Na Skalnem Podhalu T. 4/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Na Skalnem Podhalu
Podtytuł Tom V
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER


NA SKALNEM
PODHALU
✽   ✽
✽   ✽







NAKŁADEM AUTORA
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI HIMMELBLAUA
W KRAKOWIE



Książkę tę poświęcam mojej Matce.






PRZEDMOWA.


Tomem tym kończę i zamykam cykl moich opowiadań „Na Skalnem Podhalu“. Jak gdzieindziej, tak i tu wszystko, cokolwiek by było wprost z ust ludu wzięte, zaznaczone jest w przypiskach. Pod tym względem w całem „Podhalu“ do ostatnich granic posuwałem moją skrupulatność, a nawet w przekonaniu mem poczucie i obowiązek godności autorskiej. Wstydziłbym się co słyszanego, czy rzeczywiście istniejącego jako mój oryginalny pomysł przedstawić. Znam podobne książki — i dziwię się.
Jeżeli jednak wszystko, co niejest moje własne, jest wymienione nawet z podawaniem źródła (wtrącone ustępy w „Sobku Jaworcarzu“ i „Jakóbie Zychu“), a nawet wtedy, gdy jest bezimienną ludową opowieścią (początek „Kuby Pudrasowego“), to znów niewiem dlaczego mimo to mój „Kuba Pudrasowy“ i „Zimowe panny“ nazwane zostały przez niektórych recenzentów „stylizowanemi legendami ludowemi“, gdyż nie są niemi, podobnie, jak nie jest reminiscencyą, czy opracowaniem chłopskiego tematu opowiadanie „Jak baba dyabła wyonacyła“. Owszem, mnie zależy na tem, aby doświadczyć, w jakiej mierze można zbliżyć się do fantazyi chłopskiej i ten dopiero naprawdę chłopskie rzeczy pisać może, kto sam we własnym mózgu tak, jak chłop myśleć, we własnem sercu tak, jak chłop czuć potrafi. Niedość jest obserwować chłopa — trzeba się umieć stać chłopem. Otóż właśnie „Pudras“, „Zimowe panny“, „Baba i dyabeł“, w „Zbójeckiej chałupie“ ustęp o kochającem się rodzeństwie Słodyczkach, „Franek Seliga:“ są takiemi usiłowaniami i próbami przeistoczenia mojej wyobraźni w wyobraźnię chłopską.
Co do języka góralskiego, a zwłaszcza podhalskiego, klasycznego narzecza Wszechgórali polskich, w potocznej pisowni spotyka się dlań trudności nie do przewalczenia; tak samo w potocznej pisowni niemożna uwidocznić tyle podnoszącego tę stalową mowę akcentu. A mowa to nietylko góralska — mowa to w wielu, wielu szczegółach staropolska, w wielu szczegółach dawna mowa narodu, i taki „Ogród fraszek“ Wacława Potockiego roi się poprostu od tego, co dziś się nazywa góralszczyzną. I dobrze by było, aby ta gwara, tak odrębna i często tak bardzo dźwięczna, obrazowa i piękna, a tak bogata, coraz więcej wzbogacała sobą nasz literacki język. Mowa góralska — czego dowodem są wyjątkowo znakomity, choć od braków i błędów niewolny słownik ś. p. Bronisława Dembowskiego, (wydawnictwo Akademii Umiejętności 1894), słownik profesora Jakóba Kantora, (wydawnictwo Akademii Umiejętności 1907), słowniczek profesora Andrzeja Stopki, oraz obfitujące w błędy i mogące być nazwane tylko fragmentami słownika, ale niemniej przedstawiające wartość zapiski profesora Antoniego Kryńskiego i p. Władysława Kosińskiego, również przez Akademię Umiejętności w 1884 wydane — obejmuje kilka tysięcy zupełnie oryginalnych własnych wyrazów, oprócz całej masy własnych wyrażeń, z których spora część zupełnie jest godna wejścia w styl literacki i to nie tylko jako specyalnie charakterystyczne cudzysłowy.
A w każdym razie choćby dla samej pamięci tej ginącej najświetniejszej z ludowych gwar polskich, radbym widzieć wydaną kiedy kombinacyę wymienionych słowników, wraz z temi uzupełnieniami i poprawkami, które się da zrobić; wydany zbiór pieśni Goszczyńskiego i Zeisznera, pp. Kantora i Stopki, (wydawnictwo Akademii Umiejętności), wraz ze zbiorami innych zbieraczy, (pośród których niewątpliwie, bardzo obfite materyały musi mieć pierwszorzędny wogóle, a u nas najlepszy znawca historyi Tatr i Podhala Dr Stanisław Eljasz Radzikowski, autor kilku znamienitych studyów i monografij, a wśród których ja oprócz własnych dużych notatek, posiadam niezmiernie ciekawy zeszyt pieśni spisanych przez Góralkę, w najwierniej pierwotnej pisowni); oraz wydane we wzorowej korekcie drukowane niegdyś przez Seweryna Goszczyńskiego, Bronisława Dembowskiego, zdaje mi się pp. Kryńskiego i Kosińskiego legendy i opowieści wespół z opowiadaniami Sabały zebranemi przez p. Stopkę, z opowiadaniami zebranemi przez p. Kantora i z tą olbrzymią jeszcze literaturą góralską, którą częścią znajdzie się spisaną tu i owdzie przez samych wykształceńszych Górali (przykład w II. tomie „Na Skalnem Podhalu“), częścią trzeba by spisać. „Związek góralski“ też, powstały przed kilku laty w Zakopanem, założony przez tamtejszych co światlejszych gazdów, między innemi celami powinien sobie postawić i ten: ocalić od zagłady dawną pieśń i dawną legendę.
Praca popod Tatrami, która rozwija się prędko i wielostronnie (dzieło Matlakowskiego; zbiory Dembowskiego, Gnatowskiego, Muzeum Imienia Chałubińskiego; działalność techniczna Stanisława Witkiewicza i Wojciecha Brzegi), praca dążąca do ogarnięcia wszelkich łamów góralszczyzny, niechby się mogła stać wzorem dla podobnej pracy w całej Polsce.
Filar, na którym się wszystko buduje i na którym się wszystko opiera, trzeba znać do fundamentu i do kapitelu.



SZCZEPAN BEZ ZIEMI


— Hej! Dziadu! Jo dziad! Wiera! Ckaj! Uwidzis dziada! Ej ha! Wielgomozny pan! Dziadu! Wiera! Is! Is! Is! Ckaj!
Tak krzyczał sam do siebie Szczepan Głombik, kręcąc się po tej jedynej izbie, jaką miał. Żona jego i dwoje dzieci siedzieli koło pieca, w którym się paliły liście i patyki z pod śniegu dobyte. Ziąb był w izbie taki, co strach.
Szczepana Głombika dom o jednej izbie ledwie że się nie stykał dachem z chałupą Jakóba Głombika. A była to obora okolicna, izby, stajnia końska i krówska, chlew, stodoła. Gazdowstwo hrube, maśne.
Tak siedzieli obok siebie, jeden przy drugim, biedny do przepadnięcia Szczepan Głombik i bogacz Jakób Głombik i jeszcze jak na złość jednako się nazywali.
— Kóń i kóń — mawiał Jakób Głombik — pies i pies. A jeden kóń słonko, drugi ku sumarowi, hoć to nikcemne stworzenie, jesce ani telo nie płaci. A pies? Jeden — baran, drugi ino prawie skałom zabić — zgnity flak. Tak to wej Ponbog daje.
Tak mawiał, pykając z fajki, pojedzony i napity, do czarnej czuchy odziaty Jakób Głombik, a nienawidził go w białej obdartej kusej guńce kulący się Szczepan.
— On to rodzina, przyjaciel, a cłeku gorzyj wilka — syczał przez zęby biedny Szczepan.
— Rodzina? — mawiał Jakób Głombik, spluwając przez zęby na pośród izby od niechcenia. — Je ta i strzebla łososiowi rodzina. Bajto!
Byli przyjaciele, czy niebyli, chyba by to jeden pleban wiedział, tylko to, że kościoła, więc i plebanii tam nie było.
Jakób Głombik miał pod pięćdziesiąt korcy owsa, siał jarzec, żyto, grule sadził, siano zbierał, u niego we zbiórki tak, jak do dworu. Fury jechały, jak domy. Wołów chował sześć, konie trzy, a co krów, świń, owiec, kóz, selijakiego statku, to ani niewypedziane rzecy!
A u Szczepana komar na oknie, a pajęcyna w kąncie, to całe gazdowstwo. Nietylko krowy, owcy, ale nawet kozy niebyło. Ze zarobku żyli, jak się trafił.
— U mnie tego roku telo płek, co ludzie na świecie! — mawiał Jakób Głombik. — Musiały sie sytkie od Scepana przenieść, bo hań jus i na nie béło głodno...
Tak szydził Jakób Głombik, a Szczepan się wściekał.
Ale czy był zarobek, czy nie było zarobku, nigdy on do Jakóba poń nie poszedł, ani się upytać niedał.
Nieraz rzekł Jakób Głombik do swej córki Wikty: Wikta, idze do Scepona, niek haw przidzie drew urombać, dostanie wiecerzom i dwa dudki —
albo: Wikta, przeskoknij do Scepona, nieg jego baba przidzie z motykom grule okopować; dostanie połednine i jesce ta co do podołka —
ale nigdy ani Szczepan, ani jego żona na robotę i zarobek do Jakóba nie poszli.
I Szczepan tylko nieraz wychodził na brzyzek, popod las, i patrzał na Jakóbowy majątek — na te niezmierne, nieprzebrane bogactwa.
Ten las, co za nim, za plecami stał, to Jakóbowy las; ten brzyzek, co na nim siedział i za wodą u stóp pastwisko — to Jakóbowe; a potem te pola, te role: owsy, jarzec, żyto, grule w rządki skopane, karpiele — — het, het, kielo widyku, bez mała sytko Jakóbowe i Jakóbowe...
Tela ziem! Tela ziem!
Patrzał na nią Szczepan Głombik łakomo, a nie tylko łakomo, ale i z miłością niewysłowioną, nieogarniętą. Wylatywała mu do niej dusza. Byłby ją całował, tulił do piersi, ten ziem nadrogsom — — gdyby nie była Jakóbowa.
— Jo jest przez ziemie! Jo jest przez ziemie! — wyło mu w sercu. A nieraz i głośno tak jęknął i ztąd go nazwano: Scepon przez ziemie.
Ziemia, ziemia! Ziem! Rola!
— Dałbyś za ziemie babe? Dałbyk! Dałbyś za ziemie dzieci? Dałbyk! Dałbyś za ziemie duse?... Myślał Szczepan, dopowiedzieć nieśmiał.
A Jakób w tej ziemi owiniony, jak chore prosię do kożucha. Jak pstrąg, albo lipień w baniorze, tak się Jakób w ziemi swojej nurzać mógł.
Orba, kośba, młoćba — dźwięczały te cudne wyrazy bezziemnemu Szczepanowi w uszach, a Jakób to się tak do nich przyzwyczaił, że ich już ani nie słyszał. Z roku na rok orał, kosił, młocków najmował.
— Ziem! Ziem! — szeptał do siebie Szczepan i głaskał dłońmi brzyzek koło siebie, choć nie swój, a Jakób za tela poglądał, jako mu schodzi, albo na czeladź swarzył, że nie dość dobrze posługują.
— Ziem! Ziem! — szeptał do siebie Szczepan. — Jo kiebyk Pane Boge béł, tobyk nie w niebie, ba na ziemi bywał. Hawbyk se miał królestwo swoje. Za pługe byk hodziéł, świeńci by mi poganiać musieli. Je cozbyk hań lepsego w tym niebie nalaz? Siałbyk, orał, skrudlił, a potę kosiéł, do stodoły wióz, młóciéł — gazdowałbyk se ino. Nie pytałbyk, coby mi janiołowie sytko śpiéwali, ba coby se mnom w polu robili, jak parobcy. Sopy byk se postawiéł tele zwyźć, jak Tatry, pierun by mi ziem pokładał; a halny wiater by mi do stodoły nosiéł. A powodziom byk se po młakak potraw zbiérował. Hej, toby béło!
Ziem! Ziem! Kiebyk jom miał, tobyk o zbawienie niestał! Kieby hoć stajanie, hoć pół stajania, hoć ćwierć, hoć telo, cobyś kapeluse przikrył!... A tu nic i nic!...
Z drogiej duse pragnem, ale darmo. Jo jest Scepon przez ziemie...
Ale Szczepan był robotnik nad robotnika. Kiedy się do roboty najął, kiedy się do orania, czy koszenia wziął, to nie tak, ale kiebyś mu jesce piąntom renke przicynił. Dwóch tyle nie zorało, trzech nie skosiło, co on sam. A kiedy snopki wziął wiązać, to tylko fyrcały ponad nim na wóz.
To też straśnie go radzi pytali do roboty i nieraz to i pięć dudków bez dzień zarobił.
Jednego razu, kiedy Jakób Głombik żyto pokoszone wiązał, przyszła ogromna czarna chmura od Gorców i ulewą groziła. Uwijała się czeladź Jakóbowa, co starsza, Wikta, Hiacyntka i Staszek, uwijał się sam Jakób i jego żona, parobcy i dziewki posługowacki, ale już Jakób widział, że przed deszczem powiązać nie zdole. Było to blizko domu, a Szczepan prawiućko roboty nijakiej niemiał i na progu, fajkę kurzęcy, siedział.
— Wikta! — krzyknął Jakób — Scepon hań, lejdze ku niemu, nieg haw duhem przidom obidwa z babom, siajny reński dostanom, coby jino wiązać pomogli.
Poleciała Wikta — wróciła, że Szczepan nie chce.
Naówczas przyłożył dłonie do ust Jakób Głombik i krzyknął: Scepon!
Szczepan drgnął, ale się z progu nieruszył, tylko również dłonie do ust przyłożył i zapytał: Ze co?
— Hybojcie haw i z babom!
— Ze na co?
— Snopki wiązać pomóc!
— Bajto!
— Siajny reński wam dam!
— Eć!
— Po siajnemu po reńskiemu na kozde!
— Sowoj se ik kasi!
Jakób Głombik się wstrząsnął, ale udał, że nie zauważył ani obelgi, ani że mu Szczepan nie podwoił i krzyczał dalej:
— Idziecie?
— Nie!
— Cemu?
— Bo sie nam niefce!
Głombik odjął dłonie od ust i wargi mu zadygotały, ale się opanował.
— Jesce wam po pół cwancygiera dorucem, na kozdego! — krzyknął znowu.
A Szczepan Głombik wziął z przed progu suche łajno końskie, co je Głombikowy koń tamtędy przechodząc zostawił, i rzucając je w stronę Jakóba, odkrzyknął:
— A ja wam zaś to!
Tego już było Jakóbowi za wiele. Wrzasnął tedy niebywałym głosem z pasyą:
— Dziadu!
Bo to było krótkie, a mieściło wszystko.
Szczepan porwał się z progu, ale uczuł się bezsilny; szukał w głowie i co znalazł, to wywołał:
— Wielgomozny pan!
Na tem się rozmowa skończyła. Przyszła lejba straszna, oberwanie chmury i Jakóbowego żyta pół zmarniało, a Szczepan niezarobił dwóch siajnych reńskich i cwancygiera.
Od tego czasu nienawiść między sąsiadami wzrosła do niebywałych rozmiarów.
— Wiés, Kaśka, dziadował mi! Dziadem mie nazwał! — powtarzał Szczepan do żony — Ty mi jino dziaduj! Jo ci haw udziadujem! Wielgomozny pan!...
A Jakób, co przeszedł koło Szczepana, to przez zęby warknął: Dziad!...
I zdarzyło się przed jesienią, że parobek ogień zaprószył w stajni u Jakóba i płomień buchnął. Ale to było popołudniu, ludzie do ratunku skoczyli, wody było dość, a Szczepan szalał na dachu na stajni. Siekierą rąbał, rękami darł, wodę lał, za siedmi hłopów stanon.
— No wiécie — rzekł wójt Peksa do Jakóba Głombika, kiedy pożar już ugaszono bez wielkiej szkody — sytka my wam pomogli, ale kieby nie haw Scepon, to nie wiem, jakoby wysło. Bodaś kozdemu takiego sonsiada! Przez ziemie je, ale z rącyskami! Jus co jak co, niwto iny, jino on ten ogień zagasił. Nadgrode mu trza dać i jesce nie bodaśjakom, ba honornom.
— Zej dy nieg se biere, co fce — odpowiedział Jakób Głombik — Hojby i krowe.
A Szczepan się ukłonił kapeluszem Jakóbowi i odrzekł: Dziad dzieńkuje wielgomoznemu panu, co sie przi jego ogniu zagrzał.
— Zej dyć nie zimno — zaśmiał się któryś z chłopów.
— Nie zimno? — podchwycił Szczepan — Ale ono moze być zimno.
I przechyliwszy kapelusz na bakier, odszedł dumnie ku izbie.
A chłopi mówili między sobą: Cudny tys to cłek! Nieratował, coby się telo o sobie, o swój dom bał, bo cihućko, wiatru nimas, a stajnia ku niemu nieblizko. Dzień, móg wiedzieć, ize sie teli, niewielgi ogień zatysi. Nierad was widzi, Jakóbie, to wiécie. Jinsy, zazrośny, toby wolał, cobyście wy kielom telom skode mieli.
— Je, Scepon przez ziemie ta nikomu naposprzec nie stanie, to dobry cłek — rzekł któryś gazda. — A co Jakóba nierad widzi, no to ta kazdy cosi kajsi ma. No a kie krowy niefciał, to mu héba niepotrzebno.
Wszyscy się zaśmiali na ten dowcip i Szczepanową biedę.
Chciał być od tego czasu Jakób Głombik w zgodzie i w przyjaźni ze Szczepanem, ale Szczepan z nim niechciał. Kłaniał się „wielgomoznemu panu“, a raz po raz w izbie przed babą powtarzał: Dziadem mie nazwał! Wiera dziad! Ckaj!
I przyszła zima. W jandwiencie zaraz straszne mrozy ścisnęły. Zamarzły wody, nawet studnie pomarzły. Ludzie lód na wodę topili.
W taką straszną noc, kiedy każdy głowę do kożucha owinął i spał, a zdawało się, że się od zimna światło gwiazd ścina, nad pełną zboża stodołą Jakóba Głombika buchnął płomień, a płomień to był od razu wielki.
Nie spostrzegł nikt, bo nawet psy do sieni pozapierali, i płomień rozlał się na cały dach, a potem przelazł i na izby mieszkalne.
Już stodoła cała w ogniu stała, płonęło suche zboże i siano i wtedy dopiero Szczepan Głombik jął krzyczeć: Stajcie! Stajcie! Gore!
Ledwie się doburzył na oknach, że się Głombikowie pobudzili; powylatywali i parobcy ze stajni, dziewki, dzieci — krzyk! lament!
Wody kropli — lód i lód.
Od strasznej łuny poocykali się i dalsi sąsiedzi, a płomień przerzucił się i na Szczepanową chałupę. Ale tamci, nieśpiący, pouprzątali się z niej z łachami w mig.
Krzyk! Lament! Rozpacz! Wszystko, co Jakób Głombik miał, dom, stodoła, stajnia, zboże, siano, wozy, konie, woły, krowy, świnie, owce, nawet kury i gęsi: spaliło się wszystko. Spaliły się i pieniądze, jakie pod dylami w białej izbie były.
Została mu tylko zaskorupiała pod lodem ziem.
Trzyma się Jakób Głombik za głowę i niedbając na mróz, w bieliźnie i w kożuchu tylko na prędce porwanym z pościeli, na skamieniałym pniaku, na którym się drzewo rąbywało, na pogorzelisku siedział.
A Szczepan Głombik, któremu się także izba spaliła, przystąpił ku niemu, trącił go w ramię i rzekł: Dziadu! Staj!
Ocknął się Jakób Głombik i błędnemi, niewidzącemi oczyma popatrzał na Szczepana.
Szczepan zaś mówił dalej: Staj, dziadu! Bier torbe i kij! Pudziemé po pytaniu wraz!
Jakób Głombik nierozumiał, co Szczepan do niego mówi.
A Szczepan mówił dalej: Podź, dziadu! Pudziemé do wielgomoznego pana, do Jakóba Głombika, co nam co podaruje.
Dopiero wtedy Jakób Głombik począł potrząsać głową i cicho jęczeć: Hej, hej, hej! Hej, hej, hej!
A kiedy Szczepan przewiesiwszy torbę przez plecy i takąż torbę zawiesiwszy babie, z dwojgiem swoich dzieci, jako pogorzelcy, ruszyli po prośbie we świat, mówił do żony: Is Kaśka, teroz my dziady, ale i on!
— Hej raty ludzie na świecie! Hej raty ludzie na świecie! — biadała żona.
— Nie jojc. Biéda na nas, ale i na niego. Coz mu teroz z téj ziemie, kielo jéj ta mo? Ani cym zasiać, bo zarno spalone, ani cym obrobić, bo woły, konie wągiel, ani co za co kupić, bo piniondze zuzel. On skapie.
— Hej raty ludzie na świecie! Hej raty ludzie na świecie! — biadała Szczepanowa, niewiadomo czy więcej nad swoim losem, czy nad Jakóbowym — Ale skąd sie wej ogień wzion? W takom noc? We mróz?
— Je dy kieby sie moja izba nie spaliła, toby pedzieli, ze jo podpoléł — rzekł Szczepan.
— Jesce by cie byli, Panie broń, do hereśtu zaparli! — jęknęła Szczepanowa.
A Szczepan popatrzał, że dzieci dość naprzód idą, przystanął przed żoną, podniósł głowę do góry i rzekł z dumą:
— A podpoléł jo!
— Selki duk Pana Boga kfali! — krzyknęła Szczepanowa przerażona, żegnając się krzyżem świętym.
— A podpoléł jo — powtórzył z dumą Szczepan.
— Je coześ ty zrobiéł, niescęśniku?!
— A nie dziadował mi to? Ze on tele majątki miał, a jo przez ziemie béł? Ziemie jek mu wydrzéć nimóg — ziemie jino jeden Ponbóg wydre powodziom. Ale jek se gadał i przi tobie jek gadał: ckaj! I coz mu ta teroz z tyk majątków, z tyk ról? Héba bedzie lód po nik zbiérał i śniég i warzył to, a jad? I wiés, co bedzie? On teroz musi za hojco ziem przedawać, bo to przecie ig dwoje, dziecisków ośmioro, a tu ani ka siedzieć, ani co zryć. Za hojco! Mało co s tego przi nim ostanie!
Szczepanowa popatrzała na męża zdumionemi oczami.
— Scepon! Je dyjeś ty przecie z końca jesieni telo broniéł Jakóba od ognia, co cud!
— He! — potrząsnął Szczepan z dumą głową — Jo se go fciał na lepsy cas sować! Wtedej jesce w stodole nie béło nic, zyto béło w stołkak na polu, jarce, owsy w polu. A potę ludzie by sie pirwy zlecieli ratować, nie w takom noc, we mrozy. Ani by go przez hałupy telo nie dokucyło za ciepła. Jo se go sował! Na dobry cas! Spaliło sie moje, inacy nimogło być. Jedno: blizko, drugie: teroz nie powié nik, co jo podpoléł. Marźnijmy my, ale niegze, marźnie i on! He! Kanyz ta teroz rosada, parządka, cebulka, marhew, pietrusecka, cosnocek? Kanyz jangresek, porzicka? Nie bee miał wto o nie stać, bo trza bedzie o moskolicek po hałupak pytać. He, he, he! Spoliło i moje, niebedem w hereście gnił. Niegzeta! My biédy zwycajni, ale on — bogoc! Nad nami béł dziórawy daf, ale nad nim! Popoliły sie mirtecki, jabcownicki, rózycki, panicki po donickak. He, he, he! Nie zol mi mojej izby, kie on przez izbów! Ani telo! Nie cięzka mi ta torba, kie on s torbom! Grunta ostały, ostała ziem — ale lepsi béło nigda nic niemieć, jako się wyprzedać musieć i pote na swoje nieswoje poziérać. Ej ha! To nowięnksy ból! Od tego serce puko! Ckaj! Wielgomozny pan! Dziadowałeś mi! Wiera! A teroześ sam dziad! Ckaj! Dziadu! He, he, he!...



