nie znana!
— Doskonale — siadajmy! powiedziała Karolina, znowu przyszedłszy do siebie — a teraz zaczynaj mości książę!
— Jest to bardzo powszednia, ale też prawdziwa i nauczająca historya. Zawsze dużo bajek pamiętałem. „Młody lew pewnego wieczoru biegał sobie w gęstwinie — był jeszcze niedoświadczony, a że nie widział nigdy lwicy, która go zrodziła, lecz tylko skorzystał nieco z nauk, które mu udzielał jeden miłosierny, wspaniałomyślny stary lew, wychowawca był nieco roztrzepany. Wtém na drodze ujrzał leżącego młodego węża, na wpół skostniałego i zagrożonego niebezpieczeństwem utraty życia, z powodu nadchodzacéj zimy.
„Młodemu lewkowi podobał się, mały, ładny, pstry wąż, którego oczy jeszcze bardzo niewinnie błyszczały; zbliżył się zatém do niego i zapytał, czy nie może go zabrać z sobą do swojéj jaskini, gdzie jest ciepło i pięknie? Oświadczył przytém, że będzie go bronił i dzielił się z nim swojemi zdobyczami.
„Młody, mały wąż upodobał sobie lewka i poszedł mieszkać w jego jaskini!“
— Wybornego znalazł opiekuna! przyznała księżna Aleksandra.
— I szlachetnego, jak zwykle lwy! dodała Karolina.
— „Stary, poczciwy lew, obaczywszy węża, upominał młodego, bo znając gatunek tego węża, chciał młodego lewka ustrzedz go od węża. Lecz ten więcéj ufał dziękczynnym i miłym słowom ładnego węża, aniżeli poważnym radom starca, który wkrótce żyć przestał. W jaskini jednak panowała piękna zgoda, bo wąż zawsze okazywał się miłym i wdzięcznym. Ale gdy mu lew zupełnie zaufał, objawiło się całe złe wewnętrzne usposobienie węża. Rujnował on lwa, sprawił, że inne lwy od niego się odwracały, bo go uważały za przywódcę oszukaństwa, którego się dopuszczał.
„Ale wąż potrafił lwa, którego kochał, jeszcze raz tak odurzyć, że ten mu przebaczył, bo miał nadzieję, że się poprawi.“
— Lwowi to tylko zarzucić można, iż był za nadto wspaniałomyślny! rzekła Karolina.
— „Wąż umiał bardzo zręcznie przyczaić się. Gdy jednego wieczoru wyszedł lew z jaskini, powiedział mu inny lew, że podczas jego nieobecności wąż przyjmuje gościa w jego jaskini i z nim się bawi. Młody lew nie wierzył temu, uważał to za tém mniéj możliwe, że wąż miał młodego wężyka, którego kochał nadewszystko. Ale gdy drugi lew powiedział mu, że na wieki jest pohańbiony, że się o tém sam przekonać musi, więc nagle i potajemnie wrócił do domu i — i zastał węża bawiącego się z innym. Wąż haniebnie go zdradził, sykał na niego, i na podziękowanie za miłość, nienawiść swoją mu okazywał; teraz dopiero dał mu ją poznać, usiłując swoje zatrute zęby zatopić w jego ciele i zamordować go!“
— Okropnie! wyznała Karolina i inne damy; tylko Aleksandra milczała, bo zdawało się, że dopięła celu przeciwnego zamierzonemu.
W téj chwili nadszedł fligel-adjutant królewski, i przepraszając, że przerywa, oświadczył księciu, iż król pragnie go widzieć w teatralnéj sali.
Eberhard wstał — księżniczka uczyniła to samo.
— Krótko tylko uzupełnić winienem moją bajkę, rzekł, nim odszedł, aby nie domyślając się wpaść w pułapkę. „Lew oddalił się — oszczędzał życie niewdzięcznego węża, ale że był przez niego zhańbiony, musiał sobie daleko, bardzo daleko założyć nową ojczyznę. Owszem, co większa! wąż zaprzeczył mu dziecka, które z nim spłodził — a gdy po wielu latach wrócił i zażądał go od węża, który się z nim z własnéj winy rozłączył, wąż wydał je z domu w obce ręce — a lew do dziś dnia błąka się nadaremnie, aby je wyszukać.
„A teraz, księżniczko, czy lew ma jeszcze pytać: gdzie przebywa wąż? czy ma go nazywać swoim? Jakkolwiek wąż chwali się jeszcze, że jest z lwem połączony — w obce Boga już oni są rozłączeni, a żadna siła ziemska nie może lwa ani sądzić, ani potępić. Wąż czyha na jego życie i pod maską pobożności nastawia na niego chciwych wilków!“
Oto bajka o lwie i wężu. Morału jéj niech raczą łaskawe słuchaczki moje szukać same; proszę nie gniewać się na opowiadającego, jeżeli wychodzi, spowodowany do tego najwyższą wolą!
Eberhard ukłonił się i udał za fligel-adjutantem, a mocno wzruszona Karolina wróciła do salonu Krystyny.
Teraz oczekiwała go najcięższa w życiu chwila.
Przy stołach l’hombra siedzieli król, książę August, tu niektórzy generałowie, tam książęta i hrabiowie — za krzesłem króla stał Schlewe.
Rozmawiano, odłożywszy na bok karty za przykładem monarchy, o kradzieży w zamku, która doprowadziła do najrozleglejszych śledztw. W tém książę de Monte-Vero wszedł śmiało do sali teatralnéj.
— Okazało się niewąpliwie, mówił właśnie Schlewe, że ta dziewczyna jest niezawodnie współwinną; zeznania trzech złoczyńców zupełnie się pod tym względem zgadzają.
— Prowadzisz śledztwo, baronie, musisz więc o tém najlepiéj wiedzieć, odrzekł król, gdy Eberhard nadchodził; ale jakże objaśnisz nam to, że owo dziewczę bez nazwiska całą sprawę zdradziło?
— I ja też, najjaśniejszy panie, sam siebie oto pytam! gładko i zręcznie powiedział Schlewe.
— Posłuchaj książę, sądzimy, że ta rozmowa zajmie was! przerwał król, postrzegając Eberharda, który na znak posłuszeństwa ukłonił się.
— Ale wnet rzeczy się wyjaśniły, mówił daléj von Schlewe; jakkolwiek towarzyszące okoliczności były ciemne i powikłane, doszliśmy jednak wszystkiego — to dziewczę ostatecznie mieszkało w domu familijnym i obawiało się, że trzéj złoczyńcy nie należycie się z niém podzielą.
— Rzeczywiście często się trafia, że zazdrość doprowadza współwinnego do zdrady i przez to staje się on najlepszym sługą Władzy! dopełnił jeden z panów.
— Ona to właśnie cały plan ułożyła — ale że go złoczyńcy bez niéj wykonać chcieli, więc przywołała straż, która niestety! zaniedbała i ją schwytać.
— A więc ta współwinna umknęła? spytał król.
Umiała skorzystać z zamieszania, spowodowanego uwięzieniem i przelewem krwi, oświadczył Schlewe.
I pan mówisz, że to dziewczę, nie miało żadnego nazwiska? To szczególna historya! mniemał król.
