Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Legenda Gösty Berlinga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KRAJOBRAZ.

Zmuszona jestem prosić tych, którzy znają już to wydłużone jezioro, bujne doliny i błękitne góry, by przerzucili kilka stron tu zamieszczonych. Mogą to uczynić śmiało, gdyż książka i tak będzie dość długa.
Zrozumie jednak każdy, że muszę opisać te trzy elementy scenerji tym, którzy ich jeszcze nie znają, tu bowiem właśnie mieści się widownia wesołego życia Gösty Berlinga i innych rezydentów. Czytelnicy, którzy widzieli ten krajobraz, przyznają mi może chętnie, i że zadanie opisu tego przekracza siły każdego człowieka piszącego.
Poprzestałabym też na zaznaczeniu, że jezioro zwie się löffeńskiem, jest długie i wąskie i zalewa przestrzeń począwszy od wielkich, samotnych borów północnej Wermlandji, aż do doliny jeziora wenerskiego, na południu. O równi dałoby się powiedzieć jeno, że roztacza się po obu stronach jeziora, zaś o górach, że zębatym łańcuchem zamykają całą dolinę. Ale nie wystarczy mi to dla przedstawienia jeziora mych marzeń dziecięcych i życia bohaterów lat młodych.
Źródła jeziora leżą wysoko, na północy, a jest to piękna dla jeziora ojczyzna. Las i góry dostarczają mu nieustannie wody, siklawy zaś i potoki wlewają się weń przez cały rok. Posiada biały piasek, na którym może się rozciągnąć, oraz przylądki i wyspy, które odzwierciedla, a stanowi to podatny teren dla hodowli i bujania wodników i syren. Na północy wszystko rzeźwe i radosne. Trzeba widzieć, jak wesołe jest jezioro letnim rankiem, gdy zaledwie obudzone lśni z pod przysłony mgieł. Kryje się na chwilę zrazu, potem zaś wypełzła pomaleńku z jasnej osłony, tak czarowne, że je rozpoznać trudno. Nagle odrzuca całe nakrycie i oto leży nagie, czyste, różowe i lśni w porannych promieniach.
Jezioro nie poprzestaje jednak na wesołej igraszce. Toruje sobie drogę przez piaszczyste wzgórza, ku południowi, zwęża się w wąski sund i szuka nowego terenu. Znalazłszy go, roztacza się zaraz i olbrzymieje, to wypełniając jakąś przepastną głąb, to zdobiąc okolicę rodzajną. Ale woda jest tu ciemniejsza, brzegi mniej urozmaicone, wiatry wieją ostrzej, a cały charakter nabiera surowości. A jednak jezioro jest jeszcze wspaniałe. Krążą po nim liczne statki i tratwy, a czasem przed Bożem Narodzeniem układa się na sen zimowy. Często wpada w zły humor, miota pianę i wywraca łodzie, umie atoli także leżeć w rozmarzeniu i odzwierciedlać niebo.
Jezioro zmierza jeszcze dalej w świat, chociaż je góry ściskają bardziej i coraz mniej ma miejsca, im dalej sięga, tak że wkońcu może jeno pełznąć jako wąski sund, pomiędzy piaszczystemi brzegami. Potem roztacza się po raz trzeci, ale nie z taką już okazałością i potęgą.
Brzegi tu jednostajne i płaskie, wieją wiatry łagodniejsze, jezioro zasypia wcześniej na zimę. Jest jeszcze piękne, choć utraciło dzikość młodzieńczą i siłę wieku męskiego. Stało się takie same, jak wszystkie inne. Dwoma ramionami sunie omackiem ku jezioru wenerskiemu, a dotarłszy, rzuca się w nie ostatkiem upadających sił i po tym bohaterskim czynie idzie na spoczynek.
Równia jest tak długa, jak jezioro, ale nie łatwo jej iść naprzód, z powodu gór i zatok, przeszkody jawią się zaraz, począwszy od wąwozu na północnym krańcu, a długo trwa, zanim się wygodnie rozłoży na spoczynek, u brzegów jeziora wenerskiego. Równia biegłaby oczywiście najchętniej wzdłuż jeziora, od początku do końca, ale nie pozwalają na to góry. Są to potężne murzyska granitowe, porosłe lasem, pełne rozpadlin, utrudniających wędrówkę, bogate w mech i porosty, to też od zamierzchłych czasów były ojczyzną dzikiego zwierza. Często trafia się na szerokich upłazach gór bagnisko z grząskiem dnem, lub moczar o czarnej wodzie, a tu i owdzie widnieje też mielerz węglarza, poręba, lub wreszcie płacheć spalonego wrzosowiska. Świadczy to, że i tu nie ustała praca, zazwyczaj jednak góry śnią w objęciu spokoju, igrając jeno wieczystemi odblaskami światła po ścianach skalnych i załomach.
Z górami toczy ciągły bój równia potulna, rodzajna i miłująca pracę.
— Poprzestańcież na otoczeniu mnie murem! — powiada równia. — Starczy mi tyle bezpieczeństwa!
Ale góry nie baczą tych słów i wysyłają liczne szeregi wzgórz i łysych płaskowyży aż do samego jeziora. Budują po przylądkach wspaniałe wieże, z których można podziwiać krajobraz, i tak rzadko cofają się wybrzeża, że równia miejscami tylko może stoczyć się w miękki piasek. Próżne atoli żale.
— Rada bądź, że tu stoimy! — powiadają góry. — Wspomnij czas przed Bożem Narodzeniem, kiedy to dzień po dniu mgły lodowate toczą się po jeziorze. Wielkie tu, zaiste, oddajemy przysługi!
Równina skarży się, że jej brak miejsca i ma zły widok.
— Głupia jesteś! — mówią góry. — Nie wiesz, jak tu wieje nad wodą. Trzeba mieć grzbiet granitowy i futro sosnowe, by wytrzymać. Zresztą, bądź zadowolona, że ci wolno patrzeć na nas.
Równię raduje to w istocie. Zna dobrze przedziwną grę cienia i światła, przemykającego po skałach. Podziwiała nieraz światło godzin południowych, opadające nisko, jasno-błękitne, i wznoszące się znów do znacznej wysokości, rankiem i o wieczorze, szafirowe, jak niebo w zenicie. Światło pada czasem na skały tak ostro, że staje się zielone, to znów granatowe, a wówczas widać całemi milami każdy ślad, każdą drogę, każdy wąwóz.
Zdarza się też czasem miejscami, że góry odchodzą trochę w bok i pozwalają równinie zerknąć na jezioro. Kiedy atoli zobaczy jego gniew, jak się pieni i parska niby dziki kot, lub też przywdziewa opończę zimnych mgieł, która świadczy, że wodniki na dnie pieką, lub gotują strawę, natenczas przyznaje równia górom słuszność i wraca spokojnie w ciasne więzienie swoje.
Ludzie uprawiają tę rozkoszną płaskoć od czasów Olima i jest ona gęsto zaludniona. Gdzie tylko szumiący potok rzuca się z brzegu, stoi tartak, lub młyn.
W miejscach jasnych, otwartych, gdzie równia dotykała jeziora, stały kościoły i plebanję, zaś na krawędzi jej, przez pół jeszcze na zboczu gór, gdzie pole zasłane głazami nie rodzi zboża, leżały osiedla chłopskie, stały domy oficerów, a tu i owdzie willa pańska.
Należy zaznaczyć, że w latach dwudziestych okolica ta nie posiadała ni w części tej, co dziś uprawy. Wielkie obszary, będące teraz polami, zalegał las, bagno lub płycizna. Ludności też było znacznie mniej, a główne zarobki dawała furmanka, oraz praca po tartakach i młynach w różnych okolicach. Z roli wyżyć się nie dało. W tych czasach nosili mieszkańcy odzież z samodziału, jadali placki owsiane i dość im było dwunastu szylingów dziennie. Panował niedostatek, ale łagodziło go wesołe usposobienie ludności, jej dzielność, oraz zręczność w robocie, co wychodziło na jaw, zwłaszcza przy pracy w dalszych okolicach.
Wszystko troje naraz, to znaczy podłużne jezioro, bogata równia i błękitne góry tworzyły, mimo wszystko, i tworzą dotąd jeszcze, przepiękny krajobraz, a ludność jest, jak dawniej, silna, odważna i uzdolniona. W czasach obecnych wzrósł też znacznie dostatek i wzmogło się wykształcenie.

Życzę powodzenia tym, co mieszkają tam, kędyś, nad podłużnem jeziorem, wśród błękitnych gór, to zaś, co zamierzam opowiedzieć, składa się z garści ich własnych wspomnień.

WIGILJA.

Sintram, to jest złośliwy właściciel Forsu o niezdarnem cielsku, długich, małpich rękach, łysej głowie, szkaradnej i wykrzywionej twarzy człowiek, którego naj większą przyjemnością jest judzić i straszyć bliźnich.
Sintram najmuje samych jeno włóczęgów i awanturników za parobków, oraz bierze do służby kłótliwe, obłudne kobiety. Dręczy też psy, wbijając im szpilki w nozdrza, a najlepiej się czuje wśród złych ludzi i dzikich zwierząt.
Ulubioną rozrywką Sintrama jest przebierać się za djabła z rogami, z ogonem i końską nogą, potem zaś wypadać nagle z ciemnego kąta, piekarskiego pieca, czy z poza stogu siana i straszyć dzieci, albo zabobonne baby.
Sintram raduje się, gdy może przemienić starą przyjaźń we wściekłą nienawiść, a serca zatruć kłamstwem.
Ten Sintram przybył pewnego dnia do Ekeby.

Wciągnijcież wielkie sanie płozowe do kuźni i postawcie na środku, połóżcie na nich sanki, dnem do góry i oto mamy stół. Hura, niech żyje stół!
Dawać teraz stołki i wszystko na czem się da usiąść! Trójnogi szewskie i puste paki są też mile widziane! Dawać roztrzęsiony fotel bez oparcia, sanki jednokonne bez płozów i starą karetę... ha, ha... ha... pyszna ta kareta! Będzie z niej trybuna dla mówcy. Ale patrzcież, brak jej koła, co więcej brak całego pudła!... Został sam jeno kozioł! Poduszki poszarpane, wyściółka wyłazi ze środka, a skóra zrudziała od starości! Grat to wysoki, niby dom, obalcież go... obalcież prędzej!
Hura! Dziś wigilja w Ekeby!
Major i majorowa śpią poza jedwabnemi kotarami i sądzą, że w skrzydle rezydentów także wszystko śpi. Mogą sobie spać parobcy i dziewki, przesyceni ryżową lemiszką i oszołomieni mocnem piwem świątecznem. Któż atoli będzie się łudził, że śpią dziś rezydenci?
Dziś nie rzępolą żelaziwem bosonodzy kowale, usmoleni chłopcy nie popychają taczek z węglem, a wielki młot zwisa z dachu, niby ramię z zaciśniętą pięścią. Kowadło puste, piece nie rozdziawiają płomiennych paszczy swoich, by chłonąć węgiel, a miechy dziś już nie skrzypią. Nadeszło Boże Narodzenie. Kuźnia śpi.
Kuźnia śpi, zaprawdę, ale czuwają rezydenci! Długie cęgi stoją sztywno na ziemi, trzymając świece w szczękach. Z wielkiego miedzianego kotła bije błękitna łuna płonącego ponczu, aż pod czarny dach.
Na długiej sztabie młota wisi rogowa latarnia Beerencreutza, a żółty poncz łyska, niby słońce. Tu mamy stół, a tu krzesła. Rezydenci obchodzą święta w kuźni!
Wre tutaj, kipi radość, brzmi muzyka i śpiew. Ale tego hałasu o północy nikt nie słyszy. Cały rozgwar tonie w potężnym szumie wodospadu.
Ależ wrzask, ależ wesołość! Ha... gdyby to posłyszała majorowa!
No i cóż? Na pewno siadłaby przy nich i wychyliła kubek. To dzielna niewiasta, nie ucieka przed swawolną, gromką piosenką pijacką, nie mierzi jej też partyjka rabużu. To najbogatsza kobieta Wermlandji, szorstka niby chłop, dumna jak królowa. Lubi rozgłośny śpiew, wrzaski trąbek i pisk skrzypek. Ma upodobanie w winie, grze i długich stołach, obsiadłych przez wesołych biesiadników. Miło jej, gdy zapasy topnieją, gdy sala dudni od tańca, a w skrzydle rezydenckiem roi się od rezydentów.
Patrzcież! Siedzą wokoło wazy ponczu, jeden przy drugim! Jest ich dwunastu, tuzin chłopców co się zowie! Nie są to jętki jednodniowe, ni modnisie, ale męże naschwał, których sławą długo będzie tętniła Wermlandja. Ludzie mężni, silne chłopy!
Nie przypominają zeschłych pergaminów, ni worków złota, to ludzie biedni, beztroscy, ale panowie od rana do wieczora.
Nie wierzby to płaczące, nie mole domowe, ale męże z rozmachem, światowcy, wesołki, rycerze tysiącznych przygód.
Dziś... ach dziś, skrzydło rezydenckie od lat już stoi pustką. Ekeby przestało być schronem bezdomnych kawalerów. Pensjonowani oficerowie i zubożali szlachcice nie jeżdżą chwiejnemi powozikami po drogach Wermlandji... tu jednak zmartwychpowstaną, weseli, beztroscy, wieczyście młodzi!
Wszyscy posiadają sławę, umieją też grać na różnych instrumentach. Każdy ma swoistą cechę, własny język, pomysły, pieśni. Przypominają mrowisko pełne mrówek, każdy jednak posiada coś oryginalnego, co go od innych odróżnia.
Z pośród siedzących nad „bowlą“ wymienię naprzód Beerencreutza, pułkownika, z wielkim, siwym wąsem, słynnego mistrza w rabużu, śpiewaka pieśni bellmanowskich, potem przyjaciela jego i towarzysza broni, małomównego majora, łowcę niedźwiedzi, Andersa Fuchsa, wreszcie zaś, jako trzeciego z bandy, małego Rusteratambora, który był długo forysiem u pułkownika, ale otrzymał rangę oficerską, z uwagi na swój kunszt przyprawiania ponczu i śpiewania basem. Następnie wspomnieć trzeba starego chorążego, Rutgera von Örneclou, zdobywcę serc w peruce i sztywnej krezie z żabotem, umalowanego, jak kobieta. Był on jednym z najwybitniejszych rezydentów, wespół z silnym kapitanem Chrystjanem Berghiem, słynnym bohaterem, którego równie łatwo było wodzić za nos, jak olbrzyma z bajki. W ich towarzystwie przebywał często mały, krągły, poczciwiec Juljusz, wesoły, żwawy, bystry mówca, malarz, piosenkarz i facecjonista. Zazwyczaj oblewał potokiem drwin reumatycznego chorążego i głupiego olbrzyma.
Napotykało się tu również olbrzymiego Niemca, Kevenhüllera, wynalazcę samoczynnego wozu i maszyny do latania, którego imieniem rozbrzmiewały wszystkie szumiące lasy. Z rodu i postaci był to rycerz o krętych wąsach, śpiczastej brodzie, orlim nosie, oraz małych, skośnych oczach, osnutych siecią zmarszczek. Siedział tu wielki wojownik Christoffer, nie wychylający się nigdy z czterech ścian skrzydła rezydenckiego, o ile nie szło o polowanie, czy inną szaleńczą awanturę, obok niego zaś wuj Eberhard, filozof, który nie przybył do Ekeby dla żarcików czy uciechy, ale poto, by w spokoju, bez troski o pożywienie, dokonać wielkiego dzieła z zakresu tej wiedzy, ponad wszelką wiedzę wzniosłej.
Nakońcu wymieniam najlepszych z pośród czeredy, łagodnego Lövenberga, człowieka nabożnego, co, zbyt dobry dla tego Świata, był jak tabaka w rogu, oraz wielkiego muzyka Liliencronę, który posiadał wprawdzie dom i tęsknił doń ciągle, ale przebywał w Ekeby, gdyż duch jego potrzebował bogactw i urozmaicenia, by wogóle znieść życie.
Wszyscy ci ludzie, w liczbie jedenastu, mieli już za sobą młodość i nawet znaczną część życia. Jeden tylko z dwunastki liczył lat trzydzieści i był fizycznie, oraz duchowo niezłamany. Mam na myśli klejnot rezydentów, Göstę Berlinga, większego w jednej osobie mówcę, śpiewaka, muzyka, myśliwca i bohatera pijatyki i gry, od wszystkich tamtych wziętych razem. Takim to mężem zrobiła go pani majorowa!
Oto właśnie stoi na mównicy! Ciemność spływa nań z zakopconego dachu, w ciężkich festonach. Jasna głowa wybłyska z tej ciemni, podobna głowom młodych bogów, światłodawców, którzy porządkowali ongiś chaos. Stoi smukły, piękny, żądny przygód.
Ale przemawia z wielką, głęboką powagą.
— Rezydenci i bracia! Zbliża się północ, świętujemy już dość długo, pora wznieść toast trzynastego u stołu!
— Drogi bracie Gösto! — woła Juljusz. — Niema trzynastego w naszem gronie! Jest nas dwunastu!
— W Ekeby umiera co roku człowiek! — ciągnie dalej, coraz to posępniej Gösta. — Umiera co roku jeden z gości skrzydła rezydenckiego, jeden z wesołków, beztroskich, wiekuistych młodzieńców! Zaprawdę, takim jak my starzeć się nie wolno! Czemże jest nam życie, czemże my dla życia jesteśmy, kiedy drżąca ręka nie może już utrzymać szklanki, a oślepłe oko kart rozróżnić nie zdoła? Umrzeć musi zawsze jeden z trzynastu, obchodzących wigilję w kuźni ekebijskiej, ale co roku przybywa nowy, by dopełnić liczby. Bywa to zawsze człowiek, doświadczony w rzemiośle uciechy, człowiek umiejący grać na skrzypkach i w karty, gdyż on jeno może dopełnić grona. Stare motyle muszą znać sztukę umierania w pełnem słońcu! Wznoszę zdrowie trzynastego!
— Ależ, Gösto, jest nas dwunastu! — zaprotestowali wszyscy i żaden nie tknął szklanki,
Gösta Berling, zwany poetą, mimo, że nie napisał w życiu wiersza, ciągnął dalej z niezmąconym spokojem:
— Kawalerowie i bracia! Czyż zapomnieliście, czem jesteście? Utrzymujecie przy życiu całą radość Wermlandji. Dajecie rozmach smyczkowi skrzypiec i tempo tanom, śpiew i muzyka rozbrzmiewa z waszej łaski. Bez was ustałby taniec, powiędłyby róże, zamarłaby gra w karty, a w całym kraju pozostałyby tylko huty żelaza i obszarnicy. Jak długo wy żyć będziecie, trwać będzie radość. Przez lat sześć już święcę wigilję tu, w kuźni ekebijskiej, nigdy zaś nie wahano się wypić zdrowia trzynastego biesiadnika. Któryż z was czuje strach przed śmiercią?
— Ależ, Gösto! — zawołali. — Jakże możemy pić zdrowie trzynastego, skoro nas jest jeno dwunastu?
Smutek zjawił się na twarzy Gösty.
— Czyż nas dwunastu tylko? — spytał. — I czemuż to? Czyż mamy wymrzeć! Więc ma nas w roku przyszłym być jeno jedenastu, a w następnym dziesięciu? Więc życie nasze ma się stać legendą, a zespół cały przepaść? Wzywam trzynastego, gdyż wstałem by wypić jego zdrowie. Z głębi morza, z wnętrzności ziemi, z oddali nieba wzywam tego, który ma uzupełnić liczbę rezydentów.
Rozlega się szum w kominie, bucha płomień topnego pieca i przybywa trzynasty. Stwora kudłata, ma ogon, końską nogę, rogi i śpiczastą bródkę, a na jego widok zeskakują z siedzeń przerażeni rezydenci i krzyczą głośno.
Niesłychana nastaje radość i wrzask, a Gösta woła donośnie:
— Przybył trzynasty! Zdrowie trzynastego!
Zjawił się tedy stary wróg ludzkości w gronie szaleńców, mącących nocną ciszę. Przybył ulubieniec czarownic z Łysej Góry, który spisuje kontrakty krwią na czarnym papierze, który przez siedem dni i nocy tańczył z hrabiną Ivarsnäss, a siedmiu pastorów wygnać go nie mogło...
Myśli kotłują w głowach starych awanturników na jego widok. Dumają nad pytaniem, z czyjego rozkazu wybrał się tej nocy w drogę.
Wielu z nich chce uciekać ze strachu, ale niebawem uświadamiają sobie, że nie przybył poto, by ich ściągnąć do piekieł, jeno że go zwabił brzęk puharów i śpiew. Zapragnął uczestniczyć w ludzkiej radości wigilijnej i zrzucić na chwilę brzemię władzy.
O przyjaciele! Któryż z was myśli o tem, iż to noc wigilijna? Anioły śpiewają pastuszkom po polach, dzieci w łóżeczkach boją się twardo zasnąć, by nie przespać pięknej pasterki porannej. Niedługo zapłoną świece Świąteczne w broeńskim kościele, a w dali, pod leśnym szałasem, rozniecił młodzieniec ognisko z gałązek sosnowych, by ukochanej jasno było w drodze na mszę. W oknach chat pozatykały kobiety świeczki, które niedługo oświecą drogę idącym do kościoła. Organista powtarza przez sen kolendy, a leżący w łóżku stary pleban próbuje, czy zdoła jak należy zagrzmieć: Chwała Bogu na wysokości, a pokój na ziemi ludziom dobrej woli!
O przyjaciele, czyż nie lepiejby spędzić tę noc pokoju w łóżkach, niźli kumać się z księciem ciemności!
Oni atoli witają go okrzykami za przykładem Gösty, stawiają przed nim puhar palącego napoju i sadzają na honorowem miejscu. Baerencreutz zaprasza go na partyjkę rabuża, Juljusz śpiewa pieśni, a Örneclou opowiada o kobietach, niebiańskich istotach, słodzących życie. Dobrze tu rogatemu, siedzi oparty królewskim gestem o kozioł i podnosi puhar do wykrzywionych ust.
Gösta Berling przemawia, oczywiście, na cześć jego.
— Wasza Wysokość! — powiada. — Oczekiwaliśmy już oddawna Waszą Wysokość tu, w Ekeby, gdyż nie masz chyba dostępu do innego raju. Żyjemy tu, nie orząc ni siejąc. Wiadomo. Pieczone gołąbki wpadają nam do ust, a piwo i wódka płyną potokami. Dobrze tu, proszę to sobie zapamiętać, Wasza Wysokość!
— My, rezydenci, tęskniliśmy zawsze za tobą, o Panie, gdyż nie czuliśmy się jakoś nigdy w pełnej liczbie. Jesteśmy czemś więcej, niż się wydaje z pozoru. Dwunastka, to liczba prastara, nasz symbol długich wieków. W dwunastu rządziliśmy ongiś światem z Olimpu, w dwunastu obsiadywaliśmy gałęzie drzewa Igdrazil, a także stół krągły króla Artura. Dwunastu było nas rycerzy w wojsku Karola Wielkiego. Jeden z nas był Torem, drugi Jowiszem, co dziś każde rozpozna dziecko. Łatwo się doszukać świetności boskiej pod łachmanami, a lwiej grzywy pod oślą skórą. Zeszliśmy z biegiem czasu na psy, ale ta kuźnia jest nam jeszcze dziś Olimpem, a to skrzydło rezydenckie Walhallą!
— Mimo wszystko, o Panie, nigdy nie czuliśmy się w pełnej liczbie. Wiemy, że w gronie dwunastu musi być jeszcze ktoś ze sfer poezji, jakiś Loke, Prometeusz, czy Ganelon. I tego nam właśnie brakowało!
— Witam Waszą Wysokość! Witam!
— No, no... piękne słowa, śliczne słowa! — przyznał djabeł. — Szkoda, że nie mam czasu odpowiadać! Przyjaciele, wzywają mnie pilne interesy! Muszę zaraz odejść, inaczej gotów byłbym do wszystkiego. Dziękuję za miłe przyjęcie, drodzy przyjaciele! Do widzenia!
Rezydenci zapytali chórem, dokąd mu tak spieszno, zaś djabeł odpowiedział, że czeka nań właścicielka Ekeby, majorowa, dla odnowienia kontraktu.
Wielkie zdumienie ogarnia rezydentów. Wszakże majorowa to kobieta surowych obyczajów i dzielna osoba. Podnosi korzec zboża na plecy, ciągnie transport rudy z kopalni do Ekeby, sypia jak parobek na klepisku, z workiem pod głową. W zimie dogląda mielerzy, latem spławia tratwami drzewo po jeziorze. Silną wolę ma ta kobieta. Klnie jak chłop, rządzi siedmioma posiadłościami swemi i dogląda majątków sąsiedzkich, włada parafją własną i pobliskiemi, słowem jest królową Wermlandji. Dla bezdomnych rezydentów była zawsze matką i dlatego puszczali mimo uszu pogłoski, że ma pakt z djabłem. Teraz pytają ciekawie, jaki to kontrakt zawarła z księciem ciemności.
Djabeł odpowiada szczerze, że podarował majorowej siedem włości wzamian za obietnicę posyłania mu rok rocznie jednej duszy.
Przerażenie ogromne ściska serca rezydentów!
Wiedzieli wszystko, ale nie rozumieli dotąd. W Ekeby umiera co roku jeden człowiek, umiera jeden z gości rezydenckiego skrzydła pałacu, jeden z wesołych, beztroskich, wieczystych młodzieńców. Ano trudno, ludzie tacy starzeć się nie powinni! Czemże jest im życie, czemże są dla życia, gdy drżąca ich ręka nie może podnieść do ust szklanki, a oślepłe oko kart nie rozeznaje? Motyle winny znać sztukę umierania w pełnem słońcu!
Teraz dopiero pojęli znaczenie tych słów!
Biada strasznej kobiecie! Dlatego to raczy ich smacznem jadłem, dlatego poi ich mocnem piwem i wódką. Chce, by wprost od stołu pijaństwa i gry spadali w głąb piekieł co roku jeden, jeden każdego krótkiego roku!
Biada strasznej kobiecie! Biada czarownicy! Do Ekeby przybywają silni, dzielni mężowie, poto by ginąć! Ona to pędzi ich w śmierć, zamieniając mózgi w gąbkę, płuca w suchy popiół. Oszałamia ich mózgi, gdy na łożu śmierci, pozbawieni nadziei, bez duszy, ruszają w tę daleką drogę. Biada tej kobiecie! Tak pomarło wielu, stokroć lepszych od niej, tak zginąć muszą wszyscy, do jednego!
Niedługo zostawali jednak rezydenci pod grozą strachu.
— Władco ciemności! — wołają. — Nie pozwolimy ci zawierać paktów, pisanych krwią, z tą czarownicą. Musi umrzeć! Chrystjan Bergh, silny kapitan, zarzucił już na plecy największy, ręczny młot kuźni, by roztrzaskać głowę potwora. Ty zaś sam, rogaty, musisz lec na kowadle, a my na ciebie spuścimy młot dźwigniowy. Kując, będziemy cię przytrzymywać obcęgami, aż ci odejdzie chętka polowania na dusze rezydentów.
Czarny jegomość niewiele ma odwagi, jak zdawna wiadomo, i wcale nierad dostać się pod młot dźwigniowy. Wzywa tedy kapitana Bergha, by zaczekał, i rozpoczyna z kawalerami układy.
— Weźcie sobie od przyszłego roku te siedem hut żelaza, a oddajcie mi majorową!
— Nie sądź, że jesteśmy nikczemni, jak ty! — woła Juljusz. — Weźmiemy Ekeby i siedem posiadłości, ale z majorową musisz sobie radzić sam.
— Cóż na to Gösta? — pyta łagodny Lövenberg. — Niech mówi Gösta! W tak ważnej sprawie musimy zasięgnąć jego zdania.
— Wszystko to jest wielkie głupstwo! — powiada Gösta. — Bracia, nie dajcie się wodzić za nos! Czemże jesteśmy w porównaniu z majorową? Dusze nasze to rzecz inna, ale nie możemy się świadomie zachowywać wobec tej kobiety, jak szubrawcy niegodni i zdrajcy. Zbyt długo jadłem chleb majorowej, by ją w tej chwili opuścić.
— Idź tedy do piekła, Gösto, jeśli masz ochotę. My sami będziemy królować w Ekeby.
— Czyście poszaleli, czy przepiliście resztę rozsądku? Nie sądźcież, że to prawda! Wszakże to nie djabeł. Czyż nie spostrzegacie, że wszystko jest jeno wierutnem kłamstwem?
— Hm... hm... — rzekł czarny. — Acan jesteś na najlepszej drodze dostania się do piekła, jesteś tu już od siedmiu lat, a nic jeszcze nie wiesz. Lada moment czeka cię to.
— Głupstwa pleciesz, mój drogi! Sam cię przecież wsadzałem do pieca.
— Cóż stąd? Mogę być mimo to równie dobrze djabłem, jak każdy inny. Tak, tak, Gösto, ty mi na pewno nie ujdziesz. Pięknie wybujałeś pod ręką majorowej.
— Ocaliła mnie! Czemże byłbym bez niej!
— Miała w tem cel swój. Wzięła cię do Ekeby, byś innych przynęcił. Posiadasz dużo zalet. Raz chciałeś się wyrwać, poprosiłeś ją o dom i pracowałeś na życie jako robotnik. Ona zaś codziennie przychodziła pod twe okna z pięknemi dziewczętami. Pewnego dnia, ujrzawszy w jej towarzystwie Marjannę Sinclair, rzuciłeś łopatę i fartuch i zostałeś na nowo rezydentem.
— Głupiś! Droga tamtędy wiodła i basta!
— Oczywiście wiodła droga tamtędy, przyznaję. Innym razem, jako nauczyciel Henryka Dohny omal nie zostałeś zięciem hrabiny Marty. Któż to jednak powiedział Ebbie Dohna, że jesteś wypędzonym proboszczem, skutkiem czego cię odrzuciła? Majorowa to uczyniła, Gösto! Chciała cię odzyskać!
— Nonsens! — odpowiada Gösta. — Ebba Dohna zmarła niedługo potem. I takbym jej nie był dostał.
Czarny przystąpił doń blisko i syknął mu w ucho:
— Zmarła, oczywiście zmarła, bo się zabiła z twego powodu, ale o tem nie wie nikt.
— Niezły z ciebie djabeł! — rzekł Gösta.
— Wszystko to, powiadam, urządziła majorowa. Chciała cię odzyskać dla gromady rezydentów.
Gösta roześmiał się w głos.
— Niezły z ciebie djabeł! — krzyknął porywczo. Ano, dobrze, zawrzemy z tobą, jeśli chcesz, kontrakt, mocą którego dasz nam siedem hut żelaza.
— Dobrze, że nie stajesz już wbrew własnemu szczęściu.
Rezydenci odetchnęli z ulgą. Doszło do tego, że nie śmieli nie przedsięwziąć bez Gösty. Gdyby nie był przystał, umowa nie doszłaby do skutku, mimo że posiadanie siedmiu hut, to rzecz niemała dla biednych pędziwiatrów.
— Zważcież dobrze! — rzekł Gösta. — Przyjmujemy siedem posiadłości, by ocalić dusze, nie poto zaś, by zostać bogatymi obszarnikami, co liczą złoto i ważą żelazo, nie wolno nam być suchemi pergaminami, zawiązanemi workami pieniędzy, ale musimy zachować dotychczasową, kawalerską fantazję.
— Złote ziarna mądrości! — mruknął czarny jegomość.
— Bierzemy tedy na rok te siedem posiadłości, ale wiedz, że jeśli w tym czasie uczynimy coś niezgodnego z honorem rycerskim, jeśli dokonamy czegoś użytecznego, mądrego lub nikczemnego, to weźmiesz sobie po roku wszystkich dwunastu razem, a huty będziesz mógł dać komu zechcesz.
Djabeł zatarł z uciechy ręce.
— Jeśli natomiast zachowamy się, jak przystało ludziom honoru, — dodał Gösta — to nie będzie ci już wolno nigdy zawierać paktu odnośnie do Ekeby i nie dostaniesz też w tym roku zapłaty, ani od nas, ani od majorowej.
— To ciężkie warunki! — powiedział djabeł. — Drogi Gösto, wszakże mógłbyś mi przyznać choć jedną duszę, bodaj jedną, małą duszyczkę, naprzykład majorowej. Czemużto ją ochraniasz?
— Nie handluję tym towarem! — huknął Gösta. — Jeśli jednak chcesz duszę, to porwij Sintrama z Forsu, on dojrzał całkiem do piekła.
— Hm... hm... to rzecz niezła! — powiedział czarny jegomość, nie mrugnąwszy nawet okiem. A więc wszyscy rezydenci, lub Sintram... to się równoważy. O, będę miał tłusty rok!
Spisano akt krwią z serdecznego palca Gösty, na czarnym papierze djabła, gęsiem piórem.
Po podpisaniu rozradowali się rezydenci. Przez cały rok zażywać mieli wszystkich szczęśliwości, potem zaś... znajdzie się, myśleli, jakieś wyjście.
Odsunęli siedzenia, podali sobie ręce i wykonali wokoło wazy z ponczem, na czarnej podłodze, dziki taniec. Pośrodku koła skakał djabeł w ogromnych susach, potem zaś padł jak długi przy wazie, pochylił ją ku sobie i zaczął pić.
Na ten widok runął o ziem Baerencreutz, obok niego Gösta, a dalej koleją wszyscy i wazę pochylając ku sobie, pili zawzięcie. Wkońcu ktoś ją potrącił, tak że się przewróciła, a lepki napój oblał leżących.

Wstali klnąc co sił, ale djabła już nie było, tylko złote obietnice jego unosiły się, niby promieniste korony, nad głowami rezydentów.

UCZTA ŚWIĄTECZNA.

W pierwsze święto Bożego Narodzenia wydała majorowa Samzelius wielką ucztę w Ekeby.
Zasiadła jako gospodyni u stołu nakrytego na pięćdziesiąt osób, w pełnym blasku i wspaniałości. Znikło krótkie futerko jagnięce, pasiasta spódnica z samodziału i fajka gliniana. Szumią na niej jedwabie, złoto zdobi jej ramiona, a perły chłodzą białą szyję.
Gdzie się atoli podzieli rezydenci, którzy pili na czarnej podłodze kuźni, z miedzianego kotła, zdrowie przyszłych posiadaczy Ekeby?
Siedzą oto w kątku, pod piecem, przy osobnym stole, gdyż dziś niema dla nich miejsca przy stole paradnym. Dochodzą ich potrawy późno, a wino dopływa skąpo, nie polatują ku nim spojrzenia pięknych dam, a nikt nie słucha żartów Gösty Berlinga.
Kawalerowie podobni są dziś oswojonym źrebcom, czy osłabłym, dzikim zwierzętom. Spali w nocy jeno przez godzinę, pojechali bowiem przy blasku pochodni i gwiazd na poranną pasterkę. Widzieli świecę świętalne, słuchali kolend, a miny ich stały się jako miny łagodnych dzieci. Zapomnieli o wigilji w kuźni, jak się zapomina złego snu.
Potężna i wspaniała jest majorowa z Ekeby. Któżby śmiał podnieść na nią rękę, kto rzuci jej wyzwanie? Zaiste, nie biedni rezydenci, którzy przez lata całe jedli jej chleb i pod jej dachem spali. Sadza ich gdzie chce, może im zamknąć drzwi przed nosem, a żaden ujść nie zdoła jej władzy. Poza Ekeby, dalibóg, żyćby nie mogli.
U wielkiego stołu życie co się zowie. Błyszczą tu piękne oczy Marjanny Sinclair i brzmi wesoły śmiech hrabiny Dohna.
Wśród rezydentów cicho. Czyż nie byłoby słuszne, by siedzieli razem z gośćmi ci, którzy dla dobra majorowej rzucani bywali w piekło? Poniżający jest ten stolik pod piecem, wygląda bowiem jakby kawalerowie nie byli godni towarzystwa dostojników!
Siedząc pomiędzy hrabią z Borgu i opatem z Bro, majorowa pyszni się, zaś rezydenci zwieszają głowy, jak dzieci stojące w kącie za karę, a jednocześnie budzą się w nich myśli z ubiegłej nocy.
Wesołe żarciki i swawolne kłamstewka dobiegają lękliwie jeno do stołu pod piecem, gdzie panuje w umysłach gniew i wspomnienie paktu wigilijnego. Wprawdzie Juljusz dowodzi silnemu kapitanowi Chrystjanowi Bergh, że pieczonych jarząbków, obnoszonych właśnie u stołu głównego, nie starczy dla wszystkich, ale ta uwaga nie budzi wesołego śmiechu.
— Nie starczy, na pewno! — zapewnia. — Wiem, ile ich było. Ale niema obawy, kapitanie, dla nas, napieczono wron, przy bocznym stoliczku.
Usta pułkownika Beerencreutza składają się do mdłego uśmiechu pod sumiastem wąsem, zaś Gösta wygląda od rana, jakby chciał kogoś zamordować.
— Każde jadło dobre dla rezydentów! — powiada.
Przynoszą w tej chwili do stołu bocznego kopiatą misę wspaniałych jarząbków.
Ale kapitan wre gniewem. Przez całe życie nienawidził tego szkaradnego, wrzaskliwego plemienia i nieraz, wystawiając się na drwiny, przywdziewał kobiece suknie byle je tylko podejść na strzał, gdy żerowały w zbożu. Mordował je wiosną na pustych polach, gdy obchodziły weselne gody, latem szukał gniazd i wyrzucał wrzeszczące, bezpióre pisklęta, lub niszczył zalęgnięte jaja.
Przysunął sobie misę z jarząbkami i krzyknął służącemu:
— Sądzisz, że ich nie poznaję, że muszę słyszeć krakanie, by poznać wronę? Któż się, u djaska, waży podawać wrony Chrystjanowi Berghowi? Do króćset djabłów!
Brał jednego jarząbka po drugim i ciskał o ścianę, a tłuszcz i sos pryskały wokoło. Odbite o ściany ptaki padały daleko po podłodze, a cały stół rezydencki wrzał radością.
Nagle doleciał kawalerów gniewny głos majorowej wołający na służbę:
— Wyrzucić go za drzwi!
Ale służący nie mieli odwagi. Był to wszakże, potężny kapitan Bergh.
— Wyrzucić go za drzwi! — powtórzyła.
Posłyszał i zwrócił się straszny, złowrogi ku majorowej, jak niedźwiedź od powalonego przeciwnika do nowego nieprzyjaciela. Odszedł do stołu, ustawionego w podkowę, a posadzka drżała pod krokami olbrzyma. Stanął wreszcie, oddzielony od niej jeno wąskim stołem.
— Wyrzucić go za drzwi! — powtórzyła.
Kapitan wpadł w szał, straszne są jego pięści i zmarszczone czoło. Wysoki jest i silny jak olbrzym, goście i służba drżą, nikt go nie śmie tknąć, zwłaszcza w tej chwili, gdy gniew zaćmił rozum jego.
Stojąc przed majorową, grozi jej:
— Rzucałem wrony o ścianę! Czyż nie miałem prawa?
— Wynoś się, kapitanie!
— Ty babo jedna! Jak śmiesz podawać wrony Chrystjanowi Berghowi? Gdybym chciał postąpić z tobą wedle prawa ludzkiego i boskiego, to wziąłbym cię, razem z twymi siedmioma djabłami...
— Milcz do króćset djabłów! Nie waż się kląć! Tu mnie jednej kląć wolno!
— Sądzisz, że się boję, czarownico? Sądzisz, że nie wiem, jak przyszłaś do swoich siedmiu hut?
— Milcz!
— Altringer darował je, umierając, twemu mężowi, gdyż byłaś jego kochanką!
— Milcz, powtarzam!
— Taką to byłaś wierną małżonką, Małgorzato Samzelius, a major przyjął ową darowiznę i, jakby nie wiedział o niczem, oddał ci zarząd. To sprawa djabelska! Ale teraz przyszedł twój koniec!
Majorowa siada, pobladła i drży na całem ciele. Potem głosem dziwnie cichym potwierdza:
— Tak, Chrystjanie Bergu, już po mnie, a tyś tego dokonał!
Na te słowa zadrżał mocny kapitan, twarz mu się wykrzywiła, łzy strachu napłynęły do oczu.
— Jestem pijany! — zawołał. — Nie wiem, co mówię! Nie powiedziałem nic. Psem i niewolnikiem byłem dla niej przez lat czterdzieści, psem, niewolnikiem i niczem więcej. To Małgorzata Celsing, której służyłem przez całe życie. Nie złego nie mówię o niej, jakżebym miał wyrzec złe słowo o Małgorzacie Celsing? Jestem psem, co strzeże jej drzwi, niewolnikiem, co dźwiga ciężary. Może mnie bić i kopać, ale widzicie wszyscy, że milczę i cierpię! Kochałem ją przez lat czterdzieści! Jakżebym mógł o niej powiedzieć coś złego?
Dziwny był to obraz, gdy padł na kolana, błagając przebaczenia, że zaś siedziała po drugiej stronie stołu, obszedł, tarzając się po ziemi, wokoło, pochylił nisko głowę i ucałował rąbek jej sukni, rosząc łzami posadzkę.
Opodal majorowej siedział niski, korpulentny mężczyzna o krętych włosach, małych, skośnych oczkach i wystającej dolnej szczęce. Przypomniał niedźwiedzia. Małomówny ten człowiek, zajęty własnemi sprawami, nie zwracający uwagi na świat i życie, był to major Samzelius.
Posłyszawszy ostatnie słowa kapitana, wstał, majorowa wstała także, a po niej wszyscy goście. Kobiety jęły płakać ze strachu przed tem, co nastąpi, mężczyźni zdrętwieli, a u stóp majorowej leżał Chrystjan, całując jej suknię i roniąc dalej łzy.
Szeroka, kosmata dłoń majora zwinęła się zwolna w pięść. Podniósł ramię.
Ale uprzedziła go. Przemówiła głucho, jak nigdy dotąd.
— Skradłeś mnie! — zawołała. — Przyszedłeś jak zbój i skradłeś mnie. Zmuszono mnie biciem, głodem i klątwami, bym została żoną twoją. Postąpiłam, jak na to zasłużyłeś.
Major wyciągnął pięść, majorowa cofnęła się o krok, potem zaś podjęła na nowo:
— Żywy węgorz wije się pod nożem, kobieta zmuszona do małżeństwa bierze kochanka. Czy chcesz mnie bić za to, co zaszło przed dwudziestu laty? Czemuż nie biłeś mnie wówczas? Wszakże pamiętasz, że mieszkał w Ekeby, a my w Sjö. Nie zapomniałeś chyba, jak nam pomagał w biedzie? Jeździliśmy jego powozami, piliśmy jego wino. Czyż tailiśmy coś przed tobą? Czyż służba jego nie była naszą? Czyż jego złoto nie płynęło do twej kieszeni? Czyż nie przyjąłeś siedmiu posiadłości? Wówczas powinieneś był mnie bić, Berndzie Samzelius.. wówczas trzeba mnie było bić!
Mąż odwrócił się od niej i spojrzał po gościach. Wyczytał, że jej przyznają słuszność i sądzą, jakoby wziął pieniądze za milczenie.
— Nie wiedziałem! — zawołał i tupnął.
— Na szczęście teraz wiesz! — przerwała ostro. — Obawiałam się, że umrzesz w nieświadomości. Ale na szczęście wiesz, przeto mogę mówić otwarcie z tobą, który byłeś mym właścicielem i dozorcą mego więzienia. Otóż byłam kochanką tego, któremu mnie skradłeś. Niechże to wiedzą wszyscy, którzy plotkowali o mnie!
W głosie jej triumfuje dawna miłość i błyszczy w oczach. Widzi przed sobą męża z zaciśniętą pięścią. Czyta przerażenie i wzgardę w pięćdziesięciu twarzach, czuje; że wybiła ostatnia godzina jej potęgi, a mimo to raduje się, że może mówić otwarcie o najpiękniejszych wspomnieniach życia.
— Był to mężczyzna prawdziwy, mężczyzna wspaniały! A kimże jesteś ty, któryś nas rozdzielił? Nie znałam w życiu nikogo, jak on! Dał mi szczęście, dał mienie. Błogosławię pamięć jego!
Major opuszcza ramię, nie bije, wie już w jaki ją sposób ukarać.
— Precz! — krzyczy. — Precz z mego domu!
Nie drgnęła nawet.
Kawalerowie pobledli, stoją, spoglądając po sobie. Wszystko, co mówił djabeł, pełnić się zaczyna. Oto skutek nieodnowienia kontraktu majorowej. Jeśli to prawda, że od przeszło dwudziestu lat wysyłała rezydentów do piekła i że również ich ten sam los czeka. O, przeklęta czarownica!
— Wynoś się! — powtarza major. — Żebraj chleba po gościńcach. Jego złoto nie sprawi ci już radości i nie będziesz żyła w dobrach jego. Niema już majorowej na Ekeby! Jeśli stąpisz nogą na mój próg, zabiję cię!
— Wyganiasz mnie z mego domu?
— Nie masz domu! Ekeby jest moje!
Majorową ogarnia zwątpienie. Cofa się ku drzwiom, mąż zaś następuje na nią.
— Byłeś klątwą mego życia, — żali się — a teraz robisz mi tę krzywdę?
— Precz, powiadam!
Staje oparta o ramę drzwi, zasłania twarz splecionemi rękami i szepce, wspominając matkę: Niechże cię zaprą, jak ty się mnie wyparłaś, niechże domem będzie ci gościniec, rów przydrożny łożem, a mielerz ogniskiem. A więc spełniło się wszystko, do słowa!
Zacny opat z Brö i landrat z Munkerudu przystąpili do majora, by go ułagodzić. Mówili, że najlepiej zostawić w spokoju dawne sprawy, nie zmieniać niczego, przebaczyć i zapomnieć. Major strząsa ich dłonie z ramion i jest groźny, jak przedtem kapitan Bergh, tak że nikt się doń zbliżać nie waży.
— To wcale nie jest dawna sprawa! — woła. — Do dzisiejszego dnia nie wiedziałem o niczem! Nie mogłem do tej pory ukarać cudzołożnicy!
Na te słowa podnosi majorowa głowę, czując, że jej wraca odwaga:
— Ty opuścisz przede mną ten dom! — woła. — Nie myśl, że ustąpię! — to powiedziawszy, podeszła bliżej.
Major nie odpowiada, ale śledzi każdy jej ruch, gotów bić.
— Dopomóżcież mi, panowie, związać tego człowieka i wyprowadzić stąd, by odzyskał zmysły. Zważcież kim jest on, a kim ja. Rozważcie tę, zanim będę mu musiała ustąpić. Zarządzam całem Ekeby, on zaś siedzi po całych dniach przy niedźwiedzim dole i karmi niedźwiedzie. Dopomóżcież mi, przyjaciele i sąsiedzi! Gdy mnie zbraknie, zapanuje tu straszna nędza. Chłop żyje i buduje sobie dom za to, że ścina dla mnie drzewa w lesie i wozi rudę. Węglarz zarabia dostawą mego węgla, a flisak spławianiem mego drzewa. Ja jestem szafarką tej pracy, źródło dobrobytu. Czyż sądzicie, że on zdoła prowadzić dalej dzieło moje? Oświadczam, że wyganiając mnie otwieracie podwoje klęsce głodu.
Znowu podnosi się mnóstwo rąk, by pomóc majorowej i kładą się z perswazją na ramiona majora.
— Nie! — woła. — Precz ode mnie! Czyż chcecie bronić wiarołomnej kobiety? Oświadczam, że jeśli nie odejdzie dobrowolnie, wezmę ją za ręce, zaniosę do niedźwiedziej jamy i rzucę w głąb.
Na te słowa opadają z powrotem ramiona.
W ostatniej potrzebie zwraca się majorowa do rezydentów.
— Czyż i wy jesteście w stanie panowie patrzeć spokojnie, jak mnie wypędzają? Czyż dopuściłam, byście zimą marzli w śniegu? Czy odmawiałam mocnego piwa i słodkiej wódki? Czyż żądałam za ubranie i żywność pracy i zapłaty? Czyż wam nie było u mnie, jak u matki? Wszakże dzień za dniem upływał wam na weselu i uciechach! Nie dozwólcie, panowie, wygnać mnie z domu temu człowiekowi, który był nieszczęściem mego życia! Nie dopuśćcież, bym została żebraczką na gościńcu.
Gösta pochylił się ku pięknej, ciemnowłosej dziewczynie, siedzącej przy wielkim stole, i rzekł:
— Anno! Bywałaś przed pięciu laty często w Borgu, powiedz mi tedy, czy mówiła majorowa Ebbie, że mnie wygnano z plebanji?
— Dopomóż majorowej! — odparła.
— Zrozum, że muszę wpierw zyskać pewność, czy mnie nie uczyniła mordercą!
— Cóż za przypuszczenia, Gösto? Dopomóżże jej!
— Nie chcesz odpowiedzieć, rozumiem. Sintram powiedział tedy prawdę! — rzekł Gösta, wrócił do rezydentów i nie ruszył palcem w obronie majorowej.
Ach, czemuż majorowa posadziła kawalerów przy bocznym stole, pod piecem? Teraz zbudziły się w ich umysłach myśli z ubiegłej nocy, oczy łyskają gniewem nie mniejszym, niż gniew majora, a wszystko, co widzą potwierdza nocne widziadła.
— Oczywiście, rzecz jasna, kontrakt nie został odnowiony! — mruczą do siebie.
Ach, nie może majorowa spodziewać się pomocy od tej pomrukującej groźnie czeredy kawalerów.
Podchodzi więc znów do drzwi i zakrywa twarz rękami.
— Niechże się ciebie zaprą, jak ty się mnie wyparłeś! — woła z goryczą i bólem. — Niech ci domem będzie gościniec, a rów przydrożny łożem.
Kładzie rękę na klamce, drugą podnosi i mówi:
— Zapamiętajcie to sobie wszyscy, którzy mnie w tej chwili opuszczacie! Zapamiętajcie sobie, że rychło nadejdzie godzina wasza. Rozproszycie się, a miejsce wasze pozostanie puste. Cóż się z wami stanie, gdy wam zbraknie mej pomocy? Bacz dobrze, Melchiorze Sinclair, który uciskasz swych bliskich! Nadchodzi sąd i kara, proboszczu z Broby! Pani Ugglo, wiedz, że zbliża się nędza do domu twego! Piękne, młode panie, Elźbieto Dohna, Marjanno Sinclair i Anno Stjärnhök, wiedzcie, że nie ja to jedna zostanę wygnana z domu! Baczcież i wy, kawalerowie, albowiem nadciąga burza. Zwieje was z powierzchni ziemi, bo czas wasz dokonał się! Nie żal mi siebie, ale was wszystkich, bowiem burza uderzy po was, a któż się ostoi, gdym ja padła? Serce me krwawi z powodu tylu biednych ludzi! Któż im da pracę, gdy mnie zbraknie?
Majorowa otwarła drzwi, a kapitan rzekł, podnosząc głowę:
— Jakże długo mam leżeć u stóp twoich, Małgorzato Celsing? Przebacz mi, bym wstał i rozpoczął walkę za ciebie!
Majorowa toczy walkę straszną z samą sobą, ale wie, że jeśli przebaczy, to człowiek, kochający ją od lat czterdziestu, zacznie walczyć z jej mężem i zostanie mordercą.
— Mamże więc jeszcze przebaczyć? — powiada. — Jesteś sprawcą mego nieszczęścia, Chrystjanie Bergh. Wróć do grona kawalerów i raduj się dziełem swojem!
To rzekłszy, wyszła. Wyszła spokojnie, zostawiając za sobą przerażenie. Padła, ale nawet wśród poniżenia nie utraciła pewnego dostojeństwa. Nie folgując bólowi czysto ludzkiemu, w starości swej radowała się młodocianą miłością. Nie pozwoliła sobie na skargę, ni łzy słabości, zrozumiała wszystko i nie przeraziło ją, że będzie z kijem i torbą żebraczą chodziła po świecie. Żal jej było jeno biednych chłopów i wesołych, beztroskich mieszkańców pobrzeża, oraz biednych rezydentów, których wspierała i chroniła. Opuszczona przez wszystkich, znalazła jeszcze siłę odepchnięcia ostatniego przyjaciela, by go nie uczynić mordercą.
Przedziwna to byłą kobieta, o wielkiej sile żądzy czynu. Trudno, zaprawdę, napotkać podobną do niej.
Następnego dnia wyjechał major z Ekeby do Sjö, położonego w pobliżu wielkiej huty. Testament, mocą którego otrzymał siedem hut żelaza, opiewał wyraźnie, że nie wolno niczego sprzedawać, ani darowywać, ale wszystko ma po śmierci majora przejść na jego żonę, lub potomstwo. Nie mogąc tedy roztrwonić przeklętego dziedzictwa, ustanowił jego panami rezydentów, pewny, że w ten sposób zaszkodzi najbardziej Ekeby i sześciu innym posiadłościom.
Wszyscy, w całej okolicy wierzyli święcie, że Sintram spełnił polecenie szatana, ponieważ zaś to, co obiecał, spełnione zostało tak świetnie, kawalerowie pewni byli, że kontrakt zostanie dotrzymany ściśle, i postanowili sobie silnie przez cały rok nie uczynić nie mądrego, ani użytecznego, ani nikczemnego. Także uwierzyli niezachwianie, że majorowa jest czarownicą, czyhającą na ich zgubę.
Drwił z tego jeno filozof, wuj Eberhardt, ale któżby sobie coś robił z człowieka tak zatwardziałego w poglądach, że gdyby nawet sam leżał na piekielnych mękach, w kole wyśmiewających go szatanów, twierdziłby niewątpliwie, iż nie istnieją wcale, bo istnieć nie mogą. Wuj Eberhardt był to, zaprawdę, wielki filozof!
Gösta Berling nie zwierzał się nikomu ze swych myśli. To tylko pewne, że nie poczuwał się wobec majorowej do żadnej wdzięczności za przyjęcie go do Ekeby na rezydenta. Wolałby był nie żyć, niż mieć świadomość, że winien jest śmierci Ebby Dohna. Nie podniósł ręki do zemsty nad majorową, ale również nie uczynił nie dla jej obrony. Nie był w stanie.

Kawalerowie osiągnęli wielką potęgę i świetność. Był czas Świąteczny, pełen uczt i rozrywek, serca rezydentów, przepajała radość, a jeśli nawet smutek uciskał duszę Gösty Berlinga, to nie barwił twarzy jego ni ust.

GÖSTA BERLING POETĄ.

W okresie świąt miał się odbyć bal w Borgu.
Mieszkał tam podówczas młody hrabia Dohna z piękną, świeżo poślubioną małżonką i zabawa w starym zamku hrabiowskim zapowiadała się świetnie.
Ekeby otrzymało także zaproszenie, ale wnet wyszło na jaw, że nikt z świątkujących tu w tym roku, nie miał ochoty jechać, prócz Gösty Berlinga, nazwanego „poetą“.
Borg i Ekeby leżą nad jeziorem löffeńskiem, ale po przeciwległych brzegach, tak że przy niezamarzłej powierzchni wody, trzeba było tam jechać dwie godziny.
Biednego Göstę wyekwipowali starsi kawalerowie na ten bal, niby królewicza, mającego reprezentować państwo. Dostał nowy frak z błyszczącemi guzikami, sztywny żabot i lśniące, lakierowane trzewiki. Przedziwne było jego bobrowe futro, z takąż czapką na jasnych, falistych włosach. Rozpostarto na jednokonnych saneczkach niedźwiedzią skórę, o srebrnych pazurach i zaprzężono Don Juana, chlubę stajni. Gwizdnąwszy na swego Tankreda, ujął lejce z plecionki i wyjechał rozradowany, promieniejący wspaniałością Gösta, który promieniał i bez tego urodą i zdolnościami swemi.
Ruszył w niedzielne przedpołudnie i, mijając kościół broeński, usłyszał śpiewanie. Skręcił na samotną drogę leśną, wiodącą do Wergi do kapitana Uggli, gdzie postanowił zjeść obiad.
Werga nie było osiedlem bogacza; głód trafiał nieraz pod sitowie dachu kapitana, a przyjmowany jak inni goście żarcikami i śpiewogrą, nierad opuszczał gościnne progi.
Zarządzająca kuchnią i przędzalnią, stara mamzel Ulryka Dillner powitała Göstę na schodach podjazdu, a w dygu zatrzęsły się z radości jej sztuczne loczki, okalające brunatną, pomarszczoną wielce twarzyczkę. Wprowadziwszy go do sali jęła zaraz paplać o właścicielach, posiadłości i lichych stosunkach, w jakich żyli.
Troska i niedostatek stoją u drzwi, mówiła, a czasem zbraknie na obiad chrzanu do solonego mięsa, i oto właśnie Ferdynand zaprzągł Dizę i wraz z dziewczętami ruszył do Munkerudu pożyczyć coś nie coś. Kapitan był w lesie i wróci pewnie z żylastym zającem, do którego trzeba dodać więcej masła, niż sam wart. Zwie on to zaopatrywaniem domu w żywność. Zresztą gorzej będzie jeszcze, gdy przyniesie lisa, najnikczemniejsze stworzenie boskie, równie bezużyteczne w stanie żywym, jak martwym.
A jaśnie pani? O, jeszcze nie wstała. Leży w łóżku i czyta, jak zawsze, romanse. Nie stworzone zaprawdę do pracy, to anielskie niewiniątko!
Pracę pozostawiono osiwiałej w służbie starowinie, to też drepciła od świtu do nocy, wiążąc koniec z końcem; zadanie nielada. Przez całą zimę nie było innego mięsiwa w domu, prócz jednej jedynej szynki niedźwiedziej. Zapłatę pobierała skromną, a w dodatku nie widziała dotąd grosza, ale żyła nadzieją, że jej nie wyrzucą na gościniec, gdy będzie niezdolną do pracy. Traktowano gospodynię bardzo po ludzku i była pewną, że jej państwo kiedyś sprawią uczciwy pogrzeb, o ile tylko stanie pieniędzy na trumnę.
— Któż wie, co się stanie! — zawołała, ocierając fartuchem oczy, do których raz po razu napływały łzy. — Winniśmy niepoczciwemu panu Sintramowi sporo pieniędzy i może nam zabrać wszystko. Ferdynand zaręczył się wprawdzie z bogatą Anną Stjärnhök, ale obawiam się, że ona go puści w trąbę, tak, niezawodnie puści go w trąbę. I cóż się wówczas stanie z nami, z trzema krowami, dziewięciu końmi i młodemi, wesołemi dziewczętami, któreby rade jeździć z balu na bal! W cóż się obrócą jałowe pola, gdzie nic nie rośnie, i nasz zacny Ferdynand, z którego nigdy nie będzie człowiek jak należy? Cóż się stanie z całym tym domem, gdzie wszystko kwitnie, oprócz pracy.
Nadeszło południe i mieszkańcy zebrali się w komplecie. Wrócił zacny, flegmatyczny Ferdynand i wesołe panny z pożyczoną rzodkiewką, wrócił też kapitan, orzeźwiony kąpielą w zalewisku jeziora i polowaniem. Otwarł okno, by wpuścić świeże powietrze i uścisnął serdecznie dłoń Gösty. Zjawiła się jaśnie pani w jedwabiach i koronkach i podała mu łaskawie rączkę do pocałunku. Wszyscy powitali Göstę radosnym śmiechem i żarcikami i pytali jedno przez drugie:
— Cóż tam słychać w Ekeby, w ziemi obiecanej?
— Płynie miód i mleko! — odpowiedział. — Obdzieramy góry z żelaza i napełniamy piwnice winem, pola dają złoto, którem złocimy nędzę życia, zaś lasy rąbiemy, by z tego drzewa budować kręgielnie i pawilony w parku.
Jaśnie pani westchnęła, potem zaś uśmiechnęła się w odpowiedzi, a z ust jej uleciało:
— Jesteś poetą!
— Mam dużo grzechów na sumieniu, — odparł — nigdy atoli nie napisałem jednego wiersza.
— Mimoto jesteś poetą, Gósto! — potwierdziła. — Przeżyłeś więcej poematów, niźli ich napisali poeci nasi.
Potem jęła łagodnie, jak matka, wyrzucać mu, iż marnuje życie.
— Dożyję jeszcze, ufam, czasu — powiedziała — kiedy staniesz się mężczyzną statecznym!
Z przyjemnością dał się nieść radom tej łagodnej, słodkiej przyjaciółki, której marzycielskie serce pałało umiłowaniem wielkich czynów.
Skończono wnet wesołą ucztę, zjedzono mięso z rzodkiewką, kapustę, wafle i zapito wszystko świątecznem piwem, poczem Gösta jął opowiadać o majorowej, majorze i proboszczu z Broby, tak iż wszyscy płakali, to znów podkładali się od śmiechu. Nagle zadźwięczały janczary w podwórzu i wnet potem wszedł do pokoju złośliwy Sintram.
Promieniał radością, od łysiny aż do szerokich stóp.
Machał długiemi rękami, wykrzywiał się i widać było, że niesie fatalne wieści.
— Słyszeliście już, państwo? — spytał ten djabeł. — Słyszeliście, że dziś wyszła w swartsjoeńskim kościele pierwsza zapowiedź Anny Stjärnhök i bogatego Dahlberga? Musiała zapomnieć o zaręczynach z Ferdynandem.
Nikt o tem nie wiedział i strach padł na dom cały.
Ujrzeli w duchu ruinę zupełną, gdyż musiano zwrócić dług złemu Sintramowi. Zostaną sprzedane ulubione konie, stare wyprawne meble matki. Skończy się wesołe życie i jazda z balu na bal. Na stół przyjdzie znowu szynka niedźwiedzia, zaś młodzi pójdą w służbę ludzi obcych. Matka pogłaskała syna czule, z wyrazem niewyczerpanej miłości.
Ej, nie! Był wszakże pośród nich Gösta Berling, stanowiąc ścianę pomiędzy biedakami, a niezwyciężonym Sintramem. Myśli zawirowały mu w głowie.
— Głupstwo! — zawołał. — Nie czas jeszcze lamentować. To sprawka pastorowej ze Svartsjö, która ma wielki wpływ na Annę, od kiedy mieszka na plebanii. Ona to ją namówiła, by porzuciła Ferdynanda dla starego Dahlberga, ale jeszcze nie wzięli ślubu i nic z tego nie będzie! Jadę do Borgu, gdzie spotkam Annę. Pomówię z nią i wystrychnę na dudków pastorostwo, oraz narzeczonego. Przywiozę ją tu nocą, a stary Dahlberg dostanie figę.
Tak się i stało. Gösta pojechał do Borgu sam, nie zabierając żadnej z wesołych panienek, ale zato gorące życzenia pozostałych, by mu się powiodło. Sintrama ogarnęła radość na myśl, że Dahlberga wykierują na błazna, został wtedy w Werdze, w oczekiwaniu powrotu Gösty z niewierną. W przystępie życzliwości okrył nawet odjeżdżającego swym zielonym szalem podróżnym, który dostał od mamsel Ulryki w podarunku.
Pani domu przyniosła z góry trzy czerwone oprawne książki i, podając mu je na schodach podjazdu, rzekła do siedzącego już w sankach Gösty:
— Weź to na wypadek, gdyby ci się nie powiodło. To „Korynna“ pani Stael, nie chciałabym, by poszła pod młotek.
— Ja tam mam zawsze szczęście.
— O Gösto, Gösto! — powiedziała, gładząc odkrytą jego głowę. — Ty najsilniejszy i najsłabszy z pośród ludzi! Kiedyż wywietrzeje ci z głowy, że masz w ręku dole i niedole biedaków?
Gösta pomknął znów gościńcem, Don Juan galopował, biały Tankred pędził za nim, a świadomość bliskiej przygody przepajała mu duszę radością.
Czuł się młodym zdobywcą, a nad nim duch polatywał. Droga wiodła po pod plebanję swartsjoeńską. Zajechał tam i spytał, czy może zabrać na bal Annę Stjärnhök. Przyzwolono. Piękna, przekorna dziewczyna wsiadła do sanek. Któżby nie chciał jechać czarnym Don Juanem!
Zrazu milczeli młodzi, potem jednak rozpoczęli rozmowę zuchwałą i bez ogródek.
— Słyszałeś, Gösto, co pastor ogłosił dziś z kazalnicy? — spytała.
— Nazwał cię najpiękniejszą dziewczyną pomiędzy Löffenem a Klarelfem!
— Głupiś, Gösto! To wiedzą wszyscy bez pastora. Nie, ogłosił moje zapowiedzi ze starym Dahlbergiem.
— Dalibóg, gdybym to wiedział zgóry, nie brałbym cię do sanek! Bądź pewna!
Odparła dumnie:
— I bez Gösty Berlinga pojechałabym do Borgu.
— Szkoda cię, Anno, — rzekł w zadumie — szkoda, że nie masz ojca, ni matki. Jesteś dziwaczka i nie można cię traktować serjo.
— Większa szkoda, żeś tego nie powiedział wcześniej, gdyż mógł mnie kto inny zawieźć.
— Pastorowa jest, widać, tego samego co ja zdania. Potrzeba ci męża, któryby był twym opiekunem i ojcem. Inaczej, zaprawdę, nie wydawałby cię za taką starą pokrakę, jak Dahlberg.
— Pastorowa nie ma z tem nic wspólnego.
— Ejże! Więc sama wyszukałaś sobie tak ślicznego mężulka?
— W każdym razie nie bierze mnie dla pieniędzy!
— Tak, bo starcom zależy tylko na niebieskich oczach i rumianej buzi. Ot, głupcy!
— Wstydź się, Gösto!
— Pamiętaj tylko, że odtąd nie wolno ci się bawić z młodymi ludźmi. Djabli wzięli taniec i wesele. Miejsce twe w rogu kanapy, a może wolisz zagrać ze staruszkiem, Dahlbergiem, partję rabuża?
Umilkli i nie mówili, aż do chwili wjeżdżania na wzgórze borgijskie.
— Dziękuję ci za miłą rozmowę! — powiedziała. — Nie prędko pojadę znowu z Göstą Berlingiem.
— Dziękuję wzajem. Znam kogoś, kto również żałuje, że z tobą jechał na zabawę.
W pokorniejszym, niż zwykle, nastroju weszła zuchwała dziewczyna na salę i spojrzała po zebranych.
Spostrzegła zaraz małego, łysego Dahlberga, obok pięknego, smukłego, jasnowłosego Gösty. Napadła ją ochota wyrzucić obydwu za drzwi. Narzeczony podszedł, zapraszając do tańca, ale go powitała szyderczo i spytała zdumiona:
— Chcesz tańczyć? Od kiedyżto uprawiasz tańce?
Zbliżyły się dziewczęta z powinszowaniami.
— Nie udawajcie dzieci! — powiedziała. — Wszakże trudno zakochać się w Dahlbergu! Ale on bogaty i ja bogata, przeto jesteśmy dla siebie stosowni.
Podeszły starsze damy, ściskały jej ręce i mówiły o najwyższem szczęściu życia.
— Proszę powinszować pastorowej, — odparła — ją to raduje dużo więcej, niż mnie!
W pewnej odległości stał Gösta Berling, świetny kawaler, witany z radością, bo śmiał się radośnie i sypał słowa, niby pył złoty na szare łachmany życia. Nie widziała go jeszcze takim. Nie był to człowiek wyklęty, wyrzucony za nawias, bezdomny facecjonista... o nie! Był królem pośród mężczyzn, królem z krwi i kości.
On i inni młodzieńcy sprzysięgli się przeciw niej. Dali jej sporo czasu myśleć nad tem, jak źle uczyniła, trwoniąc wdzięki swe i bogactwo na rzecz starca. Przez dziesięć tańców nie ruszyła nogą.
Wrzała gniewem.
Gdy zabrzmiał taniec jedenasty, poprosił ją człeczyna marny, ostatni z ostatnich, z którym nikt tańczyć nie chciał.
— Piwo wypite, teraz pora na męty! — powiedziała.
Potem zagrano o fanty. Jasnowłose dziewczęta poszeptały z sobą i skazały ją na pocałowanie tego, którego najbardziej kocha. Uśmiechnięte czekały chwili, kiedy pocałuje Dahlberga. Ona jednak wstała dumna i gniewna mówiąc:
— Wolę raczej dać w twarz temu, którego najbardziej nienawidzę!
W chwilę potem zaczerwienił się policzek Gösty od ciosu jej silnej dłoni. Oblany rumieńcem, przytrzymał na sekundę jej rękę i szepnął:
— Bądź za pół godziny na dole, w czerwonym gabinecie!
Błękitne oczy jego objęły ją magicznym kręgiem i uczuła, że musi być mu posłuszną.
Przyjęła go dumnie, złemi słowy:
— Cóżto obchodzi Göstę Berlinga, że wychodzę zamąż?
Nie miał jeszcze dla niej życzliwych wyrazów, a jednocześnie nie chciał zaraz mówić o Ferdynandzie.
— Nie sądzę, — powiedział — by utrata dziesięciu tańców była karą dostateczną. Ale niech ci będzie dowodem, że nie wolno bezkarnie łamać przyrzeczeń i obietnic. Kto inny, wymierzając ci sprawiedliwość, byłby nierównie surowszy.
— Cóż uczyniłam tobie i innym, że mnie prześladujecie? Nie dajecie mi spokoju, wyłącznie z powodu majątku mego. Rzucę tedy pieniądze do Löffenu i niech je sobie kto chce łowi.
Zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się z gniewu.
To wzruszyło serce poety. Zawstydził się surowości swojej i przemówił serdecznie:
— Przebacz mi, drogie dziecko! Przebacz biednemu Göście! Któż sobie coś robi ze słów nędzarza, któż płacze z powodu gniewu jego? Równie dobrze możnaby płakać z powodu ukłucia komara. Byłem szalony, ale chciałem przeszkodzić, by nasza najpiękniejsza i najbogatsza dziewczyna wiązała się ze starcem. A tymczasem dokazałem tego jeno, żem cię zasmucił.
Usiadł przy niej na sofie i objął wpół, by ją wspierać i chronić. Nie broniła się, przylgnęła doń, zarzuciła mu ramiona na szyję i oparła o jego ramię piękną główkę.
Ach, poeto, najsilniejszy i najsłabszy z ludzi! Nie twoją to szyję obejmować miały te białe ręce!
— Gdybym to była wiedziała, nie brałabym za nic tego starca! Dziś dopiero poznałam cię. Nikt ci nie dorówna!
Pobladłe wargi Gösty szepnęły:
— Ferdynand!
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Cicho bądź! Nikt dla mnie nie istnieje, tylko ty! Będę ci wierną!
— Ja jestem Gösta Berling, — rzekł ponuro — za mnie wyjść nie możesz!
— Kocham ciebie, kocham ciebie, pierwszego wśród mężczyzn. Nie potrzebujesz robić nic, niczem być! Jesteś król, król z krwi i kości!
Zawrzała krew poety. Była tak piękna, tak urocza w uniesieniu miłości. Przycisnął ją do piersi.
— Jeśli chcesz być moją, — powiedział — nie możesz przebywać na plebanji. Pozwól, że cię zabiorę tej nocy do Ekeby, a tam potrafię cię obronić, aż do czasu wesela.

Czarowna to była jazda nocą. Ulegli prawu miłości i dali się unosić Don Juanowi.
Skrzyp śniegu pod płozami sanek zdawał się być skargą oszukanego. Cóż ich to jednak obchodziło? Zawisła u jego szyi, on zaś pochylony, szeptał jej:
— Czyż może istnieć rozkosz większa, nad skradzione szczęście?
Cóż mogła znaczyć zapowiedź, oni posiedli miłość, cóż gniew ludzki? Gösta wierzył w przeznaczenie. Los ich pokonał, niesposób walczyć z losem! Gdyby nawet gwiazdy były świecami ślubnego ołtarza, a janczary Don Juana dzwonami weselnemi na ślub z Dahlbergiem, i tak musiałaby uciekać z Göstą Berlingiem. Los jest potężny!
Minęli szczęśliwie i cało plebanję munkerudzką. Mieli do Wergi jeszcze pół mili, a drugie pół do Ekeby. Droga wiodła skrajem lasu. Po prawej widniały ciemne góry, po lewej zaś leżała długa, biała dolina.
Wtem dogonił ich Tankred. Sadził, leżąc niemal na brzuchu. Zawył ze strachu, skoczył w sanki i skulił się u nóg Anny.
— Wilki! — powiedział Gösta.
Zobaczył długą, szarą, ruchomą linję pod lasem. Zwierząt było co najmniej dwanaście.
Anna nie przelękła się. Dzień tak obfity w przygody obiecywał podobną noc. Toż to życie! Tak pędzić po lśniącej przestrzeni, drwiąc zuchwale z dzikich zwierząt i ludzi!
Gösta zaklął, pochylił się i uderzył silnie Don Juana po grzbiecie.
— Boisz się? — spytał. — Biegną naprzełaj i dogonią nas na zakręcie gościńca.
Don Juan dał susa i pognał w zawody z drapieżcami, a Tankred zaskomlał z gniewu i strachu. Dotarli do zakrętu jednocześnie z wilkami, a Gösta odpędził pierwszego biczem.
— Ach, Don Juanie drogi — rzekł Gösta — jakże łatwo umknąłbyś dwunastu wilkom, gdybyś nie musiał wlec nas, ludzi!
Przywiązali do oparcia sanek zielony szal, co przeraziło wilki, tak że na chwilę zostały w tyle. Przezwyciężyły jednak rychło strach, a jeden skoczył ku sankom, wywalając ozór i rozdziawiając paszczę. Wówczas wziął Gösta tom „Korynny“ pani Stael i cisnął go wilkowi.
Znowu nastała pauza, podczas której zwierzęta szarpały łup. Niebawem jednak, potargawszy szal i książkę, wilki nacisnęły tak, że czuli ich gorący oddech na plecach. Wiedzieli, że przed Wergą nie napotkają ludzkich osiedli, ale Göście wydało się gorszem od śmierci spojrzyć w oczy ludziom, których oszukał. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jeśli koń ustanie, zginą niechybnie.
Nagle zamajaczył pod lasem dwór wergijski, rozjarzony światłem. Gösta wiedział co to znaczy.
W tej chwili wilki znikły, przerażone bliskością wsi, a Gösta minął Wergę. Ale zaledwo dotarł do miejsca, gdzie droga ponownie zapadała w las, ujrzał przed sobą ciemną gromadę czekających wilków.
— Zawróćmy na plebanję, — rzekł — powiemy, żeśmy odbyli małą przejażdżkę przy świetle gwiazd. Uwierzą na pewne.
Zawrócili, ale natychmiast wilki otoczyły sanki. Szare postacie przemykały, łyskając białemi zębami i świecąc oczyma. Wyły z głodu i żądzy krwi, gotowe wbić zęby w miękkie ludzkie ciało. Podskoczyły do pyska Don Juana i zawisły u uździennicy. Anna rozmyślała, czy wilki pożrą ich ze szczętem, czy też zostawią bodaj trochę kości, by ludzie mogli znaleźć rano w śniegu ślady.
— Idzie o nasze życie! — powiedziała, pochylając się i biorąc za kark Tankreda.
— Daj pokój! — odparł. — To na nic! Nie z powodu psa ruszyły wilki tej nocy na łów.
Rzekłszy to, wjechał w bramę wergijskiego dworu. Ale wilki ścigały ich aż do podjazdu, tak że musiał się bronić biczem.
— Anno! — powiedział stając wkońcu. — Nie było to zgodne z wolą bożą. Zrób dobrą minę, jeśli jesteś tą, za jaką cię mam... rozumiesz?
Posłyszawszy brzęk janczarów, wszystko wyległo na dwór.
— Ma ją! — wołano chórem. — Ma ją! Niech żyje Gösta Berling! — i ściskano się wzajemnie.
Niewiele padło pytań. Noc była późna, przybyłych wyczerpała pełna niebezpieczeństw jazda, udano się tedy na spoczynek. Dość było obecności Anny.
Skończyło się zatem dobrze, zniszczał tylko cenny podarek mamsel Ulryki, zielony szal i „Korynna“.

Cały dom spał. Gsöta Berling wstał, ubrał się i wymknął na dwór. Wyciągnął niepostrzeżenie ze stajni Don Juana, zaprzągł i chciał ruszyć, gdy nagle wyszła z domu Anna Stjärnhök.
— Usłyszałam cię! — powiedziała. — Gotowa jestem jechać z tobą!
Podszedł i uchwycił jej dłoń.
— Czyż jeszcze nie rozumiesz? To niemożliwe! Bóg nie chce! Posłuchaj i chciej mnie pojąć. Byłem tu dziś przed południem i widziałem rozpacz tych ludzi z powodu twej niewierności, pojechałem przeto do Borgu, by cię przywieźć Ferdynandowi. Ale zawsze byłem nikczemnikiem i już się nie zmienię, zdradziłem go więc i zdradziłem go dla ciebie. Tu mieszka stara kobieta, która wierzy, że coś ze mnie jeszcze będzie, a ja z nią postąpiłem, jak człowiek bez honoru. Druga stara kobieta godzi się głodować i drżeć z zimna, byle tylko móc umrzeć pośród przyjaciół, ja zaś omal że jej nie wyrzuciłem na bruk przez Sintrama. Byłaś piękną, a grzech słodki. O jakże łatwo uwieść Göstę! Jestem nędznym szubrawcem! Wiem, jak ci ludzie kochają swój dom, a jednak postawiłem ich u progu ruiny. Zapomniałem o wszystkiem dla ciebie. Byłaś tak zachwycająca w miłości swojej! Teraz atoli, kiedy byłem świadkiem ich radości, nie mogę cię brać, Anno. O ty jedyna, kochanko moja! Ten tam... igra wolą naszą, musimy się ugiąć pod jego karzącą ręką. Przyrzeknij mi, że od dziś weźmiesz brzemię swe na plecy. Oni wszyscy ufają ci. Przyrzeknij, że zostaniesz z nimi, że im będziesz pomocą i ochroną! Jeśli mnie kochasz, jeśli chcesz złagodzić straszny ból mój, to przyrzeknij! Jedyna moja, czyż serce twoje nie jest dość wielkie, by się przezwyciężyć z uśmiechem na ustach?
Przyjęła z zapałem nakaz rezygnacji.
— Uczynię, co chcesz, — powiedziała — poświęcę się z uśmiechem.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Jak długo ciebie kocham i ich kochać będę.
— Teraz dopiero wiem, co z ciebie za dziewczyna! O, jakże ciężko oderwać się od ciebie!
— Zegnaj mi, Gösto! Jedź z Bogiem! Miłość moja nie przywiedzie cię do grzechu.
Obróciła się, by odejść, on poszedł z nią.
— Czy rychło mnie zapomnisz?
— Jedź, Gösto! Jesteśmy tylko ludźmi!
Wskoczył do sanek, ona natomiast zawróciła.
— Czy pamiętasz wilki, ach? — spytała.
— Oczywiście. Spełniły swe zadanie. Ze mną jednak, tej nocy, nic już nie mają do czynienia,
Wyciągnął raz jeszcze do niej ręce, ale zniecierpliwiony Don Juan ruszył. Nie ujął lejc. Pochylony wstecz patrzył poza siebie. Potem, oparty o brzeg sanek, jął łkać rozpacznie.
— Miałem w rękach szczęście i odepchnąłem je! Ach, czemuż to uczyniłem, czemu?

O, Gösto Berlingu, ty najsilniejszy i najsłabszy pośród ludzi!

KACZUCZA.

Rumaku bojowy! Bojowy rumaku, który pasiesz się teraz na trawie, czyli pamiętasz młodość swoją? Czy pamiętasz dzień bitewny, rumaku dzielny, bojowy? Pędziłeś, niby na skrzydłach niesiony, grzywa jak płomień pałała nad twą głową, a krew i piana spływała ci po bokach czarnych. Gryząc pozłociste wędzidło, pędziłeś w dal, a ziemia drżała pod kopytami twemi. Rozkosz cię ogarnia, dzielny rumaku. Ach, jakżeś był piękny!