OBJAŚNIENIA.

ckaj — czekaj.
is — widzisz, patrz.
obora okolicna — obudowane magnackie obejście gospodarskie.
maśne — maślne, tłuste.
ku samarowi etc. — mniej jest wart, niż osieł.
prawie — właśnie, w sam raz.
czarna czucha — droższa jest od białej.
przyjaciel — krewny.
pod trzydzieści korcy — do siewu.
jarzec — jęczmień.
selijakiego — wszelakiego.
statku — dobytku.
gazdowstwo — gospodarstwo.
telo — tyle.
płek — pcheł.
co ludzie na świecie! — sposób mówienia.
upytać — uprosić.
idze — idź że.
dudek — dwa centy.
połednine — obiad.
brzyzek — brzeg.
grule — ziemniaki.
kielo widyku — ile widać było.
Tela ziem — tak wielka, tyle ziemi.
ten ziem — tę ziemię.
w baniorze — w głębinie.
orba — orka.
młóćba — młocka.
za tela — tymczasem.
czeladź — dzieci i służba.
bywał — mieszkał.
nalaz — znalazł.
nie pytałbyk — nie prosiłbym, nie chodziłoby mi o to.
sytko — ciągle.
tele zwyźć — tak wysokie.
lejdze — leć że.
siajny reński — kilkadziesiąt lat temu używana moneta: czterdzieści centów.
ze co — sposób mówienia.
hybojcie haw — chodźcie tu.
bajto — sposób mówienia (pogardliwie).
sowoj — schowaj.
kasi — gdzieś.
cwancygier — dawna moneta.
lejba — ulewa.
sytka — wszyscy.
bodaś — bodaj.
coby sie telo bał — żeby się tyle bał.
teli — taki.
kielom telom — jaką taką.
naposprzec — wpoprzek.
cosi kajsi — coś gdzieś.
stajcie — wstajcie.
po pytaniu — po prośbie.
jojc — narzekaj.
kielo — ile, (choćby jak dużo, tutaj).
wej — wzmocnienie sensu.
kieby — gdyby.
selki — wszelki.
za hojco — co bądź.
siedzieć — mieszkać.
z końca jesieni — z początku.
stołek żyta — pięć snopów.
dokucać kogo.




O WOJTKU CUDAKU


Wojtek ta jako Wojtek. Z drogi nic nie powié, ale tys ta za jego drógom nie ujedzie...
Pado mu siostra: Zéń sie! — a on jej na to: Jo ci sie haw bedem zénił, kie pachnie!...
Pado mu szwagier: Wojtek, zje dyć byk sie przecie ozéniéł! — Wojtek zaś: Dojciez pokój, swoku, buki cyrwieniom!
Jedno tak na wiosnę, drugie na jesień. I coz mu powiés? Z drogi nic nie pedział — na wiesne pachnie, na jesieni liście na bukach żółkną, a potem czerwienieją.
Dla Wojtka był cały świat. Był on tak, jako to ów zbójnik Nowobilski, co se rad śpiewał:

Hejze ino, ino jedź,
bo jo lepsy, jako kmieć,
a u kmiecia dzieci som,
a jo hłopiec ino som!

Bo u Wojtka niebyło baby, ani dzieci niebyło. Miał Wojtek siostrę i ta się wydała, a oprócz tego małą chałupkę o jednej izbinie i bardzo mało pola. Ale że Wojtek był dość fajnie urośniony, niesłaby i zdatny, byłby się mógł przyżenić do gruntu, bo go i wdowy majętne i dziewki posażne chciały, ale on niechciał.
To mu na wiosnę pachło, to w jesieni buki po reglach czerwieniały — niemiał on czasu o takich rzeczach, jak żeńba, myśleć.
Wojtek se juhasił, bacą bywał, na strzyzki gwizdał, a w zimie ta wyżył jako tako z tego okrawka pola, co miał i z tego, co przy owcach zarobił. Dużo mu nie trza było, bo nie pił.
Ino się siostra i szwagier, uczciwy chłop był, martwili, bo co ś nim bedzie? A siostra się wydała dosyć obdalno do innej wsi, o pięć mil, dzieci było huk, to się i o brata starać niemogła. Co się razy spotkali, to zaraz do Wojtka: zéń sie i zéń sie! — a Wojtek ta zawdy swoje i swoje.
Żeń się — wiera! A najgorzej jesień.
Listki drżą na gałęziach — osiki, olsze, skorusze, jawory, jasienie, buki... Żółkną, czerwienieją, spadają...
Wojtek dobrze wie, co gadają drzewa...

Mój Wojtecku, mój Wojtecku,
tracimy liść po listecku,
kie nam syćkie liście spadnom,
aj, budzie nam w zimie biédno,
aj, budzie nam w zimie biédno...

— Zeć! Moje ślicne piékne! — myśli Wojtek — Jo wom ig haw nie przitrzimiem na gałęzi...
O Boże mój, Boże! Kiedy się jesień rozgarnęła złota, niebieska i czerwieniata, już ty siostro, ty szwagrze Wojtkowi o żeńbie nieradź!
— Swoku — pado mu szwagier, kładąc woreczek na ławie we Wojtkowej izdebce — posłała wam siostra se mnom krapke mąki na moskole i odkaz, cobyście sie przecie zénił. Bo co bedzie?
— Jako: co bedzie?
— Dyjeście przecie nie nomłodsy. Pięć śtyrdzieści macie.
— Ze dyć wiem.
— No to co bedzie? Przidzie starość, a tu, Panie broń, niéma wto łyzki strawy podać, głowe na wyrku dźwignąć. Staremu a samemu to nie tak. Abo i w horości — samo to.
— Hem — kiwie Wojtek głową — moiście wy! Ma mi baba za usami mrajceć, majom mi dziecyska koło ścian brzejsceć, je! Bajto! Śmierzć to ino roz, a horość to ta tys nie przez umiar.
Tydzień, dwa tyźnia — aboś zdrów, aboś hań! A tu to i trzidzieści roków pojeden przi babie stęka. Bacycie wy swoku Murzańskiego z Gronia?

Gęsiołecki i basy,
Murzańskiego to ciesy,
a kądziołka, wrzeciono,
bodaj sie to zbeśniło!

— Zje, kie wom, swoku, ino figle w głowie. Bedziecie załować. Pon Bóg je miłosierny, ale je niewierny. On cłekowi rozum dał, coby se radziéł. Haw ci cłece rozum dajem, ale Mi nie dowiérzaj. „Strzezonego Pon Bóg strzeze, leniwego kijem rzeze.“ On ta i was, swoku, wyrzeze, boście leniwy do jego wóle. On cłekowi babe stworzéł, coby mu do pomocy béła.
— Mnie ta w robocie nie przeręcy. Ja, jedno, juhas, drugie niestrasny gazda.
— Nie to! Ale cok wam gadał? Starość, a horość.
— Ej jo ta nie s takiego rodu, co długo zyje, a wié to wto pewnie, jako umre? Moze sie ka skała we Wołosynie urwie, abo niedźwiedź przi baranie przisiednie, no to niebedzie długo. Kieby jo wiedział, zebyk długo horować kie miał, no, tobyk ta jesce myślał. Ale to nie pewne — a babsko pewne.
— Coz wos tys ta ty baby tak omierzły?! Ludzie na świecie!
— Je! Jo se kcem do pola, na wiesne pachnie świat: Wojtek! Orba! Jo se kcem na buki jesieniom wyźreć: Wojtek! Młoćba! A z pod téj haw ściany: tato! jeść!, a z pod téj hań znowa: tato! pić! E! Bodaj was ta s takom robotom! A tu u mnie ciho, cihućko. Kie na pościel legnem, dźwiérze uhylone, bo ja ta z juhasienia zimy zwycajny, nierad zapiéram, kaździućki liść słisem, jak sumi, gwiazdy mi cihućko pedzom: Wojtek! Śpis?
— Nie śpiem!
— Dobry wiecór!
— Dobry wiecór!...
— Coz? — pyta się siostra Wojtkowa męża, kiedy do domu wrócił — Usłuhnon cie?
— W rzyci! — odpowiada mąż.
— Nie fce sie zénić?
— Zeć to cudok i cudok, sama wiés! Uciókek haństela, bo sie mi jaze łeb zawracała, kie gadał. To głupie.
— Głupie. Zawdy takie béło — powiada smutno Wojtkowa siostra — Z małego waryjok i waryjok. Jesień to mu buki cyrwieniom... Nie tak ci pedział?
— Jo ta ani nierozumioł temu, co radziéł do mnie. Béłby prawie po śmierzci hodzić. Kieby tacy sytka byli, toby sie świat skońcéł.
— Odpokutuje on, odpokutuje! — biadka siostra Wojtkowa — Zmarnił zycie, dary Boskie, a Bóg mścity. Nie na to psu dajom, coby oźlał. Aleś mu ta moze nie napedział, jako trza?
— Je to przecie nie krowa, cobyś jéj wiescyce na siłe w owsianym cieście dawała, ba hłop! Cok wiedział, tok pedział. Więcyl nié.
— O! Bedzie tys ś nim biédno kiesi, bedzie...
— Darmo! Z takim cudoke nic nie dokozes. Z pajencyny kosule nie uprzendzies, a z huby bryje nie uwarzis.
— No iści, iści — przychwaliła Wojtkowa siostra smutno.
A Wojtek ta jako Wojtek.
W lecie pasie, a zresztą po świecie patrzy, po drzewach, po liściach. Na wiosnę się zieleni, jaze gra, jesienią tyle kolorów na reglach, aż oczy bolą. Godziny całe Wojtek siedzi przed chałupą i patrzy. A nie przeszkadzał mu nikt, bo chałupa na boku stała, za wsią, w górze przy laskach. Nieraz i miesiąc zeszedł, a nikt się koło niej nie przewinął, bo po co? Pustelnia to była. Mogłeś cejco robić.
Ale Wojtek o to mało dbał, a jak mu się między ludzi chciało, to do wsi zleciał. Jego ta nogi niebolały. A patrzał se kielo fciał.
I stroiło mu się to w rozmaite barwy w oczach. Z dnia na dzień liście inaczej świeciły.
Zrazu się ich chwytała ordzew, rdzewiały, jak żelazo, potem się stawały burakowe, wiśniowe, złociste, potem płowiały, zglewiałe od mrozów.
A wokoło nich stał smrekowy las, wiecznie ciemno-zielony, dopóki go śnieg nie obielił.
Jeżeli cudnie wyglądała jasna zieleń buków i skoruszy wpośród smreków w lesie, że się czasem zdawało, że lotna mgła zielona na las spadła, to w jesieni dopiero był cud Pana Boga!
— Świecy ze im tys to, świecy, ty pocérwieniate liście, tym hań smrekom! — szeptał do siebie Wojtek — Teloz byś dukoty i korole w trawe poozciskował. A jesce nie tak, ale kiebyś gwiazdami polane posiał...
I patrzał.
A kiedy się zimą biało zrobiło, patrzał Wojtek, jak się do słońca las lśni, albo też, kiedy go wicher poomiatał, poznawał Wojtek buki i jawory, które nagie czarne konary z bieli śniegowej dobyły. I cieszył się, kiedy wicher na wiosnę odął drzewa i słońce z deszczem pierwsze wypustki liści wyprowadzały, kiedy drzewa „kwitły“.
Nieraz tam jeszcze siostra i szwagier o żeńbie przepedzieli, ale ta z tych przepowiedni nic nijako nie wyszło.
I żył Wojtek rok po roku, aż się ozniemógł. A ozniemógł się prawie wte, kiedy dwoje dzieci siestrzanych na łoźnice chorowało i ostał sam. Nikogo przy nim niebyło w izbece. Boby i nawet niemiał kim do siostry posłać.
Leży i leży na pościeli, jeść się niechce, ale pić do usknięcia. A tu się dźwignąć nieporada, bo nogi jak z powróseł, a wody podać niema kto.
Minął dzień, minęła noc, mija drugi dzień — Wojtek leży. Jesień była.
— He — myśli sobie — kieby przecie haw wto przi mnie béł, lekcéj by béło umiérać. Trza bedzie, widzem, przez ksiendza za brzyzek...
Bo Wojtek widział, że z nim źle i że ś niego juz nic.
Leży taki chory i wtedy sobie dopiero myśli:
Miéły Mocny kany! Dobrze — rzeke — padała siestra: zéń sie! dobrze — rzeke — padał i swagier... Zje dyć kiebyk przecie haw babe miał, nie umiérałoby sie mi jako psu. Pusto koło mnie, jako koło sałasa w zimie. Eć!
I tak sie mu luto samego siebie stało, aż mu płacki w oczach postajały.
W izbie tak cicho, jak w grobie. I ciemno. Wieczór nadchodził, a zapalić kaganka niemiał kto.
Wszystko się stało dziwne.
Ława, dwa stołki, co je Wojtek miał, stół, piec: wszystko się rozmgławiło i jakby ruchome stało.
— Lazom na izbe, cy jako? — myślał Wojtek.
Okna się w ścianach poczęły chwiać, krzywić, pochylać to na prawo, to na lewo, to w dół, to w górę. A za oknami ćma, mrakota, także falująca, niby woda w głębi ruchoma.
— Rzókbyś, ześ do Wielgiego Stawu, do środka, z izbom wjahał, a ono kieby wiater wodom ode dna huział...
I coraz słabiej się Wojtkowi czyniło, już mu się nawet pić chcieć ustawało, tylko go straszny smutek brał, że tak samotny umiera.
— He — powtarzał sobie — he, kabyk béł usłuhnon... Dobrze — rzeke — padała siestra, dobrze — rzeke — padał swagier... Zjedyjek teraz sam, jak suha limba pod siodłe...
Wtem przez okno, przez szyby, poczęła się do izby wsuwać czerwona gałęź bukowa. Patrzy Wojtek, a za nią jawor gałęzie wsyła, wierba, skorusza...
A przez drzwi się pchają olszyny, osiki, brzezina...
Liście czerwone, żółte, złociste...
I zioła przez próg suną liście — szczaw, bylica, krzewi się fioletowy wrzos...
I szafirowe małe jesienne goryczki, co tuż na ziemią rosną, świecą się przy podłodze i mówią: icie! icie! i my haw jest!...
Zaczerwieniło się, zazłociło, zakwitło we Wojtkowej izbie.
I tak umarł.



OBJAŚNIENIA.

Z drogi nic niepowie — przysłowie; znaczy niegada bzdur, nie robi głupstw.
Pado — mówi.
haw — tu.
kie — kiedy.
zje dyć — sposób mówienia.
byk — bym.
swoku — szwagrze. Nietylko w stosunku do szwagra stosowane.
„Hejze ino etc.“ — oryginalne góralskie.
wydała się — wyszła za mąż.
fajnie urośniony — ładnie zbudowany.
zdatny — zgrabny, zręczny.
zeńba — żeniaczka.
juhasił — pasał owce w górach.
bacą — naczelnikiem juhasów na jednej hali.
strzyzki — owce.
obdalno — daleko.
starać się — troszczyć się.
zawdy — zawsze.
wiera — staropolskie: wierę. Wzmocnienie zdania.
skorusze — jarzębiny.
jasienie — jesiony.
budzie — będzie.
moje ślicne piékne (ślicni piékni) — sposób mówienia.
ig — ich.
posłała se mnom — posłała mną, przeze mnie.
krapkę — trochę.
moskole — placki owsiane.
odkoz — polecenie w tem znaczeniu.
cobyście — żebyście.
Pięć śtyrdzieści — czterdzieści pięć.
wyrku — łóżku.
to nie tak — sposób mówienia.
samo to — to samo.
mrajceć — miauczeć.
brzejsceć — wrzeszczeć (o kozicy rannej).
Bajto — sposób mówienia.
Śmierzć — śmierć.
przez umiar — bez miary.
dwa tyźnia — staropolskie dualis — znaczy: tygodnie.
aboś hań — alboś tam.
pojeden — niejeden.
Bacycie — pamiętacie.
Gęsiołecki — skrzypeczki.
zbeśniło sie — tyle co: bodaj to dyabli wzięli. Piosenka oryginalna.
Zje — sposób mówienia.
„Strzezonego etc.“ — oryginalne.
rzeze — rżnie, bije.
wóle — woli.
coby mu — aby mu.
przeręcy — wyręczy.
niestrasny gazda — nie wielki (majętny) gospodarz.
cok — com.
wto — kto.
ka — gdzie.
przisiednie — przysiędzie.
kieby jo — żebym, gdybym.
zebyk — żebym.
tobyk — tobym.
ty baby — te baby.
Ludzie na świecie — sposób mówienia.
Je! — sposób mówienia.
kcem — chcę.
do pola — na dwór.
orba — orka.
młoćba — młocka.
znowa — znów.
pościel — łóżko.
dzwiérze — drzwi.
uhylone — odchylone.
nierad — niechętnie.
zapiéram — zamykam.
Usłuhnon — usłuchał.
W rzyci — staropolski wyraz.
fce — chce.
cudok — cudak.
Uciókek — uciekłem.
hań stela — ztamtąd.
z małego — od małego.
waryjok — waryat.
rozumiał temu — sposób mówienia.
radziéł do mnie — mówił do mnie.
„Béłby prawie etc.“ — przysłowie oryginalne.
prawie — właśnie, w sam raz.
hodzić — chodzić.
sytka — wszyscy.
biadka — lamentuje.
mścity — mściwy.
oźlał — rozlał.
napedział — nagadał, powiedział.
wiescyca — owad, którego się krowie w owsianem cieście daje zjeść, choćby przemocą (na siéłe), jeżeli zachoruje i nie przeżuwa (nie mierendza).
hłop — chłop.
kiesi — kiedyś.
cudoke — cudakiem.
z huby — huba rosnąca na drzewach.
bryje — bryi (bryja — mąka owsiana parzona).
uwarzis — uwarzysz.
No iści, iści — no tak, tak.
jaze gra — aż gra, sposób mówienia.
cejco — cokolwiekbądź.
kielo — ile, wiele.
zglewiałe — zmarznięte, przemrożone.
cud Pana Boga — sposób mówienia.
Świecy — do twarzy jest, przystoi.
Teloz byś — tak, jak byś.
poozciskował — porozrzucał.
ozniemógł się — zachorował.
prawie wte — właśnie wtedy.
na łoźnice — tyfus (staropolskie).
w izbece — w izbeczce (izbecce).
lekcéj — lżej.
za brzyzek — za brzeg.
Miéły mocny Kany — gdzie, rozumie się: Boże. Pojęcie Boga w dalekiej przestrzeni.
luto — żal.
płacki — łzy.
postajały — postanęły, stanęły.
Lazom na izbe — lezą po podłodze izby.
ćma — mrok.
mrakota — mrok.
huział — huśtał.
zjedyjek — a oto jestem (w tym sensie).
pod siodłe — Wojtek musi mieć na myśli suchą limbę gdzieś pod jakąś przełęczą (siodłem).
wiérba — wierzba.
icie — widzicie, patrzcie, oto.
i my haw jest — i my tu jesteśmy.




OCEAN.