— Mieliśmy dzisiaj kłopot z wydaniem listu gończego, bo to dziewczę rzeczywiście należy do dziwnych istot stolicy, z któremi równie trudno dać sobie radę, jak z podrzutkami! Wyśledzono nakoniec, że to dziewczę, zwane Małgorzata, niegdyś znajdowało się w zakładzie niejakiéj pani Fursch.
Eberhard słuchał — zdawało się, że nagle przejął go dreszcz lodowy, że nim febra trzęsła.
— I od téj osoby, prawił daléj Schlewe, wpatrując się czyhającym wzrokiem w Eberharda: dowiedziano się nakoniec, że to dziewczę jest rodzoną córką księcia de Monte-Vero!
Te słowa wywarły silne na wszystkich obecnych wrażenie — wszyscy wlepili wzrok w Eberharda, przejętego nieopisaną zgrozą — sądził on, że własnym uszom wierzyć nie powinien.
— Dziecko księcia de Monte-Vero? powtórzył król zdziwiony. Przypominamy sobie, żeśmy kiedyś słyszeli, iż książę poszukuje córki!
— Straconego dziecka i dzisiaj jeszcze szukam z boleścią! odpowiedział Eberhard tak wzruszającym głosem, że się od niego krajała dusza siedzącego w pobliżu kawalera de Villaranca.
— Ten przypadek wynalazł ją, mości książę, z zapałem mówił von Schlewe. Owa pani Fursch zaprzysięgła wczoraj swoje zeznanie, zasadzające się na tém, że owa Małgorzata jest pańską rodzoną córką, którą jéj niegdyś pańska małżonka powierzyła!
— O wszechmocny Boże! krzyknął Eberhard pokonany okropnością téj wiadomości.
— Mimo to zaszła nowa trudność w ściganiu zbrodniarki, donosił von Schlewe z nikczemnym naciskiem na każde słowo, nie wiedziano jak ją nazwać w wydanym dzisiaj liście gończym!
— I ten list gończy — już wydano? spytał Eberhard o krok bliżéj przystępując.
— Musiał być wydany, mości książę; w obec prawa nie uchodzą żadne względy! Lecz powinna pana pocieszać okoliczność, iż zbrodniarce nie można było nadawać jéj teraźniejszego nazwiska, bo takowa w regestrach metrycznych zapisana jest jako Małgorzata von der Burg.
Eberhard pod przemocą takich okropności na chwilę obu rękami twarz zakrył.
— Masz słuszność, panie baronie! Prawo nie dopuszcza żadnych względów, bardzo seryo powiedział król. Z tego wyjaśniło się niewątpliwie, że owo dziewczę należy do złoczyńców, musiano więc wydać list gończy!
— Teraz dopiéro, jak to zwykle bywa, wykryło się co było najdziwniejszego! Książę de Monte-Vero jako Niemiec, przywłaszczywszy sobie to nazwisko, którego nie powinien był nosić, jako znaleziony na drodze bękart...
Kawaler de Villaranca i kilku innych panów przychylnych księciu de Monte-Vero, słysząc te słowa, porwali się z krzeseł.
Eberhard odskoczył w tył — to przechodziło miarę jego siły i spokojności! Ów nędznik nie poprzestał na poniżenia jego i jego dziecka z wyrachowaną złośliwością, na zniszczeniu go, ale odbierał cześć i plamił pamięć rodziców Eberharda.
Książę de Monte-Vero chciał okazać temu nikczemnikowi całą swoją wzgardę, lecz przypomniał sobie jakby niezmiernym ciężarem przytłaczające go ostatnie słowa starego Jana, i trudno mu było, strasznemi mękami dręczonemu, przy tych myślach nie uledz!
— Dziwna rzecz, pomruknął król, ponuro marszcząc czoło, bo mu jeszcze oskarżenia Schlewego przykrość sprawiały — wypadało nam jéj tu oszczędzić!
— Przebaczenia, najjaśniejszy panie! rzekł Schlewe, wówczas gdy wiadomość o tém co zaszło rozeszła się także i po sali Krystyny: przebaczenia, jeżeli przez moje usiłowania zasłużyłem na niełaskę i dałem tutaj naprzód sposobność księciu do odparcia wiadomości, które wkrótce staną się przedmiotem rozmów całéj stolicy. Uważałem to za obowiązek honoru! Dzisiaj po wyprawieniu listu gończego za Małgorzatą von der Burg, nadesłano z klasztoru Heiligstein stary dokument, znaleziony w biurku pozostałem po pustelniku von der Burg. Dokument ten nie pozostawia żadnéj wątpliwości o tém, że pan w dalekim kraju do książęcéj godności podniesiony, nieprawnie nosił nazwisko von der Burg, które owéj zbrodniarce równie nieprawnie przekazał.
— W każdym razie musi być powiedziano w owym dokumencie, przerwał król, jak się wtedy nazywał?
— Może książę zechce nas w tém objaśnić, powiedział Schlewe, aby tę bardzo zawikłaną i nieszczęsną sprawę przez to nie tylko zakończyć, lecz nadać jéj zwrot zapobiegający nieuniknionym wątpliwościom i pogłoskom! Według dokumentu, powtarzam, jest wspomniony pan jako znaleziony na drodze bękart bez nazwiska i pochodzenia.
Eberhard najokropniejszych doznawał męczarni, gdy się wszyscy z uderzającemi objawami zdziwienia od niego odwracali! On, najszlachetniejszy, najdostojniejszy człowiek swojego czasu, on, którego dusza była tak świetna i czysta, widział się w téj chwili z wyrachowaną niegodziwością sponiewieranym!
Jego dziecię zbrodniarką — jego dziecię ścigane — jego nazwisko splamione — jego rodzice ze czci odarci!
Zaiste, chyba Bóg tylko z poddaniem się i spokojem takie męki mógł ponosić, i nie upadł pod ich ciężarem, albo w zapamiętałym gniewie, za jedném uderzeniem nie położył trupem tego, który je w nędznym zamiarze przygotował.
Lecz w téj godzinie ciężkiéj próby szlachetnemu człowiekowi, któremu na zatrucie życia wszystko się zmówiło, stanął na myśli ukrzyżowany Zbawiciel, który w podobnie okropnych mękach się modlił — modlił się za swoich nieprzyjaciół; albo może wszechmocny Pan świata i jego duszę także udarowa! cząstką swojéj świętości; bo Eberhard chociaż głęboko, dotknięty i wstrząśniony, ani się zachwiał ani ustąpił! Wszyscy widocznie się od niego odwracali. Król przestał go kochać, został wzgardzony; nie miał za sobą żadnego człowieka, żadnéj duszy!
— Niech się dzieje wola Twoja Panie! rzekł głośno, po długiéj przerwie, a słowa jego z dziwną potęgą rozległy się po sali. Kto mnie zdradził, nie wiem, i dla tego niech z pociechą patrzą na mnie zezowatém okiem jak na bękarta lub podrzutka ci, którzy kierowani przegniłemi przesądami, pas ludzi z urodzenia nie z czynów sądzą — jestem sługą wolności ducha — nie odziedziczone stawia mnie wysoko, lecz nabyte! Panie baronie Schlewe, oto moja odpowiedź na pańskie oskarżenia, o których niechcę przypuszczać, aby były czynem zemsty!
— Nie wiem, mości książę, coby pana do przypuszczeń upoważniać mogło?