W skrzydle rezydentów ekebijskiego dworzyszcza panuje szary mrok. W wielkiej sali stoją pod ścianami czerwono malowane skrzynki kawalerów, a świąteczna ich odzież wisi na gwoździach w kącie. Płomień kominka oświetla bielone ściany i firanki w żółtą kostkę, kryjące alkowy. Mieszkanie kawalerów, to nie serail, nie królewskie komnaty.
Ale rozbrzmiewają tu skrzypce Liliencrony. Gra szarą godziną kaczuczę.
Powtarza ją raz po razu.
Zerwijcie struny, złamcie smyk! Czemuż to powtarza się bez końca ten przeklęty taniec? Czemuż gra właśnie w chwili, kiedy Örneclou leży w łóżku, wijąc się w reumatycznych bólach i wstać nie może? Wyrwijcież mu skrzypce i rozbijcie o ścianę, skoro przestać nie chce!
Czy dla nas grasz kaczuczę, maestro? Czy można ją zatańczyć po chwiejnej podłodze skrzydła rezydenckiego, pośród ciasnych, brudnych, zakopconych ścian, z niskim pułapem? Ach, do licha, jakże ty grasz!
Czyż ta kaczucza jest dla nas, kawalerów? Na dworze szaleje zadymka. Czy uczysz płatki śniegu tańczyć do taktu? Czy grasz do tańca szybkonogim dzieciom Króla Śniegu?
Zali masz tu kobiece ciała, drżące pod tętnem krwi, małe usmolone rączki, co odsuwając garnek, chwytają kastaniety, bose nogi, widne z pod wysoko zakasanych spódniczek, podwórze wyłożone marmurem, cyganów skulonych z dudą i tamburynem, maurytańskie kolumnady, księżyc i czarne oczy... czy masz to wszystko tutaj, maestro. Jeśli nie, to połóż smyczek!
Kawalerowie suszą przemoczoną odzież u ognia. Niesposób chyba tańczyć w długich, kutych butach, o podeszwach grubych na cal? Przez cały dzień brodzili po śniegu łokciowej wysokości, tropiąc niedźwiedzia. Czy sądzisz, że zechcą tańczyć w mokrych, kurzących się ubraniach z fryzu, mając zamiast danserki kudłatego misia?
Zali masz dla nas, mistrzu, wygwieżdżone niebo, czerwone róże w ciemnych włosach kobiecych, oszałamiający gorąc wieczora, wrodzoną plastykę poruszeń i miłość, płynącą z nieba i buchającą z ziemi, co faluje w powietrzu? Pocóż w przeciwnym razie zmuszasz nas, byśmy za tem wszystkiem tęsknili?
Okrutniku, zali trąbisz wsiadanego rumakowi bojowemu, co stoi na uwięzi? Rutger von Örneclou leży przykuty do łoża bólami reumatycznemi. Oszczędź mu męki rozkosznych wspomnień! I on też nosił sombrero i barwistą siatkę na włosach i on też przywdziewał kaftan z aksamitu, oraz nosił sztylet za pasem. Szczędźże mistrzu, starego Örneclou.
Ale Liliencrona gra i gra kaczuczę, zaś Őrneclou cierpi jak kochanek, co widzi jaskółkę, lecącą w stronę odległego mieszkania kochanki, jak jeleń spragniony, którego myśli pędzą mimo źródła w lesie.
Na moment odejmuje Liliencrona skrzypce od podbródka i pyta:
— Powiedz Chorąży, czy pamiętasz piękną Rózię von Berger?
Örneclou ciska straszliwe przekleństwo.
— Lekka była, jak płomień. Lśniła i tańczyła, jak brylant na końcu smyczka, Pamiętasz ja pewnie z karlsztadzkiego teatru. Widywaliśmy ją tam za młodu, pamiętasz, Örneclou?
Czy pamięta? Była mała, dzika i sypała skrami, jak ogień. Tańczyła kaczuczę. Uczyła kaczuczy wszystkich młodych ludzi Karlsztadu, a także trzaskać kastanietami. Na balu u landrata tańczył chorąży z panną von Berger kaczuczę, oboje w strojach hiszpańskich, a tańczył ją, jak się tańczy, pod figowcami i platanami jak Hiszpan prawdziwy.
Nikt w całej Wermlandji nie umiał, jak on tańczyć kaczuczy, to jest tak, by wart było o tem wspominać. Wielką stratę poniosła Wermlandja, gdy gościec zesztywnił mu członki, a na stawach potworzył wielkie guzy. Cóż to był za kawaler, jaki smukły, piękny, rycerski! „Pięknym Örneclou“ zwały go dziewczęta, poprzysięgając sobie dozgonną nienawiść z jego powodu.
Liliencrona rozpoczyna na nowo kaczuczę, a myśli Örneclou cofają się w dawne lata.
Oto stoi tu, a Rózia Berger tam! Byli właśnie przez chwilę sami w garderobie, on jako Hiszpan, ona jako Hiszpanka. Dała mu się pocałować, ale ostrożnie, gdyż przerażały ją wypomadowane wąsy. Teraz tańczą... jak się tańczy jeno pod figowcami i platanami. Cofa się, ona nastaje, on się uzuchwala, ona czyni dumny gest, on się obraża, ona gotowa jest do zgody. Gdy wkońcu pada na kolana i chwyta ją w rozpostarte ramiona, przez salę płynie westchnienie — westchnienie zachwytu.
Hiszpan, prawdziwy Hiszpan!
Przy tem właśnie pociągnięciu smyczka, pochylał się w ten sposób, tak wyciągał ramiona, a potem wysuwał nogę, by płynąć w powietrzu... Cóż za wdzięk! Można go było kuć w marmurze.
Nie wiem sam, jak się to stało, ale przerzuca nogi przez bok łóżka, wstaje, pochyla się, wyciąga ramiona, strzela z palców i chce płynąć ponad podłogę, jak za onych dawnych lat, kiedy nosił trzewiki tak ciasne, że je musiano rozcinać, by zdjąć z pończoch.
Brawo, Örneclou! Brawo, Liliencrona!
Noga nie słucha, nie może stanąć na końcach palców. Chwieje się przez chwilę na jednej nodze, potem zaś pada zpowrotem na łóżko.
Piękny senor, postarzałeś się, a senorita zapewne także!
Tylko pod platanami Grenady tańczą kaczuczę wiekuiście młodzi gitanosi, wiecznie młodzi, gdyż każda wiosna nowych wydaje.
A może pora przeciąć struny skrzypiec?
Nie, graj, Liliencrona, graj dalej i dalej kaczuczę. Ucz nas tej wielkiej prawdy, że i tu, w skrzydle rezydenckiem, mimo ciężkiego ciała i sztywnych członków, jesteśmy w sercu zawsze ci sami,... zawsze Hiszpanie!

Rumaku bojowy! Powiedz, że lubisz sygnał galopu, mimo postronka, który ci w chwili rozpędu do krwi nogę ociera.

BAL W EKEBE.

O wy, piękne kobiety czasów minionych! Wspomina się was, jak szczęśliwość niebiańską. Samem jeno pięknem byłyście i samą światłością. Wiecznie młode i piękne, niby łagodne oczy matki, spoglądającej na dziecię swoje. Miękko, jak młode wiewióreczki, zawisałyście u szyi męża. Głos wasz nigdy nie drgał gniewem, czoło nie miało zmarszczki, a ręka miękka była zawsze. O wy słodkie, święte! Stałyście w świątyni domu, niby strojne posągi, przyjmując kadzidlane hołdy i modlitwy, miłość przez was czyniła cuda, a nad głową lśnił wam złocisty nimb poezji.
O, piękne kobiety czasów minionych, opowiem tu właśnie, jak to jedna z was udarowała Göstę Berlinga miłością swoją.

W dwa tygodnie po balu borskim odbył się bal w Ekeby A najwspanialsza w świecie zabawa. Wspominając ją, młodniały kobiety i odmładzali mężczyźni, w śmiechu wielkim i radości.
Kawalerowie byli w tym czasie jedynowładcami w Ekeby, majorowa bowiem wędrowała kędyś o kiju żebraczym, z sakwą dziadowską na plecach, zaś major mieszkał w Sjö. Nie mógł nawet uczestniczyć w balu, gdyż w Sjö właśnie wybuchła ospa, tedy nie chciał szerzyć dalej choroby.
Jakąż pełń uciechy zawarło w sobie tych dwanaście godzin, począwszy od pierwszego strzału korka butelki przy stole, aż do ostatniego tonu skrzypiec, późno, do północy. W otchłań przeszłości zapadły te godziny, uwieńczone diademem radości, rozpłomienione mocnem winem, wyszukanemi potrawami, uroczą muzyką, oraz przedziwnemi, żywemi obrazami. Przepadły kędyś, w zawrotnym, dzikim tańcu. Gdzież bo znaleźć tak gładkie posadzki, wykwintnych kawalerów i piękne damy!
O tak, zaprawdę, piękne kobiety minionych czasów, w salonach Ekeby roiło się od najpiękniejszych z pośród was! Była młoda hrabina Dohna, swawolnie wesoła, zawsze gotowa tańczyć i grać, jak przystało dwudziestolatce, były trzy piękne córki sędziego okręgowego z Munkerudu i wesołe panienki z Wergi, była też Anna Stjärnhök stokroć jeszcze piękniejsza teraz, bo owiana mgłą smutku od czasu onej nocy, kiedy ją ścigały wilki, było dużo, dużo innych, dotąd nie zapomnianych, które jednak niedługo niepamięć pochłonie, a była także piękna Marjanna Sinclair.
Zgodziła się łaskawie wziąć udział w zabawie kawalerów ta istota, słynna na cały świat, będąca gwiazdą dworu królewskiego i atrakcją hrabiowskich pałaców, królowa piękności, przyjmująca hołdy całego kraju, która zapalała serca miłością, samem zjawieniem się.
W oczach onych, honor Wermlandji jaśniał żywym blaskiem wielu świetnych nazwisk. Wesołe dzieci pięknej tej krainy mogły być dumne z niejednego, ile razy atoli wyliczano te skarby, nie zapomniano nigdy wymienić Marjanny Sinclair.
Kraj cały rozbrzmiewał sławą jej zwycięstw. Rozpowiadano o diademach hrabiowskich, unoszących się nad jej głową, miljonach, składanych u jej stóp, rycerskich mieczach i wieńcach laurowych, co na nią zlewały blask swój.
Była zaś nietylko piękna, ale sprytna i oczytana, a najmędrsi ludzie epoki rozmawiali z nią chętnie. Nie będąc sama autorką, wkładała wiele swych myśli w utwory piszących przyjaciół i ożywały one w poezji.
Rzadko przebywała w Wermlandji, krainie niedźwiedzi, podróżując przez większą część życia. Ojciec jej, bogaty Melchior Sinclair, siedział z żoną w domu, w Björnę, a Marjannę wysyłał ciągle do różnych wielkich miast, lub świetnych zamków i radował się, opowiadając, ile wydawała pieniędzy. Oboje starzy grzali się w promieniach sławy córki, Życie jej upływało na uciechach i hołdach. Powietrze wokół niej przepojone było miłością, miłość stanowiła jej światło i chleb powszedni.
Często, bardzo często kochała sama, ale nigdy tak długo, by z uczucia tego ukuć można było kajdany, wiążące na całe życie.
— Czekam, aż miłość przyjdzie jako zdobywca! — mawiała. — Dotąd nie przekroczyła nigdy wałów i nie przebyła rowu fortecznego. Czekam na miłość potężną, która mnie wzniesie ponad mnie samą, chcę zadrzeć przed potęgą miłości, a dotąd znam jeno miłość, z której się rozum mój natrząsa.
Obecność jej przydawała słowom ognia, a życia napojowi. Płomienna jej dusza wprawiała w szybszy ruch smyczek, taniec stawał się lotniejszy, bardziej uroczy i powiewny, gdy małą stopką dotknęła posadzki. Olśniewała w żywych obrazach, przepajały je tchem swym jej cudne usta...
Cicho, sza! Nie było to jej winą i nie miała wcale takiego zamiaru! Balkon, światło księżyca, welon koronkowy, rycerski strój i śpiew, oto wszystko. Młodzi ludzie byli całkiem niewinni.
Wszystko to, co tyle narobiło złego, w jak najlepszym podjęte zamiarze. Mistrz Juljusz, znający się na wszystkiem, urządził żywy obraz poto, by Marjanna mogła ujawnić w pełni swe powaby.
Przeszło stu widzów zasiadło przed sceną, ustawioną w wielkiej sali, patrząc na żółty, hiszpański księżyc, sunący po ciemnem niebie. Ulicami Sewilli przemykał pewien Don Juan i przystanął pod okrytym bluszczem balkonem. Przebrany był za mnicha, ale z rękawa wystawała koronka mankietu, zaś z pod habitu błyskał koniec szpady.
Jął nucić następującą pieśń:

Nie nęci mnie rozkoszny nektar wina,

Całusem nie czaruje mnie dziewczyna,
O nie! O nie!
Jam mnich, wielbiciel jest Madonny,
Świat ponęt jest mi dzisiaj całkiem płonny,

Wciąż modlę się!
Więc, choć miłości nocna sprzyja pora,

Nie wychodź tu, nie wychodź, o senora,
Daremny trud!
Jam mnich, jam czciciel jeno jest Madonny,
Me serce pokarm dla cię całkiem płonny,

Bo jest jak lód!

Gdy przebrzmiał ostatni dźwięk, wyszła na balkon Marjanna w aksamitnej sukni, okryta koronkowym welonem. Pochylona przez parapet balkonu, zanuciła powoli, z ironją:

Pod balkon, żadni mnisi, ni prorocy,

Nie zwykli chodzić nigdy o północy,

Idź tedy precz!

Ale nagle dodała porywczo, z gorączkowem napięciem:

Błyszczącą szpadę, widzę, Boże drogi,

W strofach piosenki dzwonią mi ostrogi,

To dziwna rzecz!

Na te słowa zrzucił mnich fałdzisty płaszcz i ukazał się Gösta, w stroju rycerskim, z jedwabiu i złota. Nie bacząc na słowa pięknej damy, wspiął się na jeden z filarów balkonu, przekroczył balustradę, i padł, jak to zarządził mistrz Juljusz, do stóp Marjanny.
Uśmiechnęła się do niego uroczo, podała do pocałunku rączkę, potem zaś zatonęli w sobie rozkochanem spojrzeniem, a zasłona powoli opadła.
Patrzył na nią Gösta napoły jak poeta, napoły jak zwycięzca, a w spojrzeniu tem była głębia i szelmostwo jednocześnie. Błagał i groził jej oczyma, silny i giętki, płomienny i czarujący zarazem.
Zmowu podniesiono zasłonę i opuszczono ją, a przez ten cały czas oboje trwali w bezruchu zupełnym.
Wkońcu umilkły oklaski, zasłona zwisła i nikt ich nie widział.
Nagle pochyliła się piękna Marjanna i pocałowała Göstę. Nie wiedziała, czemu to czyni, ale działała pod przymusem. Otoczył ramieniem jej szyję i przycisnął ją do siebie, ona zaś całowała go raz po raz.
Winę ponosił księżyc, koronkowy welon, strój rycerski, śpiew, oklaski, słowem wszystko, zaś te biedne dzieci były zgoła niewinne. Nie zamierzali tego wcale uczynić. Ona nie odtrąciła wcale dla Gösty wirujących nad głową diademów hrabiowskich, ni miljonów składanych u jej stóp, on zaś nie zapomniał jeszcze Anny Stjärnhök. Nie, nie byli winni, żadne bowiem nie żywiło tego zamiaru.
Łagodny Löwenberg, załzawiony i uśmiechnięty jak zawsze, podnosił dnia tego i opuszczał zasłonę, jak mu to polecono. Przygnębiony wspomnieniem wielu przykrych przejść, nie zwracał uwagi na sprawy tego świata i nie znał ich jak należy. Spostrzegłszy, że Gösta i Marjanna przybrali inną pozycję, pewny był, że jest to nowy żywy obraz i podniósł raz jeszcze zasłonę.
Młoda para na balkonie zorjentowała się dopiero w chwili, kiedy zagrzmiały ponowne oklaski.
Marjanna drgnęła i chciała się cofnąć, ale Gösta przytrzymał ją, szepcąc:
— Nie ruszaj się! Wszyscy pomyślą, że jest to dalszy ciąg żywego obrazu.
Czuł, jak drży ze strachu, a żar pocałunków zagasł na jej ustach.
— Nie bój się! — szepnął drugi raz. — Pięknym ustom całować wolno!
Nie mogli się poruszyć, bo zasłona opadła i podniosła się znowu, a za każdym razem sto par oczu na nich patrzyło i sto par rąk dawało oklaski.
Podniosły to widok para kochanków. Nikt też nie przypuszczał, by było w tem coś innego, nad teatralny efekt, nikt nie wiedział, że senora płonie od wstydu, a rycerz drży ze wzburzenia. Wszyscy pewni byli, iż tak wypada z programu.
Nakoniec znaleźli się za sceną. Marjanna odsunąła z czoła włosy i rzekła z westchnieniem:
— Nie rozumiem samej siebie!
— A fe, panno Marjanno! — zawołał Gösta, krzywiąc się i czyniąc gest niechęci. — Cóż to za gust całować Göstę Berlinga? Fe, do licha!
Roześmiała się mimowoli.
— Wszyscy wiedzą, — powiedziała — że Göście Berlingowi oprzeć się niesposób. Moja wina nie jest tedy większa od winy innych dziewcząt.
Ułożyli, że zbagatelizują to, by nikt nie powziął podejrzenia, jak było istotnie.
— Czy mogę zaufać, że nigdy prawda nie wyjdzie na wierzch, panie Gösto? — spytała, zanim się udali na widownię.
— W zupełności, panno Marjanno! — odparł. — Rezydenci umieją milczeć, ręczę za nich!
Spuściła oczy, a dziwny uśmiech wybiegł na jej wargi.
— A gdyby, mimo wszystko wyszło na jaw, cóż wówczas pomyślą o mnie ludzie, panie Gösto?
— Nie nie pomyślą. Pewni byli, że tak wypadało w roli i ześmy dalej grali!
Jedno jeszcze pytanie niepokoiło ją, to też spytała z wymuszonym uśmiechem, spuszczając oczy:
— A co sądzi o tem sam pan Gösta?
— Sądzę, że panna Marjanna zakochała się we mnie! — odparł ze śmiechem.
— Proszę tak nie myśleć! — powiedziała, śmiejąc się także. — Chyba muszę przebić pana tym sztyletem hiszpańskim, by dać dowód, że tak nie jest.
— Pocałunki kobiet drogie są! — rzekł Gösta. — Czyż za pocałunki panny Marjanny trzeba płacić życiem?
Nagle padło nań z ócz pięknej dziewczyny spojrzenie, które odczuł istotnie, jak pchnięcie sztyletu.
— Radabym pana tu widzieć martwym, panie Berling! Martwym, rozumiesz pan? — zawołała.
Słowa te obudziły dawną tęsknotę poety.
— Ach! — powiedział. — Czemuż to jeno słowa, a nie strzały padające z ciemności, czemuż nie sztylety, czy trucizna? Szkoda, że nie mogą zniweczyć nikczemnego ciała i uwolnić duszy?
Odzyskawszy równowagę, uśmiechnęła się i powiedziała:
— Frazesy! — potem zaś przyjęła podane ramię i poszli do gości.
Pozostali w kostjumach i triumf ich ponowił się, gdy zostali dostrzeżeni przez zebranych na sali. Zasypano ich pochwałami, a nikt nie miał najlżejszego podejrzenia.
Bal szedł swym torem dalej, ale Gösta uciekł z sali tanecznej. Spojrzenie Marjanny zraniło, jak stal, jego serce. Zrozumiał, co miała na myśli. Kochać go było wstydem, rzeczą gorszą, niż śmierć. Postanowił zaprzestać tańca i nie patrzyć na piękne kobiety. Wiedział dobrze, że nie dla niego lśniły te oczy i kraśniały twarzyczki, nie dla niego płynęły rytmicznym tanem lekkie nóżki i nie dla niego brzmiał tłumiony śmiech. Można było z nim tańczyć i bawić się, ale żadna nie chciałaby na serjo pójść z nim przez życie.
Poeta poszedł do starszych panów, do palarni i siadł przy stole gry. Natrafił przypadkowo na stół, przy którym siedział potężny władca Björne. Grał, to znów trzymał naprzemian bank i zgromadził przed sobą całą górę monet sześcio- i dwunasto-szylingowych.
Grano wysoko, ale Gösta podniósł jeszcze bardziej stawki, zielone papierki migotały, a góra pieniędzy przed potężnym Melchiorem Sinclairem rosła z każdą minutą.
Przed Göstą wyrosła jednak także kupka monet i banknotów i niedługo on sam jeden tylko podtrzymywał walkę z właścicielem Björne. Po pewnym czasie stało się nawet tak, że wielka góra pieniędzy, przeszła od Sinelaira do Gösty.
— Ano, Gösto! — zawołał bogacz ze śmiechem, przegrawszy wszystko co miał w sakiewce i portfelu. — Cóż teraz poczniemy? Wypróżniłeś mi kieszenie, a nie grywam nigdy pożyczonemi pieniędzmi, bo przyrzekłem tak matce mojej.
Znalazł jednak po chwili wyjście. Przegrał zegarek, bobrowe futro i zamierzał postawić na kartę konia i sanki, gdy go powstrzymał Sintram.
— Postaw lepiej odrazu coś większego! — zawołał złośliwy właściciel Forsu. — Coś, co przełamie fatalny los!
— Djabeł wie, co mam postawić?
— Zagraj o serdeczną krew serca swego, Melchiorze, postaw na kartę córkę swoją!
— Może sobie pan Sinclair śmiało na to pozwolić! — zaśmiał się Gösta. — Tej wygranej nie zainkasuję nigdy!
Potężny Melchior nie mógł się również oprzeć wesołości. Niemiło mu było słyszeć tu, przy stole gry imię
Marjanny, ale pomysł był tak szalony, że rozbroił wszelki gniew. Hm... oczywiście, mógł sobie na to pozwolić, by przegrać Marjannę do Gösty.
— Pamiętajże, Gösto, — objaśnił — że czynię to pod warunkiem uzyskania przez ciebie jej przyzwolenia! Ja stawiam na kartę jeno swe błogosławieństwo ojcowskie
Gösta postawił ze swej strony całą wygraną, gra się zaczęła i wypadła na korzyść Gösty. Melchior Sinclair wstał. Trudno było oczywiście walczyć dalej z fatalizmem.,
Jakżeżto, Gösto, czy wobec tego wszystkiego nie zabiło ci serce? Czyż nie rozumiesz woli losu? Cóż znaczyły pocałunki Marjanny? Cóż oznaczał jej gniew? Czyżeś już przestał być znawcą serc kobiecych? A w dodatku ta wygrana! Zrozumże, czego chce los, czego się domaga miłość! Dalejże, do dzieła, Gösto!
Ale Gösta nie był dnia tego w zdobywczym nastroju. Szemrał przeciw niezłomności losu. Czemuż, myślał — miłość syci się jeno miłością? Wiedział zresztą, jak się kończą te wszystkie słodkie piosenki. Miłość mógł uzyskać, ale nie żonę. Daremnie próbować.
Tymczasem minęła północ, policzki pięknych dam zaczęły blednąć, loki się rozkręcały, koronki wymięły. Starsze niewiasty wstały z kanap i oświadczyły, że bal trwał już dwanaście godzin, więc już czas do domu.
Skończyłaby się też była zaraz wesoła zabawa gdyby nie to, że sam Liliencrona ujął skrzypce i zagrał ostatnią polkę. Sanki podjeżdżały, stare damy przywdziewały futra i kapuzy, panowie wiązali na szyjach szale i zapinali futrzane papucie.
Ale młodzież nie mogła się oderwać od tańca. Tańczono w ciepłych okryciach, szaleńczo, bez zastanowienia. Ile razy któryś z kawalerów sadzał damę, porywał ją natychmiast drugi.
Nawet osępiały Gösta został pociągnięty w ten wir. Chciał zapomnieć w tańcu o trosce i upokorzeniu, chciał się upoić życiem i rozweselić jak inni. Tańczył też tak, że mu wirowały w oczach ściany sali i myśli w głowie.
Jakąż to damę porwał z sobą? Lekka była, gibka i zdawało się, że płyną przez nich prądy ogniste, że trzaskają błyskawice od niej do niego i zpowrotem. Tańczył z Marjanną.
Tymczasem w podwórzu siedział już w saniach Sintram z Forsu, zaś obok niego stał Melchior Sinclair. Możnowładcę niecierpliwiło, że musi czekać na Marjannę. Tupał po śniegu futrzanemi butami i zabijał ramionami, gdyż mróz nastał tęgi.
— Niedobrze się stało, Melchiorze, żeś przegrał Marjannę do Gösty! — powiedział Sintram. — On ci ją zabierze naprawdę!
— Co takiego?
Sintram ujął cugle, podniósł bicz, potem zaś rzekł:
— To całowanie w żywym obrazie wcale nie było w programie przedstawienia!
Potężny obszarnik wzniósł pięść do druzgoczącego ciosu, ale Sintrama już nie było. Ruszył pędem, smagając konia, i nie śmiał spojrzeć poza siebie. Gnał jak szalony, wiedział bowiem, że Melchior Sinclair ma krzepką dłoń, a małą cierpliwość.
Właściciel Björne wrócił do sali balowej i zobaczył córkę tańczącą z Göstą.
Ostatnia polka dzika była i namiętna. Kilka par pobladło, inne oblały się ciemnym rumieńcem. Kurz płynął, niby dym po sali, nisko spalone świece migotały w świecznikach, a pośród całego tego niesamowitego otoczenia sunęli Gösta i Marjanna niezmordowani, silni, królewscy, bez skazy w piękności swej, szczęśliwi, że mogą całą duszą i ciałem oddać się szałowi zawrotnego wiru.
Gdy Marjanna skończyła tańczyć i zapytała o rodziców, powiedziano jej, że odjechali do domu. Nie dała poznać zdziwienia, ubrała się spokojnie i wyszła. Damy w garderobie pewne były, że pojedzie własnemi sankami.
Ona zaś ruszyła gościńcem w cienkich, jedwabnych pantofelkach, nie żaląc się przed nikim. Nikt z gości nie poznał jej w ciemności. Niktby też nie przypuścił, że ta samotna podróżniczka, którą sanki raz po raz spychały w głębokie zaspy śnieżne nad rowem, jest Marjanną Sinclair. Gdy tylko mogła bez przeszkody iść środkiem gościńca, zaczęła biec. Biegła, póki jej starczyło tchu, potem zwolniła i biegła znowu. Pędził ją niesamowity, bolesny strach.
Odległość z Ekeby do Björne wynosiła zaledwo ćwierć mili. Marjanna dotarła też niedługo do domu, ale przybywszy, doznała wrażenia, że zabłądziła. Wszystkie drzwi od podwórza były zamknięte i światła pogaszone, tak że zaczęła przypuszczać, iż rodzice jeszcze nie wrócili.
Podeszła do drzwi wejściowych i zastukała kilka razy mocno. Chwyciła klamkę i zaczęła szarpać, tak że echo rozbrzmiało po całym domu. Nikt nie przyszedł, kiedy jednak chciała puścić żelazną klamkę, zerwała sobie z ręki skórę, przymarzłą do metalu.
Potężny pan, Melchior Sinclair podążył do domu, by zamknąć przed córką drzwi. Oszołomiły go trunki, a gniew uczynił srogim. Nienawidził córki za to, że pokochała Göstę. Zamknął służbę w kuchni, a żonę w sypialni. Przysiągł uroczyście, że zabije tego, ktoky się poważył wpuścić Marjannę. A wiedzieli wszyscy, że słowa dotrzyma.
Nie widziano go jeszcze w takim gniewie. Nie zaznał też większego bólu w życiu. Gdyby Marjanna stanęła przed nim, zabiłby ją może.
Dawał jej złote ozdoby, jedwabne suknie, wykształcił ja i wyhodował jak najstaranniej. Była jego dumą i sławą. Podnosił na nią oczy z czcią, jakby miała koronę na głowie. Ach, ta królowa, ach ta bogini, ta ubóstwiana, piękna, dumna Marjanna! Czyż szczędził kiedykolwiek grosza dla niej? Czyż nie czuł się niegodnym być jej ojcem? Ach, Marjanno, Marjanno!
Musiał ją znienawidzić, gdyż zakochała się w Göście i całowała go! Musiał ją odepchnąć, gdyż kochając takiego człowieka, ubliżyła jego dumie! Niechże sobie wraca do Ekeby, niech błaga sąsiadów o nocleg, niechaj śpi w śniegu... wszystko jedno... i tak została już splugawioną piękna Marjanna. Przepadła jej świetność! Przepadło też dostojeństwo jego własnego życia!
Leży w łóżku i słyszy jej pukanie do drzwi domu. Cóż go to obchodzi? On śpi! Tam, na dworze stoi ulicznica, która chce wyjść za wypędzonego proboszcza. Niema tu dla niej przytułku. Mógłby ją wpuścić, gdyby ją mniej kochał i mniej był z niej dumny.
Tak, tak, nie może jej odmówić ojcowskiego błogosławieństwa. Przegrał ją. Ale za nie nie otworzy jej drzwi domu. Ach, Marjanno!
Dziewczyna stała dalej u drzwi. Wstrząsała w bezsilnym gniewie klamką, to znów padała na kolana, składając poranione dłonie i błagając przebaczenia.
Nikt jej nie słyszał, nie odpowiadał, nie otwierał.
Straszna chwila. Dreszcz mnie przejmuje gdy to opowiadam. Wróciła z balu, którego była królową. Dumna, bogata, szczęśliwa, w chwilę później popadła w bezgraniczną niedolę. Wygnana została z domu na straszny mróz. Nie bito jej, nie szydzono z niej, nie przeklinano, jeno wygnano z lodowatem, bezlitosnem okrucieństwem.
Przywodzę sobie na myśl tę mroźną, wygwieżdżoną noc, która ją otaczała, tę niezmierną, białą noc, o pustych rozłogach śniegu i cichych lasach. Wszystko spało, ona jeno stanowiła punkt żywy wśród tej śnieżnej bieli, a cały ból świata skupił się w tym punkcie właśnie. Ach Boże... to strasznie tak cierpieć samotnie, pośród stężałego w zamrozie świata!
Po raz pierwszy poznała okrucieństwo. Matce nie chciało się wyjść z łóżka, by ją ocalić, starzy służący, którzy kierowali pierwszemi jej krokami, słyszeli dobrze, a żaden nie ruszył palcem.
Jakiejże dopuściła się zbrodni i gdzie miała szukać miłosierdzia, jeśli nie tu? Nawet po dokonanem morderstwie, pukając tu, wierzyć mogła chyba w przebaczenie, nawet jako ulicznica, okryta łachmanem, mogła przecież liczyć na serdeczne przyjęcie. Wszakże za temi drzwiami był jej dom i miłość ją czekać musiała.
A może ojciec uzna, że dość kary i otworzy?
— Ojcze! — wołała. — Wpuść mnie, drżę z zimna. Tutaj tak strasznie!
— Matko! Matko, któraś się tyle nachodziła koło mnie, uczyń kilka kroków dziś! Ty, któraś tyle przeczuwała nocy, zbudź się, zbudź, dziś tylko, już ei nie sprawię przykrości nigdy!
Tak woła i nasłuchuje bez tchu, ale nikt nie nadchodzi, nie odpowiada.
Załamuje rozpacznie ręce, ale w oczach jej niema łez.
Niesamowicie cichy jest ten długi dom, o zamkniętych drzwiach i czarnych oknach. W cóż się teraz obróci opuszczona, napiętnowana na całe, całe życie? I to własny ojciec wypalił jej znak hańby na ramieniu!
— Ojcze! — zawołała ponownie. — Cóż się ze mną stanie? Ludzie mnie posądzą o najgorsze rzeczy!
Płakała teraz i lamentowała, a ciało jej sztywniało od mrozu.
Dziwne, że spaść może tak wielka niedola na człowieka, który stał przed chwilą tak wysoko! Łatwa to rzecz! Straszne jest życie! Któż bezpieczny w tej łodzi? Wkoło nas szaleją fale zatraty, jak fale morza wśród burzy, spinają się łakomie po ścianach wątłego stateczku. Chcą go przewrócić. Nigdzie oparcia, nigdzie lądu, nigdzie pewnego okrętu nawet, jak okiem sięgnąć sam tylko niezbadany przestwór nieba ponad oceanem zła.
Cicho! Cicho! Nareszcie. W sieni szeleszczą lekkie kroki.
— Czy to ty, mamo? — pyta.
— Ja, dziecko drogie!
— Czy mogę wejść?
— Djciec nie chce cię wpuścić.
— Przybiegłam z Ekeby w cienkich trzewikach po śniegu, stoję tu już od godziny, zmarznę na śmierć. Czemuście odjechali?
— Dziecko moje, dziecko, czemuż całowałaś Göstę?
— Powiedzże, mamo, ojcu, że go mimo to nie kocham. To był żart. Nie myślę wychodzić za Berlinga!
— Idź, dziecko, na folwark i proś, by cię przenocowano. Ojciec pijany i nie można z nim dojść do ładu. Zamknął mnie na górze, wymknęłam się, gdy zasnął. Zabije cię, gdy wrócisz teraz do domu.
— Matko, czyż mam iść do obcych? Jesteś więc równie okrutną jak ojciec? Jakże mogłaś pozwolić, by mnie wygnał? Jeśli nie otworzysz, położę się w śniegu!
Matka położyła dłoń na kluczu. W tej samej jednak chwili zatętniły schody pod ciężkiemi krokami i zabrzmiał ostry głos.
Marjanna usłyszała, że matka odchodzi, a ojciec ją klnie... potem zaś...
Usłyszała coś strasznego... w cichym domu wszystko słychać było wyraźnie.
Pochwyciła słuchem odgłos ciosu kijem, czy policzka, potem słaby szelest i znowu cios.
Bił matkę, straszliwy, mocarny Melchior Sinclair bił swoją żonę!
Pobladła z przerażenia, rzuciła się na ziemię i płakała, a łzy marznące w lód padały na próg rodzinnego domu.
— Łaski! — błagała. — Miłosierdzia! Wpuśćcież mnie, bym mogła podać grzbiet na ciosy! Ach, jakże on mógł bić matkę zato, że nie chce dopuścić, by jej dziecko zamarzło w śniegu?
Straszne było tej nocy upokorzenie Marjanny. Niedawno uważała się za królewnę, teraz zaś leżała tu, jak smagana niewolnica.
Nagle ogarnął ją chłodny gniew. Raz jeszcze uderzyła zranioną ręką w drzwi i krzyknęła:
— Posłuchaj ty, który bijesz matkę moją! Posłuchaj, Melchiorze Sinclair! Będziesz niedługo płakał, tak, będziesz płakał gorzko!
Piękna Marjanna wyszła na gościniec, zdjęła futro i legła w śniegu, w czarnej, jedwabnej sukni, tworząc na bieli jaskrawą plamę. Leżąc, wyobrażała sobie, jak ojciec wyjdzie rano z domu i znajdzie ją tu. Pragnęła już tego tylko, by ją znalazł sam.
O śmierci, biały przyjacielu, więc prawdą jest, że przyjdziesz do mnie? O jakże to dobrze! Przyjdziesz i do mnie, najleniwszego z pracowników ziemi, ściągniesz mi z nóg trzewiki, wyjmiesz łyżkę z ręki, odbierzesz donicę z mąką i zedrzesz z mego ciała roboczą odzież. Rozciągniesz mnie łagodnie na łóżku zdobnem w koronki i przystroisz w długie, haftowane, białe szaty.
Nogi moje nie potrzebują już trzewików, ale ręce okryją śnieżne rękawiczki, których żadna praca nie zawala. Ukojona cudownie, prześnię tysiąc lat.
O wybawco, jam to najleniwszy pracownik tej ziemi, który marzy z rozkoszą o chwili, która go wprowadzi w królestwo twoje.
Położyłeś piękną Marjannę na swem łożu i usiadłeś obok niej, jak piastunka, usypiająca dziecko. Wie ta wierna starowina, co dobre dla ludzkich dzieci, bardzo musiało ją rozgniewać, że towarzysze zabaw wpadli z krzykiem i zbudzili napoły zaśnioną dziecinę. Ogarnął ja też gniew wielki, gdy kawalerowie podnieśli Marjannę, a jeden z nich, przycisnąwszy ją do piersi, zrosił łzami lodowatą twarz dziewczyny.
Pogasły światła w Ekeby, goście wyjechali, a rezydenci obsiedli ostatnią, do połowy wypitą wazę ponczu.
Powstał Gösta, zadzwonił i wygłosił mowę ku czci dam przeminionych czasów.
— O was mówić należy, jak o niebiańskiej szczęśliwości, jesteście bowiem samem jeno pięknem i światłem. Wieczyście młode, urocze i słodkie, jak oczy matki, patrzącej na dziecię swoje. Miękko, niby wiewióreczki, zwisacie u szyi męża. Nigdy gniewem nie drga wam głos, nigdy czoła nie kryją zmarszczki troski, a ręka wasza zawsze miękka i delikatna. Dobre, święte jesteście, strojne posągi, w domowej kaplicy. Mężczyźni leżą u nóg waszych, składając ofiary kadzidlane i modły zanoszące. Przez was to miłość cuda spełnia, a nimb poezji promienisty nad waszą głową polata.
Zerwali się kawalerowie podnieceni winem i temi słowami, a krew zawrzała im na nowo uciechą. Nawet stary wuj Eberhard i leniwy kum Kristoffer jęli żartować. Zaprzężono co prędzej konie do sanek i wszyscy ruszyli w ciemną noc, by złożyć hołd tym, którym nigdy dosyć hołdować nie można, by odegrać serenadę damom, których jasne oczy i rumiane policzki lśniły przed kilku jeszcze godzinami w wielkiej sali Ekeby.
Ale niedaleko zajechali kawalerowie, gdyż zaraz pod Björne znaleźli piękną Marjannę, leżącą na śniegu pod bramą wjazdową rodzinnego dworu.
Zadrżeli z gniewu, jakby znaleźli świętość, wyrzuconą za drzwi kościoła, wydało im się, że jakiś łotr poszarpał struny skrzypiec Stradivariusa i połamał smyczek.
Gösta pogroził pięścią ciemnemu domowi i krzyknął:
— O, wy dzieci pomsty i gradu, wichry północne i niszczyciele raju boskiego!
Baerencreutz zaświecił rogową latarką, a kawalerowie ujrzeli śmiertelnie bladą Marjannę, poranione ręce i łzy, zamarłe na jej twarzy, oraz rzęsach. Zaczęli lamentować jak dzieci, gdyż była nietylko świętością, nietylko skrzypcami, ale także piękną kobietą, która radowała ich serca.
Gösta padł obok niej w śnieg.
— Patrzcie! — zawołał. — Tu leży oblubienica moja! Przed paru godzinami dała mi pocałunek miłosny, a ojciec przyrzekł błogosławieństwo swoje. Leży i czeka na mnie w białem łożu.
Podniósł ją w silnych ramionach.
— Zawieziemy ją do Ekeby! — powiedział. — Jest teraz moją. W śniegu ją znalazłem i nie oddam już nikomu. Nie budźmy tych śpiących ludzi, nie jej miejsce bowiem poza drzwiami, o które poraniła sobie ręce!
Przystali ochotnie, Gösta złożył Marjannę w pierwszych saniach i usiadł obok niej, a Baerencreutz stanął z tyłu i ujął lejce.
— Natrzyj ją śniegiem! — rozkazał.
Zimno poraziło tylko jej członki, ale dzikie, nieposkromione serce biło mocno. Nie utraciła nawet przytomności i wiedziała całkiem dobrze, że ją kawalerowie znaleźli, nie mogła się tylko ruszyć. Sztywna i nieruchoma leżała w sankach, podczas gdy Gösta nacierał ją śniegiem, to całując, to oblewając łzami. Pragnęła jeno bodaj podnieść rękę, by odwzajemnić jego pieszczoty.
Pamiętając wszystko, co zaszło, i myśląc tak jasno, jak nigdy przedtem, leżała jak martwa. Czuła teraz, że kocha Göstę. Czy to może kaprys tej jeno nocy, który rychło minie? Nie, kochała go już od długich lat... tak kochała go!
Porównała siebie samą z nim i innymi ludźmi Wermlandji. Wszyscy ci ludzie byli jak dzieci, poddające się każdej bieżącej zachciance. Żyli zewnętrznem życiem, a nie nie sięgło w głąb ich dusz. Ona zaś żyła, jakby pośród obcych, nigdy niezdolna zatonąć w czemś całkowicie. Kiedy kochała, to mimo największego wysiłku czuła, że połowa jej jaźni stoi niejako z boku i przygląda się jej z chłodnym, szyderczym uśmiechem. Tęskniła za namiętnością, któraby jej odebrała zmysły i porwała jak huragan. I tak się stało. Całując Göstę, po raz pierwszy utraciła panowanie nad sobą.
Ogarnęła ją teraz na nowo namiętność, a serce biło tak, że słyszała jego uderzenia. Czyż nie odzyska władzy w członkach? Dzikiej doznała radości na myśl, że ją wygnano z domu, i bez namysłu postanowiła poślubić Göstę. Czemuż była tak głupia i po całych latach zwalczała miłość swoją? Cóż to za rozkosz poddać się miłości i czuć szum krwi! Ach, czyż nigdy nie opadnie z niej ta martwota? Przedtem była lodem w sercu, a płomieniem z wierzchu, teraz przeciwnie, ognista dusza tliła w ciele objętem zamrozem.
Nagle uczuł Gösta na szyi ramiona i słabiutki uścisk.
Ledwo to zdołał rozpoznać, Marjannie zaś wydało się, że w dzikiem objęciu wyzwoliła tłumioną zdawna na*miętność.

Gdy to ujrzał Baerencreutz, podniósł oczy ku niedźwiedzicy, błyszczącej na niebie, i patrzył na nią uparcie, pozwalając koniowi biec jak chciał, po znanej drodze.

STARE POJAZDY.

Przyjaciele moi! Jeślibyście te słowa czytali przypadkowo nocą, podobnie jak ja je piszę w nocnej ciszy, nie odetchnijcież, proszę, w tem miejscu z ulgą, sądząc, że zacni kawalerowie legli spokojnie spać, umieściwszy znalezioną Marjannę w łóżku, w najlepszym gościnnym pokoju, obok wielkiej sali.
Poszli istotnie spać i zasnęli nawet, ale nie było im dane spoczywać spokojnie do południa.
Nie zapominajmyż, że stara majorowa wędrowała tymczasem o kiju żebraczym po całej okolicy, a nie miała wcale zwyczaju troszczyć się o spoczynek znużonych grzeszników. Dziś tem mniej jeszcze mogła się z tem liczyć, albowiem postanowiła wygnać tej nocy kawalerów z Ekeby.
Minął czas jej królowania w blaskach szczęścia i rozsiewania radości, niby gwiazd po niebie. Włóczyła się po gościńcach, a posiadłości strzegli rezydenci, podobnie jak wiatr strzeże popiołu, lub promień słonca śniegu.
Czasem napotykali ją oni, pędząc saniami, przy brzęku janczarów, a majorowa wcale nie spuszczała przed nimi oczu. Hałaśliwi zawadjacy grozili jej pięściami, nagłym zwrotem konia zmuszali uciekać w głębokie, przydrożne zaspy, zaś major Fuchs spluwał zawsze trzykrotnie, by to spotkanie nie miało złych skutków.
Uważając ją za złośliwą czarownicę, nie mieli litości. Gydby ją spotkało nieszczęście, nie trapiliby się tem, podobnie jak ktoś strzelający w noc Walpurgi mosiężnemi guzikami nie zważa, gdy trafi przypadkiem w przelatującą właśnie wiedźmę. Sądzili, że prześladując ją, ratują własne dusze. Ludzie często już katowali się straszliwie, wzajem, dla dobra dusz swoich.
Wyglądając oknem po pijatyce dla zbadania, czy noc spokojna i gwieździsta, widywali nieraz w podwórzu cień i wiedzieli, że to majorowa przyszła rozejrzeć się po ukochanem osiedlu swojem. Wybuchało w takich chwilach całe skrzydło rezydenckie urągliwym śmiechem, a drwinki dolatywały aż do nieszczęśliwej.
Biedni awanturnicy zaczęli być ludźmi pysznymi i bez serca, albowiem Sintram zasiał im nienawiść w duszach. Zaprawdę, gdyby majorowa została spokojnie w Ekeby, zbawieniu ich nie mogłoby zagrozić większe niebezpieczeństwo. W ucieczce ginie zawsze więcej wojowników, niźli w bitwie.
Majorowa nie gniewała się znów tak bardzo na szaleńców. Wróciwszy do władzy, wychłostałaby ich, jak niegrzeczne dzieci, a potem na nowo przypuściła do łask. Teraz atoli rządzili się oni w jej drogiej posiadłości, jak wilki w owczarni.
Niejeden przeżył taką smutną rzecz. Nie sama jeno majorowa patrzyła na upadek swego domu. Wszyscy wiemy co to znaczy ujrzeć zranioną pustkę kraju swych lat dziecinnych. Czujemy się zbrodniarzami na widok mchu i pleśni obrastających drzewa, chwastów na ścieżkach i radzibyśmy klęknąć na polach ongiś pięknych, rodzajnych i prosić, by przebaczyły krzywdę. Odwracamy oczy od koni, nie śmiąc im spojrzeć w oczy, nie mamy odwagi stanąć w bramie, gdy trzoda z pastwisk wraca. Żaden zakątek świata nie budzi tyle goryczy co dom rodzinny, idący w gruzy.
Ach, proszę was wszystkich, którzy posiadacie pola, łąki i rozkoszne ogrody kwietne, pielęgnujcież je starannie, wkładając miłość i pracę. Smutne to, zaprawdę, gdy przyroda doznaje smutku z winy człowieka.
Myśląc o tem, jak cierpiało dumne Ekeby czasu gospodarki rezydentów, pragnę, by majorowa osiągnęła swój cel i wydarła im posiadłość swoją.
Nie zamierzała sama wrócić do władzy, chciała tylko oczyścić Ekeby z tych szaleńców, jak pole z szarańczy, po której najściu trawa rosnąć przestaje.
Wędrując i żebrząc, myślała ciągle o matce i nabrała pewności, że nie wrócą dla niej lepsze czasy, dopóki klątwa nie zostanie zdjęta. Nie miała dotąd wieści o śmierci staruszki; więc chyba żyła jeszcze w odległych lasach swoich, zabiegając, mimo dziewięćdziesiątki aż do wyczerpania, zimą koło mleczywa, latem koło mielerzy i wyczekując z utęsknieniem dnia dokonania prac żywota.
Majorowa utwierdziła się też w przekonaniu, że żyje ona poto jeno, by zdjąć klątwę z córki, bowiem umrzeć nie może matka, która wpędziła dziecko własne w taką niedolę.
Postanowiła tedy iść tam, by obie odzyskały spokój, wędrować długo przez ciemne bory i wzdłuż rzeki, aż do rodzinnego domu. Inaczej mowy być nie mogło o spokoju. W tych ciężkich czasach niejeden ofiarował jej schronę u siebie i wierną przyjaźń, ale nie mogła się nigdzie zatrzymać. Szorstka i gniewna chodziła od osiedla do osiedla, z ciężarem klątwy matczynej.
Przed udaniem się do matki, chciała jednak załatwić sprawę umiłowanego Ekeby. Za nie nie mogło ono dłużej zostawać w rękach lekkomyślnych nieponiów, niedołężnych pijaków, i obojętnych marnotrawców daru bożego. Czyż miała iść, a za powrotem zastać zniszczenie, puste kuźnie, zagłodzone konie, rozbiegłą służbę? Nie, raz jeszcze chciała spróbować wypędzić kawalerów!
Wiedziała dobrze, że męża raduje to marnowanie mienia, ale znała go natyłe, by wiedzieć, że po odpędzeniu szarańczy nie zdobędzie się na to, by sprowadzić inną plagę. Gdy kawalerowie raz znikną, wiedziała to dobrze, obejmie wszystko dawny jej oficjalista, stary rządca i niebawem zaprowadzi dawny ład.
Dlategoto w ciągu długich nocy czarny cień majorowej włóczył się po wszystkich drogach, otaczających huty i przecinających pola. Odwiedzała komorników, rozmawiała szeptem w wielkim młynie z młynarzem i jego czeladzią, obradowała, po ciemnych składach węgla z kowalami.
Wszyscy przysięgli, że jej dopomogą. Honor i znaczenie wielkich dóbr nie dopuszczały, by je zostawiać w ręku szubrawych kawalerów, którzy ich strzegli, jak wiatr strzeże popiołu, lub wilk stada owiec.
I tej to właśnie samej nocy, kiedy weseli rezydenci spali wyczerpani tańcem i pijatyką, tejże właśnie nocy mieli zostać wygnani precz. Pozwoliła dopełnić się mierze zuchwalstwa. Spoglądając ponuro, czekała dłużej jeszcze, aż kawalerowie wrócą z nocnej wycieczki, czekała w milczeniu, do chwili, gdy zagasło ostatnie światło w rezydenckiem skrzydle, a wszystko w wielkiem dworzyszczu usnęło. Wówczas wstała i wyszła. Była już piąta rano, ale wygwieżdżona, lutowa noc obejmowała jeszcze światy.
Majorowa kazała ludziom zebrać się pod rezydenckiem skrzydłem, sama zaś weszła w podwórze, zbliżyła się do budynku głównego, zapukała i została wpuszczona przez córkę proboszcza z Broby, z której zrobiła dzielną służebnę.
— Najserdeczniej witam jaśnie panią! — powiedziała dziewczyna, całując ją w rękę.
— Zgaś światło! — rozkazała. — Wszakże i po ciemku wszędzie trafię!
Zaczęła chodzić po cichym domu, od piwnice do strychu, żegnając się z nim. Cichemi krokami szła z pokoju do pokoju.
Rozmawiała ze wspomnieniami, a służąca, idąc za swą panią, nie łkała, nie wzdychała, ale łza po łzie toczyła się z jej oczu. Majorowa kazała otworzyć szafę z płótnem i srebrem, poczem wodziła dłonią po przepysznych, adamaszkowych obrusach i zastawie stołowej ze szlachetnego metalu. W komorze z pościelą dotykała stosów pierzyn i poduszek puchowych, dalej wszystkich sprzętów, warsztatów tkackich, kołowrotków i motków nici. Włożyła rękę w skrzynię z korzeniami i przesunęła ją po rzędach świec łojowych, zwisających od stropu.
— Już suche! — powiedziała. — Można je zdjąć i schować.
W piwnicy opukiwała beczki z winem i wodziła dłonią po szeregach flaszek, weszła do śpiżarni i kuchni, badając wszystko i dotykając przedmiotów. Wyciągała ręce i żegnała się z domem swoim.
Wkońcu poszła do jadalni i pogładziła płytę wielkiego, składanego stołu.
— Niejeden najadł się tu do syta! — powiedziała.
Chodziła po wszystkich pokojach. Odnajdywała na dawnem miejscu długie i szerokie kanapy, gładziła zirany marmur konsol, o złoconych podstawach w kształcie gryfów, które dźwigały kosztowne zwierciadła.
— Bogaty to dom! — mówiła. — Wspaniały to był człowiek, który mnie tu uczynił panią i władczynią.
W wielkiej sali, gdzie niedawno wirowały pary, stały już w zupełnym porządku pod ścianami fotele o wysokich oparciach.
Przystąpiła do fortepianu, uderzyła zlekka w klawisze.
— Za moich czasów nie brakło też wesela i zabawy! — powiedziała.
Weszła również do pokoju gościnnego. Było tu całkiem ciemno. Szła omackiem i nagle dotknęła palcami twarzy służącej.
— Płaczesz? — spytała, poczuwszy łzy na dłoni.
Dziewczyna załkała w głos.
— O pani! — zawołała. — Droga pani moja! Oni zniszczą wszystko! Czemuż odeszłaś i zostawiłaś, o pani, cały dom w ich rękach?
Majorowa odsunęła kotarę okienną i wskazała podwórze.
— Czyż cię uczyłam płakać i lamentować? — spytała. — Patrz, podwórze roi się od ludzi. Jutro nie będzie w Ekeby jednego nawet rezydenta.
— A pani wróci? — spytała dziewczyna.
— Czas mój nie nadszedł jeszcze! — powiedziała majorowa. — Gościniec jest mym domem, rów przydrożny łożem. Ty jednak winnaś za mnie czuwać nad Ekeby, dziewczyno, dopóki nie powrócę.
Poszły dalej. Zadna nie wiedziała i nie pomyślała, że Marjanna śpi w tym właśnie pokoju.
Nie spała też. Była całkiem przytomna, słyszała i zrozumiała wszystko. Leżąc w łóżku, śpiewała hymny ku czci miłości.
— O ty cudowna — myślała — o ty wspaniała, która raczyłaś podnieść mnie ku sobie. Niedolę straszną przemieniłaś mi w raj. Na żelaznej klamce rodzinnego domu poraniłam sobie ręce, na progu jego leżą łzy moje, ścięte w perły lodowe. Gniew wstrząsa mną chłodny, gdy wspomnę ciosy spadające na matkę moją. Chciałam przespać ten gniew w śnieżnym wale, ale ty przyszłaś ku mnie! O miłości, dziecię ognia, przyszłaś do mnie przemarzniętej. Niczem zda mi się ta niedola moja, gdy ją porównam ze szczęściem, jakie z niej wykwitło. Opadły ze mnie wszystkie więzy, nie mam ojca, matki, ni domu. Ludzie mnie posądzą o najgorsze i odwrócą się ode mnie. Niechże się spełni wola twoja, o miłości, czyż bowiem przystoi mi wywyższać się nad kochanka? Pójdziemy w świat ręka w rękę. Biedna jest oblubienica Gösty Berlinga, znalazł ją sobie w zaspie śnieżnej. To też założymy sobie dom nie w pięknych salach, ale chłopskiej chacie, na skraju lasu. Będę mu pomagała w młynarce, wraz z nim zastawiała sieci na zające i cietrzewie, będę mu gotowała strawę i łatała odzież jego. O ukochany mój, czy sądzisz, że będę się smuciła i tęskniła, czekając na ciebie u skraju lasu? Tak się stanie. Ale nie będę się smuciła utratą bogactw, ni tęskniła do nich, jeno za tobą będę wyglądała, twoich będę wyczekiwała kroków odgłosu po leśnej ścieżynie, twego śpiewu nadsłuchiwała będę i czekała rychło wrócisz, z siekierą na ramieniu, o ukochany, o jedyny mój. Mogłabym tak czekać i tęsknić przez życie całe — —
Leżała tak, nie śpiąc i nucąc hymny ku czci miłości, to też nie zmrużyła jeszcze oczu, gdy weszła majorowa.
Po jej odejściu, Marjanna wstała i ubrała się, Raz jeszcze musiała włożyć czarną suknię i cienkie, balowe trzewiczki. Okryta kołdrą, jak szalem, wybiegła ponownie w czarną, straszną noc.
Cicho było, gwiazdy lśniły, zdawało się, że ta noc lutowa nigdy nie będzie miała końca, a mrok i mróz leżały na ziemi, długo długo, jeszcze po wschodzie i po stopieniu zasp, przez które brodziła Marjanna...
Wybiegła z Ekeby szukać pomocy. Nie mogła dopuścić, by wypędzono ludzi, którzy ją podnieśli ze śniegu i otwarli jej dom, oraz serca swoje. Postanowiła iść do Sjö, do majora i musiała się spieszyć. Najprędzej za godzinę mogła być tu zpowrotem.
Pożegnawszy się z domem swoim, wyszła majorowa na podwórze do czekających na nią ludzi i zaraz zawrzała walka o skrzydło rezydenckie.
Majorowa ustawiła ludzi wokoło wysokiego, wąskiego budynku, gdzie na piętrze było słynne osiedle kawalerów. Spali w beztrosce zupełnej, w wielkiej izbie o bielonych ścianach, gdzie stały czerwono malowane skrzynki wkoło wielkiego stołu, na którym pływały w kałużach wina karty. Spali wszyscy w łóżkach, osłonionych firankami w żółte ciąpki, i nie wiedzieli o niczem!
W stajni, przy pełnych żłobach spały konie kawalerów, śniąc o jazdach odbywanych za młodu. O jakże miło marzyć w dniach spokoju o czynach minionych, o wyprawach na jarmarki, kiedyto po całych dniach i nocach musiały stać pod gołem niebem, o wyścigach podczas powrotu z pasterki, oraz jazdach próbnych przy zamianie koni, kiedyto szaleni kawalerowie, puściwszy wodze luzem, wychyleni z sanek, albo leżący im niemal na grzbietach, wyrzucali rozgłośne przekleństwa. Spały w beztrosce zupełnej, wiedząc, że nigdy już nie porzucą pełnych żłobów Ekeby!
W starej, napoły rozwalonej wozowni, pełnej nieużytecznych już pojazdów i wysłużonych sań, mieści się śmieszny zbiór starych pojazdów.
Stoją tam zielono malowane, koszykowe sanie i czerwone, lub żółte wozy o bokach z desek. Jest tam też pierwsza karjolka, jaką widziała Wermlandja, łup wojenny Beerencreutza z roku 1814. Stoją tu najróżniejsze jednokonki, dżygi na bujających, giętych w kształt łabędziej szyi resorach, karetki pocztowe, śmieszne narzędzia męki, z kozłem na drewnianych sprężynach. Można tam znaleźć wszystkie rozklekotane biedy, dorożki i pojazdy, które wytrzęsały dziadków naszych po gościńcach. Widać tu także długie sanie, mogące pomieścić wszystkich dwunastu kawalerów razem, karetowe sanie niezłomnego kuma Kristoffera, sanki rodzinne Örneclou, z pociętą przez mole niedźwiedzią skórą i wyblakłym herbem rodowym na oparciu, widać też sanie zakończone ostrym dziobem. Mnóstwo tu tych śpiczastych sań.
Dużo kawalerów żyło w Ekeby i wielu tu pomarło. Nazwisk ich zapomniał świat, nie mają też miejsca w sercach ludzi, ale majorowa przechowywała pojazdy, któremi przybyli do dworu. Zebrała je wszystkie w tej właśnie, starej wozowni.
Stoją tam i śpią, a kurz osiada na nich grubą warstwą. Śruby i gwoździe tracą oparcie w zbutwiałem drzewie, farba łuszczy się i opada, a wyściółka poduszek wyłazi dziurami, wygryzionemi przez mole. Dajcież nam spać i rozpaść się, powiadają stare pojazdy. Dość już długo podskakiwałyśmy po gościńcach, nasiąkając deszczem i śniegiem. Dajcież nam spokój! Dawno minął czas, gdyśmy wiozły młodych panów na pierwszy bal, dawno już temu, jak wyczyszczone i lśniące ruszałyśmy w pierwszą przejażdżkę po śniegu, lub niosły ochoczych bohaterów po rozmiękłych drogach do obozu w Trosnaes. Śpią sobie smacznie, a najnowsze i najlepsze nawet wiedzą, że nigdy już, nigdy nie opuszczą Ekeby.
Pęka skóra pokrycia, spadają obręcze z kół, sypią się zbutwiałe sprychy i śruby wylatują, ale stare pojazdy nic sobie nie robią z życia, chcą bowiem umrzeć i koniec. Kurz leży na nich już, niby całun pogrzebny, a pod jego powłoką starość dojrzewa i zagarnia władzę. W niezmąconem próżniactwie stoją tu i rozpadają się powoli. Nikt ich nie używa, a jednak niszczeją. Raz do roku otwierają się drzwi i wchodzi nowy towarzysz, przybywający na stały pobyt w Ekeby, potem drzwi zapadają z powrotem, a nowoprzybyłego ogarnia także znużenie, sen i starczy uwiąd. Rzucają się na niego myszy, mole, robaki i inne rabusie, on zaś rdzewieje i rozpada się w ciszy bezsennej, a niezmąconej.
Tej jednak nocy lutowej kazała majorowa otworzyć naoścież drzwi starej wozowni. Wyciągnięto przy świetle latarń i świec stare pojazdy, będące własnością żyjących dziś w Ekeby rezydentów, starą karjolkę eerencreutza, herbowe sanki Örneclou i wąską karetkę kuma Kristoffera, w której siadywał skulony. Majorowa nie zważa, czy to pojazdy letnie, czy zimowe, idzie jej o to jeno, by każdy dostał swą własność z powrotem.
W stajni pobudzono też stare konie rezydentów, śpiące przy pełnych żłobach. Raz jeszcze marzenia wasze staną się prawdą, o beztroskie rumaki! Będziecie jadły stęchłe siano po stajniach karczem, będziecie drżały pod razami nahajek pijanych handlarzy i szalonym pędem biegły po lśniącym lodzie, na który aż strach wstąpić.
Ładnie wyglądają teraz stare pojazdy. Małe, szare koniki góralskie zaprzęgają do kościstego, piętrowego dżygu, a długonogie wierzchowce do niskich, śpiczastych sań. Stare zwierzęta parskają i rżą, gdy im założono twarde wędzidła w bezzębną paszczękę, a stare pojazdy trzeszczą i skrzypią. Należałoby tych starców niedołężnych zostawić w spokoju, niechby spali do końca świata. Niestety, dobyte zostają na światło dzienne sztywne kolana, porażone przednie nogi i choroby wszelkiego rodzaju.
Po pewnych wysiłkach parobcy zaprzęgli jakoś wszystko, potem zaś pytają majorowej, jaki pojazd dać Göście Berlingowi, który, jak Bogu i wszystkim wiadomo, przybył do Ekeby na dwukolnej biedce węglowej, razem z majorową.
— Zaprzęgnąć Don Juana do najlepszych sanek, dać mu skórę niedźwiedzią i srebrne janczary! — rzekła, gdy zaś parobek stajenny jął szemrać, dodała: — Niema konia, któregobym nie dała za to, by się pozbyć tego człowieka! Pamiętajcież to sobie!
Zbudzono tedy pojazdy i konie, ale kawalerowie śpią dalej. Teraz oni zostaną wyprowadzeni na dwór, w czarną noc zimową. Ale większe jest to, zaprawdę, zuchwalstwo, niż sprawa z kulawemi końmi i zmurszałemi pojazdami. To śmiali, mocni, niebezpieczni męże, zahartowani w setkach przygód. Gotowi bronić się do ostatka, nie łatwo tedy dobyć ich z łóżek wbrew woli i sprowadzić do pojazdów.
Majorowa kazała podpalić stertę słomy stojącą tak blisko dworu, że śpiący musieli chyba zobaczyć łunę.
— Ta sterta moja, całe Ekeby jest moje! — powiedziała, gdy słoma buchnęła jasnem płomieniem. — Budźcież ich teraz.
Kawalerowie śpią jednak dalej, drzwi zaryglowawszy, a chociaż czereda ludzi woła gromko: — Gore! Gore! — śpią niefrasobliwie.
Ciężki młot kowala dudni po drzwiach, a oni śpią.
Twardo ugnieciona kula śnieżna rozbija szybę, wpada do pokoju i spełzła po firance łóżka, oni śpią smacznie.
Śni im się, że piękna dziewczyna rzuciła im chustkę, śnią o oklaskach po zapuszczeniu kurtyny, śnią o hałaśliwej pijatyce po północy. Trzebaby armatniego strzału i morza lodowatej wody, by ich zbudzić. Tańczyli, grali, śpiewali i urządzali widowisko. Opici winem, śmiertelnie znużeni, wpadli w sen głęboki, jak śmierć.
Ten sen błogosławiony byłby ich nawet ocalił. Parobkom zaczyna się zdawać, że ta cisza, to podstęp. Za każdą ramą okienną stoi może rezydent z bronią w ręku gotów położyć trupem każdego, ktoby się wejść poważył! To chytrzy i wojowniczy ludzie, tedy milczenie ich musi coś oznaczać. Któż mógłby przypuścić, że dadzą się wziąć, jak niedźwiedź w jamie.
Ludzie krzyczą: — Gore! Gore! — krzyczą raz po razu, ale nadaremnie.
Wobec tego, że nikt nie ma odwagi, porywa majorowa siekierę i wyłamuje drzwi zewnętrznie, potem biegnie schodami, otwiera drzwi pokoju i woła — Gore! Gore!
Ten głos znajduje lepszy oddźwięk, niż ryki parobków. Nawykli słuchać go, zrywają się wszyscy kawalerowie z łóżek, ubierają spiesznie i zbiegają na podwórze.
Niestety, u wejścia stoi olbrzymi kowal oraz dwu tęgich w garści młynarczyków i wielka hańba spotyka kawalerów. Jednego po drugim łapią parobcy, obalają, wiążą ręce i nogi i niosą każdego do przeznaczonego dlań pojazdu. Żaden nie uszedł, wszyscy zostali pokonani, zarówno szorstki pułkownik Baerencreutz, jak silny kapitan Chrystjan Bergh i filozof, wuj Eberhard. Schwytano nawet niestrudzonego Göstę Berlinga. Powiódł się tedy zamach majorowej, bo mocarniejsza jest ona, zaprawdę, od wszystkich razem kawalerów.
Litość zbiera patrzeć, jak siedzą związani w starych, rozstrzęsionych pojazdach. Pospuszczali głowy, zerkając zpodełba, a podwórze huczy od wściekłości, klątw i wybuchów bezsilnego gniewu.
A majorowa chodzi od jednego do drugiego, mówiąc:
— Przysięgnij, że nie wrócisz do Ekeby!
— Niech cię piekło pochłonie, czarownico!
— Przysięgnij! — powtarza. — Inaczej wrzucę cię związanego do izby, gdzie się usmażysz, albowiem postanowiłam spalić tej nocy całe skrzydło rezydenckie! Wiedz o tem!
— Nie wolno pani majorowej tego uczynić!
— Jakto nie wolno? Wszakże całe Ekeby jest moją własnością! Ty gałganie! Czy sądzisz, żem zapomniała, jakeś pluł na mnie na gościńcu? Należałoby cię spalić razem z innymi! Czyś ruszył bodaj palcem w mej obronie, gdy mnie wypędzano z domu? Przysięgaj!
Majorowa wygląda groźnie, chociaż może udaje większy gniew, niż go odczuwa naprawdę, koło niej zaś mnóstwo ludzi z ostremi toporami, to też kawalerowie zmuszeni są przysięgać, by nie stało się jeszcze większe nieszczęście.
Tymczasem jednak upłynęło dość czasu, by Marjanna dotarła do Sjö. Major wstawał przed brzaskiem, zastała go też w podwórzu, podczas karmienia niedźwiedzi. Nie tracąc wielu słów, major nałożył niedźwiedziom kagańce, wyprowadził je i podążył do Ekeby.
Marjanna ruszyła razem z nim. Była do ostatka wyczerpana, ale ujrzawszy łunę nad Ekeby, doznała gwałtownego wstrząsu trwogi.
Cóż to za noc! Mąż bije żonę, ojciec skazuje własne dziecko na zmarznięcie. Czyżby miała teraz jeszcze ta kobieta spalić nieprzyjaciół swoich, a stary major puści niedźwiedzie na własną czeladź?
Przezwyciężyła znużenie, wyprzedziła majora i stanęła w Ekeby w chwili, gdy majorowa wraz z tłumem ludu stała u pojazdów powiązanego kawalerstwa. Zaczęła wołać co sił:
— Idzie major z niedźwiedziami!
Nastało wielkie przerażenie. Oczy wszystkich zwróciły się na majorową.
— Tyś go, widzę sprowadziła! — rzekła do Marjanny.
— Uciekajcie na miłość boską! — zawołała dziewczyna. — Nie wiem, co major zamierza, ale zabrał wszystkie swoje niedźwiedzie.
Wszyscy umilkli, zapatrzeni w majorową.
— Dziękuję wam za pomoc, dzieci moje! — powiedziała spokojnie do ludzi. — Wszystko, co zaszło tej nocy, tak zostało urządzone, że nikt z tego powodu nie popadnie w nieszczęście. Idźcież teraz do domu! Nie chcę, by tu ktoś zabijał, lub został zabity! Idźcież co prędzej!
Ale ludzie stali dalej.
Majorowa powiedziała Marjannie:
— Wiem, że jesteś zakochana. Działasz w szale miłosnym. Oby nie nadszedł dzień, w którym obaczysz bezsilna upadek twego domu! Życzę ci, byś władała zawsze językiem i dłonią, gdy gniew przepoi ci duszę! Odejdźcież, drodzy moi, co prędzej! — zwróciła się ponownie do ludzi. — Teraz Bóg stanie na straży Ekeby, ja bowiem idę do matki mojej. Ach, Marjanno, — dodała — gdy odzyskasz zmysły, Ekeby legnie w gruzach, a na całą okolicę przyjdzie niedola, wówczas wspomnij, coś zrobiła tej nocy i pospiesz z pomocą biedakom.
Potem odeszła, otoczona tłumem.
Major nie zastał w podwórzu żywej duszy, prócz Marjanny i długiego korowodu pojazdów i koni. Smutny to był orszak, bo pojazdy, konie i właściciele jednako byli wycieńczeni.
Marjanna rozwiązywała jednego jeńca po drugim. Gryźli wargi i obracali w bok głowy, wstydząc się, jak nigdy dotąd. Hańby takiej nie zaznali jeszcze w życiu.
— I ze mną nie było lepiej, — mówiła Marjanna — gdym przed paru godzinami klęczała na schodach rodzicielskiego domu.
Nie mam zamiaru, czytelnicy moi, opowiadać, co się dalej działo tej nocy, dość że pojazdy wróciły do wozowni, konie do stajni, a kawalerowie do mieszkań. Niebawem zaróżowiło się niebo ponad górami od wschodniej strony i nadszedł dzień pogodny, spokojny. O ileż spokojniejsze są, zaiste, dni słoneczne od ciemnych nocy, w których osłonie żerują dzikie zwierzęta i wrzeszczą sowy.
Dodam tylko, że kawalerowie zastali jeszcze w pokoju trochę ponczu w wazie, tak że mogli napełnić szklanki i zaraz odzyskali fantazję.
— Niech żyje majorowa! — krzyknęli. — Hura!
— To kobieta niesłychana! Cóż lepszego, jak służyć jej i wielbić ją?

Smutne tylko, że szatan nią owładnął i że czyniła wszystko co mogła, by dusze kawalerów posyłać do piekła.

O WIELKIM NIEDŹWIEDZIU Z GURLITY.

W ciemni lasu żyją zwierzęta, nieznające spokoju, o szczękach zbrojnych w lśniące zęby i ostrych pazurach, żądnych szyi tętniącej krwi, i oczach łyskających złowrogo.
Wilki wychodzą na łup nocą i pędzą za saniami chłopa, aż matka musi wziąć dziecko od łona i rzucić im, by ocalić życie własne i męża.
Żyje tam ryś, zwany „gepa“, którego imienia nie dobrze jest w lesie wymawiać, a ten, kto to uczyni, winien wieczorem dobrze zamknąć drzwi i wszelkie otwory owczarni, gdyż inaczej „gepa“ przybędzie na pewno. Niczem mu stroma ściana, bo ma pazury, niby ostre haki stalowe, a zwinny jest tak, że lada otwór starczy, by wcisnął się do owczarni. „Gepa“ wbija zęby w szyję, ssie krew, szarpie, rozbija i nie ustanie, aż zbraknie łupu, aż ostatnia owca legnie trupem. Nazajutrz znajduje gospodarz wszystko wyniszczone, bo ryś nie zwykł zostawiać po sobie nic żywego.
W borach żyje też sowa, hukająca nocą, a jeśli hukniesz w odpowiedzi, to przyleci cicho jak mara i wykluje ci oczy, bowiem nie jest to ptak sprawiedliwy, ale dusza zaklęta.
Najgorszym jednak mieszkańcem lasu jest niedźwiedź, silny, niczem dwunastu chłopa. To „niedźwiołak“. Wstąpiła weń dusza człowieka, więc musisz strzelać jeno srebrną kulą. Taki go strach otacza, jak żadne inne zwierzę, bo tylko srebrna kula daje mu radę. Moc w nim wielka żywię i czyni tak odpornym, że zwykły ołów na nic. Dzieci nie śpią, długo leżąc w łóżeczkach, i boją się tego potwora, którego wspomagają piekielne moce.
Ktoby napotkał przypadkiem w lesie takiego niedźwiołaka, ludozwierza, rudego misia, niechże nie zmyka i nie broni się, ale legnie plackiem, jakby nie żył. Zdarzało się nieraz w wyobraźni dzieciom, że tak leżały, z niedźwiedziem nad sobą, czując gorący, straszny oddech jego, on zaś przewracał je łapami, a potem poszedł kopać im grób. Dzieci wstawały wówczas pocichutku i przemykały zręcznie przez gąszcz, zrazu wolno, potem zaś biegły co sił w nożętach, byle dalej.
Strach pomyśleć coby było, gdyby niedźwiedź domyślił się, że nie całkiem naprawdę zmarło któreś, albo gdyby nadżarł z wielkiego głodu, albo spostrzegł, że wstało i pobiegł za biedactwem!.. Boże!
Strach jest to czarownica, co siedzi w ciemności i śpiewa człowiekowi do ucha pieśni czarodziejskie, a serce napełnia przeraźliwemi myślami. Stąd się bierze owo przygnębienie, tamujące życie i ćmiące rozblask pól i niw. Natura zła jest i podstępna, jak śpiący wąż, i dowierzać jej nie trzeba. Żaliż nie piękny jest Löffen o lśniących wodach, a przecież czyha na żer i rok w rok zabiera topielców. Wszak uroczo wabi las, a wierzyć mu niesposób, bo mieści niespokojne zwierzęta, opętane duszami czarownic i krwiożerczych rozbójników.
Strzeż się potoku szumiącego, żywie w nim choroba i śmierć, gdy brodzić będziesz po zachodzie. Kukułka wesoło kuka z wiosną... prawda? Ale na jesieni przemienia się w okrutnego jastrzębia, o bystrych oczach i ostrych szponach. Nie dowierzaj też mchowi, wrzosom, ni górze! Natura zła jest i opętana przez moce piekielne, nienawidzące człowieka. Stopy bezpiecznie postawić nie możesz nigdzie i dziw zaiste, jak może ujść tym zakusom słabe plemię ludzkie.
Strach, to czarownica, co siedzi w ciemni wermlandzkich lasów, śpiewa zaklęte pieśni i ćmi rozblaski niw i pól. Poraża radość życia. Moc jej wielka jest, wiem to, zaprawdę, gdyż w kołysce swej czułam stal, a w kąpieli węgle żarzące.
Zresztą nie sądźcie, iż chcę opowiadać coś strasznego.
To jeno stara historja o wielkim niedźwiedziu w Gurlity i może sobie wierzyć w nią kto chce, jak to bywa zawsze w opowiadaniach myśliwskich.
Niedźwiedź mieszkał na szczycie wspaniałej grani, zwanej Gurlitą, stromo i niedostępnie sterczącej z nad Löffenu, w górnej jego części. Wykrot obalonej jodły był ścianą, oraz dachem jego osiedla, gałęzie i krzewina słoniły je, a szpary uszczelniał śnieg. Spać sobie tam mógł spokojnie, od lata do lata.
Czyliż poetą i marzycielem jest ten kudłaty król lasów, ten kosooki zbój? Czyliż przespać chce mroźne noce i szare dni zimowe, a zbudzić się od szumu potoków i świergotu ptactwa? Leżeć chce pewnie, śniąc o wzgórzach pełnych poziomek, o mrowiskach smakowitego, drobnego ludku i białych jagniętach na zboczach gór. Chce ujść zimie życia, szczęśliwiec!
Wichr dmie i przemiata pomiędzy jedle, szaleni od głodu myszkują wilk i lis, czyż jeno misiowi wolno spać? Niechby wstał i poczuł, jak kąsa mróz, jak ciężko grzęznąć w śniegu... niechby wylazł z jamy!
Usłał sobie dobre leże, niby królewna z bajki, i jak ją królewicz zbudził pocałunkiem, tak jego wiosna obudzi. Chce, by go ze snu cucił promień słońca, padający na koniec pyska, lub kropla topniejącego śniegu, co przenika futro. Biada temu, kto mu przedwcześnie sen przerwie.
Ale przypuśćmy, że ktoś nie liczy się z pretensjami pana lasów! Nagle spada nań chmara ołowianych lotek, które kłują, niby komary natrętne!
Słychać tuż krzyki, wrzawę, strzały. Miś otrząsa się, przeciąga i, usunąwszy na bok krzaki, patrzy, co to takiego. Niezłe tany będzie miał stary zawadjaka. To nie wiosna hałasuje wokół legowiska, na wiatr obala jedle i śniegiem wiruje, to rezydenci... kawalerowie z Ekeby.
Znani są dobrze królowi lasów. Pamięta on dobrze tę noc, kiedy to Baerencreutz i Fuchs zaczaili się nań w stodole chłopskiej, gdzie miał przyjść. Właśnie zdrzemnęli się nad kieliszkiem, gdy wpełzł ostrożnie przez sitowiany dach, gdy miś dobywał z poza przegrody ubitą krowę, runęli nań ze strzelbami i nożami. Zabrali mu krowę, pozbawili ślepska jednego, ale uszedł żywy.
Ho, ho znają się dobrze miś z rezydentami. Napadli nań innym razem, kiedy zagospodarował się na zimę wraz z małżonką i dziećmi, tu, na królewskiem dworzyszczu Gurlity, i napadli zgoła niespodzianie. Uciekł, coprawda, zmiótł co stało w drodze i pognał, kul nie bacząc, ale poraził go strzał w łopatkę i gdy wrócił do domu, zobaczył farbę na śniegu. Dostojną jejmość ubito, a dziatki uprowadzono do ludzkich osiedli, by tam służyły człowiekowi i były mu przyjaciółmi.
Dudni ziemia, rozpada zaspa, kryjąca wnijście do jamy i wypada z niej wielki niedźwiedź, wróg rezydentów. Miejcież się na baczności, mości Fuchsie, łowco niedźwiedzi, i pułkowniku Baerencreutz, mistrzu rabuża i ty, Gösto Berlingu, bohaterze stu przygód. Biada poetom, marzycielom i zdobywcom serc! Gösta stoi z bronią gotową do strzału, a miś sadzi prosto na niego. Czemuż nie strzela w szeroką komorę i o czemś rozmyśla, w chwili, gdy właśnie ma niedźwiedzia na muszce? Reszta narazie strzelać nie może. Czyżby sądził, że trzeba mu stać na baczność przed królem lasów?
Gösta w istocie stał, rozmyślając o Marjannie, złożonej w Ekeby chorobą, po ow rej nocy w śniegu spędzonej. Padła i ona ofiarą nienawiści, ciążącej na całej ziemi, a nim wstrząsa odraza ku sobie, że mógł mimoto iść, by zabijać.
Niedźwiedź wali na niego. Ślepy jest od noża jednego z rezydentów, chromy od kuli drugiego, rozsrożony, skudłaczony i samotny, od czasu postradania żony i dzieci, a Gösta patrzy nań. Nie chce odbierać życia biednemu, ściganemu zwierzęciu, rabować reszty tego, co ma po obrabowaniu przez ludzi.
— Niechże mnie zabije, nie ja jego! — pomyślał.
Niedźwiedź już o kilka kroków, Gösta stoi jak na baczność, a potem nagle ustępuje z drogi i prezentuje broń przed królem ostępu.
Niedźwiedź pognał dalej, wiedząc, że nie czas na rozmowę, wpadł w las, przedarł się przez zaspy wysokości człowieka, zbiegł karkołomnemi żlebami na dół i przepadł bez śladu. Wszyscy stali dotąd gotowi, czekając na strzał Gösty, a teraz zaczęli grzmieć za uciekinierem.
Ale wszystko na nic, krąg został przerwany, niedźwiedź zczezł z kretesem... Fuchs beszta, Baerencreutz klnie, a Gösta śmieje się wesoło z naiwnych kolegów, którzy przypuszczali, by człowiek jak on nieszczęśliwy, mógł uczynić krzywdę drugiemu stworzeniu boskiemu!
Wielki niedźwiedź z Gurlity ocalał tedy, ale zbudzony ze snu, postanowił zalać chłopom sadła za skórę. Żaden niedźwiedź nie umie zręczniej rozszarpywać dachów w niskich oborach i wypadać z zasadzki.
Mieszkańcy okolic górnego Löffenu nie byli w stanie obronić się przed rabusiem i posyłali raz po raz do rezydentów, by przyjechali już raz z nim skończyć.
Przez cały luty szukali go dzień po dniu, noc po nocy, ale wymykał się, łącząc z chytrością lisa rączość wilka. Gdy czyhali w jednym osiedlu, grasował w drugiem, gdy go tropili po lesie, ścigał jadących przez lód chłopów. Był to najzuchwalszy rabuś! Właził na strychy, wyjadał z garnków miód gospodyniom i zwalał konie gospodarzy, wprost u sanek.
Dumając nad tem wszystkiem, dorozumiano się wreszcie, co to jest za niedźwiedź i dla czego Gösta nie mógł doń strzelać. Niesamowicie gadać o tem, a strasznie pomyśleć, ale nie było to, zaprawdę, niedźwiedź pospolity i nikt, ktoby nie miał srebrnej kuli w lufie, zabić go nie był w stanie. Kula owa musiała zostać odlana ze srebra i śpiżu dzwonu, w noce czwartkową, na nowiu księżyca, w wieży kościelnej, ale tak, by nie wiedział o tem proboszcz, ni kościelny. Jakże trudno o taką kulę.