Dyabli wynieśli Jędrzka Mahajcoka z Ratułowa z Pod jedli za ocean do Ameryki. No, prawda, że w domu bieda była, co raty!
Ale Mahajcok chłop już niemłody był i to mu nieszło. Zarobić niemógł.
Udutkował mu we wsi jeden gazda co z Ameryki wrócił, że tam i nie najmłodszy człowiek do grajcara przyjdzie, ale to nieprawda.
Żona i dzieci spodziewały się Pod jedlą, że im tata z za morza by stówkę poślą, a tu nic. Nie daj Boże robotę znaleźć — gdzie przyjmą, to odpędzą. Słaby, stary.
A wrócić — jak? Kie fenika niema.
I poszedł Jędrek Mahajcok z Ratułowa na brzeg, nad ocean, i począł chodzić nad nim.
Pusto było i gwiazdy świeciły. Była letnia noc. Cicho.
Chodzi i rachuje — półtora roku, jak je haw.
Jeść się mu chce, obdarty chodzi, nieoprany, brudny. A tam kto wie jak? Listu już więcej niż pół roku ani on nie pisał, ani oni nie pisali. On niemiał za co marki kupić, a i oni nie mieć musieli.
Pokarane takie życie!
Bieda tam musiała być i głód — ale by przynajmniej izby były, dach nad głową.
Niemiał gdzie Jędrek Mahajcok sypiać, nie miał się czem okryć na nocne zimno.
Patrzy na wodę.
Jak jest tak jest, ale jest dom. Swoi ludzie...
Patrzy na wodę...
Hej, wrócić! Hej, wrócić!...
Ale jak? Za dudek nie zajedzie, a i dudka nie było.
— O wodo, przeklęta wodo! — jęknął Mahajcok i podniósł obie pięści do góry.
A woda była taka spokojna, jak nigdy, jak stawki pod Rohaczami, te małe.
Jeszcze takiego spokojnego oceanu Jędrek Mahajcok nie widział.
O wodo przeklęta!...
Ale ocean ani nie drgnął.
I cok ci zrobiéł?! Cok ci zrobiéł?! Za coz mie haw trzimies?!...
I coześ taka niemiéłosierna i cok ci wej zrobiéł?...
Ani cie przeskocyć, ani cie przelecieć, ani do tobie wleźć...
Utopis cłeka, jak mys, jak kocie młode...
I telo ci cłek stoi, co i mys, co i kot...
I kaześ sie ty wziena taka i skądeś ty?...
Cy cie ziemia wyruciła ze sobie, cy cie niebo zesłało, jak mór?...
I coz tys to w tobie siedzi, co nijakiej litości niémas, nijakiego miłosierdzia...
Déj by mie ziemia zaniesła, hojby i tysiące mil, déjby mie step bez sobie puściéł, déj by mie góry co nowyse puściéły, cobyk przeseł bez nie, a ty nié i nié...
Hej wodo strasna, okrutna — przeklenta!...
A ocean cichy migotał do gwiazd.
Ciepło biło z niego, par.
Jędrek Mahajcok stanął i słuchał. Nie pluskotała fala.
Cichy, wielki, ciepły ocean rozlewał się przed nim w nieskończoność.
Spokojny był, senny, głęboki...
— Hej, wodo!
Je dyć przecie Bóg w tobie miesko, jako i wsędyl... Bo kie je wsędyl, to i w tobie musi być... Ba haj...
A kie je w tobie jest, toś ty Boski...
A kieś ty Boski, toś nie zły...
Hej, wodo!...
Ze jakozby to béło, coby Bóg smiéłowania nad cłowieke niémiał?... Ma. A kie ma, to i ty mas, boś Boski...
Abo sie mi w głowie cosi kajsi mąci, abo tak ma być.
Nie zwartogłowiałek, ani nie głupiem. Tak musi być.
Bóg dobry, toś i ty dobry, boś Boski...
Ocean bił ciepłem i upajał cichością. Zdawało się, że olbrzymie łono tuli do siebie.
Jędrek Mahajcok z Ratułowa niejadł sam nie wiedział odkąd, a w Ratułowie Pod jedlom także pewno nie jedli. Zataczał się z nędzy na nogach na brzegu oceanu w Ameryce, a oni się tak samo pewnie zataczali z nędzy na nogach po izbie w Ratułowie.
— Bóg stworzéł świat, Bóg dobry, to i świat musi dobry być... Inacy niémoze być...
A woda to świat, jako i ziem...
Kląnek ci, ale ci jus klon niebedem...
Wierzem ci, jako i ziemece świentyj... Z jednejeście garzci wysły obidwoje, z Boskiej...
Nie ukrziwdzicie cłeka, ba mu podla dobrości seliniejakik obidwoje słuzyć macie...
Ziemie pierś, a grzibiet wód majom być cłowiekowi za kołyske...
Tozto Jędrek Mahajcok z Ratułowa hipnon wte w to morze, coby go niesło du domu. Haj.



OBJAŚNIENIA.

z Pod jedli — tak się musiało „do nich“ nazywać.
raty! — wykrzyknik góralski.
Udutkował — (czy ududkował) — przychwalił, namówił, doradził, zapewnił.
gazda — gospodarz.
do grajcara przyjdzie — sposób mówienia — zn.: do pieniędzy.
stówke — sto reńskich.
fenika — w dawnej góralszczyźnie spotykane.
je — tyle, co: on jest.
haw — tu.
izby — dom.
dudek — dwa centy.
pod Rohaczami — szczyt w zachodnich Tatrach.
cok — com.
trzimies — trzymasz.
wej — wzmocnienie; mniej więcej tyle, co: oto.
do tobie — do ciebie.
telo ci stoi — tyle dla ciebie jest wart, znaczy.
kaześ — gdzieżeś.
wyruciła — wyrzuciła.
step — wyraz Góralowi obcy, ale Mahajcok poznał go w Ameryce.
bez sobie — przez siebie.
nowyse — najwyższe.
wsędyl — wszędzie.
kie — kiedy, jeżeli.
Ba haj — tak (dobitnie).
kie je w tobie jest — jeżeli jest w tobie.
ze — sposób mówienia.
cosi kajsi — coś gdzieś, ale tu sposób mówienia nie do oddania dosłownie.
zwartogłowiałek — oszalałem.
nie głupiem — nie głupieję, nie waryuję.
ziemece — ziemeczce.
ba — ale.
podla dobrości seliniejakik — dla dóbr wszelkich.
hipnon — skoczył.
wte — wtedy.
coby — aby.
Haj — tak — ale tu nie do oddania dosłownie.




JAK BABA DYABŁA
WYONACYŁA


Ześli sie raz kumotrowie w jeden zimowy wieczór do Jędrzeja Bystrzańskiego, do którego się nazywało Do Mrózków, bo jego babka była od Mrózków z Ludzimierza. A jego samego także nazywano Hartazel, bo rad furmanił. Zeszły się chłopy starawe; sytka wraz parobcyli i radzi się widzieli. Był tam Cios Michał, Stasel Wojtek, Kiecek zwany Piecek, Pokuscarz i paru innych. Z ośmi chłopa. To byli bursianie dawni i siła wraz nadokazowali we świecie. Pili gorzałkę i piwo, które Bystrzański we własnym browarze warzył i ukwalowali rozmaicie, o tem i o owem. Wtem drzwi się uchyliły i u progu ukazał się stary Jasiek Cios, zwany Turniowiec, jak ten ptak, co się w halach turni dzierży, albo Jasicek, bo go tak ośmdziesiąt lat temu matka nazywała, dawny zbójnik, wikręnt i obyrtac, strzelec sławny i muzyka, ale se ino na gęsiołkach grawał, które w zawiązanym rękawie czuchy nosił.
— Niek bedzie pokfalony Jezus Hrystus — (rzekł wsuwając do izby białą głowę i postać trochę schyloną od wieku).
— Niegze bedzie. Na wieki wieków. Jamen. Witajcie krzesny ojce!
Podali sobie ręce.
— Bóg zapłac!
— Siednijciez, krzesny ojce!
— Zeć ta pomału.
— Je coz tys ta na was słyhno, krzesny ojce? Zdrowiście?
— Je nic tys ta takiego. Jesce ta jesce. A wy ta jak lepij?
— Jeć sie ta trzimiemy po końdku, dzieńka Bogu.
— Dziecyska tys ta jako?
— E ta i ony nic nijako.
— Fałaz Bogu. Zima!
— Hej wiera! Zima!
Podsunął Bystrzański puharek Jasickowi, pozdrówkali do się.
— E, zima! Rencyska mi haw cysto piéknie zglewiały. Sełek se drógom, krześnicku, patrzem, na sybak sie jarzy, stąpiem, méślem se, je dy ta wtosi jest, kie świécom!
— E dobrzeście tys, krzesny ojce, namyślili. Wse was rad witam!
— Ale co ta baba powié, krzesny ojce? Nieskoro w doma bedziecie!
— Je ta teroz dziéwki na sopie nie śpiom, bo zimno.
— Ha, ha, ha!
— Kiela cas jeście haw na nas nie zajźreli.
— E ta ono wiécie, krześnicku, tak: rzekomo nika nic, a ono wse cosi kajsi.
— Je hłop i hłop. Rób i rób.
— Bajto! Lezał nie bees, jaz na ostatniéj pościeli.
— Hej wiera! Dobrze padocie, kumotrze: na ostatniéj.
— Aleście tys to Jędrzeju piéknego bucka na ogień ścieni!
— O béł piékny! Z naskiego haw, z lasa za wantulami. Ale telo twardy béł, kie my go ścinali, co sie widziało, ze go dyabli broniom!
— Jeć ta cłek niewié: co ka? Cłekeś i cłek. U Staska Walinéj w Podcérwonem béła tako staro dudławo wiérba, to w niéj dyasek cosi ze trzidzieści rók siadał. Coby sie buków dzier-zał, nie słyhowałek, jednako i to moze być — rzekł Jasicek.
— A moze ta jakie piniondze pod nim béły? — ozwał się Michał Cios. — Nie sukaliście?
— E, nie béło hań nic. Jacy skole, bo to we wiérhu. Ale tak wam gadom, przi saméj ziemie widziało sie, ze sie go cieślica nie hyci. Bielskiego Symek by wam pedział, bo on hań se mnom béł.
— Je ta pojedno drzewo takie kwarde urośnie. Ale wto wié? Trza béło sukać.
— E, hań nic znać nie béło.
— Ba, wto wié na cym to takie drzewo rośnie?
— He, abo dyasek zacarował tak jino na despet — ozwał się Jasicek.
— On ta rad próguje, wto mocniejsy: hłop, cy on?
— He, he, he — rozśmiał się Pokuscarz z zadowoleniem i wszyscy spojrzeli po sobie i mrugnęli do siebie.
— Ze jakoz on to próguje, krzesny ojce?
— Jedź ta rozmaicie. Tak i tak. Ale hłop, jak nie bzdura, to je wse wytrzimalsy.
— Wytrzimalsy je?
— Je kie wiécie co, krzesny ojce, to opowiciez, opowicie!
— He, he, he — śmiał się naprzód Pokuscarz.
— Jedziek ta kiejsi słisał o tém jedne historyjom od Pietrzakowego Kuby z Ostrysa, be temu z pięćdziesiąt rók, kie my wraz na Luptowie béli, a jemu to zaś opowiadał stary Józusiów Józuś, co mu jus wte moze sto lot rabowali, a jesce bacował pod Osobitom.
— Opowiciez, krzesny ojce, opowiciez!
— Hano, béło tak. Straśnie hłopa zycie dokucyło, umyślił sie objesić. Wzion powrózek, idzie hore dolinom, bo ta kajsi nie prec gór bywał, i co sie nie robi, zastompił mu dyasek. Stretneli sie na pérci. Hłop sie go ta juz nie przelonk, bo co sie taki bedzie bał, co sie objesić idzie, déj ta wié, ze poń janiołowie z kobiałkom nie przilecom, ba dyasi z widłami, pado mu: dobre połednie! — bo to prawie połednie béło. Nie bars skoro wej wyseł.
— A dobre połednie — odpowiado mu dyaboł — Kaz idzies?
— Objesić sie.
— Zje bez cos tak?
— He — pado mu tyn hłop — kiebyś ty mojom skóre oblók, tobyś sie ty rzeke nie jacy raz, ale trzi razy objesił.
— Je skróś cegoz tak? — pyta sie go dyasek.
— E, jino spróguj — pado mu hłop.
— Hu, hu, hu — ośmiał sie dyasek. — Joby twojemu zyciu nie poradziéł?!
— E dy jino spróguj! Bees widział. Nie wytrzimies, hoćjeś zły duk.
— Stawmy sie! — pado dyabeł.
— Jo nie od tego. O co stawka?
— Je — pado dyaboł — od tobie nic. Tak i tak byś béł mój. A jak nie wytrzimiem, to ci ukozem skarb w téj tu dolinie i nie bees sie potrzebował wiésać, bo wiémy, ze cie ta nie co ine cubrzy, jacy biéda.
Taki wej zakład dyaboł robiéł, telo pewny béł.
— Dobrze — gwarzi hłop. — Renka?
— Renka!
— No, co mam konać? — pyta sie dyasek, gotowy.
— E tak: pudzies do mojego domu, ku mojej babie, za mnie.
— Za tobie? E to mie pozno, cok nie ty, ba grzych.
— Nic to. Uzdaj sie na mnie, dyjeś przecie dyaboł, a odzienie ci ze sobie dam. Ono ta ciepło — prawie wiesna béła — ciupage i krzesiwo mam, watre se beem kład — to ta w gaciak i w kosuli wylezem. Wte, moji ludkowie, hłopy nie takie béły, jak dziś. Mróz béł, jaze wody lodami sły, to se ta taki rano w gaciak i w kosuli wyseł wyziérać, cy ta nie pocieple we świecie? A stał se i dziesieńć paciérzy poprzed hałupom, abo i więcyl. Nie umar-z. Drzewiéj, moji ślicni piékni, hłopy bywały zdrowe. Portki go ta nie grzały, ba krew. Prawda, barana taki zjad, ale tys ta jak baran taki ciepły béł.
Dyaboł sie mu usprzipatrzował, tu i tu, ze syćkik stron, wpatrzował się do hłopa długo nie krótko i pado: moze i to być.
Pote zaś poseł ku takiemu małemu baniorku, w rzecy kałuzy, co hań miendzy skole béła, a jemu to za przeziéradko stało, i dropie ta cosi kajsi łapami po nurze, tak i tak, jeździ, mehu uskubie, prziłozy, to zaś piargu, a coraz, to sie przeźre i zwyrtnon sie ku hłopu.
— Dobrze?
— Dobrze — śmieje sie hłop. — Jo som teroz niewiem, wtoryk jo, a wtoryś ty?
Sjon hłop cuhe, kamizelke, jakie to ta wte nosowali, zobuł sie z portek, wyobuł z kérpcy, na ostatek mu i kapelus dał, ostał ino w gaciak i w kosuli, a to — pado dyabłu — ukradnij se ka z płota, ka sie susy.
Dyaboł kapelus na łeb, poprawiéł i pyto sie:
— Nie pozno mie?
— Ka ta?! Je dyś ty przecie dyaboł od tego, cobyś ludzi mamił.
Trzepnon dyaboł ogone rad, ze sie mu śtuka udała i pado:
— No to siejdze haw, zakiel sie nie wróce, a o jedzenie i o picie sie nie turbuj, bo to tu bedzie. Ale pockaj! Na kiele casy zakład?
A hłop sie śmieje. Je — radzi doń — nie trza haw woła, ani całéj świnie. Na trzi dni.
Zgłupiał dyaboł. Na trzi dni? — pado — Je to tak, jak nic. Przegros!
— E — pado hłop. — Beemy widzieć. Jino idź.
Dobrze. Wzion dyaboł skałe, tak na seś funtów, duhnon, ogień mu z pyska wyjahał: tu mas hléb. Upiók. Wzion pote ziemie garzć, duhnon zaś znowa: zrobiła sie śtuka, howiedze miéso. Zaś pote puściéł wode suhym potoke, bo ji ta niebéło blisko.
No i co sie nie robi, mój dyaboł odzienie hłopowe pod pazuhe wzion, kapelus w zemby, coby mu wiater nie porwał i kajsi ku wsiom na gacie i na kosule poleciał. A hłop przi watrze ostał.
Leci, suko, pilno najść nimóg, ku wiecorowi go zbawiło, kim to, co mu trza béło, z płota kanysi ukrad. A to bez to, ze to jakosi béło po świentak i baby przódzi poprały i powysusowały.
Odział sie w lesie, w Dónajcu jesce kasi przejźrał, idzie ku hłopowej zagrodzie. A hań jus gaździna cekała, a hłop se gaździnom miał setnom. Babie béło wysy śtyrdziestu, renka, jak rajtok, a pysk jak u psa, telo sceklawy. Dzieci nimiała.
— Kaś béł? — pyta sie go. Nie poznała nic.
— W lesie.
— Coś hań robiéł?
— Hodziłek se i gwizdał — pado dyaboł, bo cos sie mu ta babsko widziało? Baba i baba.
Jesce nie dokóncéł, kie w pysk dostał, jaze mu zeźwiéńcało w usak.
— Edź — méśli se — to haw tak witajom? Ale to nic.
— A nie wiés to, bezero — krzicy baba — co teroz wiesna, roboty moc?! To ty se bees po lesie gwizdał?! Cie go! Jaki drózdz! Ale dobrze, coś haw. Zbiéroj sie, wesele u Walka Łojasa, pytace haw béli. A cobyś tąńcéł! Bo padajom na tobie sytka: dziad! nieruchajda!
— Je tok trefiéł — myśli dyaboł — na hipkacke. Je to se ta potąńcem kolwicek. Poseł, ubrał sie piéknie, odzienie nowe hłopowe ze zyrdki sjon, wyzdajał sie, wybryzował, jak to na wesele. Jaze sie sam do sobie ośmiał.
Baba samo to, po świentalnemu, pod stązkami bo to kajsi pono w Zarze béło, buty zółte, a korole na syji.
— Je to tu na nik biédy niémas — méśli dyaboł.
Uzaprzongał konia, siedli, pojehali. Dyaboł wióz, to tak kóń seł, jaze bahra w kołak zwoniły.
Całom noc musiał dyaboł tąńcyć. Bo ta nie jino tąńcéli, ale sie i bawili, to w dziada, to w kota i myske, to zaś i w ryktara, seliniejako, to znowa śtajera, polonesa śli, i niedźwiedzia trza béło za jinémi pokazować, a co se dyaboł fciał siednąć, to baba ku niemu: Basommazania! Stydu mi nierób! Jus cie i tak ludzie za psie uho niémajom! Dziadu! Delengusie! Tąńc!
Kolwicek sie ta jéj jus i bał, to seł. Cysto piéknie sie zamordował. Bo ta i naucny niebéł tak. Haj.
Całom noc tak sło, do biłeho rania. No — méśli se dyasek — to nic. Zajedziemé du domu, to sie wyśpiem. To jino roz tak.
Ehę! Zajehali du domu, zodziéwa sie ze świętalnego baba, zodział sie dyaboł i na pościel sie pha, a baba nań: Is! Is! Kazbyś sie phał, psie miéso jedne! A nie wiés to, ze orba w polu! Bier sie! Bo ci haw zapłuźnika nik nie upytał!
Przipatrzéł sie dyasek do baby, ale coz bees robiéł?
Lewdo ta kielo telo pośniadać dała, juz mój dyaboł przi pługu. Oro. Jino ze tyz ta moc nie zorał, bo nie zwycajny béł za pługe hodzić.
Leci baba z połedninom.
— Kieloś zorał?
— Je to i to.
Jak baba nie weźnie teremtetować! Hej ty, wietrzny młynie, weredo! Psia kość zatracona! Toś ty jino telo oborać za tela zdołał?!
— Jedyjek ani nie siad — pada dyasek.
— Ba coś robiéł?! Jeść toś ty piérsy! Na to toś hłop! A ku pługowi toś dziecko?! Zarbyś teroz, co?! Jaskółce gniazdo jedno!
I prask garkem o ziem. Wylało sie, co prziniesła.
Ehę! — méśli zaś dyaboł. — To tu tak za robote płacom? Ale to nic. Legnem se na łące, jscawu pozujem, to sie mi nie bedzie jeść fciało.
Wiera se tys uzuł! Do zahodu słonka na roli orać musiał, bo babsko ukazało, pokiela zorać ma, niebéło rady nijakiéj.
Idzie wiecór du domu — drwa rąb!
Uzgibał sie przi pługu, tu jesce nie telo trza béło. Kościska mu trzescały w grzibiecie, ale rąbał, bo sie juz baby na mój dusiu na ozaist bał.
Zawołała go na wiecerzom, pojad ta kąsecek, u baby kuhnia nie przestrono, telo jino, cobyś nie zdeh, méśli se: Teroz sie by wyśpiem. Baba paciorze smówiła, dyasek ta w kąncie cosi po zydowsku uśwajndrał, w rzecy ze sie modli, legli. On za hłopa przi babie. Wyciągnon sie, dorobiony béł telo, co cud, ocy mrózy, mało co wysło: Maciek!
Bo ta temu hłopu béło Maciek.
— Co?
— Śpis?
— E cozbyk robiéł?
Po fili zaś znowa:
— Maciek!
— Co?
— E coz ta śpis telo?
— Je dy od tego noc.
I zaś znowa po filece:
— Maciuś!
— Co?
— Jakoz bedzie?
— E s cym?
— E s tym.
— Z jakim tym?
— E s tym, po coś sie zéniéł.
Ehe! — méśli dyaboł. — O to ci idzie! Je — pado — e to mi nie trza béło kazować całom noc jedne tąńcyć, zaś pote cały dzień orać, a jesce i drwa rąbać, a pojeść toś mi dała, jak musycy.
A baba noń: E ty węgierska śmierzć zatracona, to ty haw jesce ze zembami do mnie! Ty niemrawo! Tyrłaku prześlongły! Niedomozku! Ty Maciejisko!
I obróciła się ku niemu, za łaskom mówięcy...
— No dobrze — méśli dyaboł. — Niegze sie ta gniéwa. To nie na długo tyj słuzby.
Nie wysło dwa paciérza, baba: Maciuś!
— Tuk dopiéro béł Maciejisko, tujek Maciuś — méśli dyasek. — Co tys ta zaś?
— Maciuś — gwarzi baba — pojdze... Dam ci jutro moskolicek z masłem...
I rencami po nim jedzie, nie przebiéro nic...
Widzi dyaboł, ze spać niedo, méśli se: uląze babo, dogodzem ci roz, cobyś dała pokój.
Wzion i zrobiéł, co trza, lóg, kce spać.
Kwilecke ta uspał, zaś znowa słisy: Maciuś!
— Je krotni miliońscy! Je co?
A baba doń: Maciuś! Radbyś jeść moskolicek z masłem?
— Je dy go ta juz i tak beem jad!
— Ale jesce nie telo! I ze spyrkom!
Dyabłu sie spyrki nie fciało, ale coz bees robiéł? Wzion, wyzwyrtał babe drugi roz, no — méśli se — teroz to ius be ciho do rania.
Wtulił pysk w zagłówek, śpi.
A tu nad usyskami: Maciuś!
O! Pokiel ze tego bedzie?! Wiera tyn hłop dobrze radziéł, ze go dokucyło! Nie obzywo sie nic.
— Maciuś!
On nic.
— Maciek!
Nic.
— Słysys?!
Nic.
Ale sie dyaboł nienaspodział, co sje nie zrobi. Kie sie baba nie dźwignie na pościeli, kie nie kopnie wysy łydka! Do razu dyaboł z pościele na dyle zjahał.
— A ty dziadygo, ty judasie — krzicy baba. — Hań siedź, kieś pościele nie godny!
Siad dyasek na dylak, bo hań podłogi forztowanyj nimieli, po boku sie maco, bo sie godnie stłuk spadujący, i méśli se: Haw źle i hań nie dobrze... A tu baba w płac! Jojcy! O jo hudobno, niescyńśliwo, o pocoz mie tys ojcowie za cie wydali! A dobrze padała niebozycka stryna: nie dejcie Kundy za Maćka, bo to dziad! O raty raty! O mamo moja!
A tu baba by jus na uwzientego i babkom mogła być, jino ze dzieci nimieli.
Jak jojcy, tak jojcy, dyasek na forztak siedzi, zimno mu, twardo, ozmyśluje, jaze go nagniéwało syćko.
— Je cie dyabli wzieni! — pado babie. — Tu jedne noc tąńc, tu pote cały dzień rób, jédz telo co nic, a na drugom noc zaś figluj, a pote znowa ku pługu?! Je dyby jo sie haw cysto piéknie zdar!
Wzion, sjon kosule, zruciéł gacie napośród izby, hip ku oknu, fuk sparom w pole! Leci ku hłopu, w doline.
Hłopisko se przi watrze lezy, fajke pokurzuje.
Zacudował sie, kie dyabła ujźrał.
— Tuś?
— Hawek — pado dyaboł. — Podź pod wante!
— Ze jako? Nie wytrzimies tyk trzok dni? — śmieje sie hłop.
— Podź pod wante — pado dyaboł, nie radzi do niego nic.
— Cyś tak do wyhipka leciał, co ani przegwarzić nimozes? — pyto sie hłop.
— E, bracie! — pado mu dyasek. — Dobrześ ty padał, co kieby jo na twojim miejscu béł, tobyk sie nie to roz, ale trzi razy objesił! Ani dwie słowie! Stawka twoja! Podź!
Dźwignon sie hłop, nie uśli na trzi strzelenia w rumowisku, ale sie jus hłopu całke odmieniło, hoć doline dobrze znał, jak kieby hań nigda niebéł. Przidom ku wancie jednyj, dość godnéj, nadniós jom dyasek, a pod niom złota, śrybła, seliniejakiego dobra, co cud Pana Boga!
Nabrał hłop, kielo zdolał, worek sie ta jakisi stary kejsi w sałasie naloz, dyasek mu go igłom z cetyny i niciom ze smoły poznaprawiał, pozwięzował do niego, co jino móg. I śmieje sie i powiado dyabłowi: No, tok juz od teraźnia hłop. Na dzień to se bedem robotnika najmował, a noc to ta jesce ścierpiem. Aleś ty mojego zycia sprógował, aj sprógował!
I poseł se z workem na plecak śmiało ku izbie, a dyaboł mu jino krziknon na dróge: Idze ze Syrokim! Je dyby to na trzok dyabłów roboty béło prawie!...