— Dajmy pokój tym roztrząsaniem! z prawie królewską dumą przerwał mu Eberhard: nasze pojęcia, nasze dążenia za bardzo się rozchodzą!
W chwili gdy król półgłosem z księciem Augustem rozmawiał, a kilku innych dumnych szlachectwem, obfitujących w przodków panów, szyderczo wzruszając ramionami odwróciło się od Eberharda, chociaż rzeczywiście źle bardzo wyszliby na tém, gdyby ich mierzono według nabytego nie według odziedziczonego, kawaler de Villaranca podszedł do Eberharda i zapytał, czy mu pozwala wyzwać barona Schlewego na pojedynek?
— Mój drogi Villaranca, odpowiedział szlachetny książę, w przekonaniu o czystości swojego serca w obec Boga i ludzi, odzyskawszy znowu całą swoją spokojność: nie, zważając na to, że jako poseł naszego cesarskiego pana, którego reprezentujesz, za wysoko stoisz w porównaniu do tego szambelana, iżbyś go mógł wyzywać na pojedyndek, wyświadczyłbyś mi przez to złą usługę. Gardzę ja pojedynkiem, jako smutną resztką prawa przemocy, równie jak i wszelkiemi innemi przesądami, dzięki Bogu zagasłéj już przeszłości! Jeżeli chcesz wyświadczyć mi przysługę, dziękuję ci za nią i chęć za czyn przyjmuję.
Poczém zwracając się do króla, pełnym, czystym głosem przemówił Eberhard:
— Był czas najjaśniejszy panie, w którym cieszyłem się rozkoszą, odkrywając ci tajemnice mojego życia. Dzisiaj podwójnie dumnym czyni mnie to, że mogę wyznać, iż nic przed tobą nie zataiłem ani ukryłem, i że wtedy nie pozbawiłeś mnie twojéj łaski, kiedy ci nie mogłem okazać żadnego drzewa genealogicznego; mojém drzewem genealogiczném jest moja siła, moja wola, moje małe jeszcze powodzenie! Najpiękniejszém genealogiczném drzewem każdego człowieka jest czysta jego przeszłość, a najlepszém genealogiczném drzewem każdego narodu, swoboda i oświata! Racz wasza królewska mość łaskawie odpuścić księciu Monte-Vero i rozwiązać ze wszystkiego, co w dobroci swojéj i zaufaniu raczyłeś mu polecić; uważa on tę poddańczą prośbę jako podwójnie teraz święty obowiązek względem ciebie i względem siebie samego.
Nim król mógł coś odpowiedzieć na to przemówienie, które go bardzo zdziwiło, Eberhard ukłonił się jemu i obecnym, którzy z wielką dumą zaledwie go widnieć raczyli.
Schlewe czuł, że księcia wprawdzie przez córkę ubódł w samo serce, lecz że niegodziwiec jeszcze go niezupełnie obalił; ale uśmiechał się zwycięzko, bo teraz pozostawał mu jeszcze cios stanowczy, którego zadanie ułatwił mu sam Eberhard przez wyżej wymówione słowa.
Książę de Monte-Vero wyszedł z teatralnej sali, i od wszystkich opuszczony, unikany od przyjaciela i nieprzyjaciela, wrócił do sali Krystyny.
— Kiedy wszyscy pana nienawidzą, napadają i dręczą, posłyszał nagle z cicha wymówione cichym, miękkim, błogim głosem; kiedy sądzisz że nie masz żadnéj duszy sobie przychylnéj, żadnego serca, któreby się za pana modliło; wtedy pomyśl, że cokolwiek się stanie, ja nad tobą czuwam i czczę ciebie.
Eberhard spojrzał.
Księżniczka Karolina stała obok niego, ona te słowa wymówiła, ona korzystając z chwili, w któréj nikt na nią nie zważał, odchodzącemu tę pociechę wyszeptała.
— Karolino, rzekł Eberhard, ty się nieodwracasz od człowieka bez ojca i matki, bez żony i dziecka?
— Modlę się za ciebie, bo do ciebie należę na wieki!
— Dzięki ci, szlachetna, wzniosła, piękna istoto! szepnął Eberhard i łzy mu w oczach stanęły. Poczém mocno wstrząśniony, myśląc o swojém ściganém dziecku, zszedł z zamkowych schodów.


ROZDZIAŁ XX.
Rewolucya.

Jak w życiu pojedynczego człowieka, tak też i w życiu narodów następują burzliwe zwroty, których spełnienia wymaga żelazna konieczność.
W kilka dni po wjżéj opowiedzianych wypadkach, przebiegła nagle po caléj Europie okropna burza, burza wiosenna, tak silna i niepowstrzymana, że nic się jéj oprzeć nie mogło!
Widzieliśmy, co w rozlegléj stolicy, w ktôrój dzieje się rzecz naszego opowiadania, coraz bardziéj wzburzało umysły, i że potrzeba było tylko jednéj zapalnéj iskry, aby nagromadzony żar jasnym płomieniem wybuchnął.
Iskra ta padła z Franćyi, z Paryża, gdzie zawrzała rewolucya w całéj swojéj okropności, a jakby na skutek umowy, i tutaj na wszystkich rogach nastąpiła straszliwa uliczna walka.
Nim w zamku przedsięwzięto stanowcze środki, wyrastały na wszystkich głównych ulicach z pod ziemi barykady, z nadzwyczajną szybkością nagromadzone z kamieni, przewróconych powozów, powyrywanych drzwi i wszystkiego, czego rozwścieczone ręce dosięgnąć mogły.
Powyrywano bruk. Szeregi szalonych mężczyzn i kobiet z groźnemi twarzami biegały po ulicach z dzikim wrzaskiem, wpadały do domów, żądały broni, i wkrótce w rękach tych potworów zabłysły zardzewiałe pałasze i strzelby, któremi rozpocząć chcieli bratobójczą walkę. Inni we wszystko niszczącéj wściekłości burzyli żelazne kraty, i porywane ich sztaby w pięściach swoich w broń przemieniali.
Król widocznie nie mógł się zdecydować na zbrojne wystąpienie przeciw rozpoczynającemu się buntowi, a to wahanie się sprawiło, że gdy nakoniec wydano pułkom rozkaz siłą oczyścić ulice, nastąpić koniecznie musiała okropna rzeź, bo bunt co minuta silniejszéj nabierał rozciągłości.
Barykady gęsto osadzono dobrze uzbrojonymi ludźmi, a na ulicach uorganizowały się odwodowe oddziały, a na placach miewali podburzające mowy owi najniebezpieczniejsi nieprzyjaciele ludu, nazywający się jego zbawcami, i wnet gromadzili w koło siebie tysiące narodu. Głośno wyjąca wrzawa zadowolonego ludu świadczyła, że ci mówcy ludowi korzystając z chwili, mieli zapas wybornych piorunujących słów, jeden zaś z tych bohaterów, człowiek z jasną brodą, próżniak, o którym późniéj słusznie utrzymywano, że go Schlewe podstawił, aby ten cały bunt wywołał, iżby nie tylko można było wystąpić z armatami, lecz i dostarczyć baronowi wiele obiecującej możności przedstawienia się za dni kilka jako zbawca korony, w towarzystwie wściekle wyjących tłumów, przylepiał na wszystkich pałacach i rządowych gmachach szybko wydrukowane, a może i zawczasu już przygotowane słowo: „Własność ludu,“ czém do najwyższego stopnia rozdrażnionemu ludowi rzucał łakocie, które owoc swój wydały!