Żył w Ekeby człowiek nad wszystkich innych zgryziony tem wszystkiem, oczywiście Anders Fuchs, wielki misiobójca. Nie jadł i nie spał, trawiony rozpaczą, że nie może go dostać, i doszedł wkońcu także do przekonania, że poradzi tu jeno owa srebrna kula.
Szorstki był w zachowaniu major Fuchs i wcale nie piękny. (Ciało miał niezdarne, szeroką, czerwoną twarz o policzkach obwisłych i kilka podbródków. Górną, grubą wargę obsiadła mu czarna szczeć, a głowę sztywne, czarne włosy. Przytem nie marnował słów, ni czasu przy jedzeniu, a kobietom nie słał wabnych uśmiechów, ni spojrzeń. Pewny, że nie znajdzie nigdy podobającej mu się niewiasty, odłożył na bok miłość i wszelkie tego rodzaju baraszki. Dziwne też było, że wędrował teraz po księżycu, jakby szukał w nim powiernika spraw sercowych. Nie czynił tego zresztą wcale, ale myślał jeno o srebrnej kuli, którą odlać należało na nowiu.
Nadszedł wkońcu wieczór czwartkowy, kiedy księżyc, szeroki na dwa palce, wisi na niebie, zaraz po zachodzie słońca, przez parę godzin. Major Fuchs ruszył, nie nie mówiąc w Ekeby, wziął do torby myśliwskiej stalowe krzesiwo, formę do kul i strzelbę. Poszedł wprost do broeńskiego kościoła, by zobaczyć, czy szczęście zechce skłonić się ku zacnemu, jak on człowiekowi.
Kościoł stał na wschodnim brzegu wąskiego sundu, pomiędzy górnym a dolnym Löffenem, a major Fuchs musiał przejść przez most. Kroczył tedy zadumany prosto ku niemu, nie patrząc na wzgórza brobijskie, odcięte ostrym konturem na pogodnem niebie, ani też na skałę Gurlity, o krągłym wierzchu. Patrząc w ziemię, roztrząsał pytanie, w jaki sposób posiędzie klucz od bramy kościelnej, tak by nikt nie widział.
Wchodząc na most, usłyszał rozpaczne wrzaski i podniósł oczy.
Onego czasu był mały Niemiec, Faber, organistą w Broby. Człek niski, sucherlawy i nikły pod każdym względem. Kościelny, Jan Larsen, tęgim był za to chłopem, ale go bieda gniotła, gdyż proboszcz brobijski zabrał mu podstępnie całe pięćset talarów, przy dziale majątkowym spuścizny ojcowskiej.
Kościelny zalecał się do siostry organisty, młodej Fabrówny, ale organista nie chciał przyzwolić na małżeństwo, to też nie byli wielkimi przyjaciółmi. Właśnie tego wieczora zdybał kościelny organistę na moście i rzucił się nań. Chwyciwszy go za piersi, trzymał w wyciągniętych rękach w powietrzu poza poręczą, klnąc się na wszystko, że go ciśnie do wody, jeśli mu nie da nadobnej dziewicy za żonę. Ale Niemczura nie dawał za wygranę i oponował wytrwale, mimo że widział pod sobą czarną czeluść wodną, pomiędzy białemi brzegami przerębli.
— Nie! Nie! — wrzeszczał co sił.
Kto wie, czyby kościelny nie wykonał pogróżki, gdyby w tej chwili nie wszedł na most major Fuchs. Przerażony kościelny posadził organistę na moście i wziął nogi za pas.
Faber padł majorowi na szyję, dziękując za uratowanie życia, ale major strząsnął go z siebie z odrazą. Nie miał żadnego upodobania w Niemcach, od czasu, kiedy kwaterował w Putbusie na Rugji, za wojny pomorskiej. Nigdy jeszcze śmierć głodowa nie zajrzała mu tak zbliska w oczy, jak wówczas.
Mały Faber wyraził ochotę oskarżenia kościelnego o zamach morderczy przed naczelnikiem Scharlingiem, ale major objaśnił go, że nie warto chodzić, gdyż w tej okolicy zabicie Niemca nie warte złamanego szeląga i i na dowód, że tak jest, zaproponował mu, że go własnoręcznie ciśnie w wodę.
To uspokoiło całkiem małego Fabera, tak że zaprosił wybawcę do siebie na kiszkę smażoną i odleżałe piwo.
Major Fuchs przystał, pomyślawszy, że organista musi mieć w domu klucz kościelny, i poszli ku wzgórzu, na którem stał kościół, plebanja, oraz domki kościelnego i organisty.
— Proszę przebaczyć! — powiedział Faber, wprowadzając majora do izby. — Niebardzo dziś u nas porządnie, ale było dużo roboty, gdyż właśnie razem z siostrą zarżnęliśmy koguta.
— Pi! pi! pi! — wykrzyknął major.
Zaraz też wniosła ponętne Fabrówna odleżałe piwo w wielkich dzbanach glinianych. Wiadomo, że major niechętnem okiem patrzył na kobiety, ale ta dziewczyna wzbudziła w nim pewną życzliwość. Uroczo wyglądała w staniczku i czepeczku. Jasne, gładko zaczesane miała włosy, a samodziałowa sukienka była czyściuteńka. Krzątała się tak żywo i miała tak rumiane, krągłe policzki, że majorowi przyszło do głowy, iż niezwłocznie zacząłby konkury, gdyby spotkał dziewczynę dwudziestoletnią, jak ta właśnie. Ale mimo ruchliwości i ponęt wielu Fabrówna miała zapłakane oczy i może to właśnie usposobiło łagodnie majora.
Mężczyźni jedli i pili, ona biegała tam i sam, potem zaś podeszła, dygnęła i spytała brata:
— Jakże każecie, panie bracie, ustawić krowy w oborze?
— Umieść dwanaście po prawej, a jedenaście po lewej, tak by się bość nie mogły! — odparł mały Faber.
— Oj, do licha! — zawołał major. — Widzę, macie mości Faber, sporo dobytku!
Organista miał właściwie tylko dwie krowy, a nazwał jedną „dwanaście“, zaś drugą „jedenaście“ by wspanialej brzmiało, gdy o nich wspomni. Potem dowiedział się major, że organista przebuduwuje obejście przeto krowy chodzą za dnia po polu, a nocują w kolebie.
Dziewczyna przystąpiła na chwilę ponownie do brata i rzekła z dygiem, że cieśla zapytuje, jak wysoka ma być obora.
— Zmierz krowy! — rozkazał. — Zmierz krowy!
Majorowi spodobała się ta odpowiedź.
W toku rozmowy spytał major organisty, czemu oczy siostry jego są tak czerwone, i dowiedział się że dziewczyna płacze, gdyż jej nie pozwala wyjść za kościelnego, który jest biedny i zadłużony.
Coraz to większa zaduma ogarniała majora, spijał dzban piwa po dzbanie i jadł kiszkę za kiszką całkiem bezwiednie, a organista patrzył z przerażeniem na ten apetyt. Ale im więcej jadł i pił major, tem jaśniej mu było w głowie i coraz to większej nabierał ochoty przysłużyć się małej Fabrównie.
Był to tensam major Fuchs, który razu pewnego zjadł biednej komornicy głowiznę, mającą starczyć na całe Święta Bożego Narodzenia.
Rozkoszował się dobrocią kiszki i postanowił dokazać tego, by oczy małej już nie płakały.
Przy tem wszystkiem, nie spuszczał oczu z wiszącego na ścianie klucza kościelnego, o wyginanem uchu, a gdy tylko Fabra zmożyło ciężkie piwsko, tak że chrapnął smacznie, major chwycił klucz, sięgnął po czapkę i wyszedł.
Wylazł zaraz omackiem na schody wieży kościelnej i dotarł, przy pomocy rogowej latarki do dzwonów, rozdziawiających nad nim olbrzymie płaszcze. Zdrapał pilnikiem trochę spiżu z dzwonu, dobył krzesiwa i formy do lania kul, ale nagle spostrzegł z przerażeniem, iż zapomniał całkiem o srebrze, co było rzeczą najważniejszą. Jeśli kula miała posiadać siłę, musiał ją ulać tu, we wieży. Wszystko dobrze, jest czwartek na nowiu i nikt nie wie, że tu siedzi... niestety bezradny całkiem. Major zaklął, aż jękły dzwony.
Zaraz potem usłyszał czyjeś kroki na schodach. Tak, w istocie, ktoś szedł na górę, ciężko stąpając.
Major stał i klął, aż dzwony wtórowały, ale zrobiło mu się nieswojo i jął dumać, kto to był ów nieproszony pomocnik, chcący wraz z nim lać kulę. Kroki zbliżały się. Ktoś szedł widocznie prosto na wieżę.
Major skrył się wśród belek rusztowania, zagasił lalarkę i czekał. Nie czuł strachu, ale gniewało go to, że wszystko będzie na nie, gdy zostanie spostrzeżony. Ledwo się schował, czyjaś twarz wyjrzała otworem w podłodze.
Poznał zaraz skąpego proboszcza z Broby. Oszalały niemal z żądzy, krył swe skarby po miejscach najdziwniejszych. Niósł w ręku paczkę banknotów, a sądząc, że nikt nie patrzy, podniósł deskę podłogi, położył pieniądze i odszedł zaraz spiesznie.
Poskoczył major do skrytki. Cóż za masa pieniędzy! paczka przy paczce, a pomiędzy niemi, brunatne woreczki skórzane ze srebrem. Major wziął tyle jeno, by starczyło na kulę, a resztę zostawił.
Zeszedł niebawem ze srebrną kulą w lufie i jał rozmyślać, czy mu ta noc czwartkowa przyniesie jeszcze więcej pomyślności. Dziwy dzieją się wielkie w takie noce. Skierował kroki naprzód do mieszkania organisty, dumając, czy przeklęty niedźwiedź wie, że krowy Fabera stoją dziś w nędznej kolebie, tak prawie jak w szczerem polu.
Tak... zaprawdę! Oto nadchodzi właśnie coś wielkiego, czarnego i zmierza naprzełaj prosto do koleby. Musi to być niedźwiedź.
Major podniósł broń do oka i chciał strzelać, ale w ostatniej chwili rozmyślił się. Przywiódł sobie na pamięć zapłakane oczy Fabrówny. Wspomniał, że ma dopomóc jej i kościelnemu, ale wielką to było dlań ofiarą, zrezygnować z zabicia niedźwiedzia, władcy Gurlity. Mawiał potem często, że nie mu w życiu nie sprawiło takiego trudu. Ponieważ atoli dziewczyna była zgrabna, mała i ponętna, musiał to czynić.
Pobiegł coprędzej do kościelnego, wydobył go, napół nagiego z łóżka i rozkazał strzelić do niedźwiedzia, myszkującego wokoło koleby organisty.
— Zastrzel niedźwiedzia, a da ci napewne siostrę! — powiedział. — Zyskasz także ogólny szacunek, nie jest to bowiem zwierz zwyczajny i najwybitniejsi ludzie w okolicy uważaliby sobie za zaszczyt ubicie go.
Wcisnął mu w rękę własną broń z kulą srebrną i spiżową, odlaną na wieży, w czwartkową noc, na nowiu, a przytem dygotał z zazdrości, że nie on, lecz ktoś inny położy trupem króla lasów z Gurlity.
Kościelny zmierzył w niedźwiedzia — miły Boże! Mógłby raczej, mierząc tak, trafić w Wielką Niedźwiedzicę na niebie, nie zaś w zwierza włażącego już na dach faberowskiej koleby. Strzał huknął, aż Gurlita odpopowiedziała echem.
Jak mierzył tak mierzył kościelny, dość że niedźwiedź padł na miejscu. Tak bywa zawsze ze srebrną kulą. Można strzelać do gwiazd, a trafia się zwierzynę w serce,
Wybiegli natychmiast ludzie z domów i zagród ciekawi co zaszło, gdyż żaden jeszcze strzał nie grzmotnął jak ten i nie zbudził tylu wiewiórek. Wszyscy zaczęli wysławiać kościelnego, gdyż niedźwiedź był istną plagą całej okolicy.
Wyjrzał też i mały Faber, ale major Fuchs zawiódł się na nim srodze. Mimo, że wszyscy wielbili kościelnego i że ponadto ocalił jego krowy, mały organista nie odczuł wcale podziwu, ni wdzięczności, nie rozwarł ramion i nie powitał zwycięzcy, jako bohatera i szwagra.
Namarszczył się major, zaczął tupać rozwścieczony taką nikczemnością i zaczął tłumaczyć małemu człowiekowi, o ciasnem sercu, doniosłość czynu. Ale słowa utykały mu w ustach, z gniewu, że nadaremnie zrzekł się zaszczytu ubicia niedźwiedzia. Pojąć nie mógł, by człowiek, który dokonał takiego bohaterstwa, nie zasługiwał na najdumniejszą oblubienicę świata.
Kościelny, oraz paru parobczaków poszli po nóż i zaczęli go ostrzyć, w celu doraźnego zdjęcia skóry ze zwierza, inni wrócili do łóżek, a major został, by dopilnować sprawy.
Po namyśle udał się raz jeszcze do kościoła, otwarł bramę, wylazł po stromych schodach, budząc zaśnione gołębie i dotarł do dzwonów.
Po pewnym czasie, w toku zdejmowania z niedźwiedzia skóry znaleziono w jego paszczy zwitek banknotów. Suma wynosiła okrągło pięćset talarów. Nie sposób wyjaśnić jak się to stało, ale był to widać niedźwiedź niezwykły, a przeto pieniądze przyznano bez oporu jego pogromcy.
Wieść rozeszła się zaraz rano, a mały Faber oprzytomniał jakoś, zrozumiał bez trudu doniosłość bohaterskiego ezynu i oświadczył, że dumny będzie, jeśli nazwie kościelnego swoim szwagrem.
Major wrócił do Ekeby w piątek, po obfitej uczcie niedźwiedziej u kościelnego i zaręczynach u organisty. Ale był smutny, nie odczuwał żadnego wesela z powodu zwycięstwa nad wrogiem i nie cieszyła go wspaniała skóra, otrzymana od kościelnego w podarku.
Sądziłby ktoś, że żal mu było powabnej dziewczyny?... O nie, nie ten był powód żałoby. Bolało go jeno, że potężny, jednooki władca Gurlity, padł nie z jego ręki.
Wróciwszy do rezydenckiego skrzydła, cisnął bez słowa skórę pomiędzy siedzących u komina kawalerów. Nie wtajemniczył ich wcale w swe przygody i dopiero duży później wydobyli zeń prawdę. Nie zdradził też proboszcza brobijskiego, który pewnie nie domyślił się nigdy kradzieży.
Rezydenci obejrzeli dokładnie skórę.
— Pyszna jest! — zawyrokował Baerencreutz — Chciałbym wiedzieć w jaki sposób zbudzono tego draba?
A może ubiłeś go w jaskini?
— Zabito go na polach broeńskich!
— Hm... — zauważył Gösta. — Był to zwierz, zwierz, co się zowie, ale nie tak wielki, jak niedźwiedź Gurlity.
— Gdyby był jednooki — dodał Kevenhiiller — sądziłbym, żeś naprawdę ubił gurlitskiego króla lasów, ale ten niema ani śladu rany, ni blizny na oku, to też nie jest chyba niedźwiołakiem.
Major zaczął wyklinać głupotę swoją, ale po chwili rozpromienił się tak, że mu twarz niemal wypiękniała. A więc król lasów nie padł z ręki drugiego człowieka!

— Boże! Jakże jesteś dobry! — powiedział do siebie i złożył ręce.

WYPRZEDAŻ W BJÖRNE.

Nieraz będąc dziećmi dziwowaliśmy się opowiadaniom starszych.
— Czyż każdego dnia bywały bale za waszych lat młodych? — pytaliśmy. — Czy całe życie było jedną jeno bajką? Czy w czasach owych każda dama była piękna i godna miłości? Czy po każdym balu porywał jednę z nich Gösta Berling?
Starcy potrząsali czcigodnemi głowami i zaczynali opowiadać, jak to mruczały kołowrotki, trzaskały warsztaty tkackie, jak się krzątano w kuchni, młócono na klepisku i rąbano drzewo po lasach. Zaraz jednak wpadli z powrotem w dawny ton. Sanki zajeżdżały przed ganek, weseli, młodzi ludzie mknęli przez ciemne bory, wirował taniec i pękały struny skrzypiec. Zdala dolatał huk walących się drzew, od rozpętania żywiołów wybuchały pożary, wzbierały potoki, a wilki ścigały, wyjąc dokoła osiedli. Pęd ośmionogich rumaków rozbijał w puch wszelaką szczęśliwość, kędy przebiegły, dzikość rozjarzała się w sercach mężczyzn, a blade kobiety uciekały z domów i zagród.
Siedzieliśmy, bywało, zdumieni, trwożni, a szczęśliwi zarazem.
— Cóż za ludzie! — myśleliśmy. — Takich dziś się uświadczyć w świecie.
— Czyż nie myśleli nad tem, co czynią, ludzie czasów onych? — pytaliśmy.
— Myśleli... myśleli, czemużby nie? — brzmiała odpowiedź starców.
— Chyba nie tak, jak my? — stwierdzali chórem młodzi, a starzy nie wiedzieli zgoła o co idzie.
Mieliśmy na myśli onego ducha samokrytyki, tę stworę, która w nas obrała siedlisko, lodowatą, o długich piszczelach rąk, co siedząc w najciemniejszym kącie rozskubuje nas, jak stare baby skubią szarpie z wełny, czy jedwabiu.
Rozskubały zaiste te palce kościane całe nasze ja, na kupę strzępów, niwecząc najszczytniejsze uczucia i mysli bezpośrednie. Wszystko co powiedziano czy czyniono, wszystko zbadała ta stwora niesamowita, przenikła lodowatemi oczyma i wykrzywiając usta szyderczo, mawiała raz po raz:
— Patrzcież! Same strzępy... łachmany... nic więcej!
Pośród tamtych ludzi zdarzali się jednak także, chętni otwierać duszę onemu lodookiemu straszydłu. Rozsiadało się w nich, badając źródła czynów i drwiąc z dobra i zła. Wszystko rozumiało, niczego nie potępiało, węsząc jeno wokół i mieląc na otręby każde drgnienie serca, oraz mrożąc siły, tak że paraliż ogarniał do cna.
Piękna Marjanna miała w sobie tego demona samokrytyki i czuła, że gdzie stąpi, czy co powie, śmiechem wybucha. Życie jej zmieniło się w przedstawienie, którego sama była jeno widzem. Przestała być człowiekiem, nie czuła, nie radowała się i nie kochała, jeno grała rolę Marjanny Sinclaire, a samokrytyka, siedząc na widowni śledziła jej grę lodowemi oczyma i skubała ciągle pracowicie palcami.
Rozpadła się na dwie połówki. Jedna część: jej spoglądała, blado, odrażająco i ze wzgardą, na to co druga czyni, nie dając jej nigdy życzliwego słowa.
Gdzież się atoli podział ów strażnik źródeł życia, owej nocy, kiedy poznała jego pełnię? Gdzież był, gdy całowała Göstę, wobec stu świadków, gdzież był, gdy padła z rozpaczą w śnieg, by umrzeć? Lodowe oczy jego mgłą zaszły, a śmiech szyderczy zczezł od żaru namiętności, który zapalił duszę. Tętent czarodziejskiej gonitwy duchów zgłuszył wszystko, a onej strasznej nocy Marjanna była człowiekiem prawdziwym.
Kiedy podnosiła z wysiłkiem ręce, by objąć Göstę za szyję. o ty bóstwo samozaprzeczenia, musiałeś chyba przybrać postać Beerencreutza, który podniósł oczy na gwiazdy, tej nocy sił ci zbrakło. Leżałoś martwe, gdy śpiewała hymmny miłości, gdy biegła do Sjö po majora i gdy ujrzała czerwień łuny nad czubami topol.
Potężne ptaki, orły namiętności, spadły ci na kark, wbiły szpony i cisnęły cię, duchu lodowaty, w nieznaną dal. Legł martwy i rozbity. A dumne ptaki poleciały dalej szlakiem, którego obliczyć i wyśledzić nikt nie zdoła. Ale niebawem dźwignął się duch samokrytyki z odmętu i wrócił na dawne leże w duszy Marjanny.
Przez cały luty leżała w Ekeby chora, zaraziwszy się ospą w Sjö. Wyczerpaną, przeziębłą napadło i zwyciężyło łatwo owo straszne choróbsko, ale pod koniec miesiąca zaczęło jej wracać zdrowie. Słaba była i oszpecona, tak że nikt jej już piękną Marjanną nie mógł nazwać.
Sama jednak tylko Marjanna i pielęgniarka jej wiedziały o tej stracie, która miała okryć żałobą całą Wermlandję, jakby szło o najcenniejszy skarb kraju. Nie wiedzieli o tem kawalerowie, nie dopuszczani, oczywiście do chorej na ospę.
Kiedyż atoli silniejszą jest samokrytyka, jak nie w czasie powolnego wracania do zdrowia? Siedzi wytrwale, wytrzeszcza lodowate ślepia i rusza palcami, skupiąc wszystko, a jeśli się lepiej przypatrzeć, to przeziera przez tę stworę bladą druga, przez drugą trzecia i dużo innych, a wszystkie drwiąco śmieją się ze siebie wzajem i z całego świata.
Marjanna leżała, patrząc na siebie tem mnóstwem lodowatych, tępych oczu, a wszystkie dawne uczucia zamarły w niej.
Leżała, grając rolę chorej, nieszczęśliwej, zakochanej i rolę mścicielki. Była tem wszystkiem, a wszystko to było rolą.
Spojrzenie lodowatych oczu zmieniało wszystko w rolę. Czuwały nad nią, wiedząc że nad niemi czuwają drugie... trzecie i tak dalej, w nieskończoność.
Zapadło w sen czarodziejski, wszystko. Przez jedną jeno noc zdolna była nienawidzieć płomiennie i oddać się miłości — nie dłużej. Teraz nie wiedziała nawet, czy kocha Göstę. Pragnęła go zobaczyć z ciekawości, czy też on sprawi, by zapomniała samej siebie.
Przez ciąg trwania choroby jedną miała jeno myśl jasną, to jest by zataić swą chorobę. Nie chciała widzieć rodziców, nie chciała zgody z ojcem w przypuszczeniu, że pożałuje on swego czynu na wieść o ciężkiej chorobie. Poleciła tedy powiedzieć rodzicom i wszystkim, że cierpi, jak nieraz w Björne, na oczy i dlatego musi siedzieć przy zapuszczonych firankach. Zabroniła pielęgniarce mówić na co chora, a rezydentom nie dozwoliła sprowadzać lekarza z Karlsztadu. Umotywowała to lekkim przebiegiem choroby i tem, że apteczka podręczna w Ekeby posiada wszelkie potrzebne środki.
Nie przyszło jej do głowy, że może umrzeć, leżała tylko, czekając wyzdrowienia, by jechać z Göstą do proboszcza i zamówić zapowiedzi.
Minęła teraz gorączka i choroba, wrócił chłód i równowaga; nabrała przekonania, że w tym świecie głupców, jest jedyną, mądrą osobą. Nie czuła nienawiści, ni miłości. Rozumiała ojca i wszystkich, a rozumienie wyklucza nienawiść.
Doszło ją, że Melchior Sinelaire urządza wyprzedaż w Björne, by zniszczyć całe mienie i nic jej nie zostawić w spadku. Mówiono, że zamierza przeprowadzić to gruntownie, naprzód sprzedać wszystkie meble i sprzęty domowe, potem bydło i narzędzia gospodarcze, a w końcu pozbyć się majątku ziemskiego, pieniądze złożyć w wielki wór i zatopić w Löffenie. W dziedzictwie miała otrzymać ruinę zupełną. Na wieść o tem skinęła głową z uśmiechem i uznała, że stosownie do swego charakteru ojciec nie mógł postąpić inaczej.
Dziwiło ją wielce, iż mogła nucić kiedyś hymn miłości. Marzyła niedawno o chatce wieśniaczej i sercu ukochanego — teraz nie zdołała pojąć nawet.
Wzdychała do szczerości. Dość już tej wiecznej gry. Nie doznawała nigdy ślicznych uczuć. Niemal obojętną była jej utrata piękności, ale drżała przed cudzą litością.
Choć na sekundę zapomnieć o sobie! Jeden jakiś bodaj czyn, jeden gest wolny od wyrachowania!
Pewnego dnia, gdy wywietrzono pokój i oczyszczono z zarazy, legła ubrana na sofie i kazała poprosić do siebie Göstę. Zawiadomiono ją, że pojechał do Björne na wyprzedaż.
Była to, zaprawdę, rzecz niezwykła! Miano wyprzedać stary, zamożny dom, to też z wielkiej odległości zjechali kupcy.
Potężny Melchior Sinelaire zrzucił cały dobytek na kupę w wielkiej sali. Tysiące przeróżnych rzeczy leżały górami, aż pod sufit. On sam, jak anioł zniszczenia krążył po domu i znosił wszystko, co można było sprzedać. Zostawił w spokoju tylko czarne garnki kuchenne, drewniane stołki, cynowe dzbany i miedziane rondle, to bowiem nie przypominało Marjanny. Ale niewiele było takich przedmiotów.
Wtargnąwszy do pokoju córki, przewrócił do góry nogami wszystko. Wyrzucił szafkę z lalkami, pódki z książkami, mały stołeczek, umyślnie dla niej zrobiony, drobiazgi, suknię, sofkę i łóżko.
Potem zaczął chodzić z pokoju do pokoju, porywając i wlokąc do sali aukcyjnej przedmioty, które mu się nie spodobały. Dźwigał je, stękał pod ciężarem kanap, stołów marmurowych, ale nie ustawał. W sali piętrzyło się coraz to bardziej, on zaś rozbijał szafy, wywlekał stare, cenne srebra rodzinne i ciskał na kupę. Marjanna dotykała ich! Precz z tem! Znosił naręcza śnieżnych adamaszków, plon pracy kobiecej w rodzinie. gromadzony latami. Precz z tem! Marjanna nie była godną posiadania tych rzeczy!... Stawiał góry porcelany, tłukąc tuzinami talerze i stare, szerokie filiżanki z wypalanemi herbami. Precz z tem! Rosły pod sufit stosy pierzyn i poduszek puchowych, w których tonęło się, jak we fali. Precz z tem! Marjanna spała na tej pościeli.
Spozierał wściekle po starych meblach. Nie było jednego fotelu, na którymby nie siadywała, obrazu, na któryby nie patrzyła, świecznika, któryby jej nie oświetlał, zwierciadła, w któremby się nie przezierała. Zaciskał pięści, grożąc onym wspomnieniom. Porozbijałby to wszystko chętnie w trzaski, maczugą.
Umyślił jednak dotkliwszą zemstę, mianowicie wyprzedaż zupełną. Niechże biorą to obcy! Niech zostanie uwalane rękami wyrobników, niech padnie ofiarą obojętnych, dalekich ludzi. Widywał nieraz po chłopskich chatach takie kupne graty, zbezczeszczone, zupełnie jak piękna córka jego. Precz z niemi! Niech stoją z podartemi poduszkami, wyłażącą ze środka wyściółką, otartem złoceniem, połamane i spękane, niech tęsknią do domu! Precz! Na wszystkie świata strony chciał je rozprószyć, by tego żadna już ręka zgromadzić napowrót nie mogła.
Zaczęto nakoniec licytację w przepełnionej chaotycznie sali.
Ustawiono w poprzek długi stół, sprzedający zajął miejsce i zaczął wywoływać. U stołu siedzieli pisarze i notowali wszystko, a obok nich rozparł się Melchior Sinclaire, postawiwszy przy sobie baryłkę wódki.
W drugim końcu sali, w sieni i w podwórzu, tłoczyli się kupujący.
Rozgwar panował wesoły, wybuchały śmiechy, padały oferty i licytacja toczyła się żywo. Melchior Sinclaire siedział przy baryłce, jedynej własności swojej, napół pijany, na pół oszalały z włosami zjeżonemi wokół czerwonej twarzy, a zakrwawione oczy biegały groźnie. Wykrzykiwał i śmiał się, jakby w najlepszym humorze, a każdego, kto złożył dobrą ofertę, wołał do siebie i częstował wódką.
Widział go też Gösta wmieszany w ciżbę, ale unikał zbliżenia. Widok to był niesamowity, a serce go ściskało w przeczuciu nieszczęścia.
Dziwiło go, że nigdzie nie dostrzega matki Marjanny i wkońcu ruszył bezwiednie na poszukiwanie, jakby pchnięty nakazem losu.
Minął dużo drzwi zanim ją znalazł. Mocny władca Björne był niecierpliwy, nie znosił żalów ni łez kobiecych. Znudziło go szlochanie żony, opłakującej ruinę domu. Wściekły, że rozpacza nad bielizną, kiedy straciła nierównie więcej, bo samą córkę i ścigał ją, zacisnąwszy pięści, po całym domu, aż do kuchni, aż do śpiżarni.
Nie mogąc dotrzeć dalej, poprzestał na tem, bo widział, że siedzi pod schodami czekając bicia, czy nawet śmierci. Zostawił ją tam zamknął, a klucz schował do kieszeni. Nie mogła zginąć, z głodu, więc postanowił, że tu czekać ma końca licytacji. Miał teraz spokój, nie draźniła mu już uszu skargami.
Zamknięta w śpiżarni, wylazła po czemś, wysoko, do małego okienka pod powałą i zobaczyła twarz Gösty, przechodzącego kuchennym kurytarzem. I on zobaczył panią Gustawę.
— Co tam robi ciocia? — spytał Gösta.
— Zamknął mnie! — odparła.
— Mąż?
— Tak! Myślałam już, że mnie zabije. Idźże Gösto, wyjmij klucz z wielkiej sali. Nadaje się do tego zamku. Wypuść mnie!
Gösta spełnił rozkaz i niebawem znaleźli się oboje w pustej kuchni.
— Czemuż się ciocia nie kazała puścić którejś ze służących? — spytał Gösta.
— Nie myślę zdradzać tajemnicy klucza od drzwi śpiżarni, nie miałabym bowiem chwili spokoju! Zresztą uporządkowałam tymczasem górną półkę, bo straszny był tam nieład. Nie wiem doprawdy, jak mogłam to zaniedbać.
— Ciocia ma tyle zajęcia! — powiedział na jej usprawiedliwienie.
— To prawda! — odparła. — Gdybym sama nie przypilnowała, w całym domu ani jedno wrzeciono, ani jeden kołowrotek nie byłby czynny...
Urwała nagle i otarła łzę.
— Ach, miły Boże! — westchnęła. — Gadam tu na wiatr, a pewnie nie będę miała za chwilę żadnego zajęcia. On sprzedaje wszystko co posiadamy.
— Wielkie to nieszczęście! — odparł z bólem.
— Pamiętasz pewnie Gösto, wielkie zwierciadło w salonie. Rzecz śliczna, z jednej sztuki, na ramie ni plamy w złoceniach. Dostałam je od matki, ale on i to chce sprzedać!
— Oszalał!
— Tak... to prawda! Oszalał i pewnie nie ustanie, aż zostaniemy wyrzuceni na gościniec, zmuszeni żebrać, jak majorowa.
— Nie dojdzie do tego chyba! — powiedział.
— O tak Gösto! Odchodząc z Ekeby wyprorokowała nam to majorowa. Sprawdza się nieszczęście. Nie dopuściłaby za nie do szaleństwa, gdyby tu była... Wyobraź sobie... sprzedaje starą porcelanę, rodzinne filiżanki... Majorowa nie zgodziłaby się na coś takiego.
— Cóż mu się stało? — spytał Gösta.
— Wściekł się, że Marjanna nie wróciła do domu. Czekał i czekał ciągle. Chodził po alei całemi dniami i czekał. Tęsknił tak bardzo, że aż stracił zmysły. Ale nie wolno mi tak mówić.
— Marjanna myśli, że się na nią gniewa.
— Nie myśli tak, zna go, ale duma nie pozwala jej uczynić pierwszego kroku. Oboje są twardzi i butni, a na mnie. odbija się wszystko. Jestem, jakby pomiędzy dwoma młyńskiemi kamieniami.
— Ciocia wie chyba, że Marjanna chce mnie poślubić.
— Ach Gösto! Nie uczyni tego nigdy! Draźni cię tylko. Jest zbyt rozpieszczona, by wychodzić za człowieka biednego i zanadto dmna. Idź i powiedz, by zaraz wracała, gdyż inaczej straci całą ojcowiznę. Sprzedaje wszystko za bezcen i nic nie zostanie.
Te słowa rozgniewały Göstę. Siedząc na kuchennym stole, myślała tylko o porcelanie i zwierciadle.
— Powinnaby się ciocia wstydzić! — zawołał. — Naprzód wypędzacie z domu córkę, potem zaś sądzicie, że nie wraca przez złość! Posądzacie ją też, że porzuci tego, którego kocha dlatego, że jej niszczycie dziedzictwo.
— Drogi Gösto! — odparła. — Nie gniewajże się jeszcze i ty w dodatku! Nie wiem doprawdy już co mówię. Chciałam otworzyć drzwi Marjannie, ale odciągnął mnie przemocą. Wszyscy w domu twierdzą, że nie nie wiem. Chętnie oddałabym ci Marjannę, gdybym wiedziała, że ją uszczęśliwisz. Ale nie łatwa to rzecz uszczęśliwić kobietę, drogi Gösto!
Spojrzał na nią. Jakże mógł przemawiać szorstko do pani Gustawy! Była zastraszona i wyczerpana, ale miała dobre serce.
— Ciocia nie pyta wcale o Marjannę? — powiedział.
Wybuchła łzami.
— A nie pogniewasz się, jeśli spytam? Od pierwszej zaraz chwili chciałem pytać. Wiem tylko, że żyje. Nie dostałem nawet słowa, kiedym jej posłała rzeczy, więc sądziłam, że zabroniliście jej tego.
Gösta nie mógł dłużej wytrzymać. Był człowiekiem szalonym, popędliwym i Bóg musiał czasem wysyłać za nim w pościgu wilki swoje, by go utrzymać w ryzach, ale łzy tej starowiny gorsze były od wilków. Opowiedział tedy wszystko.
— Marjanna przez cały czas chorowała na ospę. Dziś miała po raz pierwszy przejść z łóżka na kanapę. Nie widziałem jej od tej pierwszej nocy.
Pan Gustawa skoczyła na równe nogi. Zostawiła Göstę i pobiegła, nie rzekłszy słowa, do męża.
Zebrani w sali spostrzegli, że mu coś żywo szepce do ucha. Poczerwieniał bardziej jeszcze i odkręcił kurek beczułki, tak że wódka zaczęłą cieknąć na ziemię.
Pani Gustawa przyniosła widać ważne wieści, gdyż licytacja utknęła nagle. Młotek sprzedawcy przestał spadać, ścichło skrobanie piór pisarzy i nie słychać było ofert kupców.
Po chwili ocknął się Melchior Sinelaire z zadumy i zawołał:
— No... prędzej!
I licytacja poszła dalej swoim trybem.
Zapłakana pani Gustawa wróciła do czekającego w kuchni Gösty.
— Nie pomogło nic a nic! — zawołała. — Myślałam, że da pokój, dowiedziawszy się o chorobie Marjanny, ale sprzedaje dalej. Czyni to jednak teraz tylko dlatego, że mu wstyd ustać.
Gösta wzruszył ramionami, pożegnał ją i wyszedł. W sieni napotkał Sintrama.
— Djabelnie zabawna historja! — wykrzyknął Sintram, zacierając ręce. — Mistrz z ciebie prawdziwy, Gösto! Czegożeś to narobił!
— Niedługo będzie tu jeszcze zabawniej! — szepnął mu Gösta. — Proboszcz z Brobów przywiózł pełne sanie pieniędzy. Chce podobno kupić całe Björne za gotówkę. Zobaczymy, jaką minę zrobi potężny Melchior.
Sintram wciągnął głowę w ramiona i śmiał się długo, bez dźwięku, śmiechem we środku, potem zaś poszedł do sali i przystąpił do Melchiora.
— Jeśli chcesz wódki Sintramie, — powiedział doń Melchior — to poprośże, u djaska, naprzód!
— Masz zawsze szczęście braciszku! — rzekł mu Sintram. — Pewien człowiek przywiózł pełne sanie pieniędzy, chce zakupić Björne, wraz z inwentarzem żywym i martwym. Inni zań licytują, on zaś siedzi przyczajony w kątku, bo taki jest układ, że dopiero po licytacji wylezie na światło dzienne, jako pan wszystkiego.
— Dam ci kieliszek za fatygę, ale powiedz, kto to taki!
Sintram ujął kieliszek, ale zanim dał odpowiedź, cofnął się o kilka kroków.
— Podobno proboszcz z Brobów, braciszku!
Melchior Sinclaire miał lepszych od proboszcza przyjaciół. Od całych lat wiedli ze sobą spory. Krążyły wieści, że Melchior czatował nieraz w ciemku, po drogach i wracający proboszcz dostawał niezłe cięgi kijem, z rąk właściciela Björne, który go zwał łupieżcą chłopów i skąpcem.
Sintram odstapił przezornie wstecz, ale nie całkiem uszedł zemście Melchiora, bowiem dostał w czoło kieliszkiem, a beczułka ciśnięta pod nogi omal nie go obaliła na ziemię. Potem jednak nastąpiło coś, co serce jego jeszcze długo radowało.
— Proboszcz z Brobów chce posiąść moje Björne? — zaryczał Sinelaire. — A wy stoicie tu i wyłapujecie dlań jedno po drugiem? Wstydźcie się, psy wściekłe!
Chwycił lichtarz i kałamarz i cisnął w tłum. Cała gorycz serca wyzwoliła się teraz. Wygrażał kupującym pięściami, wył i ciskał w nich wszystkiem, co miał pod ręką. Kieliszki i butelki od wódki zawirowały w powietrzu.
— Licytacja skończona! — ryczał. — Jak długo żyję nie dostanie w pazury proboszcz mego Björne! Precz! Wynoście się wszyscy! Nauczę was, co znaczy kupować dla proboszcza z Brobów!
Przyskoczył do sprzedającego i pisarzy, oni zaś uciekli, obalając w pośpiechu stół, a Melchior zaczął miotać się, jak szalony w ciżbie.
Nastało zamieszanie wielkie. Paręset ludzi cisnęło się w popłochu do drzwi, ze strachu przed jednym, oszalałym Melchiorem. Stał teraz w miejscu powtarzające grzmiąco:
— Precz! Precz!
Miotał obelgi i kręcił nad głową stołkiem, niby maczugą bojową.
Potem ruszył naprzód, wyparł tłum do sieni, gdy zaś ostatni z przybyszów znalazł się na schodach, wrócił do sali, zamknął drzwi, wyciągnął ze sterty rupieci materac, kilka poduszek, legł na nich i zasnął. Zbudził się aż drugiego dnia.
Wróciwszy do domu, dowiedział się Gösta, że Marjanna chce z nim mówić. Było mu to na rękę, gdyż właśnie dumał, jakby się z nią zobaczyć.
Gdy go wprowadzono do ciemnego pokoju stał chwilę przy drzwiach, nie mogąc jej dojrzyć.
Zostań gdzie jesteś, Gösto! — powiedziała. — Zbliżać się do mnie niebezpiecznie.
Ale Gösta, który biegł tu po schodach, drżąc z niecierpliwości i tęsknoty, nie zważał na możliwość zarazy. Pałał ochotą zobaczenia ukochanej.
Była tak piękna. Nikt nie posiadał takich miękkich włosów, jasnego, promiennego czoła i twarzy, mieniącej się falowaniem toczystych linji.
Wspomniał brwi, ostro zarysowane, niby prążki lilji, cudny kształt nosa, łukiem wygięte usta, owal policzków i brody. Uprzytomnił sobie delikatną płeć, matowy blask skóry i błękit źrenic w bieli oczu.
Cudną była umiłowana Gösty! A jakież serce gorące kryła jej pierś. Pod dumą i wykwintem postaci taił się bezmiar oddania i ofiary. Samo patrzenie dawało rozkosz niewysłowioną.
Przybiegł tu co sił, a ona sądziła, że będzie stał u drzwi! Za chwilę znalazł się przy niej i padł na kolana obok kanapy.
Chciał ją zobaczyć, ucałować i pożegnać. Kochał ją, czuł, że nigdy kochać nie przestanie, ale serce jego nawykło już do tego, że po niem deptano.
Gdzież miał szukać tej róży pozbawionej podpory i korzeni, którąby mógł wziąć i nazwać swoją? Zaprawdę, nie danem mu będzie zatrzymać dla siebie nawet tej, którą znalazł porzuconą i napoły martwą pośród drogi. Kiedyż miłość jego zanuci pieśń tak szczytną, że nie zmiesza jej żaden ton fałszu, kiedyż serce jego wrośnie w grunt, przez nikogo innego nie pożądany z niepokojem i tęsknotą?
Dumał, jak ma się z nią pożegnać.
— Wielka troska zapanowała w domu twoim! — chciał powiedzieć. — Serce mi krwawi na tę myśl. Musisz wracać do domu i doprowadzić ojca do rozsądku. Matce zagraża ciągle niebezpieczeństwo! Musisz wracać ukochana!
Miał na ustach takie słowa wyrzeczenia się, ale nie zostały wypowiedziane.
Padł na kolana przy jej łożu, ujął w obie dłonie jej głowę i ucałował. Spojrzał i uczuł, że nie może mówić. Serce biło, jakby chciało rozsadzić pierś.
Ospa zeszpeciła piękne oblicze, skóra zgrubiała i osypana została dziobami i bliznami. Krew nie miała już nigdy przezierać na policzkach, a błękitne żyłki czoła znikły na zawsze. Oczy zagasłe przysłaniały nabrzmiałe powieki. Ni śladu brwi nie zostało, a biała emalja oczu pożółkła.
Wszystko zniszczało. Śmiałe linje zgrubiały i ociężały strasznie.
Wielu opłakiwało potem zniknioną piękność Marjanny Sinclaire, ale pierwszy człowiek, który zobaczył tę ruinę nie poddał się bólowi. Nie wysłowione uczucia przepoiły duszę jego, im dłużej patrzył tem goręcej biło mu serce, a miłość wzbierała, niby rzeka na wiosnę. Płomienne jej fale wystąpiły na oczach jako łzy, jako westchnienia na ustach, oraz drżenie całego ciała.
Zapragnął bronić jej, nagrodzić wszystko, być jej niewolnikiem i obrońcą!
Jakże silną jest miłość po przejściu ogniowego chrztu cierpienia. Nie mógł teraz mówić o rezygnacji i rozstaniu. Chciał jej oddać życie i gotów był dla niej na śmiertelny grzech.
Nie rzekł jednego, rozsądnego słowa, płakał tylko i całował ją długo, aż stara pielęgniarka oświadczyła, że czas mu odejść.
Gdy poszedł, leżała Marjanna bez ruchu i pomyślała, wspomniawszy jak był wzruszony:
— Dobrze jest być aż tak kochaną.
Tak kochaną? Cóż jednak czuła ona sama? Ach... nic! Mniej nawet niż nie!
Czyż zmarła miłość jej, czy uciekła dokądś, czy może ukryła się w sercu? Może siedziała tam, w naciemniejszym kątku i drżała od mrozu lodowatych oczu i śmiechu wzgardy, napoły zadławiona kościanymi palcami potwora.
— Miłości moja! — westchnęła — dziecko serca mego! Żali żyjesz jeszcze, czy zmarłaś, wraz z pięknością?

Następnego ranka powiedział właściciel Björne do żony:
— Zrobić mi zaraz porządek w domu, Gustawo! Jadę po Marjannę!
— Dobrze, drogi Melchiorze! Zrobię porządek! — odrzekła.
W ten sposób wszystko zostało wyjaśnione, a w godzinę potem jechał potężny pan z Björne do Ekeby.
Trudno sobie było wyobrazić wspanialszego i uprzejmiejszego ziemianina nad Melchiora, kiedy tak siedział w saniach karetowych, o spuszczonej budzie, przybrany w najlepsze futro i najpiękniejszy szal. Włosy miał przyczesane gładko i rozdzielone na głowie, ale twarz bladą, a rysy zapadłe.
Niezrównanym blaskiem lśniło wszystko, tego pogodnego dnia lutowego. Śnieg migotał, jak oczy młodych dziewcząt, gdy zagrają do tańca. Brzozy sięgały czerwonawemi gałązkami w niebo, a z niektórych zwisały małe, przyjrzeste sople.
Nastrój panował świętalny, konie tańczyły i wyrzucały przednie nogi, woźnica strzelał z bata.
Niebawem sanie stanęły przed bramą pałacu. Służący wybiegł na podjazd.
— Czy są w domu panowie? — spytał Melchior Sinclaire.
— Pojechali tropić wielkiego niedźwiedzia na Gurlitę.
— Wszyscy razem?
— Wszyscy, jaśnie panie! Jednych zwabił niedźwiedź, a drugich prowiant wzięty na drogę.
Dziedzic Björne zaśmiał się, aż echo poszło po pustym dziedzińcu i dał służącemu talara za sprytną odpowiedź.
— Powiedzże córce mojej, proszę, że przyjechałem po nią! Niech się nie boi mrozu, postawi się budę, mam też wilczurę.
— Może jaśnie pan raczy wstąpić?
— Nie, wolę tu!
Służący poszedł, a Melchior przysposobił się na czekanie. Był dziś tak rozpromieniony, że nic go wytrącić nie mogło z tego nastroju. Zgóry wiedział, że czekać musi, gdyż może Marjanna nie wstała jeszcze. Dla rozrywki jął spoglądać wokoło.
U szczytu dachu wisiał duży sopel, z którym borykało się słońce. Zaczynało od góry, chcąc by kropla zbiegła po soplu i spadła, ale zaledwo odbyła połowę drogi kostniała na nowo. Słońce wysilało się nadaremnie. Nagle, jeden promyk wziął na kieł, ni stąd, ni z owąd zaczął prażyć w sam koniec sopla i udało mu się, za chwilę spadła na ziemie mała kropelka.
Dziedzic zaśmiał się i rzekł do promyka:
— Wcale mądra z ciebie szelma!
Podwórze było ciche i puste, z domu nie dolatał najlżejszy szmer. Ale Melchior czekał cierpliwie, wiedząc ile czasu potrzeba kobiecie na ubranie.
Siedział i spoglądał na gołębnik. Był okratowany na zimę, aby jastrząb nie mógł chwytać gołębi. Od czasu do czasu któryś z ptaków wyścibiał łebek przez oczka kraty.
— Czeka wiosny! — powiedział Melchior. — Ale musi być cierpliwym.
Gołąb przychodził do kraty tak regularnie, że czekający dobył zegarka i zaczął liczyć. Punktualnie co trzy minuty jawił się łeb ptaka.
— O nie, mój drogi! — powiedział mu. — Wiosna nie może nadejść za trzy minuty! Musisz się nauczyć cierpliwości.
I on musiał czekać, ale miał pod dostatkiem czasu.
Konie grzebały zrazu kopytami w śniegu, ale znużone staniem i słońcem, zazierającem im w oczy zetknęły się głowami i zasnęły. Stangret siedział na koźle wyprostowany, sztywny z biczem i lejcami w rękach i spał, głośno chrapiąc.
Ale dziedzic nie spał. Nigdy mu się mniej, niż dziś spać nie chciało i czuł się wyśmienicie, czekając wesoło. Marjanna była chora, przyjść prędzej nie mogła, ale nadejdzie zaraz. Oczywiście przyjdzie i wszystko będzie znowu dobrze.
Przekonała się, że nie czuje gniewu, bo wszakże przybył osobiście i to karetowemi sańmi, parą koni!
U wylotu ula urządził mały ptaszek szatańską wprost zasadzkę. Chcąc dostać coś na śniadanie, usiadł i pukał dziobem po deszczułce. Wewnątrz ula wisiały pszczoły wielkiem, czarnem gronem u stropu, ale panował tu porządek wzorowy. Szafarze wydzielali porcje, a podczaszowie krążyli z nektaremi ambrozją od ust do ust. Pszczoły tkwiące w środku, wyłaziły raz po raz na wierzch, ustępując następnym ciepłego zakątka.
Nagle usłyszały pukanie i ogarnęła je ciekawość. Czy to wróg, czy przyjaciel? A może zagraża państwu jakieś niebezpieczeństwo? Królowa uczuła wyrzuty sumienia i nie chciała czekać. A może to pukają duchy pomordowanych trutni? — Idź i zobacz! — rozkazała odźwiernej. Wydawszy okrzyk: — Niech żyje królowa! — wyleciała i... pac... schwycił ją ptak w dziób. Wyciągnął szyję, smakował, rozkoszował się strawą, a potem jął pukać na nowo. Widząc, że wysłanka nie wraca z wieścią, wysyłała królowa jedną furtjankę po drugiej, ale ginęły wszystkie. Niewiadomo kto puka! Hu! Bardzo nieprzyjemnie zrobiło się w ulu. Pewnie duchy pomsty grasują wokoło. Ach, gdybyż nie słyszeć, móc poskromić ciekawość i czekać cierpliwie!
Potężny dziedzic śmiał się do łez, z głupich pszczół i chytrego ptaszka na desce siedzącego.
Nie sztuka czekać będąc pewny swego i mogąc się rozerwać różnemi rzeczami.
Słońce zaczęło staczać się ku zachodowi. Melchior Sinclaire spojrzał na zegarek. Była trzecia, a matka czekała z obiadem od dwunastej.
W tej właśnie chwili nadszedł służący i powiedział, że panna Marjanna prosi jaśnie pana. Wziął wilczurę na ramię i wszedł rozpromieniony na schody.
Słysząc ciężkie kroki ojca, nie wiedziała jeszcze, czy pojedzie z nim. Chciało jeno położyć kres temu czekaniu.
Sądziła, że kawalerowie wrócą, ale nie wracali, musiała tedy sama rzecz załatwić, gdyż znieść nie mogła dłuższej zwłoki.
Pewną była, że ojciec odjedzie po dziesięciu minutach rozwścieczony, albo wyważy drzwi i podpali dom, On jednak czekał uśmiechnięty. Nie czuła doń nienawiści, ni miłości, tylko głos wnętrzny ostrzegał ją przed popadnięciem w jego moc na nowo. Chciała też dotrzymać słowa Göście.
Gdybyż choć zasnął, zaniepokoił się, zdradził jakąś wątpliwość, czy podjechał w cień! Czekał atoli pełen radości, całkiem pewny wygranej, tak że działało to zaraźliwie. Wiedział, że postawi na swojem.
Marjannę rozbolała głowa i nerwy jej dokuczać zaczęły. Nie mogła zaznać spokoju, jak długo czekał. Wydało jej się, że wolą swoją ściąga ją ze schodów, na dół.
Postanowiła rozmówić się z nim przynajmniej.
Kazała podnieść story i legła tak, by światło padało prosto na twarz. Był to rodzaj próby. Ale dnia tego, Melchior Sinclaire był dziwnym wprost człowiekiem.
Zobaczywszy córkę, nie drgnął, nie wydał okrzyku, jakby nie dostrzegł w niej najmniejszy zmiany. Wiedziała, jak dumny był z jej piękności, a mimoto nie przejawił w niczem rozczarowania. Zapanował nad sobą, by jej nie zasmucić. To ją wzruszyło do głębi i zrozumiała, czemu matka kochała, mimo wszystko, tego człowieka.
Nie zdradził śladu powątpiewania. Nie rzekł słowa wyrzutu, ni usprawiedliwienia.
— Okryję cię wilczurą, Marjanno! — powiedział. — Ciepła jest, bo leżała przez cały czas na mych kolanach.
Mimoto podszedł do kominka i ogrzał futro. Potem pomógł jej wstać, okrył, zarzucił na głowę szal i skrzyżowawszy go na piersiach, związał z tyłu końce.
Poddawała się bez oporu, czując, jak miło dać się pielęgnować i ochraniać. Jakże to wygodnie, nie chcieć czegoś samej. Dogadzało to jej, zwłaszcza jako chorej, nie posiadającej jednego własnego uczucia, ni własnej myśli.
Zamknąwszy oczy, westchnęła, potrosze w poczuciu ulgi, a także smutku. Brała rozbrat z życiem rzeczywistem. Ale mogło jej to być obojętne, bo przecież nie umiała żyć, jeno grać komedję.

W kilka dni później postarała się matka, by Marjanna mogła pomówić z Göstą. Wysłała posłańca do Ekeby pod nieobecność męża i wprowadziła go do pokoju córki.
Gösta wszedł, ale nie powitał Marjanny, ani wyrzekł słowa. Stojąc u drzwi milczał, jak uzuchwalony wyrostek.
— Gösto! — zawołała ze swego fotelu.
— Tak się zowię! — odparł.
— Chodźże do mnie, Gösto, chodź blisko!
Podszedł, nie podnosząc oczu.
— Bliżej... bliżej! Uklęknij tu, przy mnie!
— Cóż to ma wszystko znaczyć, na miły Bóg? — powiedział, ale spełnił polecenie.
— Chcę ci tylko powiedzieć Gösto, że dobrze się stało, iż wróciłam do domu.
— Miejmyż nadzieję, że panna Marjanna nie zostanie ponownie wyrzucona na śnieg!
— Ach Gösto! Czyż mnie już nie kochasz? Wydaję ci się pewnie za brzydką!
Przyciągnął do siebie jej głowę i pocałował, ale chłodnym pozostał dalej.
Bawiło ją to w gruncie rzeczy, że był zazdrosny o rodziców. Ale pomyślała, że to minie. Rada była zdobyć go z powrotem, nie wiedząc poco. Pamiętała, że zdołał uwolnić ją od siebie samej i czuła, że jest to jedyny człowiek, któremuby się to raz jeszcze powieść mogło.
Zaczęła tedy mówić, zdecydowana pozyskać go sobie. Powiedziała, że nie ma zamiaru porzucać go na stałe, ale przez czas pewien muszą, dla zachowania pozorów, nie widywać się. Wskazała na to, że sam uznał ojca za wpółoszalałego, a także wyraził obawę o matkę, i wyraziła przypuszczenie, że aprobuje jej powrót do domu.
Wysłuchawszy, dał Gösta upust złości swojej. Oświadczył wprost, że już może dać pokój komedji, gdyż nie ma zamiaru być dalej jej pajacem. Opuściła go, w tej samej chwili, gdy otwarły jej się bramy domu, tedy kochać jej nie może. Wróciwszy z polowania nie zastał ni jej samej, ni słowa pożegnania, czy bodaj zawiadomienia, tak że zdrętwiał i omal nie padł na miejscu trupem. Osoby zdolnej tak ranić, kochać nie sposób. Nie kochała go też nigdy, ale jest poprostu kokietką i chciała mieć pod ręką kogoś, ktoby ją całował i pieścił,
Spytała, czy naprawdę wierzy, by z nawyku pieściła się i całowała z mężczyznami?
Odparł, że wierzy, bo kobiety nie są tak święte, jak z pozoru sądzić można. Samolubstwo i kokieterja, to cała ich treść! Ponownie przypomniał, czego doznał, wróciwszy z polowania. Wydało mu się, że brodzi po lodowatej wodzie i tego bolu nie zapomni nigdy. Nigdy już nigdy nie spróbuje zostać znowu człowiekiem.
Starała mu się wyjaśnić przebieg wszystkiego i dowieść, że była i jest mu wierną.
Odparł, że to rzecz obojętna, gdyż jej już nie kocha. Jako egoistka nie kochała go nigdy i odeszła bez słowa pożegnania.
Wracał do tego ciągle, a ją to niemal bawiło. Rozumiała gniew jego i nie brała go za złe. Zrazu nie obawiała się też rzeczywistego zerwania, ale potem ogarnął ją niepokój. Czyżby nastąpiła w nim istotnie taka zmiana, że jej już kochać nie mógł?
— Gösto! Czyż byłam egoistką, idąc do Sjć po majora? — spytała. — Wiedziałam przecież, że panuje tam ospa. Zaprawdę, nie jest też wcale miło, brnąć po śniegu w cienkich trzewikach balowych.
— Miłość żyje miłością, nie zaś przysługami i dobrodziejstwami! — odparł Gösta.
— Chcesz przeto, byśmy sobie byli w przyszłości całkiem obcymi?
— Tak! Chcę tego!
— Gösta Berling jest kapryśny.
— Tak powiadają.
Był zimny, jak lód i nie chciał odtajać. Ona była też w gruncie rzeczy równie zimna, a samokrytyka drwiła z usiłowań okazania się zakochaną.
— Gösto! — powiedziała, czyniąc ostatni wysiłek. — Nie skrzywdziłam cię nigdy rozmyślnie, choć ci się tak zdawało. Proszę, przebacz mi!
— Nie mogę przebaczyć.
Wiedziała, że mogłaby go odzyskać, dysponując jednem bodaj wyłącznem uczuciem. Zagrała namiętną. Lodowate oczy samokrytyki drwiły dalej, ale spróbowała na wszelki wypadek, nie chcąc go utracić.
— Gösto! Nie odchodź zagniewany! Zważ, jak jestem oszpecona! Nikt mnie już kochać nie zechce!
— I ja cię już nie kocham! — odpowiedział. — Musisz przystać na deptanie swego serca, skoro deptałaś po sercach innych.
— Gösto! Nie kochałam nikogo, prócz ciebie! Przebacz i nie opuszczaj mnie! Jesteś jedynym człowiekiem, który może ocalić mnie od samej siebie!
Odsunął ją porywczo.
— Mijasz się z prawdą! — rzekł z lodowatym spokojem. — Nie wiem czego odemnie chcesz, ale czuję, że kłamiesz! Czemużto usiłujesz mnie przytrzymać? Jesteś tak bogata, że ci nigdy nie zbraknie konkurentów.
Rzekłszy to, wyszedł.
Ledwie zapadły drzwi, serce Marjanny zapałało tęsknotą oraz bolem wielkim i dostojnym.
Miłość, dziecię jej serca, wypełzła z zakamarków duszy, gdzie tkwiła obezwładniona lodowatemi oczyma. Teraz wyszła na jaw, z tęsknotą oczekiwana, teraz, kiedy było zapóźno. Poważna była, prawdziwa, potężna, a ból i żałość dźwigały jej płaszcz królewski.
Uświadomiwszy sobie, że Gösta opuścił ją naprawdę, uczuła Marjanna ból wprost fizyczny, atak gwałtowny, że ją niemal oszołomił. Przycisnęła rękami serce i siedziała długo bez ruchu, walcząc z bólem i nie płacząc wcale.
Cierpiała teraz nie aktorka, ale ona sama.
Czemuż ojciec ją zabrał, skoro miłość jej nie zmarła, tylko skutkiem choroby utraciła swą moc.
Boże! Boże! czemuż go utraciła! Czemuż ocknęła się po niewczasie!
Był jedynym władcą jej serca i od niego wszystko znieść była gotowa. Okrucieństwo i gniewne słowa czyniły jeno pokorniejszą jej miłość. Gdyby ją bił, całowałaby mu ręce, wijąc się jak pies.
Nie wiedziała co począć, by doznać ulgi w straszliwem cierpieniu.
Chwyciła pióro i zaczęła pisać gorączkowo. Zrazu pisała o miłości i jej utracie, potem błagała, by ją wrócił, lub choćby zlitował się. Stworzyła coś w rodzaju wiersza.
Skończywszy pomyślała, że gdyby to przeczytał, uwierzyłby, że go kocha. Czemużby tedy nie posłać? Postanowiła to uczynić nazajutrz, pewna, że go skłoni do powrotu.
Dnia następnego walczyła i pasowała się ze sobą. To co napisała wydało jej się bardzo liche, a nawet głupie. Gdzież rym i rytm? Zwyczajna proza i nic więcej! Wyśmiałby napewno te wiersze. Zbudziła się też duma. Jeśli jej nie kochał, poniżyłaby się, żebrząc miłości.
Rozsądek podniósł również głowę i oświadczył, że winna się cieszyć z tego zerwania stosunków z Göstą, gdyż smutny był by ich wynik.
Ale serce tak cierpiało, że dała pierwszeństwo uczuciu. Trzeciego dnia po uświadomieniu sobie miłości, włożyła wiersz w kopertę i nakreśliła na niej nazwisko Gösty. Ale nie wysłała listu, gdyż zanim się zdecydowała doszła ją taka wieść o Göście, że powzięła przekonanie, iż już zapóźno na odzyskanie go.
Stało się troską jej życia, że się spóźniła z wysyłką wierszy i zmarnowała czas. Cały ból wyraził się w okrzyku
— Ach czemuż czekałam przez tyle dni?
Te napisane słowa miały jej wrócić szczęście, a przynajmniej prawdę życia. Pewną była, że zdołałaby go przywieść z powrotem.
Ale troska sprawiła ten sam skutek co miłość. Cierpienie uczyniło ją człowiekiem prawdziwym, zdolnym do oddania się rzeczywiście, w pełni w złej, czy dobrej doli. Płomienne uczucia popłynęły swobodnie przez jej duszę, nie tamowane już teraz przez samokrytykę.
I stało się, że mimo oszpecenia, wielu oddało jej miłość swoją.
Podobno nie mogła jednak nigdy zapomnieć całkiem Gösty i nosiła po nim żałobę, jak po roztrwonionem życiu.
Dawno poszły już w niepamięć biedne wiersze, swego czasu czytywane powszechnie. Leżą oto przedemną, spisane na pożółkłym papierze, o pobladłym atramencie i mieszczą w sobie coś wzruszającego. Słowa te wyrażają pustkę życia i odpisuję je z drżeniem, jakby posiadały mistyczną siłę.
Przeczytajcie je proszę i pomyślcie nad nimi. Któż wie jakiby odniosły skutek, gdyby zostały wysłane. Są tak namiętne, że świadczą o prawdziwem uczuciu.
Wzruszają serdecznością, mimo swej niezdarnej nieforemności, ale któżby chciał je widzieć zakute w rymy i rytmy! A jednak, jakże boleśnie pomyśleć, że właśnie ta wada spowodowała, iż nie zostały wysłane.
Przeczytajcież, proszę i pokochajcie je. Pisał to człowiek w chwili wielkiego cierpienia.

Nie kochałaś nigdy... naprawdę!

Czemuż pragniesz rozkoszy miłości?
Wstrząs namiętny przeminął na zawsze.
Będziesz teraz, o duszo spokojna!
Już nie wzlecisz do nieba, wysoko!
Ciesz się duszo, bo spokój mieć będziesz,
Nie zapadniesz w otchłanie cierpienia
Nigdy, przenigdy już!

Kochałaś może, kochałaś, ale nie spłonęło
Serce twe nigdy wielką pożogą:
Namiętność spaliła twe trawy,
Przeleciał parny wicher chwili,
Zawisły dymu opony, błysnęły płomienie;
Przelękłe pisnęły niebiańskie ptaszęta,
Ale wróciły do domu. Nie płoniesz już,
Płonąc niezdolnaś, na zawsze!

Kochałaś, kochałaś przez chwilę,
Lecz głosu nie pojmiesz miłości...
Już moce twej duszy w niewoli,
Jak dzieci do miejsca przykute,
Ze szkolnej się ławy nie wyrwą
Na wolność, na świat, zabawę.
Nikt ich nie woła!
Jak zapomniane placówki,
Czekają, a nikt ich nie woła!

Odszedł, przepadł
Ten, który dać ci miał rozkosz,
Któregoś kochała, jak uczył,
Wysoko latając, pod niebo!
Już niema tego człowieka,
Który jedyną dał ci ochronę w powodzi.
Odszedł, on, władający

Kluczami serca twego!

O jedno cię tylko, o jedno proszę kochanku:

Oto nie rzucaj mi nienawiści brzemienia.
Z wszystkiego co słabe, najsłabsze jest serce człowieka!
Jakżeby żyć mogło, trawione
Tą myślą, że rany zadaje drugiemu?

Chceszli mnie zabić, kochanku,
Nie trzeba sztyletu, trucizny, postronka,
Wystarczy mi wiedzieć jedynie,
Że chcesz, bym znikła z tej ziemi,
A legnę w mogile.

Dałeś mi życia treść całą... miłość mi dałeś.
Teraz dar wielki zabierasz, wiem o tem,
Lecz go nie zmieniaj w nienawiść!
Tak kocham to życie. Pamiętaj!

Tak kocham!... Nienawiść zabija!


O MŁODEJ HRABINIE.

Młoda hrabina sypiała do dziesiątej i chciała mieć codziennie świeże pieczywo do śniadania. Młoda hrabina haftowała i czytała wiersze. Nie znała się na kuchni ni krosnach. Była ona rozpieszczonym dzieckiem.
Promienie jej wesołości oblewały wszystkich światłem. Wybaczano jej długi sen i świeże pieczywo, gdyż była wprost rozrzutna w dobrych czynach, a uprzejma dla każdego.
Ojciec młodej hrabiny, szlachcic szwedzki, spędził całe życie we Włoszech, ulegając czarowi kraju i jego pięknych kobiet. Hrabia Henryk Dohna poznał podczas podróży córki owego szlachcica i przywiózł sobie jednę z nich do domu na żonę.
Z dawien dawna mówiła tylko po szwedzku i była tak źle wychowana, że lubiła wszystko, co szwedzkie, oraz czuła się doskonale w kraju niedźwiedzi. Namiętnie lubiła taniec i wszystkie rozrywki zwyczajne na wybrzeżach Löffenu, jakby tu przyszła na świat. Jednego jej tylko brakło — nie umiała być hrabiną. Młodej hrabinie brakowało całkiem sztywności i pogardliwego dostojeństwa.
Starsi zwłaszcza panowie zachwycali się nią niezmiernie i mieli do niej słabość. Ile razy była na balu zawsze mawiali do swych żon, sędzia z Munkerudu, dziekan z Bro, Melchior Sinclaire, lub kapitan z Vergi i to w największem zaufaniu, że gdyby napotkali hrabinę jakieś czterdzieści lat temu, to.
— Ach, w czasach tych nie było jej jeszcze na świecie! — odpowiadały starsze panie, a ujrzawszy hrabinę, czyniły jej żartobliwe wymówki, że im odbiera serca mężów.
Starsze panie spoglądały na młodą kobietę z pewnem zatroskaniem, wspominając hrabinę Martę. Przybywszy do Borgu była równie wesoła, dobra i lubiana, później jednak stała się próżną i żądną zabawy kokietką, która rozrywki przenosiła nad wszystko.
— Szkoda, że nie ma męża, któryby ją zasadził do pracy! — mówiły między sobą.
— Szkoda, że nie umie władać warsztatem tkackim. Jest to wielka pociecha w różnych troskach i praca absorbująca całą myśl uratowała już niejedną kobietę.
Młoda hrabina radaby też była zostać dzielną gospodynią. Uznawała, że powinna być szczęśliwą małżonką i zawiadywać sprawnie domem. W towarzystwie trzymała się też chętnie starszych.
— Henryk chce, bym się wyrobiła na zapobiegliwą panią domu, — mawiała — jaką była jego matka. Nauczciesz mnie tedy tkactwa!
Starsze panie westchnęły dwukrotnie na te słowa. Po pierwsze, jakże mógł Henryk mówić, że matka jego była dzielną panią domu, a powtóre, jakże trudno wtajemniczyć to nieświadome dziecko, w tak zawiłą sztukę! Już same techniczne nazwy różnych części warsztatu wywołują zawrót głowy, a cóż dopiero, gdy się zacznie mówić o „sieraczku“, „samodziale“ i „„drelichu“.
Dziwuje się każdy, kto ujrzy hrabinę, że mogła poślubić głupiego hrabiego Henryka.
Straszna bieda głupiemu, w każdej okoliczności i miejseu, ale najbardziej doskwiera każdemu głupota w Wermlandji.
Mimo, że mu dopiero minęło dwadzieścia lat, mnóstwo historyjek krąży o głupocie hrabiego Henryka. Powtarzano na przykład jego rozmowę z Anną Stjärnhök, podczas jazdy sankami.
— Jesteś piękna, Anno! — powiedział.
— To głupstwo, Henryku!
— Jesteś najpiękniejszą w całej Wermlandji!
— Wcale nie!
— Jesteś w każdym razie najpiękniejszą w tych sankach! Nie zaprzeczysz chyba?
W istocie zaprzeczyć nie mogła, gdyż hr. Henryk był równie brzydki, jak głupi. Powiadano, że głowa jego przechodziła przez paręset lat, dziedzictwem, z jednego na drugiego członka rodziny i dlatego mózg został do tego stopnia zużyty przez przodków. Oczywiście! Jeśli tą samą głową posługiwał się choćby tylko dziad i ojciec jego, zrozumieć łatwo, dlaczego ma tak rzadkie włosy, podbródek tak ostry, a wargi tak cienkie i bezkrwiste.
Otaczali go dowcipnisie, wyciągając na głupstwa i puszczając je dalej, w poprawnem wydaniu. Na szczęście nie spostrzegał tego, był nieustannie uroczysty, pełen namaszczenia i dziwiło go, czemu wszyscy nie są tacy sami. Powaga była mu wrodzona, poruszał się miarowo, kroczył sztywnie a chcąc obrócić głowę, obracał się całem ciałem.
Jednak, mimo tej starodawnej głowy kochała go żona. Poznawszy hrabiego w Rzymie, nie wiedziała, że jest takim męczennikiem głupoty swojej. Owiewał go wówczas czar młodości, a znajomość ich miała tło nader romantyczne. Opowiadała nieraz, jakiego hałasu narobiło porwanie jej przez hrabiego Henryka, pośród kardynałów i mnichów, rozwścieklonych tem, że przeszła na protestantyzm. Wzburzony tłum obległ pałac ojca, Henryka ścigali bandyci, a siostry i matka błagały, by zaniechała tego związku. Ojciec zawrzał gniewem wobec uroszczeń włoskiej bandy, oświadczył że może dać córkę, komu chce, i polecił Henrykowi porwać ją. Nie mogąc wziąć ślubu w domu, schronili się, idąc chyłkiem ciasnemi uliczkami, do szwedzkiego konsulatu. Tam hrabina przeszła na protestantyzm, wzięła ślub i została wyprawiona na północ w zamkniętym powozie, zaprzężonym w ogniste rumaki.
— Nie było czasu na zapowiedzi — mawiała hrabina — i bardzo mi nieswojo zrobiło się podczas tego ślubu w biurze, miast w którymś z naszych pięknych kościołów, ale inaczej nie zostałabym żoną Henryka. Tam, we Włoszech, wszyscy są tak popędliwi, zarówno ojciec, jak mama, kardynałowie i mnisi. Dlatego musieliśmy się kryć, gdyż zabitoby nas oboje, jedynie w celu ocalenia mojej duszy. Henryka uważano za straceńca.
Hrabina kochała męża, żyjąc z nim w ojczyźnie, spokojnie, w borskim pałacu. Miłym był jej blask starego nazwiska, długi szereg słynnych przodków, a także to, że przy niej Henryk zatracał sztywność i przemawiał łagodniej. Zresztą kochał ją, rozpieszczał i wreszcie była przecież żoną jego, a żona, zdaniem hrabiny, powinna kochać męża swego.
Odpowiadał poza tem jej ideałowi mężczyzny, był uczciwy, prawdomowny i dotrzymywał słowa, jak przystało prawdziwemu szlachcicowi.