OBJAŚNIENIA.

wyonacyła — onacyć ma w starym góralskim języku mnóstwo znaczeń, niema zaś żadnego stałego wyłącznego znaczenia. Można onacyć w procesie, a można także wonacyć skrzynię do wozu, zaonacyć wędzidło koniowi, przeonacyć niewygodne posłanie etc. etc.
hartazel — łańcuch od chomąta do dyszla.
bursianie — bursa była to dawniej urządzana składkowa zabawa.
muzyka — muzykant.
zglewiały — zmarzły.
wse — zawsze.
Nieskoro — późno.
Kiela cas — dużo czasu, długo. Kiela cas jest podobną formą jak dotychczas, odtychczas, które się zamieniły w jeden wyraz.
dudławo (a) — wydrążona.
rók — dawna forma: roków (lat).
jacy skole (skale) — same tylko kamienie.
przi saméj ziemie — zaklęcie.
cieślica — siekiera.
kwarde — także zamiast twarde.
na despet — na złość.
próguje — probuje.
wte — wtedy.
hore — w górę. (Ze słowackiego).
nie jacy raz — nie tylko raz.
skróś cegoz — dlaczego, przez co.
Stawmy się — załóżmy się.
cubrzy — kogut cubrzy kurę.
konać — robić.
Uzdaj sie na mnie — zrób się do mnie podobnym.
pocieple — pociepleje.
Drzewiéj — dawniej.
Sjon — zdjął.
zakiel — nim.
howiedze — wołowe.
rajtok — naczynie na mleko.
ośmiał — rozśmiał.
w ryktara — we wójta zabawa.
niedźwiedzia (tańczyć) — starodawny, zaniechany taniec, tańczony na rękach i nogach, naśladownictwo ruchów niedźwiedzia.
orba — orka.
zapłuźnik — za pługiem chodzący.
Jaskółce gniazdo — przekleństwo.
pokiela — pokąd.
na ozaist — naprawdę, istotnie.
moskolicek — placek owsiany.
zagłówek — poduszka.




SZYMEK KRZYŚ.


Umarł Krzyś. „Nasz Krzyś umar, już dziś tydzień, jak leży w grobie“.
Tak prosto i krótko doniesiono mi o śmierci Krzysia z Zakopanego.
Szkoda cię, Krzysiu... Któż tak, jak ty, kochał starodawne nuty, które, według twego wyrażenia, „w złoto oprawić“; któż tak, jak ty, miłował starodawne pieśni i starodawną chwałę podhalańską... Któż tak, jak ty, czuł bezwiednie ile było Homera i jaka homeryckość była w dawnych chłopach pod halami... Któż tak, jak ty, lubił i umiał grać po staroświecku na skrzypcach...
Szkoda cię, Krzysiu...
W śniegi, kurniawy i mrozy trzaskające i w cudowne dni pogodnego lata, czy jesieni, cośmy się to nie nawłóczyli po pod Tatry! Nie zastanowiły nas ani zaspy po uszy końskie, ani noce ciemne wśród lasów, ani bezdroża, gdyśmy się na małych sankach w głąb regli wbili. I nigdy nie opuściła Krzysia wierna mu do siódmego krzyżyka parobska „fantazyja“, artystyczna ochota i ciekawość do wszystkiego, i szekspirowski, nieopłacony humor. Staroświecki, stary, pierwotny humor wychowanych na swobodzie i w zdrowem życiu chłopów, zamarł z Krzysiem w Zakopanem bodaj zupełnie. Gdy czytam siedmnastowieczny „Ogród fraszek“ Wacława Potockiego, to mi się czasem zdaje, że słyszę Krzysia. Ta sama zwięzłość, rubaszność, podobny żart — podobny zresztą język.
Krzyś w Zakopanem mieszkał, miał dom gościnny, „panów woził“, ale cywilizacya nie przylepiła na nim ani jednego swego wytartego liczmanu, nie starła zeń ani jednej łuszczki rodnej dawnej kultury. Krzyś zanadto był wbity w pamięć o „dawnych czasach“ i zanadto pierwotny, aby cokolwiek nowego i obcego doń przylgnąć zdołało. Włóczył się za młodu światami, chodził na roboty do Pesztu, ale tam przedewszystkiem grał, a „dziéwki to za nim snurem sły, a wina cyrwonego to zawdy konewkom móg pić“; chodził na roboty „do koleje“, na Liptów, ale tam znowu przedewszystkiem grawał Gadejom, Matejom, Mocarnym i innym honornym chłopom, którzy co nieco na taczkach ziemi na wały kolejowe wozili, a więcej po Liptowie „za swojemi interasami wandrowali“... Krzyś młodość przegrał na skrzypcach i prześpiewał. A „hłopy wte były strahotne i ohotne“. „Kie taki wzion tańcyć, to tańcył całom noc. Kiz byś mu dyasi zdolał wygrać?“ „Basisty przy Krzysiowi“ wiązał kawałek drzewa pod podeszwę do kierpca, a kiedy się już chłopi „ka na weselu, abo w karcymie“ podochocili, „to dość béło, kieś mu ta coby jino smycke po strunak zgrzipnon, a Wojtek tém drewne po dylak łupkał, to tak seł głowom po powale, bo sie mu widziało, ze mu jus tak piéknie gramy. A to chłopy béły nie takie, jako dziś! Hłopy béły zdrowe! Za konia taki siéłe miał! Hłopy béły wielgie, śmiałe!“
Mały, drobny, sucherlawy Krzyś, olśniony w młodości siłą i śmiałością tych chłopów, pozostał w tem olśnieniu do końca. Mówiło się z Krzysiem o wszystkiem. Ksiądz, oprócz tego, gdy z „Panem Bogiem“ jechał, był dla niego przedewszystkiem figurą mającą gospodynię, nawet o „ojcu świętym“ mówił bez osobliwego namaszczenia, bez osobliwego też przejęcia o „cysarzu“ — ale za to raz pod Kościeliskami na drodze stoi wysoki, smukły stary chłop. Spojrzał na nas — czysty orzeł drapieżny. Krzyś nachyla się do mnie i szepce uroczyście z przejęciem: „Panie, Izydór Mateja“...
Stary zbójnik, syn słynnego Janicka Matei, brat jeszcze słynniejszego Wojtka i godnych jego Jaśka i Józka. Podobnie za czasów Samuela i Krzysztofa Zborowskich musiał drobny szlachcic wymieniać nazwisko: Zborowski.
Wielkiej żywej epopei homeryckiej dawnej podhalańszczyzny ubył z Krzysiem jeden z ostatnich świadków, bo jej konania jeszcze wczesną młodością zasięgnął, a zarazem jeden z ostatnich, którzy ją we krwi mieli. Krzyś nie opowiadał „panom“ — Krzyś współżył pamięcią. Uwielbiał, podziwiał, wspominał i opowiadał. Jego opowiadania były tem różne od opowiadań n. p. takiego Sabały, że Krzyś przedewszystkiem sam był pod urokiem i podziw swój słuchaczowi chciał wszczepić. Taki Sabała działał osobiście — „Sabała zaśpiéwał, Krzywań mu odpedział, bo o jego sprawie nik iny niewiedział“ — był herosem; podobnie herosami, choć tylko myśliwskimi, byli Maciek Sieczka, lub żyjący jeszcze Tatar Szymon. Opowiadanie kogoś, który sam czegoś dokonywał, inny ma charakter, jak tego, który czyjąś chwałę głosi. Krzyś nieimał się nigdy innego „rzemiesła“, jak paszenia owiec, roboty we fabryce w Peszcie, czy przy kolei, gazdowania na roli i muzyki — natomiast był poetą nieuświadomionym przez artystyczną wrażliwość swej natury. Pracował, jak wszyscy, ale żył myślą w jedynym u nas do niedawna jeszcze świecie eposu.
Religia też, której go nauczano, ani dokumenta cywilizacyi, które w Zakopanem widział, nie osłabiły w nim ani na włos całej najpierwotniejszej wiary; dla niego dziwożony rzeczywiście mieszkały niegdyś w uspisku powyżej Bielskich grót, dyabły funkcyonowały bezpośrednio, nadprzyrodzone moce, poza temi, których kościół dozwala, brały udział w życiu na ziemi, zwierzęta miały przeczucia i widzenia, „cosi“ było potęgą świata. Krzyś był bezwiednym poetą zamarłego rycerstwa i zamierającego pogaństwa na Podhalu i dlatego był nieopłaconym, nieoszacowanym jego skarbem.
A mnie ubył ostatni między Góralami przyjaciel. Gdy z powodu zdrowia w latach ostatnich musiałem zaniechać wycieczek w Tatry, wędrowaliśmy Krzysiowym wózkiem, czy sankami popod Tatry. Bywały w tych wędrówkach takie chwile, które zarówno mnie, jak jemu, pozostawały na zawsze w pamięci. Czy owo cudowne odsłonięcie się z mgieł śnieżnych Łomnicy od Kiezmarku, czy owo umycie się ranne na świtaniu w jesieni w potoku ze Staroleśnej Doliny, podobne do obmycia się w jakimś Świętego Zdrowia zdroju, czy ów wjazd zimowy do Doliny Chochołowskiej, gdy złotem słońce ją zalało, a na zdymisku, w oślepiającej oświacie słońca, w południe tak jasne, błękitne i pogodne, że ubezwładniające, dziewięć sarn się pasło, jak w dniu stworzenia, w bezludziu, prawie bez trwogi...
I ów las spizki rozśpiewany ptakami jak w Biblii...
I owa noc w głuchym strasznym borze wśród śniegów, w przepaści pustynnej... I owa nasza wspólna nieujęta, nieobjęta miłość ku górom, w których najpiękniejsze śpią nasze lata...
Wszystko to już skończone, mój stary Krzysiu; niepojedziemy więcej ani „na Śpis“, ani „ku Orawie“. Przyszło ci „odpytać“ świat i pożegnać się z nim. Co kogo obchodzi twoja śmierć? Tysiące starych chłopów umierają codzień i jestto rzecz tak naturalna i pospolita, jak opad liści jesienią. Ale że moje „Podhale“ jest książką, w którą ja wszystko, co w Tatrach znalazłem i czułem, zamykam: więc i twojej pamięci, opowiadaczu ich homeryckiej przeszłości, grajku we wichrze urodzonych nut i śpiewaku przedwiecznych pieśni, a mój stary przyjacielu, te kilka kart poświęcam.



MURZAŃSKI.


Ludzie nie zapiérali stodół, bo jeden drugiemu nie wziął i nie byliby zwrócili uwagi, gdyby nie ślady na śniegu. A zima była twarda. Śniegi na chłopa zwyźć leżały koło chałup, tak że pojeden i bez cały dzień kaganek świecić musiał, taka ćma była w izbie — zwłaszcza z tych gazdów, co w dole, a nie na wysięku wiatrów siedzieli.
— Wiécie — powiada raz Maciek Stękała do Jędrzeja Zwardonia, kiedy się w karczmie na kielusek zeszli — cosi mi w nocy koło stodoły łaziło.
— A i u mnie samo tak — odpowiedział Zwardoń.
— Zje dyć i u mnie béło pozawcorem — odezwał się Kuba Pscelarz.
— Trzaby strzéc.
— Ale co fce, kie nie kradnie nic?
— Prowda! U mnie tys nic nie wzieno.
— Ino łazi.
— Ale co przecie fce?
— Jednako trza pilnować. Dobre nie bedzie, ba złe, kie nocami łazuje.
A Murzański, więcej do widma leśnego, niż do człowieka podobny, w ręce klaskał, aż grzmiało, i śmiał się, jakby rżał, i tłukł z uciechy kułakiem w brodę, aż mu w gębie wielkie, białe, szerokie, świecące jak u dzika, zęby kłapały, a przyśpiewywał sobie:

„Jo se chłopiec taki śmizny,
kupiłek se za gros cizmy,
a konicka od ryktara
za dwa dudki przez grajcara!“

Brodę on miał długą, czarną, rozczochraną, takież długie zwisłe wąsy; wielkie ciemne oczy, pełne dziwacznego światła; nos, jak pałka; wargi grube, wywinięte, sinoczerwone; włosy czarne na ramiona opadłe; uszy śpiczaste; na piersiach spina okrutecna z łańcuszkami, a na szyi długie różańce i skaplerze. Kiedy w karczmie, albo na weselu wziął tańczyć, niewypowiedzianie tupać, hipkać, dreptać, a w kółko się obyrtać; to osobno latały świecące oczy, osobno długie włosy, osobno długie ręce, osobno mosiężne łańcuszki u spinki, osobno krótka wyżej portek koszula i osobno różańce. Wszystko latało jedno za drugiem, z dźwiękiem, brzękiem, furczeniem i błyskaniem, a z białych świecących zębów wybiegały niepowstrzymanym pędem, z żywiołową nawałnością, jaskrawym potężnym głosem ciskane śpiewanki jedna za drugą, ścigając się, jak piarg w Zawracie, tak że z Murzańskiego tworzył się wir, chaos, cudo niesłychane i niewidziane, zarazem zabawne i przeraźliwe, przykuwające do siebie wzrok i oszałamiające umysł. Stary Krzyś, kiedy mu raz grał w karczmie na Groniu, bał się go i twierdził, że w tym chłopie dyabeł siedzi, bo kaby tén takom siéłe w nogak wzion, a coby mu tak wartko słowa leciały z gęby i coby telo zbacył? I bały się go Żydy, kiedy wśród powodzi przysłów, aforyzmów, okolicznościowych dwuwierszy, zagadek, dowcipów, fraszek, miotanych dookoła, jak plewy z młynka, wśród kaskad i katarkt nieludzkiego, końskiego śmiechu, nagle zaryczał, aż się szyby w karczmie zatrząsły:

„Dej tu Żydzie wódki bo to jus cas krótki!
Śmierztecka za lasem wywija pałasem!...“

A czasem znowu rozległo się żałosne, głębokie:

„Kie mie w doma nima, to mie wyzirajom,
kie du domu przyjńde, za nic mie nimajom!...“

Bo Murzański hojco zrobił. Drzewa dźwigał, kamienie łamał, konia najdzikszego kuć przytrzymał, wieprza, choćby był „jak krowa“, przy kłóciu; wymłócił, ukosił, do każdej ciężkiej roboty był, a za to nie żądał nic, dostawał mało co, albo i nic i jeszcze się z niego śmiano.
Ale teraz Murzański się śmiał. Rechotał na całe lasy. Bo oto w tę twardą zimę sarny po reglach nie cierpiały głodu. Murzański im siano z chłopskich stodół nocami w regle wynosił.
Szedł on raz z lasu, gdzie drzewo spuszczał, i napotkał w głębokich śniegach sarnę tak zgłodzoną, że nieuciekała przed nim. Wziął ją na ramiona i niósł do chałupy, ale mu zdechła na grzbiecie po drodze. Zakopał ją w śnieg i bardzo nad nią płakał.
A potem na drugą noc Pscelarz zobaczył ślady koło swojej szopy na śniegu. Bo Murzański własnego siana niemiał; na swoim kawałeczku sadził tylko grule i owies siał, a konia niechował.
Wybierał Murzański siano gazdom nocami, w płachtę wiązał i w regle niósł, a pod drzewa na gałęzie młodych smreków, aby kurniawa nie zasypała i nie tak łatwo rozmiotła, kładł. Sarny przychodziły i jadły. Murzański się zaś przypatrywał z niedaleka z za pniaków z rozkoszą i szczęściem. I tak sarny oswoił, że blizko ku niemu podstępowały, niebały się, a jedno młode sarnię, taki śpicocek, z ręki mu siano skubało. Murzański mało nie szalał z radości. Byłby porwał sarniuka na ręce i całował, ale się go przestraszyć i urazić bał.
Murzański zresztą nietylko sarny, ale wszelkie zwierzęta, ptaki, owady kochał. W las się wszyć, to było mu najmilsze. Wychodził ztamtąd umazany borówkami, malinami, poziomkami, bruśnicami, co było, z liśćmi poprzyleganemi do twarzy, polepionemi do włosów. Pedziałbyś leśno stwora, nie cłek! A tam w lesie pomagał on mrówkom patyki do mrowiska znosić, muchy wyplątywał z sieci pajęczych, tonące w Toporowych Stawkach i w bagnach chrząszcze ratował, cały dzień miał co robić. Ludzie tego na szczęście nie widzieli, boby go czysto za waryata byli mieli, a tak mówili tylko, co je jest nie cołke głupi, jino przigłupi, ale rozum ma. Wójtem go nie obieremé — śmiali się chłopi — zreśtom je hłop, jak sie patrzy.
Ale odkąd się Murzański losem sarn po reglach zajął, rano po ranu to ten, to ów gazda ślady stóp koło szopy spostrzegał — coś wyraźnie właziło tam i wyłaziło — i niemógł zrozumieć, co łazi i po co łazi, kie nic niebiere? Zima była straszna, mrozy ogromne, pilnować się niechciało — a że nic nieginęło, uchwalili gazdowie, ze niegze ta łazi, kie sie mu tak ulubiło, be cosi głupie, abo cosi kajsi ine, ale nie złe... W sianie ubytku nie tak łatwo spostrzec.
Ale się raz nieszczęście stało: płachta się Murzańskiemu koło Fronkowej szopy rozwiązała i siano się usuło na śnieg. Spostrzegł Fronek rano i wszyscy gazdowie odgadli: siano krada!
Ale wto?
O złodziejowi takim nie słychiwano nigdzie i znikąd. Wtozby haw siano krad? Wto konie miał, to miał swojego dość, a kto koni niechował, to na cóż mu to? Postanowili dojść kto to i co to i na trzecią noc Józek Bykowski spostrzegł człowieka podsuwającego się ostrożnie ku jego stodole. Noc była jasna, księżyc świecił — poznał Murzańskiego.
W niemałem zdumieniu poleciał z wiadomością do gazdów. Nie chciano mu wierzyć — zadusiować się musiał, że prawdę mówi.
Uradzili chłopi nic nie przedsiębrać, aż dojdą, co Murzański z sianem robi, bo że go do swojej chałupy nienosił, to pewne.
Wyśledziwszy, ostrożnie, z daleka dwaj parobcy, synowie Pscelarza, poszli za Murzańskim do lasu i widzieli, jak siano w gałęzie młodych smreków zakładał, niby za drabinę, jak sarny przychodziły i jadły. Miejsce już z dawna znajome musiały mieć.
Kiedy synowie Pscelarza powrócili z tą wiadomością do domu, w dzień sam Pscelarz i dwóch jeszcze gazdów udało się rzecz sprawdzić i oburzenie ich niemiało granic. Śnieg staraszony, bobków pełno, siano powdryptowane do śniegu — cud Pana Boga co nie ujrzeli!
Wójt głową pokiwał i oświadczył, że swój urząd zna i swoje zrobi.
Po południu, kiedy Murzański spał, czterech najtęższych chłopów we wsi weszło do jego chałupy, gdzie sam, niemając żony, ani dzieci mieszkał. Wstrząsnęli Murzańskim — zbudził się.
Na widok chłopów, zaczął się zaraz szeroko śmiać i pytać: co fcom?
Ale chłopi krzyknęli groźnie: Podź — i wzięli się wiązać Murzańskiemu ręce. Murzański się cieszył. Be ucieha! Be śmiéch! — powtarzał, wyciągając ręce do powrózków.
Wiedziono go przez wieś do wójta. Wieś cała wyległa, a Murzański się śmiał do wszystkich, pokazywał szerokie, białe, świecące zęby, rżał, sypał dowcipami. On wse rad béł, kie sie mu ludzie śmiali, kie sie mieli cemu śmiać...
Przyprowadzono go przed chałupę wójta, a tam stali Stękała, Zwardoń, Pscelarz ze synami, Fronek i inni gazdowie.
Wójt rzekł: Murzański! Krodeś siano.
Murzański: Hy! hy! hy! — aż w powietrzu zarżało.
— Murzański, tu nima śpasów — rzekł wójt — Po coś krod?
— Zej bo by mi sami béli nie dali — odpowiedział Murzański.
Zamruczeli chłopi groźnie na tyle bezczelności.
— Na coś brał? — zapytał wójt, aby spełnić znamienicie urząd sędziego.
— Sarnom jek nosiéł.
— Na co?
— Bo fciały skapać z głodu. Śniegi hrube, wielgie.
— Ludzkieś siano brał.
— Jedyjek swojego nigda nimiał.
— Krodeś.
— Jakok wom pedział — boby niedali. Hy! hy! hy! Dołby wej wtory?
I roześmiał się dookoła.
— Murzański! Tyś jest złodziéj, musis być ukorany.
— Jećek nie lo sobie biérował, jino lo sarnów. Figiel hań béło zanieść, w tele śniegi! Hy! hy! hy!
Ale tej bezczelności było za dużo Stękale. Skoczył ku Murzańskiemu i w pysk go trzasnął.
— Hy! hy! hy! — zaśmiał się Murzański. — Kumendyjo!
— Nie kumendyjo! Psie miéso zatracone! — krzyknął Pscelarz — Gadoj! Kieloś mi siana wyniós?!
— Je kielok jino na grzibiet potrefił.
— Kieloś jino potrefił! — wrzasnął Pscelarz wściekły.
Jeden ze synów Pscelarza przypadł i palnął Murzańskiego palicą przez plecy.
— Kumendyjo! — krzyknął Murzański, wyszczerzając zęby w śmiechu.
— Cłeku! — ozwał się Fronek, chłop stary i mądry — Cłeku, cy nie rozumis nic? Nie hańbis sie, coś złodziéj? Nie straf cie Boskiego sądu?
— Hy! hy! hy! — śmiał się Murzański. — Pon Bóg powi, cok dobrze robiéł. Brałek wom, coście mieli, a dawałek sarnom, co nimiały. Kieby na jednego, to niepowiem! Ale jest wos haw gazdów piendziesieńci takik, co siana majom dość. Zimy twardyj niebe wiencél, jak piendziesiont dni; kieby kozdy roz siano do lasa lo sarnów wyniós, toby starcyło. Jo u kozdego niebéł, jacy jino roz. Coz to za tako krziwda? Co hłop na plecy zabiere?
I znowu się rozśmiał końskiem rżeniem.
Chłopi patrzeli po sobie, wtem wrzasnęła Zwardoniowa:
— I wy, hłopy, takiego głuptoka słuhocie? Niek sie tu zadusiuje, co wiencél na siano nie pudzie!
— Hy! hy! hy! Nie zadusiujem sie nijako! Zaroz dziś pudem, jino się kumendyjo skońcy!
— Wiera! Pudzies! Psiogłowce jeden! — wrzasnęła Zwardoniowa.
— O bo pudem! Moje sarnecki bedom mie hań cekały, jako i kazdom noc. Bedom sie do mnie przipatrzowały, jako im niesem. Nozkami grzebiom, bijom w śnieg. Jo im hań dołek wygrzób we śniegu, bo jedne to se racyj z gałęzie idom sianko skubść, a drugim to sie zaś widzi ze ziemecki świentyj zbiérać.
— Wicie go! Jesce be sarnom dogodzował! — skrzeczała przysiadając z oburzenia Zwardoniowa. — Wicie go! Obraza Pana Boga!
— Obraza Pana Boga! — powtórzyli ci i owi w tłumie.
— He, ludzie — mówił Murzański — kieby sie na wos tak wase dzieci patrzyły, jako na mnie ty sarny!
— Ej! Psie! — wrzasnęła z kolei Stękalina.
— Kumendyjo! Hy! hy! hy! Baby sie drejom! — śmiał się Murzański.
— Gazdowie! Co haw beemy długo stać? — zakrzyknął nagle Pscelarz. — Zróbmy koniec! Murzański! Bees siano do lasu lo sarnów nosował?
— Beem! Hy! hy! hy!
— A nie bees, psia wiaro jedna! My cie haw oducymé! — krzyknął Pscelarz i wyrwaną z ręki syna palicą w głowę Murzańskiego uderzył, aż mu kapelusz przeciął i krew bluznęła.
Na widok krwi rozjedli się chłopi, a więcej jeszcze baby. Czem kto miał, z krzykiem: my cie haw oducymé! — pięściami, powyrywanemi z płotów kulikami, patykami bito Murzańskiego. Biły i dzieci. Gdy runął na ziemię, kopano go i deptano, a ryczano nad nim: My cie haw oducymé!...
Jeden tylko wyraz: Kumendyjo! Kumendyjo! — z początku krzyczał, potem jęczał Murzański, któremu ręce związane przeszkadzały się zasłaniać.
Kiedy już był podobny do krwawej masy, rozważniejsi chłopi z wołaniem: nie trza zabić! — ustali sami bić i poczęli rozsuwać bijących, zwłaszcza rozjadłe i pijane z rozżarcia kobiety.
Potem wójt rozkazał czterem chłopom, którzy Murzańskiego przyprowadzili, odnieść go do domu. Że go jednak odnieść było trudno, bo strasznie krwawił, położono osłony na dwoje gnatek, zaprzągnięto konia i dwaj chłopi odwieźli Murzańskiego do chałupy. Cisnęli go na pościel i wyszli.
Przez jednę chwilę Murzańskiego oczy stały się zupełnie jasne, rozumne.
— Wtoz dziś hań sarnom poniesie jeść? — szepnął.
A potem ze strumieniem krwi zarzęził mu z pogruchotanych żeber śmiech: Hy, hy, hy! Kumendyjo!...