Dziki okrzyk tryumfu napełnił ulice i place, a zaślepione tłumy, po części pijane, rabując i pustosząc, jak tygrysy i wilki wpadły do sklepów piekarskich, do dystylarni, do piwnych szynków i do sklepów broni.
Paniczna trwoga przejęła teraz część ludnością która coś posiadała — zamykano drzwi i sklepy, chowano się po najodleglejszych izbach, a na zewnątrz powstanie coraz bardziéj wzrastało.
Wtém dały się słyszeć pierwsze strzały, i nastąpiły salwy z broni, dając znak walki, bitwy w ciasnych ulicach, potyczki brata z bratem, syna z ojcem.
Nastało zamieszanie, rozlew krwi, srogością swoją wszystko przechodzący — każdy pragnął zapomnieć, że to ludzie ślepo się mordują!
Wtém z daleka dochodzący okrzyk tryumfu zapowiedział, iż jednéj rocie udało się zdobyć i otworzyć arsenał stolicy, a nagromadzona tam broń doskonała i niezmierne zapasy ammunicyi nagle nadały walce zgrozę wywołujący obrót! Gdy po upływie kilku godzin nastręczyła się nadzieja, że ze wszystkich stron nadchodzące półki zdołają uśmierzyć bunt i nie dopuszczą rozlewu krwi, teraz powstały na wszystkich rogach i końcach tak srogie bójki, że dotąd namyślające się wojska widząc padających obok siebie ludzi, również się rozwściekły — strzelały nie tylko do wszystkiego co im w drogę weszło, lecz nadto bez względu na niewinnych do każdego, kto się ukazał w oknach domów lub na dachach, bo ztamtąd lano gorący oléj i smołę.
Rozdzierające serce wrzaski ranionych okropnie mieszały się z wrzaskami jak szalone szukających po ulicach matek i żon — wśród tego odzywały się rozkazy komendantów i przywódców na barykadach, oraz złowrogo brzmiące sygnały trąb — a dla zupełnego zagłuszenia, ze wszystkich wież rozległéj stolicy huczały spiże!
Zgubne zamieszanie panowało nie tylko w domach i pałacach, z których zagrożona szlachta przebrawszy się uciekać zamierzała i wkrótce dostawała się w ręce rozwścieczonych a poznających ją tłumów, lecz i na zamku, który dotychczas ze wszech stron otaczały gwardyjskie półki. Lecz już dały się słyszeć bliżéj pojedyncze strzały, i doniesiono królowi, który z królową, i książętami znajdował się w sali Krystyny, gdzie okna nie wychodziły na ulicę, że pojedyncze kule już do przedpokojów wpadają.
Komendant, któremu ze sztabem udało się utorować sobie drogę przez królewską bramę, aby z sąsiedniéj góry kierować walką, kazał artylleryi wyruszyć, i już kule dolatywały do miasta, bijąc w domy i niszcząc nietylko zbuntowanych, ale także trafiając w żołnierzy!
Coraz to nowe pułki wchodziły na ulice, a także i na równinach po za bramami miasta — wybuchła okropna walka!
Już pojedyncze oddziały wojska objawiały chęć przejścia na stronę powstańców — już stracił odwagę jeden półk zdziesiątkowany, widząc że kule nieprzyjacielskie przerzedziły go wtenczas gdy nadaremnie usiłował zdobyć potężne i ze śmiertelną odwagą broniowe barykady — już zdawało, się, że wściekłe tłumy odniosą zwycięztwo!
Adjutanci króla biegali tu i owdzie, aby mu w każdéj chwili zdawać raporta o przebiegu walki, coraz bardziéj zbliżającej się ku zamkowi. Królowa niepocieszona pośpieszyła do zamkowéj kaplicy na modlitwę, księżniczki płacząc klęczały, a król, niedowierzający możliwości téj rewolucyî, zbladł i do głębi był wzruszony.
Wyszedł z sali Krystyny, zostawując w niéj załamujące ręce damy i udał się do swojego pokoju, którego okna wychodziły na plac zamkowy.
— Zaklinam cię najjaśniejszy panie, prosił Schlewe obecny przy królu, wtenczas gdy generałowie i ministrowie pozostali w przedpokoju: nie narażaj się w tym pokoju na niebezpieczeństwo — tłumy rozszalały!
— To też chcę widzieć, dokąd ich ten szał doprowadzi! odpowiedział król mocno zdecydowany, i tak dalece zbliżył się do okna, że wygodnie mógł widzieć plac i przyległe ulice.
Widok musiał być pełen zgrozy, bo król nie znoszący wszelkiego przelewu krwi, z przerażenia i boleści obu rękami twarz zakrył.
Na moście zamkowym zawrzała straszna bójka, a krew zarumieniła już rzekę. Zdawało się, że rzeczywiście plac oczyszczono, ale na ulicy Stajennéj i innych, przytykających do placu, na których znajdowały się wysokie barykady, wrzała zaciekła walka dzikim płomieniem. Przytém powietrze napełniało się ponurym dźwiękiem dzwonów, hukiem armat i szczękiem broni.
W téj chwili wszedł do pokoju adjutant.
— Co mi pan zwiastujesz? spytał król szybko i krótko.
— Najjaśniejszy Panie, półk Altorf przeszedł na stronę powstańców — przed bramami panuje w półkach zamieszanie, donosił adjutant.
— Jesteś pan posłańcem nieszczęścia, co minuta przynosicie mi coraz gorsze wiadomości, rzekł król blady i widocznie zakłopotany.
Wtém wpadł do pokoju przysłany od komendanta generał — mundur miał poszarpany, hełm przestrzelony, prawą rękę, w któréj trzymał pałasz, zranioną.
— Najjaśniejszy Panie, zawołał i padł na kolana: jedna tylko pozostaje droga utrzymania i uratowania twojéj stolicy!
— Mów pan! głucho rozkazał król.
— Racz rozkazać bombardować miasto — wtedy tylko będzie można opanować je!
— Nigdy! gwałtownie odpychając ręką zawołał zasmucony król; dopóki oddycham, nigdy! Czyliż zapomniałeś pan, że spokojna, do mnie przywiązana część ludności wtedy zginie razem zemną?
— A zatém wszystko stracone, najjaśniejszy panie! miał jeszcze siłę odpowiedzieć klęczący generał, a potém wyczerpany utratą krwi płynącéj z rany, padł zemdlony.
Król wzruszył się do najwyższego stopnia, ale miara stanowiska Hioba jeszcze się nie napełniła!
Nadbiegły adjutant doniósł, że książę August, któremu już pierwéj król odmówił żądania, aby miasto do szczętu zburzyć, przebrany wyjechał z zamku, i że mu się udało uciec z kilku bardzo na pozór usłużnymi dygnitarzami, którym król wyświadczał wiele dobrego i łask.
— A więc wszystko mnie opuszcza! pomruknął ugięty tą wiadomością monarcha, i ponuro patrzał przed siebie.
— Wszystko — tylko nie wierny sługa, który śmie do ciebie królu tak przemawiać! poszepnął baron Schlewe, wówczas gdy królowa łkając w kaplicy zamkowéj padła w objęcia przybyłéj z klasztoru Heiligstein przełożonéj.