Dnia ósmego marca obchodził urodziny naczelnik urzędu, Scharling. W domu jego pełno było gości. Ze wschodu i zachodu nadciągali znajomi i nieznajomi, proszeni i nieproszeni, wszyscy mile witani. Starczyło na wszystkich jadła i napitku, a sala taneczna pomieścić mogła zwolenników pląsów z siedmiu parafji.
Oczywiście przybyła także młoda hrabina, której nie zbrakło nigdzie, gdy szło o tańce i rozrywki.
Ale opuściła ją zwykła wesołość, jakby przeczuwała, że teraz na nią kolej porzucić cichego życia baśni i że zostanie porwana dzikim szałem wypadków. Jadąc na przyjęcie, patrzyła na zachodzące słońce, które opadało, nie zostawiając złotych pasm na chmurach. Szary zmierzch słał się wszędzie, a zimny wiatr gnał po polach. Zapatrzyła się w tę walkę dnia z nocą, która przepajała strachem każdą żywą istotę. Konie rwały z kopyta, by się coprędzej znaleźć pod dachem, rębacze spieszyli z lasu, dziewczęta folwarczne porzucały robotę. W gęstwie lasu porykiwały dzikie zwierzęta. Minął dzień jaśni i wesela ludzkiego.
Barwy nikły, światłość gasła, a wokół wszystko tonęło w szarym mroku. Młoda kobieta przeczuwała, że i ona, jak teraz przyroda zapadnie w niemoc, poniesie klęskę, tracąc purpurę i złoto serca, jaśń jego i siłę.
— O, biedne, omdlałe serce moje! — myślała. — Ogarnie cię i zdusi mrok głuchy i zostanie twym władcą. Życie wyda mi się wówczas brzydkie i ponure, jakiem jest może w istocie, włosy posiwieją, grzbiet się skrzywi, mózg stępieje.
W tej chwili sanki skręciły w podwórze domu naczelnika urzędu, a spojrzenie hrabiny padło na okratowane okienko w budynku bocznym, z którego wyzierała twarz o złych oczach.
Była to majorowa z Ekeby. Młoda kobieta uczuła, że przepadła na dziś cała jej radość. Można się radować, gdy, troska i ból dalekie i mgliste, dużo trudniej jednak zachować wesołość, spojrzawszy im w twarz.
Hrabina wiedziała, że naczelnik uwięził majorową z powodu gwałtu, popełnionego pamiętnej nocy w Ekeby i że ma być sądzona. Nie spodziewała się jednak, że ją trzymają tutaj w domu, tak blisko balowej sali, iż można z okien patrzyć w głąb jej więzienia i że winowajczyni słyszy muzykę i rozgwar zabawy. Myśl o niej pozbawiła hrabinę wszelakiej radości.
Tańczyła wprawdzie walce i kadryle, menuety i anglezy, ale pomiędzy jednym tańcem a drugim podchodziła do okna i spoglądała na budynek przeciwległy. W stancyjce majorowej było światło, tak że widziała jak chodzi tam i z powrotem, bez końca. Za każdem takiem spojrzeniem nogi hrabiny posuwały się wolniej w tańcu, a uśmiech utykał jej w piersi.
Gospodyni domu spostrzegła, że hrabina ściera wilgoć z szyby i wygląda, więc zbliżyła się do niej.
— Ach, cóż za nieszczęście! — szepnęła hrabinie.
— Tak, nie mam wprost siły tańczyć, z tego właśnie powodu — odparła również cicho.
— Nie nasza to wina, że tu siedzi podczas zabawy naszej — powiedziała pani Scharling. — Trzymano ją dotąd w więzieniu karlsztadzkiem, ale ma się niedługo odbyć rozprawa, więc została tu przewieziona. Nie mogliśmy jej umieszczać przecież w zwykłej celi więziennej i dlatego zamknął ją mąż w tkalni, w oficynie. Byłabym jej oddała mój pokój, ale goście zajęli cały dom. Pani hrabina nie zna jej, ale dla nas wszystkich była jakby matką i królową. Cóż sobie teraz myśli o naszych tańcach, będąc sama w takiej niedoli? Na szczęście, mało kto wie, że tu jest.
— Jakże ją było można aresztować? — spytała hrabina ostro.
— Zupełna racja! — proszę pani hrabiny! — Ale musieliśmy to zrobić dla zapobieżenia większemu jeszcze nieszczęściu. Wolno jej, oczywiście, podpalić własny bruk słomy i wygnać rezydentów, ale major zaczął poprostu polować na nią i kto wie coby było zaszło, gdyby nie została zamknięta. Mąż miał sporo nieprzyjemności z tego powodu w Karlsztadzie, dano mu wyraźnie do poznania, że powinien patrzyć przez palce na to co się stało w Ekeby, ale wedle sumienia nie mógł postąpić inaczej.
— Pewnie zostanie teraz zasądzona? — spytała hrabina.
— O nie, uwolnią ją napewno, ale straszne miała przejścia w ostatnich czasach. Oby tylko nie pomieszało jej to w głowie. Proszę tylko pomyśleć, potężna pani na Ekeby, a teraz zbrodniarka! Zdaniem mojem, najlepiej byłoby ją puścić, albo dać sposobność ucieczki.
— Niechże jej to pani ułatwi! — powiedziała hrabina.
— Każdemu innemu przystoi to uczynić, ale nie naczelnikowi urzędu i jego żonie! — szepnęła pani Scharling. — Wszakże my musimy jej pilnować. Zwłaszcza dzisiejszej nocy, kiedy jest u nas tylu obcych, musieliśmy postawić straż i zaryglować drzwi. Cieszyłoby nas jednak oboje bardzo, gdyby jej ktoś dopomógł do zniknięcia.
— Czyżby i mnie nie było wolno z nią pomówić? — spytała hrabina.
Pani Scharling ujęła ją żywo za rękę i pociągnęła za sobą. W sieni okryły się szalami i ruszyły spiesznie przez podwórze.
— Może nie zechce nawet mówić z nami! — powiedziała naczelnikowa. — Ale będzie przynajmniej wiedziała, żeśmy o niej nie zapomniały.
Minąwszy pierwszą izbę, gdzie dwaj strażnicy pilnowali zaryglowanych drzwi, dotarły bez przeszkód do majorowej. Zamknięto ją w dawnej, nie używanej tkalni, pełnej starych warsztatów. Izba służyła też czasem za więzienie, toteż miała okratowane okna i mocne zamki u drzwi.
Nie bacząc na przybyłych, chodziła majorowa dalej. Długą dziś odbyła drogę. Wyobraziła sobie poprostu, że musi przejść trzydzieści mil, dzielących ją od matki, która czeka na nią w lasach Elfdalu.
Nie miała czasu spoczywać. Matka liczyła już dziewięćdziesiąt lat i długo pewnie nie pożyje.
Wymierzała na łokcie rozmiary izby i chodzące liczyła je. Potem łokcie przerachowywała na węzły, a węzły na mile.
Długą i przykrą wydała jej się ta droga, a jednak spoczywać nie chciała. Brodziła po głębokich zaspach, słyszała poszum wiekuistych lasów, nocowała w kurnych chatach fińskich i szałasach węglarzy. Często też, nie napotkawszy ludzkich osiedli, musiała łamać gałęzie na legowisko i spać między korzeniami obalonej jedli.
Nakoniec dotarła do celu, przebyła trzydzieści mil, las się rozwarł, zobaczyła budynki na śniegu, posłyszała szum wodospadu i ten znany dźwięk powiedział jej że jest w domu.
Ujrzała ją matka, a widząc, że jest jak chciała tego sama, żebraczką, ruszyła naprzeciw córki...
Doszedłszy w myślach do tego punktu, podniosła majorowa głowę, obejrzała się, spostrzegła zamknięte drzwi i uświadomiła sobie, gdzie jest.
Zadała sobie pytanie, czy to początki obłędu i usiadła dumać i wypoczywać. Za chwilę jednak ruszyła dalej, licząc łokcie, węzły, mile, nocując w chatach i nie dając sobie spocząć po całych dniach, aż przebędzie owych trzydzieści mil. Przez cały niemal czas pobytu w więzieniu nie spała.
Przybyłe kobiety spozierały ze strachem na majorową. Hrabina nie zapomni już tego widoku i nieraz obudzi się w nocy, zapłakana, jęcząc i zawodząc żałośnie.
Straszne zaszły zmiany w starej kobiecie. Włosy jej zrzedły, a cienkie kosmyki zastąpiły dawne warkocze. Twarz jej zapadła i nabrała ostrego wyrazu, odzież była brudna i poszarpana. Mimoto nie opuściły jej cechy wielkiej damy, tak, że budziła nie litość, lecz szacunek.
Hrabinę uderzyły ponad wszystko oczy zapadłe i jakby ku wnętrzu zwrócone, nie pozbawione jeszcze przytomności. Ale rychło mogły zajść mgłą szaleństwa i nie było wykluczone, że majorowa rzuci się za chwilę na obie kobiety z rękami i paznokciami.
Stały przez pewien czas, czekając, aż majorowa zatrzymała się nagle przed hrabiną i spojrzała na nią surowo. Hrabina cofnęła się i chwyciła za ramię panią Scharling.
Wyraz twarzy majorowej ożył nagle, a oczy błysnęły przytomnie.
— Nie... nie, — powiedziała, uśmiechając się — tak źle nie jest ze mną jeszcze, droga moja pani.
Poprosiła, by usiadły, zajęła sama miejsce i przybrała zachowanie staromodnej matrony, jak ongiś na balach w Ekeby, czy przyjęciach dworskich w Karlsztadzie. Zapomniała zupełnie łachmanów i więzienia i stała się na nowo najdumniejszą i najbogatszą kobietą Wermlandji.
— Droga hrabino, — powiedziała — cóż panią skłoniło do opuszczenia balu i przyjścia do starej, samotnej kobiety? Zaprawdę, zbyt pani łaskawa!
Hrabina Elźbieta nie była w stanie odpowiedzieć ze wzruszenia, a pani Scharling oświadczyła za nią, że tańczyć nie może na myśl o losie majorowej.
— Droga pani Scharling! — powiedziała majorowa. Więc aż do tego doszło, że przeszkadzam młodym w uciesze? Nie płacz nademną, droga, kochana hrabino! — dodała. — Zasłużyłam na los mój. Wszakże uzna pani chyba, że nie wolno bić własnej matki?...
— Tak, ale?...
Majorowa urwała i rzekła, gładząc jasne, kędzierzawe włosy młodej kobiety.
— Dziecko, ty dziecko! Jakże mogłaś wychodzić za tego głupiego Henryka Dohnę?
— Kocham go!
— Rozumiem, rozumiem! — odparła majorowa. — Jesteś jeno dobre dziecko i nie więcej. Płaczesz wraz ze smutnymi, a śmiejesz się z wesołymi. Zjawi się pierwszy lepszy ze słowami: Kocham cię! Ty zaś musisz przystać. Tak... tak! Idź pani, idź dalej tańczyć. Tańcz droga hrabino i raduj się. W pani niema śladu zła!
— Chciałabym czemś dopomóc pani majorowej! ź
— Dziecko! — odpowiedziała uroczyście. — Żyła swego czasu w Ekeby stara kobieta, która dzierżyła wichury niebiosów w garści. Teraz siedzi w więzieniu, a wichry hulają swobodnie. Czyż więc dziwne, że po całym kraju szaleją burze?
Jestem stara, hrabino, i znam się na burzach. Wiem, że często nadciąga wielki huragan boży. Niszczy raz wielkie, drugi raz małe państwa, nie zapominając o żadnem, gdy nań przyjdzie czas. Burza ta gromi zarówno mocnych, jak słabych. Przedziwna to rzecz, widzieć bożą pomstę.
Wiejże, wiej po ziemi burzo pańska! Rozebrzmijcież powietrze i wody głosami struchlałemi! Uczyńcież huragan przeraźniejszym jeszcze! Niech drżą chwiejące się ściany, niech pękają rdzawe zamki i padają w gruz zbutwiałe domy!
Postrach ogarnie kraj cały. Gniazdka ptasie zlecą z drzew. Krogulcze gniazdo runie z trzaskiem, a wszystko aż do gniazda sowiego w szczelinie skalnej, zwieje sykliwy język wichru.
Sądzimy, że u nas wszystko idzie dobrze, ale to nieprawda! Trzeba nam bardzo wichru bożego. Rozumiem to i nie żalę się. Teraz jednak pora mi, już iść do matki.
Zwisła nagle wyczerpana na krześle.
— Żegnam, żegnam, droga pani! — powiedziała. — Nie mam czasu, iść muszę. Ale strzeż się tych, którzy przylecą na skrzydłach wichru!
Zaczęła znowu chodzić, rysy jej zwiotczały, spojrzenie cofnęło się w głąb, a hrabina i pani Scharling zrozumiały, że muszą odejść.
Wróciwszy na salę taneczną podeszła hrabina wprost do Gösty i powiedziała:
— Przynoszę panu pozdrowienie od majorowej. Ma ona nadzieję, że ją pan wyzwoli z więzienia.
— Złudna to nadzieja, pani hrabino!
— Ach, dopomóż jej pan!
Gösta spochmurniał.
— Nie! — rzekł stanowczo. — Z jakiegoż to powodu miałbym jej dopomagać? Czyż winienem jej wdzięczność? Wszystko co uczyniła, obróciło mi się w nieszczęście.
— Ależ panie Berling...
— Gdyby nie ona, — zawołał porywczo — spałbym teraz w wieczystych lasach! Czyż mam dla niej ważyć życie za to, że mnie zrobiła rezydentem w Ekeby? Zaprawdę, nie jest to zbyt dostojne stanowisko!
Bez słowa odwróciła się od niego. Gniew nią potrząsał.
Poszła na swoje miejsce, gorzko dumając o rezydentach. Przybyli tu z puzonem i skrzypcami i grają aż do pęknięcia strun, nie myśląc o tem, że uwięziona to słyszy. Przybyli tańczyć aż do podarcia trzewików, niebaczni, że dobrodziejka ich widzi cienie obdarowanych, co przemykają przez zapocone szyby! Ach, jakiż ten świat marny i brzydki! Niedole i oschłość serca przysłoniły duszę młodej kobiety!
Po chwili zbliżył się Gösta i poprosił ją do tańca.
Powiedziała: Nie! Poprostu nie!
— Pani hrabina nie chce tańczyć ze mną? — spytał zapłoniony.,
— Ani z panem tańczyć nie będę, ani z żadnym kawalerem! — odparła.
— Czyż niegodni jesteśmy tego zaszczytu?
— To nie zaszczyt, panie Berling! Nie sprawia mi jednak przyjemności taniec z ludźmi, którzy zapomnieli obowiązku wdzięczności.
Gösta obrócił się na obcasie i odszedł nim skończyła.
Wiele osób słyszało te słowa i wszyscy przyznali słuszność hrabinie. Niewdzięczność i obojętność kawalerów wywoływały zdawna oburzenie ogółu.
Tego wieczoru był Gösta niebezpieczniejszy od dzikiego zwierza. Od kiedy nie zastał, za powrotem z polowania, Marjanny, nosił w sercu krwawiącą ranę. Radby był dziś skrzywdzić kogoś brutalnie i szerzyć cierpienie i ból wokół.
Jeśli chce, stanie się zadość jej woli, pomyślał, ale nie będę jej szczędził. Hrabina lubi porywanie, niechże ma tedy uciechę. Göście była na rękę awantura, Wszakże już przez tydzień opłakiwał utratę kobiety! Aż nadto żałoby! Przywołał Beerencreutza, Chrystjana Bergha, oraz nieleniwego do przygód kuma Kristoffera i zaczęli wszyscy radzić, jakby wziąć pomstę za dotknięty honor rezydentów.
Zabawa dobiegła końca. Długi szereg sań zajechał pod dwór. Panowie wdziali futra, a damy szukały rozpaczliwie okryć, w chaosie szatni.
Hrabinie pilno było opuścić przykry bal więc wyprzedziła inne kobiety. Właśnie stała na środku pokoju, spoglądając z uśmiechem na bieganinę innych, gdy w progu zjawił się Gösta.
Żadnemu mężczyźnie nie wolno w takiej chwili wchodzić tam, gdzie damy podpinają właśnie wysoko suknie i chronią od zmięcia pod futrami sztywne hafty i lamówki.
Nie bacząc na ostrzegawczy wykrzyk, skoczył Gösta ku hrabinie, porwał ją na ręce i wybiegł do sieni a stamtąd na schody.
Mimo krzyków pań spieszących za nim wsadził zdobycz w sanki. Widziały jak wskakuje, usłyszały trzask bata i para znikła. Poznały w woźnicy Beerencreutza, poznały też konia... Don Juana! Przerażone wielce przywołały mężczyzn na pomoc.
Wszyscy pędem do sanek. Z hrabią na czele zaczęli polowanie na rabusiów.
Gösta atoli siedział rozparty w sankach i śpiewał na całe gardło pieśń o miłości i różach. Zapomniał wszelkiej troski porwany szaleństwem. Przyciskał hrabinę, która się nie broniła, ale tuliła blado-skamieniałą twarz do niego.
Cóż ma czynić mężczyzna, kiedy widzi na piersiach bladą twarzyczkę kobiecą, o włosach odrzuconych wstecz i powiekach opadłych na swawolne oczy?
Musi, oczywiście, całować blade usta, zamknięte oczy i białe czoło!
Zbudziło to młodą kobietę i elastycznie, niby sprężyna, odskoczyła w bok. Musiał wytężyć wszystkie siły, by jej przeszkodzić i wcisnąć pokonaną i drżącą w kąt sanek.
— Widzisz! — zawołał do Beerencreutza. — Pani hrabina jest trzecią damą, którą tej zimy uwozi Don Juan. Ale tamte wieszały mi się u szyi, całowały, ona zaś nie chce, bym ją całował, ni tańczył z nią. Czy możesz się rozeznać w kobietach, Beerencreutza?
Kiedy Gösta porywał hrabinę, panie krzyczały, panowie klęli, jakoś dziwnie nieswojo zrobiło się strażnikom majorowej.
—Cóż to znaczy? — pytali się wzajem. — Czemuż wszyscy krzyczą?
Nagle ktoś rozwarł drzwi i krzyknął:
— Uciekła! Porwali ją rezydenci!
Oszaleli z trwogi strażnicy pobiegli, nie badając czy porwano majorową, czy kogoś innego.
Mieli szczęście, znaleźli miejsce w jednych sankach i ujechali dobry kawał, zanim się spostrzegli kogo ścigają.
Tymczasem Bergh i kum Kristoffer poszli najspokojniej do drzwi więzienia, oderwali zamek i wypuścili majorową.
Wyszła. Oni zaś stali po obu stronach drzwi jak słupy, nie patrząc na nią.
— Czekają zaprzężone sanki! — powiedzieli.
Podeszła, siadła i odjechała, nie ścigana przez nikogo. Nikt też nie wiedział dokąd zamierza.
Don Juan wpadł ze wzgórza brobijskiego na lód Löffenu i pędził w cwał, a lodowaty podmuch wiatru ciął i rumienił policzki jadących. Brzęczały janczary. Lśniły gwiazdy. Sino-biały śnieg migotał przedziwnie.
Góstę ogarnął nastrój poetycki.
— Takie to już jest życie, mój Beerencreutza! — powiedział. — Podobnie jak Don Juan z tą damą, ucieka też czas z ludźmi. Ty jesteś gorzka konieczność, która kieruje pojazdem. Ja jestem pożądaniem, które więzi wolę i ściąga ją bezwładem, coraz to niżej i niżej.
— Nie gadaj tyle! — ryknął Beerencreutza. — Już nam włażą na pięty!
Rzekłszy to, śmignął Don Juana, a koń pomknął jak szalony.
— Tam wilki, a tu zdobycz! — zawołał Gösta. — Don Juanie, drogi przyjacielu, wyobraź sobie, że jesteś młodym łosiem.Pędź przez gęstwę, bródź po bagniskach, skacz w wodę z urwiska, przepływaj jezioro z dumnie podniesioną głową i uchodź do zbawczej ciemni jodłowego lasu. Don Juanie, stary łowco kobiet, pędź jak młody łoś.
Dzikie serce Gösty aż skakało wśród tej błyskawicznej jazdy, a krzyk pościgu był mu pieśnią triumfu. Nie posiadał się z uciechy widząc, że hrabina drży ze strachu, aż jej zęby kłapią.
Nagle puścił ją, wstał i krzyknął, powiewając czapką:
— Jam jest Gösta Berling! Pan tysięcy pocałunków i trzynastu tysięcy listów miłosnych! Hurra! Niech żyje Gösta Berling. Łapaj, trzymaj, kto zdoła!
Za chwilę szeptał hrabinie:
— Czyż nie cudna to jazda? Czyż nie królewska? Za Löffenem jest wenerskie jezioro, poza niem morze. Wszędzie bezkres równi, siny lód, a dalej jeszcze świat pełen blasków. Grzmi lód i pęka, za nami wrzaski pogoni, z nieba spadają gwiazdy, brzęczą janczary... Naprzód! Naprzód! Wszakże miło pani jechać tak ze mną, hrabino?
Puścił ją, ona go zaś odepchnęła.
Za moment padł jej do nóg.
— Jestem nędznik! Ale czemuż draźniłaś mnie, hrabino? Byłaś tak pyszna i sądziłaś, że cię ręka rezydencka dosięgnąć nie zdoła. Wszystko panią kocha, ziemia i niebo. Czemuż obciążałaś jeszcze kamieniem tego, kim ziemia i niebo gardzi?
Ujął jej rękę i przyłożył sobie do twarzy.
— Ach! — powiedział. — Gdybyś pani wiedziała, co znaczy czuć się wyklętym! Takiemu całkiem wszystko jedno, co czyni.
W tej chwili zauważył, że ma obnażone ręce, dobył więc wielkich, futrzanych rękawic i nałożył jej. Uspokoiło go to, usiadł jak najdalej mógł i powiedział:
— Proszę się nie bać, pani hrabino. Spojrz sama i przekonaj się dokąd jedziemy. Zrozumie pani zaraz, że niema mowy o żadnem niebezpieczeństwie.
Była dotąd niemal bezprzytomna ze strachu, ale w tej chwili spostrzegła, że jadą po lodzie, a niedługo zaczął wdzierać się zadyszany Don Juan na wzgórze w Borg. W końcu stanęli u podjazdu pałacu i pomogli hrabinie wysiąść.
Spostrzegłszy służbę, oprzytomniała i opanowała się.
— Weź konia Andersen! — powiedziała. — Pa mowie odwieźli mnie do domu, ale zapewne zechcą wstąpić na chwilę. Hrabia zaraz nadjedzie.
— Służymy pani hrabinie! — powiedział Gösta i wysiadł zaraz. Beerencreutza rzucił bez namysłu lejce służącemu. Hrabina poszła przodem i wprowadziła gości, źle maskując radość swą z pochwycenia kawalerów w pułapkę.
Pewną była, że zawahają się przed ewentualnością spotkania z jej mężem. A więc nie wiedzieli, jak jest surowy i sprawiedliwy? Nie boją się kary za porwanie i zmuszenie do jazdy z nimi. Cieszyła się na to, jak im mąż jej zabroni przekraczać progu swego domu, jak ich wobec służby napiętnuje, zakazując otwierać im bram Borgu. Czekała na to, że mąż potępi czyn wobec niej, i majorowej, ich dobrodziejki.
Pewną była, że człowiek tak czuły dla żony spuści słuszny gniew na głowy prześladowców, a miłość rozpłomieni jego słowa. Jakżeby mógł pozwolić porywać ją jastrzębiom, niby wróbla. Mała kobiecina dygotała żądzą zemsty od stóp do głowy i czekała na męża, by dał wyraz temu, co odczuwała w swej niemocy.
Pułkownik Beerencreutza o siwych wąsach, poszedł bez ceremonji do jadalni, by ogrzać się przy kominku, na którym, mimo późnej godziny płonął suty ogień.
Gösta trzymał się na uboczu w cieniu i patrzył na hrabinę, z której służący zdejmował futro. Uczuł nagle wesołość nie zaznaną od lat całych i nabrał pewności, że w ciele tem mieszka przepiękna dusza.
Długo spała, ale wyjrzy kiedyś na światłość dnia, a Gösta był rad bardzo, że odkrył niewinność, czystość i nieświadomość złego. Omal nie roześmiał się, widząc jak jest zła, czerwona i jak marszczy czoło.
— Sama nie wiesz, jak jesteś dobra i łagodna! — pomyślał.
Wiedział, że nigdy zewnętrzna strona jej własnej jaźni, nie oceni w pełni strony wnętrznej. Uczuł, że od tej chwili musi zostać jej czcicielem i służyć jej, jak wszystkiemu, co piękne i boskie.
Ale nie żałował ostrego z nią postąpienia, bo gdyby się nie bała, nie odpychała go i nie czuła oburzenia, nie dowiedziałby się nigdy, co za wielki duch w niej mieszka.
Uważał ją za oddaną wyłącznie tańcom i rozrywce, a fakt, że wyszła za głupiego, świadczył też fatalnie.
Postanowił, że odtąd będzie aż do śmierci jej psem i niewolnikiem, jak zwykł był mawiać kapitan Chrystjan.
Gösta siedział w pobliżu drzwi ze złożonemi rękami i odprawiał coś w rodzaju nabożeństwa. Tak podniosłego nastroju nie przeżył od chwili pierwszego poetyckiego natchnienia. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że do sali wszedł hrabia Dohna wraz z czeredą innych, wyklinających głupie żarty kawalerów.
Zostawił Beerencreutza przyjemność pierwszego starcia, gdyż sam miał co innego do roboty. Rycerz stu przygód, stał spokojnie przy kominie, oparłszy łokieć i jedną stopę o kratę i patrzył z pod oka na wpadających do sali.
— Cóż to wszystko znaczy? — zaryczał mały hrabia, „ zwracając się do niego.
— To znaczy, — odparł pułkownik — że, jak długo będą istnieć kobietki, nie zbraknie im durniów do wodzenia za nos.
Mały hrabia sponsowiał.
— Pytam, co to znaczy? — powtórzył.
— I ja o to pytam! — oświadczył Baerencreutz. — Otóż pozwolę sobie prosić o wyjaśnienie, czemu małżonka hrabiego Henryka Dohny nie chce tańczyć z Göstą Berlingiem?
Hrabia spojrzał pytająco na żonę.
— Nie mogłam, Henryku! — zawołała. — Nie mogłam tańczyć z żadnym z kawalerów, gdyż opuścili majorową i pozwolili jej marnieć w więzieniu.
Mały hrabia wyprostował się jeszcze bardziej i odrzucił wstecz starodawną głowinę swoją.
— My, kawalerowie, — rzekł Baerencreutz — nie pozwalamy sobie urągać. Kto z nami nie chce tańczyć, musi się sankować. Zresztą pani hrabina nie została wcale uszkodzona i należałoby zakończyć na tem,
— Nie! — zawołał hrabia. — Nie należy zakończyć na tem. Odpowiadam za postępki mej żony, to też pytam, czemu Gösta Berling nie zażądał odemnie satysfakcji, kiedy został obrażony?
Baerencreutz uśmiechnął się i rzekł:
— Któż prosi o pozwolenie lisa, gdy chce mu ściągnąć skórę?
Hrabia położył dłoń na wąskiej piersi.
— Powiadają, że jestem człowiek sprawiedliwy — oświadczył. — Często sądzę służbę moją. Czemużbym nie miał odbyć sądu nad żoną? Kawalerom nie przysługuje prawo karania i dlatego unieważniam i anuluję karę, którą jej wymierzyli... Czy rozumiecie łaskawi panowie?... Kara ta, nie miała poprostu wcale miejsca!
Hrabia wykrzyknął to donośnym falcetem.
Beerencreutza rzucił spojrzenie po sali i spostrzegł, że wszyscy Śmieją się pokryjomu z głupiego hrabiego, wszyscy, a głównie Sintram, Daniel Bendiles i Dahlberg.
Hrabina nie mogła odrazu zrozumieć słów męża. Cóż to właściwie unieważniał? Czyż jej strach, przyciskanie do piersi przez Göstę, dzikie śpiewy, słowa, ogniste pocałunki... czyż to wszystko miało odtąd stracić istnienie?
— Ależ Henryku...
— Milcz! — krzyknął ostro i wyprostował się do kazania moralnego. — Biada ci kobieto, — zaczął — iżeś się uczynić chciała sędzią mężczyzn! Biada ci także kobieto, będąca żoną moją, iże obrażasz tych, których dłoń ściskam ja, twój mąż. Cóż ci do tego, że kawalerowie wtrącili majorową do więzienia? Czyż nie mieli prawa? Nie pojmiesz nigdy, jak to dotyka serce każdego mężczyzny, gdy się dowie o wiarołomstwie kobiety. Czyż zamierzasz także pójść tą ślizką drogą, że ją bierzesz w obronę?
— Ależ Henryku!...
Kwiliła jak dziecko i wyciągając ramiona, odpędzała szkaradne słowa, których w tej ostrej formie nigdy dotąd nie słyszała. Była bezbronną, pośród tych twardych mężczyzn, a jedyny obrońca zwracał się przeciw niej. Już chyba nigdy nie rozjaśni się w jej sercu.
— Ależ Henryku, miałeś mnie przecież bronić! — zawołała.
Teraz, kiedy było zapóźno, zbudził się Gösta, ale nie wiedząc jak sprawa stoi, mimo wielkiej chęci pomagania, nie mógł stawać pomiędzy mężem, a żoną.
— Gdzie jest Gösta Berling? — spytał hrabia.
— Tu jestem! — odparł i spróbował wszystko obrócić w żart. — Pan hrabia zapewne skończył mowę, ja jednak spałem przez cały czas i żałuję, ale nie wiem nice, a nie. Co by pan hrabia powiedział na to, gdybyśmy się rozjechali do domów i pozwolili państwu iść na spoczynek?
— Gösto Berlingu! — powiedział hrabia. — Z uwagi na to, iż żona moja obraziła cię przez odmowę tańczenia, rozkazuję niniejszem, by cię przeprosiła i pocałowała w rękę!
— Drogi hrabio — odparł Gösta z uśmiechem. — Czyż ręka taka jak moja nadaje się do całowania przez młodą damę? Wczoraj dopiero splamiła się farbą łosia, jutro będzie może czarna po jakiejś bijatyce z węglarzem. Hrabia wygłosił wyrok szlachetny i wspaniałomyślny!
Jest mi to dostateczną nagrodą! Chodź Beerencreutza!
Hrabia zastąpił mu drogę.
— Nie odchodź! — powiedział. — Żona moja winna mi posłuszeństwo. Chcę, by się dowiedziała, do czego prowadzi czyn samowolny.
Gösta stał niepewny, a hrabina pobladła, ale nie ruszała się z miejsca.
— Idź! — powiedział jej.
— Nie mogę, Henryku!
— Możesz! — oświadczył twardo. — Możesz napewne! Ale może też chcesz mnie zmusić, bym się pojedynkował z człowiekiem, którego przez kaprys znosić nie chcesz. Uczynię to, niezawodnie, jeśli odmówisz zadośćuczynienia. Kobiety lubią, by się z ich powodu zabijali mężczyźni. Nie chce pani hrabina naprawić błędu? doskonale, stanę do pojedynku i za parę godzin przyniosą ci krwawe moje zwłoki.
Przeszyła go długiem, badawczem spojrzeniem i zrozumiała jasno, że jest bezdennie głupi, tchórzliwy, nadęty pychą i próżnością, słowem najmarniejszy pod słońcem człowiek.
— Bądź spokojny! — odparła lodowato. — Uczynię co chcesz!
Teraz atoli Gösta oburzył się.
— Nie wolno pani tego czynić! — zawołał. — Jesteś pani słabem jeno dzieckiem... dusza pani tak czysta... jakże mogłabyś całować ręce moje? Nie zbliżę się już do pani, przynoszę bowiem śmierć i zniszczenie wszystkiemu, co dobre i niewinne. Proszę, nie dotykaj mnie pani, boję się, jak ogień wody... Proszę, nie czyń pani tego!
Założył ręce na plecy.
— To mi nie zaszkodzi, panie Berling! Teraz już mi jest wszystko jedno! Proszę o przebaczenie i racz pan pozwolić, bym ucałowała twe ręce!
Gösta trzymał dalej ręce na plecach, rozglądał się po sali i przemykał ku drzwiom.
— Jeśli nie przyjmiesz zadośćuczynienia, jakie ci daje moja żona, będziesz się musiał ze mną bić, Gösto, a pozatem nałożę ci jeszcze dotkliwszą karę! — rzekł hrabia.
Hrabina wzruszyła ramiona i szepnęła Göście:
— Oszalał z tchórzostwa! Pozwól pan, bym spełniła to, czego chce. Obojętne jest mi upokorzenie! Pan zresztą chciałeś tego od początku!
— Chciałem? Sądzi pani, żem chciał panią upokorzyć? Przekona się pani, iż tego nie chciałem! Nie będzie pani całować rąk moich.
Pobiegł do komina i wsadził obie dłonie w ogień. Objęły je płomienie, skóra skurczyła się, paznokcie zaczęły trzeszczeć, ale w tej chwili chwycił go Beerencreutza za kołnierz i cisnął na środek sali. Zatoczył się w jakiś fotel i siadł, zawstydzony swym postępkiem. Będzie pewna, że kierowała nim próżność? Tak, czyn taki wobec tylu ludzi musiał wyglądać na akt próżności. Nikomu nie przyszło nawet do głowy niebezpieczeństwo.
Chciał wstać, ale nim tego dokazał, klęczała już przy nim hrabina, oglądając czerwone, poczerniałe od dymu ręce i wołając:
— Będę, zaprawdę całowała te ręce, gdy jeno ozdrowieją z ran i choroby!
Na widok wielkich bąbli, podnoszących się pod skórą wybuchnęła płaczem.
Dostąpiła objawienia niepojętej wspaniałości. Nigdy nie przypuszczałaby, że może się stać na ziemi coś podobnego i to z jej powodu! Dla niej! Więc żyli jeszcze ludzie jak on, mocarz w dobrem i złem, mąż wielkich czynów, słów i świetnych zalet! Bohater! Bohater z innej zaiste gliny ulepiony, niewolnik zachcianki, uległy każdej chwili, ale niezmiernie silny, straszliwy i nie znający przed niczem strachu.
Przez cały wieczór przygnębiona była, nie dostrzegając nic, prócz troski i nikczemności i okrucieństwa. Teraz poweselała, uczuła się pełnym człowiekiem! Władczyni zmierzchu została pokonana, wróciły barwy, światłość objęła wszystko.

Niebawem dowiedziała się hrabina o uwolnieniu majorowej, wydała tedy zaraz wielki obiad ku czci kawalerów, a z Göstą Berlingiem zawarła przyjaźń długotrwałą.

BAJKI O DUCHACH.

O wy, dzieci nowych czasów! Nie wam opowiedzieć nie mogę, prócz zapomnianej starszyzny. Owego czasu zajmowała ona malców, zebranych wkoło ogniska, oraz parobków i wyrobników, krających wieczorem, po pracy grube skibki chleba z masłem, oraz starszych panów, gdy popijając grog i kołysząc się w fotelach, wspominali dawne czasy.
Gdy dziecko osłucha się tych baśni, widzi w przelatujących po niebie chmurach postacie kawalerów, pędzących przez widnokrąg, w gwiazdach, świece borskiego pałacu, zaś mruk kołowrotka przypomina im wyraźnie przędzącą Ulrykę Dillner. Takie to urojenia przepajają głowinę dziecka.
Jeśli ktoś posłał takie dziecko przez ciemny kurytarz do lamusu po chusty, albo suche placki, to biegło ono zawsze co sił, dążąc coprędzej ku kuchni. W ciemku jawiły im się zawsze opowieści o złym dziedzicu Forsu, którym władał djabeł.
Popioły złego Sintrama dawno leżą na cmentarzu svartsjoeńskim, a nikt nie wierzy, by dusza jego spoczywała w Panu, jak świadczy napis grobowy.
Kiedy żył, przybywała doń często w niedzielne, dżdżyste popołudnie ciężka, w czarne konie zaprzężona kareta, a elegancki, czarno ubrany jegomość zabawiał gospodarza grą w karty i kości, nieraz aż do północy i dłużej. Kiedy odjeżdżał o świcie, zostawiał zawsze jakiś dar złowrogi.
Tak, dopóki Sintram żył na świecie, duchy zapowiadały jego przybycie. Ludzie doznawali ostrzeżeń, pojazd dudnił po podwórzu, trzaskało z bata, głosy słychać było na schodach, otwierano bramę domu i zatrzaskiwano zpowrotem, ludzi i psy budził ten hałas, ale nie jawił się nikt... Były to jeno znaki i wróżby.
Straszni to ludzie, zostający jak Sintram w szatańskiej mocy. Cóż to naprzykład był za ogromny pies we dworze, za życia właściciela Forsu? Oczy mu błyszczały, a ogromny, czerwony ozór zwisał z dyszącej paszczy. Pewnego dnia podczas obiadu zaskrobał do drzwi kuchennych, przerażając dziewczęta służebne, a jeden z parobków porwał płonącą głownie i wepchał mu w pysk. Zwierz uciekł z wyciem, buchał dymem i iskrami z paszczy, oraz zostawiał na drodze lśniące, ogniste ślady.
To też spieszno było dzieciom przez ów ciemny kurytarz. Cóżby się stało, gdyby naprzykład któreś napotkało tam, w ciemnym kącie tego, którego imienia wymówić nie śmiały. Nikt nie był bezpieczny od niego, chociaż właściwie, ukazywał się jeno złym ludziom. Ale Ulryka Dillner i Anna Stjärnhök mogły opowiedzieć całą historję takiego spotkania.

Przyjaciele drodzy, co tańczycie i śmiejecie się, błagam was, czyńcie to ostrożniej i ciszej, gdyż do wielkich mogłoby dojść nieszczęść, gdybyście miast po podłodze, stąpali po sercach ludzkich jedwabnemi trzewikami, o cienkich podeszwach, a śmiechem swym wpędzili w rozpacz duszę.
Niezawodnie musiały serce Ulryki nadeptać mocno takie cieńkie trzewiczki, a śmiech tańczących oszołomił ja tak, że zapragnęła ślepo zostać mężatką. Zgodziła się teraz nagle na małżeństwo ze złym Sintramem, poszła jako żona jego do Forsu i wzięła rozbrat z dawnemi przyjaciółkami z Bergi, oraz troską o chleb powszedni.
Małżeństwo to zawarto na łeb na szyję. Na Wielkanoc oświadczył się Sintram, a w lutym było wesele.
Anna Stjärnhök, mieszkająca teraz u kapitana Uggli, zastąpiła z wielką korzyścią starą pannę, tak że Ulryka mogła ruszyć w dolę małżeńską bez wyrzutów sumienia.
Nie doznawała też wyrzutów, ale czuła żal wielki, albowiem w niesamowite dostała się miejsce. Wielkie, puste pokoje przerażały ją, z każdym zmierzchem czuła żączkę i tęskniła straszliwie.
Najgorsze były niedzielne popołudnia, trwające w nieskończoność, podobnie jak trawiące ją myśli.
Pewnej niedzieli nie wrócił Sintram na obiad z kościoła, a Ulryka poszła do salonu i usiadła przy fortepianie. Była to jej ostatnia pociecha. Fortepian z wymalowanym pośrodku wieka pasterzem, grającym na flecie i pasterkę, był spuścizną po rodzicach i powiernikiem w trosce wszelakiej.
W utrapieniu atoli choćby największem, grywała zawsze... polkę.
Nie umiała nie innego, a polki tej nauczyła się, na garnku, czy rękojeści noża kuchennego, zanim palce jej zakrzepły w skurczu. Poza tą polką nie umiała nic a nic, żadnego marsza żałobnego, namiętnej sonaty, czy choćby tęsknej pieśni ludowej.
Grywała ją też zawsze, mając coś zwierzyć staremu fortepianowi, czy to w radosnym, czy smutnym będąc nastroju. Grała podczas swego wesela, potem przybywszy do domu męża i teraz także.
Stare struny wiedziały, jak bardzo jest nieszczęśliwa!
Przejeżdżający drogą mogliby sądzić, że właściciel Forsu daje bal, tak wesoło brzmiała muzyka Ulryki. Utrzymywała też nią beztroskę w Berdzie, a wypłaszała głód. Wszyscy ulegali czarowi tańca, gdy grać zaczęła, ośmdziesięcioletni starcy biegli do sali, niepomni reumatyzmy i bezsiły. Polka brzmiała radośnie, ale Ulryka płakała.
Żyła w otoczeniu kąsających zwierząt i niechętnej służby, bez życzliwego człowieka obok siebie i tę rozpaczną tęsknotę wyrażała właśnie w polce.
Nikt tu nie pamiętał, że jest żoną Sintrama, zwano ją stale panną Dillner. Dlatego to wyrażała polką żal i skruchę z racji pozyskania tytułu mężatki.
Stara Ulryka grała, nie zważając, że mogą pęknąć struny. Akordy musiały zagłuszyć sporo rzeczy: skargi zubożałych chłopów, klątwy wyzyskiwanych robotników, urągowiska butnej służby, a zwłaszcza hańbiące piętno żony złego człowieka.
Tę polkę tańczył Gösta z młodą hrabiną Dohna, Marrjanna Sinclaire z licznymi wielbicielami swymi, a także ongiś, majorowa z pięknym Altringerem. Grając, widziała te wszystkie nadobne pary, złączone tanecznym oplotem, a wesele ich owiewało także i ją, toteż płonęły jej policzki i błyszczały oczy. Teraz wszystko minęło, a biedna polka musiała głuszyć rozliczne wspomnienia.
Ulryka grała tego dnia, chcąc zgłuszyć strach.
Nagle zauważyła, że mąż wrócił do domu. Usłyszała jak wszedł i usiadł w fotelu bujającym. Ulryka znała dobrze odgłosy i skrzypy tego fotelu, tak że nie potrzebowała się oglądać nawet.
Grała a kołysanie towarzyszyło jej muzyce. Niebawem nie słyszała już tonów, jeno samo kołysanie.
Biedna, opuszczona wśród nieprzyjaciół Ulryka, miała jeno fortepian za jedynego pocieszyciela, a on ją pocieszał — polką! Wyglądało to tak, jak salwa szalonego śmiechu na pogrzebie lub pijacka piosenka w kościele.
Słuchając tego kołysania uczuła, że fortepian drwi teraz z jej skargi i urwała w pół taktu. Podniósłszy głowę, spojrzała na fotel bujający.
Za moment padła zemdlona. W fotelu siedział nie jej mąż, ale kto inny, ten, którego imienia nie wymawiają dzieci, a pomarłyby niezawodnie zaraz, spotkawszy go na ciemnym strychu.

Niewiadomo, czy może ujść mocy czaru ten, komu duszę przepoiły baśnie... Wiatr nocny smaga rośliny egzotyczne na balkonie, niebo zwisa czarne ponad długiemi pasmami gór, siedzę, pisząc przy podniesionych storach, choć jestem stara i nibyto mądra, jednak czuję dreszcz lekki, jak ongiś, kiedy poraz pierwszy słyszałam tę historję. Raz poraz spozieram po kątach, czy gdzie nie czyha ktoś schowany i wychodzę na balkon zobaczyć, czy nie zaziera przez kratę czarna głowa. Strach ten nie opuszcza mnie a w nocy nabiera takiej mocy, że muszę nakrywać się z głową.
Już dzieckiem będąc, nie mogłam pojąć, jak Ulryka Dillner przeżyła to poobiedzie, gdyż przechodziłoby to moje siły.
Na szczęście znalazła ją niedługo na podłodze Anna Stjärnhök, przybyła w odwiedziny i przywróciła do przytomności. Że mną nie byłoby tak łatwo poszło i zmarłabym napewno.
Niechże wam los oszczędzi, przyjaciele, tego bólu, byście widzieli łzy w oczach starca, głowę jego, szukającą utulenia na piersi waszej, i ręce wyciągnięte błagalnie w chwili, gdy nic poradzić nie możecie.
Czemże są skargi młodych? Młodzi mają siły i nadzieję! Ale jakże boli skarga bezsilna tych, którzy byli ongiś podporą naszych pierwszych kroków.
Anna Stjärnhök słuchała wyrzekań Ulryki i nie widziała dla niej żadnego wyjścia. Starowina płakała, drżącą twarz jej przecinały zmarszczki dwa razy głębsze, niż zazwyczaj, loki porozwijały się od wilgoci łez, a całą, chudą postać wstrząsało łkanie.
Nakoniec położyła Anna kres rozpaczy, postanowiwszy zabrać ją do Bergi. Była żoną Sintrama, ale w Forsie nie mogła zostać dalej, przy tym złym człowieku w żaden sposób bez obawy o zmysły.
Starowinę przeraziła ta decyzja i rozradowała jednocześnie, ale nie miała odwagi uciekać z domu męża. Jeszcze wyszle za nią potwornego psa.
Anna przezwyciężyła jej niechęć żartami i pogróżkami, a po upływie pół godziny starowina siedziała już w sankach. Anna powoziła sama, przynaglając raz po raz starą Disę. Drogi rozmiękły, gdyż był to koniec marca, ale Ulryka czuła wielką ulgę, siedząc w znanych sankach i mając przed sobą starą, znajomą kobyłę, która tyle niemal co ona lat strawiła na służbie w Berdzie.
Stara ta niewolnica pracy posiadała dobry humor i wrodzoną pogodę, toteż pod Arvidstorpen przestała płakać, pod Högbergiem śmiała się już, a gdy przejeżdżała przez Munkeby, utonąwszy we wspomnieniach, opowiadała swej towarzyszce różności z czasu pobytu u hrabiny w Swanholmie.
Znalazły się teraz na terenie skalistym i bezludnym, na północ od Munkeby. Droga wiła się i pięła po skalistych wzniesieniach, potem spadała pionowo niemal w dolinę i znowu szukała zbocza, po którem mogłaby się dostać na górę.
Miały właśnie wyjechać ze wzgórza westratorpskiego, gdy nagle stara Ulryka zmilkła i chwytając ramię Anny, wskazała jej oczyma wielkiego psa, siedzącego na skraju drogi.
— Patrz! — zawołała.
Ale pies uciekł w las, zanim go Anna dobrze zobaczyła.
— Spiesz! Spiesz ile tylko możesz! — powiedziała Ulryka, — Teraz Sintram dowie się, że ja tutaj jestem.
Anna chciała wyśmiać jej obawy, ale starowina zaręczyła:
— Niedługo posłyszymy dzwonek jego sani, zanim jeszcze wyjedziemy na najbliższe wzgórze.
Właśnie, w chwili, kiedy stara Disa sapała ze zmęczenia, na szczycie elofskiego pagórka zabrzmiały dzwonki sań.
Ulryka utraciła całkiem równowagę. Drżała, łkała i żaliła się, zupełnie jak przedtem w Forsie. Anna chciała ponaglić do pośpiechu Disę, ale szkapa obróciła głowę zdziwiona, jakby z wyrzutem, że przecież wie dobrze, w którem miejscu trzeba biec, a gdzie iść stępa. Nie potrzebowała, by ją ktoś uczył ciągnąć sanki, po dwudziestoletniej praktyce i znajomości całej okolicy.
Dzwonienie zbliżało się.
— To on... znam jego dzwonki! — jęczała Ulryka.
Dzwonienie to rosło tak nagle i nienaturalnie, jakby czerwony koń Sintrama dotykał już głową ich sani, to znów słabło zupełnie. Dolatało z lewej i prawej strony drogi, ale kobiety nikogo nie widziały, jakby je ścigał sam jeno ten dźwięk.
Kiedy się wraca nocą, po zebraniu towarzyskiem, dzwonki śpiewają, nucą i opowiadają, a las brzmi echem. Tak było teraz i Anna pragnęła już ukazania się prześladowcy z koniem, gdyż samo dzwonienie było wprost nieznośne. Nie bała się jak zawsze, ale dokuczało jej to dzwonienie bez końca.
— Te dzwonki dręczą mnie! — powiedziała, a dzwonki podjęły zaraz wyrazy i powtarzały je na przeróżne tony.
Anna jechała tędy niedawno, ścigana przez wilki, ale nie bała się, chociaż widziała błyskające kły i sądziła, że zostanie rozszarpana. Nie zaznała jednak piękniejszej nocy. Piękny i silny był koń u sanek, piękny i silny towarzysz przygody.
Ach... jakaż inna ta stara szkapa i drżąca starowina! Bezsilna, a doprowadzona do ostateczności dzwonieniem, stanęła.
Wysiadła z sanek, chcąc sprawę zakończyć! Nie miała potrzeby uciekać, jakby się bała nikczemnika.
Nakoniec dojrzała w gęstniejącym mroku głowę konia, potem całego konia, sanki i samego Sintrama. Ale nie wyglądało to, jakby nadjechało drogą, jeno jakby powstawało na miejscu w zarysach, wynurzając się z zmroku, w miarę jak części były wykończone.
Anna rzuciła lejce Ulryce i podeszła do Sintrama, który zatrzymał konia.
— A... cóż za szczęśliwe zdarzenie! — powiedział — Droga panno Stjärnhök, niechże pani pozwoli, że wsadzę pani do sanek mego towarzysza podróży. Chce on dziś jeszcze być w Berdzie, mnie zaś spieszno do domu.
— Gdzież ten towarzysz? — spytała.
Sintram odpiął fartuch i pokazał Annie człowieka, który spał, leżąc na dnie sań.
— Jest on trochę pijany, ale cóż to szkodzi? Śpi sobie i basta. Zresztą dobry to znajomy pani, panno Stjärnhök... Gösta Berling.
Anna zadrżała.
— Powiem tylko tyle — rzekł Sintram — że kto opuszcza osobę kochaną, oddaje ją djabłu w posiadanie. Tak i ja dostałem się w jego szpony. Oczywiście, każdy sądzi, że czyni dobrze. Rezygnować to dobrze, kochać, to źle!
— Cóż to wszystko znaczy? — spytała wstrząśnięta do głębi.
— Nie powinna pani była odsuwać od siebie Gösty...
— Tak chciał Bóg.
— Acha! Właśnie! Rezygnacja, to dobra rzecz, a kochanie, zła. Poczciwy Bóg nie chce widzieć ludzi szczęśliwych. Posyła za nimi wilki. Ale przypuśćmy, że to nie Bóg je posłał, panno Anno. Czyż nie mogłem równie dobrze ja sam posłać swe szare owieczki za młodą parą? Może posłałem wilki, nie chcąc tracić człowieka, który jest moją własnością? Przypuśćmyż tedy, że nie Bóg posłał wilki.
— Nie kuś mnie pan, bym zwątpiła, gdyż w takim razie już po mnie!
— Przypatrz się pani! — powiedział pochylony nad śpiącym Göstą — Spojrzyj jeno na jego palec serdeczny. Taka rana zagoić się nie może. Wzięliśmy z tego palca krew dla spisania umowy. Jest mój. W krwi mieści się siła wielka. Jest mój. Miłość go jeno może okupić, ale to rzecz daremna.
Anna walczyła ze zmorą, która ją ogarnęła. Wiedziała, że to szaleństwo, że nie można duszy zapisywać szatanowi, ale to rozumowanie pozostało bez skutku na jej myśli. Zatopiona w mroku i milczeniu lasu, nie była w stanie otrząsnąć z siebie zmory.
— Czy panna Anna sądzi może, że on już nie nie wart? Tak nie jest! Nie dręczył chłopów, nie oszukiwał biednych przyjaciół, nie grał fałszywie i nie był kochankiem mężatki.
— Jesteś pan sam djabeł! — zawołała.
— Pomieniajmy się, panno Anno! Weź pani Göstę i wyjdź za niego, a właścicielom Bergi daj trochę pieniędzy. Odstąpię go pani, gdyż jest mój. Wyobraź pani sobie, że nie Bóg wysłał owej nocy wilki i przystań na zamianę.
— Cóż pan chcesz za to?
Sintram skrzywił się.
— Ach... bagatelkę... poprzestanę na drobnostce! Chcę dostać tylko tę starowinę, którą masz pani w sankach.
— Szatanie! Kusicielu! — zawołała. — Precz odemnie! Czyż mam opuszczać starą przyjaciółkę, która mi zaufała? Mamże ją oddać ci, byś ją przyprawił o szaleństwo?
— Spokojnie! Spokojnie! Panno Anno, proszę się zastanowić. Oto jest do wyboru piękny, wolny, młody mężczyzna i stara, zamężna kobieta. Jedno z dwojga dostać muszę! Kogóż mi tedy pani zostawi, panno Anno?
Anna roześmiała się rozpacznie.
— Czyż pan Sintram handluje na zamian duszami, niby końmi na jarmarku w Broby?
— Tak, akuratnie tak! Ale jeśli panna Anna woli, możem wziąć pod rozwagę także i honor rodu Stjärnhöków.
Powiedziawszy to, zaczął głośno wołać swej żony, siedzącej w sankach Anny, a starowina, ku wielkiemu jej przerażeniu, wyszła z sanek i zbliżyła się doń drżąca, ale posłuszna.
— Ho... ho! Cóż za posłuszna żonka! — powiedział Sintram. — Panna Anna nie ma tego chyba za złe, jeśli żona przychodzi na zawołanie męża. Teraz dobędę Göstę z mych sanek i zostawię go pani... na zawsze!... na zawsze... Jeśli pani chce, może go teraz wziąć sobie!
Pochylił się po Göstę, ale Anna zbliżyła się doń tak, że niemal dotknęła go twarzą, wpiła weń spojrzenie i syknęła, jak dzikie zwierzę.
— Jedź w imię boże do domu! Czy wiesz, kto tam czeka na ciebie, siedząc w bujającym fotelu, przy stole? Czyż ośmielisz się kazać mu czekać długo?
Ku ogromnemu przerażeniu Anny, słowa te uczyniły wielkie wrażenie na Sintramie. Szarpnął lejce, obrócił sanki i odjechał galopem, okładając konia batem i krzycząc, by go ponaglić do biegu. Przepaścistem zboczem gnał Sintram na złamanie karku, a z pod płóz sani i podków konia leciały skry, mimo cienkiej warstwy marcowego śniegu.
Zostawszy we dwie, nie przemówiły słowa. Ulryka drżała, przerażona dzikiem spojrzeniem Anny, Anna nie miała co mówić do biednej starowiny, za którą poświęciła ukochanego.
Radaby była płakać, szaleć, taczać się po drodze i sypać na głowę piasek i śnieg. Dotąd doznawała podniosłej świadomości ofiary, teraz atoli czuła jeno gorycz. Cóż znaczyło poświęcać miłość swoją, w porównianu z wydaniem ukochanego na zatracenie?
W milczeniu dotarły do Bergi. Gdy jednak otwarły drzwi do salonu, Anna Stjärnhök zemdlała poraz pierwszy i ostatni w życiu. Przy stole siedział Sintram z Göstą i rozmawiali najspokojniej w świecie. Gęste kłęby dymu napełniały pokój; musieli tu spędzić conajmniej godzinę.
Anna zemdlała, ale Ulryka nie. Zmiarkowała ona zaraz, że ten, który ich ścigał na gościńcu, to nie był prawdziwy Sintram.
Kapitan i jego żona załatwili potem sprawę ze złym Sintramem w ten sposób, że Ulryka została w Berdze.
Oświadczył, że wcale nie zamierza doprowadzić jej do pomieszania zmysłów.

O, wy dzieci czasów późniejszych! Nie domagam się, by ktoś wierzył tym starym opowieściom, które mogą być tylko zmyśleniem i złudą. Ale kiedyś stanie się złudą i omanem skrucha, poruszająca serca, skrucha jęcząca, jak podłoga bod biegunami fotelu w domu Sintrama, oraz powątpiewania, co brzęczy jak dzwonki sań w uszach Anny Stjärnhök... kiedyż to przemieni się w nicość?

O, gdyby tak stać się mogło!

PRZYPADKI EBBY DOHNA.

Strzeż się wkraczać na piękny przylądek, u wschodnich brzegów Löffenu, oblanego łagodnemi falami zatoki, gdzie stoi dumny pałac w Borg.
Znikąd nie wydaje się jezioro piękniejszem, jak z samego cypla tego przylądku. Nigdzie nie jest tak wspaniałe o wschodzie, kiedy się z mgieł wynurza, lub o zachodzie, gdy na nie patrzeć z okna małego gabinetu, kędy tyle wspomnień żyje.
— Nie chodź tam!
A mimoto powtarzam:
Może ogarnie cię ochota pozostania w tych smutkiem przepojonych komnatach, może zakupisz tę posiadłość i zamieszkasz tu młody i szczęśliwy z nowozaślubioną żoną. i
Nie... nie... lepiej nie oglądać pięknego przylądka, gdyż w Borgu szczęście nie zwykło mieszkać. Wiedz, że choćbyś przybył bogaty i szczęśliwy, to niebawem i twoje łzy poleją się na przesiąkłą łzami podłogę, a ściany, które odbiły echo tylu już westchnień i okrzyków skargi, rozebrzmią twoim żalem.
Smutne przeznaczenie ciąży na tym pałacu. Zda się leży tam pochowane nieszczęście, nie mogące znaleźć spokoju w grobie, które wstaje ciągle straszyć żywych. Gdybym była właścicielką Borgu, kazałabym rozkopać kamienisty grunt lasu jodłowego, piwnice i czarną ziemię w polu, by znaleźć objedzony przez robaki szkielet czarownicy i złożyć go w poświęconej ziemi cmentarza svartsjoeńskiego. Nie żałowałabym też na pogrzeb, ni obfitych datków dzwonnikom, proboszczowi i kościelnemu za długie dzwonienie z wielką energją w ukołysaniu jej na sen wieczny.
Gdyby to nie pomogło, podpaliłabym poprostu ściany, by nikt już nie uległ pokusie zamieszkania w przybytku niedoli, a jeno sroki dostałyby pozwolenie uwicia nowych gniazd na zczerniałem pogorzelisku.
Przygnębiłby mnie jeszcze widok pożaru, w syku, dymie i skrach usłyszałabym pewnie skargi bezdomnych teraz wspomnień, zaś w niebieskich płomykach na szczytach, dostrzegłabym zapewne wypędzone duchy domowe. Patrząc na to niweczące nieszczęście, zapłakałabym nawet może, jakbym miała przed oczyma świątynię starych bogów, wydaną na pastwę płomieni.
Ale na cóż prorokować, gdy ono jeszcze nie nadeszło i kruk złowieszczy nie może iść w zawody z puszczykami lasu. Stoi jeszcze pałac borski, oblany marcowem słońcem, na cyplu przylądka pod ochroną potężnych jodeł parku i rysuje się ostro na bieli pól. Z wnętrza zaś dolata wesoły śmiech młodej hrabiny Elżbiety.
Co niedzieli udaje się ona do svartsjoeńskiego kościoła, a po nabożeństwie zaprasza do pałacu kilka osób, najczęściej zaś naczelnika z Munkerudu, jego żonę, rodzinę kapitana z Bergi, kapelana i złego Sintrama.
Gösta Berling przybywa także pieszo przez lód do Svartsjö i również otrzymuje zaproszenie do Borgu. Czemużby go nie miała zaprosić?
Nie wiedziała wcale, że plotkarki zaczęły już szeptać o tych częstych wizytach Gösty na wschodnim brzegu jeziora. Czynił to w celu zobaczenia hrabiny, a może także, by popić z Sintramem, ale o tym ostatnim już mniej plotkowano. Wszyscy wiedzieli, że ma ciało z żelaza, natomiast serce zgoła inne i nie może patrzeć na jasne włosy kobiece, zwite wokoł jasnego czoła i w błyszczące oczy, nie zakochawszy się zaraz.
Hrabina jest mu życzliwą i nic w tem dziwnego, gdyż okazuje to wszystkim. Zbiera w pałacu obtargane żebrzące dzieci, ile razy zaś napotka starca idącego pieszo, zatrzymuje się i bierze go do sanek.
Gösta przesiaduje chętnie w błękitnym gabineciku, skąd tak uroczy ściele się widok ku północy po jeziorze i czytuje jej poezje. Cóż w tem złego? Nie zapomina przecież, że ona jest hrabiną, on zaś biednym, bezdomnym awanturnikiem, czci ją i poważa: jak przystało wobec istoty wyższej, niedosiężnej. Równie dobrze mógłby chcieć zakochać się w królowie Sabie, której wizerunek zdobi ambonę svartjoeńskiego kościoła.
Pragnął jeno mieć sposobność służenia jej jako paź przypinać łyżwy do nóg, trzymać motek nici i kierować sankami. Mowy między nimi o miłości być nie mogło, ale Gösta rozkoszował się właśnie takiem niewinnem, romantycznem marzeniem.
Hrabia był to człowiek cichy, spokojny, a Gösta żywy i ochoczy i to pociągało hrabinę. Kto na nią spoglądał, nie mógł przypuszczać, by kryła w sercu niedozwoloną miłość. Oddana jeno była tańcom, weselu i chciała usunąć z ziemi wszelkie przeszkody, góry, skały, rzeki, morza, uczynić ją gładką, jak posadzka balowej sali, by móc hasać po całej powierzchni, w cienkich, jedwabnych trzewiczkach. Od kołyski, aż do grobu.
Ale plotka nie szczędzi młodych kobiet.
Po obiedzie w hrabskim pałacu panowie udawali się do gabinetu hrabiego, na drzemkę lub fajki, zaś starsze damy zapadały w miękkie fotele salonu i składały czcigodne głowy na wysokich oparciach. Zaś hrabina i Anna Stjärnhök toczyły w błękitnym gabinecie nieskończone rozmowy poufne.
Siedziały tu obie również onej niedzieli, kiedy to Anna Stjärnhök przywiozła do Bergi Ulrykę Dillner.
Nie było na całym świecie nieszczęśliwszej dziewczyny. Znikła cała jej wesołość, oraz powabny opór, stawiany wszystkim, w każdej okoliczności, gdy ktoś sobie za wiele pozwalał.
Zapadło w półcień nieświadomości wszystko co się jej przydarzyło w powrotnej drodze do domu, pozostawiając jedno chyba wrażenie, trujące duszę.
Tak, trucizną była ta myśl.
— A jeśli to nie Bóg uczynił! — szeptała do siebie raz poraz. — A jeśli nie on właśnie posłał wilki?
Pragnęła znaku i cudu, spoglądała po niebie i ziemi, ale z żadnej chmury nie sterczał palec, by jej wskazać drogę. Nie kroczył przed nią ani słup mgły, anisłup ognia.
Siedząc w błękitnym gabinecie przed hrabiną, zauważyła mały pęczek niebieskich zawilców, który hrabina trzymała w ręku.
Błyskawicą przeszyła ją świadomość pochodzenia tych kwiatków. Wiedziała gdzie rosły i kto je zerwał.
Szkoda pytać. Nigdzie, prócz lasku brzozowego na zboczach wzgórka ekebijskiego nad jeziorem, niema już od początku kwietnia zawilców.
Zapatrzyła się w te błękitne gwiazdki, ulubione zwiastunki szczęścia, piękna i dobra, a jednocześnie uczuła w sercu gniew głuchy jak grzmot i obezwładniejący jak grom.
— Jakiemże prawem — pomyślała — ma hrabina Dohna w ręku błękitne zawilce, zerwane na wzgórzu Ekeby?
Wszyscy, Sintram, hrabina, słowem każdy z ludzi kusili Göstę, by się dopuścił rzeczy złej, postanowiła go tedy bronić przed wszystkimi, choćby przyszło wytoczyć krew własnego serca.
Uczuła, że nim opuści błękitny gabinet, musi wyrwać z ręki hrabiny ten pęk zawilców, rzucić go o ziemię, zdeptać i rozgnieść na nic.
Zaczęła walkę z niebieskiemi gwiazdkami. W salonie siedziały czcigodne damy, wsparte o wezgłowia foteli, panowie w gabinecie hrabiego pykali spokojnie z fajek, wszystko było ciche i rozleniwione, a w błękitnym gabinecie zawrzała rozpaczliwa walka.
Ach, jakże dobrze czynią ci, którzy, nie imając się broni milczą, czekają, koją swe serca i pozwalają działać Bogu. Serce błądzi zawsze, zawsze nowe zło pogarsza jeszcze zło dawne.
Annie Stjärnhök wydało się teraz, że dostrzega palec pośród chmur.
— Anno! — powiedziała hrabina, — opowiedz mi jakąś historyjkę.
— 0 czem mam mówić?
— Ach! — odparła hrabina, gładząc dłonią kwiatki. — Czyż nie znasz jakiejś historyjki miłosnej?
— Nie znam nie, gdzieby szło o miłość.
— Nie mów tak. Przecież istnieje Ekeby i pełno w niem kawalerów.
— Tak! — rzekła Anna. — Istnieje miejscowość, zwana Ekeby i pełno tam ludzi, którzy wysysają siły żywotne kraju, czynią wszystkich niezdolnymi do uczciwej pracy, uwodzą młodzież i najlepszych z pośród mężczyzn sprowadzają na manowce. Czy chcesz, bym o nich mówiła? Bym ci o nich opowiedziała historyjkę miłosną?
— Tak, chcę! Lubię kawalerów!
Anna Stjärnhök zaczęła mówić krótkiemi zdaniami, jakby czytała stary psalm, a piersi jej rozsadzały gwałtowne uczucia. Głos drżał namiętnością, a zatrwożona hrabina słuchała z zaciekawieniem.
— Czemże jest miłość, czem wierność rezydenta z Ekeby? Ma jednę kochankę dziś, drugą jutro, jednę na zachodzie, inną na wschodzie. Nic mu za wysokie, ni zbyt niskie. Dziś hrabina, jutro żebraczka uliczna! Serce jego szerokie, jak nic w świecie. Biada jednak nieszczęsnej, która pokochała kawalera z Ekeby! Musi go podnosić z rowu, gdzie leży pijany, musi w milczeniu znieść, gdy przegra w karty dom jej dzieci, musi się godzić na jego zaloty do innych kobiet. Ach, Elżbieto, uczciwa kobieta powinna odmówić takiemu kawalerowi tańca, cisnąć na ziemię i zdeptać kwiaty od niego otrzymane, a jeśli pokocha, umrzeć raczej, niźli iść z nim do ślubu. Pomiędzy kawalerami był pewien proboszcz, za pijaństwo wyrzucony z plebanji. Przychodził pijany do kościoła i wypijał wino mszalne. Czyś o nim słyszała?
— Nie.
— Po wyrzuceniu z probostwa włóczył się, jako żebrak po drogach i pił na umór, a nawet kradł, by mieć na wódkę.
— Jak się nazywa?
— Niema go już w Ekeby. Majorowa wzięła go w opiekę, dała mu odzież i namówiła twą teściową, by go wzięła za nauczyciela dla męża twego, młodego hrabiego Henryka.
— Wypędzonego proboszcza?
— O, był to człowiek młody, silny i wykształcony. Nie można mu było nic zarzucić, o ile nie pił. Hrabina Marta była pobłażliwa, a przytem bawiło ją, że robi na złość dziekanowi i kapelanom. Ale nakazała, by dzieciom nie mówiono o tem, czem był dawniej, gdyż syn straciłby dlań szacunek, a córka nie zniosłaby go, gdyż była to osoba wprost święta.
„Przybył więc do Borgu. Stał zawsze przy samych drzwiach, siadał na krawędzi krzesła, milczał przy stole, a gdy przybywali goście, uciekał do parku.
„Tam atoli spotykał często hrabiankę Ebbę Dohna, lubiącą samotność. Unikała ona hucznych przyjęć, jakie odbywały się w pałacu od śmierci starego hrabiego i nie spoglądała wyzywająco na ludzi. Była łagodna, płochliwa i wyglądała na dziecko, mimo lat ośmnastu, ale ciemne oczy i różowe policzki czyniły ją piękną. Szczupła, nieco pochylona, miała małe, wąskie dłonie, które odpowiadały zlekka jeno na uścisk, a usta milczały, jak żadne może inne. Głos cichy, miękki, nadawał słowom zwolna wymawianym brzmienie niezmiernie piękne, świeże, ciepłe i podobne do końcowego akordu pieśni,
„Różniła się od innych. Stopa jej dotykała ziemi zlekka, jakby była wygnanką na ziemi, a oczy miała spuszczone, by nie nie przeszkadzało jej w patrzeniu na obrazy wnętrzne. W młodości już duszą odwróciła się od ziemi.
„Gdy była dzieckiem, opowiadała jej babunia baśnie. Siedziała raz u kominka, ale bajek nie stało. Przeżyły się, jakby spłonęły w ogniu życia i wspaniałości. Bohaterowie polegli, królewny zamieniły się w węgiel aż do następnego zmartwychwstania. Ale rączka małej gładziła kolano babki, okryte jedwabiem, tą dziwną materją, która pod dotknięciem kwili jak ptak. Ruch ten oznaczał prośbę, gdyż nie prosiła nigdy słowami, jak inne dzieci.
„Wobec tego zaczęła staruszka opowiadać o małym chłopczyku w ziemi żydowskiej, który urodził się, by zostać wielkim królem. Śpiew aniołów towarzyszył jego przyjściu na świat, wiedzeni gwiazdą niebieską przybyli doń uczeni ze wschodu, niosąc złoto i kadzidło, a wszyscy starzy ludzie prorokowali mu świetną wielkość. Dziecko to stało się piękniejszem i mądrzejszem od innych, gdy zaś chłopczyk doszedł lat dwunastu, prześcignął mądrością arcykapłanów i biegłych w Piśmie.
„Potem opowiedziała staruszka o najpiękniejszej rzeczy, jaką widziała ziemia, to jest o życiu tego dziecka pośród ludzi złych, którzy go uznać za króla nie chcieli.
„Opowiadała, jak dorósłszy, czynił cuda, kochany przez wszystko na ziemi, prócz ludzi. Ryby dały się łapać w jego sieci, chleb napełniał mu kosze, woda zaś na jego życzenie przemieniała się w wino.
„„Ale ludzie nie posadzili go, jako króla na tron, i nie dali złotej korony na głowę. Nie otoczyli go licznym dworem, ale kazali mu żyć pośród siebie, jakby był żebrakiem.
„Mimoto wielki król dobry był dla nich, leczył chorych, przywracał wzrok ślepcom i budził zmarłych.
„Nietylko nie chcieli go mieć królem, ale nasłali nań zbirów, schwytali, dali szyderczo koronę z cierni i trzcinę, ubrali w czerwoną szatę i włożywszy krzyż na ramiona, kazali mu wlec go na miejsce stracenia. Potem, dziecino, ten wielki król lubił góry wysokie. Nocą wstępował na nie i rozmawiał z mieszkańcami nieba, za dnia siadywał na zboczach i nauczał ludzi. Oni zaś zawiedli go właśnie na górę, by mu zadać śmierć. Przebili mu gwoźdźmi ręce i nogi i powiesili na krzyżu dobrego króla, jak gdyby był złoczyńcą i zbójem.
„I drwił zeń lud, a jeno matka płakała i przyjaciele żałowali, że musi umierać, zanim został królem.
„Ach! Żałowała go też martwa przyroda. Słońce utraciło blask, góry drżały, pękła na pół zasłona w świątyni i rozwarły się groby, by mogli wyjść zmarli dla okazania swego bólu.
Słuchając tego, łkała mała dziewczynka z głową ukrytą na łonie babki, jakby jej pęknąć miało serce.
— Nie płacz drogie dziecko, — powiedziała jej babka, — dobry król wstał z grobu i udał się do ojca swego w niebie.
— Czy nigdy nie został królem? — pytała płaczące.
— Siedzi po prawicy Boga w niebie! — opowiadała babka.
Ale to jej nie uspokoiło. Płakała rozpacznie i długo, jak tylko dziecko płakać potrafi.
— Czemużto byli dlań ludzie tak źli? — pytała. — Czemu im wolno było to zrobić?
Staruszkę przeraził niemal nadmierny ból dziecka.
— Babciu — prosiła mała Ebba — przyznaj, żeś niedokładnie opowiedziała, musiał być inny koniec! Powiedz, że oni nie byli tak źli dla dobrego króla! Powiedz, że został on tu, na ziemi królem!
Otoczyła rękami szyję babki i płakała dalej.
— Moje dziecko — odparła, by ją pocieszyć. — Ludzie wiedzą, że on wróci, że ziemię całą posiędzie i założy piękne królestwo, trwające tysiąc lat. Wówczas dzikie zwierzęta staną się dobre, małe dzieci igrać będą mogły ze żmijami, a niedźwiedź i owca paść się zaczną zgodnie obok siebie. Ludzie też przestaną sobie dokuczać, włócznie zamienią w kosy, a miecze w lemiesze. Wszędzie zapanuje radość i wesele, gdyż dobrzy obejmą dziedzicetwo ziemi.
Na te słowa rozpogodziła się twarzyczka małej.
— Czy dobry król dostanie tron? — spytała.
— Tak, złoty tron, droga moja!
— I służbę i dworzan i złotą koronę?
— Tak, dziecinko!
— A czy prędko wróci?
— Nikt tego nie wie.
— Czy wolno mi będzie siedzieć u stóp jego na stołeczku?
— Wolno ci będzie.
— O jakże jestem szczęśliwa! — zawołała.
Co wieczora przez całą zimę siadywały u ognia i rozmawiały o dobrym królu i jego państwie. Mała Ebba marzyła po całych dniach i nocach o tysiącletniem królestwie i stroiła je we wszystkie piękności, jakie jeno wymarzyć była w stanie.
Tak zawsze bywa z milczącemi dziećmi. Noszą one w sobie marzenia, których wypowiedzieć nie śmią. Przedziwne myśli snują się pod miękkim włosem, a ciemne oczy dostrzegają mnóstwo rzeczy pod spuszczonemi powiekami. Niejedna urocza dziewczyna ma narzeczonego w niebie i pragnie siedzieć u stóp jego, namaszczając mu nogi i ocierając je włosami.
Ebba nie śmiała wyjawiać myśli swoich, ale pod pamiętnego dnia żyła jeno myślą o powrocie Pana i jego tysiącletniem królestwie.
Kiedy wieczorem zaczynało płonąć na zachodzie niebo, jakby rozwierało bramy zaświatów, marzyła, że może teraz właśnie wyjdzie On, otoczony rzeszą aniołów i pozwoli jej dotknąć rąbka szaty. Rozmyślała też o pobożnych niewiastach, które kochając go jak ona, zarzucają na głowę welon zakonny, nie podnoszą oczu od ziemi i zamknięte w szarych celach trwają — zapatrzone w jaśniejące zwidy dusz własnych.
Taką rosła i taką była w porze, kiedy spotkała nowego nauczyciela na ścieżce samotnego parku.
Nie chcę go przedstawiać gorszym, niż muszę. Przypuszczam tedy, że pokochał tę dziewczynę, która go niebawem obrała za towarzysza przechadzek. Przypuszczam nawet, że mu odrosły dawne skrzydła, kiedy przestawał z istotą milczącą, która się nikomu dotąd nie zwierzyła, że stał się z powrotem jak dziecko dobry i pobożny.
Chociaż jednak kochał ją, nie wolno mu było dać jej swej miłości, jako rzeczy małej wagi, ni snuć żadnych zamiarów. Cóż miał ten wyrzutek, ten wypędzony proboszcz do czynienia z hrabskiem dzieckiem, które mu zaufało, wtajemniczając w marzenia swoje? Wszakże był pijakiem, który wróci do nałogu przy lada sposobności. Czegoż chciał od tej narzeczonej Chrystusa? Winien był raczej uciec daleko, zostać żebrakiem, czy złodziejem i włóczęgą, jak przechadzać się po alejach parku i wracać do zbożnego życia, bo wszakże tego co było, nic przekreślić nie jest w stanie, a obecność jego wywołać musiała miłość Ebby Dohna.
Nie sądź zresztą, że miał wygląd biednego pijaczyny, o bladych policzkach i czerwonych oczach. Postać jego była wspaniała, piękna, silna, królewska, a zdrowie żelazne, zdolne stawić czoło wszelkim nadużyciom.
— Czy żyje jeszcze? — spytała hrabina.
— O... nie... pewnie już zmarł! To zaszło tak bardzo dawno!
Anna Stjärnhök uczuła strach przedtem co czyni, postanowiła zataić, kto jest tym człowiekiem i wmówić w hrabinę, że dawno zmarł.
— Wówczas był bardzo jeszcze młody! — dodała. — Obudziła się w nim na nowo chęć do życia, a posiadał płomienną wymowę i wrażliwe serce.
Pewnego dnia zaczął mówić Ebbie o miłości swojej, ona zaś nie odpowiedziała, wyznała jeno, o czem rozmawiały z babką zimowemi wieczorami i dała opis kraju swych marzeń. Potem zaś zażądała, by złożył ślubowanie, że zostanie głosicielem bożego słowa i jednym z tych, którzy przybliżają powrót królestwa bożego na ziemi.
Cóż miał czynić? Jako wygnany proboszcz wiedział, iż zamkniętą ma tę właśnie drogę, jakiej żądała. Nie, nie śmiał wyznać prawdy i zasmucać tej którą kochał. Przyobiecał tedy wszystko.
Nie potrzebowali innego porozumienia, on zaś pewien był, że zostanie kiedyś jego żoną. Pocałunków i pieszczot nie znała ich miłość, ledwo śmiał się do niej zbliżyć, gdyż była wrażliwa, jak kwiat. Czasem podniosła jeno nań oczy, lub tuliła się doń, gdy siedzieli na werandzie w księżycową noc, on zaś całował niepostrzeżenie jej włosy.
Grzechem jego było, jak widzisz, że zapomniał przeszłości i przyszłości. Mógł wymazać z pamięci to, że jest biedny i niewysokiego rodu, ale winien był uświadomić sobie, iż nadejdzie dzień, kiedy go Ebba pokocha, kiedy zacznie się walka nieba z ziemią i narzeczona chrystusowa będzie musiała wybrać pomiędzy władcą tysiącletniego królestwa, niebiańskim, a ziemskim oblubieńcem. A sił nie miała na walkę taką.
Minęło lato, jesień i zima. Za nastaniem odwilży wiosennych zachorowała Ebba. Wezbrane strumienie huczały, jak wodospady, wzgórza zlodowaciały, a drogi stały się nie do przebycia pojazdem, ni sankami.
Hrabina Dohna chciała posłać do Karlsztadu po lekarza, ale nikt ze służby prośbą, ni groźbą nie dawał się nakłonić do ruszenia w drogę. Padła na kolana przed stangretem, ale odmówił. Popędliwa w bólu czy radości hrabina Marta dostała spazmów i histerycznego ataku ze strachu o córkę.
Ebba zapadła na zapalenie płuc i groziła jej śmierć, a lekarza przywieść nie było można.
Nauczyciel pojechał do Karlsztadu, mimo że podróż wymagała narażenia życia. Przedostał się przez spiętrzone zwały kry, karkołomne, zlodowaciałe pagórki, nieraz rąbiąc stopnie dla konia w ścianach lodu, to znów wyciągając pojazd z przepaścistej gliny. Podobno lekarz nie chciał jechać, a uczynił to dopiero, gdy mu przyłożył pistolet do piersi.
Gdy wrócił, hrabina omal że mu do nóg nie padła, wołając:
— Mów pan czego chcesz, pieniędzy, córki... bierz co ci się podoba!
— Proszę o córkę, pani hrabino! — odparł nauczyciel.
Anna Stjärnhök umilkła nagle.
— I cóż? — spytała hrabina Elżbieta.
— Niema co dalej opowiadać! — rzekła Anna w wielkiej niepewności. Zaliczała się do owych, wiecznie niezdecydowanych osób, którym wszystko wydaje się raz dobre, a raz złe. Teraz żałowała już, że zaczęła tę opowieść.
— Chyba kpisz ze mnie Anno? — powiedziała hrabina. — Wszakże wiesz dobrze, że ja muszę usłyszeć koniec.
— Nie jest ciekawy! — zauważyła Anna. — Nadeszła dla Ebby godzina walki nieba ze ziemią, a obie miłości zwarły się w zapasach.
Hrabina Marta opowiedziała córce o niebezpiecznej podróży nauczyciela i oświadczyła, że w nagrodę przyrzekła mu jej rękę.
Ebba była wówczas już o tyle zdrowa, że leżała ubrana na sofie, blada tylko, bezsilna i bardziej jeszcze, niż zazwyczaj milcząca.
Usłyszawszy słowa matki podniosła na nią oczy z żalem i wyrzutem, mówiąc:
— Oddałaś mnie, mamo, wypędzonemu proboszczowi, człowiekowi, który utracił prawo być sługą bożym, a stał się złodziejem i żebrakiem.
— Dziecko moje! Któż ci to powiedział? Sądziłam, że nie wiesz nic!
— Dowiedziałam się przypadkiem. Goście rozmawiali o tem, tego samego dnia, kiedym zachorowała.
— Ależ dziecko! Zważ, że on ci ocalił życie!
— Pamiętam o tem jeno, że mnie oszukał. Powinien był powiedzieć kim jest.
— Twierdzi, że go kochasz.
— Kochałam go. Ale kochać nie mogę człowieka, który mnie oszukał.
— Jakżeto oszukał cię?
— Nie rozumiesz tego mamo!
Ebba nie chciała mówić z matką o tysiącletniem królestwie bożem jej snów, w którego urzeczywistnieniu miał jej pomagać ukochany.
— Ebbo, — powiedziała hrabina Marta — jeśli go kochasz, nie powinnaś zważać czem ongiś był, ale wyjść za niego. Człowiek biorący za żonę hrabiankę Dohna, będzie tak potężny i bogaty, że świat przebaczy mu błędy młodości. Pamiętaj przytem, żem mu dała słowo.
Dziewczyna zbladła śmiertelnie.
— Matko! — powiedziała — wydając mnie za niego oddalasz mnie od Boga!
— Postanowiłam cię uszczęśliwić, — oświadczyła hrabina Mirta — a wiem, że z nim szczęśliwą będziesz. Wszakże udało ci się już przerobić go na świętego. Zapomnę o różnicach stanu, a także o tem, że jest biedny i potępiony przez ludzi, by ci dać możność uratowania go. Wiesz, że nie uważam na stare przesądy.
Wszystko to powiedziała dlatego, że nie cierpiała, by się ktoś sprzeciwiał jej woli. Może też miała taki pogląd. Trudno było wyrozumieć na dobre hrabinę Martę.
Dziewczyna leżała długo jeszcze na sofie po odejściu matki, walcząc ze sobą. Ale w boju nieba z ziemią, zwyciężył ukochany wieku dziecięcego. Z kanapy swej ujrzała płomienny zachód słońca. Wzięła to za pozdrowienie dobrego króla, ponieważ zaś nie czuła sił, by mu zostać wierną w życiu, postanowiła umrzeć. Nie mogła uczynić inaczej, gdyż matka żądała, by była żoną człowieka, który nie mógł zostać sługą dobrego króla.
Podeszła do okna, otwarła je i stanęła w zimnem, wilgotnem powietrzu, które przejęło zamrozem lodowatym jej biedne, schorowane ciało.
Nie trudno było Ebbie o śmierć. Musiała nastąpić w razie nawrotu choroby i tak się też stało.
Nikt prócz mnie nie wiedział, że pragnęła śmierci, Elźbieto! Zastałam ją u okna, słyszałam jej majaczenia gorączkowe i byłam przy niej, jak chciała, do ostatniej chwili.
Widziałam jak umierając wyciągnęła ramiona do zachodzącego słońca, z uśmiechem takim, jakby witała kogoś idącego na spotkanie z tej powodzi światła. Poleciła mi, bym zaniosła ostatnie pozdrowienie temu, którego kochała i prosiła o przebaczenie, że żoną jego zostać nie mogła, gdyż nie zezwolił na to dobry król.
Ale nie miałam odwagi powiedzieć temu człowiekowi, że jest mordercą, nie miałam siły obarczać go takiem brzemieniem. A jednak mordercą był w istocie, wszak prawda Elżbieto, gdyż podstępem zdobył jej miłość!
Hrabina dawno już przestała bawić się kwiatkami. W tej chwili wstała, a anemony spadły na ziemię.
— Anno! — rzekła. — Przez cały ciąg opowiadania zwodziłaś mnie. Twierdzisz, że to stara historja i że człowiek ten nie żyje. Tymczasem wiem przecież, że Ebba zmarła ledwo pięć lat temu, a także sama, jak powiadasz, byłaś świadkiem wszystkiego. Nie jesteś przecież stara! Powiedz mi nazwisko tego człowieka!
Anna Stjärnhök wybuchła śmiechem.
— Chciałaś historyjki miłosnej, przeto opowiedziałam ci coś, w czem nie brakło ni powodu do łez, ni niepokoju.
— Więc to nieprawda?
— Czysty wymysł od początku do końca!
— Jesteś nieznośna Anno!
— Może być. Ale wiedz także, że wcale nie jestem szczęśliwa. No, dość tego, damy się już obudziły, a panowie wrócili do salonu. Chodźmyż do nich!
W progu spotkały Göstę Berlinga, który przyszedł dowiedzieć się, co robią.
— Musicie panie pozwolić mi ponudzić się trochę! — powiedział ze śmiechem. — Nie potrwa to dłużej jak dziesięć minut, ale radbym przeczytać paniom wiersz!
Opowiedział, że minionej nocy miał sen tak żywy, jak nigdy dotąd. Marzyło mu się, iż pisze wiersze. Zwano go dotąd poetą, ale przezwisko to nosił niezasłużenie, bo nie miał na sumieniu ni jednego wiersza. Zeszłej atoli nocy wstał i napoły jeno przytomny siadł pisać. Rano znalazł na biurku spory poemat, czego się zgoła nie spodziewał po sobie. Rzekłszy to, zaczął czytać:

Gdy zeszedł księżyc, nadeszła godzina

Budząca w duszy marzenia.
Oblany światłem, srebrem powleczony

Błyszczy dach werandy winem opowitej
Wietrzyk kołysze lilje kielichami,

Na stopniach werandy usiedli pospołu
Młodzi i starzy, a ich dawne pieśni,
Żyjące w sercach, rozbrzmiewają zcicha,
Jakby przedwieczy niosły pozdrowienie.
Z grzędy rezedy wonie dolatują,
Cienie pierzchają z gęstwiny gałęzi,
Idąc po trawie, co lśni rosą wieczoru.
Duch wzlatać się stara w niebiosy,
Wzwyż, z nocy ciała do światła krainy,
Ponad chmurami, nad roztocz powietrza,
Kędyś w zaświatów gwiaździste przestrzenie.
Któż zdoła stłumić uczucia w noc taką,
Kiedy go cienie ogarną i wonie?
Jak liść uwiędły zejdziemy ze świata,
Jak płatek po róży okwicie,
Nie złamani przez burzę, ni gromy.
Jako akord przebrzmiany jedynie,
Cisi i niemi, jak zwiani jesienią.
Bądźmyż więc radzi tym bożym rozkazom,
Co nam wskazały ścieżynę wśród świata.
Wszakże śmierć nasza, to życia nagroda,
Zejdźmyż w nią cicho, jak liść, co opada.
Oto nietoperz przeleciał bez szmeru,
I znów powraca w promieniach księżyca.
Tłucze się lelek, jak żywa zagadka,
Mędrców i głupców zarówno trawiąca,
W troski brzemienna, a wieczna jak miłość.
Dokąd dążymy przez życia manowce,
Kędyś cel drogi wytknięty przyświeca?
Nikt, o zaprawdę! Nie pozna dróg ducha!
Bo prędzej ptaka wyśledzićby loty...
Tak ja dumałem, a ona w tej chwili,
Na mojej piersi złożyła swą głowę
I wyszeptała: Choć dusza odlata
Gdzieś aż w przedwieczne obszary przestrzeni,
Lecz ja od ciebie nie pójdę, kochany,
I nie ulecę od ciebie na wieki,
Bo to zbyt straszne, ach straszne cierpienie,
Taka rozłąka, okrutna na zawsze!

Dzisiaj ostatni raz ci mówię jeszcze,
To, że cię kocham nad wszystko na świecie!

Minęły lata, od tego wieczoru,
I znowu widzę, ach miejsce tosamo,
Gdzieśmy to wówczas siedzieli, szeptając,
Gdzie całowałem jej usta i oczy.
Znowu mi błyszczy poświatą weranda,
I znowu księżyc przyświeca srebrzysty
Więc przypominam tę naszą rozłąkę
I pożegnalne wyrazy dziewczęcia.
Ach, jak okrutna jest siła wspomnienia!
Jakąż potrafię odpłacić pokutą,
Zato, żem w piersi niewinnej dziecięcej

Rozzniecił miłość głęboką do siebie?

— Gösto! — powiedziała Anna żartobliwie, chociaż strach ściskał ją za gardło. — Powiadają, że przeżyłeś sam jeden więcej poematów, niżli ich napisali wszyscy poeci nasi. Tylko tak dalej, radzę ci! Ten wiersz, to przecież dzieło nocy.
— Ostry z ciebie sędzia.
— Czy też ci nie wstyd czytać nam o śmierci i cierpieniu?
Gösta nie słuchał jej i patrzył nieustannie na hrabinę. Siedziała sztywna i nieruchoma jak posąg, jakby za moment zemdleć miała. Wreszcie wyrzuciła z trudem wielkim:
— Idź!
— Kto ma iść? — spytał. — Czy ja?
— Proboszcz ma sobie iść!
— Elżbieto! Milczże! — zawołała Anna.
— Zapity proboszcz winien opuścić mój dom!
— Anno! Anno! — powiedział Gösta. — Cóż to wszystko znaczy?
— Anno! — poleciła hrabina. — Wyjaśnij mu!
— Nie, pani hrabino! — rzekł stanowczo. — Chcę to usłyszeć od pani!
Zacięła zęby, aby się opanować.
— Panie Berling! — rzekła podchodząc doń. — Masz pan przedziwny talent. Sprawiasz pan, że ludzie zapominają, kim pan jesteś. Nie wiedziałam tego sama do teraz. Anna Stjärnhök opowiedziała mi w tej właśnie chwili o dziejach Ebby Dohna, która ściągnęła na siebie śmierć przekonawszy się, że człowiek ukochany nie jest jej godnym. Z poematu pańskiego powzięłam przekonanie, że pan właśnie jesteś tym człowiekiem. Nie pojmuję doprawdy, jak pan śmiesz pokazywać się na oczy porządnej kobiecie! Nie rozumiem tego! Czy wyraziłam myśl swą już jasno, panie Berling?
— Pani hrabina jasno wyraziła swą myśl, — odparł — toteż słowo jeno oddam na swe usprawiedliwienie. Byłem przekonany, że pani zna moje życie i nie taiłem nigdy niczego. Ale nie jest wcale miłą rzeczą słuchać, jak wszyscy wykrzykują na głos o nieszczęściu całego życia naszego, a już trudno to chyba samemu głosić.
Wyszedł, a w tej chwili hrabina Dohna rozdeptała drobną stopą bukiecik anemonów.
— Uczyniłaś, com chciała! — powiedziała Anna. — Ale przyjaźń nasza skończona! Nie przebaczę ci nigdy okrucieństwa tego. Odepchnęłaś go, wyszydziłaś i zraniłaś jego duszę, ja zaś chętnie poszłabym za nim w razie potrzeby do więzienia, lub na dolę żebraczą. Będę go strzegła i chroniła. Uczyniłaś com chciała, ale ci tego nie przebaczę nigdy!
— Ależ Anno! Anno! — zawołała hrabina.
— Nie sądź, że z radością opowiadałam ci to wszystko. Wyrywałam sobie kawałami serce z piersi.
— Czemużeś to uczyniła?

— Czemu? Oto nie chciałam... nie chciałam, by on został kochankiem zamężnej kobiety!

MAMZEL MARJA.