OBJAŚNIENIA.

nie zapiérali — nie zamykali.
zwyźć — wysoko.
pojeden — niejeden.
strzéc — stróżować, śledzić.
łazuje — łazi.
Opis zewnętrzny Murzańskiego wziąłem z pewnego gazdy z Gronia.
piarg — drobne kamienie.
zbacył — zapamiętał.
plowy — plewy.
hojco — cobądź.
kurniawa — zawieja śnieżna.
usuło — usypało.
wto — kto.
O złodziejowi — o złodzieju.
zadusiować się — na mój dusiu! — (na moją duszę) — przysięga.
wse — zawsze.
śpasów — żartów.
Ludzkie — cudze.
lo siebie — dla siebie.
Figiel zanieść — trudno było.
palica — laska, kij.
straf — strach.
niebe — niebędzie.
jacy — tylko.
wygrzób — wygrzebał.
skubść — skubać.
be — będzie.
osłony — deski.
gnatki — saneczki.
Piosnki są oryginalne góralskie.




O LUDZKIEJ BIEDZIE.

„Nie bójze się, chłopce, nie bójze się biédy,
jak cie biéda suko, to cie znajdzie wsendy!...“

śpiewał sobie żałośliwym głosem Marcin Mudroń Postrachany, a w takt przykiwywały mu się pomierzwione, jakby powstające ze strachu do góry włosy i wyłupione, szeroko rozwarte, jakby w wiecznem przerażeniu, blado-niebieskie oczy. W takt też kiwała się sucha, kanciasta, wyblakła podłużna twarz, niebywałej chudości, na cienkiej szyi, w takt kiwało się szczupłe, nikłe, kościane z chudości ciało, ruchliwe i sprężliwe. A kiedy tata tak śpiewał, w takt przyśpiewywały mu dzieci, mała trzyletnia Zosia i mały czteroletni Jaś:

„Nie bójze sie, hłopce, nie bójze sie biédy,
jak cie biéda suko, to cie znajdzie wsendy!...“

piskliwemi, smutnemi, dziecinnemi głosikami. A wtedy w Marcinie Mudroniu ściskało się, krwawiło i płakało serce.
Marcin Mudroń był tak strasznie biedny, że nie tylko w całej wsi, ale w całej okolicy biedniejszego chłopa nie było. A jeszcze mu i baba dzieci nieletnie odumarła.
Marcin Mudroń chodził koło ścian, jak błędny. Chwytał się każdej roboty, byle dzieci wyżywić, jako tako wyżywić, przecie jak w zimie ogrzać. A on sam nie pamiętał takiego dnia, kiedy syty był.
Nie pamiętał takiego dnia, odkąd siebie pamiętał. U rodziców, ba u dziadków była taka sama bieda, jak u niego.
— Z takiego my jest przeklentego pokolenia! — myślał Marcin Mudroń.
Aż raz, w jesieni, kiedy wicher przez dziury w stancyjce Mudroniowej świstał, w Marcinie Postrachanym zadrgało serce.
Wójt, Mikołaj Cisek, zwołał chłopów na radę; przyszedł Mudroń i pokornie stanął po za plecami wszystkich. A było to przed chałupą wójtową, na łączce, po południu w niedzielę.
Wójt, w czarnej bogatej czusze, w nowym kapeluszu z drobnemi kostkami, z ogromną mosiężną spinką z łańcuszkami u koszuli i w pasie na sześć klamer pod same pachy, popatrzył dookoła siebie, chrząknął i tak się ozwał:
— Moji ludkowie! Zawołałek was haw, bo mam wam cosi pedzieć. Jantoni Rymac przed śmierzciom okfiarował krowe, cielnom, piéknom, łaciatom, wto urobi Swientego Jantoniego, coby go postawić na pośród wsi, haw na brzyzku, nizyl Maciułaska przi Pietrowi przi Pawłoskim. To miejsce sie nieboscykowi nolepsi udawało, a mnie, niby wójta, hagzekutore swojéj wole obrał. Kie haw Świenty Jantoni stanie, prziwiezie sie ksiendza z miasta, co go poświeńci i bedzie. Nieboscyk Jantoni Paćkora, mam pedzieć Rymac, okfiarował na ten figure Świentego Jantoniego zdatnom jedle we swojim lesie. Juz je nacyhowano. Ten jedle sie zetnie, okrzese i prziwiezie, a jest tu haw wtory pomiendzy wami, coby Świentego wyrzezać zdolał?
Nie odpowiedział nikt. Któżby się był na taką rzecz porywał? Widywali ludzie figury w kościele w Nowym Targu, na odpuście tu i tam, jak gdzie który poszedł, ale jedno rzadko, bo do kościoła bardzo daleko ze śród lasów mieli, drugie patrzał ta chłop i patrzał, ale jak ta tego Świętego, czy tę Świętą, a choćby Pana Jezusa i Matkę Boską zrobili, to ani nie myślał. Była figura — dość.
Milczą tedy wszyscy.
— No — odzywa się wójt po chwili — niémas haw zodnego, coby sie na to podjon?
Nie odpowiedział nikt.
— Krowa — rzekł wójt, — piékna i cielna. A jo som przirucem ku temu dwa korca grul.
Wójt, Mikołaj Cisek, był bardzo bogaty.
— Jo dom barana — ozwał się jego brat, Jakób Cisek, również bogacz.
— A jo przicyniem korzec owsa! — zawołał Michał Klamkos.
— Jo półkorca jarcu! — krzyknął Jan Niewiara.
— Jo drugie pół! — Kuba Krzysiak.
— Jo prosie! — Michał Malinowski.
— A jo śtuke płótna, bo wiem, ze go ta baba mo!
— Jo dom śrybelnego talara! — zawołał Jasiek Pawlik.
— Je dy to nie ty, jino tén, coś mu wzion! — zadowcipkował któryś, bo Pawlik był znany złodziej.
Zaśmiali się chłopi i mimowoli wszyscy spojrzeli ku staremu Józkowi Harbutowi, o przydomku Młot, najbogatszemu chłopu na okrąg dziesięciu wsi, który nie tylko na wielkim obszarze pola siedział, dwiesta owiec i pięćdziesiąt sztuk hrubego statku chował, ale z pradziada, dziada, ojca i z własnej młodości ze zbójectwa miał mieć beczkę złota w piwnicy, a który, jak wiedziano, to i owo z duszy spłókać pragnął, a przytem pyszny był.
Patrzeli na niego chłopi, nakoniec spytał się Klamkos:
— A wy, Harbut?
— A jo — odpowiedział Harbut, ważąc powoli głos w namyśle, aby nie chybić efektu, ale przejść wszelkie oczekiwanie, a przytem ofiarę godną siebie Panu Bogu złożyć — jo dom dziesieńć madziarskik dukatuk.
Wszyscy osłupieli. Cisza zapanowała zupełna.
— No, wto sie cuje przi siéle? — zapytał wójt.
Jednak nikt nie odpowiadał, nikt się nie czuł przy sile, aż nagle z po za pleców wszystkich drżącym, jakąś jakby rozpaczą wypchniętym z gardła głosem krzyknął Marcin Mudroń:
— Jo!
— Wto? Wto?
— Mudroń! Marcin Mudroń! Postrohany! — odpowiedziano.
— Mudroń? Marcin? — zapytał wójt zdziwiony.
— Jo — odpowiedział Mudroń.
— A zdoles ty?
Mudroniowi nie dwojono, na to był za biedny.
— O! Cozby nie zdolał? — krzyknął Pawlik, któremu Mudronia żal było, że w takiej nędzy żyje, choć go miał za głupca, bo go kilkakrotnie na złodziejstwo napróżno namawiał. — Cozby nie zdolał? Zdole!
— Zdole! zdole! — odezwali się ci i owi. — Déj Mudroń syćko robuje! Za kowala, za budarza, za druciarza! Zrobi!
— No iści, wto mo zarobić, to nolepsi, coby Mudroń zarobiéł — rzekł Klamkos.
— O haj — odparł Jakób Cisek.
— A wy, Harbut, jako padacie?
— Je cozbyk miał padać? Niek urobi, wto fce. Mnie jedność. Temu, cy drugiemu dam. Jak Mudroń sprawi, to jego.
— No to wiés — powiada mu wójt — jutro jedle zetniemé. A kaz wolis robić? U mnie, cy przi swojéj hałupie?
— O hań, przi hałupie, przi dzieciak — odpowiedział Mudroń.
Chłopi byli radzi. Najpierw radzi byli, że najbiedniejszy i to jeszcze taki strasecny biedak się wspomoże, powtóre, że taki, co mu i zazdrościć niéma co, a nakoniec, że wierzyli w Mudroniowe talenty. Przytem radzi byli, że się u nich, we własnej wsi taki znalazł, co taką rzecz sprawi, że nie trza po inyk wsiak o takiego pytać, albo aż w mieście, w Nowym Targu, majstra szukać.
— He, Mudroń biédok, ale głowe mo! — mówił Michał Klamkos.
— Biéda go wyucyła na sytko! — mówił Jakób Cisek.
— Na syćkie sposoby!
— Ej, hłopie, ale ono go wej onacyło, onacyło! Od malućka! Déj go przecie bacem. Mnie jus béło na śternosty, kie on taki hłopcyk w kosulce ganiał, gaci, przepytujem mu nie syli, bo nie béło s cego, a kie mu w powietrze moskola kuścik, abo grule warzonom rucili, to tak w powietrzu dopad, jak pies. Bo to straśnie głodne a biédne béło.
— No, ale sie teroz sprości! To sytko nic. Ale za te dziesieńć dukatów Harbutowyk to se i pola kupić moze.
— Ze ba jako?! Kupi! Jesce i kęs!
— Skońcéła sie Mudroniowo biéda.
— Zje dy dobrze.
— To nic, jino Pombóg nieboscyka Rymaca tak wej nathnon.
— Moze? A to wiécie i Harbut dobrze robiéł, co zbijał, bo kieby niémiał, toby niedał.
— Sprawiedliwie padacie. Juści widno Pana Boska Opatrzność ku temu wiedła. Kieby Harbut nie kradał, cozby biédnemu dał? Kradnij, ale dej! Takie jest Boskie prawo.
— A bo wiera takie!
A Marcin Mudroń chodził jakby w zalśnieniu, jakby w tumanie złotym.
Krowa, cielę, dwa korca grul, baran, korzec owsa, dwa po półkorca jarcu, prosię, sztuka płótna, talar i — Marcin Mudroń sam przed sobą nawet prawie wymówić nieśmiał — dziesięć Harbutowych dukatów! Dziesięć dukatów! Madziarskich dukatów!
Mudroń nigdy śrybelnego talara, nie dopiero złotego dukata nie widział — a miał takich dziesięć mieć!... Dziesięć mieć!
Kiedy przyszedł do domu, Jaś i Zosia siedzieli na progu.
— Dzieci! — krzyknął Mudroń. — Beemy mieć krowe, ciele, barana, prosie, dwa korca grul, korzec owsa, dwa po półkorca jarcu, śtuke płótna, śrybelny talar i dziesieńć madziarskik Harbutowyk dukatów! Dzieci!
Ale dzieci nie rozumiały nic. Pierwsza Zosia zapytała:
— Co beemy mieć?
Ale Mudroń jej już nie powtórzył, co będą mieli, tylko porwał ją na jedną rękę, Jasia na drugą i zaczął to jedno, to drugie całować i przyciskać do twarzy, nakoniec z nieopanowanej radości obrócił się z dziećmi na pięcie i zakrzyczał głośno:

„Powiadajom na mnie, ze jo niémom pola!
Na Cyrwonym Wirhu połówecka moja!“

I zaczął się śmiać, tupać nogami, podrygiwać, potrząsać głową, aż się Jaś roześmiał, a Zosia, przestraszona, rozpłakała.
Mudroń rzucił się na pościel, jak pijany, nic nie zważał, że na wieczerzę zjadł jeden zimny ziemniak, bo więcej dla niego niebyło. A w nocy śniło mu się, że koło niego tak olbrzymie karpiele rosną, że na szczudłach po nich musi chodzić, takich, na jakich za dawnych czasów, jak ojcowie opowiadali, od osady do osady ludzie hodzowali, bo jeden mieszkał haw, a drugi o mile.
I rano jeszcze taki wesoły się obudził. Jakoś nie zastanawiał się nad tem jaką to robotę podjął? Huczało mu w głowie to bogactwo, które miał dostać, po za tem na nic w głowie miejsca nie miał.
Chodził, jak błędny koło chałupy, nie jadł nic, ledwo tylko zbaczył sobie i dzieciom dać pośniadać.
Nagle przed południem para gniadych wójtowych koni zajechała: na przedniej i na zadniej karze łańcuchami upięty przyjechał okrzesany tram jodłowy na Świętego Antoniego.
— Biercie sie zaroz do roboty — mówił parobek wójtów, zrzucając drzewo przed izbą Mudroniową. — Wójt kozeli pedzieć, coby to wartko béło.
— Bedzie — odpowiedział Mudroń.
Parobek spiął łańcuchami kary, skoczył na siodłowego, śmignął po naręcznym biczem i ruszył kłusem. Głośno się rozległo jego:

„Skondze idzies hłopce? Z doliny od koni,
hoćby od dziéwcyny — e! wtoz mi zabroni?! Hej ha!...“

Przyszedł Jaś i przyszła Zosia i stanęli po nad klocem jodłowym. Stanął nad nim także Marcin.
Kloc był ogromny, okrzesany, biały, świeży, pachnący. I dziwnie martwy. Marcin tyle takich kloców przy budowie widział, tyle się w lesie u ludzi przy drzewie narobił — nigdy nie odebrał tego wrażenia martwoty ze ściętego, okrzesanego, białego pnia, jak teraz.
Chciał go ruszyć nogą, ale się wstrzymał — miał to być przecie Święty Antoni. Dotknął go ręką — kłot wydawał się Marcinowi zimniejszy, niż wszystkie, których dotychczas dotykał.
Zdjął go jakiś zabobonny lęk, przeszedł nawet dreszcz.
— Niémas dziwoty nijakiéj — pomyślał — dy to przecie Świenty...
Patrzał Marcin Mudroń na kloc, a przypominał sobie gdzie jaką świętą figurę w kościele widział?
A zdaleka, zdaleka zagrało jeszcze w echu parobkowskie:

„Ani tak nie jidzie austryjacki Dónaj,
jako dziéwce jidzie, kiej jom wiedzie śuhaj! Hej ha!...“