— Będę umiał, baronie, wynagrodzić twoją wierność! wielce łaskawie odpowiedział król, i zręcznemu, nędznemu złoczyńcy, na którym się nie poznał, podał rękę do pocałowania.
Schlewe rzucił się na kolana i poniósł rękę króla do ust swoich.
— Tylko po moim trupie, najjaśniejszy panie, potępieńcy znajdą do ciebie drogę! rzekł; ale co to jest? ogień ręczny nagle ucichł; dodał szybko, bo rzeczywiście ustało w téj chwili bezprzestanne strzelanie. Miałyżby wierne wojska waszéj krôlewskiéj mości zmusić buntowników do milczenia?
Król i baron przystąpili czémprędzéj do okna. Przedstawił się im dziwny widok i jednocześnie doszedł do nich daleko rozlegający się i długo trwający okrzyk radości.
Na barykadzie przy ulicy Stajennéj, ktôréj można było dostrzedz z okien zamku, stał dający znak wojsku i zarazem pojawieniem się swojém uspakajający dziką tłuszczę, która się cofnęła — Eberhard de Monte-Vero.
Podobny do zagniewanego boga, nie zraniony, bo przed chwilą padające strzały ani włoska mu z głowy nie strąciły, wysoko wyprostowany i majestatyczny, stał bez broni, z odkrytą głową, na wysokości barykady, jak na zakrwawioném rusztowaniu.
Walczący, krwią zbryzgani przeciwnicy, tu i tam z podniesionemi pałaszami z wycelowanemi karabinami, stanęli jak wryci; potém z pomiędzy, nieprzejrzanych mass bliżéj podchodzącego ludu, rozległ się w powietrzu radosny okrzyk, jaki zwykle słyszeć się daje za ukazaniem się władcy lub ukochanego króla.
Eberhard de Monte-Vero przemówił kilka słów do ludu cichego jak w kościele i potém zeszedł, a półki otworzyły mu drogę; opuściwszy zakrwawioną barykadę powoli i spokojnie udał się do zamkowego partyku.
Król patrzał na tę szczególną, prawie wzniosłą scenę, ze wzrastającém, niemém zdziwieniem, szambelan Schlewe zaś z uśmiechającą się nienawistną miną.
Książę zbliżył się do zamku — wpadł w pułapkę, z któréj sam baron zręcznie chciał skorzystać.
— Wasza królewska mość nie raczyłeś wierzyć mojemu zdaniu, że wpływ tego człowieka mieć może zgubne następstwa — on w téj chwili lepszy tego dał dowód, niż wszystkie moje słowa!
— I mniemasz pan, że temu wszystkiemu winien książę? Nie, nie, panie baronie, czarno widzisz rzeczy! Książę bardzo być może wolno-myślnym człowiekiem, który przez swoje dla ludu niezrozumiałe pojęcia wyrządza mi szkodę, ale on niema żadnych planów tchnących zdradą stanu.
— Książę de Monte-Vero! zameldował Bittelmann, wierny i zaufany sługa królewski, wchodząc do pokoju, właśnie gdy Schlewe na ostatnie słowa króla, mimowolném uczuciem nadziei przejętego, odpowiedział pytającém wzruszeniem ramion.
— Książę pan może wejść! rozkazał król.
Bittelmann otworzył drzwi — ukazała się w nich wysoka i wspaniała postać Eberharda. Jego twarz napiętnowana głęboką powagą zachmurzyła się, gdy tuż obok króla ujrzał barona Schlewego, który go przyjął nienawistnym uśmiechem.
Eberhard wiedział, że fen czołgający się szambelan był to zły duch zamku, i że on, tudzież ściśle z nim związani ministrowie, którzy mu swoje teki zawdzięczali, byli najgorszymi doradcami króla i wywołali rewolucyę.
Książę de Monte-Vero, którego dusza od owego wieczoru, kiedy dowiedział się, że jego dziecka poszukiwano jako złoczyńcy, doznawał boleści szarpiących ojcowskie serce, lecz mimo to żal jego przytłumiły okropności, nagle z całą zgrozą wybuchłéj walki ulicznéj. Sprawiły one, że zapomniał o boleściach, w obec tego, co mu się w pełnych zgrozy obrazach przedstawiło.
Czego się obawiał, czemu całą rozporządzała ą siłą i wszelkiemi środkami zapobiedz usiłował, to się jednak teraz stało!
Krew płynęła po ulicach, a nie byłaby przelana, gdyby oszukany monarcha nie był całém swojém zaufaniem obdarzył ludzi, którzy nie szczędząc środków, dążyli do wzbogacenia się i kosztem zgnębionego ludu w rozkoszy opływali.
Od dawna nie było to dla ludu tajemnicą, że nie tylko minister skarbu, lecz i inni na giełdzie spekulowali i zaufania króla haniebnie nadużywali, że kassę skarbową pustoszono, a rozpisywaniem podatków, potém ludu znowu ją napełniano, zamiast zmniejszać i tak już panującą nędzę przez wznoszenie budowli i pomoce rządowe.
Teraz groźne, czerwone widmo na prawdę nagle ukazało się i wymagało tak okropnéj ofiary, tak srodze kosiło ulice, że dusza Eberharda krwią się zalewała, a on przedewszystkiém usiłował powstrzymać to straszliwe spustoszenie!
W tym zamiarze, tą myślą zajęty, wszedł do pokoju króla. Wszelkie względy znikły przed tym celem — on, który na zamku w obecności króla okropności wycierpieć musiał, wszedł tam, aby usłużyć żelaznéj konieczności, przed którą wszelkie inne względy nikną i milkną.
Oddał ukłon królowi, który patrzał nań z miną zdradzającą wewnętrzną walkę — czy miał ufać księciu de Monte-Vero i kochać go, czy też go się obawiać? Nasienie Schlewego i jego kreatur już w nim kiełkowało.
— Czy przynosisz nam, mości książę, poddanie się zbuntowanych, czyli też wiadomość, która nas zmusi chwycić się ostateczności? spytał król.
— Ani jedno ani drugie, najjaśniejszy panie; nie jestem posłannikiem nieszczęśliwego ludu, jestem w téj chwili człowiekiem tylko i ulegającym naciskowi własnego serca!
— Uważamy, że pan wywierasz uderzający wpływ na lud! Donoszą nam także, iż jesteś czémś na kształt jego przywódcy i reprezentanta; czy takie są owoce pańskich idei i działań, mości książę?
— Przeciw takim oskarżeniom nie mam broni, mój królewski panie! rzekł oburzony Eberhard. Jakto! mianożby mnie przypisywać okropne spustoszenie, i w waszą królewską mość wpajać przekonanie, że jestem zdrajcą waszego tronu? Jeżeli tak mniemasz, najjaśniejszy panie, to razem z głową moją składam prośbę u stop twoich: rozkaż wyprowadzić jak najsurowsze śledztwo!
— Faktów nie słów! krótko według zwyczaju swojego odparł król. W pańskim pałacu odbywały się zgromadzenia przywódców owych niezadowolonych tłumów, czy mnie fałszywie uwiadomiono?
— Prawda, że w moim domu najjaśniejszy panie, rozwiązano towarzystwo moich przyjaciół, towarzystwo, w ktôrém chciałem porozumieć się z dobrze myślącymi i wpływowymi ludźmi, jak zapobiedz nieszczęściu, które teraz niepowstrzymanie wybuchło.