Cicho.. sza!
Coś mi brzęczy ponad głową... Pewnie przeleciała pszczoła.
Ach nie! Cicho... sza! Cóż za zapach! Przysięgam, że pachną lewkonje, lawenda, bez i narcyzy. Jakąż rozkoszą przepaja zapach taki w jesienny, szary wieczór, wśród miasta. Ile razy wspomnę o pewnym, niezrównanym zakątku ziemi, czuję zaraz woń, słyszę brzęk i ni stąd, ni zowąd znajduję się w małym, kwadratowym ogródku pełnym kwiatów, ujętym w ligustrowe żywopłoty. Po rogach widnieją altanki bzu o wąskich ławkach, a ścieżka wysypana białym piaskiem biegnie wokoło grządek, w kształcie serc i gwiazd. Las z trzech stron otacza ten ogród. Tu obok stoją, napoły pielęgnowane drzewa liściaste o pięknych kwiatach, których woń miesza się z zapachem bzu, potem widać brzozy, a za niemi las szpilkowy, prawdziwy las milczący, ciemny, wysokopienny i porosły mchem.
Po stronie czwartej, stoi mały, szary domek.
Ogródek ów był przed sześćdziesięciu laty własnością starej pani Moräus, utrzymującej się z hafciarstwa. Ponadto chodziła gotować po włościańskich zagrodach w razie uroczystości.
Drodzy przyjaciele! Życzę wam dużo dobrego, ale nadewszystko krosien i takiego małego ogródka kwietnego. Krosna muszą być staromodne, wielkie, by na nich haftować mogło odrazu pięć, czy sześć osób. W takim razie współzawodniczy się ze sobą w pośpiechu i najładniejszych ściegach, zajada pieczone jabłka, gra w gry towarzyskie, a śmiech rozbrzmiewa tak donośnie, że przerażone wiewiórki spadają z drzew. Życzę wam takich krosien na zimę, ogródka zaś na lato! Nie pragnę dla was ogrodu wielkiego, który więcej pochłania pieniędzy niż daje radości, jeno małego, dla własnoręcznej uprawy. Pośród grzęd muszą tam stać krzaki róż, u nóg waszych snuć się muszą niezabudki, a wielkokwiatowy mak siać sam się będzie wszędzie, po brzegach grządek i na środku ścieżek, wreszcie musi tam być ławka darniowa, brunatna od słońca, na której siedzeniu i sparciu wyrasta koniczyna i mniszek żółty.
Stara pani Moräus posiadała różności. Miała trzy wesołe, pracowite córki i mały domek przy drodze. Miała też mały zapasik grosza na dnie starej skrzyni, grube, jedwabne szale, fotele z wysokiem wezgłowiem, oraz doświadczenie w wielu rzeczach, potrzebnych temu, kto zarabiać musi na chleb powszedni. Najlepsze jednak z wszystkich rzeczy były wielkie krosna, które całemi latami dawały jej zarobek, oraz ogródek, który ją radował w porze letniej. Dodać jeszcze trzeba, że pani Moräus miała lokatorkę, mieszkającą na poddaszu, małą, cherlawą, czterdziestoletnią osobę, zwaną mamzel Marją. Wyrobiła sobie ona pogląd na wszystko, jak to bywa u osób samotnych, które nieustannie dumają nad tem, co ich oczy oglądały kiedyś.
Mamzel Marja wierzyła, że miłość jest przyczyną wszelakiego zła na tej smutnej ziemi.
— Popadłabym w ostatnią biedę! — mawiała. — Jestem stara i brzydka! Lecz niechże mnie Bóg chroni od zakochania się.
Po całych dniach siadywała na poddaszu pani Moräus, robiąc siatkowe firanki i kapy, sprzedając chłopom i po dworkach okolicznych. Gromadziła grosz, by ziścić swe marzenia, mianowicie kupić mały domek na wzgórzu, naprzeciw kościoła svartsjoeńskiego, skąd był widok rozległy wokoło. O miłości słyszeć nie chciała.
Ile razy rozbrzmiały skrzypki grajka, który siedząc na płocie u rozstaju przygrywał polkę młodzieży, kręcącej się w fali kurzu, mamzel Marja nakładała drogi przez las, by tylko nie widzieć i nie słyszeć niczego.
W drugie święto Bożego Narodzenia przychodziły oblubienice chłopki, czasem po pięć i sześć naraz, do pani Moräus, która je ubierała do ślubu przy pomocy córek. Miały na głowach wianki mirtowe, wysokie, przybrane perłami korony, paski z jedwabiu, strojne w róże własnej roboty i spódnice z wieńcem kwiatów sztucznych u dołu. Wówczas mamzel Marja zamykała się u siebie, by nie widzieć, jak je ubierano ku czci miłości.
Panny Moräus siadywały zimowemi wieczorami u krosien w przytulnym saloniku, pieczone jabłka skwierczały, wtedy przychodzili w odwiedziny Gösta Berling i dobry Ferdynand, draźniąc się z dziewczętami, wyciągając nitki z igieł i przeszkadzając, tak że stawiały krzywe ściegi. Cały pokój rozbrzmiewał śmiechem, paplaniną, przekomarzaniem, a dłonie spotykały się pod krosnami. Wówczas mamzel Marja składała swą siatkę i szła na górę, gdyż nienawidziła miłości i wszystkich jej przejawów.
Znała natomiast zbrodnie miłości i umiała o nich opowiadać. Pojąć nie mogła, że Amor śmie jeszcze pokazywać się na ziemi, mimo skarg opuszczonych, klątw tych, których uczynił występnymi, oraz krzyków rozpaczy zakutej przezeń w kajdany. Dziwiła się, iż ulata dotąd tak lekko na skrzydłach, niestrącony w przepaść troską i wstydem.
Była i ona, jak wszyscy kiedyś młodą, ale miłości nie mogła znosić nigdy. Nie dała się ponieść tańcowi, czy ulec pieszczocie. Gitara matki wisiała bez strun i zakurzona na strychu, a nigdy nie nuciła pieśni do jej akordów.
W oknie poddasza stały matczyne doniczki róż, ale podlewała je skąpo, niecierpiała bowiem kwiatów, dzieci miłości. Listki zwisały pokryte kurzem, pająki snuły w nich sieci, a pąki nie rozwierały się nigdy. Mamzel Marja nader też rzadko schodziła do ogrodu pani Morus, gdzie latały motyle, śpiewały ptaki, kwiaty wabiły wonią i gdzie wszystko mówiło o przeklętem uczuciu.
Zdarzyło się, że gmina svartsjoeńska sprawiła do kościoła nowe organy. Fakt ten zaszedł latem, przed rozgospodarowaniem się kawalerów. Przybył młody organmistrz i zamieszkał u pani Moräus, w drugim pokoiku, na poddaszu, obok mamzel Marji.
Zbudował organy, a miały one przedziwny ton. Potężne trąby rozbrzmiewały znagła, niewiadomo jakim sposobem, przerywając nieraz łagodny śpiew, tak że aż dzieci zaczynały płakać ze strachu.
Młody organmistrz nie był może nader biegły w swej sztuce, posiadał natomiast wesołe usposobienie, błyszczące oczy i uprzejmie przemawiał do wszystkich starych czy młodych, biednych czy bogatych. Niebawem stał się przyjacielem wszystkich w domu — nawet więcej niż li przyjacielem.
Wróciwszy wieczór z roboty, trzymał pani Moräus motek przędzy, pracował wraz z dziewczętami w ogrodzie, deklamował „Aksela“, śpiewał „Fritjofa“, podnosił mamzel Marji kłębek ile razy upadł na ziemię, a nawet doprowadził do porządku stary jej zegar stołowy, tak że chodził na nowo.
Na każdej zabawie tańczył z wszystkiemi, od najstarszej kobiety do małej dziewczynki, a ile razy przydarzyło mu się coś niemiłego, siadał przy pierwszej lepszej kobiecie i zwierzał się jej. Był to mężczyzna, o jakim marzą we śnie serca kobiece. Nie mówił z żadną o miłości, ale po kilkotygodniowym pobycie na poddaszu pani Moräus, zakochały się w nim wszystkie trzy dziewczęta, a nawet mamzel Marja musiała przyznać że daremne stały się wszystkie jej modlitwy.
Nastał czas cierpienia i radości. Łzy spadały na krosna, zamazując linje kredą ciągnione, wieczorami siadywały często blade marzycielki po altankach bzowych, a nawet gitara mamzel Marji dostała nowych strun i stara panna nuciła dawne pieśni, wyuczone przez matkę.
Młody atoli organmistrz chodził swobodnie, w beztrosce zupełnej po świecie, śmiał się i czynił przysługi wszystkim stęsknionym kobietom, które kłóciły się o niego podczas, gdy był przy robocie w kościele. Nadszedł wreszcie dzień jego odjazdu.
Pojazd stanął pod bramą, włożono pakunki i młodzian zaczął się żegnać. Pocałował w rękę panią Moräus, objął po kolei trzy dziewczęta i wycałował im policzki. Sam też płakał, żal mu było opuszczać dom, gdzie przeżył tak świetlane lato. Wkońcu obejrzał się za mamzel Marją.
Ubrana w najlepszą suknię, zeszła po wąskich schodach. Gitara na jedwabnej wstędze zwisała jej przez piersi, w ręku zaś niosła pęk róż miesięcznych rozkwitłych tego roku w doniczkach matki.
Stanąwszy przed młodzieńcem zaczęła brzękać i zanuciła:

Odjeżdżasz od nas, bywaj zdrów!

Lecz wróć niedługo, wróćże znów
Pamiętaj żeś nam miłym był,

Że cię kochamy z całych sił...

Potem zatknęła mu na piersiach bukiet pocałowała, w same usta i uciekła coprędzej po schodach. Tak uczyniła biedna, stara panna!
Zemściła się na niej miłość, czyniąc pośmiewiskiem, ale mamzel Marja nie urągała jej odtąd nigdy, nie porzuciła gitary i podlewała starannie matczyne doniczki róż.
— Lepiej smucić się i kochać, — mawiała — niż żyć bez miłości w weselu.
Tymczasem czas płynął, majorową wygnano z Ekeby, kawalerowie objęli ster spraw, a wkońcu, jak opowiedziałem, Gösta Berling odczytał hrabinie Elżbiecie pewien poemat i został wygnany z Borgu.
Podobno wychodzące Gösta zobaczył u drzwi kilkoro sanek zajeżdżających właśnie. W pierwszych siedziała małego wzrostu dama, a widok jej doczernił mu jeszcze tę czarną godzinę życia. Szybko odszedł, by go nie poznała, ale uniósł przeczucie jakiegoś nieszczęścia. Czyżby to rozmowa z hrabiną Elżbietą wyczarowała przybyłą? Nieszczęścia chadzają zwykle w parze.
Zbiegła się służba, zaczęto odpinać futrzane pokrowce i skórzane opony. Przybyła w istocie Marta Dohna, słynąca w okolicy szeroko.
Była to najweselsza i najlekkomyślniejsza pod słońcem kobieta. Światowość uczyniła ją królową i osadziła na tronie uciechy. Poddanymi jej były zabawy wszelakie i żarciki. Grę, tany i przygody otrzymała losem życia, a chociaż dosięgała pięćdziesiątki, nie liczyła lat. Mawiała, że ten jest stary, kto nie może się już śmiać i tańczyć. Nie czuła brzemienia lat.
Przez całą jej młodość, radość nie całkiem pewnie siedziała na tronie, ale owo chwianie się czyniło życie jej Królewskiej Mości tem zabawniejszem jeszcze. Jednego dnia urządziła podwieczorek w apartamentach: dworskich sztokholmskiego zamku, nazajutrz tańczyła w Paryżu, ubrana we frak, uzbrojona w sękatą laskę, odwiedziła Napoleona w obozie, żeglowała okrętem Nelsona po błękitnem Morzu Śródziemnem, wzięła udział w kongresie wiedeńskim, a w sam dzień słynnej bitwy, ruszyła mimo wszystko, do Brukseli na bal. Wszędy, gdzie panowała radość, panowała również jej ulubienica, hrabina Märta Dohna. Czegóż nie widziała, czego nie przeżyła! Tańczyła wokoło tronów, grała w ecarte o całe księstwa i śmiała się, gdy niszczące wojny obracały Europę w perzynę.
Ile razy radość traciła chwilowo siedzibę swoją, udawała się na pewien czas do starego pałacu hrabskiego nad Löffenem. Tam też zajechała, kiedy, za czasów świętego przymierza władcy i dwory osmutnieli wielce. W tym to wielce czasie uznała hrabina Märta za stosowne uczynić Göstę Berlinga nauczycielem syna swego. Czuła się tu dobrze, a radość nie miała chyba piękniejszego przybytku. Panował tu śpiew i zabawy, mnóstwo było żądnych przygód mężczyzn i pięknych, wesołych kobiet, nie brakło uczt i balów, przejażdżek łodziami żaglowemi po jeziorze, przy księżycu, i szlichtad przez ciemne bory, nie zbrakło też wstrząsających wydarzeń, miłości, uciech i cierpienia. Od śmierci córki, to znaczy od lat pięciu, przestała hrabina Märta bywać w Borgu, teraz przybyła jednak zobaczyć, jak żyje jej synowa pośród lasów jodłowych, zasp śnieżnych i niedźwiedzi. Uznała za swój obowiązek przekonać się, czy głupi Henryk nie zanudził na śmierć żony i postanowiła być aniołem łagodności dla całego domu. Wiozła jaśń słońca i szczęście starannie zapakowane w czterdziestu skórzanych kufrach, wesołość była jej garderobianą, żart stangretem, a zabawa damą przyboczną.
Wbiegła na schody i została przyjęta z otwartemi ramionami. Apartamenty jej w parterze czekały w pogotowiu, toteż niebawem znalazło się tam, jedno po drugiem: wszystko: kamerdyner, garderobiana, dama do towarzystwa, czterdzieści skórzanych kufrów, trzydzieści pudeł z kapeluszami, nesesery, szale i futra. Zapanował w całym domu ruch, zamykano i otwierano drzwi, biegano po schodach — słowem każdy musiał spostrzec, że przyjechała hrabina Märta.
Nastał piękny wieczór wiosenny, przedziwny wieczór, mimo że był dopiero kwiecień i lody jeszcze nie stopniały. Mamzel Marja siedziała u siebie przy otwartem oknie, brząkała na gitarze i śpiewała.
Zatopiona w granie i wspomnienia, nie zauważyła, że przed domkiem zatrzymał się powóz. Siedziała w nim hrabina Marta patrząc z zaciekawieniem na starą pannę, która przygrywała na gitarze zawieszonej przez piersi i wzniósłszy w niebo oczy, nuciła stare, oklepane pieśni. Hrabina wysiadła wkońcu i weszła do pokoju, gdzie siedziały u krosien dziewczęta. Nie była dumna, gdyż owiał ją wiatr rewolucji i tchnął świeże powietrze w płuca.
Zamówiła u pani Moräus hafty, pochwaliła dziewczęta, rozejrzała się po ogródku i jęła opowiadać o przygodach podróży, gdyż zawsze miewała przygody. Wreszcie odważyła się wyjść po straszliwie wąskich schodach i złożyła mamzel Marji wizytę na poddaszu.
Objęła czarnemi oczyma samotną, małą istotę i zaczęła do niej mówić melodyjnym, przymilnym głosem. Kupiła firanki. Nie mogła żyć w pałacu borskim bez siatkowych firanek mamzel Marji we wszystkich oknach i bez kap na wszystkich stołach.
Potem wzięła gitarę i śpiewała o miłości i weselu. Naopowiadała mamzeli przeróżnych historyjek, wciągając w sam wir świata i śmiała się tak, że zaczęły śpiewać przemarzłe jeszcze ptaki ogródka. Twarz hrabiny Märty, mimo nadpsutej szminką cery i rysów wyuzdanej zmysłowości w kątach ust, wydała się mamzel Marji tak piękną, że dziwiło ją, iż znika w małem lusterku ściennem, gdy się odeń odwróci, a nie zostaje na szklistej powierzchni na zawsze. Odchodząc, ucałowała hrabina starą pannę i zaprosiła ją do Borgu.
Serce mamzeli Marji puste było, niby jaskółcze gniazdo w Boże Narodzenie. Wolną będąc, jak każdy stary, puszczony na swobodę jeniec, marzyła o kajdanach.
Zaczął się teraz dla mamzeli Marji czas radości i cierpienia jednocześnie, ale trwał jeno tydzień. Hrabina zabierała co chwila do Borgu, odgrywała przed nią komedję i naopowiadała tyle o swych kochankach, że stara panna śmiała się, jak nigdy w życiu. Zaprzyjaźniły się i niebawem hrabina poznała historję młodego organmistrza i scenę pożegnania. Doprowadziła do tego, że mamzel Marja przygrywała o zmierzchu, w błękitnym gabinecie na gitarze i śpiewała pieśni miłosne. Patrząc na chude, suche palce i brzydką głowę starej panny, zarysowaną na czerwonem niebie zachodu, mawiała hrabina, że biedna mamzel Marja przypomina rozmarzoną burgrabiankę. Wszystkie pieśni mówiły o zakochanych pasterzach i okrutnych pasterkach, a mamzel Marja śpiewała je głosem tak cienkim, że hrabina, jak to każdy rozumie, miała niezmierną uciechę z całej tej komedji.
Wobec przybycia matki pana domu, wydano, oczywiście, wspaniałą ucztę w pałacu borskim. Jak zawsze, panowała wielka wesołość w gronie biesiadników, które było nieliczne, gdyż przybyli jeno najbliżsi sąsiedzi.
Sala jadalna była w parterze, więc po uczcie goście nie poszli na piętro, lecz udali się do apartamentów hrabiny Marty, położonych tam również. Hrabina ujęła gitarę mamzeli Marji i zaczęła grać i śpiewać. Wesołą była hrabina Marta, umiała naśladować głosy i gesty ludzi, tego zaś wieczoru wpadło jej do głowy udawać mamzel Marję. Podniosła oczy w niebo i zanuciła cienkim, chrypliwym głosem.
— Nie! Nie! Pani hrabino! — zawołała błagalnie stara panna. Ale hrabinie sprawiało to przyjemność, a goście śmiali się, chociaż czuli krzywdę biednej mamzel Marii.
Hrabina wzięła z czarki garść suchych liści różanych, przybrała tragiczna postawę, przystąpiła do starej panny i zaśpiewała:

Odjeżdżasz od nas, bywaj zdrów!

Lecz wróć niedługo, wróćże znów!
Pamiętaj żeś nam miłym był,

Że cię kochamy z całych sił...

Skończywszy, wysypała jej liście na głowę. Goście śmiali się, a mamzel Marja, ogarnięta gniewem, wyglądała, jakby chciała wydrapać hrabinie oczy.
— Jesteś złą kobietą, Märto Dohna! — zawołała. — Żadna uczciwa osoba nie powinnaby się z tobą wdawać!
Na te słowa gniew zatrząsł również hrabiną i krzyknęła:
— Wyrzucić mi precz mamzelę! Mam dość jej idjotyzmów!
— Pójdę sobie! — odparła. — Ale wpierw proszę mi zapłacić za wzięte firanki.
— Za to paskudztwo? — krzyknęła hrabina. — Za te łachmany ona chce jeszcze pieniądze? Weź sobie zpowrotem! Nie chcę patrzyć na te okropności!
Hrabina zaczęła zrywać firanki i kapy i rzuciła z pasją wielką kupę pod nogi mamzeli Marji.
Następnego dnia poprosiła młoda hrabina teściową, by się pogodziła z mamzelą Marją, ale daremnie. Wobec tego hrabina Elźbieta pojechała do starej panny, kupiła cały jej zapas firanek i zawiesiła na pierwszem piętrze. Było to wielkiem dla mamzeli Marji zadośćuczynieniem.

Hrabina Märta czyniła zrazu przytyki do upodobania synowej w siatkowych firankach, potem jednak zamilkła. Umiała bowiem, jako osoba wysoce uzdolniona, kryć swój gniew całemi latami i przechowywać w stanie świeżym.

KUM KRISTOFFER.

Na górze, w skrzydle kawalerskiem, żył stary ptak drapieżny. Siedział zawsze przy kominku i pilnował, by ogień nie zagasł. Był rozczochrany i szpakowaty. Mała głowa o wielkim nosie i zagasłych napoły oczach pochylała się smutnie na cienkiej, chudej szyji, ujętej w futrzany kołnierz. Dziki ten ptak nosił zimą i latem futro.
Zaliczał się do stada, szybującego ponad Europą za wielkim cesarzem, dziś atoli nikt już nie mógł odgadnąć, jakie wówczas nosił imię i rangę. W Wermlandji wiedziano tylko, że brał udział w wielkiej wojnie, że odbył krwawe bitwy i opuścił po roku 1815 niewdzięczną ojczyznę swoją. Szwedzki następca tronu wziął go w opiekę i poradził, by znikł w dalekiej Wermlandji. Czasy nastały takie, że zwolennicy tego, przed którym drżała Europa, radzi byli, że nikt nie zna ich nazwiska.
Dał on słowo następcy tronu, że nie opuści, bez konieczności, miejsca pobytu i nie powie, kim jest, poczem zjawił się w Ekeby z listem arcyksięcia do majora i został ulokowany w rezydenckiem skrzydle.
Łamano sobie zrazu głowę, jaka to znana osobistość kryje się pod przybranym nazwiskiem, z biegiem atoli czasu stał się prawdziwym Wermlandczykiem i rezydentem. Zwano go kumem Kristofferem, nie wiedząc dobrze, skąd się wzięło to miano.
Nie łatwa to jednak rzecz dla drapieżnego ptaka żyć w klatce. Nawykł do czegoś innego nad skakanie ze szczebla na szczebel i jedzenia z ręki karmiciela. Krew jego, podniecana niegdyś grozą śmierci i grzmotem bitew, znosić nie mogła tępoty pokoju.
Coprawda, inni kawalerowie nie byli także obłaskawionem ptactwem, nikt jednak nie burzył się jak kum Kristoffer. Jedno chyba polowanie na niedźwiedzia i kobieta, jedynie kobieta, mogły mu ożywić ducha.
Odżył poraz ostatni, przed dziesięciu laty, zobaczywszy poraz pierwszy hrabinę Marię, podówczas już wdowę, kobietę niebezpieczną i zwodniczą jak wojna, podniecającą jak śmierć, pełną werwy i życia. Pokochał ją.
Minęło lat pięć, jak ją poraz ostatni widział i nie mógł wziąć za żonę. Siedział samotny, starzał się i siwiał, obumierając zwolna, niby orzeł w niewoli. Z każdym rokiem stawał się chudszy i bardziej skostniały. Właził coraz głębiej w futro i przesuwał się do ognia.
Siedzi i teraz przemarzły, rozczochrany, siwy, w dniu kiedy oddane wieczorem zostaną strzały wielkanocne. Wszyscy kawalerowie wyjechali, on został przy piecu.
Ach, kumie Kristofferze, czyż nic nie wiesz?
Wszakże nadeszła wiosna, przyroda zbudziła się z ołowianego snu, a w niebieskawych obłokach wirują istotki motyloskrzydłe, igrając powabnie. Wyglądają z chmur, licznie jak kwiecie dzikiego głogu i wołają na wszystkie świata strony: radujcie się wszyscy, nadeszła wiosna!
Ale kum Kristoffer siedzi nieruchomy i o niczem nie wie. Głowę pochylił na kościste dłonie i śni o deszczu kul, oraz drzewie sławy, co rośnie na polu bitwy. Róże mu kwitną i wawrzyny w duszy, nie potrzebujące słodyczy maja.
Biedny, stary wygnaniec z rezydenckiego skrzydła, bez swej ziemi, nie słyszący ni słowa w ojczystym języku, którego losem będzie grób bezimienny na broeńskim cmentarzu! Cóż winien, że jest orłem zrodzonym poto, by ścigać i zabijać?
Kumie Kristofferze! Zbyt długo siedziałeś i marzyłeś w skrzydle rezydentów! Wstań i wychyl pieniący puhar życia! Wszakże dziś właśnie nadszedł list królewski ze szwedzką pieczęcią, pod adresem majora, ale treść jego ciebie dotyczy. Dziwnie wyglądałeś ptaku drapieżny, czytając list ten. Oczy ci rozbłysły, a głowa podniosła się w górę. Otwarta klatka, masz przed sobą świat cały i skrzydła rozpostrzeć możesz.
Kum Kristoffer sięga na samo dno skrzyni. Dobywa starannie przechowanego uniformu, haftowanego złotem i ubiera się weń. Na głowę wdziewa zdobny piórami kapelusz i odjeżdża z Ekeby na wspaniałym, białym rumaku.
To całkiem co innego, jak siedzieć za piecem. Kum Kristoffer uczuł, że nadeszła wiosna.
Wspina się w strzemionach i zmusza konia do galopu. Dołman podszyty futrem polata z wiatrem i powiewają pióra. Odmłodniał jak ziemia, zbudził się po długim śnie zimowym. Stare złoto połyska. Pod trójgraniastym kapeluszem błyszczy dumą zuchowata twarz.
Przedziwna to jazda! Pod stopami jego wytryskają źródła i kwitną zawilce. Przelotne ptaki krzyczą i radują się jego wolnością. Cała przyroda raduje się z Kristofferem.
Jedzie wspaniały zwycięzca. Sama wiosna pędzi przodem na lotnej chmurze. Lekka i wesoła, dmie w róg, on zaś rozradowany podskakuje w siodle. A wokół kuma Kristoffera tłoczy się cały sztab na rączych koniach. Szczęście stoi za nim w strzemionach, dzieląc chwałę tej jazdy na ognistym arabczyku.
Przedziwna to, zaprawdę, jazda i przedziwny jeździec. Tuż za nim woła drozd leśny:
— Dokądże to zdążasz kumie Kristofferze? Dokądże pędzisz?
— Do Borgu! W konkury! — odpowiada.
— Nie jedź do Borgu! Nie jedź tam! Bezżenni nie mają trosk na głowie! — woła za nim drozd.
Ale on nie baczy przestrogi. Pędzi na przełaj, na łeb, na szyję, aż stanął u celu. Zeskakuje z siodła i wiodą go do hrabiny.
Wszystko dzieje się po myśli. Hrabina Märta wita go uprzejmie. Kum Kristoffer czuje, że zgodziłaby się podzielić jego słynne nazwisko i osiąść w jego zamku. Siedzi, nie mówi nic i zwleka z pokazaniem królewskiego listu. Raduje go ta zwłoka.
Rozmawiają, hrabina opowiada mu różne historje, on zaś śmieje się i podziwia wszystko. Siedzą właśnie w komnacie, gdzie hrabina Elżbieta zawiesiła siatkowe firanki mamzeli Marji. Więc mu hrabina opowiada tę historję.
— Otóż tak złą jestem, spójrz pan! — kończy. — Tu wiszą owe firanki, za pokutę dla mnie. Szkaradna robota siatkowa! Pokuta moja nie ma granic!
Wielki wojownik, kum Kristoffer patrzy na nią błyszczącemi oczyma.
— Ja także jestem biedny i stary! — powiada. — Ja także przez lat dziesięć siedziałem pod piecem i tęskniłem za ukochaną. Czy jaśnie pani i z tego także raczy drwić?
— O nie! To całkiem inna sprawa! — odpowiada hrabina.
— Bóg mi zabrał szczęście i ojczyznę i musiałem jeść chleb obcych ludzi! — rzekł kum Kristoffer poważnym głosem. — Nauczyłem się szanować biedę.
— Pan także? — zawołała hrabina, podnosząc ręce. — O, jakże cnotliwi są dziś ludzie. Boże drogi, jakże cnotliwymi stali się wszyscy!
— To prawda! — rzekł kum Kristoffer. — Proszę zapamiętać me słowa. Jeśliby mi Bóg powrócił władzę i bogactwo, uczynię zeń lepszy użytek, niżbym miał je dzielić z damą światową, z osobą umalowaną, a bez serca, która urąga nędzy.
— Zupełną ma pan rację, kumie Kristofferze! — przyznała.
Potem wstał i odjechał do Ekeby. Ale nie leciały już za nim duchy, ni wołanie drozda i nie widział już wiosny roześmianej.
Przybył do Ekeby w tejże właśnie chwili, kiedy oddawano strzały wielkanocne i palono „czarownicę“. Tak zwana czarownica wielkanocna, to wielka, słomiana kukła, z głową szmacianą i rysami twarzy nakreślonemi węglem. Ubrana w łachmany biednej komornicy, ma przy boku długie cęgi od ognia i miotłę, zaś na szyi róg z maścią. Była właśnie gotowa jechać na Bläkullę[1].
Major Fuchs raz po razu nabijał strzelbę i palił w powietrze. Potem zbudowano wielki stos chrustu, rzucono nań czarownicę i spalono. Kawalerowie czynili wszystko co mogli, by starym obyczajem zniweczyć siłę złego ducha.
Kum Kristoffer patrzył ponuro przez chwilę, potem dobył z poza wyłogu rękawa wielki list królewski i cisnął go w płomienie. Czemu to uczynił, niewiadomo. Wyobraził sobie może, że na stosie spłonęła hrabina Märta, Może też pomyślał, że już nic nie pozostało na ziemi cennego, skoro ta kobieta, którą kochał przez lat tyle, była jeno kukłą ze słomy i łachmanów.
Wrócił do skrzydła rezydenckiego, zapalił świecę i schował uniform. Usiadł przy piecu, jak przedtem. Z dniem każdym był bardziej rozczochrany i siwy. Obumierał zwolna, jak stary ptak drapieżny w niewoli.

Niewola jego skończyła się, ale nie chciał używać swobody. Świat mu stanął otworem, mógł ruszyć na pole sławy i zacząć nowe życie, ale zabrakło już siły do rozpostarcia skrzydeł.

DROGI ŻYCIA.

Uciażliwe są drogi, któremi tu na ziemi musi wędrować człowiek.
Wiodą przez pustynie, bagna i góry.
Czemuż troska musi iść tyle, aż się zabłąka w pustyni, zapadnie w bagno lub spadnie z góry? Gdzież się podziały małe kwieciarki i królewny, pod których stopą kwiaty rosły? Gdzie przepadły istoty siejące kwiaty na ścieżkach uciążliwych?
Gösta Berling, poeta, postanowił ożenić się. Jął szukać oblubienicy biednej i bez znaczenia, jaka przystała szalonemu proboszczowi. Kochały go piękne kobiety wysokiego rodu, im atoli nie wolno juź starać się o niego. Wyklęty szukać musi sobie żony pomiędzy parjasami. Kogóż atoli znajdzie i wybierze?
Zjawia się czasem w Ekeby dziewczyna z samotnej miejscowości pośród gór, przynosząc na sprzedaż miotły. Panuje tam taka nędza, że aż pozbawia ludzi zmysłów. Młoda miotlarka zalicza się do nich właśnie.
Ale jest piękna. Gęste czarne włosy splecione ma w dwa warkocze, tak grube, że ledwo zmieścić się mogą na głowie, policzki pełne, nos niezbyt długi, oczy niebieskie. Przypomina melancholijny typ pięknych dziewcząt o twarzy Madonny, na jaki natrafić można jeszcze nad Löffenem.
Gösta znalazł sobie tedy narzeczoną. Napół szalona miotlarka, to w sam raz żona dla szalonego proboszcza. Trudno o coś lepszego i trzeba zaraz jechać po obrączki ślubne do Karlsztadu. Mieszkańcy wybrzeży löffenskich będą mieli wesoły dzień. Uśmieją się znowu do syta z Gösty Berlinga, jego zaręczyn i ślubu z miotlarką. Będzie wielka radość! Któż kiedy wymyślił lepszy figiel?
Uciążliwe są drogi, któremi musi tu na ziemi wędrować człowiek, pustynne są, wiodą przez bagna i góry.
Wyklęty iść musi drogą wyklętych, drogą gniewu, troski i nieszczęścia. Upada i ginie, nie zwracając niczyjej uwagi, nikt mu nie poda dłoni, ni rzeźwiącego napoju, a kwiaciareczki i królewny nie sypią kwiatów na twardą ścieżkę, którą stąpa.
Młoda, dobra hrabina z Borgu nie przeszkadzała wcale zamysłom Gösta Berlinga, pamiętna swej dobrej sławy, gniewu męża i nienawiści teściowej.
Modliła się zań tylko podczas długich nabożeństw w svartsjoeńskim kościele, płakiwała nad nim i troskała się, ale nie mogła mu sypać kwiatów na ścieżkę wyklętego, podać kropli wody rzeźwiącej, ni wstrzymać dotknięciem nad brzegiem przepaści.
Gösta nie stroił swej wybranej w jedwabie i klejnoty, ale pozwalał jej wędrować z miotłami od dworu do dworu i chciał ogłosić zaręczyny dopiero wobec znakomitych panów i dam całej okolicy, podczas wielkiej uczty w Ekeby. Miał ją wówczas przyprowadzić z kuchni, gdzie spoczywała po wędrówce brudną, okrytą kurzem, obdartą może, rozczochraną, z obłędnem spojrzeniem i słowami nieprzytomnemi na ustach. Chciał spytać gości, czy stosowną obrał sobie narzeczoną i czy nie może szalony proboszcz być dumnym z tak pięknej oblubienicy, o rozmarzonych oczach. Miał zamiar zataić to przed wszystkimi, ale wieść doszła do hrabiny Elżbiety.
Cóż mogła jednak na to poradzić? Nadszedł dzień zaręczyn, a już zmierzchało. Hrabina stała w błękitnym gabinecie, spoglądając ku północy i mimo łez w oczach, oraz mgły wydawało jej się, że widzi Ekeby. Dostrzegała wyraźnie wielki, trzypiętrowy dom z rzędami oświetlanych okien, wyobraziła sobie, jak nalewają szampana, brzmią toasty, a Gösta Berling ogłasza swe zaręczyny z miotlarką.
Czyż zawróciłby z drogi parjasów, gdyby dotknęła jego ramienia i spojrzała życzliwie? Jedno słowo z jej ust pchnęło go do czynu rozpaczy — czyż drugie mogłoby go powstrzymać?
Zadrżała na myśl o krzywdzie tej biednej dziewczyny, zwabionej poto, by być zabawką na krótki dzień, jeden może. Albo też, tu przejął ją strach, gdy wspomniała grzech, jaki popełnia na sobie samym Gösta, albo też stanie się ona łańcuchem wieczystym u nóg jego, który mu nie dozwoli polatać wzwyż.
Po rozwadze, uznała się winną wszystkiemu, gdyż to ona słowem swem pchnęła go na drogę zatraty. Powołana, by błogosławić i łagodzić, wplotła cierń nowy w koronę grzesznika.
Postanowiła, że każe zaprząc do sanek kare konie, przejedzie przez Löffen, wpadnie do sali, stanie przed nim, powie, że nim nie gardzi i nie wiedziała wówczas sama co mówi. Uczuła zaraz, że nie potrafi tego czynić, że się zawstydzi i słowa wypowiedzieć nie zdoła. Jako mężatka musiała być ostrożną. Powstałyby plotki. Ale jeśli tego nie uczyni, cóż się stanie?
Gnało ją z domu.
Tu myśl, że o tej porze roku żaden koń nie zdoła przebyć jeziora. Lód zaczął topnieć, odstał już od brzegów, popękał i wyglądał brzydko. Woda tryskała z pośród kry, potworzyły się czarne sadzawki, a gdzieniegdzie tylko błyszczał lód biały. Większa część jeziora szara była i brudna od roztopu, a ścieżki snuły się po niem, w czarne, długie pasy.
Trudno myśleć o podróży! Czyż zezwoliłaby na to świekra, hrabina Märta? Po całych wieczorach musiała przesiadywać z nią w salonie i słuchać dawnych historyjek dworskich, w których lubowała się hrabina.
Noc nadeszła, mąż wyjechał, była wolna.
Jechać nie mogła i nie śmiała, ale strach pędził ją z domu. Nie mogła uczynić inaczej.
Uciążliwe są ścieżki ludzkie na tej ziemi, wiodą przez pustynie, moczary i górskie zbocza.
Z czemże atoli porównać tę drogę po topniejącym lodzie? A jednak jest to właśnie droga nadobnych kwieciarek, niepewna, ślizga droga tych, którzy leczyć chcą zadane rany, droga naprawy win, lekka droga szybkich nóg, bystrego oka i mężnego, rozmiłowanego serca.
Już po północy dotarła hrabina do wybrzeża Ekeby. Idąc po lodzie padała, skakała przez szczeliny przemykała lekko po roztopach, ślizgała się, pełzła. Ciężka to była podróż i płakała nieraz gorzko. Zmokła i wyczerpała siły, a samotność, ciemń i pustka obciążyły jej myśli. Tuż pod Ekeby musiała brnąć ku brzegowi w głębokiej na stopę wodzie, a wyszedłszy na brzeg nie miała odwagi uczynić cokolwiek. Siadła na kamieniu i zaczęła płakać ze znużenia, bezradności.
Strasznemi drogami kroczą ludzie, a małe kwieciarki padają często obok swego koszyka, właśnie w chwili, kiedy dotarły do tych, którym ścieżkę kwiatami usłać miały.
Młoda, wytworna dama była bohaterką poprostu czarującą. Nie przebyła atoli drogi takiej w ojczyźnie swojej. Cóż tedy dziwnego, że siadła teraz na brzegu niesamowitego, strasznego jeziora, znużona i nieszczęśliwa i jęła myśleć o czarowanych w kwiecie przybranych ścieżkach południowej krainy, gdzie na świat przyszła.
Północ, czy południe, to nie stanowiło w tej chwili różnicy. Stojąc na rozstaju życia, nie płakała z tęsknoty za ojczyzną. Młoda kwiaciarka, bohaterka znużona, płakała dlatego, że nie czuła sił, by dotrzeć do tego, któremu drogę mu usiać kwiatami, płakała, sądząc, że przybyła za późno.
Nagle wybrzeżem przebiegło kilku ludzi, nie widząc jej, zaś ona posłyszała jak jeden zawołał:
— Jeśli tama padnie, kuźnia stracona.
— I młyn i warsztaty i domy wokoło kuźni! — dodał inny.
Ożywiona świeżem męstwem rusza za nimi.

Młyn i kuźnia ekebijska stały na wąskim przylądku, oblanym potokiem björksenskim. Spadał on, pieniąc się w gwałtownych skokach na przylądek, tak że musiano tu zbudować potężną, łamiącą prądy tamę, dla ochrony uprawnych pól. Ale tama była stara, nadbutwiała, a w Ekeby rządzili kawalerowie. Tańczyli, radowali się, a żadnemu nie przyszło do głowy popatrzeć, jakie spustoszenia poczynił mróz i ząb czasu w starej, kamiennej tamie.
Tymczasem przyszła wiosna i tama zaczęła drżeć w posadach.
Wodospad pod Ekeby to potężne, granitowe schody, przez które pędzi potok björksenski. Zawrotnym ruchem rzucają się fale, biją o siebie, miotają pianą, pękają na skałach, stają dęba na pniach naniesionego drzewa, wznoszą grzywy i rycząc, pędzą dalej i dalej.
Upojone odzyskaną wolnością, oszalałe wiosną, tłuką się fale o kamienny mur. Nadbiegają zadyszane, jęcząc, piętrzą się i cofają, jakby po uderzeniu o kamienie białogrzywą głową. Wre burza straszliwa, odłamki służą za puklerze, pnie za tarany, wszystko to wali w biedny, stary mur, który wygląda, jakby ostrzegał i wołał: Baczność! Fala cofa się na chwilę, a jednocześnie od tamy oderwany kamień wielki spada w dół, z hukiem, w głąb potoku.
Zdaje się jakoby to przestraszyło fale. Milkną, radują się, odbywają naradę, potem zaś ruszają do nowego ataku, ożywione świeżem męstwem. Porywają krę, pniaki i niewyczerpane w podstępach prowadzą dalej dzieło zniszczenia.
— Niechby tylko padła tama, — powiadają sobie — dostaniemy się łatwo do kuźni i młyna!
Nadchodzi dzień wolności! Znikną wreszcie ludzie i ich dzieła. Uczernili nas oni i usmolili węglami, oprószyli mąką, jak wołom, nałożyli jarzmo pracy, zmusili kręcić się wkoło, zamknęli, zatamowali nam bieg, przykazali obracać ciężkie koła i nieść zwaliste kloce drzewa. Lecz teraz wyzwolimy się!
Bije swobody godzina! Słuchajcież fale jeziora björksenskiego, słuchajcież bracia i siostry w bagniskach i moczarach, siklawach górskich i strumykach. Podążcież naszym śladem, złączcie się z nami i dopomóżcie strzaskać jarzmo stuletnie. Niech padnie zapora tyranji. Smierć i zagłada Ekeby!
Pędzą. Fala za falą. Posłusznie pcha się przez granitowe schody; inne tłukąc głowami o tamę, pomagają ją zwalić. Upojone odzyskaną wolnością wiosenną, silne, męskie, podmywają kamień po kamieniu, warstwę ziemi po warstwie i opłukują ją, wstrząsając tamą chwiejną.
Czemuż atoli ludzie pozwalają szaleć dzikim falom bez oporu? Czyż wymarło doszczętnie Ekeby?
Nie. Zbiegła się gromada ludzi, ale nie mogą się widzieć wśród ciemnej nocy i nie wiedzą dokąd iść. Słów własnych nie słyszą w huku wodospadu, w straszliwym trzasku pękającej kry i zderzających się pni. Dzikie rozpętanie fal ogarnęło umysły ludzi, zatracili wszyscy myśl i przytomność.
Zaczęły bić dzwony fabryczne. Niechże słucha kto ma uszy! Bliscy jesteśmy zagłady, my zamieszkali przy ekebijskiej kuźni. Potok wali na nas, tama drży i chwieje się, młyn zagrożony, bliskie są zniszczenia nędzne domy nasze, które, mimo ich nędzę, kochamy bardzo.
Falom wydaje się pewnie, że dzwony falom dzwonią, gdyż nie widać człowieka. Atoli po lasach i nad moczarami wstaje ruch. Dzwony wołają: Na pomoc! Na pomoc! Fale odpowiadają: — Spieszcie się bracia i siostry! Bliska już chwila wolności! A poszum fal i dzwonów jęk głoszą chwałę i rozkwit i śmierć Ekeby.
Raz po razu spieszą posłańcy do kawalerów, do pałacu.
Czyż oni jednak w nastroju, by myśleć o kuźni i młynie? W wielkiej sali biesiadują goście setkami, a miotlarka czeka w kuchni. Nadszedł moment przedziwnej niespodzianki. Szampan perli się w szklankach, a Juljusz wstaje, by wygłosić uroczystą mowę. Starzy awanturnicy z Ekeby radują się, myśląc o osłupieniu, jakie ogarnie zebranych.
W ciemni, po lodzie Löffenu idzie hrabina Dohna, by rzec ostrzegawcze słowo Göście, potok sposobi zagładę sławie i honorowi Ekeby, a w wielkiej sali napięcie oczekiwania. Błyszczą światła, wino płynie i nikt nie myśli o tem, co się dzieje w burzliwą, ciemną noc wiosenną.
Nadszedł moment ostatni. Gösta wstał i ruszył po narzeczoną. Idąc przedsionkiem stanął u szeroko rozwartych drzwi głównych, wyjrzał i usłyszał.
Usłyszał dzwony, łomot wodospadu, huk pękającego lodu, trzask tłukących o siebie pni i triumfalny hymn zwycięskich fal.
Żapomniawszy wszystkiego wypadł w ciemń. Niechże sobie czekają napełnione szklanki, do dnia ostatecznego sądu, niech narzeczona czeka, niech zagaśnie mowa na ustach mistrza Juljusza! Nie będzie zamiany pierścionków zaręczynowych i zdumienie gości nie ogarnie.
Biada wam teraz buntownicze fale! Oto godzina walki prawdziwej. Gösta pobiegł nad wodospad, rozpierzchła gromada dostała wodza, obrońca stanął na murze i zaczyna się bój okropny.
Słuchajcie, jak Gösta jął wołać na tłum, jak rozkazywał i rozdzielał czynności.
— Światła! Przedewszystkiem światła nam trzeba. Rogowa latarka młynarza nie wystarczy. Zbierajcież suche gałęzie, znoście je na wzgórze i rozpalcie ognisko! To robota dla kobiet i dzieci. Prędko! Prędko! Ognisko niech zapłonie ogromne! Da ono znać ludziom daleko i przyjdą na pomoc. Baczcież by nie zagasło. Znoście słomę, susz i gałęzie, niech płomienie biją wysoko...
A tu oto robota dla mężczyzn! Trzeba drzewa i belek na zbudowanie tamy ratunkowej. Musimy ją wsunąć przed mur kamienny. Prędko, prędko do dzieła! Budujcie mocno. Miejcie w pogotowiu głazy i wory z piaskiem, by spuścić na dół rusztowanie. Niech walą siekiery, młoty, niech się wżerają świdry w mocne, zdrowe belki, niech skrzypią piły!
Gdzież chłopcy? Sam tu drapichrusty! Brać żerdzie, osęki i dalejże do dzieła! Na tamę! To nic, że was opryskają fale! Odpór atakom, które łamią mur. Na bok odsuwać pniaki i kry lodowe, jeśli niema innej rady, kładźcie się i trzymajcie rękami kamienie. Obejmujcie je w stalowym uścisku! Bębny, nicponie, urwipołcie, draby do walki! Dalejże wszyscy na mur! Musimy walczyć o każdą piędź ziemi!
Gösta stał na krawędzi tamy, opryskiwany ciągle pianą, a mur kamienny chwiał mu się pod nogami. Ryczały fale, ale dzikie serce jego rozkoszowało się niebezpieczeństwem, grozą i walką. Śmiał się, rzuca chłopcom dowcipy. Zaprawdę, nie przeżył weselszej nocy.
Dzieło ratunku postępowało raźnie, wysoko w niebo biły płomienie ogniska, tętniły siekiery, a tama trzymała się jeszcze.
Zbiegli się także inni kawalerowie i chmara gości, nadciągnęli z pobliża i zdala ludzie, a wszyscy pracowali podsycając ognisko, ciosali drzewo, napełniali wory piaskiem, spychali kry i fale z kamiennego muru.
Wreszcie skończono tamę obronną i miano ją opuścić na wzmocnienie osłabionego łamacza fal. Trzeba było mieć w pogotowiu głazy, wory, bosaki, liny i osęki oraz pilnować, by niczego nie porwała woda, ziścić zwycięstwo człowieka i zakuć ponownie w dyby zbuntowane fale.
Nagle, w decydującym momencie spostrzegł Gösta postać kobiecą, siedzącą na kamieniu nadbrzeżnym. Nie mógł jej widzieć dobrze przy migotliwem świetle ogniska, poprzez mgłę i pianę, ale spojrzeniem wracał ku niej ciągle. Zdawało mu się, że ta kobieta ma mu coś powiedzieć.
Sama jedna tylko siedziała nieruchoma pośród setek pracujących, a oczy Gösty wracały do niej ustawicznie tak że nie widział, pozatem nikogo.
Piana ją opryskiwała, fala zwilżały jej stopy, przemokła nawskroś. Ubrana ciemno, z szalem na głowie, z głową opartą na rękach, siedziała skulona, patrząc bezustannie na Göstę, stojącego na łamaczu fal. Te wpatrzone weń oczy pociągały go i wabiły. Chociaż nie widział twarzy, nie przestawał ni na chwilę myśleć o siedzącej pośród spienionej wody.
— Widocznie wodnica jeziora löffeńskiego przedostała się aż tu, do potoka, by mnie wtrącić w nieszczęście! — pomyślał. — Siedzi i wabi, muszę ją tedy odpędzić.
Naraz wydało mu się, że te wszystkie, białogrzywe fale, to służba czarnej wodnicy, która je zagrzewa do walki.
— Muszę ją koniecznie odpędzić! — powiedział sobie.
Chwycił bosak, skoczył na ląd i ruszył przeciw kobiecie, opuszczając miejsce wodza na szczycie tamy. Pewny był, że moce głębin wystąpiły przeciw niemu. Zresztą nie wiedział już nic, czuł tylko, że musi odegnać daleko tę istotę od brzegu Elfu.
Ach Gösto, czemuż to porzuciłeś swe dzieło, w tej właśnie chwili, kiedy długi korowód ludzi dźwiga na tamę drewnianą zaporę, by ją spuścić przed kamienny mur. Mają głazy i wory z piaskiem, by ją obciążyć, gotowi czekają rozkazu. Gdzież jest wódz? Nie słychać głosu, co rozkazuje i włada.
Tymczasem Gösta polował na wodnicę. Ujrzała jak mierzy w nią bosakiem i wstała przerażona. Uczyniła ruch, jakby chciała skoczyć w wodę, ale potem uciekła w stronę lądu.
— Wodnico! — krzyknął, pędząc i potrząsając nad nią okutym drągiem, ona zaś uciekła w gęstwę krzaków ale nie mogąc się przedrzeć — stanęła.
Gösta rzucił bosak i ujął ją za ramię.
— Późno dziś jakoś za domem pani hrabina! — powiedział.
— Proszę, puść mnie pan! — odparła — muszę wracać!
Usłuchał natychmiast i odwrócił się.
Była jednak nietylko wytworną damą, ale także dobrą niezmiernie istotą, która cierpiała bardzo, iż wpędzić mogła kogoś w rozpacz. Była też kwiaciarką z koszykiem pełnym róż, dla sypania pod nogi wędrowców, przeto pożałowała zaraz, podeszła i dotknęła ręki Gösty.
— Przyszłam, — zaczęła trwożnie — przyszłam do pana... Ach panie Berling, wszakże nie uczyniłeś pan jeszcze tego — powiedz pan, że nie!... Przeraziłam się, widząc że pan za mną biegnie, a jednak szukałam pana właśnie. Chciałam prosić, byś zapomniał o tem co powiedziałam niedawno i bywał u nas, jak poprzód.
— Jakże pani hrabina tu przybyła?
Zaśmiała się nerwowo.
— Wiedziałam, że przybędę za późno, ale nie chciałam wspominać nikomu o tem, za resztą nie można teraz przez jezioro przejechać, jak pan wie.
— Pani szła przez jezioro?
— Oczywiście! Ale powiedzże pan, czyś się już zaręczył? Pojmie pan, że zależy mi na tem, by tak nie było. To źle, a mam uczucie że jestem wszystkiemu winna. Czemuż pan tak wielkie przypisywał znaczenie mym słowom? Jestem obca i nie znam obyczajów kraju. Tak pusto w Borgu od kiedy pan bywać przestał, panie Berling!
Gösta stał pośród mokrego krzewia na bagnistym gruncie, a wydawało mu się, że go ktoś obsypuje mnóstwem róż. Aż po kolana brodził w różach błyszczących i wdychiwał ich woń.
— Czy się to już stało? — spytała ponownie.
Czuł, że musi odpowiedzieć i położyć kres trwodze, chociaż tak mu rozkosznie to sobie uświadamiać. Jakiemże ciepłem i jaśnią przejmuje go myśl, że szła tak długo, tak przemokła, zziębła, że drzy ze strachu, a w głosie jej czuć łzy.
— Nie! — odparł wreszcie. — Nie zaręczyłem się.
Pochwyciła jego dłoń i jęła gładzić.
— Jakżem szczęśliwa! — powiedziała, a pierś jej ściśnięta dotąd trwogą, podniosła się z westchnieniem ulgi, z oczu popłynęły łzy.
Drogę poety zasypały kwiaty. Stopniała w jego sercu cała ciemń, złość i uraza.
— O, jakże pani dobra! — powiedział. — Jakże dobra!
Tuż obok niego fale zagrażały całej wspaniałości i sławie Ekeby. Ludziom zbrakło wodza, nie stało człowieka, który im dodawał męstwa i nadziei. Padł z hukiem potężny łamacz fal, bałwany zakryły go i ruszyły zwycięskie na przylądek, gdzie stała kuźnia i młyn. Ludzie zaprzestali pracować i nie opierając się falom, rozpierzchli się, ogarnięci jeno żądzą ratowania swego mienia.
Młodzi ludzie uznali, że wszystko w porządku i Gösta postanowił oczywiście odprowadzić hrabinę. Nie mógł jej przecież zostawić w mroku nocy, lub pozwolić iść samej przez lód. Obojgu na myśl nawet nie przyszło, że Gösta potrzebny jest teraz w kuchni. Szczęśliwi się czuli, że stara przyjaźń odnowiona.
Zdaje się, jakoby w tych młodych sercach zakwitła miłość, któż to jednak wiedzieć może? Baśń ich życia doszła mnie w urywkach jeno, toteż nie wiem niemal nic z tego, co mieściły ich dusze. Trudno mi też objaśnić motywy ich czynów. Wiem tylko, że hrabina postawiła tej nocy na kartę zdrowie, cześć i sławę, by dotrzeć do biedaka, i skierować go na właściwą drogę, zaś Gösta dopuścił do katastrofy, podkopującej byt ulubionej posiadłości, by dotrzymać towarzystwa tej, która dlań przezwyciężyła strach przed śmiercią, hańbą i karą.
Nieraz szłam za nimi myślą po lodzie, w tę noc straszliwą, która zakończyła się tak dobrze. Nie było w ich duszach chyba nic skrytego, coby musieli tłumić i odpędzać podczas tej wędrówki wesołej, kiedy opowiadali sobie wydarzenia, z czasu rozłąki.
Gösta został na nowo niewolnikiem i paziem hrabiny, klęczącym u jej nóg, ona zaś damą jego. Byli weseli i szczęśliwi, a żadne nie wspomniało słowem o miłości. Brodzili, śmiejąc się, po wodzie, śmiali się, znalazłszy drogę, śmiali się, błądząc, ślizgając się, padając, wstając słowem śmiali się nieustannie.
Życie było im od nowa piękną zabawą, oni zaś przypominali dzieci, które gniewały się na siebie przez czas pewien. Jakże miło pogodzić się i rozpocząć na nowo zabawę!
Zaczęły biegać plotki, a z czasem wieści o wyprawie hrabiny dotarły do Anny Stjärnhök.

— Widać Bóg ma niejedną strzałę w kołczanie! — powiedziała sobie. — Ukoję tedy serce swoje i zostanę tu, gdzie jestem potrzebna. I bez mojej pomocy potrafi Bóg zrobić człowieka z Gösty Berlinga.

POKUTA.

Drodzy przyjaciele! Ustąpcież, proszę, z drogi w ciszy a z uznaniem, jeśli napotkacie na drodze biedaka, człowieka smutnego, z kapeluszem opadłym na tył głowy, który trzewiki niesie w ręku, by nogi jego nie miały ochrony przeciw żarowi słońca i kamieniom, słowem, gdy napotkacie bezbronnego, rozmyślnie zdanego na wszelkie zło. Jest to pokutnik, wędrujący do świętego grobu.
Pokutnik ma płaszcz zgrzebny na plecach, a żyje chlebem i wodą, choćby był królem. Iść musi, jechać mu nie wolno, żebrze i nic nie posiada. Śpi pośród ostów i suwa się na kolanach po kamieniach nagrobnych. Biczuje się węzłowatą nahajką, a rozkosz znajduje w cierpieniu i radość w męce.
Hrabina Elżbieta nosiła także zgrzebny płaszcz i kroczyła ciernistą ścieżką. Serce oskarżało ją o grzechy. Pożądała nędzy i biedy, niby ciepłej kąpieli, toteż zstępowała radośnie w cienie życia.
Mąż jej, młody człowiek o starej głowie wrócił rano, po owej nocy, kiedy rozszalały potok zniszczył młyn ekebijski i kuźnię. Hrabina Märta zawezwała go zaraz i opowiedziała dziwną przygodę.
— Żona twa, Henryku, spędziła całą noc poza domem. Po wielogodzinnej nieobecności wróciła w towarzystwie pewnego mężczyzny. Słyszałem jak wychodziła, choć tego nie pragnęła. Po powrocie, mężczyzna ów, którego znam, powiedział jej: Dobranoc! Zwodzi cię, Henryku, owa, pozornie święta kobieta, która zawiesza wszędzie siatkowe firanki, poto tylko, by mi dokuczyć. Nigdy cię nie kochała, biedny chłopcze. Ojciec chciał ją dobrze wydać zamąż. Wzięła cię dla majątku jedynie.
Była tak wymowna, że Henryk stracił równowagę. Chciał wnieść podanie o rozwód i odesłać żonę rodzicom.
— Nie, synu drogi! — oświadczyła matka. — Toby ją doprowadziło do zupełnego upadku, Jest rozpieszczona i źle została wychowana. Ja się nią zajmę i sprowadzę na drogę obowiązku.
Hrabia polecił zawezwać żonę i oświadczył jej, że ma odtąd pełnić rozkazy teściowej. Nastąpiła przedziwna scena. Komedji tak lichej nie widziały chyba mury tego domu, smutkowi poświęconego.
Posypały się brzydkie słowa. Hrabia wznosił ręce, wymyślając Bogu, że zezwolił tarzać w błocie nazwisko jego kobiecie bezwstydnej. Groził jej i pytał, jaką karę uważa za odpowiednią wobec tak strasznej zbrodni.
Nie bała się wcale męża, pewna, że postąpiła dobrze. Odparła, iż straszliwy katar, jakiego się nabawiła, to kara dostateczna.
— Elżbieto! — zawołała hrabina Märta. — Z tego żartować nie wolno!
— Nie mogłyśmy się nigdy porozumieć, — odparła — co brać należy poważnie, a co żartobliwie.
— Chyba przyznasz jednak, — zauważyła teściowa — że uczciwa kobieta nie opuszcza domu nocą, by włóczyć się z osławionym awanturnikiem!
Hrabina Elżbieta zrozumiała teraz, że teściowa chce ją wpędzić w wielkie nieszczęście i stanęła do walki z nią.
— Henryku, — poprosiła — nie dozwól matce swej stawać pomiędzy nami! Opowiem ci, jak się wszystko stało. Jesteś sprawiedliwy i nie potępisz mnie niesłusznie. Przekonasz się, żem postąpiła po myśli twych rad.
Hrabia przyzwolił skinieniem, a hrabina Elżbieta objaśniła, w jaki sposób pchnęła Göstę Berlinga na złą drogę. Opowiedziawszy, co zaszło w błękitnym gabinecie, zakończyła wyznaniem, że sumienie nakazało jej ratować człowieka, którego skrzywdziła.
— Nie miałam prawa potępiać go, — oświadczyła — a mąż mój sam mnie nauczył, że niema zbyt wielkiej ofiary, gdy idzie o naprawienie zła! Wszak prawda, Henryku?
Henryk zwrócił się ku matce.
— Cóż ty na to, mamo? — spytał. Mała jego figurka zesztywniała od dostojeństwa, a na wąskiem czole wystąpiły majestatyczne zmarszczki.
— Anna Stjärnhök — odparła hrabina Märta — ta mądra dziewczyna wiedziała dobrze, czemu opowiada Elżbiecie tę historję.
— Raczysz mnie mamo nie rozumieć! — rzekł Henryk. — Pytam, co sądzisz o tem, iż hrabina Märta Dohna starała się namówić mą siostrę, by została żoną wygnanego proboszcza?
Hrabina Märta milczała przez chwilę. Ach, jakże głupim był Henryk! Wszedł na całkiem mylny trop. Pies zaczął gonić myśliwego, puszczając wolno zająca. Ale za moment opanowała zakłopotanie.
— Drogi synu, — powiedziała wzruszając ramionami — mamy wszelkie powody rzucić zasłonę niepamięci na te wszystkie stare historje. Chodzi o to, aby uniknąć skandalu. Człowiek ten zginął prawdopodobnie ubiegłej nocy.
Powiedziała to łagodnie i złośliwie, ale nie było tam ani słowa prawdy.
— Elżbieta spała dziś długo i nie słyszała, że rozesłano ludzi na poszukiwanie za panem Göstą Berlingiem. Nie wrócił on do Ekeby i zachodzi obawa, że utonął. Lód puścił dziś rano. O, popatrzcie, burza strzaskała krę w kawałki.
Elżbieta wyjrzała. Jezioro było niemal wolne od lodu. Uczuła wstyd. Chciała ujść sprawiedliwości bożej, skłamała, jęła się obłudy i — przywdziała szatę niewinności.
Zrozpaczona padła przed mężem na kolana, a z piersi jej wyrwało wyznanie.
— Sądź mnie i odepchnij! Kochałam go! Wyrywam sobie włosy i drę suknie z rozpaczy. Wszystko mi niczem, gdy on nie żyje. Pocóż się bronić? Powiem całą prawdę. Odjęłam miłość swą mężowi i uległam pokusie niedozwolonej miłości.
Młoda desperatka legła u stóp sędziów, mówiąc im wszystko, pożądając męczeństwa i hańby. Nie mogła jeno zmusić piorunu, by spadł na jej głowę.
O tak! Powiedz też mężowi, jak cię przeraził napór namiętności i jakiem drżałaś oburzeniem, na nikczemności serca twego. Milszemby ci było spotkanie z duchami cmentarza, niż z demonami własnej piersi.
Powiedz im, jak odepchnięta z przed bożego oblicza, niegodną się czułaś chodzić po ziemi. Walczyłaś, modląc się i płacząc, wołałaś o pomoc do Boga, przyzywałaś Syna bożego, który wypędzał złe duchy, aby cię ocalił od zatraty.
Powiedz im też, żeś sądziła, iż najlepiej wszystko ukryć. Niktby nie dowiedział się, jak złą jesteś, a nawet Bóg by to przebaczył, gdyż byłaś pewną, że pełnisz jego wolę, spiesząc na ratunek ukochanego. Nie wiedział o twej miłości, ty również nie wiedziałaś, co dobre, a co złe, sam Bóg to wiedział i wydał wyrok na twego umiłowanego. Wskazał ci drogę zbawczej pokuty.
Powiedz im też, że wiesz, iż zbawienia niema w zatajeniu. Demony lubią ciemność. Niechże sędziowie twoi ujmą pletnię, kara będzie ci balsamem na rany grzechu, a serce twe pożąda cierpienia. Powiedz im to wszystko, klęcząc i łamiąc ręce, głosem rozpaczy składając wyznanie i dzikim śmiechem witając karę i hańbę. Czyń tak, aż mąż podniesie cię z ziemi.
Henryk rzekł:
— Zachowuj się, jak przystało hrabinie Dohna, inaczej zmuszony będę poprosić matkę, by cię ukarała.
— Czyń ze mną, co chcesz!
Na te słowa zapadł wyrok hrabiego:
— Matka moja ujęła się za tobą, przeto pozwalam ci mieszkać w domu moim. W przyszłości jednak ona będzie rozkazywała, ty zaś musisz słuchać.

Oto droga pokuty!
Młoda hrabina została najostatniejszą ze służebnie. Lecz na jak długo?
Jakże długo zdoła uginać się dumne serce, jakże długo milczeć będą niecierpliwe usta, a porywcza dłoń hamować się potrafi?
Miłą nad wyraz jest niedola upokorzenia. Gdy grzbiet boli od ciężkiej pracy, milczy serce, a sen ogarnia rychło ludzi na twardym tapczanie.
Elżbieta sławiła starą hrabinę jako dobrodziejkę, choć się zmieniła raczej w szatana dręczyciela. Zło bowiem nie wygasło w niej jeszcze. To nic, że ją budziła o czwartej śmiertelnie znużoną i zmuszała nie wprawną do pracy nad siły u warsztatu tkackiego! Pokutnica nie miałaby dość siły sama władać tak żwawo pletnią.
Podczas wielkiego prania wiosennego musiała hrabina stanąć u cebra pralni, a teściowa doglądała jej roboty.
— Wystygła już woda! — mawiała — dolejcież wrzątku!
Kazała lać gorącą wodę na ręce Elżbiety.
Innym znów razem, w dzień chłodny płukać musiała wraz z praczkami bieliznę nad brzegiem jeziora. Na deszczu przemakała do nitki, a suknie ciężyły ołowiem. Przytem, od ciężkiej pracy kijanką pękała skóra na rękach i krew tryskała z pod delikatnych paznokci.
Ale nie żaliła się nigdy, chwaląc jeno Boga, a cierpienie było rozkoszą dla jej pokutniczego serca. Twarde węzły pletni, jak listki róży spadały na plecy ochotnej.
Dowiedziała się rychło, że Gösta Berling żyje. Teściowa chciała ją tylko zmusić do wyznania. Ale widać taką była wola Boga! W ten sposób skierował on grzesznicę na drogę pokuty.
Niepokoiło ją tylko, co się stanie z teściową, której serce z jej właśnie przyczyny Bóg uczynił twardem. Ale przypuszczała, że będzie sądzona łagodnie, albowiem musiała być złą, by dopomóc grzesznicy w odzyskaniu miłości bożej.
Elżbieta nie wiedziała, że okrucieństwo stanowi rozkosz dla duszy, która wyczerpała wszystkie inne rozkosze. Popędliwy, w ciemni żyjący człowiek, który nie może zażyć pochlebstwa, pieszczot, upojeń tańca, czy gry, ustępuje w głąb instynktu i siąga po okrucieństwo, które stanowi źródło uciechy dla stępiałych nerwów. Człowiek taki dręczy zwierzęta i ludzi.
Hrabina Märta nie wiedziała, jak jest złą, sądziła jeno, że karze lekkomyślną małżonkę i nieraz nocą wymyślała coraz to nowe męki. Bezcześciła świątynię. Przemieniała wszelkie dobrodziejstwo pracy wudrękę, w karę.
Pewnego wieczoru obchodziła cały dom, a Elżbieta szła za nią z świecą lichtarza w ręku.
— Świeca dopaliła się! — powiedziała Elżbieta.
— Jeśli tak, to niech się teraz pali lichtarz! — odparła teściowa.
Poszły dalej, aż knot zagasł w popalonej dłoni Elżbiety.
Wazystko to były jednak drobiazgi. Hrabina Märta wymyślała tortury duszy, przewyższające znacznie mękę ciała. Zaprosiła gości i kazała Elżbiecie obsługiwać ich u własnego stołu.
Był to wielki dzień pokuty. Obcy ujrzeli jej poniżenie, przekonali się, że niema już prawa do miejsca u stołu męża.
Sądziła, że patrzyć na nią będą z zimną pogardą. Ale milczeli i byli zakłopotani wszyscy, zarówno mężczyźni, tak i kobiety.
Ona zaś kładła to wszystko na głowę swoją jak żarzące węgle. — Czyż zgrzeszyła aż tak bardzo? Czyż hańbi wszystkich swą obecnością? — spytała siebie.
Nagle przyszła pokusa. Anna Stjärnhök, dawna przyjaciółka i naczelnik z Munkerudu, siedzący obok niej, objęli ją, gdy do nich podeszła, odebrali półmisek, podsunęli krzesło i puścić nie chcieli.
— Usiądź przy nas, drogie dziecko! — rzekł naczelnik — nie uczyniłaś przecie nic zlego.
Wszyscy goście oświadczyli jednogłośnie, słysząc te, że opuszczą dom, jeśli Elżbieta nie usiądzie przy stole. Oburzali się na hrabinę Märtę i mówili, że wcale nie chcą tańczyć jak im zagra. Błaznami tak łatwo ich nie zrobi, jak głupiego syna!
— Drodzy przyjaciele, nie bądźcież tak miłosierni! — powiedziała. — Zmuszacie mnie przez to, bym sama głosiła grzech własny. Pokochałam grzesznie pewnego człowieka!
— Ależ dziecko! — odparli. — Nie wiesz nawet, co znaczy grzech i nie wiesz, jak jesteś niewinna. Gösta Berling nie wiedział zgoła o twej miłości. Zajmij przynależne ci w domu miejsce, nic bowiem złego nie uczyniłaś!
Podtrzymywali przez czas pewien jej odwagę i weselili się jak dzieci, a śmiech i żarty rozbrzmiały wokoło. Porywczy, łatwo popadający w rozczulenie ludzie byli dobrzy, ale mimoto stanowili narzędzie kusiciela. Wmawiali w nią, że jest męczennicą i urągali hrabinie Märcie, jako starej czarownicy. Nie wiedzieli jednak, że dusza jej pożąda oczyszczenia i że serce skłania pokutnicę szukać ostrych kamieni na drodze i palącego żaru słońca.
Czasem musiała Elżbieta siedzieć przez cały dzień przy krowach, a hrabina Märta opowiadała jej o Göście Berlingu, wygnanym proboszczu i awanturniku. Gdy nie stało wspomnień, wymyślała różności, bacząc jeno, by imię jego brzmiało cały dzień w uszach synowej. Bała się tego najbardziej i w dni takie czuła całe brzemię pokuty. Uświadamiała też sobie, że miłość jej nie zamiera i że prędzej chyba umrze sama. Siły ją opuszczały i często zapadała na zdrowiu.
— Gdzież się chowa twój rycerz? — spytała teściowa urągliwie. — Co dnia spodziewam się, że przybędzie na czele kawalerów. Czemuż nie zdobędzie pałacu, nie posadzi cię na tronie, a mnie i męża twego nie wtrąci do lochu? Czyżby już zapomniał o tobie?
Odczuwała niemal chęć bronić go i wyznać, że sama wzbroniła mu spieszyć z pomocą, ale nie przerywała milczenia, bo tak było jej lepiej.
Z dniem każdym żarła ją coraz to bardziej gorączka, a słabły siły, tak, że ledwo mogąc utrzymać się na nogach, zapragnęła śmierci. Największa moc życia, miłość i radość wyjrzeć nie śmiały, spętane i potępione, a Elżbieta nie odczuwała już nawet strachu przed męką.
Mąż zapomniał jakoby o jej istnieniu. Po całych dniach zamknięty u siebie, studjował nieczytelne rękopisy i stare plamiste druki.
Odczytywał dyplomy szlacheckie na pergaminie, opatrzone wielkiemi pieczęciami z czerwonego wosku, w toczonych puszkach drewnianych. Odcyfrował znaki herbowe z linjami w białem polu i gryfami w niebieskiem. Znał się na tem i umiał wszystko wyjaśnić. Czytał bez końca mowy pogrzebowe i dokumenty osobiste hrabiowskiego rodu Dohnów, oraz opisy czynów, w których porównywano ich z bohaterami Izraela i bogami Grecji.
Lubował się zawsze w starożytnościach. O młodej żonie przestał teraz myśleć zupełnie.
Słowa hrabiny zabiły w nim wszelką miłość. — Wzięła cię tylko dla majątku! — Tego nie zniesie żaden mężczyzna, to musi wszelkie uczucia zgładzić. Obojętne mu było, co się z nią dzieje. Wiedział, że matka zwróciła Elżbietę na drogę obowiązku. Więc podziwiał matkę.
Niedola Elżbiety trwała przez miesiąc, ale nie odbywało się to w tak intensywny sposób, jak wygląda w skrócie na papierze. Zachowywała ona zewnętrzny spokój i raz tylko wybuchła na wieść o śmierci Gösty, ale takie ją trapiły wyrzuty sumienia z powodu niedochowania miłości mężowi, że dałaby się na śmierć zadręczyć teściowej, gdyby nie słowa starej klucznicy, posłyszane pewnego wieczoru:
— Pani hrabina musi koniecznie pomówić z panem hrabią! — zachęcała ją. — Pani hrabina takie dziecko jeszcze! Nie wie pani sama, do czego to wszystko zmierza, ale ja widzę dobrze, że się źle skończy!
Tego jednak właśnie nie mogła wyznać mężowi, wszak żywił przeciw niej ciężkie podejrzenie.
Tejże nocy ubrała się cicho i wyszła z domu. Pod postacią dziewczyny wiejskiej z zawiniątkiem pod pachą. Chciała uciec i nie wrócić już nigdy, ale nie z powodu udręczeń, jeno dlatego, że tak sądziła, Bóg dał jej znak, iż może iść, by zachować zdrowie i siły ciała.
Nie ruszyła na zachód, przez jezioro, gdzie mieszkał ukochany, a także nie ku północy, gdzie miała licznych przyjaciół. Nie zwróciła się na południe, kędy daleko był jej dom rodzicielski, ale na wschód, gdzie nie było przyjaciela, znajomego, pomocy, ochrony, ni żadnej pociechy.
Nie lekko szła i nieswobodnie, gdyż nie czuła się pogodzoną z Bogiem, ale miło jej było, że odtąd pośród obcych dźwigać będzie brzemie swego grzechu. Pragnęła spojrzeń obojętnych, niby zimnej stali przyłożonej na obrzmiały członek.
Chciała iść tak długo, aż napotka nędzną chatkę na skraju lasu. Miała zamiar powiedzieć:
— Jestem biedna, rodzice wygnali mnie. Przytulcie mnie, aż zdołam zarobić na życie. Mam trochę pieniędzy.
Wędrowała jasną nocą czerwcową. Maj cały ubiegł jej na ciężkich utrapieniach, ten maj rozkoszny, kiedy to jasna zieleń brzóz miesza się z ciemnią jodłowych lasów, a poprzez jezioro płynie zdala wiatr ciepłem przesycony.
Uczuła, że jest mniej wdzięczną od innych, gdyż ani jednem słowem nie uczciła tego pięknego miesiąca, niosącego tyle darów.
— Kochany jasny maju! — mówiła. — Czyś widział dziecko na łonie matki, słuchające bajek? Jak długo matka opowiada o straszliwych walkach i wielkich udręczeniach pięknych królewien, dziecko uważa i trzyma główkę do góry, gdy jednak zaczyna o słońcu i szczęściu, zamyka oczy, pochyla się na pierś matki i zasypia.

Otóż ja jestem takiem dzieckiem, piękny maju! Niechże inni słuchają o kwiatach i pogodzie, ja wolę ciemną noc, pełną duchów i przygód, ciemne losy i smutku pełne namiętności zbłąkanego serca.

ŻELAZO EKEBIJSKIE.

Nastała wiosna i całą Wermlandja wysyłać miała ze swych hamerni żelazo do Göteborgu.
W Ekeby nie było atoli żelaza. Jesienią przeszkadzała długotrwała susza, z wiosną zaczęło się panowanie rezydentów.
Za ich czasów po skalistych granitowych progach björksenskiego potoku nie spływała woda, ale mocne, gorzkie piwo, a Löffen napełniała wódka. Za ich czasów kuźnie nie przerabiały rudy, bo kowale stali rozebrani, w drewniakach przy ogniu i obracali na ogromnych rożnach pieczenie, zaś pomocnicy szpikowane kapłony trzymali w wielkich obcęgach nad ogniem. Za tych czasów tańczono po wszystkich wzgórzach, sypiano na tokarniach, a grano w karty na kowadłach. W czasach tych nie kuto żelaza w Ekeby.
Ale gdy wiosna nastała, zaczęto w kantorach göteborskich czekać na żelazo ekebijskie, dobyto kontrakty pozawierane z majorem i majorową, przyrzekające całe setki centnarów i dziwowano się wielce.
Cóż obchodzić mogły kawalerów kontrakty majorowej? Podtrzymywali oni nieustannie w toku uciechy wszelakie, muzykę na skrzypcach i biesiady i dbali o to, by tańczono po wszystkich wzgórzach.
Nadeszło żelazo z Stömne, nadeszło potem z Sölje, nadeszło też z Kymsbergu, drogą przez wrzosowisko i jezioro wenerskie. Z Uddeholmu i Munkeforsu wysłały żelazo wszystkie posiadłości, tylko żelaza z Ekeby nie było.
Czyżby Ekeby nie było już najważniejszą hutą Wermlandji? Czyż nikt nie czuwa nad sławą starej firmy? Nie! W Ekeby rządzą kawalerowie, dbający o to jeno, by tańczono po wszystkich wzgórzach. Na nie innego nie stać ich marnych umysłów.
Ale wodospady, strumienie, promy, rzeki, szluzy i przystanie pytają zdumione:
— Czyliż nie nadejdzie żelazo z Ekeby?
W głębi ciemnych lasów zaczynają się śmiać mielerze, wielkie głowy młotów nachylają się ku sobie i drwią, a szyby kopalniane rozdziawiają szerokie gęby, wtórując im śmiechem szyderczym.
— Czyż to słychana rzecz! Niema żelaza w Ekeby! W najlepszych hutach Wermlandji zabrakło żelaza!
Dalejże hultaje! Dalejże bezdomni i włóczędzy! Nie dozwólcie, by taka hańba spadła na Ekeby! Jest to wszakże jedyny wasz przytułek na ziemi, niezrównanie piękne miejsce, na myśl o niem łzy ronicie, idźcież tedy kawalerowie na ratunek Ekeby.
W Ekeby coprawda spoczywały młoty, ale w sześciu innych hutach szła praca raźnie, a żelaza więcej jest, niźli potrzeba.
Gósta wyruszył rozmówić się z zawiadowcami sześciu posiadłości.
Uznał, że niema co pytać o to w Högforsie, położonem nad björkseńskim potokiem, tuż przy Ekeby, tak że wpływy rządów rezydenckich oddziaływały bezpośrednio na tę miejscowość. Ruszył tedy parę mil dalej na północ i dotarł do Lötaforsu. Była to pesiadłość piękna, zaiste. Górny Löeffen rozlewał się szeroko po jednej stronie, po drugiej zaś sterczała grań Gurlity w romantycznem otoczeniu lasów, jak przystało takiej górze. Ale w kuźni nie pracowano przez cały rok z powodu zepsucia wielkiego koła rozpędowego.
— Czemuż nie doprowadzono tego do porządku? — spytał.
— Jedyny w okolicy cieśla, zdolny naprawić koło, był zajęty gdzieindziej! — odpowiedział zarządca. — Nie mogliśmy przekuć ni jednego ładunku kruszcu.
— Trzeba było sprowadzić cieślę.
— Sprowadzić? Posyłaliśmy poń codziennie, ale nie miał nigdy czasu. Miał mnóstwo roboty przy naprawie altan i kręgielni w Ekeby.
Gösta uświadomił sobie zaraz, czego doświadczy w tej podróży.
Pojechał dalej, do Bjrönidetu. I ta posiadłość była pięknie położona, tak że możnaby tam wystawić pałac. Duży dom mieszkalny panował nad półkolistą doliną, otoczoną z trzech stron potężnemi górami, zaś z czwartej zamkniętej Löffenem. Gösta zauważył, że trudno o piękniejsze miejsce na spacery przy księżycu i do marzeń. Ścieżką wzdłuż Elfu można było obok wodospadu dotrzeć aż do samej kuźni, wykutej w skalnem podziemiu. Czyż jednak było tam żelazo?
Nie, oczywiście nie. Zbrakło węgla, bo z Ekeby nie przysłano pieniędzy na zapłacenie węglarza, ani furmanek po te węgle. Przez całą zimę kopalnia spoczywała.
Gösta pojechał spiesznie ku południowi i dotarł do Han, na wschodniem wybrzeżu, potem ruszył do Löfftaforsu, zapadłego w lasy i Elgforsu, ale tam lepiej mu się nie powiodło. Nigdzie nie było żelaza i to zaiste chyba z winy samych rezydentów.
W Elgforsie, małej hucie, już na wschodzie, w tem uroczem miejscu, pociągającem ludzi, przepyszne zawsze bywały polowania i mnóstwo łowiono ryb. Na tych przylądkach i w tych lasach brzozowych można było dowoli dumać przez dzień cały. Panowała tam cisza i pokój taki, jakoby zdala od pełnej troski i niepokoju ziemi.
Duchy pokoju, władające zakątkiem, utrudniały jednak zazwyczaj dojazd, tak że Gösta i Don Juan niemało się natrudzili w drodze.
Zarządcą huty był tu Gustaw Bendix, Zmarszczył się tęgo na wieść o celu przyjazdu Gösty.
— W innych hutach nie macie pewnie nic? — spytał.
— Nic, a nic!
— Szubrawcy! — zawołał. — Kłamią, jak najęci wszyscy! Ni jeden wóz nie przejechał tej zimy przez moje lasy. Całe żelazo, wierz mi, Gösto, jest już w Göteborgu.
Gösta nabrał otuchy. Niewiele sobie rokował po Bendixie, teraz atoli pewny był, że znajdzie tu żelazo.
Bendix ujął go za rękę i poprowadził do kantoru.
— Pokażę ci coś przedziwnego, drogi bracie! — rzekł stary żartowniś, dobywając z szuflady dwa małe pilniki stalowe.
— Zgadnij, gdzie to znalazłem? — spytał z wielką powagą.
Gösta nie mógł odgadnąć naturalnie.
— Przypatrz się! — rzekł wyjmując z tej samej szuflady dużego, zdechłego szczura i pokazując, że miast zwykłych zębów przednich ma stalowe pilniki.
— Cóż powiesz, bracie na to? To przecież wielka niesprawiedliwość ze strony Pana Boga. Żeby taki szczur mógł jeść żelazo! Djabły jakieś, czy co? Zjadły wszystko żelazo, tak że nie zostało ni jednej sztaby. Wczoraj znalazłem magazyn pusty, tylko kilka wiórów i zdechły szczur. Ale te pilniki miał w paszczy, toteż zaraz zrozumiałem, co się stało. Może chcesz te pilniki? Bardzo ciekawe okazy.
Rzekłszy to, zwrócił się zatroskany do Gösty skulonego na krześle biurowem i gotowego śmiać się na wieść, że szczury zjadają żelazo, choć nieraz słyszał o tem po różnych hutach.
Gösta powrócił do Ekeby, hultaje pochylili głowy, w zawstydzeniu i smutku, patrząc na kilka centnarów posiadanego kruszcu. Wydało im się, że przyroda urąga, ziemia wzdycha, a trawa i kwiaty płaczą nad ruiną ekebijskiej sławy.
Na cóż wielu słów i zdziwienia. Żelazo z Ekeby jest!
Czeka u brzegu Klarelfu załadowane na galary, gotowe płynąć, iść na wagę w Karlsztadzie i żeglować szkutami wernernejskiemi do Góteborgu. Sława Ekeby uratowana!
Jakże to możliwe? Wszakże w Ekeby znalazło się ledwo kilka centnarów kruszcu, a po innych hutach nie było nic. Jakże tedy możliwe, by można spławić na wagę w Karlsztadzie takie niezmierne ilości żelaza? Spytać o to trzeba rezydentów.
Znajdowali się oni sami na pokładzie ciężkich, brzydkich statków i chcieli osobiście przewieźć żelazo, tak by go nie tknął żaden ze zwyczajnych przewoźników. Udali się na pokład, zabierając flaszki, kosze z zapasami, trąbki, skrzypce, strzelby, wędki i karty. Postanowili uczynić wszystko dla miłego żelaza i nie opuścić go, póki nie znajdzie się w göteborskiej przystani. Sami chcieli je spławić, wyładować, władać żaglami i wiosłami, a stać ich na to, by dokonać tego zadania. Wszakże znali każdą ławicę, prąd i skałę wenernejskiego jeziora, a sterem i liną żaglową władali równie dobrze, jak skrzypcami, czy koniem.
Nikt nie został w domu. Wujaszek Eberhard wstał od pultu, kum Kristoffer wylazł z za pieca, ruszył się nawet łagodny Löwenberg. Gdy szło o honor Ekeby, nie lenił się nikt z pośród kawalerów.
Niedobrze jest Löwenbergowi patrzeć na Klarelf. Od trzydziestusiedmiu lat nie widział go, nie wsiadł w czółno, nie mogąc znieść widoku błyszczącej powierzchni jezior i szarych rzek. Przywodziło mu to smutne wspomnienia i dlatego unikał widoku wody, teraz jednak i on nie mógł wytrzymać. Szło o honor Ekeby. Przed trzydziestusiedmiu laty utonęła w Klarelfie narzeczona Löwenberga i od tego czasu nie tęgą miał głowę.
Patrząc teraz na prąd wody, uczuł rosnący coraz to bardziej męt w głowie. Szara rzeka o połyskliwych, białych falach wydała mu się wielkim wężem o srebrnej łusce, czatującym na łup. Wysokie, żółte, piaszczyste, skąpo porosłe brzegi były ścianami pułapki, na której dnie wił się wąż, zaś droga przebijająca je i idąca ku wybrzeży, gdzie czekały promy — to niby wejście do morderczej jaskini.
Mały człowieczek stał z rozwartemi szeroko, niebieskiemi oczyma, biała broda powiewała na wietrze, a zawsze lekko zarumienione policzki były teraz aż blade ze strachu. Pewny był całkiem, że ktoś nadejdzie tą drogą i rzuci się w paszczę czyhającego węża.
Rezydenci jęli się sposobić do odbicia od brzegu. Ujęli już długie żerdzie, któremi mieli odepchnąć galary, gdy nagle zawołał Löwenberg:
— Czekajcie! Na miłość boską, czekajcie!
Zrozumieli, że mu się zaczyna mącić w głowie od pierwszego ruchu galaru, ale bezwiednie opuścili żerdzie, on zaś, jakby powiadomiony, że ktoś nadejdzie drogą i musi rzucić się w wodę, podniósł ostrzegawczo rękę. Wydawało mu się, że widział kogoś nadchodzącego.
Jak wiadomo, zdarzają się w życiu takie spotkania jak to, które nastąpiło teraz właśnie. Kto zdolny dziwić się, niechże się dziwi, że kawalerowie mieli promy u brzegu Klarelfu tegoż właśnie ranka, nazajutrz po nocnej ucieczce hrabiny Elżbiety. Dziwniejsze byłoby jednak chyba, gdyby młoda kobieta nie znalazła nigdzie pomocy. Zdarzyło się tak, że wędrując przez całą noc, doszła do przewozu właśnie w chwili, kiedy hultaje chcieli odbić od brzegu. Stojąc bez ruchu, patrzyli, jak rozmawia z przewoźnikiem, odwiązującym czółno. Była ubrana po wiejsku, więc nie wiedzieli, że to ona, mimoto wydała im się znaną. Właśnie w tej chwili chmura kurzawy stanęła na drodze, a wśród niej ukazała się żółta kolasa. Elżbieta odrazu zrozumiała, że to konie z Borgu. Więc ją znaleźli. Nie było już sposobu ujść niepostrzeżenie czółnem, a jedyną ucieczką stanowiły hultajskie galary. Toteż wskoczyła na pierwszy z brzegu, nie patrząc, kto się na nim znajduje. I dobrze się stało, gdyż inaczej wolałaby zginąć pod kopytami koni, jak szukać tu ocalenia.
Gdy była już na statku, zaczęła wołać:
— Skryjcie mnie! Skryjcie mnie!
Hultaje poprosili, by się uspokoiła, odbili szybko od brzegu, dążąc ku prądowi na Karlsztad, a w tejże chwili dojechała do przystani kolasa.
Siedzieli w niej hrabia Henryk i hrabina Märta. Hrabia pobiegł do przewoźnika, chcąc spytać, czy nie widział jego żony. Ponieważ jednak wstyd mu było powiedzieć, że zbiegła, rzekł tylko:
— Zgubiłem coś!
— Tak? — odparł chłopak.
— Powiadam, że mi coś zginęło! Czyście nie widzieli tu czegoś?
— O co jaśnie pan pyta?
— Mniejsza z tem! Coś mi zginęło. Hm, a czyście przewozili dziś kogo?
Oczywiście nie mógł dostać odpowiedzi, a hrabina Märta musiała się sama rozmówić z przewoźnikiem i w minutę później wiedziała o ucieczce zbiega na płynących zwolna galarach.
— Cóż to za ludzie znajdują się na galarach?
— To są hultaje, jak ich tu zwiemy wszyscy.
— Ach! — powiedziała hrabina — a więc żona twoja w dobrych jest rękach, Henryku. Możemy spokojnie wracać.