— Wiera! Temu hań dobrze! — mruknął sam do siebie Mudroń.
A Jaś i Zosia patrzyli na jodłę nieruchomi, aż Jaś zapytał:
— Tato? Co to?
— Świenty bedzie — odpowiedział Mudroń.
— A Świenty co?
— Świenty, dziecko, to Świenty.
— A — rzekł Jaś z przekonaniem.
— Tato! — odezwała się Zosia.
— Co dzicie?
— Jeść.
Jeść. A tu w izbie niebyło nic. Warzyło się parę grul na obiad, ale jeszcze surowe były. A zresztą niebyło nic.
Porwał Marcin Mudroń Zosię na ręce, przycisnął do siebie, a gorące łzy trysnęły mu z oczu.
— O moje biédarstwo! O moja bogacko! — mówił łkając. — Wiés, w tym haw kłocie jedlowym majontek lezy! Jus niebe Zosia nigda głodna, niebe jéj nigda ziuziu, niebe nigda nieodziata! Nigda! Nigda! Nigda!
I zanosił się od płaczu z bólu nad nędzą swych dzieci, rozrzewnienia na myśl o tych dostatkach, któremi je otoczy.
— Tata płako — zauważył Jaś.
— Płako — powtórzyła Zosia.
A Mudroń postawił Zosię na ziemi, skoczył do izby, wygrzebał gdzieś suchy ułomek moskola, wraził jej w garść i począł dalej patrzeć na kloc jodłowy.
Patrzał, patrzał i nic nie widział... Kieby jesce tén parobek zaśpiéwał!... Póki głos choć zdaleka dolatał, nie czuł się Marcin tak samotnym z tym Świętym, śpiącym w jodłowem drzewie.
— On hań jest, Świenty Jantoni, ale jako go dostać?
He, niebees ś nim jinacyl robiéł, jino jako ze złobe, cy z ławom po pod ściane... Trza wymiérzać i rób...
Ba — ale jak?
Złób to złób, a ława to ława... Ale haw trza głowe, rence, nogi wyrzezać... Trza sprawić ocy, nos, gembe... A jesce to nie tak, ale u Świentéj osoby... I kieby to ta jesce jaki Świenty nie taki, ale to ze samego pirsego końca Świentyk, ze samego przodka... To telo, co Świenty Jan, bez mała co i Świenty Józef.
I padł Marcin Mudroń na kolana, prasnął kapelusz z głowy, przeżegnał się i począł się modlić na głos: Panie Jezu, ojce świata, dej cobyk przecie tego Świentego Jantoniego z téj jedle wykrzesał, i Ty, Świenty Jantoni, patrónie złodzieji, dospomóz, cobyk Cie przecie telo doprawdziéł, coby kozdy doświadcéł, ześ to wiera Ty sam, a nie wtory jiny, Jacenty, cy Bartłomiéń. Jamen! Jamen! Jamen!
Poczem wstał, odgarnął z czoła włosy i szepcąc: Nie Świenci gorki lepiom, ba zduny — poszedł do izby po cieślicę, po świder, po młotek, piłę, po cały sprzęt, jaki miał, bo sam niewiedział, co mu do tej roboty może być potrzebne.
I jakieś wiedzenie weń weszło, snadź Pan Jezus i Świenty Jantoni wysłuchali jego modlitwy, bo począł krzesać.
Na obiad tylko tyle, co skoczył grule odcedzić i dzieciom dał, sam ledwie co do ust włożywszy, a zresztą krzesał, odrzynał piłą, mierzył i karbował, do zachodu słonka.
Zmordowany, dorobiony, zziajany rzucił się na pościel, czyli to, co się pościelą nazywało.
— Dawitna bo dawitna ta robota, ale donośny koń kazdom, i nocienzejsom fure siana rusy... A pote kie musis, to musis...
Jaś i Zosia spali przytuleni do siebie. Jaś usnął z nadgryzionym ziemniakiem w małej rączce. Skulone dzieci leżały pod lichą płachtą, noc była zimna.
Zdjął ze siebie Marcin Mudroń czuchę, krótką, białą czuchę, gdyż się czem innem nieokrywał, bo niebyło, i przyrzucił nią dzieci.
Został w serdaku.
Ale potem zdjął ostrożnie, delikatnie czuszkę z dzieci, a przykrył je serdakiem, żeby im cieplej było pod wełną.
Zaczęło mu się dopiero drzemać, kiedy słyszy, dzieci się ruszają.
— Jasiu! — szepce Zosia.
Jaś śpi.
— Jasiu! — szepce Zosia głośniej.
— Co? — obudził się Jaś.
— Dej ze mi ten grulecte, co jom w rency trzimies.
— Dobrze, ne...
— A jo ci dom ś niej połowecte...
— Dobrze, dej...
Marcin Mudroń zatkał uszy dłoniami i obrócił twarz ku barłogowi, ku ziemi.
— Serce! Strzim! Serce! Strzim! — jęczał Marcin Mudroń w sobie.
Usnął twardo, nie śniło mu się nic, obudził się przed świtaniem, klęknął, pacierz zmówił, obmył się przed izbą, z garka zimnego ziemniaka z wczorajsza wyłowił, delikatnie z dzieci serdak zdjął, bo zimno było jeszcze na polu, a czuchą je znowu przyodział, z okrzesów z jodły ogień rozniecił i śniadanie nastawił i zaraz do roboty wyszedł.
Kloc mokry od rosy porannej, szarzał w mroku i w mgle. Mgła gęsta przyległa okolicę, na deszcz, który już nawet siompił.
Ale Marcin niezważał na to. Ujął cieślicę i dalej, podług znaków wywiertanych świdrem, krzesać począł.
Siompawica poranna poczęła się powoli, jak to zwykle bywa, przemieniać w lić; puściła się ulewa. Ale Mudroń pracował dalej.
Aż ukazał się w progu Jaś w koszulinie i począł wołać:
— Tato! Tato! Telo dysc rumoli! Pociez do izby!
A zanim wychyliła główkę Zosia i zawołała:
— Tato! Telo lumoli! Pocie!
Ale Marcin tylko się uśmiechnął do dzieci i kiwnął ku nim ręką, na znak, aby się cofnęły z progu. Krzesał, a modlił się do Świętego Antoniego, żeby ta lejba ustała przecie jako. I od południa nagle wiatr rozgonił chmury i słońce wyjawiło się na niebo.
Wielka, ogromna radość i otucha wstąpiły w serce Marcina. Ozgajdało się, słonko wysło, Święty wysłuchał jego prośby i upytał Pana Boskom Moc o pogodę.
Choć cały ciekący od wody, rzezał i piłował Marcin teraz z podwójną siłą i energią. Już poczęło się wyłaniać to, co mu się przedstawiało jako głowa Świętego.
I zeszedł jeszcze dzień jeden i drugi, aż pod noc, na czwarty dzień od zaczęcia roboty, Święty Antoni wydał się Mudroniowi skończonym. Trza go było pomalować, a to już będzie łatwo. Włosy na żółto, brwi na czarno, oczy na niebiesko, twarz na różowo, usta na czerwono, odzienie na czarno, ręce i nogi na biało. Zaraz rano po pieniądze na farby do wójta pójdzie i przygotowawszy dzieciom strawę, do miasta po nie poleci.
Tej nocy miał Marcin Mudroń śliczny sen. Zdawało mu się, że Święty Antoni przez łąkę jasną, zieloną, pełną kwiatów, jak na wiosnę bywuje, szedł i dwoje jego dzieci za ręce prowadził. Jasia po prawej stronie, Zosię po lewej. Dzieci się do niego uśmiechały, a on, co je z ręki puścił, to je po głowach pogładził. Słońce takie jasne świeciło, jakiego Marcin nigdy niewidział. Była to niedziela cicha i pogodna, a kwitnąca kwiatami. Szedł Święty Antoni z dziećmi Mudronia przez łąkę coraz dalej, coraz dalej, aż w jakiś obłok złocisty począł z niemi wnikać i zniknął.
Obudził się Marcin Mudroń pełen rzeźwości i wesela. Nauczywszy dzieci, aby od izby nie odchodziły i gdzie jeść mają nagotowione, poszedł do wójta.
Wójt się prawie na oborze kręcił.
— Nieg bedzie pokfalony! — ozwał się Mudroń zdejmując pokornie kapelusz.
— Na wieki wieków! Je cos ta? — zapytał wójt wyniośle.
— Świenty gotowy. Sełbyk na farby w Nowy Targ.
— E wiera! Cysto piékniejek o farbuk zabacył! Kielo to trza?
— Cy jo wiem? Trza farby zółtéj, cornéj, biołéj, niebieskiéj, cyrwonéj i rózanej. Seści farbów trza.
— Ale moc?
— Je ta jino jacy cornéj, na odzienie.
Wójt sięgnął za pas, dobył trzy cwancygiery, dał Marcinowi i rzekł:
— No to leć! A jak co zwysys, to oddaj!
— Tak bedzie! Ostańcie z Pane Boge! — odpowiedział Marcin, ukłonił się wójtowi nizko i ruszył przed się.
Nakupił farb, jakich trzeba było, głód mu kiszki skręcał, ale sobie z domu zapomniał jedzenia wziąć, a choć cwancygiera i trzynaście grajcarzy zwysył, nieśmiał pieniędzy wójtowych ruszyć. A w mieście było tyle obwarzanków, pierników, cukierków dla dzieci!... W samym tym sklepie, gdzie na farby był... Trzy razy Mudroń Szaflarską ulicą wychodził i trzy razy wracał... Nakoniec niemógł się przewalczyć, nie mógł się przełamać — — kupił dzieciom cukierków za dwa dudki wójtowe.
Postanowił to powiedzieć wójtowi i że mu wróci z zarobku za Świętego. Postanawiał to całą drogę, ale gdy znowu na oborze wójtowej przed wójtem popołudniu stanął, brakło mu odwagi.
Wójt się farbom przypatrzył, pokiwał głową, odebrał resztę pieniędzy, cwancygiera, śtyry dudki i grajcar, ale widząc dziwne pomieszanie Mudronia, zapytał podejrzliwie:
— Kieloś dał?
— Dwa cwancygiery — zawahał się Mudroń — osiem dudków i glajcarz.
— Nie cyganis?
— Nié...
— Jo sie ta dowiem u La-ura na drugi pendziałek, w jarmak — rzekł wójt.
Mudroń zadrżał w sobie, ale pomyślał szybko: do drugiego poniedziałku on będzie miał pieniądze za Świętego Antoniego, wójtowi wróci dwa dudki, a jeszcze mu piwa na tym jarmarku kupi, to się zagodzi.
— No idź — ozwał się wójt wyniośle i odwrócił się z poleceniem do parobka.
— Z Pane Boge ostańcie! — bąknął Mudroń nieśmiało.
— Boze cie prowadz!
Nie! Nie!... Jak to Zosia wyciągnie obie rączki do tych cukierków, jak to się Jaś do nich roześmieje!... Nie, nie — — niech ta juz bedzie co fce, lepiej zrobił, że kupił...
Nie ukradł, ino pożyczył... Wróci... Jeszcze wójtowi piwa kupi... To tak, jakby z lichwą wrócił, a jeszcze s kielom!
I wyciągnęła Zosia rączki do cukierków i ośmiał się do nich Jaś.
— Doble — mówiła Zosia.
— Słodkie — mówił Jaś.
— Tato, to cutielti? — pytała Zosia.
— Cy sie to sieje i pote rośnie? — pytał Jaś.
A Mudroń im dawał, dawał, aż już nic w papierze niebyło.
— Niema wiencyl? — spytała się Zosia.
— Tato, dejciez jesce! — prosił Jaś.
A kiedy Mudroń poszedł do sąsiada garnków parę pożyczyć na gotowanie farb. — „Niéma wiencyl!“ — mówiła smutno Zosia, zaś Jaś rozumował: Trza béło dwa, abo seś zasiać, toby béły na drugom wiesne urosły...
Mudroń wrócił z garnkami, ugotował farb i nazajutrz od rana malował przez cały dzień Świętego Antoniego. Na szczęście pogoda była śliczna i trwała i Święty mógł schnąć i na polu.
Nakoniec nadszedł ten dzień, kiedy figura wyschła do znaku i wówczas Mudroń udał się do wójta donieść, że skończył. Było to we środę. Nazajutrz było święto we czwartek i wójt obiecał przyjść obejrzeć Świętego.
Jakoż po południu w towarzystwie najdostojniejszych gospodarzy, wkroczył wójt w obejście Marcina Mudronia. Kloc, wyobrażający Świętego, wykrzesany w jodle, stał podźwignięty na okrągłej podstawie, którą mu Mudroń umyślnie sporządził.
Popatrzał wójt, popatrzeli inni chłopi i nagle ogromny, niepohamowany śmiech wybuchnął z ich szerokich piersi ponad błyszczącemi od mosiężnych klamer pasami. Śmiali się, którzy przyszli, Ciskowie, Klamkosy, Harbuty, śmiali się długo, głośno, rozlegle. A z poza progu izby, z za uchylonych drzwi wyjrzeli ku nim przerażeni i zadziwieni Jaś i Zosia i skryli się napowrót.
Kiedy się gazdowie nareszcie naśmiali do syta i pasów poprawili, zapytał wójt stojącego pod figurą bladego, jak trup, Mudronia:
— Coz to?
Mudroń, gdy gazdowie zaczęli się śmiać, z początku nic nie rozumiał; pierwsze wybuchy śmiechu nawet wziął za oznaki zadowolenia. Ale teraz już zrozumiał dokładnie.
— Coz to jest? — zapytał wójt.
Naprzeciwko wspaniałych, potężnych, dobrze uchowanych gazdów, pod wysoką figurą Świętego Antoniego stał mały, chudy, nędzny Mudroń i dygotał na całem ciele.
— Coz to ma być?! — powtórzył poraz trzeci groźnie zapytanie wójt Cisek.
Mudroń chciał się odezwać, ale mu głos zawiązgł w gardle; mrałknął coś tylko, jak niemowa.
— Coześ zasipnon, cy co? — zawołał wójt z pasyą. — Gadoj! Co je to jest?
— Świenty Jantoni — wybełkotał Mudroń.
— Jedlowy kłot pomalowany, nie Świenty Jantoni, psiawiaro jedna! — huknął wójt. — Ka piniondze, co jek ci dał na farby?! Co?! To jek ci na to dał, cobyś jedlowe kłoty ś niemi farbił, co?!
Mudroń trząsł się i kurczył pod gniewem wójtowym.
— Jedle Rymacowom het zmarnił! — ozwał się brat wójta, Jakób Cisek.
— Ten, co jom nieboscyk na Świentego okfiarował! — zawołał Klamkos.
— Po coś sie poruwał na to, kie téj robocie nie rozumiés? — krzyknął Malinowski.
— Basarkania! Pytał cie wto o to? — zawołał Krzysiak ze złością.
— Haj! Haj! Pytali my cie ty gałganie, łotrze, faktorze koński, ty pusta łeb! — huczeli chłopi.
Marcin Mudroń drżał i myślał, że go będą bić. To ci sami, co tak chętnie ofiarowywali owsa, jarcu, prosię, barana. Mudroń spojrzał ku Harbutowi, bo i on przyszedł, spojrzał ku niemu błagalnie, rozpaczliwie, jak kot, którego chłopaki psom chcą rzucić, patrzy na starsze osoby — Harbut się nieśmiał za innymi. Ale Harbut splunął tfy! machnął ręką, odwrócił się i odszedł.
— Coz bedzie? — ozwał się Jakób Cisek.
— Cozby béło? — odpowiedział mu brat wójt. — Mudroń jedle zapłaci, piniondze za farby mnie wróci, zetnie sie jinom jedle w Rymacowym lesie i da sie do miasta Świentego zrobić. To musi być! To świente!
— Świente! Musi być! — zawołali chłopi. — Wola nieboscykowo! Świento rzec!
— Haj, haj! Wola nieboscykowo! W destamencie stoji!
Mudroń patrzał to na gazdów, to na Świętego Antoniego i świat mu się zawracał w głowie. Wreszcie jęknął:
— Jakos ja jom zapłacem? S cego?...
Nie wzruszyły się chłopskie serca, ale zastanowiły się ich mózgi.
— No juści prowda — rzekł Klamkos — s cegoz on zapłaci, kie je dziod?
— No haj — przytwierdził Krzysiak.
A wtedy wójt, Mikołaj Cisek, oświadczył wspaniale:
— To nic. On to odrobi u mnie przi tyk dutkak, co ś niemi na farby poseł. Bo hoćbyś mu fciał co wziąść, coz mu weźnies? A teroz bydź zdrów, dziadu! Skoda haw dłuzy i stać!
Wtem wysunęła się z za węgła chałupy Zosia z cukierkiem, z jakimś gdzieś zawieruszonym i na nieszczęście znalezionym, w buzi.
Wójt dojrzał dziecko i cukierek i wskazał ręką obecnym.
— Icie, hłopi — rzekł — Mudroń biédok, biédok, a jego dzieci cukierki zrejom.
— He — zwrócił się nagle ku Mudroniowi, jakby mu coś w głowie zaświeciło — He! Cy to pote nie od farbuk?
Mudroń zmartwiał.
— Icie, jako zmiértwiał! — wołał dalej wójt — Gadoj, skondeś na cukierki lo dziecisków wzion?
Mudroń milczał.
— No — skond?! Ehe! Od farbuk? Psiakryda jedna! Kieloś ukrod, co?
Nagle z niewiadomej przyczyny wójt stał się jeszcze wspanialszy, niż był zazwyczaj. Przestał krzyczeć i rzekł z potęgą:
— No kieloś ukrod, to twoje. Jino mi juz nie przihodź do roboty odrobiać nic, cobyś co jesce wiencyl nie zajon.
Naówczas Mudroń rzucił mu się do nóg.
— Panie wójcie, panie wójcie! — skomlał. — Panie wójcie! Na rany Boskie! Nicek nie wzion, jino dwa dudki... Dwa dudki jino... Dydziek sie przecie spodziwoł mieć s cego wrócić!... Nieg mi darujom, nieg sie nie gniwajom! Dy moje dzieci nigda cukierków w gembie nimiały jesce, telo jino, co u inyk dzieci widowały... Panie wójcie! Nieg mi przebacom! Dyjek jo nigda złodzieje nie béł, ani nie bedem!... Trzi razy jek z miasta wyseł, kimek té cukierki kupiéł... Panie wójcie! Dyj majom dzieci, to wiedzom, jako to!... Dziecko i dziecko... Déj byś mu krew z pod serca dał... Krew z pod serca samego! Panie wójcie!... Jo té dwa dudki dubelt telo odrobiem...
Ale wójt z niesmakiem i wzgardliwością się odwrócił, a za nim odwrócili się inni, jak to za wirnością. A Klamkos mruczał z oburzeniem:
— Kieby jesce na hlib, ale na cukierki!
Odeszli.
A Mudroń został przy jedlowym kłacie klęczący. Wysunęły się z za drzwi dzieci, przybliżyły się ku niemu. On klęczał z włosami postrachanemi, ze zwieszoną głową, zaplótłszy palec od prawej rency na palec od lewej rency poniżej brzucha, przy ziemi.
Klęczał tak, długo, aż ozwał się Jaś:
— Tato!
— Co?
— Ci hłopi telo wom cosi nadrumkali!
— Telo wom nadrumtali! — powtórzyła Zosia.
Marcin Mudroń oszalał. Jak był, bez kapelusza, bez czuchy, nie oglądając się na dzieci, począł uciekać od chałupy, biec przed siebie, w las. Pędził coraz dalej, coraz głębiej, pod górę, z góry na dół, przez potoki, przez żleby, przez wykroty, nie patrzał, czy śtyrbno, czy połogo, gnał coraz dalej i dalej. A za nim przez potoki, żleby i wykroty gnała żałość, gnała boleść i rozpacz. Znowu dalej go będą kopać i poniewierać, że dziad, znowu dalej przed wójtową wirnością, przed Harbutowem bogactwem będzie się musiał ospłascać, jak głodny pies przed swoim panem, dalej głód, nędza i ziomb będą go gryzły, wiecznie już, wiecznie, do końca ta okropna trwoga o każde jutro, o każdy dzień... I te upokorzenia straszne! To obchodzenie chałup, to zaglądanie, czy gdzie niema roboty jakiej, to wicie się u nóg ludzkich, to przyleganie do nóg, byle tylko wyżyć, byle nie zdechnąć i z dziećmi... A dzieci, dzieci! Te najnędzniejsze, najbrudniejsze, najuboższe dzieci we wsi, nigdy nie syte, nigdy nie odziate, jak sie patrzy, zawsze smutne dzieci!... Odepchnięcie, poniewierka, pogarda, wstręt innych dzieci wsiańskich! Dzieci jego, dzieci!...
I teraz nadal czy on robotę jaką znajdzie? Czy może o jakiej nawet myśleć? Zaufanie do siebie zwalił, złodziejem został, wiarę w siebie zakopał w ziem, w ziem! Tyle przynajmniej o nim mówili: Postrohany biédny, ale ci ani cencki nie ukradnie! A teraz...
— No to jek się juz skońcéł — szepnął zapiekłemi wargami. — Od teraźnia jus po mnie, a i po dzieciak... Poniewirała mie biéda, teroz mie be poniewiérać i poniewiérka ludzko... Juz sie sytko załomiło nademnom... Hej wiera sytko... Nimas nieba nademnom, ani ziemie pod mojemi nogami... Zginonek z dusom i z ciałe...
Czy się ze skały ka w żleb, w rumowisko prasnąć?...
Ale hań dzieci, Jaś i Zosia, obidwa...
Takie małe, takie głodne, takie same, nieszczęśliwe, opuszczone... Jaś i Zosia... Jakoz sie to wyhowo? Ka sie to podzieje? Po pytaniu nie pudzie, bo małe, jesce i to zima hnet... Ludzie tego do stobie nie weznom, a jakby wzieni!... Jezus Maryjo! Dyj by zakopali, zabili, doponiewiérali tak, co raty na świecie! Dyj by sie to zapłakało, łzami zadowiło, dyj by to pomarło. O Boze, Boze!...
I hań w izbie siedzom same, samiućkie, małe, głodne, zmarznione i płacom i krzicom: tata! tata!
Kanyzek jest?
He! Kiele jek dale od hałupy! Dydzieg po Wantom! A wtorendejek leciał, ani niewiem!
I wziął się Marcin Mudroń ku domowi, ku wsi, wprost przez lasy, na łeb na szyję.
Przyleciał już późno w nocy, prawie ku raniu. Wpadł do izby. Dzieci wewlekły na się ojcową czuchę i spały — nie na łóżku, ale na gołej podłodze w kącie, przytulone do siebie ze strachu, jedno przy drugiem, że ani byś szpilki nie wraził między nie.
Marcin Mudroń popatrzył na nie — szarzało już w izbie.
A potem gruchnął na kolana z jękiem: Panie Jezu, Ojce świata, Noświentsa Panno Maryjo i Ty, Świenty Jantoni, patrónie złodziji, dospomózciez mi! Dospomózciez mi! Dospomózciez mi! Na té dzieci moje Wos zaklinom hań śpionce! Na té dzieci moje!
I zerwał się z podłogi, chwycił narzędzia ciesielskie i skoczył ku figurze Świętego Antoniego. Nowa wiara, nowa siła weń wstąpiła. Już wiedział, co było źle, co trzeba poprawić. Nic to, że farby popsuje — jak zobaczą, że je dobrze wyrzezany, to już bedzie! Pawlik mu na farby da, Pawlik...
W Pawlika wierzył. Nie przyszedł on oglądać Świętego Antoniego, bo go wójt nie zawołał.
— He! — myślał Mudroń — Pawlik, ze jino piérze babom, prosie ka na jarmarku, spyrke ka gazdowi z kumory ukrod, to go nie wołali — a Harbut, co po Luptowie zbijał — gazda!... Tak to wej, tak...
I krzesał. Od nowa. Od cała... W klocu drewnianym w natchnieniu jakiemś począł wykuwać ludzkie ciało, począł je czuć pod ręką... Dłutem je wystrugiwał, nożem ostrym wypęczniał... I jakiś jakby las świętych zamajaczył przed nim... Las drzew, las jodeł hrubych, starodawnych, a w każdej święty zaklęty, jak żywy... A za sytkie te jedle po dziesięć madziarskich dukatów...
Nagle zamroczyło mu się w oczach, w mózgu...
Otwarł oczy — wznak był twarzą ku słońcu, które dopiero co wstało, głową na mokrej trawie pod figurą Świętego...
Otwarł oczy — wznak był twarzą ku słońcu, które już było na niebie, na mokrej trawie pod figurą... Dzieci były przy nim...
Otwarł oczy — wznak był twarzą ku słońcu, Zosia stała mu wedle boku z palcem w buzi, a Jaś siedział tuż przy nim z brodą opartą na rękach i patrzał nań wielkiemi oczyma.
I usłyszał Mudroń, jak Jaś się pyta:
Tato, śpicie? Nie śpicie jus?
I znów otwarł oczy. Słońce było prawie w tem samem miejscu, co przed tem, trawa pod głową suchsza, mała Zosia dotykała mu rączką twarzy, płacząc pewno z głodu, a Jaś siedział nad nim, jak pierwej, nieruchomy, z brodą opartą na rękach i wpatrywał się weń wielkiemi oczyma.
— Konam — przemknęło Mudroniowi przez mózg.
Zląkł się straszliwie, chciał się podnieść, dźwignąć na łokciach — ale ciemno stało mu się w oczach.
Potem usłyszał, ale Jaś dziwnie cicho mówił, snadź do kogoś: Tata lezom i śpiom, od rania...
Zosia płakała.
Kaz tyn Świenty Jantoni, coby dzieci na ten hań kwitnoncom łonke wiód?... Za roncycki... Po lawej stronie Zosia, po prawej Jaś... W ten niedziele... We złotom gme... Kajsi het... W radość...
— Serce w nim pukło — poznał nad sobą niezmiernie cichy Pawlika głos.
A potem stało się w Marcinie Mudroniu zupełnie cicho.