— Toś je pan znał, bo wiedziałeś o niém z góry? Szczególna rzecz, mości książę! Sądzimy, że się sam oskarżasz!
— Ja oskarżam doradców waszéj krôlewskiéj mości! śmiało odpowiedział Eberhard.
— Racz przebaczyć, mój królewski panie, rzeki Schlewe do monarchy, uważając to na czasie. Słychać jeszcze ciągle wojenną wrzawę — czyby nie było stosownie, jakim bądź sposobem, przedewszystkiém ją powstrzymać? Jestem przekonany, iż potrzeba tylko, aby książę ukazał się, a przelew krwi ustanie. Mniemam, że tu na balkonie...
— Przeceniasz mnie, panie baronie! Sądzę, że do tego błędnego przekonania przyszedłeś pan przez to, że przed kilku dniami, kiedy powóz pański przejechał biedne dziecko, uwolniłem pana z rąk oburzonego ludu — była to tylko niewinna przegrywka do krwawego dramatu, który się teraz przedstawia! Moje ukazanie się na balkonie nie powstrzyma zbuntowanego ludu, nie utamuje jego gniewu; widok krwi rozgrzewa, panie baronie, i przyzwyczaja do niéj oko! Pomyśl pan tylko o bitwach, w których przyjaciel i nieprzyjaciel zarówno się mordują, — rzeź i bitwa nie tylko w znaczeniu słowa są jedném i tém samem; mordercę sprawiedliwie karze się śmiercią. Mordowanie zaś na wielką skalę jest nie tylko dozwolone, lecz zarazem jest orderami wynagradzaną zasługą, jeżeli je usankcyonował rozkaz człowieka!
— Spróbuj przynajmniéj, mości książę, z wysokości balkonu uspokoić tłumy, chyba że obawiasz się, abyś się niewydał siadającym na dwóch stołkach? powiedział Schlewe, w chwili gdy król chmurnie, z założonemi rękami patrzał na Eberharda, który ze swojemi pojęciami wydawał mu się coraz niebezpieczniejszym.
— Chętnie powstrzymam okropny rozlew krwi! odpowiedział teraz książę de Monte-Vero z dumą, wykazującą, że rzeczywiście przypisywał sobie wyższą niż król władzę. Te tłumy w téj chwili, podobne do stada krwi pragnących wilków, chętnie w baranków przemienię, ale tylko pod jednym warunkiem!
— Aha! ze złowrogim wykrzykiem przerwał król tę mowę: teraz zdaje mi się, dotarliśmy do samego jądra rzeczy! Warunki! Mów, mości książę, dzisiaj usposobieni jesteśmy do szczególnéj spokojności i cierpliwości!
— Obie będą bardzo potrzebne, najjaśniejszy panie, a oprócz tego jeszcze i łagodność! Nie nadaremnie mówią, że najwyższém prawem każdego monarchy jest łaska! A teraz warunki: Są cztery punkta, mój królewski panie, cztery czarne miejsca, które łaska twoja usunąć powinna.
— Wszystkie wstępy nudzą mnie! Mów pan!
— Pierwsze żądanie...
— Żądanie? z wyrachowaną nienawiścią powtórzył Schlewe, patrząc na króla i poufnie uśmiechając się: co za delikatne stopniowanie!
— Nazywaj to, panie baronie, jak się panu podoba! Nie zapominaj pan o tém, że proszę dla narodu, nie dla siebie! Najprzód więc, najjaśniejszy panie, nieograniczona amnestya dla wszystkiego co się w ostatnich dniach stało!
— To nie jest jednak pomyślane z taką bezinteresownością, jaką książę pan zawsze tak nadzwyczaj zręcznie objawiać umie! złośliwie słodziutkim tonem rzekł królewski doradca, aby ukryć swój zamiar: bo niewątpliwie pierwsze żądanie ma się rozciągać i do prześladowanéj córki księcia pana!
Eberhard zbladł z gniewu, teraz dopiero poznał dokładnie, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia.
— Czy doznaję łaski rozmawiania z królem, czy też zadaniem mojém jest traktować z nikczemnie myślącym dworakiem? śmiało zapytał książę de Monte-Vero.
— Pozostaw nam tę rozmowę, panie baronie! rozkazał król: chcemy raz obaczyć, czego od nas żądają!
— Amnestyi za polityczne przewinienia, za wszystko (dopełnił teraz Eberhard, nie zważając na Schlewego) co w ostatnich dniach w tym kierunku nastąpiło! Następnie wolności prassy, najjaśniejszy panie, i rewizyi, to jest ulgi w opodatkowaniu!
— Wybornie — a teraz czwarty punkt, który zapewne będzie koroną wszystkich innych?
— Dymissyi ministrów i doradców!
— Właśnie o tém myśleliśmy! Teraz przynajmniéj rozmowa ta przyniosła nam ten nieco szacowany zysk, powiedział rozdrażniony i przez Schlewego oszukany król, że przyjaciół od nieprzyjaciół odróżnić możemy! Zawsze nie tak otwarcie przemawiano do nas! Pan wybrałeś wyborne punkta, wymyśliłeś rzeczywiście bardzo skuteczne środki, i wdzięczni mu jesteśmy za ich udzielenie — jednak...
Bittelman wszedł, przerywając królowi i zwrócił się ku niemu z pytającym wzrokiem.
— Pan komendant! zameldował stary sługa.
— Oczekujemy pana hrabiego! odpowiedział monarcha, który jak się zdawało, powziął jakieś nagłe postanowienie, które przybliżający się do niego szambelan zapewne podzielał, bo z pewnym zwycięztwa uśmiechem, przyjął bardzo cicho wyszeptany rozkaz i wyszedł z pokoju, a wpuścił komendanta.
— Cóż nam pan przynosisz? spytał król nieco zdyszałego i bardzo bladego generała, a księciu de Monte-Vero na stanowczą odpowiedź czekać kazał.
— Najjaśniejszy panie, powtórną prośbę o dozwolenie bombardowania miasta, bo buntownicy co godzina większe odnoszą korzyści. Wieczór nadchodzi, noc może być okropna, jeżeli się nie powstrzyma rzezi! powiedział siwy komendant.
— Podamy wam, panie hrabio, lepszy sposób powstrzymania wszystkiego i uspokojenia! mówił król tak oburzonym głosem, iż można było dostrzedz drżenie jego ust. Niezgadzamy się na bombardowanie naszéj stolicy, bo przez to przysłużylibyśmy się tylko zamiarom naszych przeciwników. Nie szukaj pan ogniska krwawego buntu w podżegniętym tłumie. Baron i nasi ministrowie mają słuszność, jeżeli go nazywają tylko mimowolném narzędziem. Poznaliśmy to nakoniec! Ogniska tych groźnych czynów gdzieindziej szukać należy! Panie komendancie, każ pan na wszystkich punktach zapowiedzieć zbuntowanym, że książę de Monte-Vero jest naszym jeńcem.
Eberhard cofnął się o krok, w chwili gdy król i zdziwidny generał na niego spojrzeli.
— I że go uważamy jako zakładnika, mówił daléj król. Dodaj pan nadto, że jeżeli nie nastąpi najzupełniejsza spokojność, książę de Monte-Vero jutro będzie trupem. Mniemamy, że ten środek skuteczniejszy będzie niż bombardowanie!