Ale na galarach nie było tak wesoło, jak sądziła hrabina Märta. Dopóki nie znikła żółta kolasa, młoda kobieta siedziała skulona na ładunku, nie ruszała się i patrzyła w wodę.
Gdy pojazd zawrócił, poznała widocznie hultajstwo, bo zerwała się, jakby do ucieczki, tak że najbliżej stojący musieli ją wstrzymać. Jękła i siadła z powrotem.
Rezydenci nie śmieli mówić do niej, ni zadawać pytań. Zdawało się, że bliską jest obłędu.
Po chwili zaczęli odczuwać brzemię odpowiedzialności. Samo już żelazo był to ciężar wielki dla nienawykłych ramion, teraz zaś mieli wziąć na siebie troskę o młodą damę wysokiego rodu, która uciekła od męża.
Podczas zabaw w zimie przywodziła na pamięć ona temu i owemu z nich młodszą siostrzyczkę, kochaną swego czasu. Każdy postępował za młodu z małą ostrożnie a mówiąc baczył, by nie użyć brzydkiego słowa. Ile razy andrus jaki biegł za nią lub śpiewał nieprzystojnie, rzucało się nań i biło co wlazło, by siostra nie posłyszała nie złego, nie doznała krzywdy i nie zetknęła się z nie nawiścią, lub przemocą.
Hrabina Elżbieta była wesołą siostrzyczką wszystkich kawalerów. Kładąc drobne rączki w ich dłonie, zdawała się mówić: — Przekonaj się, jak jestem delikatna, strzeż mnie przed innymi i samym sobą! — Byli też rycerscy, jak długo się z nią stykali.
Teraz patrzeli przerażeni, nie poznając zgoła. Była zmieniona, wychudła, szyja zatraciła krągłość linji, twarz stała się przeźroczysta. Musiała uderzyć się o coś podczas nocnej wędrówki, gdyż chwilami występowała na skroń kropla krwi, a jasne, faliste włosy zlepione były skrzepłą krwią. Odzież miała brudną od długiego brodzeniach po mokradłach i rosie, a trzewiki okropne. „Kawalerowie“ spoglądali z przykrem uczuciem na tę nieznajomą. Hrabina Elżbieta nie miała tak błyszczących oczu. Biedna ich siostrzyczka była bliską szaleństwa. Wydawało się jakby dusza z innego świata walczyła o jej ciało.
Nie potrzebowali się jednak troszczyć, co z nią poczną. Zbudziły się w niej dawne myśli. Nadeszła znowu pokusa, Bóg ją doświadczał, znalazła się wśród przyjaciół i szło o to, czy porzuci drogę pokuty.
Skoczyła na równe nogi i zawołała, że musi odejść.
Próbowali ją uspokajać, zaręczali, że niema się czego bać. Ochronią ją przed prześladowaniem.
Prosiła, by jej pozwolili wsiąść w małe czółno, przywiązane z tyłu do galaru, dobić do brzegu i iść dalej w swoją stronę.
Nie zgodzili się, przedkładając, że lepiej jej będzie z nimi. Są wprawdzie — jak mówili — biedakami, ale znajdą sposób dopomożenia jej.
Zaczęła łamać ręce i prosić, by ją puścili. Nie spełnili tej prośby, widząc, że jest słaba i wyczerpana tak, iż padnie na drodze.
Gösta Berling stał w pewnem oddaleniu i patrzał w wodę. Sądził, że może młoda kobieta nie radaby go widzieć. Nie wiedział tego, ale myśli jego hasały i śmiały się. Nik nie wie, gdzie się Elżbieta znajduje, myślał, będę ją mógł tedy zabrać do Ekeby. Schowamy ją tam i będziemy się z nią dobrze obchodzili. Zostanie naszą królową, będzie rządziła, pilnie strzeżona, a może odzyska szczęście. Starzy rezydenci uznają ją za córkę swoją, ona zaś uszlachetni nas wszystkich, będziemy pijali tylko orszadę i gadali po francusku, gdy zaś minie rok? Ha, wtedy, o wtedy napewne znajdzie się jakaś rada.
Nie śmiał uświadomić sam sobie, że ją kocha. Posiąść jej bez grzechu nie mógł, a ściągać na niziny zła nie chciał. Radował się jeno marzeniami, że ją schowa w Ekeby, że będzie dla niej dobry i pozwoli zakosztować wszelakich dóbr tego świata.
Obudził się jednak z marzeń, gdyż hrabina była trwożna, a w słowach jej przebijała rozpacz. Padła pośród kawalerów na kolana i błagała, by jej dopomogli do dalszej wędrówki.
— Bóg mi nie przebaczył jeszcze! wołała — Muszę iść!
Gösta spostrzegł, że żaden z rezydentów nie zdoła jej usłuchać i że to musi uczynić on sam. On właśnie, który ją kochał.
Ruszył ku niej, z takim trudem, jak gdyby każdy członek jego ciała stawiał opór woli i powiedział, że ją przewiezie na drugi brzeg.
Wstała natychmiast, on zaś zaniósł ją do czółna, przewiózł i wysadził na ląd, na wąską ścieżynę.
— Cóż z panią teraz będzie, hrabino? — powiedział.
Wskazała z powagą na niebo.
— Gdyby pani znalazła się w potrzebie...
Nie mógł dalej mówić, ale zrozumiała go.
— Doniosę panu, gdy będę potrzebowała pomocy.
— Radbym chronić panią przed wszelakim złem! — dodał po chwili.
Podała mu rękę na pożegnanie, on zaś nie był w stanie rzec słowa. Dłoń jej była zim na i wiotka.
Hrabina słuchała już tylko wnętrznego głosu, który jej nakazywał unikać ludzi. Nie uświadamiała sobie niemal, że kocha tego człowieka co stoi tu przed nią.
Odeszła, on powrócił do towarzyszy, gdy zaś stanął na galarze drżał ze znużenia, wyczerpania i bezsiły, jak by dokonał najcięższej w życiu pracy.
Przez kilka jeszcze dni trzymał się mocno, aż wreszcie honor Ekeby został uratowany. Dowiózł żelazo na wagę w Kannikenas, poczem na długi czas opadł z sił i radości życia.
Dopóki był na pokładzie, kawalerowie nie spostrzegli zmiany, gdyż trzymał nerwy na wodzy, był rzeźwy i beztroski, wszak szło o honor Ekeby. Jakżeby mogli podejmować ryzykowne to „dzieło“ z miną kwaśną, i bez wigoru w sercach?
Wieść niesie, że kawalerowie mieli na galarach znacznie więcej piasku, niż żelaza, że dostarczali ciągle ten sam ładunek na wagę, aż do pełnej ilości kilkuset centnarów, dalej, że kierownik wagi i jego ludzie zapijali i zajadali nieźle, korzystając z przywiezionych zapasów. Jeśli tak było, to każdy zrozumie, że wesoło musiało się dziać na galarach.
Któż zdoła sprawdzić to dziś? W każdym razie Gösta nie miał czasu na smutki, chociaż nie odczuwał radości z powodu przygody i niebezpieczeństwa. Dopiero na końcu padł złamany.
— O Ekeby, ziemio tęsknoty mojej! — powtarzał sobie. — Żyj dalej w sławie!
Rezydenci dostali pokwitowanie z urzędu wagi i załadowali żelazo na szkutę wenernejską. Zazwyczaj fachowi przewoźnicy dostawiali towar do Göteborga, a sprzedawcy z Wermlandu nie troszczyli się już o nie, mając potwierdzenie odbioru. Ale kawalerowie nie chcieli załatwiać sprawy w połowie jeno i postanowili jechać do samego Göteborgu.
W drodze spotkał ich wypadek. Burza zerwała się w nocy, pozbawiona steru szkuta wpadła na skałę, rozbiła się i cały drogocenny ładunek zatonął. Poszły na dno trąbki, karty i puste butelki, cóż to jednak znaczyło wobec straty cennego żelaza? Mimo wszystko honor Ekeby ocalał. Żelazo zostało oddane na wagę, a chociaż major musiał zawiadomić kupców göteborskich, że wobec straty żelaza rezygnuje z zapłaty, to nic. Ekeby było bogate, a honor jego ocalał w pełni.
Przystanie, szluzy, kopalnie, mielerze, szkuty i galary szeptały, coprawdy, dziwne rzeczy. Po lasach szumiały plotki, że cała wyprawa była jeno marnem oszustwem, a w Wermlandji twierdzono, iż na galarach było jeno parę nędznych centnarów, zaś rozbicie urządzono z rozmysłem. I cóż stąd? Kawał był godny, figiel iście kawalerski, i wcale szkodzić nie mógł sławie Ekeby!
Dawne to czasy. Może kawalerowie kupili gdzieś żelazo, albo znaleźli je w magazynach, o czem przedtem nie wiedzieli. Rzeczy tego rodzaju zbadać trudno. Kierownik wagi w każdym razie nie chciał słyszeć o oszustwie, a znał się na tem chyba.
Po powrocie do domu usłyszeli kawalerowie wielką nowinę. Oto unieważnione zostało małżeństwo hrabiego Dohny. Hrabia wysłał do Włoch marszałka dworu swego, dla zebrania dowodów, że zaślubiny odbyły się nieformalnie. Marszałek wrócił w lecie z dostatecznym materjałem. Jakie były dowody? Nie badajmy tego, gdyż stare legendy należy szanować, jak półzwiędłe róże, które tracą liście gdy je ścisnąć w ręku. Podobno niewłaściwy ksiądz ślub mu dawał. Nie wiem już dobrze, dość że sąd broński uznał małżeństwo hrabiego Dohny z Elżbietą Thurn za niebyłe.

Nic o tom nie wiedziała jednak młoda kobieta, żyjąca pośród chłopów, w odległych stronach. O ile jeszcze żyła.

DWOREK LILIENCRONE.

Żył pośród rezydentów jeden, którego zwałam zawsze wielkim muzykiem. Był to rosły, kościsty mężczyzna, z wielką „głową i czerwonemi, bujnemi włosami. W owym czasie nie przekroczył jeszcze pewnie czterdziestki, ale kanciasta twarz i spokojne zachowanie się czyniło go z pozoru starszym. Był to człowiek dobroduszny, jeno smutny.
Pewnego popołudnia wziął pod pachę skrzypce i opuścił Ekeby, nie żegnając się z nikim, chociaż miał zamiar nie wracać. Od czasu nieszczęścia hrabiny Elżbiety nie mógł znieść Ekeby. Szedł bez odpoczynku przez cały dzień i noc, aż dotarł rano o świtaniu do małej posiadłości Löfdali, która była jego własnością.
Wszyscy spali jeszcze, tak było wcześnie. Liliencrona usiadł na zielonej murawie przed dworem i zapatrzył się na swoje osiedle. Wielki Boże, czyż mogła istnieć na ziemi piękniejsza posiadłość! Trawnik pokrywała piękna, jak nigdzie chyba murawa. Pasły się tu owce, dreptały dzieciaki z zabawkami, a jednak trawnik był zawsze jednako gęsty i zielony. Nigdy go nie koszono, ale conajmniej raz w tygodniu gospodyni umiatała słomę, gałęzie i zeschłe liście. Wszedł na żwirową ścieżkę, ale zaraz zeszedł z niej, spostrzegłszy jakie spustoszenie porobiły jego wielkie nogi na drożynie, wieczorem świeżo przez dzieci wygracowanej. Jakże tu wszystko bujnie rosło! Jarzębiny na dziedzińcu miały wysokość buków, a korony, jak dęby. Nie widziano chyba dotąd drzew takich. Wokół grubego pnia każdej. wiły się żółte powoje, których białe kwiaty pośród ciemnego listowia przypominały gwiazdy nieba. Przedziwne drzewa. Niedaleko rosła stara wierzba tak gruba, żeby jej dwu ludzi nie objęło. Wypróchniała i pękła, piorun pozbawił jej korony, ale nie chciała umierać. Puszczała co wiosny zielone pędy ze szczelin pnia, na dowód że żyje.
Drzewo u wschodniego narożnika przysłaniało cały dwór. Kryty sitowiem dach usypany był białem kwieciem. W dali na polu stały w grupach brzozy, otaczające ten raj. Najrozmaitszych kształtów, jakby umyślnie naśladowały różne drzewa. Jedne podobne do rozłożystych lip, gęste i bujne, drugie strzelały w górę niby topole, inne jeszcze udawały wierzby płaczące. Każda była inna, ale wszystkie piękne.
Liliencrona obszedł dom wokoło. Ogród był tak piękny, że przystanął, oddychając głęboko. Kwitły jabłonie. Widział je i po innych posiadłościach, ale nigdzie nie kwitły jak tu, gdzie je znał od dziecka. Szedł ostrożnie ścieżkami, złożywszy ręce.
Ziemia była biała i drzewa białe, z różowym gdzieniegdzie jeno nalotem. Nie napotkał dawno czegoś równie pięknego. Znał każde drzewo, niby rodzeństwo i towarzysza zabaw. Kwiaty jabłoni owocujących późno, były całkiem białe, letnich różowe, a rajskie jabłka kwitły purpurowo. Najpiękniej spisała się stara dziczka, cierpka, której jabłek nikt jeść nie chciał. Nie żałując kwiatów, przybrała wprost w porannem słońcu wygląd zaspy śnieżnej.
Był wczesny ranek, rosa lśniła na liściach, zmyła kurz doszczętnie, a poprzez las ciemniejący opodal skradały się pierwsze promienie słońca, okrywając purpurą szczyty jedlin. Lekka mgła snuła się przepięknym welonem po rozłogach koniczyny, łanach żyta i jęczmienia, a cienie były ostre jak w księżycową noc.
Obejrzał skrupulatnie wielkie grzędy jarzyn, pocięte ścieżkami, wiedząc że pracy tej dokonała żona wraz z służebnemi. Kobiety bronowały, nawoziły, pełły i uprawiały ziemię, aż się stała lekka i urodzajna. Wyciągały potem grzędy pod sznur, odcinały kwadraty, a wkońcu udeptywały ścieżki i siały, aż wszystkie kwadraty były pełne. Dzieci pomagały a ta praca czyniła im wielką radość, chociaż nużyło je chylanie się i wyciąganie rąk. Wynik, jak łatwo pojąć, był jednak bardzo pomyślny, przeszedł oczekiwania.
Teraz wszystko rosło.
Niech Bóg błogosławi roślinom! Groch stał zuchwale i zadzierał głowę w górę z pośród grubych liścieni, a korzonki buraków drążyły w najlepsze ziemię. Wesołą zwłaszcza minę miała nać pietruszki, wychylająca się z pod ziemi, jakby grała z życiem w chowankę.
Gdzieniegdzie widniały grządki trochę krzywe, zasiane wszystkiem po troszeczkę. Zwyczajnie ogródki dziecięce.
Liliencrona wziął skrzypce pod brodę i zaczął grać. Ptaki skryte w wysokich krzakach, słoniących ogród od północy, zaśpiewały. Nie mogło milczeć żadne, obdarzone głosem stworzenie w ten piękny ranek. Smyczek grał sam.
Liliencrona chodził po ogrodzie, grając i rozmyślając:
— Nie, zaprawdę, niema na ziemi piękniejszego zakątka! Czemże jest Ekeby wobec Löfdali? Dom mój wprawdzie kryty jest sitowiem i ma jedno jeno pięterko. Stoi u skraju lasu, tuż pod górą. Niema tu nic nadzwyczajnego. Niema jeziora, wodospadu, łąk nadbrzeżnych, ni parku, ale jakże wszystko piękne! Dom to dobry, spokojny, gdzie żyć łatwo, bez nienawiści, goryczy, gdzie wszystko koi łagodność. Takim powinien być każdy dom,
Gospodyni spała w pokoju od ogrodu. Zbudzona nagle nie ruszyła się, uśmiechnięta i zasłuchana. Muzyka zbliżała się coraz to bardziej i grajek stanął pod jej oknem. Wiedziała, że mąż w ten sposób, zazwyczaj, przybywa po jakiemś większem wydarzeniu, czy dzikim figlu w Ekeby.
Stał oto, spowiadając się i prosząc o przebaczenie. Opowiadał o siłach, które go odciągnęły znowu od osób najdroższych, od niej i dzieci, chociaż kocha, naprawdę je kocha.
Wśród tego grania wstała i ubrała się, nie wiedząc dobrze, co czyni. Przepełniała ją muzyka.
— Nie wywabił mnie dostatek — grał — ni miłość dla innej kobiety, ani wreszcie żądza sławy, jeno zmienność życia, piękno jego, gorycz i bogactwo, które odczuwać muszę. Ale dość mam tego, jestem syty i wyczerpany. Nie opuszczę już domu. Przebacz i bądź wyrozumiałą!
Odsunęła firankę, otwarła okno i ukazała mu piękne, dobre oblicze swoje.
Była dobra i mądra, a spojrzenie jej, jak spojrzenie słońca, błogosławiło wszystkiemu, na co padło.
Kierowała wszystkiem, strzegła, by rosło i bujało. Nosiła w sobie szczęście.
Wspiął się do niej na uszak okienny, szczęśliwy, jak kochanek.
Potem objął ją, wziął na ręce i zaniósł pod jabłonie, gdzie zaczął opowiadać, jakie wszystko ładne, pokazując grządki dzieci i młodą nać pietruszki.
Gdy dzieci wstały, ogarnął je zachwyt z powodu przybycia ojca. Wzięły go w wyłączne posiadanie, pokazując wszystkie nowe i uwagi godne rzeczy. Musiał oglądać mały młynek na strumieniu, gniazdo we wierzbie i młode karasie w stawie, pływające tysiącami, tuż pod powierzchnią wody.
Potem rodzice i dzieci ruszyli na daleką przechadzkę w pole. Musiał podziwiać gęstość młodego żyta, urodę koniczyny i kiełkujące ziemniaki.
Po powrocie zwiedził kuchnię, obejrzał nowonarodzone cielęta i owce, szukał jaj i dawał koniom cukier.
Dzieci trzymały go przez cały dzień, zaniedbując naukę i pracę wszelką, a włócząc się jeno z ojcem.
Wieczór grał im polki, a przez cały dzień był tak dobrym towarzyszem, że zasnęły, prosząc Boga, by został na zawsze.
Został też przez cały tydzień wesoły, jak dziecko. Zakochany w żonie, dzieciach i wszystkiem co w domu, nie myślał o Ekeby.
Potem jednak znikł pewnego dnia, nie mogąc znieść tyle szczęścia. Ekeby było mu stokroć mniej warte, ale tkwiło w wirze, w pośrodku zdarzeń.
Tam dopiero! Ileż to wątków różnych do gry i do marzeń. Bo i jakże zdołałby nawet istnieć zdala od kawałów hultajskich, i od jeziora Löffen, wokół którego baśń dzikie wyprawia harce.
Tymczasem w posiadłości jego szło wszystko właściwym trybem, rosło i dojrzewało pod strażą łagodnej pani domu. Wszyscy żyli tu cicho, szczęśliwie, bez goryczy i sporu, skargi ni cierpienia, a każda rzecz i sprawa toczyła się swoją koleją. Cóż poradzić na to, że pan domu tęsknił za życiem w Ekeby? Czyż żalić się nań, jak na słońce, co zachodzi w każdą noc, zostawiając ziemię w ciemności.

Prócz uległości nie nie jest niezwalczone, a nice też nie odnosi tak bezwzględnego zwycięstwa, jak cierpliwość.

O CZAROWNICY Z GÓR DALEKICH.

Czarownica z gór dalekich przybyła nad brzegi Löffenu.
Miała krągłe plecy, była niska, a ubranie jej stanowił kaftan skórzany i pas srebrem kuty. Niewiadomo czemu od wilczych nor przyszła w osiedla ludzkie? I czego szukała pośród zielonych równi?
Mimo bogactwa swego żebrała, chciwie gromadzące datki. W górach niedostępnych miała skrzynie srebra, po górskich wąwozach pasły się jej trzody owiec i złotorogich krów, a mimoto chodziła w drewniakach i natłuszczonym, skórzanym kaftanie, którego barwny rąbek przeświecał przez wiekowy brud, mchem napychała fajkę i żebrała nawet u najbiedniejszych. Djabeł niech wspomaga taką babę, nie dziękującą nigdy i nigdy nie sytą!
Stara była. Nikt nie mógł powiedzieć, przed ilu laty blask młodości opromieniał tę twarz czarną, błyszczącą od tłuszczu, o płaskim nosie i wąskich oczach, łyskających niby węgle z popiołu. Jak dawno temu, siedząc przed szałasem kosiarza, odpowiadała na rogu miłosnemu graniu zakochanego pasterza? Żyła od kilkuset lat, najstarsi pamiętali, tego włóczykija po całym kraju, a taką samą widzieli ją ich ojcowie za swych lat młodych. Ja sama, która to piszę, widziałam ją. I pewnie dotąd żyje jeszcze.
Była tęgą córą pewnego Fina, co znał się na czarach. Tęgą i nieugiętą. Kroczyła twardo szerokiemi stopy po żwirze dróg, sprowadzała grad, kierowała piorunami, umiała krowy na błędne drogi sprowadzać i szczuć wilki na owce. Słowem, dużo czyniła złego, a dobrego nie wiele, toteż należało żyć z nią w zgodzie. Jeśli żebrała o kozę, to trzeba ją było dać, gdyż inaczej mógł paść koń, spłonąć dom, zachorzeć krowa, umrzeć dziecko, albo nawet oszaleć mogła oszczędna i porządna gospodyni domu.
Nie lubił jej nikt, wszyscy jednak witali ją z uśmiechem. Nie wiedziano, poco przybywa, choć pewnym był każdy, że nie idzie jej wyłącznie o napełnienie sakwy dziadowskiej. Zło i różne znaki jawiły się wraz z nią, lisy i wilki wyły o zmierzchu, a szkaradne, czarne i żółte robactwo, spluwające jadem, przyłaziło z lasu, aż pod progi domostw.
Dumna była ze swej prastarej wiedzy tajemnej, mocarne runy wyrzezane miała na lasce, której za nic w świecie dać z ręki nie chciała, śpiewała czarodziejskie pieśni, warzyła czarodziejskie napoje, oddawała czarodziejskie strzały po przez jezioro i wiązała węzły na burzę.
Cóż myślała o ludziach okolicznych? Dla niej, która wierzyła w Tora, pogromcę olbrzymów i potężne fińskie bożyszcza, chrześcijanie byli tem, czem są swojskie kundle wobec wilków. A jednak przychodziła często z gór przyjrzeć się ich karlim obyczajom. Ludzie drżeli na widok baby, która chodziła pośród nich pewna i spokojna, pamiętna swej sławy i władzy. I jak kot ufa swym pazurom, tak ufała mądrości swej, oraz mocy pieśni boskich, czarodziejskich. Jako król jakiś władała postrachem, niezwyciężona.
Zwędrowawszy wiele, dotarła do Borgu i weszła bez wahania w bramę hrabskiego pałacu. Przez kuchnię wchodząc nierada, kroczyła ku terasie kwietnej tak pewnie, jakby szła połoniną górską.
Aż tu właśnie hrabina Märta wyszła zażyć prześlicznego dnia czerwcowego, a jednocześnie dziewczęta służebne niosły z wędzarni do śpiżarni na drągu świeżo uwędzone szynki i połcie słoniny. Przystanęły, a jedna zagadnęła:
— Może jaśnie pani obejrzy szynki, czy dobrze uwędzone.
Hrabina, zarządzając chwilowo gospodarstwem na Borgu, pochyliła się przez balustradę, chce obejrzeć wędliny, a wtejże chwili Finka położyła rękę na jednej szynce.
Przepyszna była szynka, tłusta, pachnąca jałowcem, istny kąsek dla Bogów! Czarownicy zachciało się tej szynki.
Nie poniżyła się do prośby i żebraniny. Wszakże z jej łaski rosły zioła i żyli ludzie, mogła sprowadzać mróz, burzę i powódź. Pocóż miała żebrać? Poprostu brała, czego jej się zachciało i koniec.
Ale hrabina Märta nie znała potęgi czarownicy.
— Idź precz, starucho! — zawołała.
— Daj mi tę szynkę! — rzekła czarownica.
— Oszalałaś chyba! — krzyknęła hrabina i kazała dziewczętom odnieść wędliny do śpiżarni.
Oczy staruchy rozbłysły gniewem i pożądaniem.
— Daj mi tę brunatną szynkę! — powtórzyła. — Albo źle z tobą będzie!
— Wolę dać srokom niż takiej włóczędze! — odparła hrabina.
Czarownica zadrżała z gniewu. Podniosła kij z runami i wstrząsnęła nim groźnie, wymawiając niepojęte słowa. Włosy jej się zjeżyły, oczy sypnęły skrami a twarz wykrzywił skurcz.
— Niech ciebie sama zjedzą sroki! — zawołała po chwili.
Potem odeszła, mrucząc klątwy i wymachując kijem. Zwróciła się ku domowi, już nie na południe. Córa dziczy dopełniła celu, dla którego zeszła ze swych gór.
Hrabina Märta została na terasie, śmiejąc się z szaleńczych ruchów wiedźmy, ale niedługo śmiech zamilkł na jej ustach. Aż tu ptaki nadleciały. Nie wierzyła oczom własnym. Nadleciały w istocie sroki, które ją miały zjeść.
Z parku i ogrodu ciągnęły tuzinami, wyciągając szpony i rozwierając chciwie dzioby, z wrzaskiem i piskotem. Przed oczyma hrabiny zamigotały czarno białe pióra, stała oszołomiona w chmurze ptactwa, którego skrzydła lśniły metalicznie w słońcu. Coraz to więcej srok napływało z całej okolicy, szumiąc lotkami złowrogo. Chmara cała tuż przy oczach miała setki pazurów. Uciekła do sieni, skryła się za drzwi, nieprzytomna, ogłuszona wrzaskami i biciem skrzydeł.
Została w ten sposób odcięta od słońca, lata i całej radości życia. Żyć jej teraz padło za zamkniętemi drzwiami i spuszczonemi storami, wśród rozpaczy i strachu, graniczącego z obłędem.
Samo to opowiadanie, chociaż prawdziwe i stwierdzone przez setki żyjących dotąd starych ludzi, wyda się szaleństwem, jakkolwiek wszyscy wiedzą o tej legendzie.
Ptaki obsiadły balustradę terasy i cały dach pałacu, czekając na zjawienie się hrabiny. Pobudowały gniazda w parku i zostały tu na stałe, a nie sposób ich było odpędzić. Strzelanie pogorszało jeszcze sprawę, gdyż za każdą, która padła, nadlatywało dziesięć nowych. Czasem wielkie stado ruszało na żer, ale zostawała liczna straż, a ile razy hrabina pokazała się, uchyliła story, lub spróbowała wyjść za próg, rzucała się na nią wrzeszcząca chmura i musiała uciekać do pokoju najodleglejszego.
Pędziła życie w sypialni, poza czerwoną salą i nieraz opowiadano mi, że owego czasu strasznego, pokój ten wyglądał nad wyraz smutnie. Ciężkie portjery wisiały u drzwi i okien, podłogę pokryto grubemi dywanami, ludzie chodzili cicho i mówili szeptem.
W sercu hrabiny zamieszkał blady strach, włosy jej osiwiały, twarz pokryły zmarszczki, w ciągu miesiąca stała się staruszką. Nie mogła się oprzeć tym czarom okrutnym. W nocy zrywała się z krzykiem ze snu, sądząc, że sroki ją napadają. Nie wpuszczała ludzi, pewna, że za każdym wchodzącym przyleci stado wrogów, siedziała wtedy zazwyczaj samotna, niema, zakrywając rękami oczy, kołysząc się w fotelu, chora, zrozpaczona i obezwładniona zaduchem, od czasu do czasu zrywając się z krzykiem i skargami.
Trudno o życie smutniejsze. Więc każdy litował się nad biedaczką.
Nie mam nic więcej do opowiadania o niej, a i to, com przytoczyła, dobre nie było. Mam niemal wyrzuty sumienia. Była dobroduszna i wesoła za młodu i dużom słyszała, nie zamieszczonych tu coprawda, arcyuciesznych historyjek.

Nie wiedziała jeno, że dusza wciąż łaknie. Zabawą i głupstwem żyć nie może. Jeśli zaś nie dostanie innego pożywienia, rozdziera, jak dzikie zwierzę zrazu innych, a potem samą siebie.

UPAŁ.

Lato tego roku było upalne, jak lato obecne, kiedy to piszę. Nastała najwspanialsza z pór roku.
Właśnie w tym czasie smucił się i cierpiał zły Sintram we Forsie. Gniewał go długi słoneczny dzień, bolał nad klęską ciemności, smuciły go wspaniałe majestaty listowia drzew i bujny kobierzec zaścielający ziemię.
Wszystko wypiękniało. Najbardziej szara i kamienista droga była teraz obrzeżona kwiatami lata, fioletową wyką i żółtym podróżnikiem.
Lato panowało w pełni, dzwony breńskiego kościoła słały swe akordy aż do Forsu, pokój objął wszystko, a Sintram zawrzał gniewem, że Bóg i ludzie śmią zapominać o jego istnieniu. Postanowił także pójść do kościoła, pokazać się rozradowanym i przywieźć na pamięć ciemń beznadziejną, dzień bez zmartwychswtania, oraz zimę bez wiosny.
Włożył wilczą szubę i futrzane rękawice, zaprzągł do sanek czerwonego konia, do uprzęży przypiął janczary. Tak wyposażony, jakby przy trzydziestu stopniach mrozu, pojechał. Zgrzyt pod płozami sań przywodził mu na myśl mróz, a pianę na zadzie konia brał za szron. Nie było mu gorąco, gdyż promieniował chłód, jak słońce żarem promieniuje.
Jechał rozległą równią na północ od brońskiego kościoła. Wielkie, jasne wsi leżały wokół i pola ze skowronkami pod niebem. Nigdzie nie słyszałem takich skowronków, dziwiło mnie też nieraz, jak mógł ogłuchnąć na ich śpiew.
Niejedno złościłoby go w drodze, gdyby patrzył. Przed chatami stały pochylone brzóski, a ściany widne przez otwarte okna umajono zielenią.
Najlichsza żebraczka niosła gałązkę bzu, a chłopki miały pęczek kwiecia u chustek.
Okryte kwiatami drzewa i krzewy wieńczyły osiedla, a trawa była zdeptana od wesołego tańca, ku czci święta lata.
Po Löffenie płynęły liczne tratwy z drzewem i białym żaglem, mimo braku wiatru, rozwiniętym na uroczystość, a przyczółki mostów zdobiły wieńce.
Drogami, do Bro wiodącemi szli do kościoła ludzie, zwłaszcza kobiety przystrojone były odświętnie w nowe suknie z samodziału.
Wszyscy cieszyli się nieustannie pokojem świętalnym, ciepłem, nadzieją plonów, poziomkami, które zaczęły się rumienić przy drodze, mówili o pogodzie, śpiewie skowronków i powtarzali:
— Zaprawdę, jest to dzień Pański!
Wtem nadjechał Sintram. Klął, machał biczem nad grzbietem ociekającego potem konia, piasek zgrzytał szkaradnie pod płozami sań, a ostry brzęk jańczarów głuszył dzwony. Czoło Sintrama pokrywało zmarszczki gniewu.
Ludzie w kościele zdumieli się, jakby na widok wcielonego djabła. A więc nawet w święto i podczas lata nie podobna zapomnieć o ciemnie i złem. (iężko, zaprawdę, żyć na ziemi.
Ci, co czekali początku nabożeństwa w cieniu kościelnego muru i na nagrobkach patrzyli w cichem zdumieniu, jak kroczył ku bramie. Przed chwilą rozradowani latem i rozkoszujący się życiem, doznali wrażenia, że nadchodzi tajemne jakieś nieszczęście.
Gdy szedł środkiem tłumu, zauważono z zabobonnym strachem sposób jego pozdrowienia i każdy, pominięty przezeń bardzo był rad, Sintram witał jeno tych, którzy mu służyli. Zdjął nisko czapkę przed proboszczem brobijskim, uniósł ją jeno zlekka, mijając Marjannę Sinclaire i kawalerów, nie pozdrowił zaś wcale dziekana brońskiego, ni naczelnika urzędu.
Sintram wszedł do kościoła, siadł na swojem miejscu i cisnął na ławkę rękawice, tak że głośno zaszczękły wszyte w skórę wilcze pazury. Jednocześnie kilka kobiet zemdlało na widok kosmatej postaci i musiano je wynieść z kościoła.
Nikt nie śmiał wygnać Sintrama z kościoła, chociaż przeszkadzał w nabożeństwie wiernym. Bano go się ogólnie.
Daremnie mówił dziekan o jasnem święcie lata. Nikt go nie słuchał, a wszyscy myśleli jeno o złem, o zimnie i tajemniczem nieszczęściu, którego zwiastunem był niesamowity dziedzic Forsu.
Po nabożeństwie udał się Sintram na zbocze kościelnego wzgórza i zaczął wodzić oczyma po wybrzeżu brobijskiem, trzech przylądkach zachodnich i dalej aż po jezioro Löffen. Wszyscy widzieli jak zaciśniętą pięścią grozi jezioru i zielonym wzgórzom. Potem zwrócił się na południe, śląc spojrzenie aż tam, gdzie zdawała się kończyć powierzchnia wody, a wreszcie na północ, ku Gurlicie i Björdinet. Obracał się wkoło, zwijał pięść i groził, a wszyscy czuli, że dzierży w dłoni pioruny, które cisnąłby, gdyby jeno mógł, na spokojną okolicę, szerząc śmierć i rozpacz. Serce jego tak teraz przesiąkło złem, że radowało się jeno zagładą. Oszalały tą żądzą, srożył się nad wszystkimi, a ludzie nie znając przyczyn, szerzyli najdziwniejsze wieści. Opowiadario, że kiedy kościelny chciał zamknąć drzwi świątyni, klucz złamał się, gdyż w zamku tkwił twardy zwistek papieru. Zaniesiono to do dziekana. Zwitek okazał się listem, skierowanym do istoty nie z tego świata.
Szeptano sobie, co było na tym papierze. Dziekan spalił go, ale kościelny podpatrzył czerwone litery na czarnem tle i powiedział, że Sintram chciał zniweczyć całą okolicę, widną z wieży brobijskiego kościoła, tak by las porósł na miejscu kościoła, a niedźwiedź i lis zamieszkały w ludzkich osiedlach. Pola miały leżeć odłogiem, a głosu koguta, ni psa słyszeć już tu nie miano. Nieszczęście to było służbą na rzecz złego ducha i Sintram przyrzekał, iż tego dokona.

Zasępili się wszyscy myślą o przyszłości, wiedząc jak potężne jest zło, jak nienawidzi tego co żyje, jak bezlitośnie radeby zamienić w dzicz całą równię, choćby przyszło wziąć do pomocy zarazę, głód, czy wojnę, celem wygnania precz każdego, kto miłuje uczciwą, pokojową pracę.

BOGINI MUZYKI.

Dopowógłszy hrabinie Elżbiecie do odejścia, zapadł
Gósta w smutek wielki, a widząc to, postanowili kawalerowie szukać pomocy u muzyki, gdyż potężna ta bogini, niejednego już pocieszyć zdołała.
Polecili więc pewnego dnia lipcowego otworzyć drzwi wielkiej sali, zdjąć okiennice, wpuścić słońce zachodu i łagodne powietrze wieczoru. Zdjęto pasiaste pokrowce z mebli i osłonę z weneckiego świecznika, otwarto fortepian. Złocone gryfy, podtrzymujące marmurowe płyty stołów rozbłysły światłem, białe boginki na czarnem tle ponad zwierciadłami zatańczyły ochoczo, a różnokształtne kwiaty adamaszku zakwitły w czerwieni słońca. W kloszach mnóstwo było róż, przedziwnie pachnących, nieznanych tu, z wyraju sprowadzonych. Miały barwy przedziwne, żyłkowane krwią, niby ludzkie ciało, to znów śmietankowe o brzegach, przejrzystych, lub ciemno purpurowe, z czarnemi cieniami. Zniesiono tu wszystkie róże Altringera, które sprowadzał z daleka na uradowanie ongiś kobiecych serc.
Potem nagromadzono dużo nut i pultów, instrumentów dętych i rżniętych różnej wielkości, gdyż miała na Ekeby zapanować dobra pani muzyka i pocieszyć Göstę.
Bogini wybrała symfonję oksfordzką starego papy Haydna, a kawalerowie jęli uczyć się jej. Mistrz Juljusz ujął batutę, każdy zaś grał na swym instrumencie. Grać umieli wszyscy, bo czyżby byli inaczej kawalerami?
Gdy wszystko było gotowe, zawezwano Göstę. Wyczerpany jeszcze i zniechęcony, uradował się przecież widokiem wspaniałej sali i myślą, że posłyszy piękne dźwięki. Wiadomo, że muzyka, to najlepsza towarzyszka dla tego, kogo lubi. Jest ochocza i radosna, jak dziecko, ognista i powabna, jak młoda dziewczyna, dobra i mądra, jak stary człowiek, który spędził owoene życie.
Kawalerowie zaczęli grać cicho, niby powiew wiatru.
Mały Ruster z całą powagą przebierał palcami po flecie, wujaszek Eberhardt pochylony nad wiolonczelą, z przekrzywioną peruką i drżącemi od wzruszenia wargami, zaś Bergh stał dumnie z fagotem. Czasem dmuchnął weń z całej piersi, ale zaraz spadała mu na czaszkę batuta mistrza Juljusza.
Wszystko szło dobrze, nawet wyśmienicie. Sama nawet bogini sztuki wyczarowaną została z nut, w tym celu, by rozpostarła płaszcz czarodziejski i wprowadziła Göstę z powrotem w krainę radości.
Czyż to naprawdę Gösta siedział tak blady i osępiały i czyż go starzy towarzysze zabawiać musieli, niby małe dziecko?
Nieszczególne miała teraz widoki powodzenia radość w Wermlandji.
Wiem, dlaczego kochali go ci starzy ludzie, wiem, gdyż nie trudno pojąć długie wieczory zimowe i ciemń kryjącą osiedla, oraz dusze ludzkie. Wyobrażam sobie, jakim był, gdy przybył tu.
Wystawmy sobie niedzielne popołudnie, kiedy to praca spoczywa, a myśl tępieje. Dmie z uporem wichr północny, dmie zimnem, którego wygnać żaden ogień nie może. Mamy przed sobą nikłą, łojową świeczkę, którą ustawicznie czyścić trzeba. Z kuchni dolata jednostajny śpiew nabożny.
Nagle zabrzmiały janczary sanek, szybkie kroki skrzypią po śniegu, potem dudnią po schodach i do izby wchodzi Gösta Berling. Śmieje się i żartuje. Jest życiem i ciepłem. Otwiera fortepian i gra tak, że dziwujemy się starym strunom. Znał wszystkie pieśni, każdą melodję i uszczęśliwiać umiał mieszkańców domu. Nigdy nie czuł zimna, ni znużenia. Człowiek smutny zapominał na jego widok trosk swoich. Miał dobre serce i litował się nad biednymi i słabymi. Był wprost genjuszem! Szkoda, że nie słyszeliście, jak o nim opowiadali starzy ludzie!
Był pewnie taki właśnie wieczór, gdy przybył do Munkerudu, do miłego domu zacnego naczelnika, o którym tak pobieżnie jeno wspomniałam. W domu tym, nie wstrząśniętym burzami czasu, spotkał Gösta proboszcza brońskiego.
Ujrzawszy, zasadził zaraz do fortepianu, mówiąc:
— Siadaj i graj Gösto. Tak będzie najlepiej!
Gösta grał i śpiewał, a zebrani uczuli niedługo, że nie mogą usiedzieć na miejscu. Stare damy i panowie wstali i zaczęli tańczyć, a gdy Gösta zanucił pieśń bellmanowską, zawtórowali mu. Proboszczowa, choć stara i gruba, zakasała spódnicę i kręcąc się w kółko zaśpiewała ochrypłym, fałszywym głosem:

Ulla tańczy, podskakuje,

Koroneczki pokazuje,
Białe nóżki po kolana...

Pokazuje aż do rana!

Proboszcz i wszyscy zebrani buchnęli śmiechem, wołając:
— Ten szelma, przy fortepianie nawet ze starych robi głupców!
Teraz jednak siedział Gösta cichy, smutny i nasłuchiwał, jak pani muzyka stara się go oweselić. Wolałby może samotność i ciszę, ale ze względu na starych przyjaciół musiał słuchać Pani Muzyki. Osmucał ich smutkiem swoim, nie cieszyło ich już Ekeby. Wyraźnie posunęli się w wieku.
Nagle w najpiękniejszem miejscu wybuchnął Gösta płaczem. Życie wydało mu się smutne, przysłonił twarz rękami i zapłakał tak, aż przeraził kawalerów. Nie były to bowiem słodkie łzy, jakie wywabiać zwykła bogini, ale szloch rozpaczy. Nie wiedząc co czynić, złożyli instrumenty.
Bogini poddała im atoli zaraz myśl, by zaczęli coś wesołego, mistrz Juljusz ujął gitarę i zaczął śpiewać wesołe piosenki biesiadne, krzywiąc twarz i naśladując to krowy to owce.
Dobry był pomysł bogini, ale Gösta trzasnął pięścią w stół, mistrz Juljusz podskoczył, a Gösta zawołał gwałtownie:
— Jestem nędznikiem i wyrzutkiem, który żyje poto jeno, by sprowadzać na bliźnich nieszczęście! Mimoto jednak nie wolno wam, przyjaciele, drwić z mego smutku. Ludzie lepsi od was strzegliby się tego!
To niesprawiedliwe! Gösta wie o tem to sam dobrze» ale nie może się opanować. Po wybuchu siedzi milczący i zawstydzony, a oni milczą także. Dotknęło ich to, dotkniętą uczuła się też bogini, ale przyszło jej nagle na myśl, że ma przecież pośród kawalerów dzielnego rycerza.
Był nim łagodny Löwenberg, któremu utonęła narzeczona, niewolnik Gösty, oddany mu bardziej nad innych. Przysunął się teraz płochliwie do fortepianu i musnął niepewną dłonią klawisze.
Na pierwszem piętrze, w skrzydle kawalerskiem miał Löwenberg stół z namalowaną klawiaturą i pultem na nuty, przy którym spędzał długie godziny codziennie, ćwicząc, grając utwory dla wprawy i ulubionego Beethovena. Bogini muzyka obdarzyła go łaską, on zaś pilnie odpisał sporą część z trzydziestu sześciu sonat mistrza.
Nie ważył się jednak tykać nigdy instrumentu prawdziwego. Klawjatura pociągała go, odstraszając jednocześnie, a hałaśliwie fortepian, na którym odegrano już tyle polek, był mu świętością. Przedziwny to instrument o mnóstwie strun, zdolny tchnąć życie w dzieło kompozytora. Löwenberg przykładał doń ucho i słyszał zaraz przeróżne scherza i andante. Był to dlań ołtarz ku czci bogini, którego nie tykał nigdy przez szacunek. Nie spodziewał się dojść do sumy, potrzebnej na kupno własnego fortepianu, a na instrumience majorowej grać nie śmiał, gdyż nie pozwalała poprostu go otwierać.
Słyszał brzdąkanie polek i pieśni bellmanowskich, ale sądził, iż to ubliża instrumentowi, który też wydawał głos jękliwy. Gdyby zagrano Beethovena, a wtedy dopiero zagrzmiałby potężnie.
Teraz przyszedł jednak czas na Beethovena i na niego, Löwenberga. Zebrał całą odwagę i usiadł podniecony chęcią pocieszenia swego pana i władcy, akordami śpiącemi w instrumencie.
Zaczął niepewnie. Drżącymi palcami szukał tonów, marszczył brwi, próbował, nie mogąc znaleść drogi, wkońcu zaś zakrył twarz dłońmi i zaczął gorzko płakać.
Okrutnie postąpiła z nim bogini muzyki. Świętość nie była świętością. Nie śniły tu, czekając zbudzenia, akordy i nie taił się orkan tonów. Zgasła doszczętnie harmonja przecudna, godna bogów. Został jeno stary klekot i na tem koniec.
Ulitowała się jednak bogini i dała znak mądremu pułkownikowi. Wziął ze sobą Rusta i przynieśli we dwu, stół Löwenberga z rezydenckiego skrzydła.
— Patrzno, Löwenberg! — rzekł Bacrencreutz, gdy wrócili. — Masz tu swój fortepian! Zagraj teraz coś dla Gösty.
I oto ustały łzy Löwenberga, siadł i zagrał Beethovena młodemu, przygnębionemu druhowi. Niech się weseli.
W głowie starego biedaka zabrzmiały żywe akordy. Pewny był, że Gösta słyszy i podziwia jego grę. Znikły wszelkie trudności, pasaże i tryle szły teraz niezmiernie łatwo. Pragnął nawet, by sam mistrz go usłyszał.
Zaś w miarę gry coraz to większy ogarniał go zapał, a każdy, poszczególny ton rozbrzmiewał coraz potężniej, nadziemsko. Grał zaś tak.
— Czemuż bym cię kochać nie miał, o bólu? Czyż dlatego, że usta twe zimne są, policzki blade, uścisk dławi, i zamienia w kamień spojrzenie?
— Ty jesteś bólu, jak dumna kobieta, trudna do pozyskania, ale dajesz rozkosz większą od miłości wszystkich innych. Wyklęty jesteś, ja zaś przyciskam cię do łona i trzymał będę na sercu, tak długo, aż ziąb uleci, a w duszy poczuję szczęście.
— Cierpiałem bardzo od chwili utraty ukochanej. Była we mnie i wkoło mnie noc straszliwa. Modliłem się ciągle żarliwie, a Bóg mnie nie słuchał. Niebiosy były zamknięte. Z gwiezdnego nieba nie zeszedł anioł pocieszyciel.
— Ale tęsknota moja rozdarła wkońcu zasłonę, a tyś spłynął ku mnie na promieniu księżyca. Bólu — kochanku, przybyłeś w jaśnieniu wielkiem, uśmiechniony, w otoczeniu aniołków, z wieńcami róż, cytrami i fletniami, tak że na twój widok uczułem się szczęśliwy.
— Ale znikłeś rychło. I już nie było promienia pomostu tęczowego ani miesięcznego, po którymbym mógł sięgnąć do ciebie. Leżałem na ziemi bez skrzydeł, związany i kurzem okryty. Skarga moja brzmiała, jak ryk dzikiego zwierza i grzmoty nieba. Piorun ci chciałem posłać gońcem i kląłem zieloną ziemią, by ogień ją zniszczył, a zaraza wyniszczyła ludzkość całą. Przezywałem śmierć i nicość, sądząc, że męki piekła, to raj wobec cierpień konania mego.
— I wówczas to, o bólu, stałeś mi się przyjacielem. Czemużbym cię nie kochał, jak ową, trudną do pozyskania kobietę, która daje miłość potężniejszą, niż inne?
Tak grał biedny mistyk, oblany blaskiem zapału, przepojony tonami, które dźwięczały mu w uszach. Pewny był, że i Gösta je słyszy i że go pocieszą na pewne.
Gösta słuchał, zrazu rozgniewany tą nową komedją, potem jednak ukoił go widok tego człowieka, który grał swego Beethovena. Wspomniał jego cierpienia i stratę ukochanej. Siedział teraz oto przy stole drewnianym. I starczyło mu to do szczęścia.
Gösta doznał upokorzenia i rzekł sobie:
— Czyż nie stać cię na cierpienie? Wszakże ubóstwo całego życia zahartowało cię, wszakże każde drzewo i każdy wzgórek uczył cię rezygnacji, wszakże wychowałeś się w kraju o ostrej zimie, a skąpem, upalnem lecie! Czyż zapomniałeś już sztuki wytrwania?
Tak, Gösto, — mężczyzna winien przyjmować odważnie i z uśmiechem wszystko, co mu przyniesie życie, inaczej nie jest mężczyzną. Straciłeś ukochaną, cierp tedy i znoś wyrzuty sumienia, ale na zewnątrz bądź prawdziwym Wermlandczykiem. Niech oczy twe błyszczą radością, a słowa sprawiają przyjemność przyjaciołom.
Życie i przyroda, to okrutnicy i niktby ich nie zniósł, gdyby dla przeciwwagi nie było radości i męstwa.
Męstwo i radość, to obowiązki życia. Nie zaniedbywałeś ich dotąd, czyń więc to samo dalej.
Czyż gorszy jesteś od Löwenberga, siedzącego tam, nad malowaną klawjaturą przy rzekomym fortepianie, czyś gorszy od tych wszystkich, beztroskich starców-młodzieńców? Wiesz przecież, że cierpienie nie oszczędziło z nich żadnego.
Spojrzał po towarzyszach, zasłuchanych z powagą w muzykę niedosłyszalną.
Nagle śmiech wesoły zbudził Löwenberga z marzeń. Podniósł ręce od klawiszów i nastawił uszu. Tak, to był śmiech Gösty, śmiech dawny, dobry, zaraźliwy, najpiękniejsza muzyka, jaką stary Löwenberg słyszał w życiu.
— Wiedziałem — zawołał — że Beethoven pomoże! Już ozdrowiałeś, widzę.

I stało się, że dobra bogini muzyka, wyleczyła z melancholji Göste Berlinga.

PROBOSZCZ Z BROBY.

Wszechpotężny Erosie, wiesz dobrze, że czasem wydaje się poniektóremu z ludzi, że zrzucił całkiem jarzmo twoje. Wymierają w jego sercu wszelkie tkliwe uczucia, jednoczące ludzi. Szaleństwo wyciąga pazury ku nieszczęśnikowi. Ale niebawem jawisz się, wszechpotężny opiekunie życia, zeschłe serce rozwija liście i niesie owoce, niby owa laska świętego.
Nikt nie mógł być nędzniejszą istotą od proboszcza z Broby i nikogo bardziej nie grodziła od ludzi nikczemność i brak miłosierdzia. Zimą nie palił w piecach, siadywał na niemalowanej ławce, odziewał się w łachmany, żył suchym chlebem, a na widok żebraka wpadał w wściekłość. Głodził konia, sprzedając siano, krowy zaś jadały suchą trawę przydrożną i ogryzały mech ze ścian domu. Aż na gościńcu słychać było głosy głodnych owiec. Chłopi rzucali mu jadło, wzgardzone przez psy i odzież nie przyjętą przez nędzarzy.
Ręka jego wyciągała się po jałmużnę, a grzbiet chylił w podzięce. Zebrał u bogatych, a biednym pożyczał na procenty. Ujrzawszy pieniądz bity, drżał z niecierpliwości, dopóki go nie miał w kieszeni. A biada temu, ktoby nie zapłacił w dniu zapadłości!
Ożenił się późno i lepiejby mu było, nie czynić tego wcale. Zona zmarła ze smutku i wyczerpania, córka poszła na służbę do obcych. Starzał się, ale wiek nie przynosił mu spokoju, przeciwnie, szaleństwo nie opuszczało go, ni na chwilę.
Pewnego, pięknego dnia sierpniowego wjechała na wzgórze brobijskie, ciężka, zaprzężona w czwórkę kareta, wioząc wykwintną, starą pannę, która przybyła ze stangretem, lokajem i garderobianą. Przybyła ona w odwiedziny do proboszcza, którego za młodu kochała.
Był nauczycielem w domu jej ojca i pokochali się, ale dumna rodzina rozdzieliła ich. Panna postanowiła przed śmiercią zobaczyć umiłowanego i to było wszystko, czego spodziewała się jeszcze od życia.
Mała, wykwintna dama siedziała w powozie wśród marzeń. Nie jechała do nędznej plebanji na brobijskiem wzgórzu, ale do cienistej altanki w parku, gdzie na nią czekał ukochany. Widziała go młodym, kiedy to umiał całować i kochać. Wobec rychłego zobaczenia postać jego rysowała się przed nią jasno, jak nigdy. Był piękny, rozmarzony, płomienny, przepojony zachwytem.
Ona zaś pobladła, zżółkła, zwiędła i zestarzała się. Może nie pozna sześćdziesięcioletniej staruszki, myślała. Nie przybyła jednak, by się pokazywać, ale by zobaczyć umiłowanego w młodości, w całej dawnej, nietkniętej przez czas, krasie i pełni życia.
Przybyła zdaleka, gdzie nic nie słyszano o proboszczu z Broby.
Kareta wyjechała na wzgórek i plebanja ukazała się oczom jadącej.
— Przez miłosierdzie boskie! — zawołał stojący na skraju drogi żebrak. — Wspomóż pani biedaka!
Wykwintna dama dała mu srebrną monetę i spytała o plebanję, mającą tu gdzieś być w pobliżu.
Żebrak objął ją chytrem, bystrem spojrzeniem i powiedział:
— Plebanja stoi tam, na wzgórku, ale proboszcza niema w domu i wogóle niema nikogo.
Wykwintna dama przybrała na te słowa taki wyraz, jakby miała zemdłeć! Znikła cienista altanka, znikł ukochany. Jakże mogła mniemać, że znajdzie go tam, po czterdziestoletniem oczekiwaniu?
— Co też sprowadza wielmożną panią na plebanję? — spytał żebrak.
Odparła, że przybyła w odwiedziny do proboszcza, którego dawniej znała.
Dzieliło ich czterdzieści lat i czterdzieści mil. Za każdą milą zrzucała z ramion troski i wspomnienia, tak że teraz, dotarłszy pod plebanję, stała się na nowo dwudziestoletnią dziewczyną, bez trosk i wspomnień.
Żebrak patrzył, a w jego oczach dama przemieniała się z dwudziestolatki w staruszkę i z powrotem w młodą dziewczynę.
— Proboszcz wróci po południu! — powiedział. — Wielmożna pani uczyni najlepiej, jeśli zajedzie do brobijskiej gospody i wróci po południu. Ręczę za to, że proboszcz będzie w tym czasie w domu.
W chwilę potem, ciężka kareta z wykwintną damą stoczyła się na dół, ku gospodzie, a żebrak patrzył za nią, drżąc na całem ciele. Pragnął całować ślady kół, padłszy na kolana.
Wyświeżony, ogolony, w trzewikach ze lśniącemi sprzączkami, w jedwabnych pończochach, z żabotem i świeżych manszetach, stanął w południe tegoż dnia proboszcz przed dziekanową w Bro i powiedział:
— Jest to wykwintna dama, hrabianka, jakże ją tedy mogę, ja, biedak, przyjąć u siebie? Podłogi u mnie są czarne, salon pusty, o stropie zielonym od pleśni i wilgoci. Proszę bardzo, niechże mi pani dopomoże! Wszakże jest to wytworna dama, hrabska córka!
— Czyż nie możesz pan kazać powiedzieć, żeś wyjechał?
— Droga pani dziekanowo! — odparł. — Wszakże czterdzieści mil przebyła, by zobaczyć mnie, biedaka. Nie wie, jak moje sprawy stoją. Nie mam dla niej łóżka, nie mam gdzie przenocować jej służby!
— Niech więc nie nocuje.
— Droga pani dziekanowo! — rzekł. — Nie rozumie mnie pani, widzę. Wolę dać raczej wszystko, co oszczędziłem wciągu życia, niż odmówić jej przytułku, pod moim dachem. Miała lat dwadzieścia, gdyśmy się rozstali, a od tego czasu minęło czterdzieści lat, racz że pani wziąć to w rachubę. Oto pieniądze, jeśli mogą się przydać, chociaż, zdaje mi się, że same pieniądze nie wystarczą!
Erosie, kochają cię kobiety i chętniej uczynią dla ciebie sto kroków, niźli jeden, dla innego boga.
Pokoje, kuchnia i śpiżarnie dziekanówki opustoszały, zaprzężono do wszystkich wozów i ruszono na plebanię brobijską. Dziekan mógł sobie, po powrocie z nauki konfirmacyjnej, chodzić po całym domu i zazierać do kuchni, nie znajdując niczego. Nie było żony, służby, ni obiadu. Cóż na to poradzić? Tak chciał Eros wszechwładny.
Po południu przytoczyła się na wzgórze kareta. Siedziała w niej stara panna, dumając, czy się znowu jakie nieszczęście nie zdarzy i czy spotka ukochanego.
Pojazd skręcił w bramę, ale utknął w niej, gdyż była za wąska. Stangret strzelał z bata, konie ciągnęły, lokaj klął, lecz jedno koło zawadziło o słup, a hrabianka nie mogła wjechać na plebanję, do ukochanego.
Po chwili wyszedł, wziął ją na silne, jak dawniej ręce i przygarnął do serca tak gorąco, jak przed czterdziestu laty. Ona zaś spoglądała w oczy jego taksamo błyszczące, jak wówczas, gdy miał dwadzieścia pięć lat.
Ogarnęła ją fala przeczucia, gorąca, jak nigdy. przedtem. Wspomniała, że pewnego dnia wniósł ją tak na taras pałacowy. Żyjąc przez lat czterdzieści miłością, nie czuła już potem, co znaczy zostać tak wziętą w silne ramiona i patrzyć w młode, błyszczące oczy.
Nie widziała, że jest stary, patrzyła jeno w jego oczy.
Nie dostrzegła czarnej podłogi, zielonych od wilgoci stropów, widziała tylko te oczy. Proboszcz brobijski był to mężczyzna okazały, a w tej chwili nawet piękny, z temi oczyma. Słuchała jego czystego, silnego głosu, będącego pieszczotą. Czemże były dla niej meble z dziekanówki, czem jadło i służba? Nie dostrzegłaby pewnie niczego i nie uczuła braku, byle słuchać tego głosu i patrzeć w te oczy.
Nigdy dotąd nie była tak szczęśliwą.
Kłaniał się jej wykwintnie i dumnie, jakby była królową, on zaś jej ulubieńcem, przemawiał do niej ceremonjalnie, starym obyczajem, ona zaś uśmiechała się tylko i była szczęśliwa.
Pod wieczór podał jej ramię i wywiódł do zaniedbanego ogrodu. Nie widziała nie brzydkiego, opuszczonego, nie dostrzegała pokracznych, koślawych krzewów, ale widziała wszędzie cięte szpalery, szmaragdowe trawniki, cieniste aleje, wnęki z białemi posągami, młodość, wierność, nadzieję i miłość...
Wiedziała, że był żonaty, ale nie myślała o tem, bo i pocóż? Liczyła wszakże lat dwadzieścia, a on dwadzieścia pięć i kipiał młodością i siłą. Czyż młodzieniec ten mógł być skąpym proboszczem z Broby? Czasem szepnęło mu coś w ucho o smutnej przeszłości. Ale nie pamiętał w tej chwili o skargach biedaków, przekleństwach oszukanych, drwinach, pogardzie, piosnkach szyderczych i urągowiskach, gdyż serce jego płonęło niewinną miłością. Dumny młodzieniec nie mógł tak pokochać złota, by się dlań kalać, żebrać, znosić upokorzenia, cierpieć zimno, głód i poniżenie. Nie mógł dręczyć dziecka swego i żony, dla nędznego złota. To niemożliwe. Musiał być człowiekiem dobrym, jak inni, nie mógł być potworem.
Czyżby ukochana młodości jego chciała kroczyć obok nikczemnika, niegodnego piastowanego urzędu? Nie, zaiste! Wszechwładny Erosie, człowiek ten, ni dziś, ni dni następnych nie mógł być proboszczem z Broby.
Odjechała czwartego dnia poszerzoną bramą, kareta stoczyła się z brobijskiego wzgórza, ciągniona przez wypoczęte konie.
Cóż za sen! Co za rozkoszny sen! Przez trzy dni nie było ni jednej chmurki na niebie.
Wróciła uśmiechnięta do swego pałacu i marzeń. W życiu nie usłyszała już jego nazwiska i nie pytała oń. Pragnęła jeno do końca życia snuć to jedno marzenie.

A on został w pustym domu, płacząc rozpacznie. Odmłodziła go. Czyż miał się z powrotem zestarzeć? Czyż miał wrócić doń zły duch i uczynić na nowo nikczemnikiem, człowiekiem godnym wzgardy, jakim był tak długo?

O MISTRZU JULJUSZU.

Mistrz Juljo zniósł z rezydenckiego piętra na dół swą, czerwono malowaną skrzynię. Potem dobył wielki plecak, towarzyszący mu w wędrówkach i napełnił go wonną wódką pomarańczową. Potem nałożył w przedział skrzyni chleba, masła i odleżałego sera o pięknym, zielono brunatnym deseniu, oraz wonnych szynek i zapiekanego ryżu z sokiem malinowym.
Dokonawszy tego, jął mistrz Juljo chodzić po całem Ekeby i żegnał się ze wszystkiem, popłakując. Po raz ostatni pogładził gładko toczone kule kręgielniane i dzieci mieszkające na wzgórzu. Chodził od altanki do altanki w parku i do grot, zaszedł do stajen i stodół, głaskał konie, potrząsł za rogi złego byka i nadstawiał cielętom dłonie do lizania. W końcu wrócił zapłakany do budynku głównego, gdzie czekało pożegnalne śniadanie.
O jakże okrutne jest życie i któż je znieść zdoła? Potrawy zawierały dnia tego truciznę, a wino żółć. Gardła rezydentów i odjeżdżającego ściskało wzruszenie, a mgła łez przysłaniała oczy. Mowę pożegnalną przerywało łkanie.
O jakże okrutne jest życie! Odtąd mistrz Juljo żyć będzie jeno tęsknotą, a usta jego nie złożą się do uśmiechu. Pieśni zamrą w jego pamięci, jak kwiaty jesienią. Zblednie, zwiędnie i opadnie, niby zerwana róża, czy lilja. Nigdy już nie ujrzą biedni rezydenci mistrza Juljusza. Przez duszę jego ciągnęły smutne przeczucia, niby smagane burzą chmury, ponad zoraną świeżo ziemią. Miał wracać do domu, by tam umrzeć.
Stał przed towarzyszami w pełni sił i zdrowia, którzy już nigdy ujrzeć go nie mieli. Nie będą już pytać żartobliwie, kiedy po raz ostatni oglądał swe kolana, ani też proponować, by im pożyczył swych policzków do gry w kręgle. Choroba mu ogarnęła nerki i płuca, oddawna czuł, że dni życia policzone.
Niechże tedy rezydenci ekebijscy zachowają w pamięci zmarłego i nie zapomną go nigdy.
Teraz wzywał obowiązek. W domu czekała matka. Od siedemnastu lat czekała jego powrotu z Ekeby, aż i napisała, by wracał, a on chciał usłuchać. Wiedział, że będzie to dlań śmiercią, ale postanowił dopełnić obowiązku, jako dobry syn.
Jakaż szkoda uczt wesołych! Jakaż szkoda łąk i wodospadu! I tych bajek wesołków. I całego hultajstwa rezydentów! A skrzypki i waltornia? I żywot błogi w szczęsnej wesołości. Rozłąka z tem wszystkiem równała się śmierci.
Mistrz Juljo wyszedł do kuchni i pożegnał wszystkich domowników. Ogarnięty wzruszeniem, ucałował każdego z osobna, od klucznicy do żebraka w podwórzu, a dziewczęta służebne płakały nad smutnym losem wesołego, dobrego człowieka, który miał umierać.
Mistrz Juljo polecił wytoczyć z wozowni swój wózek i konia wyprowadzić ze stajni. Niewiadomo było, jak to przyjmie stara Kajsa po siedemnastoletnim odpoczynku przy pełnym żłobie, gdy jej przyjdzie dziś biec na łeb na szyję.
Mistrz Juljo wydawał te zlecenia zdławionym głosem. Więc stara bryczka nie miała zbutwieć w wozowni, a stara Kajsa skończyć u ekebijskiego żłobu ze starości? Mimowoli miał za złe matce, że jeśli już nie myśli o tem, co dobre dla syna, to zapomniała widocznie o starej bryczce i kobyle. Jakże zdołają odbyć drogę tak daleką?
Najgorsze było rozstanie z kawalerami. Mały, krągły hulaka, któremu łatwiej przyszłoby toczyć się, niż schodzić, przepojony był tragizmem do końca palców. Miał na myśli wielkiego Ateńczyka, spełniającego w gronie uczniów kielich trucizny. Miał też na myśli starego króla Gustawa, który przepowiadał, że lud szwedzki zapragnie go kiedyś dobyć z grobu.
W końcu zaśpiewał im najpiękniejszą pieśń swoją, myśląc o łabędziu, co śpiewa przed skonem. Chciał aby pamiętali, że duch królewski nie zniża się do skargi, ale odpływa na fali tonów.
Odśpiewano pieśń ostatnią, wypito ostatnią szklankę i zamieniono uścisk ostatni. Mistrz wdział płaszcz i ujął bat. Wszyscy mieli łzy w oczach, ale odjeżdżający wprost nie widział nic przez tę osłonę bólu.
W tej chwili posadzili go towarzysze w krzesło i znieśli, wydając okrzyki. Usadowili go jakoś, bicz trzasnął i pojazd ruszył z miejsca. Mistrz Juljo odjechał, a w chwili, gdy odzyskał zdolność widzenia, znalazł się na gościńcu.
Kawalerowie płakali wprawdzie, ogarnięci smętkiem, ale nie mogło to poskromić ich skłonności do figlów. Niewiadomo za czyją sprawą, Gösty poety, Beerencreutza rabużysty, starego wojownika, czy znużonego życiem Kristoffera, dość, że stało się tak, iż ani zbutwiała bryczka, ani stara Kajsa nie opuściły wcale Ekeby. Zaprzężono bowiem srokatego wołu do fury siana, wstawiono na wóz czerwoną skrzynię i złożono plecak, potem zaś posadzono oślepionego łzami mistrza, nie na wóz, ale oklep na woła.
Człowiek jest widać stworzeniem zbyt słabem, by stawić czoło całej goryczy bólu. Kawalerowie opłakiwali bezsprzecznie odjeżdżającego przyjaciela, który miał zemrzeć, jak więdnąca lija, czy łabędź śpiewający. Ale było im to ulgą w strapieniu, że siedział na srokatym wole, gdy jego zwalistem ciałem wstrząsały spazmy rozczulenia, ręce wznosiły się i opadały rozpacznie, a oczy szukały w niebie sprawiedliwości.
Oszołomiony mistrz Juljo odzyskał przytomność na gościńcu dopiero i spostrzegł, że siedzi na chwiejnym grzbiecie jakiegoś zwierzęcia. Wówczas, jak powiadają, zaczął rozmyślać nad wszystkiem, co zaszło w ciągu ostatnich lat siedmnastu. Poczciwa Kajsa zmieniła się nie do poznania. Czyż tak na nią podziałać mogło dobre jadło z łąk ekebijskich? Potem zaś zawołał, niewiadomo, do kamieni na drodze, czy ptaków w krzakach:
— Niech mnie djabeł wsadzi na rożen, ale przysiągłbym, że ci kobyło wyrosły rogi!
Zesunął się ostrożnie z grzbietu mniemanej Kajsy, siadł na skrzyni i jechał dalej, zamyślony głęboko.

Niedługo, w pobliżu Broby usłyszał miarowy śpiew.
Raz, dwa, trzy!

Idą strzelcy, jak się patrzy,
Idą sobie po ulicy,
Dzielni strzelcy Wermlandczycy,

Raz, dwa, trzy!

Ale nie byli to strzelcy, jeno wesołe panienki z Bergi i piękne córki naczelnika z Munkerudu. Niosły torebki z jadłem na końcach lasek, trzymając je, jak karabiny i szły śpiewając miarowo:

Raz, dwa, trzy!

Idą strzelcy, jak się patrzy,
Idą sobie po ulicy,
Dzielni strzelcy Wermlandczycy,

Raz, dwa, trzy!

— Dokądże to Bóg prowadzi, mistrzu Juljuszu? — spytały, spotkawszy go, nie zważając na chmurę troski, przysłaniającą mu czoło.
— Odchodzę z przybytku grzechu i próżności! — odparł. — Nie chcę dłużej żyć pośród nierobów i urwipołciów! Wracam do matki mojej!
— Ej, to nieprawda! — zawołały. — Mistrz Juljusz nie może opuścić Ekeby.
— Opuszczam je! — krzyknął, uderzając pięścią w skrzynię. — Jako Lot z Sodomy i Gomory, uciekam z Ekeby. Niema tam teraz, ni jednego sprawiedliwego. Radował się będę sprawiedliwym sądem bożym, gdy ziemia rozewrze paszcz swoją, a niebo ześle deszcz siarki i ognia! Bywajcie zdrowe, dziewczątka i strzeżcie się Ekeby!
Chciał jechać dalej, ale dziewczęta nie zezwoliły. Miały zamiar wyjść na szczyt góry okolicznej, ale droga była daleka, toteż wolały podjechać wozem Juljusza. Szczęśliwy, kto umie się radować życiem i nie potrzebuje dyni, by mu ocieniała głowę. W ciągu dwu minut dziewczęta postawiły na swojem, mistrz Juljusz zawrócił i pojechał w stronę góry. Siedział uśmiechnięty na skrzyni, a wóz pełen był dziewcząt. Jechali zwolna, drogą obrzeżoną kępami wyki, rumianków i dzikich goździków. Wół musiał często odpoczywać, dziewczęta zsiadały, by zrywać kwiatki i wkrótce kapelusz Juljusza i rogi wołu przystrojone zostały w wieńce.
Trochę dalej natrafiły na zagajnik młodych brzóz i ciemnych olch. Zsiedli wszyscy z wozu i zaczęli rwać gałęzie, a mistrz Juljusz został ustrojony tak, że wyglądał, niby chodzący las. Przez cały dzień baraszkowano wesoło.
W miarę upływających godzin stawał się mistrz Juljusz coraz to łagodniejszym. Zaczął częstować dziewczęta swemi zapasami i śpiewać. Wreszcie stanęli na szczycie góry, a Juljuszowi zabiło potężnie serce i łzy napłynęły do oczu. W natchnionych słowach jął wysławiać ukochany kraj swój.
— O Wermlandjo, ziemio przepiękna! Często, patrząc na mapę, dumałem, czem jesteś właściwie. Teraz rozumiem. Jesteś starym, pobożnym pustelnikiem, który siedzi i duma skrzyżowawszy nogi, w czapce na oczach. Jesteś myśliciel marzący, w płaszcz przybrany lasów, we wstęgi rzek strojny i dumą gór objęty. Tak podobny jesteś do natury, że cię obcy przybysz nie dostrzega. Ubóstwo pobożnych posiadłeś, siedzisz u wenerskiego jeziora, które ci opłukuje stopy. Po lewicy masz złoża kruszcu i kopalnie, które tętnią, niby serce twoje, a na północy, zadumana roztocz łąk, to zadumana głowa.
Ze łzami patrzę na cię, poważny olbrzymie, piękny w surowych kształtach, rozmodlony, pełen wyrzeczenia, a mimo surowości łagodny. Uwielbiam cię i lada dotknięcie twej szaty lesistej leczy mnie. Patrzyłem nieustannie w oblicze twoje, rozważając tajemnice jakie kryje. Czyżeś odgadł tajemnicę bytu, czy dumasz nad nią, olbrzymie? Dla mnie i dla wielu, którzy odczuli powagę twoją jesteś wyobrazicielem wielkich myśli, inni atoli dostrzegają jeno piękno członków twoich i to im słoni wszystko.
Biada nam wszystkim dzieciom Wermlandji które piękna jeno domagają się od życia! Miast rezygnacji, powagi i ubóstwa, w pożądaniu wyciągamy ręce, błagając o piękno, jako dobro jedyne. Radzibyśmy mieć życie, jako różany krzew, na którym błyszczy wino, miłość i uciecha, dostępne wszystkim, chociaż kraj nasz inne ma oblicze, chociaż jest symbolem myśli, których nam brak.
O piękna, urocza Wermlandjo!
Mówił tak ze łzami w oczach, a głos mu drżał. Dziewczęta słuchały zdumione i wzruszone także. Nie wiele rozumiały z głębi, ukrytej pod powłoką żartu i śmiechu.
Wieczorem wsiedli wszyscy na wóz i odjechali, a dziewczęta nie spostrzegły, dokąd je wiezie mistrz Juljusz, aż stanęły w Ekeby.
— Wstąpmy, potańczyć trochę! — rzekł do dziewcząt, zatrzymując wołu przed bramą.
Cóż powiedzieli kawalerowie, ujrzawszy towarzysza w zwiędłym wieńcu na kapeluszu i z pełnym dziewcząt wozem?
— Pewni byliśmy, — odrzekli, że musiał gdzieś jeździć z dziewczętami? Inaczej, od kilku już godzin byłby zpowrotem!
Wspomnieli teraz, że mistrz Juljusz żegnał się dziś z Ekeby już poraz siedemnasty, czyli czynił to każdego roku. Ale mistrz Juljusz nie pamiętał w tej chwili ani poprzednich usiłowań, ani też ostatniego. Sumienie jego zasnęło znowu na cały rok.

Nie był zwykłym człowiekiem ten mistrz Juljusz. Tańczył zgrabnie, grał żwawo, władał smyczkiem i piórem, serce miał wrażliwe i piękne słowa, oraz pieśni na ustach. Ale cóżby mu przyszło z tych wszystkich zalet, gdyby nie miał sumienia, które budziło się raz do roku, wzorem owych jednodniówek, które wychodząc z ciemności, rozwijają skrzydła, by przez parę godzin potańczyć w jasnych promieniach słońca.

O GLINIANYCH ŚWIĘTYCH.

Kościół svartsjeński jest biały wewnątrz i na wierzchu, białe ma ściany, kazalnicę, ławki, pulpity, strop, okna i kapę ołtarza, wszystko jest tam białe. Niema tam ozdób, obrazów, ni tarczy herbowych. Ponad ołtarzem widnieje drewniany krzyż, przewiązany białą szarfą. Dawniej było inaczej. Strop pokrywały obrazy, a mnóstwo barwnych figur z kamienia i gliny mieścił dom boży.
Przed wielu laty, pewnego dnia letniego, znalazł się w Svartsjö malarz, i stał zapatrzony w płynące po niebie chmury. Widział jak się wznoszą ze kraju widnokręgu, coraz to wyżej, tworząc olbrzymie kształty. Wzdymały żagle, niby okręty, podnosiły sztandary, jak wojownicy, idący na zdobycie nieba. Przed słońcem atoli, władcą świata udawały chmury zgoła niewinne istoty.
I tak, lew krwiożerczy przybierał postać damy w pudrowanej peruce. Olbrzym mocarny, stawał się zadumanym sfinksem. Niektóre postacie kryły swą nagość w płaszcze złotem szyte, inne barwiły rumieńcem białe policzki. Tworzyły się równiny, wyrastały lasy i zamczyska o wysokich wieżycach. W końcu, białe chmury zagarnęły całe szafirowe sklepienie i nakryły słońce.
Jakżeby to było pięknie, pomyślał nabożny artysta, gdyby stęsknione duchy mogły z gór wysokich wstąpić na te chmury i popłynąć niemi, niby okrętami, wzwyż.
I nagle uświadomił sobie, że te białe chmury letnie są to rzeczywiście statki błogosławionych.
Ujrzał ich na wielkich, płynących masach mgły, z liljami w rękach, w koronach złocistych, a powietrze drżało ich śpiewem. Aniołowie zlatywali na powitanie z góry. Mnóstwo było tych świętych, a w miarę rozpościerania się chmur, przybywali coraz to nowi. Spoczywali na bieli puchu, jak lilje wodne na toni spokojnego jeziora, zdobiąc go, jak lilje zdobią pole. Cóż za radosna to była podróż w niebiosy! Wznosiły się chmury, a każda mieściła hufce niebiańskie, w srebrnych zbrojach, każda wiozła śpiewaków nieśmiertelności, w szytych złotem płaszczach.
Artysta ten malował później strop svartsjeńskiego kościoła. Chciał na nim oddać owe płynące chmury z błogosławionymi. Rękę miał silną, ale sztywną nieco, tak że chmury przypominały raczej loki wełnistej peruki, niż utwory z mgły, a święci przybrali postać zgoła ludzką i materjalną. Mieli purpurowe płaszcze, wysokie infuły biskupie, długie kaftany ze sztywnemi, kapłańskiemi kołnierzami, także wielkie głowy, przy drobnych postaciach, a byli wyposażeni w chustki książki do nabożeństwa. Z ust powiewały im wstęgi z łacińskiemi napisami, zaś najwybitniejszych usadowił artysta na mocnych, drewnianych fotelach, by wygodniej odbyli zaświatową podróż.
Bóg sam i wszyscy zresztą ludzie wiedzieli, że duchy błogosławionych nie objawiły się nigdy artyście i dlatego nie zdołał on ich przedstawić w nadziemskiej piękności. Ale obrazy podobały się ogólnie i wprawiały nieraz pobożnych w nastrój modlitewny, toteż zasługiwały na poszanowanie.
Za czasu panowania kawalerów, kazał hr. Dohna pomalować kościół na biało. Toteż obrazy zniszezały, a także usunięto posągi gowuanych świętych.
Biedni ci święci z gliny!
Żadna ziemska troska nie była mi tak dotkliwą, jak ich strata, a nigdy większym bólem nie przepełniło mnie okrucieństwo na żywych ludziach dokonane.
Wyobraźcież sobie. Był tam św. Olaf z koroną na hełmie, z toporem w ręku, a u nóg miał pokonanego olbrzyma. Na kazalnicy stała Judyta w czerwonym gorsecie i błękitnej spódnicy, z mieczem w jednej, a klepsydrą, miast głowy asyryjskiego wodza, w drugiej dłoni. Była tam również tajemnicza Saba, w błękitnym gorsecie i czerwonej spódnicy, z jedną nogą w kształcie gęsiej stopy i sybilińskiemi księgami w ramionach, a dalej leżał w chórze, na ławce św. Jürgen bez konia i smoka, które zniszczały, był św. Krzysztof z laską okrytą liśćmi iśw. Eryk z berłem i toporem, ubrany w krótki, malowany w kwiaty płaszcz.
Nieraz siedziałam tam w niedzielę, smuciłam się zatratą obrazą i posągów i tęskniłam za niemi. Przestałabym już, gdyby im brakło nosa, czy nogi, lub gdyby starło się złocenie. Blask legendy zakryłby mi to przed oczyma.
Zazwyczaj trzeba świętym dorabiać to berło, to ucho, to nos i odświeżać szaty. Ale poczciwi chłopi nie uczyniliby im krzywdy, gdyby nie hrabia Dohna, który wszystkich kazał wyrzucić z kościoła.
Nienawidziłam go z całą pasją dziecka, jak biedny rybak nienawidzi nicponia, psującego mu sieć czy łódkę, jak żebrak klnię skąpą gospodynię, wzbraniającą mu chleba. Głód mi dokuczał i pragnienie przez czas nabożeństwa. Ten hrabia zabrał mi chleb ducha, on mi zniszczył łódź i sieć, w którą pochwycić chciałam wizje święte.
Dorośli nie znają prawdziwej nienawiści. Czyż mogłabym dziś nienawidzić tak nędzną istotę, jak hrabiego Dohnę, lub szalonego Sintrama, czy przeżytą hrabinę Martę? Ale za lat dziecięcych!... Wielkie to dla nich szczęście, że wówczas dawno już leżeli w grobie.
W tej chwili, być może, stał, właśnie na kazalnicy proboszcz i mówił o pokoju i zgodzie, ale słowa jego nie dochodziły do miejsca mego w kościele. Gdybym miała glinianych świętych, to co innego — zrozumiałabym niezawodnie ich naukę.
Siedząc, rozmyślałam nieraz nad historją ich zatraty.
Kiedy hrabia Dohna unieważnił swe małżeństwo, miast szukać żonę i wprowadzić ją w dom, oburzyło to wszystkich, gdyż wiedziano, że uciekła przed prześladowaniem, by nie zostać na śmierć zadręczoną. Hrabia chciał odzyskać łaskę Boga i szacunek ludzki jakimś dobrym czynem, kazał tedy odnowić kościół. Pomalowano go na biało i zniszczono obrazy, on zaś sam, wraz z robotnikami zniósł posągi świętych do łodzi i zatopił w Löffenie.
Jakże śmiał podnieść rękę na wybrańców Boga?
Jakże mogło dojść do takiej zbrodni? Czyż zbrakło miecza w ręce, która ścięła głowę Holofernesa? Czyż królowa Saba zapomniała całej mądrości swojej, która razi dotkliwiej od jadowitej strzały? Święty Olafie, stary wikingu i smokobójco Jürgenie, czyż przepadła już legenda o waszych czynach bohaterskich i zbladł nimb cudów waszych? A może święci nie chcieli bronić się przeciw gwałtowi. Chłopi svartsjeńscy nie mieli już farby na ich suknie, ni pozłotki na korony, przeto zgodzili się, by ich hr. Dohna zatopił w bezdni jeziora. Nie chcieli już, widać, oszpecać domu bożego. Ale wspominali pewnie biedacy owe czasy, kiedy się przed nimi modlono na kolanach.
Siedziałam, myśląc o czółnie, sunącem ze świętymi, pewnego letniego wieczoru po gładkiej powierzchni Löffenu. Wioślarz obzierał się, raz po raz lękliwie na dziwnych podróżnych, ale obecny przy tem hr. Dohna nie czuł strachu. Brał własną, dostojną ręką jednego po drugim i ciskał w wodę. Czoło miał pogodne i oddychał głęboko. Czuł się bojownikiem nauki ewangelicznej. Żaden nie nastąpił cud ku czci świętych. Spadali cicho i bez oporu w toń.
Następnej niedzieli błyszczał bielą kościół svartsjeński, żaden już posąg nie przeszkadzał wnętrznemu skupieniu. Wierni mogli zatapiać się w niebiańskie wizje jeno oczyma ducha, a modlitwy płynęły w niebo na własnych skrzydłach, nie czepiając się płaszcza świętych.
Zielona jest ziemia, urocze mieszkanie ludzi, a błękitne niebo, cel ich tęsknoty, świat cały pełen jest barw. Dlaczegóż kościół ma być biały, jak zima, nagi, jak nędza, blady, jak strach? Nie lśnił, niby szron zimą w lesie, nie błyszczał perłami i koronkami, niby biała oblubienica. Zimny był, posmarowany białą farbą klejową i pusty, bez obrazów i posągów.
Niedzieli tej zasiadł hrabia Dohna w chórze, na haftowanym w kwiaty fotelu, tak by go wszyscy widzieć i wielbić mogli za to, że ponaprawiał ławki, wyrzucił szpetne posągi, oszklił okna i pomalował kościół na biało. Wolno mu to było uczynić i postąpił wedle swego zrozumienia, by ułagodzić gniew Pana. Czemuż się atoli domagał za to pochwały?
Z takiem sercem obarczonem grzechem okrucieństwa, winien był raczej siąść na ławie pokutników, lub paść na kolana i błagać braci i sióstr swych w Chrystusie o modły, by go Pan ścierpieć raczył w przybytku swoim. To mu raczej przystało, jak siedzieć w chórze i żądać pochwał za to, że chciał się pogodzić z Bogiem.
Tak, hrabio Henryku! Bóg spodziewał się zastać cię na ławie pokutników i nie dał się omamić chwalbą ludzką. Pozostał on Bogiem sprawiedliwości, który otwiera usta kamieniom, gdy milczą ludzie.
Nabożeństwo zostało ukończone, przebrzmiał ostatni akord śpiewu, ale nikt nie wyszedł z kościoła, gdyż proboszcz wstąpił na kazalnicę, by wygłosić ku czci hrabiego mowę dziękczynną. Nie miało jednak dojść do tego.
Nagle rozwarły się drzwi kościoła i weszli dawni święci, ociekający wodą Löffenu, okryci zielonym mułem i poczerniali od błota. Posłyszeli, widać, że ma być sławiony ten, który ich wygnał z domu bożego i rzucił do zimnych fal. Zapragnęli także wtrącić słowo.
Nie w smak był im jednostajny szmer wody.
Nawykli do modlitw i pieśni nabożnych, milczeli jednak dotąd, pewni, że dzieje się to wszystko ku chwale Boga. Ale tak nie było. Siedział tu oto, w pełni wspaniałości hrabia Dohna na środku kościoła i czekał podzięki. Nie mogąc na to zezwolić, wyszli z mokrego grobu, przywędrowali do kościoła i ukazali się wiernym. Wszyscy poznali św. Olafa z koroną na hełmie i św. Eryka z kwiatami na płaszczu, oraz poczerniałych, św. Jürgena i Krzysztofa. Tylu tylko. Królowa Saba i Judyta nie przybyły.
Gdy osłupiali ludzie przyszli po chwili do siebie, rozszedł się po kościele donośny szept:
— Hultaje przyszli! „Kawalerowie.
Istotnie zjawili się teraz „„Kawalerowie“. Podeszli bez słowa do hrabiego, wzięli go wraz z fotelem na barki, wynieśli z kościoła i posadzili na wzgórzu kościelnem.
Nie mówili nic, nie patrzyli w prawo, ni w lewo, wy= nieśli tylko poprostu hrabiego z domu bożego, a potem ruszyli najkrótszą drogą w stronę jeziora. Nikt ich nie wstrzymywał i nie zastanawiał się nad ich postępkiem, gdyż wszyscy zrozumieli, że mają oni snać własny pogląd na sprawę. i
— My, kawalerowie uznaliśmy, że hrabia Dohna nie zasługuje, by go wysławiać w domu bożym i dlatego wynieśliśmy go na pole. Teraz, jeśli ktoś chce, niech go wniesie zpowrotem!
Ale nie został wniesiony, a mowa dziękczynna nie doszła do skutku. Wierni rozeszli się i wszyscy uznali postępek „kawalerów“ za słuszny.
Ludzie wspomnieli o dręczonej tak okrutnie wesołej hrabinie borskiej, która była dobrą dla biednych i tak piękną, że sam jej widok sprawiał przyjemność.
Niezawodnie grzeszną była owa komedja urządzona w kościele, ale zarówno wierni, jak i proboszcz odczuli, że to, co mieli uczynić, stanowiło wprost drwiny z Boga i ogarnął ich wstyd wobec starych szaleńców, napoły zdziczałych.
— Kamienie mówią, gdy milczą ludzie! — powtarzano sobie.
Od dnia tego nie mógł hrabia Henryk wytrzymać
w Borgu. Pewnej, ciemnej nocy, w początkach sierpnia stanęła przed podjazdem zamknięta kareta. Wszyscy lokaje otoczyli ją, a potem wyszła zawinięta szczelnie szalami, hrabina Mirta, z gęstym welonem na twarzy. Hrabia prowadził drżącą matkę, która nie mogła się odważyć zejść po schodach i wyjść na świat.
Nakoniec dotarła szczęśliwie do karety, syn wskoczył za nią, zamknięto drzwi, a stangret zaciął konie. Gdy sroki zbudziły się rankiem, w pałacu nie było już nikogo.