OBJAŚNIENIA.

Postrachany — przerażony, lękliwy.
zdatnom jedle — stosowną, odpowiednią jodłę.
dwa korca grul — dawny dualis: dwa korce ziemniaków.
jarcu — jęczmienia.
śrybelnego — srebrnego.
syćko robuje — wszystko robi.
budarz — cieśla.
przepytujem — przepraszam.
moskola kuścik — okruch placka owsianego.
sprości się — poprawi mu się los.
zbijał — zbójował.
karpiele — roślina pożywna. Niewiem, jak się nazywa na dolinach.
śuhaj — parobek.
doprawdziéł — doskonale wykonał.
doświadcéł — przyświadczył.
Dawitna — trudna (do przełknięcia).
donośny koń — dobry.
Siompawica — drobny deszcz.
lić — duży deszcz.
z lichwą — z procentem.
Pytał cię wto — prosił cię kto.
po pytaniu — po prośbie.
Piosnki są oryginalne góralskie.




STARA KSIĄŻKA
I STARA PIEŚŃ


W pokoju mrok. Świeca się pali. Na stole leży historya średniowieczna Gindely’ego, fizyka Soleckiego, jakieś książki łacińskie, greckie, parę tomów Słowackiego w lipskiem wydaniu Brockhausa. Mam zupełną gorączkę. Usiłuję pisać, jakieś mi się obrazy tworzą w głowie, ale wiersz mi idzie tępo, nie mogę sobie dać rady z oktawą. Dobieram słów, które, chciałbym, żeby były świetliste i przejrzyste, jak kryształ: łamią mi się trzy rymy oktawy. Męczę się, jednak czuję dziwną jakąś gorączkę i coś mię jakby podnosi w górę. Poprostu nie mogę wyłamać tego, co chcę napisać...
Przede mną leży stara książka w czarnej okładce: jest to Dziennik podróży do Tatrów“ Seweryna Goszczyńskiego.

...„Szczęśliwe oczy, szczęśliwe kroki,
Co świat dziwożon nawiedzić mogą.
Alabastrowe wszystkie opoki,
Najdroższy kamień leży pod nogą...

Wielkie pod niebo są nasze skały,
Perłami rosy toczą się nasze,
Nasze potoki, jako kryształy,
A jak noc świeże bory i pasze.

Bo u dziwożon nasz kraj się kluje,
Bo u nich każdy zdrój się poczyna,
Bo je wypieszcza, bo im wartuje
Dzika, podziemna, lecz hal rodzina...“

Jestem w jakiejś hallucynacyi, w jakimś śnie wyobrażeń. Nie mogę wyłamać oktaw, ale pełen jestem obrazów i światła. Czuję, że kocham Tatry do zapamiętania się, że mi ich trzeba do życia, że jestem ich synem i że one są jakieś zupełnie inne, jak mi się dotąd wystawiały; że tam nietylko można spinać się i na łbie stawać nad przepaściami, nietylko wyleźć na Wysoką, nietylko słuchać, jak się Wala cieńko drze:

„Tak mie tatuś wyryktował,
Co jek doma nie nocował,
Nocowałek ne przyloskak,
Przi kobyłce o dwók nozkak!“ —

ale że tam jest jakiś olbrzymi czar, coś niewypowiedzianie cudownego. Goszczyński otwarł mi ten świat, otwarł mi oczy.
Jest temu bardzo dawno — parę dziesiątków lat. Wtenczas zacząłem pisać wiersze. Goszczyńskiego pamiętam dobrze.
Kiedy miałem lat dziewięć, złapał mnie lecącego w Strążyskach z uboczy do wyschłego koryta potoku, gdzie byłbym się na nic rozbił; on mię potem do poezyi pchnął.
Z moim Ojcem kolegował w rewolucyi listopadowej. Wyemigrowawszy w 31 roku za granicę austryacką, siedział na wsi u Tetmajerów w Mikołajowicach, potem w Łopusznej Lisickich pod Nowym Targiem, siedział długo, z Ojcem moim dozgonną zawiązał przyjaźń i do nas na wieś przyjeżdżał jako starzec już i sławy wielkiej człowiek. Siwy był, rycerski miał wyraz twarzy; choć wówczas przeszedł już był siedmdziesiątkę, krzepki był, odważny i silny. Pracował jeszcze. Miał dziwne wstrząśnienia głowy i ramion wskutek wady sercowej; lubił chodzić samotnie na dalekie spacery.
U nas w Ludzimierzu było ślicznie. Dunajec szedł przez wieś, popod sam dwór. Były ciche pola, kamieńce puste, wieczorem od torfowego ognia chmura dymu nad wsią, wielki dzwon na Anioł Pański; były rozlewiska wodne, odmęty spokojne, nieruchome, przeraźliwie głębokie i głuche; były moczary, koła i obłędy wodne i torfowiska przepastne, kosodrzewiną zarosłe. Był las smrekowy, pusty, milczący, gdzie tylko szumiał wiatr. Były zarośla i zagaje tajemnicze, trwożące, gdzie się księżyc krył i zkąd patrzał, jak upiór z wody wylazły, z mętnych topieli Dunajca. Były nakoniec z jednej strony góry Beskidy, z drugiej Tatry, cały łańcuch, jak stalowy mur.

W wieczornym mroku, we mgle szarej,
idzie przez łąki i moczary,
po trzęsawiskach i rozłogach,
po zapomnianych dawno drogach
zaduma polna, osmętnica...

Na wodę ciche cienie schodzą,
tumany się po wydymach wodzą...

Na Anioł Pański biją dzwony...

Szare się dymy wolno wleką
nad ciemne dachy, kryte słomą...

Na Anioł Pański biją dzwony...

Godzinami wędrował Goszczyński samotnie.
W ten wieczór cichy rozpłonęła mi dusza. Był przyszedł przed tem niedawno do „śtukmalarnie“ (szkoły sztuk pięknych) dziś już nie żyjący, długi, chudy Wojtek Topór z Hrubego, z włosami na ramiona, w pasie szerokim; zamówili go w lecie w Zakopanem za modela. Opowiadał „haj, haj, bars cudne rzecy!“ Jak to raz przyszli na halę zbójnicy, trzy kobzy grały, kiedy „dołu“ szli. Jak niedźwiedź we Wirchcichej kamieniami „prał“. Jak „oreł“ wybierał owce juhasom w Muraniu.
Znalazły się jakieś stare fotografie Nowobilskich z Białki; ów słynny Józek Nowobilski, ostatni może w wielkim stylu baca na Podhalu. Jakieś stroje dawne, dawniejsze, dziś już nienoszone.
A była jeszcze przedtem jedna przedziwna noc.
Poszliśmy z moim bratem i nieboszczykiem Staszkiem Walczakiem ze Skibówki — no, poprostu raubszycować na kozy we Wielką Turnię. Doszliśmy na noc do Małej Łąki. Tam całą noc gwarzył nam stary (nieboszczyk już) Budz z Gronia. Nosił jeszcze ośmnastowieczne warkoczyki przy uszach. Opowiadał, że kiedy się „złe“ odezwie w lesie, nie trzeba mu się odzywać nawzajem; do trzeciego razu zawoła, kiedy byś mu odpowiedział, przyjdzie. Wtenczas trzeba serdak włosem do góry obrócić, strzelbę pod kolano kurkiem na dół i strzelić. Ale komu się złe odezwie, źle wróży. Szedł Staszek Walczak na robotę na Węgry jesienią, kiedy z hal już zegnali. Nocował w lesie pod Pyszną. Zahuczało coś w lesie, jak sowa, ale to nie była sowa. „Hej, wiémy, ze nie“. „O haj!“
Zahuczało drugi raz. Nie odezwał się. Kiedy na drugi dzień koło tego miejsca przechodził, włosy mu na głowie stanęły. Żeby się był odezwał, byłoby zahuczało trzeci raz i przyszło.
Nocowaliśmy na Małej Łące w sierpniu. W październiku „odebrali“ Staszka do wojska. W grudniu się zastrzelił.
Ileż to już lat temu?.. Było ognisko ogromne, jakaś gruba Kaśka, która nam zęby pokazywała w uśmiechu. Chcieli mi jej pożyczyć, śmiali się. Miałem coś szesnaście lat...
A potem wpadła mi w rękę książka, która ma dla mnie serdeczny urok. Jest to „Dziennik podróży do Tatrów“ Goszczyńskiego.
Goszczyński nieumiał — niestety i ku nieodżałowanej szkodzie! — przedstawić dawnego Górala. Zdaje się, że nawet zamiar taki nie powstał nigdy w jego głowie. Notował wprawdzie pieśni góralskie, ale wszystko to, co kładzie Góralom w swoim „Strasznym strzelcu“, albo „Sobótce“ jako cudzysłów w usta, niema albo wcale, albo prawie wcale typu, czy charakteru. Widocznie nie miał odczucia chłopa, ani nawet pamięci, bo że chciał i odczuć i zapamiętać, to widoczne. Nie potrafił nawet zaobserwować dokładnie wymowy. Ale co jedno odczuł, co zrozumiał, co zapamiętał, to fantastyczny świat ducha ówczesnej góralszczyzny. Goszczyński do tego miał specyalne usposobienie. Przedewszystkiem wierzył. Wierzył po prostu w tak zwany nadprzyrodzony świat i pisał:

„Ależ bo wówczas, ziemio staroświecka,
Dzisiejsze dziwy dziwami nie były,
Grały widomie niewidome siły
I pilnowały człowieka, jak dziecka“...

Jemu „dziwy nie były dziwami i widomie mu grały niewidome siły“, podobnie, jak Mickiewiczowi. Ta strona duchowego życia Podhalan zajęła go przedewszystkiem, ta go znalazła wyjątkowo usposobionym i — prawdziwy romantyk — chłopa kochał teoretycznie w stosunku do sztuki, a rozumiał, czuł i umiał odtworzyć naturę i świat fantazyi chłopskiej.
To też ustępy w jego „Sobótce“, te w „Dzienniku“ są najwięcej warte. Wówczas zabobonna, czy raczej dawna wiara Podhalanów, była już na wymarciu, ale jeszcze nie była wymarłą, jak teraz; „widywano“ jeszcze Mnichów, widywano na polach Łopuszny trupią głowę, co się toczyła i goniła ludzi po drogach, wierzono w króla wężów. A przedewszystkiem byli tacy, co nie „słyszeli“, ale którzy sami „widzieli“. Goszczyński więc znał juhasów, którzy widzieli rybę o kociej głowie, porywającą owce z nad Morskiego Oka, a osobliwie czarne. Znał ludzi, którzy widywali dziwożony. A przyjmował to wszystko z najlepszą wiarą, jako fakty, bo opowiada: „kilkanaście lat temu widywano jeszcze to straszydło“, — „dziwożony mieszkały tam a tam, w takiej a takiej grocie“ i t. p.
Ten też świat nadprzyrodzony umiał w swoich poematach przedstawić, jak to tylko romantycy i to najwcześniejsi z pośród nich umieli. Zarówno w „Zamku Kaniowskim“, jak i w „Sobótce“ jest pod tym względem mistrzem.
A cuda wówczas opowiadali mu chłopi o górach, o skarbach w nich zakopanych, o pieczarach lśniących od złota i dyamentów. Tatry nie były jeszcze tak „obite“, „odeptane“, jak są teraz. Jeszcze miały w sobie mrok, tajemniczość nawet dla ludzi, którzy je znali, jak jakaś stara świątynia pogańska, albo stary święcony pogański gaj musiały ją mieć dla ludzi, którzy je znali, dopóki pogaństwo kwitło. Zdolność wiary w cuda, w rzeczy nadzwyczajne: stwarza je i wywołuje.
Goszczyński, przybywszy w Tatry, dał się porwać i ogarnąć niesamowitemu urokowi tych gór, pisze o miejscach, które są „obwiane tajemniczością straszną i niezaprzeczoną“. „Może to być dziwne dla niektórych, dla niego nie jest bynajmniej“. „Dosyć być prawdziwym chrześcijaninem — powiada — aby sobie rozwiązać tę zagadkę...: Mamy kościoły — mówi — pod władzą ducha Bożego wyłączną; muszą być także miejsca, gdzie wyłącznie zły duch panuje. Nasz lud czuje to na pewnych mieszkaniach a my możemy widzieć na pewnych miastach, na całych narodach, uległych mniej więcej złemu, lub dobremu duchowi“.
Przez ten mistycyzm Goszczyński bierze cały ten świat, z którym się spotyka, a który mu niesłychanie silnie przemawia do duszy, podobnie, jak Mickiewiczowi przemówiły do duszy guślarskie obrzędy litewskie i wiara w nadzmysłowy świat, jak weń wierzy lud. Ci też dwaj z poetów polskich stanowią pod tym względem osobną dwójcę, może, a nawet z pewnością tak indywidualną i tak charakterystyczną, jak w żadnej innej literaturze. Mistycyzm Mickiewicza przedewszystkiem dotyczy ducha ludzkiego; mistycyzm Goszczyńskiego przedewszystkiem natury.
„Cóż to jest góry — powiada — ta dziwna potęga przywiązana do was? Owa tajemnica, która was uświęca najświętszemi chwilami życia ludzkości? Zkąd to jest? dlaczego to jest? Jakiekolwiek są tego przyczyny, nie są one materyalne; tak ogromne skutki dla ducha ludzkiego nie mogą iść z przyczyn niższych, materyalnych... Tajemnica ta musi kryć się w owej waszej części, której zmysłami dotknąć nie możemy...“ „w tem — mówi — co podnosi was nad poziom ogniami podziemnemi, wybuchami jakichś tchnień nieznanych, niedocieczonych w swojej pierwszej przyczynie, potęgą jakichś wysileń tajemniczych, jak natchnienia wielkiego ducha podnoszą człowieka w czynach wyższych nad poziom ludzkości. Może coś być w was, co ma związek z nadzmysłową istotą człowieka, niezależny, różny od wpływów fizycznych, a zatem silniejszy, bliższy i ściślejszy“.
Pod wrażeniem gór Goszczyński widzi w sobie „płomień, nie mający nic wspólnego z materyą, nie zależący od otaczającej go sfery materyalnej“, widzi swoje uczucie „więcej roztopione, więcej rozlewające się, pełniej gorejące, silniej bijące ku górze, ku światom wyższym“ — to jest doznaje tych wrażeń, jakie w górach opanowują tych, którzy idą ku nim nietylko dla celów turystycznych, sportowych, lub dla mody. Niezmierna, niesłychana szkoda, że czy to warunki życiowe, czy jakie inne przyczyny, nie dozwoliły Goszczyńskiemu tego wszystkiego, co w górach czuł, wypowiedzieć w wielkim i godnym Tatr poemacie, którego dotąd niema.
Mówiąc o „artyźmie“ Górali, mówił Goszczyński to, co się po latach 70-u bynajmniej nie zestarzało, co tylko dziś może być dopiero dobrze zrozumianem. Mówi: „lud nie zna się na formach, ale dziwnie zna się na duchu rzeczy; może nie znaleźć formy odpowiedniej swoim pomysłom prawdziwym, poczuciom pięknym, ale też fałszowi nie daje formy, łudzącej prawdą, nie poświęca formie ducha prawdy... Jego sztuka, jego literatura ma tę wyższość nad naszą, że utwory jej nie są martwe, jak nasze posągi, obrazy, poematy — przeciwnie żyją, działają, wiążą się z życiem ludu, stanowią część żyjącą, działającą jego życia...“
„Lud prosty wierzy w to, co tworzy, nie igra ze swoim utworem, ze swoją sztuką, nie rozkoszuje się nią, ale skoro wchodzi na jej pole, to z potrzeby poważnej, dla celu poważnego... Jeśli pieśń ludu tęskni, skarży się, narzeka, boleje, cierpi, to był ktoś dotknięty istotnem nieszczęściem, przyciśniony szczerym smutkiem, obarczony cierpieniem, a tak rzeczywiście i silnie, że musiał nadmiar stanu wewnętrznego wylać na zewnątrz w pieśni“.
W końcu korona obserwacyi, którą nad ludową sztuką zrobił, obserwacya wspaniała i przepyszna: „Kiedy my musimy — powiada — nasze pomysły przylepiać do kawałka papieru lub płótna, wdłubywać w bryłę kamienia; tłem utworów ludu jest cała ziemia rodzinna, cały kraj rodzimy, niebo rodzinne, a nawet i piekło, kiedy tego potrzeba, zgoła cały świat widomy i duchowy. Jak to jest olbrzymie w porównaniu do naszych robót! Chcesz zdarzenia w obrazie? Oto tym obrazem jest cała okolica, nie pędzlem skopiowana, ale żyjąca tchem wieków. Trzeba mu posągów dla wypadku, lub człowieka, to całą górę w posąg zamienia. Jeżeli puści w obieg jakie uczucie pod postacią pieśni, to wszystkie głosy ludu, wszystkie serca grają jej muzyką...“ i t. d.
Zatrzymałem się dłużej nad tą starą książką, o której dziś już nawet antykwaryusze czasem nie wiedzą. Wiele w niej jest rzeczy wypowiedzianych nam już może obcym stylem, ale zawsze jednakowo prawdziwych, jednakowo niezmiennych. To, co Goszczyński piszę o pieśni ludowej, to czuje każdy, kto ją słyszał, kogo obchodzi ta pieśń. Tam żadne słowo nie było położone napróżno, bo wszystko było potrzebne u ludzi, którzy „nie mają potrzeb zbytkowych“.
Lud przechował pieśń w dosłownem tego wyrazu znaczeniu. Niema u niego poezyi deklamacyjnej, która się nazywa pieśnią, jest to tylko pieśń istotna, śpiewana. A pieśń ta, jak to Goszczyński zauważył, łączy się z życiem, jest niem. Patrzcie na tego starego Górala. Zagrali mu nutę staroświecką, szeroką, bujną, śmiałą, od której duch się dźwiga. Dźwignął się i on, bo się trochę był „przynapił“ i legnął dać spoczynek siedmdziesięcioletnim kościom. Dźwignął się, słucha. „Panie! powiédźcie mi — mówi — co to jest za krew w cłowieku?! Jo, kiedy usłisem muzyke, to jaze rosnem!“ — i podnosi ręce w górę, jak stary orzeł stare skrzydła. Już jest przed muzyką, już tańczy. A przypomina mu się coś — ta nuta, staroświecka, dawna, coś mu przypomniała. Taniec niekoniecznie jest objawem i wypływem wesela. Taniec może być rzeczą smutną i widziałem starych chłopów, którzy bardzo smutno tańczyli. Taniec góralski nie jest tyle przelewającym się za brzegi momentem wesołości, ile potrzebą wydania z siebie nadmiaru energii, temperamentu, bujności, „matury, chuci“, jak to Podhalanin nazywa po swojemu. Podhalanin się w tańcu nie weseli, ale zapamiętuje, unosi i upaja. Jest to jakiś strasznie stary i pierwotny taniec, podobny do tańca dzikich ludów; ma on swoją formę „wojenną“, jak u Indyan, a ma nuty i formy takie, że może wyrażać największy smutek i żałość. Nuty do tańca bywają w formie jakichś żałobnych zawodzeń. Mówię tu naturalnie o tym tańcu, którego nie tańczy się na pokaz dla gości i który istniał dawniej.
Musiała być jakaś dziewka piękna i czarodziejska. Musieli się schodzić gdzieś popod szopy, albo pasali razem i tam się zalubili. Bo była jego „freirką“, była mu kochanką.

Ej, powiédźcie, powiédźcie, ej tej mojéj freirce,
Ej niek ona sie wyda, ej za kogo sama fce!

Musiała go zdradzić, musiał się o tem dowiedzieć. Może z wojska przyszedł na urlop, może był dwa, trzy dni, poszedł do karczmy albo na wesele, tam się dowiedział, że mu nie jest wierną.

Ej powiédźcie, powiédźcie, ej tej mojéj freirce...

Ej freirko moja, ej uciekaj do pola,
Ej by cie nie zabiła, ej prawa rącka moja!

Jest to zgrzyt, jęk, ten stary chłop siedmdziesięcioletni ma w tej chwili w sobie serce dwudziestoletniego parobka, taką ma siłę pamięci, taką świeżość krwi, taki jeszcze ogień w żyłach.
Podnosi się do góry, palce zakrzywiają mu się w powietrzu, jak szpony orłowi. Nuta jest tak ponura i dzika, jak smrekowy las, taniec tak ponury i dziki, jak jesienny wiatr, wrażenie udziela się wszystkim. Stary Tomek Gadeja odtańcowuje swoją przeszłość, swoją młodość, on odgrzebuje ją swemi nogami, wydziera ją czasowi i śmierci, on tańczy swoją wściekłą młodzieńczą krewkość i swoją starą siedmdziesięcioletnią żałobę po niej.

Ej wirsycku, wirsycku, ej dałbyk cie ozłocić,
Ej kieby sie mi mogła ej moja młodość wrócić!...