W chwili gdy komendant ukłonił się na znak posłuszeństwa, otworzyły się drzwi pokoju.
Za niemi stał w wojskowym porządku oddział halabardzistów.
Eberhard jak ktoś przebudzający się ze snu i nie wierzący w rzeczywistość, spojrzał na króla, a potém na sprowadzoną dla niego straż.
— Taki to był zamiar, tak to wynagradzają moje zaufanie? wyrzekł pognębiony i strasznie rozczarowany, — widzą, żem bezbronny i korzystają ze sposobności? Biada ci, mój królewski panie, że więcéj ufasz twoim fałszywym doradcom, aniżeli mnie, który z czystém sumieniem idę do więzienia, który w każdéj chwili bez bojaźni przed tronem Boga stanąć mogę! Ta ręka i to serce wierniéj służyły twojéj sprawie, aniżeli mojéj! Dobrze, masz królu moc ukarania mnie!
— Moc i prawo, mości książę!
— Prawo, mój królewski panie? Prawo w obec Boga, który zna nasze serca i nasze najtajemniejsze zamiary? Nie gniewam się na ciebie za to, bo nie ty sądzisz mnie, a może i zabijasz, nie ty ciężkie mi gotujesz chwile! Żal, mój królewski panie, na kulach chodzi, ale dla tego właśnie jest tém boleśniejszy! Oto jestem; rozporządzaj, panie, moją osobą i majątkiem!
— Czyń pan co rozkazałem, panie komendancie, rozkazał król. Zaprowadzić księcia de Monte-Vero do więzień naszego zamku i pilnować jak najsrożéj!
Gdy komendant oddalił się, aby wykonać to arcy stanowcze postanowienie króla, wystąpił oficer straży.
— Jestem pańskim jeńcem! pewnym głosem powiedział Eberhard.
— Racz książę udać się za mną! grzecznie odpowiedział oficer.
Nim Eberhard wyszedł z królewskiego pokoju, aby się udać do więzienia, jeszcze raz odwrócił się, jakby mu chciał coś powiedzieć, miał jeszcze jakieś słowo na ustach, słowo mające wyrazić wszystko czém był przejęty, tak że aż piersi mu się ścisnęły — z niepojętą więc miłością, wyciągnął ręce ku temu, który go osądził na skutek fałszywego podejrzenia.
Ale ani słowa niewymówił.
Król odwrócił się.
Czy w téj pełnéj zrządzenia chwili, potajemnie jakieś niepojęte, bolesne uczucie dotknęło także i głębi duszy króla?
Być może — lecz znikło w obec krwawego widoku, jaki mu się przedstawił, gdy odwrócony od księcia, ze skrzyżowanemi rękami i chmurną twarzą spojrzał na plac zamkowy i postrzegł dalekie w górę wznoszące się barykady.
Eberhard wyszedł z pokoju, do którego przybył dobrowolnie pełen szlachetnych zamiarów i ożywiony świętą powinnością, i przystąpił do brodatych halabardzistów, którzy tego księcia wysokiéj, wspaniałéj postawy, wzięli pomiędzy siebie. Czysty, niewinny, nieugięty, lecz pełen prawdziwéj, wzniosłéj dumy, jaką nadaje przekonanie o dobrém, wyszedł z pokoju monarchy, który go niegdyś swoim przyjacielem nazwał i z miłością uściskał — a dzisiaj rozkazał wtrącić do zamkowych więzień!
Nikt nie ulitował się nad księciem de Monte-Vero, gdy jako śmiercią zagrożony jeniec wstąpił na korytarz zamkowy — on, który tysiąc razy śmiało i z ufnością w Bogu, stawiał na szwank życie swoje, i kosztował najprzykrzejszych chwil tego życia, nie truchlał. Nie o siebie obawiał się, gdy widział, że go prowadzono do więzienia — z rozrzewnieniem myślał tylko o zaślepionym ludu i o zawiedzionym królu!
Męczennik swoich wzniosłych dążeń, swoich czystych idei, człowiek głośny, Eberhard de Monte-Vero, umiał i to w ruchliwém swojém życiu doświadczenie znieść z całą mocą duszy.
Cóż za niepotrzebny zachód, cóż za komedya ze strony nieprzyjaciół — otaczać go halabardzistami, ich śmieszną bronią, hełmami, pancerzami!
Jego, który dobrowolnie, bezbronny przybył do zamku, — jego, za którym sta tysięcy dalekich i blizkich modliły się — otaczać zamkową strażą!
Zaprawdę, ten Eberhard de Monte-Vero słusznie uśmiechał się tak łagodnie, jak każdy, co przebacza głupstwa, bo dla niego niepotrzebni byli halabardnicy, kiedy zewnątrz tronowi zagrażało niebezpieczeństwo!
Niestosowności te zawierały w sobie gorzką ironię — zamierzano ugiąć i obalić księcia, ale nieprzyjaciele jego tak się niezręcznie do tego wzięli, że otrzymali skutek zupełnie przeciwny!
Baron von Schlewe, nie chcąc pozbawić się pożądanego widoku! przejścia przed jego oczami prowadzonego a mocno mu nienawistnego księcia de Monte-Vero, stał przy złoconych poręczach przejścia, którem postępował otoczony strażą Eberhard — spodziewał się, że napawać się będzie widokiem zgnębionego, wściekłego, omdlałego — a ujrzał wyniośle wypogodzonego, dumnego, z przebaczeniem uśmiechniętego króla, który go nawet jedném spojrzeniem nie udarował.
Rozczarowanie jeszcze bardziéj rozdrażniło kulawego, pełnego nienawiści łotra; mruknął więc, spoglądając zezem siwych, przeszywających oczu:
— Zgniotę cię przecież — dumny twój uśmiech zniknąć musi!
Oficer przeprowadził uwięzionego księcia przez dziedziniec zamkowy, do owéj części potężnego, starego gmachu, w ktôréj znajdowały się kancellarye i kassa państwa. Te na równéj ziemi położone liczne pokoje, zewnętrznie rzeczywiście podobne były do najpewniejszych więzień, bo ich wysokie wprawdzie, ale mocnemi kratami opatrzone okna, wychodzące na zamkowy dziedziniec, i przy drzwiach ustawiona straż, uzupełniały to wrażenie. Rzeczywiście zawsze w nadzwyczajnych wypadkach, tych przestrzeni dawniéj więzienia zamkowe stanowiących używano na pomieszczenie więźniów, a teraz tém bardziéj się przydały, że ztamtąd pod żadnym względem Eberharda gdzieindziéj umieścić nie można było. Tłumy, na które on w téj chwili wpływ wywierał, byłyby zakamionewały ceklarzy tego jedynego człowieka! A prócz tego prawie wszystkie więzienia stolicy wyłamane były przez wyuzdane szeregi, które nie znały w niczém miary ani upamiętania, a więźniowie wypuszczeni; w szeregach tych znajdowało się przeto mnóztwo szkodliwych łotrów, którzy z krwawego powstania wielce korzystali!
Zaprowadzono Eberharda do jednéj z tych obwarowanych, starych, sklepionych przestrzeni, i zamknięto za nim drzwi z ostrożnością dowodzącą, że rada królewska surowo ją nakazała.