Hrabia przebywał odtąd daleko, na południu, a Borg został sprzedany. Zmieniał on często właścicieli, ale, chociaż tak piękny, nikomu pono nie przyniósł szczęścia.
O WYSŁANNIKU BOŻYM.

Wysłannik boży, kapitan Lennart przybył pewnego, sierpniowego popołudnia do brobijskiej gospody i udał się prosto do kuchni. Wracał on do domu swego w Helgesäterze, położonego pod lasem o ćwierć mili na północ od Broby.
Kapitan Lennart nie wiedział wówczas jeszcze, że jest wysłannikiem bożym na ziemi, a serce jego radowało się myślą, iż zobaczy domostwo swoje. Ciężki go trapił los, ale walkę miał już za sobą i pewny był, że odtąd wszystko pójdzie dobrze. Nie wiedział, iż się zalicza do ludzi, którym nie wolno spoczywać pod własnym dachem i grzać się u własnego ogniska.
Kapitan był wesoły z usposobienia. Nie zastawszy nikogo w kuchni, zaczął w niej wyprawiać figle. Poplątał nici na warsztacie tkackim, przekręcił sznur kołowrotka, potem rzucił psu kota na głowę i śmiał się jak szalony, patrząc na bój obojga stworzeń, przyjaznych do niedawna, które szalały jak wściekłe, drapiąc się i gryząc wzajemnie.
Zwabiona wrzawą wyszła gospodyni i stanąwszy w progu patrzyła na rozweselonego gościa. Znała go dobrze, ale ostatnio siedział przecież na wózku więziennym, w kajdanach na rękach, co jej zostało w pamięci. Przed pięciu laty przeszło, jakiś złodziej podczas zimowego jarmarku ukradł żonie naczelnika okręgu w Karlsztadzie mnóstwo klejnotów, pierścieni, naramienników i sprzączek. Były to cenne pamiątki, których nie odnaleziono nigdy. Niedługo potem rozeszła się pogłoska, że złodziejem jest kapitan Lennart z Helgesäteru.
Gospodyni nigdy temu nie wierzyła. W istocie, dziwna to była pogłoska. Lennarta znano ogólnie jako człowieka dobrego i uczciwego. Żył on przykładnie z żoną, poślubioną skutkiem braku środków, późno; miał dobrą pensję i mieszkanie urzędowe. (Cóżby go mogło tedy skłonić do kradzieży pierścionków i bransolet? Mimoto, o dziwo, kapitan Lennart utracił stanowisko, order, i został zasądzony na pięć i pół lat robót przymusowych.
Przyznał się, że zanim się dowiedział o kradzieży, był na jarmarku i wracając, znalazł brzydką bardzo bransoletę, którą podarował dzieciom. Była ona złota i pochodziła z rabunku. I stąd cała bieda. Głównym jednak sprawcą był zły Sintram, który wystąpił w roli oskarżyciela, aby usunąć z drogi kapitana Lennarta. Niebawem bowiem wytoczono jemu samemu proces o sprzedaż prochu Norwegom w roku 1814 i Lennart mógł zeznawać wielce obciążająco. Sintrama uwolniono teraz z braku dowodów.
Gospodyni patrzyła z upodobaniem na tego człowieka, który posiwiał i pochylał się wyraźnie skutkiem strasznych przejść. Zachował jednak dawną dobroduszność i humor. Był taki sam, jak w dniu jej ślubu, kiedy ją wiódł do ołtarza i tańczył na weselu. Jak dawniej i teraz rozmawiał z każdym przechodniem, każdemu dziecku rzucał monetę, każdej pomarszczonej staruszce mówił, że jest coraz młodsza i stojąc na beczce, wokoło drzewka, w początkach maja, przygrywał młodzieży do tańca. Takim pozostał Lennart.
— No, pani Karin! — zawołał. — Czy chcecie wogóle mnie widzieć?
Zaszedł do gospody poto jeno, by się dowiedzieć, co porabia jego rodzina i czy nań czeka. Widzieli, że kara jego kończy się teraz właśnie
Gospodyni miała same dobre nowiny. Zoria kapitana wzięła się po męsku do rzeczy, odnajęła urzędowe mieszkanie od następcy i radziła sobie doskonale. Dzieci zdrowe, aż miło patrzeć. Oczywiście, czekali nań wszyscy w domu. Żona kapitana kobieta surowego obejścia, nie wyjawiała nigdy swych myśli, wiedziano jednak, że przez czas nieobecności kapitana nikomu nie było wolno jeść jego łyżką, ani siedzieć w jego fotelu. Od nastania wiosny codziennie chodziła kapitanowa na wzgórze patrzeć, czy mąż nie wraca. Miała też dlań gotowe ubranie, które sama, niemal w całości, sporządziła. Z tego wszystkiego wynikało, że nań czeka, choć nie nie mówi.
— Wy, kumo, nie wierzycie chyba... — spytał Lennart.
— Nie, panie kapitanie! — odparła. — Nikt w to nie wierzy u nas.
Słysząc to, nie mógł Lennert dłużej wytrzymać i chciał biec do domu.
Tuż za progiem napotkał dobrych znajomych, kawalerów z Ekeby, którzy zjawili się właśnie w gospodzie, gdzie ich zaprosił Sintram na swe urodziny. Bez wahania powitali więźnia i uścisnęli mu dłoń, i Sintram także.
— Drogi Lennarcie! — rzekł. — Bądź przekonany, że w tem był palec boży.
— Łotrze! — zawołał Lennart! — Myślisz, nie wiem, iż to nie Pan Bóg ocalił cię przed toporem kata?
Roześmiali się wszyscy, a Sintram nie odczuł urazy, gdyż rad był, ile razy wspominano o jego stosunkach z djabłem.
Namówili Lennarta, by wrócił do gospody i wypił z nimi na powitanie, poczem pójdzie do domu. Ale źle na tem wyszedł. Od pięciu lat nie miał w ustach zdradliwego napoju, przytem nie jadł nic pewnie przez cały dzień i wyczerpany był długą wędrówką. Toteż wypiwszy parę kieliszków, ululał się.
Wtedy kawalerowie zaczęli go poić na dobre. Nie mieli złych zamiarów, chcieli jeno okazać serce temu, który od lat pięciu przeszło nie popił.
Lennart był zawsze trzeźwym człowiekiem, a tego zwłaszcza dnia, kiedy wracał do żony i dzieci, nie miał zamiaru upić się. Niestety jednak legł na ławie szynkowni i zasnął.
Göstę skusiła ta bezwładność kapitana, wziął tedy węgiel, trochę soku z jagód i ucharakteryzował go na zbrodniarza, że to niby w sam raz, dla człowieka, wracającego z więzienia. Podbił mu oko, zrobił czerwoną szramę przez nos, pozlepiał i zmierzwił włosy, a w końcu uczernił gębę sadzą. miali się z tego przez chwilę, poczem jednak Gösta chciał zmyć twarz śpiącego.
— Daj pokój! — rzekł Sintram. — Zobaczy to po obudzeniu i będzie się śmiał.
Zostawiono go więc w tym stanie, a hultaje zapomnieli o kapitanie. Pijatyka trwała przez całą noc. Dopiero o świcie skończyło się. Wszyscy mieli bez wątpienia więcej wina, niż rozumu w głowach.
Lecz co zrobić teraz z kapitanem?
— Zawieźmy go do domu! — rzekł Sintram. — Żona ucieszy się bardzo, a nam miło będzie patrzeć na jej radość. Podoba mi się ta myśl. Tak, zawieźmy go do domu!
Wszystkich to wzruszyło. Zaprawdę, uraduje się wielce zacna kobieta z Helgesäteru!
Zaczęli trząść kapitanem, aż się zbudził i posadził go na jeden z pojazdów. Potem cała czereda ruszyła do Helgesäteru. Jedni spali, drudzy chwiali się, tak że omal nie spadli na ziemię, a w końcu inni śpiewali, by nie ulec senności. Wszyscy wyglądali nie lepiej od włóczęgów i mieli napuchłe twarze.
Przybywszy na miejsce, zostawili konie w tylnem podwórzu i uroczyście wstąpili na schody. Baerencreutz z Juljuszem wiedli z obu stron Lennarta.
— Zbudź się, Lennarcie! — powiedzieli doń. — Wszakże widzisz, że jesteśmy w domu!
Otwarł oczy i oprzytomniał niemal całkiem. Rozczuliło go, iż mu towarzyszyli.
— Przyjaciele! — rzekł, stając zwrócony do wszystkich. — Pytałem Boga, czemu mi kazał tyle wycierpieć...
— Milcz Lennardzie! — zawołał Baerencreutz. — Schowaj dla siebie kazanie.
— Niech mówi! — powiedział Sintram. — Dobrze mówi!
— Pytałem, a nie rozumiałem odpowiedzi, lecz teraz wiem wszystko. Oto Bóg chciał mi pokazać, że mam przyjaciół, którzy mi towarzyszą, by widzieć moją i mojej żony radość. Żona czeka na mnie. Czemże jest wobec tego pięcioletnia niedola?
Silne pięści zadudniły tymczasem po drzwiach, gdyż kawalerom nudno było słuchać.
Wewnątrz powstał ruch, zbudziły się służebne i wyjrzały. Narzuciły spiesznie odzież, bały się jednak otwierać takiej czeredzie mężczyzn. W końcu odsunięto rygle i wyszła pani Lennart.
— Czego chcecie? — spytała.
— Przyprowadzamy pani męża! — odparł Baerencreutz.
Wysunęli naprzód kapitana, ona zaś spojrzała na chwiejącego się, umazanego opryszka, poza którym chwiało się mnóstwo podobnie pijanych mężczyzn.
Cofnęła się, on zaś rozpostarł ramiona i podszedł.
— Odeszłeś złodziejem, a wracasz jako włóczęga! — krzyknęła i odeszła w głąb.
Nie rozumiejąc, chciał iść za nią, ona jednak uderzyła go w pierś.
— Sądzisz, że uznam w takim, tak ty człowieku pana mego domu i ojca mych dzieci? — spytała.
Drzwi zatrzasnęły się przed nosem Lennarta i zasunięto rygiel. Kapitan rzucił się na drzwi i zaczął walić.
Kawalerowie śmiali się na całe gardło. Tak był pewny swej żony, a ona nie chce go znać. Przygoda rozweseliła ich wielce.
Wobec tego rozgniewał się kapitan Lennart i rzucił się na nich. Odbiegli i wskoczyli do pojazdów, on ruszył za nimi, ale potknął się i upadł. Wstał lecz nie gonił ich dalej. W muzgu błysło mu teraz, że najdrobniejsza rzecz nie dzieje się bez woli bożej.
— Dokądże chcesz mnie zawieść? — spytał. — Jestem jako puch unoszony tchnieniem twojem. Dokądże mnie wiedziesz, zamykając przedemną drzwi domu mego?
Odszedł precz, przekonany, że taką jest wola boża.
O wschodzie słońca stanął na brobijskiem wzgórzu i spojrzał w dolinę. Ludność tej doliny nie wiedziała jeszcze wówczas, że przyszedł zbawca. Żaden biedak, ni smutny nie wił wieńców i nie zdobił drzwi domu, nie sypano wonnych liści lawendy ni płatków kwiatów polnych na progi, które miał przekroczyć. Matki nie pokazywały go dzieciom, gdy je mijał. Nie czyszczono na jego przyjęcie chat i nie okrywano zakopconego ogniska jałowcem, a mężczyźni nie pracowali na wyścigi, by oczy jego spoczęły na dobrze uprawnych polach i prosto wyciętych rowach.
Spoglądał smutnemi oczyma na spustoszenie, jakie uczyniła susza, na plony, tak zmarniałe, że ludzie nie mieli ochoty uprawiać roli pod nowy zasiew. Spoglądał ku sinym lasom i widział w słońcu postacie zczerniałe, wypalone pożarem. Patrzył na zniszczałe od suszy brzozy przydrożne. Spostrzegł po różnych, drobnych oznakach po odorze gnojówek mijanych domostw, obalonych płotach i małej ilości drzewa opałowego, jakie zwożono i rąbano, że ludzie przestali zajmować się dobytkiem swoim, że nastała klęska, której jedynym pocieszycielem była obojętność i wódka.
I dobrze było może nawet, że to widział. Wszakże nie mógł patrzeć na kiełkowanie posiewu na własnem polu, nie mógł, siedząc przy własnem ognisku spoglądać w gasnące węgle, nie było mu dane trzymać dzieci za ręce i mieć obok siebie wierną żonę. Dobrze było, iż sam osmucony widział pogrążonych w smutku innych, którym mógł spieszyć z pociechą. W onym czasie ubóstwa i niedostatku niejeden bogatszy pogarszał jeszcze położenie ludności i psuł je. Wszakże proboszcz brobijski był skąpcem szkaradnym, nie zaś dobrym pasterzem, wszakże hultaje z Ekeby szerzyli marnotrawstwo i pijaństwo, a Sintram utwierdził wszystkich w wierze, że spaść musi zniszczenie i śmierć na całą okolicę.
Kapitan Lennart stał na brobijskiem wzgórzu i coraz wyraźniej czuł, że jest potrzebny Bogu. Dlatego to odepchnęła go od siebie skruszona małżonka.
Wspomnieć trzeba, że „kawalerom“ nie przyszło wcale do głowy, iż winni są wrogiemu postępkowi pani Lennart. Sintram milczał. W okolicy zaczęto się gorszyć kobietą, której duma nie pozwoliła przyjąć w dom tak dobrego człowieka. Opowiadano, że przerywała szorstko każdą wzmiankę o mężu, nie mogąc znieść jego imienia. Ale kapitan nie starał się wcale o zmianę jej zapatrywania.
Minął dzień.
Pewien stary gospodarz w Högborgu leżał na łożu śmierci. Przyjął ostatnie sakramenty, siły go opuściły i wiedział, że umrze lada chwila. Jak ktoś, mający rozpocząć długą podróż, kazał się przenosić nieustannie z łóżkiem z izby do kuchni i zpowrotem, co świadczyło dobitniej jeszcze, niż głośne rzężenie, iż przyszła nań ostatnia chwila.
Stali w koło niego żona, dzieci i służba. Był bogaty, szanowany i szezęśliwy, to też nie umierał samotnie, ani w otoczeniu niecierpliwych, obcych ludzi. Umierający mówił o sobie, jakby już stał przed Bogiem, a obecni potwierdzali jego słowa.
— Byłem pracownikiem pilnym i dobrym gospodarzem. Kochałem żonę, jako prawicę swoją, dobrze wychowywałem dzieci moje, nie piłem, nie zaorywałem granic, nie pędziłem konia pod górę, nie głodziłem krów w zimie i nie pozwoliłem latem owcom chodzić z wełną.
Jak echo rozbrzmiewały chórem przytakiwania płaczących.
— O tak! Był dobrym gospodarzem... nie gnał pod górę konia i nie głodził krów.:
Tymczasem wszedł do chaty biedny człowiek, by uprosić sobie trochę jadła i napoju i usłyszał słowa konającego.
A starzec mówił dalej:
— Karczowałem lasy i osuszałem bagna. Odrzucałem pracowicie skiby. Rozbudowałem stodołę, tak że może pomieścić trzy razy tyle zboża, jak za czasów mego ojca, kazałem też zrobić z talarów trzy srebrne kubki, a ojciec mój jeden jeno zafundował.
Słowa te, świadczące o zaletach umierającego, posłyszał biedak u drzwi stojący, zarówno te jakoteż potakiwania obecnych.
— Bóg da mi dobre miejsce w niebie! — rzekł starzec.
— Bóg użyczy panu naszemu dobrego miejsca u siebie! — przytakiwali wszyscy.
Przerażenie ogarnęło stojącego u drzwi, który był przez lat pięć piłką w ręku Boga i pierzem, poruszanem oddechem bożym. Zbliżył się do konającego i ujął jego dłoń.
— Przyjacielu! — rzekł drżącym ze wzruszenia głosem. — Czyliż pomyślałeś, kim jest Pan, przed którym masz stanąć niedługo? To Bóg potężny! Swiaty są mu polem, a burza wierzchowcem. Niebiosa tętnią odgłosem bożego stąpania, ty zaś stajesz przed nim, mówiąc: — Ciągnąłem prosto skiby, siałem żyto i ścinałem drzewa!
— Chwalisz się i mierzyć z nim ośmielasz? Czyż nie wiesz, jak potężny jest Pan Bóg, do którego dziedziny odchoisz?
Starzec rozwarł szeroko oczy, twarz mu wykrzywiła strach, a rzężenie stało się głośniejsze.
— Nie przystępuj z chwalbą własną do Pana! — mówił wędrownik. — Najpotężniejsi to słoma wymłócona w jego stodole. Przez cały dzień rzuca on posiew, wykopał morze i spiętrzył góry, a ziemię okrył roślinami. To robotnik niezrównany i mierzyć się z nim nie zdołasz! Ukorz się, ukorz przed Bogiem, dusza ulatująca! Padnij w proch przed Panem i władcą swoim! Burza pańska leci nad tobą, a gniew boży postrach szerzy. Pochyl się, chwyć jak dziecko skraj płaszcza i żebraj miłosierdzia. Ukorz się przed Stwórcą swoim, duszo odlatująca!
Oczy starca rozwarły się jeszcze szerzej, dłonie złożyły do modlitwy, twarz rozpogodziła, a rzężenie ustało.
— Duszo człowiecza! — zawołał przybyły. — Uniżyłaś się kornie w ostatniej chwili przed Bogiem, toteż niechybnie weźmie cię jakie dziecko w ramiona i wprowadzi w światłość wiekuistą.
Starzec odetchnął głęboko raz jeszcze i oddał ducha, kapitan Lennart ukląkł i jął się modlić, a z nim wszyscy, wzdychające ciężko.
Zmarły miał na twarzy wyraz pokoju, a oczy jego błyszczały, zda się, odblaskiem szczęsnych wizyj zaziemskich. Uśmiech krasił jego usta, a wszystko świadczyło, że patrzył w oblicze Boga.
Wielka, piękna, to dusza, myśleli obecni, co rozerwała pęta ciała. Ukorzyła się przed Stwórcą swoim, on zaś wziął ją, jak dziecko w ramiona.
— Patrzył w oblicze boże! — powiedział syn, zamykając oczy ojca.
— Widział otwarte niebiosy! — szlochały chórem dzieci i służba.
Stara gospodyni dotknęła drżącą dłonią ramienia Lennarta i powiedziała:
— Panie kapitanie! Byłeś mu wielką pomocą w najstraszniejszej chwili.
Milczał. Uczuł, że posiada dar wielkich słów i doniosłych czynów. Drżał jako motyl, który dopiero co opuścił poczwarkę, o skrzydłach lśniących, niby samo słonce.

To zdarzenie pchnęło kapitana Lennarta pomiędzy ludzi. Inaczej byłby wrócił do domu i ukazał żonie prawdziwe oblicze swoje, ale teraz nabrał przekonania, że jest potrzebny Bogu. Toteż został bożym wysłannikiem i pomagał biednym ludziom. W czasie onym wielka panowała nędza, a rozum i dobra wola cenniejsze były od złota i potęgi.
Kapitan Lennart przybył pewnego dnia do biedaków, mieszkających pod Gurlitą. Nie mieli ziemniaków, a zbrakło im też ziarna na siew.
Kapitan Lennart przepłynął w małem czółnie jezioro, udał się do Sintrama i poprosił go o zboże i ziemniaki. Sintram przyjął go dobrze, oprowadził po wielkim spichrzu i piwnicy, gdzie były zeszłoroczne jeszcze ziemniaki i kazał napełnić wory i płachty przywiezione.
Zauważył jednak, że czółno kapitana Lennarta jest za małe na tak ciężki ładunek. Zły człowiek kazał przeto przenieść wszystko na łódź wielką i polecił parobkowi swemu, silnemu Maensowi, zawieźć wszystko na miejsce przez jezioro, tak że kapitan Lennart płynął tylko w małem czółnie.
W drodze minął go Maens, zręczny wielce żeglarz, a Lennart płynął wolno, dumając o przedziwnych losach ziarna na zasiewowego. Zostanie rzucone w czarną ziemię, pełną popiołu, kamieni i wykrotów drzewa, a potem puści korzenie i wyrośnie w odłogu. Rozmyślał nad miękkiemi, zielonemi kłosami i pochylony pieścił je dłonią. Potem wspomniał o jesieni i zimie, które miną bez szkody, a z wiosną ziarno zacznie rość szybko. Dzielne serce jego radowała myśl o wysokich źdźbłach, zakończonych śpiczastemi kłosami, co zrazu powiewając wąsami, pochylą się potem, obciążone pięknem ziarnem. Przyjdą kosiarze, zboże padnie, pójdzie pod cep, do młyna, zamieni się w mąkę, potem w chleb i chodź tak go nie wiele w czółnie, nasyci liczną rzeszę.
Parobek Sintrama przybił do brzegu, a ludzie podeszli do łodzi. Wedle polecenia swego pana, powiedział:
— Pan mój przysyła wam słód i ziarno, bo słyszał, że wam brak wódki.
Ludzie popadli w szał, wdarli się do łódki i spadali we wodę, chwytając wory. Ale nie takie miał zamiary kapitan Lennart.
Przybiwszy do lądu rozgniewał się pośpiechem ludzi i chciał rozdzielać ziemniaki na pożywienie, zaś zboże do siewu. Nie postało mu w głowie prosić o słód.
Zaczął wołać, by zostawili worki w spokoju, ale go nie usłuchano.
— Niechże się wam tedy zboże przemieni w piasek, a ziemniaki w kamienie! — zawołał rozgoryczony.
I w tejże chwili wydało się, jakgdyby kapitan Lennart uczynił cud. Dwie kobiety, wydzierające sobie worek, przedarły go i okazało się, że zawiera piasek, a niosący ziemniaki mężczyźni zauważyli, że są ciężkie, jak kamienie.
W istocie, cała przesyłka, był to jeno piasek i kamienie. Ludzie osłupieli ze zdumienia, dziwując się wysłannikowi bożemu, a sam kapitan nie mógł pojąć, co się stało. Maens jednak śmiał się.
— Odejdź do domu! — rzekł doń kapitan. — Odjedź, zanim ludzie spostrzegą, żeś przywiózł jeno piasek i kamienie. Inaczej mogliby ci zniszczyć łódź.
— Nie boję się! — odparł parobek.
— Odjeżdżaj, mówię ci! — rozkazał kapitan tak stanowczo, że usłuchał.

Potem wyjaśnił ludziom, że Sintram zadrwił sobie z nich. Ale nie chcieli wierzyć, uważając wszystko za cud. Wieść o tem poszła szybko po okolicy, a zamiłowana w rzeczach cudownych ludność uwierzyła w nadprzyrodzoną władzę kapitana Lennarta. Osięgnął przez to wielką władzę nad chłopami i zwali go odtąd wszyscy wysłannikiem bożym.

NA CMENTARZU.

Był piękny dzień sierpniowy. Jezioro lśniło jak zwierciadło, ziemię okryła mgła, brzeg południowy opadał łagodnym stokiem.
Pułkownik Baerencreutz, o białych, sumiastych wąsach, przysadzisty i mocny, jak olbrzym, z kartami rabuże’a w tylnej kieszeni surduta, zeszedł ku jeziorowi i wsiadł w płaskie czółno. Towarzyszyli mu major Anders Fuchs i mały Ruster, fletnista, który był doboszem w pułku strzelców wermlandzkich a przez długie lata służącym i przyjacielem pułkownika.
Na przeciwległym brzegu jeziora znajdywał się cmentarz. Svartsjeński cmentarz zdobiło niewiele jeno krzywych, chwiejnych krzyżów, mnóstwo natomiast wzgórzy porastała ostra trawa, oraz trawa pasiasta, zwana powszechnie „ludzką trawą“, dla zaznaczenia, że jak jej liście odmienne od siebie, tak życie każdego człowieka bywa odmienne. Nie było tu żwirowych ścieżek, ni cienistych drzew, z wyjątkiem starej lipy na zapomnianym grobie proboszcza. Wysoki, smutny mur kamienny otaczał cmentarz ubogi, zaniedbany i brzydki, niby oblicze skąpca, piętnowane krzykiem rozpaczy tych, których pozbawił mienia. Mimoto jednak, leżący tu śpią spokojnie w poświęconej ziemi, pochowani przy pieśniach nabożnych i modłach. Ale muzyka Acquillona, który zmarł zeszłego roku w Ekeby, pochowano poza murem. Był to niegdyś człek dumny, rycerski, dzielny wojownik, śmiały strzelec, muzyk i szczęśliwiec co się zowie. Skończyło się jednak na tem, że przeputał spadek swych dzieci i wszystko, co sam zgromadził wraz z żoną, potem zaś porzucił rodzinę i przybył przed wielu laty do Ekeby na rezydencki chleb. Zeszłego roku, pewnego wierzoru przegrał majętność ziemską, utrzymanie rodziny i zastrzelił się, — bo wolał raczej umrzeć, jak długi zapłacić. (Ciało samobójcy pochowano poza omszałym murem mizernego cmentarza.
Po jego śmierci zostało jeno dwunastu „„kawalerów“, gdyż trzynasty nie zjawił się, jeśli pominiemy owego, który wylazł owej wigilijnej nocy z hutniczego pieca.
„Kawalerowie“ boleśnie odczuli los towarzysza, choć i własny ich los miłym nie był. Wiedzieli, że co roku jeden umrzeć musi. Zresztą nie w tem złego. Kawalerom starzeć się nie wolno. Czemże są dla życia, czem życie dla nich, gdy omglone oczy nie mogą rozróżnić kart, a drżąca dłoń nie podniesie szklanki? Ale straszna to rzecz spoczywać, jak pies, pod murem cmentarza, gdzie nie rośnie w spokoju trawa, ale depcą po niej pasące się owce, gdzie ziemię kraje pług i łopata, kędy szybko przechodzi wędrowiec, nie miarkując kroku, a dzieci krzyczą i hałasują dowoli, gdzie wreszcie mur nie dopuści głosu trąb archanielskich, zwołujących pomarłych na sąd ostateczny!
Beerencreutz przejechał jezioro. Przejechał przez jezioro marzeń moich, na którego brzegach widywałam przechadzających się bogów, a z fal wychodził zamek urojony. Przejechał koło lagunów wyspy Lag, gdzie stoją jodły na małych ławicach piasku wprost w wodzie i gdzie sterczą dotąd na stromej skale ruiny zamku rozbójniczego. Minął las pod przylądkiem borskim, gdzie zwisa nad urwiskiem stara sosna, w miejscu, na którem schwytano ongiś potężnego niedźwiedzia, a kopce kamienne kurhanów świadczą o starożytności miejsca.
Opłynął przylądek, wysiadł z czółna, tuż pod cmentarzem i dotarł przez zżęte pola hrabiego z Borgu do grobu Acquillona.
Pochylony, pogładził trawę, jak kołdrę, pod którą leży chory przyjaciel, potem zaś dobył karty i usiadł przy grobie.
— Leży tu samotnie Jan Frederyk i radby zagrać partyjkę! — powiedział.
— Wstyd to i hańba, by taki człowiek miał spoczywać pod murem! — dodał major Anders Fuchs, wielki myśliwy i usiadł obok pułkownika. . A mały Ruster powiedział wzruszony, roniąc gęste łzy z małych, czerwonych oczu.
— Po panu, panie pułkowniku, był to najlepszy człowiek, jakiego znałem.
— Tak, — rzekł mały Ruster, ulicznik karlsztadzki, wielki nicpoń i awanturnik, którego jednak zamiłowanie do muzyki ucywilizowało przedziwnie i doprowadziło do równej z panem jego rangi społecznej. Dwa bohaterskie czyny wsławiły go w młodości. Pewnego dnia pojechał on z Acquillonem do Göteborgu. Żyli tam jak panowie, jadali w pierwszych hotelach, bywali u wybitnych ludzi, tańczyli z najpiękniejszemi kobietami, co nocy grywali o tysiące koron, a wszystko to czynili, nie posiadając oera w kieszeni. Drugi czyn miał miejsce w Niemczech. W pułku, podczas odparcia nieprzyjacielskiego ataku. Połowa już ludzi poległa, ale on i pułkownik nie ruszyli się z miejsca. Przybył adjutant następcy tronu i kazał się cofnąć. Ale pułkownik rzekł:
— Proszę pozdrowić Jego Królewską Wysokość i powiedzieć, że bił się będę do ostatniego człowieka, a potem zresztą wykonam odwrót!
Żołnierze krzyknęli hura, a Ruster dobosz zabębnił wesołego werbla.
Od tego dnia pułkownik Beerencreutz był cierniem w oku następcy tronu i dostał dymisję bez łaski i pensji, z tego jeno powodu, że był zbyt odważny, jak mawiał mały Ruster.
Ci trzej dostojni mężczyźni siedzieli przy grobie i grali z powagą a skupieniem.
Patrzę na świat i widzę dużo grobów. Tam oto spoczywa możnowładca przyciśnięty płytą marmuru. Brzmi nad nim marsz żałobny, a chorągwie się chylą. Widzę groby ludzi bardzo kochanych. Zroszone łzami wieńce spoczywają lekko na trawie. Widzę groby zapomniane i pełne pychy miejsca spoczynku, które kłamią i które nie mówią nic. Nigdy jednak nie widziałem, by walet treflowy zapraszał do kompanji mieszkańca grobu.
— Jan Frederyk wygrał! — oświadczył pułkownik. — Pewny byłem tego. Wszakże ode mnie uczył się grać. Tak, tak, teraz my trzej zmarliśmy, a on jeden jedyny żyje.
Rzekłszy to, zebrał karty, wstał i wszyscy trzej wrócili do Ekeby. Zmarły musiał odczuć, że nie wszyscy zapomnieli jego grobu opuszczonego. Dziwny to coprawda hołd, jakim obłędne serca uczciły kochanego człowieka, ale ucieszył on zapewne nieboszczyka, którego zwłokom nie pozwolono spocząć w poświęconej ziemi. Radował się, że nie wszyscy go potępiają.
Przyjaciele moi! Po śmierci zostanę pewnie złożona na cmentarzu, w grobie rodzinnym. Nie zagrabiłam swym bliskim majątku i nie targnęłam się na życie własne, ale napewno nie zaskarbiłam sobie tyle miłości i nikt dla mnie tyle nie uczyni, ile ci „kawalerowie“ dla tego zbrodniarza uczynili.
Nikt nie przyjdzie wieczór, o zachodzie słońca, kiedy będzie smutno i samotnie, do ogrodu umarłych i nie włoży mi kart barwnych w kościste palce.

Nie przyjdzie nikt, nie z kartami oczywiście, gdyż nie wabią mnie, ale ze skrzypcami i smyczkiem i nie zagra duchowi memu, który tkwi może jeszcze pod darnią, w pobliżu rozpadłego w proch ciała, by się pokołysał na fali tonów, jak łabędź na lśniącej wodzie.

STARE PIEŚNI.

Marianna Sinclaire siedziała pewnego, cichego popołudnia przy końcu sierpnia w swym pokoju i porządkowała listy i papiery.
Wokoło niej było mnóstwo porozstawianych różności Wielkie, skórzane torby, kute żelazem walizy powozowe, a na krzesłach i kanapach leżały części jej ubrania. Wydobyła przeróżne rzeczy ze skrzyń na strychu, z szaf i kufrów. Wszędzie lśnił jedwab, płótno, klejnoty i cacka, które czyścić zamierzała, oraz szale i futra dla wyboru i naprawy.
Marjanna wybierała się w długą podróż, a nawet nie wiedziała, czy kiedykolwiek wróci do kraju. Stanęła właśnie na rozdrożu życia i paliła mnóstwo starych listów i zapisków, nie chcąc ciężaru wspomnień.
Nagle wpadła jej w rękę paczka starych pieśni. Były to odpisy pieśni ludowych, które jej śpiewała matka w dziecięcych latach. Rozwiązała sznurek i zaczęła czytać.
Po chwili uśmiechnęła się smutnie do przedziwnej mądrości, jaką głosiły te stare pieśni.
— Nie dowierzaj szczęściu, ni oznakom szczęścia, ni różom, ni innym uroczym kwiatom.
— Nie dowierzaj śmiechowi! — powiadały. — Oto piękna Walborga jedzie w czerwonej, pozłocistej karecie, a jest tak smutna, jakgdyby podkowy i koła miażdżyły jej szczęście.
— Nie dowierzaj tańcowi! — mówiły. — Nogi mkną nieraz lekko po lśniącej podłodze, a serce cięży ołowiem. Jung Kirsten tańczyła wesoło, a młode życie uciekało z niej przytem.
Nie dowierzaj żartom! — mówiły. — Nie jeden zasiada do stołu w żarcikach, a radby umrzeć ze smutku. Oto tam siedzi piękna Adelina i zajada serce księcia Frydenborga, na dziewięć sposobów przyrządzone, w przekonaniu, że ten widok da jej siły potrzebne, by mogła i umiała umrzeć.
O, biedne, stare pieśni, komuż tedy wierzyć? Czy łzom i trosce?
Rzadko wzdycha serce radosne, często jednak śmieją się smutne usta. Stare pieśni wierzą w łzy, westchnienia — w smutek i oznaki smutku. Troska to rzeczywistość i pewność jedyna na tej łez dolinie. Można wierzyć trosce i oznakom jej.
Radość sama, to jeno smutek zamaskowany. Na świecie nie istnieje właściwie nic, prócz smutku.
— O, beznadziejne pieśni! — powiedziała sobie Marjanna. — Jakże nikłą jest mądrość wasza w porównaniu z pełnią życia!
Podeszła do okna i spojrzała na przechadzających się rodziców. Chodzili szeroką ścieżką ogrodową i rozmawiali o wszystkiem, co im wpadło w oczy, o trawie na polu, o ptakach na niebie.
— Oto tam wzdycha serce z umartwienia, chociaż nigdy przedtem szczęśliwe nie było.
Przyszło jej na myśl, że wszystko w gruncie rzeczy zależy od człowieka, a radość i smutek zawisły jeno od sposobu ujmowania rzeczy. Zadała sobie pytanie, czy jej przeżycia roku minionego były radością, czy smutkiem i nie wiedziała dobrze co odrzec.
Ciężkie przeszła rzeczy. Dusza jej była chora. Ugięła się przed strasznem poniżeniem. Wróciwszy do domu, powiedziała sobie:
— Zapomnę o wszystkiem złem, jakiego się dopuścił ojciec wobec mnie!
Ale serce mówiło co innego.
— Sprawił mi ból śmiertelny, odrywając mnie od ukochanego, a bijąc matkę, doprowadził mnie do rozpaczy. Nie życzę mu nic złego, ale napełnia mnie strachem.
Zauważyła, że musi panować nad sobą, by zostać spokojnie na miejscu, gdy obok niej siedział. Czuła w takich razach wielką chęć ucieczki. Próbowała pozbyć się tego, mówiła jak zazwyczaj i przebywała niemal wyłącznie w jego towarzystwie. Umiała panować nad sobą, ale cierpiała niewymownie. Doszło do tego, że znienawidziła w nim wszystko, donośny, szorstki głos, ociężały chód, wielkie ręce i całą postać potężnego olbrzyma. Nie życzyła mu nie złego, ani szkodzić nie chciała, ale za każdem zbliżeniem doznawała uczucia przestrachu i obrzydzenia. Pokonane serce mściło się.
— Nie dałaś mi kochać, — mówiło — a jednak mimoto jestem ci panem i dojdzie do tego, że mnie znienawidzisz.
Nawykła do obserwowania przeżyć własnych, czuła, że ta nienawiść wzrasta z dnia na dzień. Jednocześnie dom wydał jej się wieczystym więzieniem, to też chciała iść między ludzi, ale od czasu choroby nie mogła się na to zdobyć. Wydawało jej się, że nic nie przyniesie ulgi, co dnia będzie nieszczęśliwszą, aż wkońcu straci panowanie nad sobą i powie ojcu wszystko, z całą otwartością rozgoryczenia, poczem nastaną rozterki i niedola zupełna.
Na tem minęła wiosna i pierwsza połowa lata. W lipcu zaręczyła się z baronem Adrjanem, by mieć dom własny.
Pewnego dnia popołudniu wpadł baron w dziedziniec na przepysznym koniu. Piękny jego uniform huzarski błyszczał w słońcu, a bardziej jeszcze młoda twarz i oczy. Melchjor Sinclaire wyszedł sam na ganek, by go przyjąć. Marjanna szyła przy otwartym oknie i słyszała każde słowo ojca.
— Witam cię, rycerzu słońca! — zawołał Melchjor. — Wyglądasz przepysznie! Czyżbyś przybywał w zaloty?
— — Tak, wujaszku! — odparł baron ze śmiechem. — Trafiłeś w sedno!
— Jesteś bezwstydny, mój chłopcze! Bo i cóż dasz jeść żonie swojej?
— Jestem goły, wujaszku! Inaczej nie lazłbym w jarzmo małżeńskie.
— Tak? Ale musiałeś przecież zapłacić za ten szamerowany kubrak?
— Wziąłem na kredyt, wujaszku!
— A skądże masz konia? Warta bestja kupę pieniędzy!
— Pożyczony, wujaszku!
Melchjor nie mógł się oprzeć tej werwie i rzekł:
— Bóg z tobą, urwisie! Potrzeba ci żony z posagiem. Jeśli ci się uda nakłonić Marjannę, to bierz ją sobie!
W ten sposób wyklarowało się pomiędzy nimi wszystko, zanim jeszcze baron zsiadł z konia. Ale Melchjor Sinclaire wiedział co robi, gdyż baron Adrjan był dzielnym młodzieńcem.
Potem konkurent poszedł do Marjanny i odrazu wyjawił jej swe zamiary.
— Droga Marjanno! — powiedział. — Mówiłem już z ojcem twoim. Radbym cię poślubić! Zgódź się, Marjanno.
Dobyła zeń całą prawdę. Oto ojciec jego, stary baron, kupił znowu kilka pustych kopalń. Przez całe życie kupował ciągle takie kopalnie, bez wartości. Matka smuciła się, on sam popadł w długi i oto postanowił starać się o rękę Marjanny, by tem uratować ojcowski majątek i własny uniform. Posiadłość rodzinna, Hedeby-Alm, położona była po drugiej stronie jeziora, niemal naprzeciw Björne, znali się też dobrze, byli wszakże rówieśnikami i towarzyszami zabaw.
— Mogłabyś doprawdy wyjść za mnie! — powtórzył. — Marne moje życie. Muszę jeździć na pożyczanych koniach i nie mam na krawca. Tak dłużej być nie może. Wezmę chyba dymisję i palnę sobie w łeb.
— Ależ Adrjanie! — zawołała. — Cóż to będzie za małżeństwo? Wszakże nie jesteśmy w sobie ani trochę zakochani!
— Kpię z miłości, — oświadczył — to czysta głupota. Lubię dobrego konia i polowanie, ale nie jestem kawalerem od parady, tylko człowiekiem pracy. Gdy jeno zdobędę tyle, by ocalić majątek rodzinny zaopatrzyć matkę, będę zadowolony. Orać i siać, w to mi graj! Lubię pracować.
Popatrzył na nią dobremi oczyma, a Marjanna czuła, że mówi prawdę i że można mu zaufać. Toteż zaręczyła się z nim, głównie dlatego, by opuścić dom, ale także z powodu, że jej był zdawna miły.
Potem nastąpił miesiąc, będący okresem, który graniczył z obłędem wprost.
Z dniem każdym baron Adrjan stawał się bardziej milczącym i melancholijnym. Przyjeżdżał do Björne często, czasem dwa razy na dzień, ale zmiana jego usposobienia była zbyt wyraźna. Gdy zastał gości, zdobywał się jeszcze na żarty wobec narzeczonej, ale gdy byli sami, milczenie i nuda opanowywała oboje. Marjanna znała powód. Nie łatwa to rzecz poślubić szpetną dziewczynę. Ogarniał go coraz większy wstręt, a Marjanna wiedziała, jak jest brzydką. Adrjan wiedział, że narzeczona nie pragnęła pieszczot, ni przysiąg miłosnych, ale mimoto trudno mu było przedstawić ją sobie jako małżonkę. Sprawa pogarszała się z dnia na dzień. Dręczył się sam nadaremnie, a nie zrywał zaręczyn. Ona dawała mu wyraźnie do poznania, że zerwać powinien, sama jednak nie mogła nic poradzić, gdyż ojciec powiedział otwarcie, że dalsze ekstrawagancje narzeczeńskie nie dałyby się pogodzić z jej dobrą sławą. Toteż znienawidziła obu mężczyzn jednakowo i uznała za dobry każdy sposób, któryby ją od nich oddalił.
Nagle, w parę dni po uroczystości zaręczyn zmiana dziwna i cudowna.
Tuż pod gankiem leżał w piasku ścieżki wielki kamień, który był powodem rozlicznych utrapień i przykrości. Utykały na nim powozy, przewracały się konie i ludzie, a dziewczęta służebne rozlewały mleko, niesione w wielkich stągwiach. Mimo wszystko kamień leżał dalej. Leżał on tu jeszcze za życia rodziców Melchjora, zanim wystawiono dwór björneński. Właściciel nie uznał jednak, by należało usunąć zawadę.
Pewnego dnia przy końcu sierpnia potknęły się na kamieniu dziewczęta z mlekiem, potłukły się dotkliwie i wszystkich ogarnął gniew.
Była właśnie pora śniadania. Pan domu odbywał zwyczajną poranną inspekcję gospodarstwa, że zaś ludzie byli w podwórzu, pani Gustawa poleciła dwu parobkom wykopać kamień. Wzięli łopaty, drągi i po długiej pracy udało im się dźwignąć z miejsca sprawcę złego. Potem, w sześciu zanieśli go w kąt podwórza.
Zaledwo to skończono, wraca gospodarz i odrazu spostrzega brak. Wpadł w gniew i oświadczył, że to już nie tosamo Björne. Kto się ośmielił usunąć kamień? Tak... więc to pani Gustawa poleciła uczynić? Te kobiety nie mają serca. Przecież wiedziała dobrze, jak on jest przywiązany do tego kamienia.
Potem poszedł, objął głaz ramionami, przyniósł na dawne miejsce i rzucił w piasek. Dokonał tedy tego, co sześciu ludzi, a czyn ów podziwiano swego czasu w Wermlandji.
Marjanna patrzyła z okna jadalni na ojca z kamieniem w rękach i nigdy jej jeszcze nie wydał się tak straszliwym. Ten mocarz był jej panem i to panem pełnym zachcianek, uznającym jeno własną wolę.
Jadła właśnie śniadanie i miała nóż w ręce. Podniosła go mimowoli.
Pani Gustawa chwyciła ją za ramię i zawołała:
— Marjanno!
— Cóż mamo?
— Marjanno! Wyglądałaś tak strasznie, żem się przelękła.
Marjanna patrzyła na nią długo. Była to mała, zaschła osóbka, o szpakowatych włosach i licznych zmarszczkach, chociaż liczyła dopiero lat pięćdziesiąt. Miała zawsze dobry humor, a czyniła mimoto smutne wrażenie. Przypominała drzewo, sieczone wichrem na wybrzeżu, pozbawione spokoju, by wyrosnąć. Nauczyła się chodzić krętemi ścieżkami, kłamała w potrzebie i udawała głupszą niż była, aby uniknąć wyrzutów. Była w zupełności tworem męża swego.
— Czy smuciłabyś się mamo, gdyby ojciec zmarł? — spytała Marjanna.
— Marjanno! Gniewasz się na ojca jeszcze. Czemuż nie przestaniesz teraz, gdy masz innego narzeczonego?
— Nie mogę, mamo! Boję się go. Wszakże wiesz, jaki jest i kochać go nie mogę. Gwałtowny i ordynarny, dręczył cię tak, że postarzałaś przed czasem. Czemuż ma być naszym panem? Zachowuje się jak szaleniec, czemuż mam go tedy czcić i szanować? Niedobry, niemiłosierny, mocny i może tylko nas każdego dnia pozabijać, albo wyrzucić z domu. Czyż mam go kochać za to?
Pani Gustawa zmieniła się nagle, nabrała siły, odwagi i rzekła z wielką stanowczością:
— Opamiętaj się, Marjanno! Ojciec dobrze uczynił, widzę, wzbraniając ci w zimie wstępu do domu. Zobaczysz, że cię za to spotka kara! Ucz się cierpieć bez nienawiści i chęci zemsty, Marjanno!
— Ach, mamo, jaka ja nieszczęśliwa!
Zaraz potem dokonało się. Usłyszały, że w sieni coś padło ciężko na ziemię.
Nie dowiedziano się nigdy, czy Melchjor Sinclaire stał na schodach i pochwycił słowa córki przez otwarte okna jadalni, czy może porażenie wywołał ów wysiłek fizyczny? Znalazły go na ziemi, bez zmysłów. Ale nie śmiały nigdy pytać o powód, on zaś nie zdradził się z niczem. Marjanna nie miała odwagi uświadomić sobie, że się bezwiednie zemściła, ale na widok ojca, leżącego na tych samych schodach, gdzie go się dawniej nauczyła nienawidzić, uczuła, że z serca jej znikła cała gorycz.
Oprzytomniał niebawem i po kilku dniach wypoczynku wrócił do zdrowia. Był ten sam co przedtem, a całkiem inny.
Marjanna patrzyła na rodziców, chodzących ręka w rękę po ogrodzie. Czynili to teraz zawsze, bo ojciec unikał samotności, nie wyjeżdżał, a nawet nierad był gościom, gdyż go odciągali od żony. Nagle zestarzał się, nie mógł się zdecydować na list i żona zań pisywała. Pytał ją we wszystkiem o radę i postępował, jak chciała. Był stale łagodny i uprzejmy. Czuł sam, jak się odmienił i jak ta zmiana raduje żonę.
— Dobrze matce teraz! — rzekł pewnego dnia do córki, wskazując na żonę.
— Ach! drogi Melchjorze! — odparła Gustawa. — Wołalabym, byś całkiem przyszedł do zdrowia!
I tego pragnęła rzeczywiście. Sprawiało jej wielką radość, opowiadanie o dawnej sile męża, o tem, że nie szkodziło mu życie szalone, bardziej szalone, niż niejedno z kawalerów Ekeby; opowiadała jak załatwiał interesy i właśnie w chwili, gdy sądziła, że ją pozbawi dachu nad głową, zarobił mnóstwo pieniędzy. Ale Marjanna wiedziała, że mimo żalów czuje się szczęśliwą, gdyż może być teraz wszystkiem mężowi. Oboje postarzeli i byli złamani życiem. Marjanna wiedziała, co przyniosą lata najbliższe. Ojciec będzie coraz to słabszy, powtarzające się ataki udaru osłabią go do reszty, matka zaś będzie go pielęgnować do śmierci. Ale mogło to potrwać długo, a pani Gustawa żyć sobie będzie szczęśliwie. Tak sądziła Marjanna, pewna, że matce dużo się jeszcze od życia należy.
I jej było teraz lepiej. Nie żyła pod przymusem małżeństwa, w oczekiwaniu innego pana, a skaleczone serce zaznało pokoju. Nienawiść przewiała przez nie, podobnie jak miłość, ale nie myślała już teraz o cierpieniu doznanem. Uświadomiła sobie, że stała się człowiekiem prawdziwszym, większym i bogatszym, niż była poprzód. Nie żałowała tego co było, bo może każde cierpienie jest owocne, a więc wszystko może się jeszcze zakończyć szczęśliwie. Zaczęła teraz zaliczać do dobrego to wszystko, co ją podnosiło na wyższy stopień ludzkości. Stare pieśni nie miały racji, nie sam jeno smutek był na świecie rzeczą trwałą. Postanowiła wyjechać i znaleźć pole wydatnej pracy. Dawniejszy ojciec nie zezwoliłby za nic na zerwanie zaręczyn, teraz jednak matka przeprowadziła wszystko w sposób łagodny. Marjanna była wolna. Pozwolono jej nawet dać Adrjanowi pieniędzy, których potrzebował.
Odzyskawszy swobodę i o nim myślała z radością. Przypomniał jej Göstę, przez raźność swą i odwagę, chciała go tedy widzieć szczęśliwym. Musiał zostać z powrotem rycerzem słońca, jakim był, wpadając konno na dwór jej ojca. Chciała mu dać ziemi, by ją do woli uprawiał i obsiewał, a także ujrzeć go kiedyś przy ołtarzu, z piękną narzeczoną.
W tej myśli napisała doń, że mu zwraca wolność, używając słów dosadnych, osłanianych rozumem i żartem, ale dostatecznie poważnych, by wiedział że bierze rzecz serjo.
Nie skończyła jeszcze, gdy zatętniło przed domem.
— Ostatni raz przybywasz, mój rycerzu słońca! — pomyślała.
Za chwilę stanął przed nią.
— Jakto, Adrjanie, aż tu przychodzisz? — zawołała, patrząc z trwogą na nieład w pokoju.
Zmieszał się i wybąknął kilka słów usprawiedliwienia.
— Właśnie piszę do ciebie! — rzekła. — Masz, czytaj!
Wziął list, ona zaś czekała, wpatrzona weń i pewna, że twarz mu rozbłyśnie radością. Ale Adrjan po pierwszych zaraz wierszach poczerwieniał, cisną list na ziemię, zaczął go deptać i kląć straszliwie
Marjanna zadrżała. Znała się na miłości, ale dotąd nie zrozumiała tego niedoświadczonego dzieciaka.
— Drogi Adrjanie! — rzekła. — Cóż to za komedja? Siądźno i powiedz prawdę!
Przystąpił, objął ją i omal nie zadusił pieszczotami. Biedny chłopak! Tęsknił i cierpiał dotąd.
Po chwili spojrzała przez okno. Pani Gustawa chodziła dalej i rozmawiała z olbrzymim Melchjorem o kwiatach i ptakach, oni zaś rozmawiali o miłości.
— Życie dało nam obojgu po palcach! — pomyślała uśmiechnięta smutnie. — Ale pocieszy nas i będzie każde miało własne, duże dziecko dla zabawy.
Dobrze się stało, że mógł ją kochać. Słuchała z lubością, jak szeptał o sile czarownej, którą promieniuje i o tem, jak wstydzi się pierwszej z nią rozmowy. Nie wiedział wówczas, jaką posiada władzę. Każdy mężczyzna musiałby ją pokochać, ale go tak onieśmieliła, że czuł się niegodnym.
Nie było to szczęście, ni nieszczęście, ale postanowiła spróbować życia z tym człowiekiem.

Zaczęła rozumieć samą siebie i wspomniała o turkawce ze starej pieśni, która nie pije nigdy czystej wody, ale ją zawsze przedtem zmąci nogą, by lepiej odpowiadała jej smutnemu nastrojowi. Marjanna także pić nie miała z czystej krynicy szczęścia. Musiała je zamącić troska, tak było najlepiej.

O ŚMIERCI WYBAWICIELCE.

Przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, przyszła do domu kapitana Uggli w sierpniu, księżycową nocą. Ale nie śmiała wkroczyć wprost w gościnne mury, gdyż nie wielu ma miłośników.
Blada przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, ma mężne serce. Lubi mknąć przez powietrze w chmurze kul, bierze na barki świszczący granat i śmieje się, gdy to pęka, miotając odłamkami. Tańczy po cmentarzyskach i wchodzi śmiało do sal szpitalnych, nie pomna zarazy, ale waha się na progu ludzi zacnych i dobrych. Nie chce, by ją witano łzami, lecz pragnie radosnego przyjęcia, bowiem wyswobadza duchy z więzów bólu, rozprasza pył ziemski i ziszcza życie wśród wolnych przestrzeni świata.
Śmierć wśliznęła się do starego gaju brzozowego, gdzie czuby drzew walczą z sobą o światło. W gaj ten, ongiś młody, o wysokiej trawie, wśliznęła się za dnia, a nocą staje na skraju lasu, błyszcząc kosą w księżycu.
O Erosie, twoim był ów gaj, w owe czasy. Starzy opowiadali mi, że niegdyś kryły się tam miłosne pary, a mnie samej, znużonej kurzem drogi, gaj ten pod Bergą, dziś rzadki już, przypomina miłość pięknych, młodych ludzi.
Stała tam śmierć i widziały ją zwierzęta nocą. Wilki wyły, zwiastując jej przyjście, żmije pełzły ścieżkami aż do domów, a ludzie czuli, iż są to zwiastuny przemocy. Także sowa hukała w jabłoni pod oknem pani Uggli, bowiem wszystko co żywe, zna śmierć i drży przed nią.
Pewnego razu po przyjęciu na brońskiej plebanji, wracał naczelnik z Munkerudu z żoną około drugiej w nocy i pajającj Borg, zoczył światło w gościnnym pokoju. Oboje widzieli dokładnie i opowiadali ze zdziwieniem.
Wesołe dziewczęta bergijskie śmiały się z tego, twierdząc, że naczelnikostwo widzieli pewnie duchy, gdyż świec w domu od marca nie stało, a dawno już nikt w gościnnym pokoju nie mieszkał, ale kapitanowa pobladła i nie rzekła nic. Wiedziała dobrze, że światło oznaczało przybycie śmierci wybawicielki.
Niedługo potem, w przepiękny sierpniowy dzień, wrócił Ferdynand z robót mierniczych w lasach na północy, blady i chory nieuleczalnie na płuca, a matka na pierwszy rzut oka spostrzegła, że umrzeć musi.
Taki los miał spotkać syna, który nie sprawił rodzicom żadnej troski. Porzucić musiał życie pełnej radości, czekającą nań narzeczoną i bogate, tętniące od młotów huty, których właścicielem miał zostać.
Przy zmianie księżyca nabrała moja blada przyjaciółka odwagi i podeszła pod dworek nocą. Wiedziała, że mieszkańcy mężnie znoszą głód i niedostatek, sądziła tedy, że i ją przyjmą mile.
Powoli podpełzła żwirową ścieżką i rzuca cień na osrebrzony rosą trawnik. Nie zbliża się, jak wesoły żniwiarz, przybrany w kwiaty, wiodący dziewczynę, ale kroczy pochylona, wychudła, z kosą ukrytą w zwojach płaszcza, a sowy i nietoperze wirują naokół.
Pani Uggla nie spała, więc posłyszawszy pukanie, usiadła w łóżku, pytając:
— Kto puka!
Starzy powiadali mi, że była odpowiedź:
— Śmierć puka.
Pani Uggla wstała, otwarła okno, ujrzała sowy, nietoperze i światło księżyca, ale nie dostrzegła śmierci.
— Chodź! — rzekła zcicha. — Czemuż zwlekasz miła wybawicielko? Czekałam i wzywałam cię. Chodź i wybaw syna mego.
Śmierć wśliznęła się do domu, radosna, jak król strącony z tronu, któremu na starość zwrócono koronę, wesoła, jak dziecko do zabawy wezwane.
Następnego dnia siadła pani Uggla przy łożu syna i jęła mu opowiadać o szczęśliwości duchów wyzwolonych, oraz życiu rozkosznem, jakie wiodą.
— Pracują i działają! — mówiła. — Są to artyści niezrównani, drogi synu. Po złączeniu się z nimi powiesz mi, czem zostałeś! Czy rzeźbiarzem nie potrzebującym dłuta, twórcą róż i lilji, czy może twórcą zorzy wieczornej. Wówczas, patrząc na zachód, będę sobie mówiła: — To dzieło mego Ferdynandą
Pomyśl, ile tam jest do obejrzenia i roboty. Trzeba wiosną budzić do życia ziarna, kierować burzami, rozsyłać sny i odbywać długie wędrówki ze świata na świat.
Gdy ujrzysz tyle piękna, synu drogi, wspomnij o mnie, o matce swej, która patrzyć musi jeno na Wermlandję.
Pewnego dnia staniesz przed Bogiem i poprosisz go o jakiś mały światek w przestrzeni, a on ci go da. Będzie ciemny, pełen przepaści i skał, bez kwiatów i zwierząt. Musisz się jąć pracy, stworzysz światło, ciepło, powietrze, rośliny, słowiki, jasnookie gazele, wodospady, spiętrzysz góry i zasadzisz doliny cudnemi różami.
Gdy zaś będę miała umrzeć, drogi Ferdynandzie i zatrwoży mnie rozłąka ze znaną okolicą, zajedziesz pod moje okno karetą złocistą, zaprzężoną w rajskie ptaki.
Biedna, niespokojna dusza moja wsiędzie, niby królowa i pojedziemy przez niebiosy, mijając lśniące światy. Ja będę raz poraz pytała, widząc coraz piękniejsze osiedla niebiańskie, czyby się tu i owdzie nie zatrzymać.
Ty jednak będziesz, z uśmiechem ponaglał ptaki i dotrzemy do światka małego, ale piękniejszego od innych, staniemy przed złotym pałacem i wprowadzisz mnie do przybytku wieczystego wesela.
Będą tam pełne śpichrze i szafy bibljoteczne. Las nie będzie, jak w Berdze, przysłaniał widoku, ale spojrzenie pójdzie po rozłogach mórz i oblanych światłem równiach, a tysiąc lat, będą jak dzień jeden.
Ferdynand zmarł zapatrzony w urocze obrazy, z uśmiechem na ustach.
Przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, nie przeżyła nic równie pięknego. Stali wokoło jego zwłok zapłakani ludzie, on jednak uśmiechał się do siedzącego na krawędzi łóżka zjawiska z kosą, a rzężenie jego wydało się matce muzyką. Drżała, czy skon zdoła swego dokazać, gdy zaś wszystko minęło, w oczach jej błysły łzy radości i spadły na skostniałą twarz syna.
Nigdy nie doznała blada druhna tylu zaszczytów, co na pogrzebie Ferdynanda Uggli. Gdyby ją można zobaczyć, wszyscy wiedzieliby, jak tańczy na czele pochodu, w berecie z piórami i złotoszytym płaszczu. Ponieważ jednak nie śmiała pokazać się ludziom, siadła przeto w czarnym płaszczu, skulona na cmentarnym murze i czekała na korowód.
Przedziwny był to pogrzeb! Słońce świeciło, białe chmury płynęły po niebie, drogę zdobiły długie szeregi stert zboża. Jabłka w ogrodzie plebańskim wabiły, blaskiem, a z ogrodu kościelnego wyzierały goździk^ i georginje.
Przedziwny był to pogrzeb, kroczący lipową aleją. Przed okrytą kwiatami trumną sypały dzieci płatki róż. Nikt nie miał sukni żałobnych, ni krep czarnych, gdyż matka chciała, by orszak syna, który zmarł wesoło, był świetnym pochodem ślubnym.
Tuż za trumną szła Anna Stjärnhök, piękna narzeczona zmarłego, w wianku ślubnym, welonie i białej, jedwabnej sukni z trenem. Tak przybrana, kroczyła, by połączyć się ze zmarłym.
Za nią szli param i okazali, starzy ludzie. Piękne, wykwintne damy w lśniących naramiennikach, broszach złotych i perłowych koljach. Wysokie pióra strzelały z pośród jedwabiu i koronek na turbanach, zaś z ramion spływały jedwabne, ślubne szale na barwne suknie. Mężczyźni przybyli przystrojeni w bufiaste żaboty, fraki z wysokiemi kołnierzami i złocistemi guzikami, w kamizelkach ze sztywnego brokatu, lub szytego złotem aksamitu. Był to istny korowód ślubny, a stało się to z woli pani domu.
Ona sama szła za Anną Stjärnhök u boku męża. Nie posiadała sukni z lśniącego brokatu, ni ozdób, ni wspaniałego turbanu, bo przystroiłaby się w to napewno ku czci syna. Ubrana była w suknię czarną z żółtemi koronkami, jak na każdą uroczystość, gdyż innego stroju nie miała.
Wystrojeni goście płakali wszyscy do jednego, przy cichym odgłosie dzwonów i to nie tyle nad zmarłym, co nad sobą. Oto narzeczona kroczyła za swym wybrańcem i oni sami w paradnych strojach, czując, że każdy człowiek podlega trosce, cierpieniu i że nic go przed tem uchronić nie może.
Jedna tylko matka, z pośród wszystkich nie płakała.
Po ukończeniu modlitw zasypano grób i goście wrócili do powozów, a na cmentarzu została jeno pani Uggla i Anna Stjärnhök, by się pożegnać ze zmarłym.
— Prosiłam Boga, — rzekła matka — by przysłał śmierć zbawczą i zabrał syna mego ukochanego do siedziby pokoju, postanowiwszy, że będę roniła jeno łzy radości, że go odniosę do grobu z weselną wystawą, a na mogile posadzę czerwony krzaczek róży, stojący na oknie mej sypialni. I stało się tak, umarł. Powitałam skon, jak najlepszego przyjaciela, przywołałam go najczulszemi słowami, a moje łzy radości spadły na sztywną twarz zmarłego. Jesienią, gdy liście opadną, posadzę mu czerwoną różę na grobie. Ale czy wiesz ty, która tu siedzisz, czemu o to prosiłam Boga?
Spojrzała na siedzącą obok, bladą Annę, która zdawała się walczyć. Walczyła, chcąc stłumić myśl szepcącą jej już tu, na świeżej mogile, że jest wolną.
— Tyś temu winna! — rzekła pani Uggla.
Dziewczyna skuliła się, jak pod ciosem maczugi i nie dała odpowiedzi.
— Anno, dawniej byłaś dumna, samowolna, igrałaś z mym synem, przyciągając i odpychając go, ale nie było na to rady. Musiał się na to zgodzić, jak inni. Może też kochał jak i my pieniądze twe, na równi z tobą. Potem atoli wróciłaś do nas z ofitemi darami, zmieniona, łagodna, silna i dobra, otoczyłaś nas miłością, uszczęśliwiłaś, a my biedacy leżeliśmy u stóp twoich.
A mimoto pragnęłam, byś nigdy nie wróciła, gdyż w takim razie nie prosiłabym Boga, by skrócił życie syna mego. Około Bożego Narodzenia zniósłby był jeszcze tę utratę, poznawszy cię jednak dobrze, sił mu już nie stało.
Chociaż dziś odprowadziłaś go w ślubnej sukni do grobu, nie stanęłabyś z nim w niej nigdy u ołtarza, gdyż nie kochałaś go.
Spostrzegłam, że wróciłaś jeno przez litość, by ulżyć doli naszej. Nie kochałaś go, a ja to poznałam, gdyż wiem, co miłość. Dlatego prosiłam Boga, by go zabrał, zanim otworzą mu się oczy.
Ach, gdybyś go kochała, wszystko poszłoby inaczej, poco jednak wracałaś bez miłości. Z obowiązku musiałabym mu powiedzieć, że jeno z miłosierdzia, nie z miłości chcesz go poślubić. Jesteś wcieleniem miłosierdzia. Ja atoli musiałabym skłonić go, by cię zwolnił i przezto zniweczyłabym szczęście jego życia. Nie chcąc mu odbierać spokoju ducha, prosiłam Boga, by go zabrał. Radowały mnie jego zapadłe policzki i ciężki oddech, i bałam się, że śmierć nie zdoła dokonać dzieła swego.
Czekała odpowiedzi, ale Anna milczała, zasłuchana w różne głosy swej duszy.
Pani Uggla zawołała z rozpaczą:
— O jakże szczęśliwi są ci, którzy mogą opłakiwać zmarłych swoich! Ja muszę stać z suchemi oczyma u grobu syna i radować się z jego śmierci. Jakże jestem nieszczęśliwa!
Anna przycisnęła rękę do piersi. Wspomniała noc zimową, kiedyto na młodą miłość swoją przysięgła być temu człowiekowi pociechą i podporą. Drżenie ją przejęło. Czyż wszystko było nadaremne? Czyż Bóg nie przyjął jej ofiary? Czyż wszystko obrocie się miało na złe.
A może Bóg pobłogosławiłby jej dziełu, gdyby poświęciła wszystko i uczyniłby ją dawczynią szczęścia dla ludzi.
— Czegóż trzeba, byś mogła smucić się śmiercią syna twego? — spytała.
— Trzeba, bym przestała wierzyć oczom moim. trzeba, bym miała dowód, że kochasz go!
Anna wstała, a oczy jej rozbłysły uniesieniem. Zerwała welon ślubny i nakryła nim mogiłę, zdjęła wianek i koronę i położyła je na grobie.
— Patrz, jak go kocham! — zawołała. — Daję mu wianek mój i koronę. Oddaję mu się i niczyją w życiu już nie będę!
Pani Uggla wstała także. Milczała przez chwilę, drżąc całem ciałem, a w końcu łzy bólu pociekły z jej oczu.
Blada przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, wzdrygnęła się na widok tych łez, gdyż oto i tu nawet nie została powitana z radością i tu nie cieszono się nią z pełni serca.

Nasunąwszy kaptur na oczy, zlazła chyłkiem z cmentarnego muru i znikła pośród stogów zboża, na polu.
SUSZA.

Radabym posiąść miłość rzeczy martwych, gdyby kochać umiały, gdyby ziemia i woda czyniły różnicę pomiędzy przyjaciółmi, a wrogami. Chciałabym, by ziemi nie ciężyły kroki moje, by mi przebaczyła, iż ją kaleczę broną i pługiem, i by się ochotnie rozwierała przed mem ciałem. Radabym, by fala cierpliwie znosiła prucie mych wioseł, jak matka znosi cierpliwie wspinanie się niecierpliwego dziecka po jedwabiu sukni. Chciałabym być przyjaciółką powietrza nad górami, słońca i gwiazd. Nie taka je od nas dzieli odległość, jak sądzą ludzie. Gdzież niema pyłu ziemi, wciągniętego w obieg życia? Czyż kurz uliczny nie był nigdy włosem gładzonym mile, a woda w bróździe, czyż nie płynęła, jako krew przez tętniące serce?
Duch życia mieszka jeszcze w martwych rzeczach. Leżąc w śnie czujnym, słyszy on głos boży, a czy baczy też na głos ludzi?
O wy, dzieci późnych czasów, czyż nie spostrzegłyście tego? Martwe rzeczy cierpią, ile razy niezgoda i zawiść ogarną świat. Fala staje się dziką, jak włóczęga, a pole przypomina skąpca. Biada jednak temu, z powodu którego wzdycha las i płaczą góry. Dziwnym był, zaiste, rok panowania kawalerów. Niepokoj ludzki ogarnął, zda się, rzeczy martwe. Nie wiem jak nazwać tę zarazę, szerzącą się po okolicy. Przypuścić trzeba chyba, że kawalerowie byli bogami, ożywiającymi wszystko duchem swoim, duchem awanturniczości, beztroski i rozpasania.
Światby się zdumiał, gdyby opowiedzieć wszystko, co zaszło w tym roku pośród ludzi, nad Löffenenu Zbudziła się stara miłość i zapłonęła dawna nienawiść, powstała żądza piękna, tańca, żartów, gry i pijaństwa, a wszystko co najskrytsze w duszach wyszło na jaw.
Zaraza niepokoju wyszła z Ekeby, ogarnęła kopalnie żelaza, i osiedla, podniecając ludzi do nieprawości, do grzechu. Śledzić ją możemy dziś wśród większych posiadłości, gdyż starzy ludzie przechowali nam wspomnienia wydarzeń, natomiast niesposób stwierdzić, jak szła od wsi do wsi i od chaty do chaty. Dość, że gdzie tlił występek, tam wybuchał całą siłą, każda rysa w stosunkach rodzinnych przemieniała się w przepaść, a wielkie cnoty, czy silna wola wychodziły z ukrycia. Nie wszystko było bowiem złem w tym czasie, tylko dobro nabierało właściwości niszczących, podobnie jak zło. Gdy burza szaleje, pada jedla po jedli, pociągają się wzajem, a nawet nikłe poszycie lasu niszczeje, wraz z olbrzymami.
Szaleństwo zawładnęło chłopami i służbą folwarczną, wszystkim w głowach zaszumiało. Nigdy tak nie tańczono po rozstajach, nie opróżniano tak prędko beczki piwa, nigdy kocioł wódczany nie pochłonął tyle zboża, nie odbywano liczniejszych biesiad i nigdy tak krótkiej nie bywało przerwy pomiędzy ostrem słowem a ciosem noża.
Z odejściem majorowej zbrakło silnej ręki, więc upojeni wolnością ludzie zaczęli szaleć i niszczyć. Został im jeno pan i mistrz umiłowany, to jest wódka. Były to czasy kiedy sądzono, że dla chłopów niema ratunku i że wódka wypleni ich doszczętnie.
Niepokój ludzki przeszedł także na wszelki twór żywy. Nigdy groźniejsze nie były wilki i niedźwiedzie, lisy i sowy nie darły się gorzej i nie rabowały zuchwalej, nigdy nie płoszyły się tak owce, nigdy też więcej chorób nie trapiło cennego bydła.
Kto chce spostrzec związek rzeczy, winien opuścić miasto i zamieszkać w samotnej chacie pod lasem. Winien on przez cały miesiąc doglądać mielerza i żyć nad jeziorem wenernejskiem, gdzie wolno płyną tratwy z drzewem. Wtedy spostrzeże znaki przyrody i pozna, jak są zależne rzeczy martwe od żywych, jak znika ich spokój, gdy zamieszanie powstanie na ziemi. Wiedzą to chłopi. W takim czasie złe duchy gaszą mielerze, wodnice psują łódź, a zaraza przychodzi na ludzi i bydło. Tak się też działo onego roku. Nigdy roztop wiosenny nie narobił tyle szkody. Młyn ekebijski i kuźnia zniszczały. Małe potoczki, które dawniej w razie przyboru zdołały co najwyżej zabrać pustą szopę, rzucały się teraz na całe zagrody i osiedla, rozbijając je w puch. Przed św. Janem burze narobiły szkód większych niż po inne lata, zaś potem nastała susza.
Podczas długich dni lata nie spadła ni kropla deszczu... Od połowy czerwca do początku września słońce prażyło całą okolicę.
Deszcz nie chciał upaść, ziemia odmówiła pożywienia, wiatr ustał. Samo jeno słońce paliło ziemię. Trudno źle mówić o słońcu! Podobne jest do miłości, któż nie zna atoli jej występków i któż ich nie przebaczy? Słońce podobne jest do Gösty Berlinga, raduje ludzi i dlatego milczą o złem, które im czyni.
Susza poświętojańska nie wywołałaby nigdzie takiej klęski, jak w Wermlandji. Wiosna się opóźniła, trawa wyróść nie zdołała, jęczmień zaś nie miał pożywki w czasie okwitu i plonowania. Zboża jare najplenniejsze miały małe, chude kłoski i niskie były wielce. Późne buraki nie urosły, a z jałowizny tej nawet ziemniaki nie zdołały dobyć pożywienia.
Zaniepokoiło to mieszkańców leśnych szałasów, i wieść smutna poszła na doliny, ku spokojniejszej ludności.
— Ręka boża szuka kogoś! — jęli powtarzać chłopi.
Każdy bił się w piersi i pytał:
— Czyż to ja... matko naturo, może to ja? Może z mego powodu deszcz nie pada? Może ze złości na mnie stwardniała ziemia? Może na moją to głowę słońce gromadzi żarzące węgle z bezchmurnego nieba. A jeśli nie jam winien, kogóż szuka ręka boża?
Dziwne rozmowy krążyły po okolicy, gdy marniały jęczmiona i ziemniaki, gdy bydło o zaczerwienionych oczach, chwytając z trudem powietrze, stało u pustych studzien, a serca ludzi ściskał strach.
— Taka klęska nie może być bez przyczyny! — powiadano sobie. — Kogóż to szuka ręka boża?
Pewnej niedzieli sierpniowej, po nabożeństwie, szli ludzie grupami wzdłuż spieczonej drogi. Jak okiem sięgnąć, widzieli popalone lasy i nieurodzaj. Jęczmień już zebrano, ale był bardzo nikły. Łatwoby było użyźnić pole przez palenie, ale nieraz zajmowały się od tego suche lasy. Co ocalało od ognia, zjadło robactwo, a jodły bez szpilek stały nagie, jak liściaste drzewa jesienią. Liście brzóz wisiały wystrzępione, z wystającemi żebrami, napoły zjedzone.
Nie brakło smutnym ludziom tematu do rozmowy. Wspominano klęski roku 1808 i 1809, a także ostrą zimę roku 1812, kiedyto marzły wróble w powietrzu. Znali oni głód i patrzyli nieraz w jego straszną twarz. Umieli też piec chleb z kory i przyuczać krowy do jedzenia mchu.
Jedna z kobiet spróbowała upiec chleb z jagód i owsianej mąki, dawała go ludziom próbować i dumną się czuła z tego odkrycia. Wszyscy byli jednak pod tem samem wrażeniem i wszyscy pytali:
— Kogóż, o Panie, szuka ręka twoja? Któż to, o sędzio surowy, odmówił ci ofiary modlitwy i dobrych czynów, przecz nam odmawiasz nędznego chleba?
Nieobecność majorowej była wielkim dopustem bożym. Zarabiając sporo na przewozie żelaza i rąbaniu drzewa, ludzie odwykli całkiem od szukania pracy w obczyźnie, jak to bywało przez lat setki dawniej. Tego roku młodzi poszli, ale zostało dość głodomorów.
Pewien człowiek ponury, przystanął na wzgórzu brobijskiem, opodal mieszkania skąpego proboszcza, wziął z ziemi suchą gałązkę i rzucił ją na drogę, wiodącą do plebanji.
— Suche, jako ta gałąź, były modły jego! — powiedział.
Idący za nim zatrzymał się też, dorzucił gałązkę i rzekł:
— Jaki pleban, taka ofiara.
Trzeci poszedł za ich przykładem.
— Był on, jak ta susza. Zostawił nam jeno suche konary i słomę.
Czwarty dodał:
— Oddajmyż mu te dary!
Piąty zawołał:
— Na wieczną hańbę rzucam mu ten patyk! Niech zeschnie, jako ta gałęź!
— Sucha straw a dla proboszcza, który na nas suszę sprowadził.
Ludzie inni nadeszli, a słysząc i widząc wszystko, pojęli to, o co pytali przedtem.
— Dajcie wszyscy, co się należy, temu który sprowadził suszę! — zaczęto powtarzać.
Na rozdrożu wyrosła rychło kupa suszu i słomy, ku hańbie proboszcza z Broby.
Była to jedyna zemsta ludności. Nikt nie rzekł złego słowa, nikt nie podniósł nań ręki, ale sercom ulżyło to rzucanie suchych gałęzi. Nie wykonywali sami pomsty, wskazując jeno sprawiedliwości boskiej tego, któremu należy się odpłata.
— Jeśliśmy ci nie służyli, jako trzeba, to jest to winą tego człowieka! — mówili. — Bądź miłościwy, Panie, i ukarz jego samego. Piętnujemy go hańbą i pozbawiamy czci. Nie jesteśmy, jak on.
Bardzo rychło weszło w zwyczaj, że każdy przechodzień rzucał suchą gałęź na znak hańby, mówiąc:
— Niechże to widzi Bóg i widzą ludzie. Ja także pogardzam człowiekiem, który ściągnął na nas gniew boży.
Stary skąpiec spostrzegł zaraz stertę gałęzi i kazał ją usunąć. Mówiono, że użyto jej na opał. Ale nazajutrz wyrosła na tem samem miejscu nowa kupa i tak było ciągle. Suche gałęzie leżały, mówiąc:
— Hańba! Hańba księdzu proboszczowi brobijskiemu!
Ciężkie, gorące, przesycone odorem spalenizny powietrze zmroczyło umysły, tak że proboszcza uznano za demona suszy. Chłopom wydało się, że ten skąpiec stary pilnuje źródeł niebiańskich.
Niedługo zrozumiał proboszcz zamiar gminy. Pojął, że piętnują go, jako sprawcę zła. Bóg, gniewny nań, zato nękał ziemię. Załoga okrętu na pełnem morzu rzuciła kości i jego skazała na rzucenie w wodę. Zrazu śmiał się z suchych gałęzi, ale po tygodniu zamilkł. To przecież dzieciństwo! Wiedział, że w ten sposób wyładowywała się wieloletnia nienawiść. I cóż stąd — nie nawykł wszakże do miłości.
Nie złagodniał też wcale. Po odwiedzinach starej panny nabrał, coprawda, ochoty do przemiany, ale teraz właśnie nie mógł przymusić się i być lepszym.
Z czasem jednak zaczęło mu to dokuczać. Zapatrywanie ogółu zapuściło i w nim korzenie. Rzucanie suchych gałęzi wydało mu się okropne. Patrzył na stertę, liczył dokładnie gałęzie, a myśl ta wyparła zwolna wszystkie inne. Stos zwyciężył go.
Z każdym dniem przyznawał większą rację ludziom. Pochylił się, w ciągu paru tygodni nabrał wyglądu starca, miał ciągle wyrzuty sumienia i niemal zachorzał. Wszystko to łączył teraz z ową stertą, pewny, że wraz z jej zniknięciem odzyska siły i przestanie go trapić sumienie.
Skończyło się na tem, że siadł przy drodze i pilnował przez cały dzień. Ale niemiłosierni ludzie dorzucali gałęzi nocą.