Prawie, że łka. Zatacza się, bo jest „przynapity“ trochę, na muzykanta, obejmuje nas wszystkich, ściska i powiada do mnie: „Ej panie, mojéj młodości mi zol!“
Robi się bardzo smutno w izbie. Naprzód wszystkim nam się przypomina, że „i my się miniemy po malućkiej kwili“, a potem, że nam jest, lub będzie żal przedewszystkiem tego, czegośmy nie użyli, a temu staremu Tomkowi Gadei żal jest tego, co przeżył. My mało przeżywamy, my tylko wyobrażamy sobie, cobyśmy mogli, cobyśmy byli mogli przeżyć, a on żył! Żył tak, jak mu było żyć najwłaściwiej, najwrodzeniej. Kochał się, chodził na Liptów i Orawę rozbijać, bił się, śpiewał, tańczył i szukał przygód, ponieważ był namiętny, silny, odważny i awanturniczy.
Ta ukochana moja śpiewanka zbójników:

Ej jo se pijem dwa dni, ej jo se pijem trzi dni,
Ej jo sie o piniondze ej nie turbujem nigdy!

A przytem to, co odznaczało raubritterów całego świata: ogromna godność, poczucie honoru, powaga i to dostojeństwo, jakie wyrabia w człowieku przekonanie, że się nie lęka śmierci, że jest śmiały i tej śmiałości swojej świadomy i pewny.

Ej a kiej mnie złapiom to jo bedem wisiał,
Na wiérsku jedlicki bedem sie kołysał!
Ej obróć ze mnie mistrzu (kacie) ockami ku drodze,
Niek jo sie napatrzem téj zbójeckiéj chodze! (ścieżce) —

Pogarda życia ma swój osobny, najwyższy urok. Ci chłopi, którzy tu pili i tańczyli, a tam, o dwa kroki czyhała na nich śmierć, lub sami ku niej szli, odwagą tą kupują sobie sympatyę.

Abo mie zabijom, abo mie obwiesom,
Abo mie ptoskowie po wirskak ozniesom!...

Jest fantazya w tych ludziach, szeroka, słowiańska. Zbójnik, jak pije, to tak płaci, że aż go „aniołowie święci do nieba weznom“. Ma pieniądze — zkąd wziął, to wziął — i zna „co je jest wart“, „kielo warce“.

Ej, kiebyk ja wiedział —

(powiada, widząc zdaleka szubienice) —

Na wtorej byk wisieć miał,
Od dołu do wirsku pozwybijać byk ju dał,
Ej od dołu talarami,
A do wirsku dukatami,
A na wirsku złotu kawku,
Hań połozem moju hławku!

„Pana“ wieszają!
Opowiadania starych chłopów robią wstrząsające wrażenie. Ten spokój, z jakim taki chłop powiada o śmierci, o zabitych, porąbanych, postrzelonych: „ja ta wiem, bo ja ta nieraz s tém robiéł“; pozwala się domyślać, co za rzeczy ten człowiek przeżył. Opowiada zazwyczaj zresztą bardzo dyskretnie. Nie chwali się i zawsze większą część zatai. „Oni ta wiedzom między sobom“ — a zresztą co komu do tego.
Do niadawna zachowane życie instynktów, pierwotny las, ścięty, wbity w ziemię, przysypany cieńką warstwą piasku, którego dopiero z czasem wiatr naniesie tak, iż las przepadnie pod nim bez słychu i śladu.
A co człowiek wyobraża sobie, że byłoby „piękne i charakterystyczne“, to tamci ludzie robili.
Taki zbójnik, kiedy się ukrywa przed pościgiem żandarmów gdzieś u znajomego bacy na hali, w nocy do szałasu przychodzi, a we dnie zabiera ze sobą z pomiędzy juhasów jakiego muzykanta, idzie gdzie na ubocz między kosodrzewiny, albo do lasu, legnie i każe mu grać. To znowu wbije ciupagę w ziemię i koło niej tańczy. Opowiadania Podhalanów są pełne plastyki. Od razu się widzi zbójnika, który „seł ku muzyce ode dźwirzy (drzwi) tańcujęcy. Portki, za łaskom, miał zielono wysyte, serdak biały, kapelusek z takiém małém skrzelem z kostkami, pas nabity klamrami i mosięznemi guzami po pazuchy, bez ramie tórbke, z pasem nabitym gwoździami. Fajke se w gębie trzimał, ciupage w garzci. Polaniarze (Kościeliszczanie) krzyźwe hłopy, ale ten ponad syćkik skakał. Tęgi shrubść (na grubość), urośniony w sobie (pleczysty), kie cupnon (tupnął), to sie widziało, ze dyle połomie“. Tak jeden z białczańskich zbójników przedstawił się kiedyś tam młodziutkiemu Bartkowi Obrochcie[1] i tak mu został w pamięci. Przeszedł taki chłop przed oczyma chłopca, jak duch, jak mara. Jeżeli szedł na jaką wyprawę „na Węgry“, mógł tu po swojej stronie tańczyć ostatni raz.

Mikułas, Mikułas, ty se bystre miasto,
Do tobie przestrono, ale z tobie ciasno!

mówi stara zbójecka pieśń o liptowskiém mieście Lipto Szent Miklos.
Ludowa pieśń wypowiada to wszystko. Chłopak, który się czuł w sile, musiał iść na zbój.

Darmo wy mnie darmo do skoły dajecie,
Se mnie zbójnik budzie, darmo nakładziecie!

Nie bedem ja gazdom, nie bedem rolnike,
Ino bedem chodził zbójeckim hodnike!

Jest to zresztą powód do dumy i radości.

Z mojego Janicka bedzie se tys zbójnik,
Bo se przetorował do Luptowa hodnik!

daje mu się tylko dobrą radę:

Ucies ze sie, ucies, mój Janicku, ucies,
Kie cie łapać pudom, do wirsycka uciec!

i „cieszył się“ on i „cieszyli się“ z nim inni: rodzice, ciotki, stryjowie, siostry, kochanka. To też taki stary chłop, kiedy sobie te czasy przypomni, a „przynapity je trohę“, płacze i płaczą ci, którzy tych czasów już zaledwie tylko zasięgli najwcześniejszą młodością.
Ludowa pieśń wie wszystko, ona zachęca:

Nie bój sie, Janicku, nie bój sie tego nic,
Orawskiego zamku, luptowskik siubienic!

zresztą zostanie ci sława:

Janickowe imie hodzi po dziedzinie,
Janicek zaginon, imie nie zaginie.

Wiadomo, że Achilles przenosił żywot krótki a sławny, nad długi a nie „honorny“. „Hłopu umiérać w pościeli nie honorna rzec“ — mawiał stary bohater Sabała.
W takim czasie zeszli się jedni „ludzie na wymarciu“ z drugimi ludźmi „na wymarciu“. Ostatni żołnierze polscy spotkali się z kończącymi się „starodawnymi chłopami“ na Podhalu.
Z takich czasów pochodzi Seweryna Goszczyńskiego jedna z najdroższych dla mnie książek „Dziennik podróży do Tatrów“.



SZKIC OPOWIEŚCI
O ZWYRTAŁOWI MUZYCE.[2]


Umarł stary Zwyrtała i dusza jego wybrała się do nieba, z bausami na gębie i ze skrzypcami pod pazuchą.
Patrzy: zamknione.
Myśli se: burzył na dźwiérzak niebees, bo śpiom. Siadł na słupek popod bramą, siedzi ale mu się ukotwiło wnet, wyjął skrzypce z pod pazuchy, przycisnął zębami kołki, brząknął na strunach, wsparł skrzypce pod lewe ramię, pociągnął smyczkiem. Zrazu cichutko, bo się bał obudzić, ale się zagrał, przycisnął mocniej. A jak sobie przygrał, wspomniał sobie babę, co ostała na ziemi, a jak sobie babę wspomniał, zaraz zaśpiewał:

„Bodaj sie świeńciła kawalérska strona!
Kany sié obejźrem, wsęndyl moja zona!“...

Jak zaśpiewał, a głośno, usłyszał z za bramy:
— Któż tam?
— Świenty Pieter — pomyślał Zwyrtała, ale odpowiedział śmiało, bo za cysarki za Tereski rajtary go do kilysjeruk zabrały i dwenast rók hań słuzéł:
— Jo!
— Jaki „jo“?
— Zwyrtała.
— Czego się drzesz?
— Nie drem sie nijako, jinok śpiéwał.
— Bodaj cie dyab — urwało się — z takiem śpiewaniem! A coś tak późno przyszedł?
— Jedźek ta cosi unieskorzéł, alejek dopiéro na odwiecerz umar.
— Pod wieczór?! Toś dopiero w pół drogi powinien być!
— He, Świenty Pietrze, jo wartki, Górol.
— A zkądżeś ty?
— Z gór.
— Od Nowego Targu?
Haj.
— A z jakiej wsi?
— E choć wom powiem, to i tak niebeecie wiedzieć. Cy to hań znocie?
— Ja wszystko znam. Zkądeś?
— Z Muru.
— Jako cię to piszą?
— Marduła Maciek.
— A jak cię wołają?
— Zwyrtała.
— A do was się jak nazywa?
— Do Sęcka.
— No to siédże tam, Sęcku, nim się zrobi dzień. A nie trza hałasić!
— Nie bedem. Miejcie dobrom noc!
— No, no! A cicho!
Usiedział chwilę cichutko Maciek Zwyrtała, ale ku raniu trochę ziąb brał, choć to było w samo lato, znowu przybrząknął na skrzypcach.
A tu jakaś główka jedna, druga, trzecia z nad bramy.
Aniołki.
— Isz, isz — powiada jeden — jak to ładnie gra!
Jak to Zwyrtała usłyszał, jak puści po strunach smyk, jak zabrzęczy na wszystkich czterech naraz „marsia“:

„Hej Madziar pije, hej Madziar płaci“...

— Ach! Jak ślicznie! Jak pięknie! — zawołały Aniołki — Co to za muzyka taka?
— To ze zbójeckiego.
— Ach ze zbójeckiego, ach ze zbójeckiego! — zaczęły wołać aniołki i klaskać w rączki. — Ach! Jak to ślicznie!
Wtem klucz zazgrzypiał w zamku, brama się otwarła; klucznik niebieski, Święty Piotr, w niej stanął.
— Zwyrtała!
— Haw!
— Pójdź!
— Do nieba nie trza pytać![3]
Ale się w mig rozniosło po niebie, że przyszedł Góral, co gra. I doniosło się do Samego Pana Boga, co rano wstawszy przed gankiem siedział i fajkę palił. Nie robił nic, bo to była niedziela.
I jeszcze Zwyrtały nie zakwaterowali, przyszedł anioł, ale już nie taki mały w białej koszulce z białemi skrzydełkami, tylko duży, w zbroi srebrnej i z mieczem z płomienia u boku, a skrzydła miał tęczowe, i powiada:
— Zwyrtała!
— Haw!
— Prawda to, że ty umiesz grać?
— Prowda.
— Zbójeckiego?
— Haj.
— Zagrałbyś?
— Ze cemuzbyk nimiał zagrać? Przed kim?
— Przed Panem Bogiem.
Skrobnął się Zwyrtała za uchem. Ale tyko raz. Marduła był, a Marduły wse chłopy były śmiałe.
— Zagrom.
— No to pojdze — powiada anioł z góralska.
— Przepytujem tys bars piéknie, cy tys béli moze kie w holak? — zapytał się Zwyrtała grzecznie.
Uśmiechnął się anioł.
— Byłem — powiada.
— Zje kie? Ale prosem przebocyć, co jek telo śmiały.
— Jak się Polacy z Tatarami bili, w Kościeliskach, do pomocy.
Z niedowierzaniem spojrzał Zwyrtała na anioła; młody był — na dwadzieścia lat najwięcej.
Roześmiał się anioł, dorozumiał się, o co chodzi.
— Tu się w niebie nie starze — mówi.
Zawstydził się Zwyrtała i odpowiada: Nieg sie nie cudujom. Kazbyś ta sytkiemu naroz w niebie zrozumiał? Na ziemi nie rozumis, a nie dopiero tu!
— No chodź — rzekł mu anioł i poszedł naprzód.
Idzie ulicą, szeroką (ka ta Ludźmirskiej w mieście[4] ku niej! nic nie stoi!), po obu stronach domy srebrne, ka Świenci siadajom, aż przyszli przed złoty dom, a przed domem na ganku Pan Bóg. Fajkę pokurzuje.
Pokłonił się Zwyrtała pięknie, kiwnął mu Pan Bóg głową.
A dookoła aniołowie mali, duzi, archaniołowie w złotych zbrojach, Święci, Święte, i ci inni co w niebie są, chłopy, baby, a bab ćma! Zleciało się to ze syćkik stron na muzykę! Cudecki robiły, tak się jedna przez drugą pchała, te dusze.
— No — ozwał się Pan Bóg — Zwyrtała graj.
A Zwyrtała znowu się pokłonił Panu Bogu i powiada: Kłaniom sie najpokorni Ig Miłości Wielkomoznemu Panu, a cy tys niewiedzom, nima tu jakik Podhalańców młodyk w tém niebie?
— Po co?
— Bo kie zatońcy, to sie lepsi gro.
Roześmiał się Pan Bóg, dał znak aniołom. Polecieli dwa, ale wrócili z niczem.
— Jest paru, ale starych — melduje jeden.
— To na nic — powiada Zwyrtała. — Kaby ci ta stary tońcéł! A kaz som jest ci młodzi? Bo ta przecie i młodemu sie trefi, co umre.
A święty Jerzy powiada:
W czyścu by ich szukać potrzeba.
— Ej wiera! Terozeście wej panosku dobrze pedzieli! W cyjscu! — powiada Zwyrtała. — Hań bedom! Bedzie kerdel![5] Jedyć wiem: Marduła Jasiek, tén co go zabiéł Brzęk z pod Łysyńca, przi Howańcowej Bronci, hań; béł złodziej. Matejów Franek hań — obiesili go w Mikułasie, — cysto piéknie śtyry karcymy na Luptowie zrabował i pozpodpalował, cy tén pote niebedzie w piekle? Majercyk, Pietrzków, co go wóz z rudom na Skupniowym Upłazie prziwaléł, straśnie sie rad bijał — e, kieby tén haw prziseł! Niebyło nadeń tonecnika na sto wsi dookoła —
Ale Pan Bóg skinął ręką.
— Graj!
— Jakom?
— Zbójeckiego.
— Jak zbójeckiego, to zbójeckiego.
Przykręcił Zwyrtała kołki zębami, dostroił, pociągnął smyczkiem, do ostatka wygrał, od

„Hej Janicku serdecko
kaześ podział piórecko
cok ci dała?
A jo jehoł do wojny,
upadło mi do wody
duso moja!“ —

przez

„Hej baca nas, baca nas
dobryk chłopców na zbój mas!“ —

aż do

„bo hań hamernicy tańcujom!“ —

wygrał syćko, do imentu.
Pokiwał Pan Bóg głową, zwidziało się Mu, dopiero Święci, aniołowie, zbawieni za Nim, e, tak wom powiem, to sie juz dość nakwalić nimogli tego Zwyrtałowego grania. A on straśnie rad był, jaze mu się bausy ziżyły.
Hej, ale co! Pan Bóg poszedł do swojego pomieszkania, a tu dopiero Święci, Święte, janiołowie Zwyrtałe pytać: Graj! graj! A śpiewać umiesz?
A Zwyrtała nieodpowiedział, tylko zaraz na Miętusiańskom nutę:

„Kie jo se zaśpiwom na pośród polany,
teloz by zagrały w kościele organy!“... —

a wszyscy na to: Ach! Jak ślicznie! Ach! Jak pięknie!...
Tak Zwyrtała gra, śpiewa i co się nierobi! Idzie Święty Józef, Panjezusów ociec bez niebo, a tu słyszy duszę śpiewającą, jakomsi dziéwecką duse:

„Dopiro mi béło dwanaście mięsięcy,
juz hodzili ku mnie chłopcy śpiwajęcy!“ —

słucha święty Józef, jeszcze się nie nasłuchał, a tu z drugiej strony jakasi męzka dusza, basem:

„Kiebyś ty dziéwcyno nie była rodzina,
joby tego zabił, kogo byś lubiła!“

Jeszcze się Święty Józef nie osatał, co to, a tu, poznał, z trzeciej strony anielskim tenorem, ale to tak z góry, na moc, jaze hucało po niebie:

„Pobij Boze, pobij tego owcaricka,
co jego owiecki idom do wirsycka!“

Złapał się Święty Józef za głowę! Kiz to sto dziadów?! — pada. — Je coz to takiego?!
Leci ku Świętemu Piotrowi, a tu, w tem miejscu, gdzie się dusze zbawione anielskich pieśni uczyć mają, nie archanioł Gabryel pośrodku ze złotą pałeczką i trąbką stoi, tylko Zwyrtała na krześle siedzi i gra, a koło niego dusze męzkie, żeńskie i aniołowie już dość zdatnie chórem:

„Podźmy jus du domu — nocka ciémna,
oby nom niebéła — nadaremna,

węgierska ślachta — piniązki mo,
my śwarne hłopoki, to nom ik do!“...

— Chryste Jezu Panie! — krzyknął Święty Józef i do Świętego Piotra jeszcze warcej się poniósł: co się to robi?!
Przychodzi w te razy archanioł Gabryel i powiada, że niechce nikt w niebie inaczej śpiewać, tylko po góralsku. Nawet święta Cecylijo.
— Zwyrtała ich uczy — powiada — cud[6] sie robi! Nowych pieśni się mieli nauczyć, jutro święto Matki Boskiej Zielnej, nie umie nikt nic!
Przyszła noc, słuchają: ztąd i ztąd idą góralskie nuty, całe niebo — jaz giełcy!
Na rano powiada święty Pieter do archanioła Gabryela: Tak nie może być. Nie zawołałby pan tego Zwyrtały?
— A dobrze.
Idzie Zwyrtała, gęśle pod pachą; pokłonił się.
— Zwyrtała! — powiada święty Piotr. — Nie poszedłbyś ty gdzie indziej?
— Z haw stela?
— Tak.
— Z nieba?
— Aha!
— Ze ka?
— Ka? — powtórzył święty Piotr — To też to...
I zamyślił się.
— A bez coz tak? — pyta się Zwyrtała. — Déj mie haw po śmierzci posłali.
— To też to właśnie...
— Nie krodek, nie zbijał, nie biéł sie —
— Wiem, wiem!
— No to co?
— Ale wszyscy w niebie po góralsku śpiewają, odkądeś ty tu!
— E! To to to?
— Zwyrtała! — powiada święty Piotr — zatrzymał się. — Hm — z nieba no to gdzie?
A Zwyrtała pomilczał trochę, skrobnął się za uchem i mówi: E, prosem Ig Miłości, o to niek Ig głowa nie boli! Na mnie to ta hojco przistanie! Idem!
— Dokąd?
— Je skondek prziseł.
— Na ziemię?
— Ze ba haj.
— Ja cię myślałem na jaką gwiazdę dać —
— Nie pytom![7] Nijakik gwiazdów nietrza sukać! Idem hań, dołu.
— Z nieba?
— E, moji ślicni piékni, jo i tam niebo nojdem! Beem se hodziéł po lasak, po dolinak grający. Beem strzóg, coby starodowne nuty nie wymarły. Siednie hłopok z gęślami przi owcak — zagrom mu cichućko za turnie. Zaśpiéwo dziéwce za krowami w upłazie — pomogem jéj. Pudom starzy gazdowie w las, drzewo ścinać, zabrzęcem im za usami, jako ojcowie grawali.
A niebedzie nikogo, to bedzie woda po potokak, bedom stawy zamarźnione, ka wiater gwizdo lodami, bedzie bór, mnie sie hań nie ukotwi, ani za niebem nie zacnie. Jo kiek zéł, tok nieroz Pana Boga pytał, coby mi po śmierzci jino wiecnie w holak ostać podzwoléł. Jo o inkse niebo niestojem, ani byk gór na inacy, hojby mi siedem niebów dawali, nie mieniał!
— No to, Zwyrtała, idź, bobyś nam tu całe niebo zgóralszczył! A niebędziesz se krzywdował?
A Zwyrtała aż skrzypce ze smyczkiem ku głowie podniósł!
— Mnie hań niebo, ka i serce — powiada.
I pokłonił się pięknie i wyszedł za niebieską bramę na gościniec ku ziemi — noc była. Mleczną drogą na dół szedł, skrzypce pod pachą niesęcy, a kiedy się już na ślebodzie uczuł, krzyknął: Hu ha! — i z góry w nutę uderzył:

„Góral jo se Górol, z popod samyk Tater!
Dyscyk mie odkompał, odkołysał wiater!

Krzywaniu, Krzywaniu, coś ty tak osowiał?
Cy cie śniég przipruséł, cy cie wietrzyk owiał?

Hej kozicki, kozicki, wtorędys hadzajom?
W Dolinie Pior-zystej tam one bywajom!

Janicku, Janicku, sto hromów do tobie,
po całéj dziedzinie idzie hyr o tobie!

Nie wstycie się ludzie, macie zbója w rodzie,
zbójnik pudzie w niebo na samiućkim przodzie!...“

I szedł dalej Zwyrtała śpiewajęcy drogą mleczną w dół, aż zeszedł ku szczytom na skalane[8] perci i wstąpił w głębię Tatr.



OBJAŚNIENIA.

bausy — wąsy, lub faworyty, albo to i to.
odwiecerz — koło zachodu słońca.
burzył na dźwiérzak — łomotał we drzwi.
ukotwiło się — uprzykrzyło się.
kilysjeruk — kirasyerów.
rajtary — jeźdźcy cesarzowej Maryi Teresy.
dwenast rók — dwanaście lat.
nietrza pytać — nietrzeba prosić.
Przepytujem — przepraszam.
w holak — w halach (w górach, w Tatrach).
nie starze — nie starzeje.
cudujom — dziwią.
Ludźmirska — ulica w Nowym Targu.
hemernicy — robotnicy hut żelaznych.
Teloz by — to tak jakby.
cud się robi — straszne rzeczy, nadzwyczajne.
giełcy — rozlega się echo.
osatał się — opamiętał.
z haw stela — stąd.
Ze ka — gdzie, dokąd.
hojco — cobądź.
przistanie — wystarczy, dobrze dla mnie.
za turnie — z za turni.
skalany — skalny, kamienisty, skalisty.
perci — ścieżki.
sto hromów do tobie — sto gromów do ciebie.
Pieśni są oryginalne góralskie.







  1. Bartek Obrochta, sławny skrzypek Chałubińskiego.
  2. O Zwyrtale muzykancie.
  3. prosić.
  4. w Nowym Targu.
  5. stado.
  6. Nadzwyczajne rzeczy.
  7. Nie proszę, niechcę.
  8. skalne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.