Eberhard pozostał na środku ciemnego, ponurego pokoju, którego pobielane ściany u góry sklepiły się w liczne luki. Obejrzał się, jakby chciał przekonać się, że go rzeczywiście uwięziono — uwięziono z rozkazu tego, którego zawsze spotykał z czołobitnością i miłością, dla którego byłby oddał życie, dla którego czuł głęboko zakorzenioną cześć.
Okratowane okna i żelazem obite drzwi, dziwny wpływ wywarły na Eberharda. W środku téj przestrzeni stał wielki, okrągły stół, pokryty zieloném suknem, a w koło niego kilka starych, rzeźbionych, z wysokiemi poręczami krzeseł. Przy filarach między dwoma oknami znajdowała się stara przez robaki stoczona szafa, niewątpliwie przeznaczona do przechowywanie akt. Siwy, wysoki piec i połowę łóżko, jakich używają żołnierze, a na niém wełniana kołdra, stanowiły sprzęty więzienia.
Ale cóżby znaczyły kraty i zamki, gdyby się ludowi podobało uwolnić człowieka, który rozumem i złotem swojém z radością mu dopomagał? Przy zjednoczonych usiłowaniach sztaby żelazne przemieniłyby się w źdźbła słomy, drzwi w słabe zapory! Za jednym głosem runęłyby mury — za jedném skinieniem pozornie tak pewne środki barona i jego nędznych kreatur skruszyłyby się jak dziecinna zabawka! Gdyby książę podobny był do nieprzyjaciół swoich, nie wahałby się ani chwili obrać taką drogę — a tak, był on o tyle wielkim i szlachetnym, o ile tamten wzgardzonym, i gdy wstąpił do niezasłużonego więzienia, modlił się, aby ten spotykający go cios mógł zakończyć przelew krwi i uciszyć bratobójczą walkę! Chciał cierpieć pocieszony tém, że przez to ustanie wojna domowa.
Cechą prawdziwéj wspaniałomyślności i anielskiéj szlachetności jest to, że człowiek pojedynczy bez zwątpienia i zwłoki zapomina o swojéj niedoli i pocieszony poświęca się dla ogółu!
Wysłuchana została modlitwa Eberharda — jego ofiara prędzéj wydała owoce, niż się nawet król spodziewał!
Oświadczono przywódcom zapalczywych tłumów, które na krótko tylko spokojnie się zachowały, aby potém jeszcze zajadléj walczyły, że książę de Monte-Vero wpadł w ręce komendanta i że go wzięto w niewolę jako zakładnika!
Wiadomość ta na właściwéj części ludu, z którą zgodzić się musiał i przybyły zły żywioł, sprawiła dziwne wrażenie! Kolumny cofnęły się i naradzały — usiłowano, walcząc na niektórych punktach, dostać nawzajem zakładników — lecz gdy potém zapowiedziano przy odgłosie bębnów, że w nocy już uwięziony wejdzie na rusztowanie, jeżeli do tego czasu spokojność nie będzie przywrócona, że król gotów jest wysłuchać, rozsądnych żądań, walka zaczęła ustawać!
Eberhard, słysząc z więzienia swojego wrzawę, strzelanie i dzwonienie, poznał nakoniec, że okropny zgiełk i mordy ucichły — i teraz dopiero przyszło mu na myśl jego położenie, które na tak długo w głąb odsunął.
Jego silna dusza z żelazną spokojnością zniosła wszystko co na niego spadło — nie ugiął się i nie zaparł, był to bohater szlachetny i dumny, gdy zuchwała ręka wszystko w koło niego w perzynę obracała — gdy z wyrachowaną złośliwością niszczyła i poniewierała to, co mu najświętszą nadzieją świeciło!
Teraz zaś, gdy spełnił swój obowiązek, gdy patrzały na niego upominająco puste mury więzienia, z przemożną okropnością i przerażeniem stanęły mu na myśli ostatnie dni!
Dziecię, którego z boleścią poszukiwał, było zbrodniarką — użyto uroczystości dworskiéj na zaprzeczenie im obojgu nazwiska — co większa! zhańbiono i zbezczeszczono jego rodziców — odebrano mu wszystko, wszystko co stanowi najdroższy klejnot życia każdego człowieka!
Opuszczony od wszystkich, zapoznany i wyparty, stał ten najszlachetniejszy swojego czasu mąż jak przekleństwem obciążony buntownik w więzieniu!
Eberhard ukrył twarz w dłoniach.
Stał tak długo myśląc, walcząc, rozpaczając. Tak go zajęły dręczące myśli, że nie słyszał, ani uważał, jak otworzono drzwi jego więzienia i ukazała się w nich jakaś mniszka — przez chwilę patrząc na Eberharda, stała ona nieruchoma, wreszcie drzwi się za nią zamknęły.
Leona ukazała się w więzieniu pognębionego księcia — gdy zdjęła kaptur z głowy, wyraz tryumfu przebiegł po jéj rysach — obejrzała się, jakby chciała się nacieszyć widokiem uwięzienia tego, którego śmiertelnie nienawidziła! Cicho zbliżyła się — Eberhard, plecami do niéj odwrócony, zdawał się zwycięzko wychodzić ze swojéj walki duszy — oczy jego rozjaśniły się, wzniosły w niebo, a ręce wydobyły amulet na piersiach ukryty.
Świetne jego znaki ulgę mu sprawiły, jakby pociechę przyniosły i siły dodały! W téj chwili zewnątrz przez portyk zamku przeprowadzano na dziedziniec, na który wychodziły zakratowane okna izby, jakąś chwiejącą się dziewiczą postać — zdawało się, że nogi nieszczęśliwéj, obok któréj postępowała straż, odmawiały posłuszeństwa — na ręku jéj wisiały kajdany — łysy miała blade i zmienione — błękitne, niegdyś tak piękne, pełne duszy oczy gorączkowo rozszerzone, pełne były przerażenia — tak chwiejąc się wyglądała jak ofiara na rzeź prowadzona, pod okropnym ciężarem szczękających łańcuchów.
Przełożona dotknęła ramienia Eberharda.
Spojrzenie jego z amuletu skierowało się na tę, która się mu nagle ukazała jak okropne widmo przeszłości.
Eberhard poznał Leonę.
— Patrz tam, lodowym tonem rzekła straszliwa, wskazując okno: szukasz twojego dziecka — oto zbliża się!
Książę de Monte-Vero spojrzał na zamkowy dziedziniec — przeraźliwy krzyk rozległ się po izbie.
Eberhard ujrzał łańcuchami skutą Małgorzatę.
Ale i rozgłośna dusza tego szlachetnego człowieka, była tylko duszą ludzką! Gdy Leona z wyrazem zadowolenia krokiem w tył odstąpiła, pokonany Eberhard padł na ziemię.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Bom Diaz, znaczy Dobry Diaz — w prostéj zaś mowie ludowéj używa się także zamiast: Bans diaz, dzień dobry!
  2. Milreis znaczy 25 srebrnych groszy.
  3. Parda znaczy mulatka, od pardo, żółty.
  4. Góra ta widziana od strony morza, przedstawia kształty człowieka leżącego na grzbiecie, którego zarysy głowy szczególniéj zwodniczo przedstawiają się.
  5. Wozy dwukołowe, wołami zaprzężone.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.