Pewnego dnia jechał drogą Gösta Berling i zobaczył proboszcza nad rowem skulonego i okurzonego. Wyciągał suche gałęzie i układał je w kupki i rzędy, niby zdziecinniały zupełnie starzec. Żal mu się zrobiło.
— Cóż to ksiądz robi, księże proboszczu? — spytał, zeskakując z wózka.
— Siedzę i układam gałęzie! — odparł. — Właściwie nic nie robię.
— Powinienby ksiądz wrócić do domu, a nie siedzieć w kurzu gościńca.
— Najlepiej mi tu.
Gösta usiadł przy nim.
— Nie łatwa to rzecz być proboszczem z Broby! — zauważył po chwili.
— Tutaj, na nizinach jeszcze jako tako, pośród ludzi, — odparł proboszcz — ale w górach źle.
Gösta wiedział, co znaczą te słowa. Znał parafje północnej Wermlandji, bez mieszkań dla proboszczów, w wielkich lasach, gdzie żyją Finowie, w kurnych chatach rzadko rozsiani, i gdzie proboszcz jest jedynym cywilizowanym człowiekiem. W jednej z takich parafij spędził proboszcz brobijski lat dwadzieścia.
— Tam nas posyłają za młodu! — powiedział Gösta. — Niesposób tam wyżyć. Zaraz człowiek się psuje. Niejeden przezto zmarniał.
— Tam psuje nas samotność! — rzekł proboszcz.
— Przybywamy, — wpadł mu żywo w słowo Gösta — mówimy, napominamy, uczymy i zdaje nam się, że gmina rychło wkroczy na lepsze tory.
— Tak, tak!
— Ale rychło przekonywamy się, że słowa nasze nie znaczą nie. Nędza stoi na przeszkodzie i nie dopuszcza poprawy.
— Nędza! — powtórzył proboszcz. — Nędza zniweczyła życie moje.
— Młody proboszcz, — ciągnął dalej Gösta — powiada pijakowi: — Nie pij!
— A pijak odpowiada — przerwał mu proboszcz. — Dajże mi coś lepszego od wódki! Wódka grzeje, wódka chłodzi, wódka zdrowiu nie zaszkodzi! To ciepła izba i miękkie łoże! Daj mi to wszystko, a pić przestanę.
— Potem — mówił dalej Gösta — powiada młody proboszcz do złodzieja: — Nie kradnij, do złego męża mówi: — Nie bij żony swojej, a do zabobonnego: —Wierz w Boga, a nie w gusła, duchy i potwory. Złodziej odpowiada: — Daj mi chleba! — Zły mąż odpowiada: — Zrób nas bogatymi, a zaprzestaniemy swarów! A zabobonny odpowiada: — Naucz mnie czegoś lepszego! — Któż im jednak może pomóc bez pieniędzy?
— To prawda! To prawda! — zawołał proboszcz. — Słowo w słowo prawda! Wierzyli oni w Boga, ale silniej jeszcze w djabła, czary i gusła! Wszystko zboże szło na wódkę i trudno było przewidzieć koniec niedoli. W większej części brudnych chat panowała stale nędza, ciągła troska czyniła kobiety kłótliwemi, a złe stosunki domowe popychały mężczyzn do pijaństwa. Nie umieli uprawiać pola, ni hodować bydła. Bali się szlachcica, a drwili z proboszcza. Cóż miałem robić, skoro nie rozumieli, co do nich mówię z kazalnicy, i nie wierzyli naukom moim. Przytem nie miałem się kogo poradzić, ani nikt mi nie pomagał w podtrzymaniu otuchy.
— Niektórzy księża wytrzymali takie życie! — rzekł Gösta. — Bóg sprawił, że niektórzy wrócili niezłamani. Starczyło im sił na zniesienie samotności, na przetrzymanie nędzy i beznadziei, nie popadli w rozpacz. Byli i są jeszcze ludzie tacy. To bohaterowie. Czcił ich będę do śmierci. Ja nie byłbym zdolny do czegoś podobnego.
— Ja także nie zdołałem! — rzekł proboszcz.
— Taki ksiądz — ciągnął dalej w zamyśleniu Gösta — postanawia zostać bogatym, bardzo bogatym, gdyż wie, że w biedzie nie zwalczy zła. I zaczyna zbierać pieniądze.
— Gdyby nie zbierał pieniędzy, zacząłby pić! — odparł proboszcz. — Widzi tyle nędzy!
— Albo utraciłby siły i zobojętniał — rzekł Gösta. — Niebezpiecznie tam człowiekowi, który się tam nie urodził.
— Taki człowiek, — zauważył proboszcz — musi być twardy dla siebie i innych. Zrazu udaje tylko, a potem nawyka.
— Musi być twardy! — przyznał Gösta. — Trudna to rzecz zbierać pieniądze. Trzeba znosić nienawiść, pogardę, marznąć, głodować i pilnować swego serca. Z czasem człowiek taki zapomina, poco zaczął zbierać majątek.
Proboszcz spojrzał nań nieufnie. Wydało mu się, że Gösta zeń drwi. Ale Gösta mówił poważnie i z zapałem, jakby we własnej sprawie.
— Tak się stało i ze mną! — rzekł proboszcz zcicha.
— Ale Bóg czuwa nad tym człowiekiem, — mówił dalej Gösta — i budzi dawne myśli, gdy już dość naskładał. Daje proboszczowi znak, że go potrzebuje.
— A jeśli proboszcz nie usłucha tego znaku, cóż wtedy Gösto?
— Wtedy nie zdoła się oprzeć! — odparł rozpromieniony Gösta. — Pociągnąć go musi myśl, że pomoże biedakom w budowie ciepłych chat.
Proboszcz spoglądał na kupki gałęzi, a im dłużej słuchał, tem większego nabierał przekonania, że Gösta ma słuszność. Zawsze pragnął zacząć czynić dobrze, gdy dość naskłada. Wkońcu czepił się tej myśli, pewny, że miał ją zawsze.
— Czemuż proboszcz taki nie buduje chat? — spytał nieśmiało.
— Wstydzi się! Można go bowiem posądzić, że nie spełnia własnego pragnienia, ale czyni to, zniewolony przez ludzi.
— Nie może znieść myśli, że możnaby go przyniewolić! Oto cały powód!
— Może jednak działać potajemnie. W tym roku pomoc jest bardzo potrzebna. Może rozdzielać swe dary przez kogoś. Znam się na tem! — zawołał Gösta rozbłysły w oczach. — W tym roku tysiące bochenków chleba dostać powinni ci, którzy urągają!
— Tak będzie, Gösto!
Dwaj ci ludzie, którzy nie umieli spełnić swych obowiązków, popadli w oszołomienie. Młodzieńczą poczuli ochotę służenia Bogu i ludziom. Zaczęli fantazjować na temat przyszłych dobrodziejstw, a Gösta miał zostać pomocnikiem proboszcza.
— Musimy przedewszystkiem postarać się o chleb! — rzekł proboszcz.
— I o nauczycieli! Sprowadzimy mierników, którzy rozdzielą ziemię. Potem nauczymy ludzi uprawy pola i hodowli bydła.
— Wytyczymy nowe drogi i zbudujemy nową wieś!
— Zamkniemy wodospady szluzami tak, by powstała nowa komunikacja pomiędzy Löffenem a jeziorem wenernejskiem.
— Bogactwo naszych lasów podwoi się, gdy osiągniemy dostęp do morza.
— Klątwy zmienią się w błogosławieństwo! — zawołał Gösta.
Proboszcz spojrzał nań. Czytali sobie wzajem w twarzach taki sam zapał. Ale po chwili oczy ich napotkały stertę gałęzi.
— Gösto! — rzekł proboszcz. — To wszystko wymaga sił wielkich, a ja jestem bliski śmierci. Wiesz przecież, że to mnie wpędza do grobu.
— Usuń pan to!
— W jakiż sposób?
Gösta przystąpił doń, spojrzał ostro w oczy i rzekł:
— Proś ksiądz Boga o deszcz! W niedzielę po kazaniu, proś Boga o deszcz!
Proboszcz osunął się przerażony na ziemię.
— Jeśli bierzesz wszystko na serjo, jeśli nie sprowadziłeś suszy, jeśli chcesz służyć Bogu szczerem sercem, to proś o deszcz! To będzie znak. Stąd poznamy, czy Bóg chce tak, jak my chcemy!
Gösta zdziwił się własnemu zapałowi, zjeżdżając z brobijskiego wzgórza. Wspaniałe to być mogło życie! Tak, tylko nie dla niego. Od niego nie chcieli ludzie przyjmować pomocy.
Skończyło się kazanie w brobijskiem kościele, odmówiono zwykłe modlitwy. Proboszcz miał zejść z kazalnicy, ale wahał się. Wkońcu padł na kolana i jął błagać o deszcz.
Modlił się, jak człowiek zrozpaczony, w niewielu słowach bez związku:
— Jeśli mój grzech obudził twój gniew, o Panie, to ukarz mnie samego. Jeśli jesteś Bogiem miłosierdzia, to ześlij deszcz! Zdejm ze mnie hańbę! Daj, by na prośbę moją spadł deszcz! Niech orzeźwi pola biedaków! Daj chleba ludowi twemu!
Dzień był upalny i parny wielce. Wierni siedzieli, drzemiąc napoły. Ale zbudziły ich te rozpaczne, urywane dźwięki.
— Jeśli jest dla mnie jeszcze droga powrotu, to spuść deszcz, o Panie!..
Umilkł. Drzwi były otwarte. Nagle uderzył wicher potężny, wpędzając do wnętrza chmurę kurzu, gałęzi i słomy. Proboszcz nie mógł mówić i zszedł chwiejnie z kazalnicy.
Ludzie drgnęli. Czyż miała to być odpowiedź?
Wicher był zwiastunem burzy. Nadciągnęła z szybkością niepojętą. Gdy śpiew umilkł, a proboszcz stał przed ołtarzem, zamigotały błyskawice, a grzmot przygłuszył jego słowa. Gdy organista kończył ostatnie akordy, wielkie krople siec zaczęły po oknach kościelnych, a wszyscy wybiegli patrzeć na deszcz. Nie poprzestając na tem, płakali, śmiali się i kąpali w ulewie. Ach jakże wielką była ich niedola! Ale Bóg dobry zesłał deszcz! Cóż za radość, cóż za radość!

Jeden tylko proboszcz brobijski nie wyszedł na ulewę. Leżał na stopniach ołtarza i nie wstawał. Umarł z nadmiaru radości.

MATKA.

Nie ulegało wątpliwości, że dziecko musiało mieć ojca.
Była to odrobina mała, czerwona, z mnóstwem zmarszczek. Nie krzyczało wcale, od samego urodzenia cierpiało na konwulsje, przyszło, jakby zabłąkane, sześć czy siedm tygodni przedwcześnie, i dlatego pewnie nie mogło sobie znaleźć miejsca na świecie.
Ważyło tak mało, że szkoda mówić, musiano je zaszyć w jagnięcą skórę, nie chciało jeść, ni spać, nikt nie wiedział, jak je utrzymać przy życiu, ale mimo wszystko, żyło.
Urodziło się w małej chatce chłopskiej na zachód od Klarelfu, gdzie matka jego przybyła w początkach czerwca na służbę. Powiedziała gospodarstwu, że spodziewa się dziecka nieślubnego i uciekła z domu przed gniewem matki. Nazwała się Elżbieta Karlsdotter, ale nie chciała powiedzieć skąd jest, a to dla tego, że doniesionoby pewnie rodzicom, którzyby ją niechybnie na śmierć zadręczyli. Nie żądała zapłaty, jeno pożywienia i dachu nad głową za pracę, tkanie, przędzenie, czy pasienie krów. Chciała robić wszystko, a nawet ofiarowała się płacić za swój pobyt.
Przez ostrożność weszła do chaty boso, z trzewikami pod pachą. Miała ręce namulone od pracy, mówiła narzeczem okolicznem i ubrana była po wiejsku, to też uwierzono jej. Gospodarz uznał ją za nadto słabą do pracy, ale musiała się gdzieś przytulić. Pozwolono jej przeto zostać.
Pozyskała życzliwość wszystkich domowników, a dostała się do domu dobrych ludzi, poważnych i cichych. Gospodyni spodobało się wielce, że umie tkać drelichy, pożyczyła tedy warsztatu od dziekanowej i Elżbieta spędziła przy nim całe lato.
Nikomu nie przyszło do głowy, że trzeba jej szczędzić. Przez cały czas pracowała razem z dziewkami. Nie czuła się nieszczęśliwą i podobała sobie w życiu chłopskiem, mimo braku wszelkich wygód. W tym domu brano wszystko spokojnie i poprostu, myśli krążyły ciągle koło pracy, a dni płynęły tak jednostajnie, że można się było omylić i wziąć niedzielę za środek tygodnia.
Pewnego dnia pod koniec sierpnia, żęto owies, a Elżbieta wiązała snopy. Wysiliła ją ta praca i dziecko przyszło przedwcześnie, gdyż spodziewała się we wrześniu dopiero.
Gospodyni stała przy kominie i grzała dziecko, które marzło, mimo sierpniowe ciepła, matka leżała obok, nasłuchując, co mówiono o maleństwie. Wyobrażała sobie, jak parobcy i dziewki podchodzą i oglądają.
— Cóż za biedne, małe stworzenie! — powtarzali wkółko. — Biedactwo nie ma ojca!
Każdy dziwił się, że jest takie czerwone i pomarszczone, ale zawsze ktoś drugi objaśniał, że tak wyglądają wszystkie niemowlęta.
Nikt się nie użalał na płacz, bo wiedziano, że małe dzieci płakać muszą i koniec końcem uznano je za dość silne i wielkie jak na ten wiek. Wszystko było tedy w porządku, brakło tylko ojca.
Matka leżała, słuchała i dziwowała się. Sprawa nabrała teraz wielkiej wagi. Jakże miało sobie dać rady na świecie maleństwo bez ojca?
Przedtem umyśliła sobie, że przez rok zostanie w chacie, potem zaś najmie izbę i będzie zarobkowała tkaniem. Chciała sama żywić i ubierać dziecko. Mąż mógłby sobie myśleć, że jest go niegodna. A tak, wychowa dziecko na lepszego człowieka, niż pełen pychy ojciec.
Teraz jednak po połogu, sprawa przybrała inną postać. Uznała, iż postąpiła samolubnie i powiedziała sobie, że dziecku trzeba ojca.
Rzecz nie byłaby tak ważna, gdyby dziecko było silne, sypiało, jadło jak inne, nie zwieszało na jedno ramię głowy i nie konało niemal za każdym atakiem konwulsji. Ale takie nędzne maleństwo musi mieć ojca — myśli matka.
Musiała się tedy zdecydować i to niezwłocznie, gdyż dziecko miało już trzy dni, a chłop wermlandzki nie czeka zazwyczaj dłużej na chrzest. Zachodziło pytanie, pod jakiem nazwiskiem zapisać dziecko i co powiedzieć o sobie proboszczowi. Byłoby to krzywdą dla dziecka podać je za bękarta. Ledwo przyszło na świat, pragnęło, zda się, opuścić go. Może lepiej mu będzie z ojcem. Gdyby wyróść miało na chorowitego, słabego chłopca? Jakiem prawem pozbawiać go korzyści urodzenia i majątku? Wiedziała, że przyjście na świat dziecka to wielkie i radosne wydarzenie, teraz atoli litowali się nad niem wszyscy, jakgdyby trudno było żyć na świecie. Radaby była widzieć je w jedwabiach i koronkach, jak przystało synowi hrabiego, otoczyć przepychem, wygodami. Tak, tak, dziecko musi mieć ojca.
Zaczęła płakać. Przyszło jej też na myśl, że krzywdzi ojca swego dziecka, zatrzymując je dla siebie. Było to wprost nieuczciwością przywłaszczać sobie tę małą istotkę.
Nie rada była wracać do męża, bojąc się, że ją zadręczy na śmierć, ale dziecku groziło większe niebezpieczeństwo. Mogło umrzeć bez chrztu. Znikł teraz ów wielki grzech, tkwiący w jej sercu, który ją wygnał z domu. Kochała tylko to małe stworzenie pozbawione ojca. Wszak bez trudności może postarać się o to.
Zawołała tedy oboje gospodarstwa i powiedziała im wszystko. Więc chłop pojechał do Borgu powiedzieć hrabiemu Dohna, że żona jego żyje i ma dziecko, które potrzebuje ojca.
Chłop wrócił późnym wieczorem. Nie zastał hrabiego, był jednak u proboszcza svartsjenskiego i rozmówił się z nim. W ten sposób dowiedziała się hrabina, że małżeństwo jej uznano za nieważne i że nie ma męża.
Proboszcz napisał do niej uprzejmie, ofiarowując gościnę w swym domu, przysłał jej też list ojca, do hrabiego Henryka skierowany, z którego wynikało, że przybył do Borgu niedługo po jej ucieczce. Właśnie ten list, w którym ojciec jej prosił hrabiego o przyspieszenie legalizacji małżeństwa, naprowadził go pewnie na najłatwiejszy sposób pozbycia się żony.
Oczywiście, ogarnął ją gniew, a także zabolało opowiadanie chłopa. Przyjęłaby to ze wzgardą, gdyby dziecko było zdrowe i silne, a nawet uczułaby radość, że je posiada sama jedna, ale wobec jego słabości zawrzała takim gniewem, że byłaby zdolną zabić hrabiego. Nie posiadała poczciwa dumy, do której się by uciec mogła.
Nie spała przez całą noc, dumając nad tem ciągle, że dziecko musi mieć ojca.
Nazajutrz udał się chłop na jej prośbę do Ekeby, po Göstę Berlinga.
Gösta wypytywał długo małomównego chłopa, ale nie dowiedział się niczego ponadto, że hrabina była u niego przez lato i pracowała. Teraz ma dziecko, bardzo słabe, ale sama wyzdrowieje.
Gösta spytał, czy hrabina wie o unieważnieniu małżeństwa, a chłop powiedział, że się dowiedziała wczoraj.
Przez całą drogę Gösta miał to gorączkę, to dreszcze. Czegóż odeń chciała? Czemuż posyłała po niego?
Wspominał lato spędzone nad Löffenem, wśród tańca, gry i przyjemności, podczas gdy ona pracowała i cierpiała. Nie spodziewał się, że ją jeszcze zobaczy. Inaczej postarałby się stanąć przed nią, jako lepszy człowiek. Teraz zaś miał za sobą jeno same dawne wybryki.
Około ósmej wieczór dotarł do celu i zaraz go zaprowadzono do Elżbiety. Nie widział jej dobrze w półciemnej izbie, gdzie leżała. Weszli z nim oboje gospodarstwo.
Nie zapominajmyż, że twarz jej biała, błyszcząca w ciemku była mu zawsze obrazem czegoś najwyższego i najczystszego w życiu, najpiękniejszą duszą w cielesnym kształcie. Ujrzawszy ją, radby był paść na kolana w podzięce, że się mu ponownie objawić raczyła, ale wzburzenie obezwładniło go całkiem.
— O, droga hrabino! — wyjąknął.
— Dobry wieczór, Gösto!
Podała mu dłoń, wybielałą znowu i przejrzystą. Leżała cicho, on zaś walczył ze wzburzeniem.
Na widok Gösty nie doznała Elżbieta gwałtownego wstrząsu. Dziwiło ją tylko, że myśli głównie o niej samej, gdy mógł się domyśleć, iż idzie o dziecko, potrzebujące ojca.
— Gösto! — powiedziała łagodnie — teraz musisz mi pomóc, jak obiecałeś. Wiesz, że mąż mnie opuścił, a przeto dziecko moje nie ma ojca.
— Tak, pani hrabino! — odparł. — Ale teraz sprawa ma się inaczej. Teraz gdy dziecko przyszło na świat, można zmusić pana hrabiego do legalizacji małżeństwa. Proszę ufać, iż dopomogę w tej sprawie.
Elżbieta uśmiechnęła się.
— Czy sądzisz, Gösto, że pragnę narzucać się hrabiemu?
Krew uderzyła Göście do głowy. Czegóż odeń chciała?
— Chodź tu, Gösto! — rzekła, podając mu znowu rękę. — Nie gniewaj się za to, co powiem, ale sądzę, że ty, który...
— Który jestem wygnanym proboszczem, pijakiem, rezydentem, mordercą Ebby Dohna... O, znam dobrze całą listę mych zasług...
— Gniewasz się, widzę!
— Radbym, by pani hrabina nie kończyła.
Ale Elżbieta podjęła na nowo.
— Niejedna kobieta, Gösto, zostałaby twą żoną z miłości ku tobie, ale ze mną sprawa inna. Kochając cię, nie śmiałabym mówić tego i dla samej siebie nie prosiłabym, o co proszę. Widzisz, Gösto, dziecko moje musi mieć ojca. Rozumiesz chyba, o co cię chcę prosić! Jest to dla ciebie w istocie poniżenie wielkie, gdyż mam dziecko, jako kobieta niezamężna. Nie sądziłam, że to uczynisz, jako gorszy od innych — chociaż tak — i o tem pomyślałam. Głównie jednak zaufałam wielkiej dobroci twojej i temu, że jesteś bohaterem, zdolnym do poświęceń. Ale może żądam zbyt wiele, może mężczyzna nie jest w stanie tego zrobić? Powiedz szczerze, czy nie jestem ci tak wstrętna, byś chciał zostać ojcem mego dziecka. Nie rozgniewasz mnie tem. Czuję, że żądam za wiele, ale dziecko chore, Gösto, a okropna to rzecz, nie móc mu nadać przy chrzcie nazwiska męża.
Słuchając jej, czuł to samo, co onego dnia wieczornego, kiedy musiał ją przewieźć na drugi brzeg i zostawić własnemu losowi. Teraz musiał jej pomagać w niweczeniu przyszłości całej. Musiał to uczynić właśnie on, który ją kochał.
— Spełnię życzenie pani hrabiny! — odparł krótko.
Nazajutrz rozmówił się z dziekanem brońskim, gdyż Svartsjö było parafją drugorzędną, a tam miały wyjść zapowiedzi. Poczciwego, starego dziekana wzruszyła sprawa cała, obiecał wziąć na siebie całą odpowiedzialność i załatwić wszystkie formalności.
— Tak, Gösto! — powiedział. — Musisz jej dopomóc. Mogłaby wpaść w obłąkanie. Sądzi, że krzywdzi dziecko, nie dając mu ojca. To kobieta o bardzo wrażliwem sumieniu.
— Wiem, że ją unieszczęśliwię! — zawołał Gösta.
— Nie czyń tego, Gösto! Teraz, mając żonę i dziecko, musisz stać się rozsądnym człowiekiem!
Dziekan pojechał do Svartsjö dla pomówienia z proboszczem i naczelnikiem urzędu. Najbliższej niedzieli wyszły zapowiedzi Gösty Berlinga z Elżbietą Tburn. Potem, z największą ostrożnością przewieziono matkę do Ekeby i ochrzczono dziecko.
Dziekan powiedział Elżbiecie, że może jeszcze cofnąc postanowienie, a przed zaślubieniem człowieka takiego jak Gösta, winna napisać do ojca.
— Nie pożałuję tego nigdy! — odparła.
— Proszę tylko pomyśleć, coby się stało, gdyby moje dziecko zmarło przed dostaniem ojca.
Po trzecich zapowiedziach była Elżbieta już całkiem zdrowa, to też najbliższego popołudnia dziekan zaślubił ją Göście. Nikt nie myślał, że ma to być wesele, nie zaproszono gości. Dostarczono jeno ojca dziecku i koniec.
Matka promieniała cichą radością, osiągnąwszy ten swój cel, zaś pan młody smucił się myślą, że przez małżeństwo z nim zniszczyła sobie przyszłość. Spostrzegł z przerażeniem, że on dla niej nie istnieje. Cała jej dusza oddana była dziecku.
W parę dni potem oboje okryła żałoba. Dziecko zmarło w ataku konwulsji.
Można było sądzić, że matka nie dość się smuci. Miała wyraz triumfu w oczach, jakby ją radowało, że zniweczyła sobie całą przyszłość dla dziecka. Przebywający pośród aniołków malec musiał chyba pamiętać, że miał na ziemi matkę, która go kochała.
Wszystko to odbyło się cicho i niepostrzeżenie. Podczas zapowiedzi Gösty z Elżbietą wielu nie wiedziało niemal, kim jest narzeczona, a księża i szlachta, znający sprawę, nie mówili o niej. Zdawali się obawiać, by nie wytłumaczono sobie postępku młodej kobiety naopak, by ktoś, pozbawiony wrażliwości sumienia nie powiedział, iż nie mogła przezwyciężyć miłości dla Gösty i wyszła zań pod pozorem szlachetnego czynu. Nader delikatnie postępowali zawsze z Elżbietą starzy, nie dopuszezając złego o niej słowa. Ledwo chcieli przyznać, że ta czysta dusza splamiła się grzechem.

Małżeństwo Gösty usunęło też w cień inne, wielkie wydarzenia. Majora Samzeljusa spotkało bowiem nieszczęście. Coraz to bardziej dziczejąc, unikać zaczął wkońcu ludzi, wyłącznie przestawał ze zwierzętami, których miał cały zwierzyniec w Sjö. Był też niebezpieczny, gdyż strzelał ciągle naoślep. Pewnego dnia zranił przypadkiem oswojonego niedźwiedzia. Zwierz rzucił się nań, gdyż stał blisko kraty i ugryzł go w ramię, a potem uciekł w las. Major zmarł skutkiem tej rany, ale dopiero przed samem Bożem Narodzeniem, Majorowa byłaby objęła władzę nad Ekeby, wiedząc, że jest chory, ale kawalerowie pewni byli, że nie wróci, póki ich rok nie przeminie.

AMOR VINCIT OMNIA.

Pod chórem svartsjeńskiego kościoła mieściła się graciarnia pełna starych, połamanych desek, ławek nieprzydatnych i tym podobnych rupieci.
Przysnuta warstwą pyłu i ukryta przed ludzkiem okiem stała tam skrzynia, wykładana bogato masą perłową, błyszcząca po otwarciu, jak ściana groty z baśni. Skrzynia była zamknięta, klucz dobrze schowany. Otworzyć jej nie można było i niczyje oko nie zbadało wnętrza. Nikt nie wiedział, co zawiera, i dopiero po upływie dziewiętnastego wieku miało być wolno, jak chciał właściciel, podnieść wieko i pokazać ludziom skarby tam zawarte.
Na mosiężnej płycie wieka widniał napis: Labor vincit omnia. Inny atoli napis byłby stosowniejszy, mianowieie: Amor vincit omnia, gdyż ta skrzynia, ukryta w graciarni, była właśnie świadectwem wszechpotęgi miłości.
O Erosie, władco wszystkiego!
O miłości, jedyna prawdo wiekuista! Stare jest ludzkie plemię, a ty towarzyszysz mu od początku samego.
Znikli bogowie wschodu, mocarze piorunowi, czczeni nad świętą rzeką ofiarą mleka i miodu. Zmarł wielki wojownik Bel i olbrzym Tot o głowie ibisa. Zmarli bogowie, spoczywający na obłokach Olimpu, oraz mocarze nakrytej tarczami Walhali. Wszyscy starzy bogowie zmarli, prócz wszechwładcy, Erosa.
Wszystko jest jego dziełem, utrzymuje pokolenia, a gdziekolwiek stąpić, widne ślady stóp jego. W każdym akordzie brzmi zasadniczy ton poszumu jego skrzydeł. Śni w sercach ludzi i w ziarnie nasienia. W martwych nawet rzeczach uczuwamy z drżeniem jego obecność.
Czyż jest coś, coby nie tęskniło i nie ulegało przyciąganiu? Padną wszyscy bogowie zemsty i siły! Ty jedna, miłości, jesteś prawdą wiekuistą.
Stary wujaszek Eberhard siedział przy swojem biurku, przedziwnym meblu o stu szufladach, marmurowej płycie i mosiężnych okuciach. Pracował pilnie i z zapałem, sam jeden w skrzydle rezydenckiem.
Czemuż, o Eberhardzie, nie korzystasz w polu i w lesie z przelotnych, ostatnich dni lata, jak inni kawalerowie? Wiesz dobrze, że nie wolno bezkarnie czcić bogini mądrości. Grzbiet ci się pochylił, choć masz ledwo sześćdziesiątkę, a włos pożyczony nakrywa czaszkę twoją. Zmarszczki widnieją nad czołem, spiętrzonem powyż głębokich oczodołów, a idą we wszystkich kierunkach, ach, jak szpady zapaśników. Tysiące też zmarszczek otacza bezzębne usta twoje. Eberhardzie, Eberhardzie, czemuż nie bujasz po polach i lasach? Śmierć rozłączy cię z biurkiem tem rychlej, żeś nie dał się odeń życiu odciągnąć.
Wujaszek Eberhard pociągnął grubą kreskę pod ostatnim wierszem, a potem jął dobywać z rozlicznych szuflad pliki gęsto zapisanego papieru i składać jedne na drugie części dzieła wielkiego, które miało unieśmiertelnić nazwisko Eberharda Berggrena. W chwili, kiedy patrzył z rozkoszą na wielki stos, rozwarto zcicha drzwi i weszła młoda hrabina.
Była władczynią starych kawalerów, którzy ją kochali i czcili bardziej, niż pradziad kocha pierwszego prawnuka swego. Znaleźli ją w ubóstwie i chorobie i obdarzyli wszystkiemi wspaniałościami świata, jak król z bajki obdarzył biedną, napotkaną w lesie dziewczynę. Dla niej brzmiały waltornie i skrzypce Ekeby, dla niej żyło i poruszało się wszystko w wielkiej posiadłości.
Była już zdrowa, chociaż jeszcze trochę osłabiona, samotność wielkiego domu zaciężyła jej, ponieważ zaś wiedziała, że rezydenci wyjechali, przeto chciała zobaczyć, jak też dziś wygląda osławione skrzydło kawalerskie.
Weszła pocichu, obejrzała bielone ściany, firanki w żółte ciapki, tokarnię Gösty, malowany stół Löwenberga, przy którem grywał Beethovena, wypchaną wronę nad łóżkiem Krystjana Bergha i niedźwiedzią skórę przed łożem majora Fuchsa. W jednym kącie zobaczyła dziwny warsztat tkacki Beerencreutza bez czółenka i szpulek, stołek przy piecu, na którym wiódł bezczynnie bezimienny żywot kum Kristoffer, rzeźbioną skrzynię prowjantową mistrza Juljusza, pudło ze skrzypcami Liliencrony, plecak i kij sękaty Kevenhüllera, łyżkę do ponczu Rustera, słowem obejrzała wszystko, potem zaś zmieszała się, spostrzegłszy, że pokój nie jest pusty.
Wujaszek Eberhard podszedł uroczyście i przywiódł ją do sterty papierów.
— Oto, hrabino, dzieło moje skończone! — powiedział. — Teraz pójdzie w świat i narobi niemało hałasu.
— Cóż się stanie, wujaszku?
— Spadnie, jak piorun co błyśnie i zabije! Od czasu kiedy Mojżesz dobył Jehovę z gromowej chmury Synaju i osadził w tabernakulum na tronie, trwał on tam spokojnie i pewnie, teraz atoli przekonają się ludzie, że jest jeno urojeniem, nicością, mgłą i wytworem własnego mózgu naszego! — zawołał starzec, kładąc pomarszczoną rękę na papierach. — To jest tu napisane, a gdy ludzie przeczytają, muszą uwierzyć. Poznają głupotę własną, użyją krzyżów na opał, kościoły przemienią w śpichrze, a księżmi będą orać.
— Wujaszku Eberhardzie, — spytała drgnąwszy — czyż naprawdę napisałeś takie straszne rzeczy?
— Straszne? To jeno szczera prawda. Jesteśmy jak dzieci, chowające głowę w suknię matki na widok obcego. Nauczyliśmy się kryć przed tym wiecznie obcym, który teraz zamieszka pośród nas i zostanie poznany przez wszystkich!
— Przez wszystkich?
— Tak jest, hrabino, nietylko filozofowie, ale wszyscy poznają prawdę.
— A stary Jehova zginie?
— On i wszystkie anioły, święci, djabły i inne kłamstwa!
— Któż będzie rządził światem?
— Sądzisz, hrabino, że rządził nim ktoś dotąd? Czy wierzysz pani w ową Opatrzność, co czuwa nad wróblem i włosem na głowie? Nikt dotąd nie rządził i nie będzie!
— Cóż się stanie z nami, ludźmi?
— To, co dotąd! Rozpadniemy się w proch. Kto się wypalił, umiera i koniec. Jesteśmy materjałem opałowym przyrody. Iskra życia przelatuje od jednego do drugiego, zapalając się i gasnąc. Takie jest życie.
— Czyż niema, wujaszku, życia wiecznego?
— Niema!
— Nie niema poza grobem?
— Nie.
— Nie dobrego, ni złego, żadnego celu, ni nadziei?
— Nie!
Hrabina przystąpiła do okna. Ujrzała na tle pożółkłego listowia pochylone wiatrem głowy georginij, czarne fale Löffenu, ciemne chmury jesieni i na chwilę zaparła się światem.
— Wujaszku Eberhardzie, — powiedziała — świat jest szary, brzydki, znikomy, i bezpotrzebny. Położę się i umrę.
Ale zaraz usłyszała, jakby skargę własnej duszy. Siły życia i uczuć jęły wołać o życie dla szczęścia.
— Czyż nic nie może uczynić życia pięknem, gdyście mi zabrali Boga i nieśmiertelność?
— Praca! — odparł starzec.
Ale wyjrzała znowu i ogarnęła ją wzgarda dla marnej ziemi. Odczuła ducha wieczystego we wszystkiem, nieogarnioną siłę, pozornie związaną z materją, ale zdolną wytworzyć wielorakie kształty życia. Myśli zawirowały jej w głowie i jęła szukać nazwy na obecność Boga w naturze.
— Wuju Eberhardzie — spytała — cóż to jest praca? Czy Bóg? Czy ma cel sama w sobie? Wymień coś innego!
— Nie innego nie znam! — odparł.
Nagle odnalazła miano poszukiwane i poniewierane tak często.
— Wuju Eberhardzie! — zawołała. — Czemu nie wymienisz miłości?
Uśmiech wykwitł na bezzębnych ustach, obrzeżonych zmarszczkami.
— Tu, — rzekł, uderzając pięścią po papierach — zamordowałem wszystkich bogów, nie zapomniawszy Erosa. Miłość to jeno żądza ciała! Czemużby wyżej miała stać od innych jego funkcyj? Uczyńże, hrabino, sobie boga z głodu, albo ze znużenia! Godne tego jednako. Wszystkie te głupstwa muszą się skończyć, a sama jeno prawda żyć będzie.
Hrabina pochyliła głowę. Czuła, że tak nie jest, ale nie chciała spierać się ze starcem.
— Zraniły mi duszę twe słowa, — powiedziała ale jeszcze ci nie wierzę. Możesz tylko zabić bogów nienawiści i zemsty.
Ujął jej dłoń, położył na księdze i oświadczył z fanatyzmem niewiary:
Przeczytaj to, a uwierzysz!
— Nie chcę tedy patrzeć na tę księgę, gdyż uwierzywszy, nie mogłabym żyć dłużej.
Odeszła, pogrążona w smutku, a filozof siedział długo w zadumie.
Pożółkłe papiery, gęsto zapisane, nie dotarły do ludzi, a nazwisko wuja Eberharda nie zasłynęło w nauce.
Wielkie jego dzieło spoczywa dotąd w graciarni svartsjeńskiego kościoła i kiedyś, dopiero może przy końcu wieku, wyjdzie na światłość dzienną.
Czemuż to uczynił? Czyżby się bał, iż nie zdołał udowodnić swych twierdzeń? Czyż się lękał prześladowań? W takim razie — nie znacie wuja Eberharda!
Otóż wiedzcie! Kochał on prawdę, a nie sławę swoją. Toteż poświęcił ją w tym celu, by istota, którą jak ojciec miłował, mogła dokończyć życia, wierząc w to, co kochała.

O miłości, tyś jest jedyną prawdą wiekuistą!

DZIEWCZYNA Z NYGAARDU.

Nie nie znał miejsca pod górą, gdzie najgęściej rosną jodły, a mech pokrywa ziemię, gdyż nikt tam nie był przedtem, ni potem i nie było ścieżki do tego zakątka. Wokoło niego piętrzą się skały, strzegą dostępu gęste jałowce, a susz i obalone pnie tamują drogę. Pasterz tam nie docierał, a lis unikał tej ścieżki. Tego właśnie najsamotniejszego miejsca szukali raz ludzie.
Ogromny szedł korowód, zdolny napełnić kościół broński, löfwiski, i svartsjeński nawet. Cóż to był za liczny pochód poszukiwaczy!
Dzieci, którym nie pozwolono brać w nim udziału, siedziały na płotach i zagrodzeniach, patrząc na przechodzących. Malcy nie myślały, by było tyle ludzi na świecie i zapamiętały potem z czasów młodości ten tłum niezmierny. Wspomnienie tego korowodu poszukiwaczy na drodze, którą zazwyczaj kroczył jeno samotny wędrowiec, żebrak, lub jechał wóz chłopski, napełniało im potem oczy łzami.
Mieszkający przy drodze wychodzili i pytali:
— Czy jakaś klęska nawiedziła okolicę? Czy wróg napadł na kraj? Dokądże to zdążacie, wędrowcy?
— Szukamy! — odpowiadali. — Od dwu dni szukamy i dziś jeszcze szukać będziemy, ale dłużej nie zdołamy wytrwać. Przetrząśniemy jeszcze las björneński i jodłowe zachodnie zbocza Ekeby.
Pochód wyruszył z Nygaardu, nędznej wioski w górach wschodnich. Znikła od tygodnia piękna, młoda dziewczyna o grubych, czarnych warkoczach i rumianych policzkach. Miotlarka, z którą zaręczyć się miał Gösta, zabłądziła w wielkich lasach, od tygodnia jej nie widziano, przeto ludzie ruszyli na poszukiwanie, a do nich przyłączyli się napotykani po drodze. Z każdego domu dołączał się ktoś do gromady.
Często pytał nowy przybysz:
— Skądże to poszło, ludzie nygaardzcy? Czemuście pozwolili dziewczynie chodzić po obcych lasach? Bory ogromne, a Bóg odebrał jej rozum.
— Nikt jej nie ukrzywdzi, — odpowiadali — a ona też nie uczyniłaby nikomu nie złego. Chodziła bezpieczna, jak dziecko, bo pod opieką bożą i — zawsze wracała.
Pochód przeszedł lasy wschodnie, dzielące Nygaard od równiny, a teraz, trzeciego dnia kroczył ponad kościół broński ku lasom, po zachodniej stronie Ekeby.
Wszędzie się dziwiono wielce, zawsze musiał przystawać któryś i odpowiadać na pytania, czego szukają.
— Szukamy błękitnookiej, czarnowłosej dziewczyny, która poszła do lasu, aby umrzeć. Od tygodnia jej niema.
— Czemuż chciała umrzeć w lesie? Była głodna, czy nieszczęśliwa?
— Głodu nie cierpiała, ale z wiosną spotkało ją nieszczęście. Zakochała się przed laty w szalonym proboszczu, Göście Berlingu. Nie znalazła lepszego. Bóg jej odjął rozum.
— Tak... oczywiście, musiał jej widać Bóg rozum odebrać.
— Tej wiosny zdarzyło się nieszczęście. Gösta nie widział jej do tej pory. Pewnego dnia obiecał, że ją poślubi. Był to żart, bo porzucił ją zaraz, ale nie mogła się uspokoić, chodziła ciągle do Ekeby i włóczyła się za nim wszędzie. On zaś znudził się nią i gdy przyszła raz jeszcze, poszczuto ją psami. Od tego dnia nikt jej nie widział.
— Dalejże ludzie! Idzie o życie człowieka, dziewczyna poszła do lasu umierać. Może już zmarła, a może wędruje, nie mogąc znaleźć drogi. Las wielki, a Bóg jej odebrał rozum!
— Łączcie się z pochodem, zostawcie owies w stertach, aż się wysypie nikłe ziarno, niech ziemniaki gniją w ziemi, puśćcie konie, by nie zginęły w stajniach z pragnienia, otwórzcie krowom obory, by wróciły wieczorem, i zabierzcie dzieci, gdyż je miłuje Bóg. On sprzyja malcom, kieruje ich krokami, więc niech pomagają tam, gdzie rozum ludzki ustaje.
— Chodźcież wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci! Któżby się ośmielił zostać w domu? Może Bóg właśnie nim się posłuży. Chodźcież wszyscy, potrzebujący miłosierdzia, by dusza wasza nie błądziła kiedyś po pustce, nie znajdując pokoju. Chodźcie! Bóg jej odebrał rozum, a las jest wielki.
Ach, któż zdoła odnaleźć miejsce, gdzie najgęściej rosną jodły i miękki mech? Czyż nie leży tam coś czarnego, tuż pod skałą? To pewnie mrowisko. Niech będzie pochwalony ten, co wiedzie naiwnych. To pewnie mrowisko.
Cóż to za pochód! Nie jest to korowód strojny, na cześć zwycięzcy, Ścielący mu kwiaty i witający okrzykami, nie jest to procesja biczowników śpiewających psalmy w drodze do Świętego Grobu, ani rzesza wychodźców, szukających nowych siedzib. Nie jest to wojsko. Ale jeno gromada chłopów, w odzieży roboczej z samodziału i wytartych fartuchach, oraz kobiet z pończochami w rękach i dziećmi uczepionemi na plecach, czy u spódnic.
Wielka to rzecz widzieć ludzi zebranych dla wspólnego celu. Niech dążą czcić dobroczyńców swoich, chwalić Boga, szukać nowych siedzib, czy bronić ojczyzny. Tych atoli ludzi nie gnał głód, bojaźń boża, ni wojna. Trud ich daremny, praca bez zapłaty; wyszli szukać obłąkanej. Za cały pot czół, za niezliczone kroki i modły zostaną nagrodzeni odnalezieniem obłąkanej, której rozum jest u Boga.
Trudno nie pokochać tego ludu i nie uczuć łez w oczach na samo wspomnienie mężczyzn o spracowanych rękach, i kobiet o przedwcześnie pomarszczonych czołach, i dzieci, którym Bóg miał wskazywać drogę.
Gościniec był zatłoczony smutnymi poszukiwaczami, którzy zapatrzeni ponuro w las, szli, mając więcej nadziei odnaleźć zmarłą, niźli żywą.
Ten czarny punkt pod skałą, to pewnie nie mrowisko, ale obalony pień! Dzięki Bogu, to jeno pień obalony! Chociaż nie widać go dobrze w gęstwie jedliny.
Korowód był tak długi, że najsilniejsi dotarli już do lasu po zachodniej stronie Björne, gdy kalecy, starcy i kobiety z dziećmi minęli ledwo kościół brobijski.
Wkońcu znikli w lesie. Poranne słońce przyświecało im pod sosnami, a zachodzące miało witać wychodzących z lasu.
Trzeci to już dzień szukali i nawykli do tej pracy. Zaglądali pod strome skały, gdzie się uślizgują nogi, pod obalone pnie, gdzie łatwo połamać ręce i nogi, pod gałęzie gęstych świerków, zwieszonych nad mchem, który wabi do odpoczynku.
Znaleźli wszystko: jaskinię niedźwiedzia, jamę lisa, norę borsuka, sczerniałą ziemię po mielerzu, czerwoną górę ostrężynową, jodłę o białych szpilkach, las wypalony przed miesiącem, głaz rzucony przez trolla, jeno nie znaleźli miejsca, gdzie leżało coś czarnego pod skałą. Nikomu nie przyszło na myśl zbadać, czy to mrowisko, pień, czy człowiek. Napewno człowiek to był, ale tam nikt nie poszedł.
Wyszli na słońce po drugiej stronie lasu, ale nie znaleźli dziewczyny, której Bóg odebrał rozum. Zaczęli dumać, czy może raz jeszcze przetrząść las. Ale w lesie pociemku niebezpiecznie, gdyż są tam bezdenne moczary i spadziste rozpadliny. Zresztą, czego nie znaleźli przy słońcu, nie znaleźliby napewno po nocy.
— Chodźmy do Ekeby! — zawołał ktoś z tłumu.
— Chodźmy do Ekeby! — zakrzyknęli wszyscy.
— Spytamy kawalerów, czemu szczuli psami obłąkaną, doprowadzając ją tem do rozpaczy. Biedne, głodne dzieci nasze płaczą, podarliśmy odzież, owies się sypie, ziemniaki gniją, konie biegają luzem, krowy bez nadzoru, a my sami upadamy ze znużenia. Wszystko to ich wina! Chodźmy do Ekeby zrobić sąd nad nimi! Chodźmy do Ekeby!
— W tym roku klęski, my chłopi wszystko znieść musimy. Ciężko nas gniecie ręka boża, a w zimie przyjdzie głód. Kogóż szukał Pan? Nie proboszcza z Broby, gdyż jego modlitwa została wysłuchana. Winni są napewno wszystkiemu kawalerowie! Chodźmy do Ekeby!
— Zniszczyli posiadłość, wygnali majorową na gościniec, z ich winy brak nam pracy i cierpimy głód! Cała niedola, to ich dzieło! Chodźmy do Ekeby!
Ruszyli ponurzy, rozgoryczeni chłopi na Ekeby, za nimi kobiety z dziećmi na rękach, a na końcu kalecy i słabi starcy. Nienawiść ogarnęła starców, przeszła na kobiety, a z nich, na silnych mężczyzn w pierwszych szeregach.
Płynął zalew jesienny. Wszak pamiętacie, kawalerowie, powódź wiosenną? Teraz szła fala z gór, niosąc nową klęskę sławie i potędze Ekeby.
Parobek w polu posłyszał wściekłe okrzyki tłumu, wyprzągł konia i pognał do Ekeby.
— Nieszczęście idzie! — jął wołać. — Idą niedźwiedzie, wilki, złe duchy idą na Ekeby!
Objechał podwórze przerażony i krzyczał:
— Rozpętały się złe duchy! Idą palić dwór i mordować kawalerów!
Tuż za nim nadpłynął zgiełk i wrzask pędzących tłumów. Szedł na Ekeby zalew jesienny.
Nienawistni napastnicy chcieli wistocie ognia, mordu i plądrowania.
Nie ludzie to szli, ale złe duchy lasu, dzikie zwierzęta pustyni, ciemne potęgi, wyzwolone na chwilę przez zemstę.
To były duchy gór kopiące rudę, duchy lasów, rąbiące drzewa i pilnujące mielerzy, duchy pól, hodujące ziarno. Wyzwoliły się i chciały użyć swych sił do niszczenia. Śmierć Ekeby! Śmierć kawalerom!
Tu płynie wódka strumieniem, tu pełne piwnice złota, a śpiżarnie i spichrze pełne zboża i mięsa. Czemuż sprawiedliwi mają głodować, a występni opływają we wszystko? Dość tego, przebrało się miara! Wy, lilje polne, nie przędące nigdy, i ptaki niebieskie, nie zbierające do gumien, przebrała się miara! Sąd wydała ta, która leży w lesie, my jesteśmy jeno jej wysłańcami! Nie urzędnik, nie sędzia wydał wyrok, jeno kobieta w lesie obłąkana! Stojąc przed budynkiem głównym, czekali kawalerowie i wiedzieli już, o co są oskarżeni. Wyjątkowo tym razem nie ponosili winy. Biedna szalona nie dlatego poszła w las, że ją szczuli psami, to nie było prawdą, ale dlatego, że Gösta Berling poślubił przed tygodniem hrabinę Elżbietę.
Nacóż się jednak zdało mówić do rozszalałych? Byli zmęczeni, głodni, podnieceni zemstą i żądzą rabunku. Pędzili, a przed nimi gnał na koniu bezprzytomny ze strachu parobek z krzykiem:
— Idą niedźwiedzie, wilki, złe duchy na Ekeby!
Kawalerowie ukryli hrabinę w odległym pokoju, pod strażą Löwenberga i wuja Eberharda, sami zaś wyszli do tłumu. Stanęli na schodach budynku głównego, bezbronni, uśmiechnięci i tak przyjęli pierwsze szeregi.
Ludzie stanęli przed gromadką spokojnych mężczyzn. Niektórzy radziby byli zadeptać ich podkówkami obcasów, jak to uczyniono przed pięćdziesięciu laty z pewnym zarządcą i inspektorem kopalni Sundu. Ale tłum spodziewał się zastać zamknięte drzwi i broń podniesioną do strzału; na opór i walkę był przysposobiony.
— Drodzy przyjaciele, — rzekli kawalerowie — jesteście znużeni i głodni! Spróbujcie przekąsić chleba i skosztujcie wódki pędzonej w Ekeby!
Tłum nie słuchał, groził i wył, ale kawalerowie nie brali tego za złe.
— Zaczekajcież chwilę jeno! — powiedzieli. — Patrzcie, Ekeby stoi wam otworem! Otwarte są drzwi piwnie, śpiżarni i mleczarni. Kobiety wasze upadają ze znużenia, a dzieci krzyczą. Naprzód posilcie się trochę, a potem nas pozabijacie, bo wszakże nie uciekniemy. Przedtem jednak damy dzieciom jabłek, których pełny strych mamy.

W godzinę potem odbywała się w Ekeby uczta, największa ze wszystkich, wśród nocy jesiennej, przy świetle księżyca.
Poobalano parkany i rozniecono mnóstwo ognisk. Ludzie siedzieli grupami, rozkoszując się ciepłem, spokojem, zasypani wprost wszelkiemi darami bożemi.
Bractwo poszło do obór i stodół i dostarczyło wszystkiego. Zarzynano cielęta, owce i pieczono je na poczekaniu. Setki zgłodniałych ludzi żarły. Zarzynano jedno zwierzę po drugiem i zdawało się, że obory opustoszeją w ciągu nocy.
W ostatnich właśnie dniach odbył się wielki jesienny wypiek ciasta. Od przybycia hrabiny prace gospodarcze szły normalnym tokiem. Nie myślała, zda się, ni na chwilę, że jest małżonką Gösty, natomiast objęła panowanie nad Ekeby. Jak każda dzielna gospodyni położyła co prędzej tamę rozrzutności i niedbalstwu i znalazła posłuch, a służba z pewną przyjemnością odczuła rękę kobiecą nad sobą.
Nacóż się jednak zdały teraz pełne komory chleba, masło, piwo i robione przez cały wrzesień sery?
Trzeba było dać wszystko, by tłum nie spalił Ekeby i nie wymordował kawalerów. Wytoczono więc beczki, beczułki, zrzucono na kupę szynki, naznoszono wódki i jabłek.
Dobrze jeszcze, jeśli cały zasób dworu starczy na ułagodzenie napastników. Niechby tylko poszli precz!
Wszystko to zresztą działo się właśnie przez obecną panią Ekeby. Kawalerowie byli ludźmi mężnymi i broniliby się napewno, a nawet woleliby odstraszyć tłum kilku ostremi strzałami. Ale hrabina była łagodna, miłosierna i prosiła, by szczędzić ludzi.
Z biegiem nocy miękli napastnicy coraz to bardziej, a ciepło, spokój, jedzenie i wódka uspokoiły tłum. Zaczęto się śmiać, żartować, przypijać, nibyto na stypie dziewczyny z Nygaardu, a wiadomo, że hańbą jest smutek na stypie. Smutek i brak ochoty do kieliszka. Bo jedno łączy się z drugiem.
Dzieci tarzały się w falach owoców. Uważały dotąd za przysmak dzikie jagody, teraz zaś rozpływały im się w ustach smażone w cukrze jabika rajskie, żółtawe cytryny, rumiane gruszki i różnobarwne śliwki. Albowiem niema nie zbyt dobrego dla motłochu, gdy mu się spodoba okazać swą siłę.
Około północy zaczęto się jakoby sposobić do odwrotu. Kawalerowie przestali przynosić potrawy, otwierać butelki i nie nalewali piwa. Odetchnęli z ulgą, czując, że niebezpieczeństwo minęło.
W tejże jednak chwili zabłysło światło w oknie budynku łównego i wszyscy wydali okrzyk, ujrzawszy postać młodej kobiety ze świecą w ręku.
Trwało to jeno chwilę, ale wszystkim się wydało, że ja poznali.
— Miała takie same grube warkocze i rumiane policzki! — zawołano. — Jest tu, kawalerowie trzymają ja w niewoli.
— Trzymacie ją? Zabraliście nam dziecko nasze, pozbawione rozumu. Cóż z nią robicie, bezbożnicy? Czemuż pozwalacie nam trapić się przez tydzień, a szukać przez trzy dni? Precz z winem waszem i jadłem! Biada nam, żeśmy coś przyjęli od was! Wydajcie nam dziewczynę, a potem pokaże się, co z wami zrobimy!
Oswojone już zwierzę zaczęło na nowo wyć i szaleć. I poszło do ataku na Ekeby.
Tłum rzucił się, ale uprzedzili go kawalerowie, zasuwając wrzeciądze drzwi wchodowych. Czyż mogli jednak sprostać masom? Odepchnięto z łatwością nieuzbrojonych i otoczono kołem, a tłum wpadł do wnętrza, szukając dziewczyny z Nygaardu.
Znaleziono ją w ostatnim pokoju, poczem nie patrząc, czy ma czarne, czy jasne włosy, wzięto na ramiona i wyniesiono na dwór. Uspakajali ją wszyscy, by się nie bała, gdyż tylko kawalerowie zostaną zabici, a wszystko dzieje się poto, by ją ocalić.
Ale wychodzący z domu napotkali drugi orszak.
Na niedostępnem zboczu skalnem leżały dotąd zwłoki dziewczyny, która spadła z wysokiej grani, zabijając się po drodze. Znalazło ją dziecko, a wzięło na ramiona kilku zabłąkanych w lesie mężczyzn.
Wypiękniała jeszcze po śmierci. Piękną była z czarnemi włosami swemi teraz, gdy znalazła już wieczyste ukojenie.
Niesiono ją podniesioną nad głowy tłumu, który cichł wokoło niej, a ludzie pochylali głowy przed majestatem śmierci.
— Dopiero co zmarła! — szeptali mężczyźni. — Do dziś wędrowała po lesie i spadła, prawdopodobnie, uciekając przed tymi, którzy jej szukali.
— Jeśli to jest jednak dziewczyna z Nygaardu, to kimże jest ta druga?
Ludzie wracający z lasu zetknęli się z wynoszącymi z domu hrabinę. Zapalono ogniska na całem podwórzu, a wszyscy zobaczyli obie kobiety i rozpoznali hrabinę z Borgu.
— Cóż to ma znaczyć? — pytano wokół. — Czyż wpadliśmy na trop nowej zbrodni? Skądże hrabina w Ekeby? Czemuż nam mówiono, że jest daleko stąd, lub może zmarła nawet? Na miłość boską, trzeba teraz pochwycić kawalerów i zadeptać ich na śmierć obcasami!
Nagle zabrzmiał donośny głos Gösty, który stojąc na stopniu terasy, przemówił:
— Słuchajcie mnie potwory i djabły! Czy sądzicie, że w Ekeby brak strzelb i prochu? Szaleńcy! Wiedzcież, że miałem wielką ochotę wystrzelać was do nogi, jak psy wściekłe! Ale ta właśnie kobieta prosiła za wami. Gdybym był wiedział, że jej dotkniecie, żaden z was nie uszedłby z życiem!
— Czemuż to napadacie nas po nocy, z wrzaskiem, jak bandyci, grożąc ogniem i mordem? Cóż mnie obchodzą wasze obłąkane dziewczęta i czyż wiem, którędy wędrują? Byłem zbyt dobry dla tej oto i na tem koniec. Powinienem był ją naprawdę wyszczuć psami, czego zresztą nie uczyniłem wcale. Nie przyrzekałem jej też nigdy małżeństwa. Zapamiętajcie to sobie!
— Teraz zaś mówię wam, puśćcie porwaną kobietę! Puśćcie ją i oby ręce wasze płonęły na wieki w ogniu piekielnym! Czyż nie wiecie, że stoi ona tak wysoko ponad wami, jak niebo ponad ziemią, że jest o tyle wykwintna, o ile wy jesteście ordynarni, a o tyle dobra, o ile wy źli jesteście!
— Powiem wam jeszcze, kim ona jest. Jest aniołem niebiańskim, a była też żoną hrabiego z Borgu. Teściowa dręczyła ją w dzień i nocy, kazała jej prać w jeziorze, biła i dokuczała tak, że czegoś podobnego nie przechodzi żadna z żon waszych. Wiemy wszyscy, że chciała skoczyć w wodę, z obawy przed męczeństwem. Któryż to z was, draby jedne, pospieszył jej z pomocą? Nie było żadnego, a my ocaliliśmy ją, my, kawalerowie.
Kiedy urodziła dziecko, powiedział jej mąż, że zawarli ślub zagranicą, wbrew naszym zwyczajom, przeto nie jest jego żoną, ni on jej mężem, a dziecko go nie nie obchodzi. Cóżbyście uczynili, urwipołcie, w tym wypadku, gdyby powiedziała któremuś z was: — Nie chcę, by dziecko moje doznawało w życiu krzywd, jako nielegalne, przeto ożeń się ze mną, gdyż chcę dlań ojca! — Czyżbyście wyzbyli się pychy? Ona jednak nie wybrała żadnego z was, ale wzięła Göstę Berlinga, biednego proboszcza, któremu nie wolno głosić słowa bożego. Zaręczam wam słowem, że nigdy mi nic trudniej nie przyszło, jak zgodzić się na to, gdyż czułem się jej niegodnym i nie śmiałem jej patrzyć w oczy. Ale nie śmiałem też odmawiać, gdyż była w wielkiej rozpaczy.
— Możecie sobie co chcecie myśleć onas, kawalerach, dla niej jednak byliśmy zawsze dobrzy i pomagaliśmy jej z całych sił. Jej to jest także zasługą, żeśmy was nie wystrzelali do jednego. Powtarzam tedy, puśćcie ją i idźcie sobie precz, gdyż inaczej ziemia się rozewrze i pochłonie was. W drodze powrotnej proście też Boga o przebaczenie, żeście przestraszyli i zmartwili tak dobrą i niewinną istotę. A teraz wynoście się! Dość was mamy!
Jeszcze przed zakończeniem mowy, chłopi zdjęli hrabinę z ramion i posadzali na kamiennych schodach, Teraz przystąpił do niej barczysty chłop i podał jej rękę.
— Bądźcie zdrowi i Bóg zapłać! — powiedział. — Nie chcieliśmy pani hrabinie nic złego uczynić. Proszę nie mieć żalu.
Potem zbliżył się drugi, ujął ostrożnie jej dłoń i rzekł:
— Bądźcie zdrowi! Niechże się pani hrabina na nas nie gniewa!
Gösta zeskoczył i stanął obok niej, a oni i jemu podali ręce.
Jeden po drugim żegnał się, życząc dobrej nocy. Byli znowu obłaskawieni jak rano, w chwili opuszczania domów, zanim głód i żądza zemsty uczyniły ich dzikemi zwierzętami.
Spoglądali hrabinie prosto w twarz, a Gösta dostrzegł łzy w oczach niejednego, wywołane niewinnym i skupionym wyrazem jej twarzy. Cenili przecież szlachetność i cieszyło ich, że ktoś tak bardzo kocha dobro.
Nie wszyscy mogli jej podać ręce, było ich bowiem mnóstwo, a ona słaba i wyczerpana. Każdy jednak podszedł, spojrzał na nią i uścisnął dłoń Gösty, któremu ledwie sił starczyło na to potrząsanie prawicą.
Gösta stał, jakby w zachwyceniu. W sercu jego zapłonęła tej nocy miłość nowa.
— O jakże cię kocham, ludu mój! — pomyślał.
Uczuł, że kocha tę rzeszę, wracającą w ciemnościach nocy ze zmarłą na czele, że kocha tych szaro odzianych ludzi, w cuchnących chodakach, co mieszkają pod lasem, nie umieją pisać, ni czytać nieraz, a nie domyślając się nawet pełni i bogactwa życia, znają jeno troskę o chleb powszedni.
Był to lud wielki, wspaniały, mężny, wytrwały, wesoły, pracowity, zręczny i przedsiębiorczy. Nieraz biedak czynił dobrze biedakowi, a wyraz twarzy przeważnej liczby świadczył o sile i inteligencji, ze słów ich zaś tryskał jurny humor.
Kochał ich z czułością, która wyciskała mu łzy z oczu, nie wiedział, co dla nich uczyni, ale kochał ich, razem z błędami i wadami, pragnąc, by go kiedyś także pokochali.
Zbudził się z marzeń, pod dotknięciem ręki żony. Tłum znikł, byli teraz sami na terasie.
— Ach Gösto! — powiedziała. — Jakże mogłeś to powiedzieć?
Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
— Powiedziałem szczerą prawdę! — zawołał — Nigdy nie przyrzekałem dziewczynie z Nygaardu małżeństwa. Powiedziałem jej tylko, by przyszła w następny piątek, a zobaczy coś wesołego. Nie więcej! Cóżem winien, że się we mnie zakochała?
— Ach, nie o to mi idzie! Jakże im mogłeś powiedzieć, że ja jestem czysta i dobra? Gösto, Gösto, wszakże wiesz, żem cię pokochała wówczas, kiedy nie było mi wolno kochać jeszcze. Wstydziłam się tych ludzi, straszniem się wstydziła!
Łkanie wstrząsnęło jej ciałem.
Popatrzył na nią i rzekł zcicha:

— Jedyna moja! Jakże jesteś szczęśliwa, żeś dobra! Jakże szczęśliwą jesteś, że masz piękną duszę!

KEVENHÜLLER

Drodzy przyjaciele! To, co tu opowiem, jest jeno nędzną, małą alegorją.
Alegorja nosi się zazwyczaj niebiańsko pięknie i ma królewskie emblematy, moja zaś przypomina raczej obdartego, wygłodniałego ulicznika. Alegorja zwykła mieszkać w gajach arkadyjskich i salach kolumnowych, tę jednak napotkałem w Karlsztadzie, pod kamienną wieżą, przy zachodnim moście, gdzie siedziała, płacząc.
Stara ta wieża kamienna nie zdobi pięknego współczesnego miasta. Wysoka, czworokątna, wąska budowla z granitu, o małych, ciasnych okienkach, wygląda wistocie brzydko. Szare, kanciaste ściany nie mają żadnej ozdoby, a całość czyni wrażenie niesamowite i straszne. Stara budowla przypomina wieżę jakiegoś zamku rycerskiego, lecz ponieważ ludzie twierdzą, że był to ongiś wiatrak, przeto i ten walor romantyczny przepada.
Mimo to, mieszka tam mała alegorja moja. Opowiem wam, jak jest dobrotliwą, a sądzę, nikomu na mysi wówczas nie przyjdzie, burzyć starej wieży. Woli tam mieszkać, niźli na zamku, w ratuszu, czy szkole średniej, lubi bowiem gładkie mury i towarzystwo szczurów, czy nietoperzy. Może nie wartoby jej nawet zresztą opowiadać, gdyby nie to, że bohaterem jej był jeden z kawalerów ekebijskich i gdyby nie traktowała o ostatniem, wielkiem nieszczęściu, jakie spadło na Ekeby.

Znany później jako uczony i zręczny konstruktor Kevenhüller urodził się w Niemczech, w siedmdziesiątych latach XVIII wieku. Był synem hrabiego, mógł tedy mieszkać po zamkach i paradować przy boku króla, gdyby miał ochotę, — ale nie miał ochoty.
Wolał już przytwierdzać skrzydła wiatraka do najwyższej wieży zamkowej, przemieniać salę rycerską w kuźnię, a damską alkowę w pracownię zegarmistrza. Chciał też zapełnić zamek ojcowski terkoczącemi kołami i dźwigniami ruchomemi, ponieważ zaś to się zrobić nie dało, obrócił się plecami do całego kramu i poszedł na naukę do zegarmistrza, gdzie posiadł całą wiedzę kół zębatych, sprężyn i wahadeł. Wyuczył się robić zegary słoneczne i gwiezdne, zegary z piszczącemi kanarkami, trąbiącymi pasterzami, dzwonkami, olbrzymie zegary wieżowe, i małe, do schowania w medaljoniku.
Po wyzwolinach przypasał plecak, ujął sękaty kij i powędrował, by poznać wszystko, co się w świecie porusza na walcach i kółkach. Nie był on zwyczajnym zegarmistrzem, ale chciał zostać wielkim wynalazcą i poprawiaczem świata.
Przewędrowawszy dużo krajów, zaszedł też do Wermlandji, celem przestudjowania kół młyńskich i urządzeń kopalnianych.
Pewnego pięknego dnia letniego znalazł się na rynku karlsztadzkim i spotkał tam władczynię lasów, piękną Hulder, która uznała za stosowne przywędrować prosto do miasta. Znakomita dama szła ze strony przeciwnej to też wpadła wprost na Kevenhüllera.
Przedziwne to było spotkanie, w sam raz dla czeladnika zegarmistrzowskiego. Miała ona zielone, lśniące oczy, bujne, jasne włosy do ziemi i ubrana była w zielony, szumiący jedwab. Chociaż była boginką i poganką, wydała mu się dużo piękniejszą od wszystkich, widzianych dotąd chrześcijanek, tak że stanął oczarowany.
Przybyła wprost z leśnej gęstwy, gdzie rosną paprocie, jak drzewa, gdzie olbrzymie sosny nie dopuszczają słońca, że jeno centki światła lśnią na mchu zielonym, i gdzie Linia łazi po mchem porosłych kamieniach.
Żałuję, że nie byłam na miejscu Kevenhüllera i nie widziałam, jak szła z paprociami i szpilkami jodeł we włosach, z małą czarną żmiją na szyi, krokiem elastycznym dzikiego zwierza, owiana zapachem żywicy, poziomek i mchów.
Patrzyli na nią pewnie ludzie z osłupieniem, że śmie chodzić po karlsztadzkim rynku, bo aż konie płoszyła wiewem długich włosów. Gonili ją ulicznicy, a robotnicy gapili się, zapominając o wozach i kilofach, damy zaś krzyczały, biegły do biskupa, do kapituły i domagały się wygnania potwora z miasta.
Ona jednak szła spokojnie, majestatycznie i uśmiechała się, patrząc na zamieszanie, tak że Kevenhiiller dostrzegł małe, ostre drapieżne ząbki, wychylające się z pośród różowych warg.
Zarzuciła na ramiona szal, by ukryć kim jest, ale, na nieszczęście, zapomniała schować ogona, który wlókł się za nią po bruku.
Kevenhüller widział ogon, ale pamiętać trzeba, że był również hrabiczem, nietylko zegarmistrzem. Uczuł politowanie dla wytwornej damy, wystawionej na pośmiewisko mieszczuchów i pochylając się po rycersku, powiedział.
— Może łaskawa pani raczy unieść tren sukni?
Ta życzliwość i dworność wzruszyła panią Hulder, stanęła tedy przed nim, wpiła mu w sam mózg zielone, łyskliwe oczy i rzekła:
— Zapamiętaj sobie, mości Kevenhüllerze, że odtąd będziesz mógł stworzyć własnemi rękami każde, jakie zechcesz arcydzieło, ale tylko po jednej sztuce z każdego gatunku.
Tak rzekła i mogła dotrzymać słowa, gdyż posiadała władzę użyczania genjuszu i sił cudownych temu, kto posiadł jej łaski.
Kevenhüller został w Karlsztadzie i najął sobie tam pracownię. Przez tydzień pracował, aż zrobił arcydzieło. Był to samojazd. Jeździł on do góry i na dół we wszystkie strony, można go było obracać, zatrzymywać i znowu puszczać w ruch, słowem, był cudowny.
Kevenhüller stał się sławnym i pozyskał w mieście przyjaciół. Dumny ze swego dzieła, pojechał tym samojazdem do Sztokholmu, pokazać go królowi. Nie potrzebował czekać na konie pocztowe, trząść się nędznemi karjolkami, ni spać na twardych ławach pocztowych. W ciągu kilku godzin dotarł do Sztokholmu.
Zajechał wprost do zamku, król wyszedł w otoczeniu świty i dam dworskich, a wszyscy nie mogli się dość nachwalić i nadziwować.
— Daj mi ten wóz, mości Kevenhüllerze! — rzekł król, a choć odmówił, król uparł się przy swojem.
Nagle ujrzał w świcie damę, zielono ubraną, jasnowłosą. Poznał ją i zrozumiał, że to ona nakłoniła króla, by go poprosił o samochód. Popadł w rozpacz, a nie mogąc znieść, by ktoś inny posiadł jego wóz, i nie chcąc opierać się dalej królowi, wjechał z takim rozmachem na mur, że arcydzieło pękło w kawałki.
Za powrotem do Karlsztadu jął próbować zrobić drugi samochód, ale mu się nie udało. Rozpaczą napełnił go dar Huldery. Porzucił próżniaczy dom ojca poto, by zostać dobroczyńcą ludzkości, nie zaś poto, by fabrykować czarodziejskie graty. Cóż mu z tego przyszło, gdy żadnego z arcydzieł swych nie mógł powielić i oddać na użytek tysięcy?
Uczony mistrz zapragnął pracy spokojnej i rozumnej kamieniarza i budowniczego. W owym to właśnie czasie zbudował wielką wieżę kamienną, na wzór wieży zamku ojcowskiego i chciał potem dostawić dom mieszkalny, portale podwórza, mury i wykusze, tak, by nad brzegiem Klarelfu powstał zamek rycerski.
Chciał w nim ziścić marzenie młodości i napełnić budynki wszelakiemi warsztatami, narzędziami i przyborami, jakich potrzebował. Pomieścić się tu mieli też młynarze, czarni kowale, zegarmistrze w zielonych umbrelkach, farbiarze z powalanemi rękami, tkacze, tokarze, a wszyscy ze swemi warsztatami.
Wszystko poszło dobrze, wybudował wieżę, ciosając własnoręcznie kamienie i murując samemu.
Umieścił u góry śmigi młyńskie, gdyż miał to być wiatrak, potem zaś zaczął stawiać kuźnię.
Pewnego dnia, patrząc na obracające się śmigi, uczuł, że wzbiera w nim dawne pragnienie.
Wydało mu się znowu, że spojrzała mu wprost do mózgu zielona boginka, zamknął się w pracowni, nie jadł, nie pił, nie odpoczywał i w ciągu tygodnia stworzył nowe arcydzieło.
Nadszedł dzień, kiedy wstąpiwszy na dach swej wieży, zaczął przypinać skrzydła.
Spostrzegli go dwaj ulicznicy siedzący na poręczy mostu i gimnazjalista, którzy łowili płotki, i wydali okrzyk tętniący po całem mieście. Porwali się potem i biegnąc od drzwi do drzwi bili w nie, wołając:
— Kevenhüller chce latać!
Stał spokojnie, przypinając skrzydła i patrzył na tłumy ludu, płynące ciasnemi ulicami starego Karlsztadu.
Kucharki odbiegły garnków i mieszonego ciasta, panie rzuciły pończochy, wdziały okulary i wybiegły na ulicę, burmistrz i radni wstali z ław sędziowskich, rektor cisnął w kąt gramatykę, uczniowie opuścili bez pozwolenia klasy, a wszyscy pospieszyli pędem ku zachodniemu mostowi.
Wkrótce zaczerniło się od ludzi, cały rynek zapełnili widzowie, napchani jak śledzie, a na całem wybrzeżu, aż pod pałac biskupi, nie możnaby wetknąć szpilki. Więcej było ludzi, niż na kiermaszu w dzień św. Piotra, więcej też niźli podczas pamiętnej jazdy króla Gustawa III, kiedyto powóz ośmiokonny pędził tak szybko, że na zakrętach stawał na dwu kołach.
Kevenhiiller przypiął wkońcu skrzydła, odbił się, machnął niemi parę razy i uleciał swobodnie. Płynął wysoko nad ziemią.
Wciągał w płuca czyste tchnienie, pierś mu się rozszerzała, a stara krew szlachecka zaczęła grać. Wirował, jak gołąb, płynął jak jastrząb, śmigał szybciej od jaskółki, a sterował ze ścisłością sokoła. Patrzył z góry na tłumy, dumając coby z nich mógł zrobić, gdyby każdemu człowiekowi dać parę skrzydeł, do szybowania w przestworzach. I w tej chwili nie zapomniał niedoli swojej, która sprawiała, że mógł sam jeno korzystać ze swych arcydzieł. Ach, ta pani Hulder! Gdybyż ją mógł dostać w ręce!
Nagle oczom, olśnionym blaskiem, ukazało się w powietrzu coś, co przypominało skrzydła, a pomiędzy niemi ujrzał ludzką postać. Powiewały jasne włosy, jedwabne zielone szaty i błyszczały oczy. Tak, to ona!
Stracił przytomność umysłu. Rzucił się szalonym pędem na zjawisko, by je, niewiadomo co, — całować, czy bić i zmusić do zdjęcia czaru. Zapomniał w tej chwili o sterowaniu, wyciągnął rękę, zbliżył się nagle i skrzydła jego wplątały się w drugie skrzydła. Tamte były mocniejsze, chwyciły go, obróciły, potargały mu lotki i runął, sam nie wiedząc gdzie.
Odzyskawszy zmysły, spostrzegł, że leży na dachu własnej wieży, obok strzaskanego przyrządu lotniczego. Poleciał, oczywiście, wprost na swój wiatrak, został porwany, okręcony parę razy i rzucony na dach. Tak się skończyła jazda powietrzna.
Kevenhüller popadł znowu w rozpacz. Uczciwa praca mierziła go, sztuczkami czarodziejskiemi zajmować się nie chciał. Uczuł, że serceby mu pękło, gdyby stworzył jeszcze jedno arcydzieło i znów stracić je musiał. Gdyby zaś nie zniszczało, zwarjowałby napewno, nie mogąc go dać na użytek innych.
Sięgnął po swój stary plecak czeladniczy i kij sękaty, zostawił wiatrak i postanowił szukać Huldery.
Najął powóz, gdyż nie mógł już tak chodzić, jak za młodu, i pojechał, stając przed każdym lasem. Wysiadał, wchodził w gęstwinę i wołał zielonej boginki.
— Hulder! Hulder, to ja, Kevenhüller! Chodźno, chodź! — ale nie przychodziła.
Podczas tej podróży przybył do Ekeby, parę lat zaledwo przed wygnaniem majorowej. Przyjęto go serdecznie, więc został. Gromadce kawalerów przybyła wysoka, rycerska postać i pozyskali nieustraszonego towarzysza pohulanek i łowów. Wróciły mu wspomnienia młodości, pozwalał się nazywać hrabią i coraz bardziej przypominał starego, niemieckiego barona-rozbójnika, orlim nosem, krzaczastemi brwiami, brodą śpiczastą i zakręconemi w górę wąsami.
Został rezydentem, jak inni, i nie różnił się od gromadki, którą majorowa, wedle legendy, trzymała w pogotowiu na usługi piekła. Włos mu pobielał, a umysł zasnął. Nie wierzył już sam w czyny lat młodych i zatracił cudowne zdolności. Nie zrobił wcale samochodu, ani maszyny lotniczej. To bajki, napewno bajki!
Ale wkrótce wypędzono majorową z Ekeby i zaczęło się szalone życie hultajów, władców posiadłości. Burza poszła po okolicy, stare głupstwo złączyło się z młodą dziczą, zło wszelkie poszło w ruch, dobro zanikło, ludzie walczyli na ziemi, a duchy na niebie. Z gór nadciągały wilki z czarownicami na grzbietach, rozpętały się siły natury, a Hulder przybyła do Ekeby.
Nie znali jej kawalerowie i myśleli, że jest to biedna, uciśniona kobieta, doprowadzona do rozpaczy przez złą teściową. Wzięli ją w opiekę, czcili jak królowę, kochali jako dziecko własne i zwali hrabiną.
Jeden Kevenhüller poznał ją, chociaż i on zpoczątku uległ złudzeniu. Ale pewnego dnia sporządzi jej mistrz Juljusz i Oerneclou, nie wstydzący się krawcować dla niej, suknię z zielonego jedwabiu i Kevenhüller zaraz zrozumiał, kto to taki.
Siadywała na jedwabnych poduszkach, na najdroższej sofie ekebijskiej, a wszyscy rezydenci służyli jej, jak błazny. Jeden był kucharzem, inny, kamerdynerem, lektorem, muzykiem nadwornym, szewcem, a każdy obrał sobie sam zajęcie.
Nibyto była chorą ta zła poczwara, ale Kevenhüller wiedział, co o tem sądzić. Chciała poprostu zadrwić z wszystkich i koniec.
Ostrzegał przed nią kawalerów.
— Czyż nie widzicie ostrych zębów i dzikich oczu? — mawiał. — To Hulderka... wszystko zło zwaliło się na nas... Powiadam wam, to Hulder, która przybyła na nasze nieszczęście. Znam ja ją z czasów dawniejszych.
Jakież wielkie zaślepienie ogarnąć może kochające serca. Kawalerowie podobni byli do matki, której podłożono dziecko dziwożony do kołyski. Nie dostrzega ona wielkiej głowy i czarnej skóry, a ochrypły wrzask kobolda wydaje się jej świegotem dziecka. Nie widzi grubych warg, ni krzywych pazurów. Tak się stało z kawalerami, którzy omal nie zabili Kevenhüllera, gdy im chciał otworzyć oczy.
Ale zobaczywszy i poznawszy Hulderkę, uczuł Kevenhüller chęć do pracy. Zaczęło go piec w mózgu i wiercić, a palce sięgały same po pilnik i młot, tak że nie mógł wytrzymać, aż wdział bluzę roboczą i zamknął się w jednym z warsztatów ślusarskich.
Po Ekeby i całej Wermlandji poszła wieść:
— Kevenhüller zabrał się do roboty!
Nadsłuchiwano z zapartym oddechem uderzeń młota, skrzypu pilnika i stęku miecha.
— Zobaczymy nowy cud! — mówiono. — Co też to będzie? Może nas nauczy chodzić po wodzie, lub zbuduje drabinę do Wielkiej Niedźwiedzicy? Wszystko potrafi ten człowiek! Widzieliśmy, jak latał w powietrzu, widzieliśmy, jak pędził samochodem, posiada dar Huldery, nic przeto nie jest dla niego niemożliwe.
Pierwszej, czy drugiej nocy października skończył arcydzieło i wyniósł je z pracowni. Było to koło, kręcące się samo przez się, a podczas obrotu lśniły szprychy, wydzielając ciepło i światło. Kevenhüller zrobił słońce. Gdy je wyniósł z pracowni, noc stała się jak dzień jasna, wróble zaczęły ćwierkać, a chmury poróżowiały jak o wschodzie.
Było to arcydzieło najpiękniejsze. Zniknąć miała ciemność i zimno z ziemi. Dumny był z pomysłu. Słońce naturalne mogło sobie wschodzić, jak dotąd, ale w nocy miały się zapalać tysiące słońc sztucznych w całym kraju, ogrzewając powietrze, jak w upalny dzień letni. Miano zbierać dojrzałe ziarno w zimowe noce, poziomki i ożyny przez cały rok rosnąć miały po wzgórzach, a lód już nigdy ściąć nie miał wody.
Nowy wynalazek miał przeistoczyć świat, dając futro biednym, a światło pracującym pod ziemią.
Miał dać dalej fabrykom siłę popędową, ożywić przyrodę śpiącą w zimie, słowem stworzyć lepszy byt dla ludzkości.
Ale Kevenhüller wiedział dobrze, że wszystko to są — marzenia i Hulder nie zezwoli mu za nie uwielokrotnić owego koła. Ogarnięty gniewem i zemstą postanowił ją zabić i od tej chwili nie wiedział już co czyni.
Wszedł do budynku głównego, pod schody i postawił tam koło ogniste, w zamiarze spalenia dworu razem z babą.
Potem wrócił do pracowni, siadł i zaczął nadsłuchiwać,
Za chwilę hałas i gromkie nawoływania, dały poznać, że dokonano bohaterskiego czynu.
— Krzyczcież sobie — myślał — i dzwońcie do woli, a Hulder spali się i tak, wraz z jedwabiami, na których żeście ją ułożyli!
Dumał, czy potwór wije się już w mękach, czy biega z komnaty do komnaty, czy trzeszczy zielony jedwab w ogniu i jasne włosy. Dalejże śmiało, płomienie! Schwytajcież i spalcie czarownicę! Nie bójcie się zaklęć czarodziejskich! Niech się spali! Niejeden przez nią palił się tak przez całe życie!
Tętniły dzwony, turkotały pojazdy, nadjeżdżały sikawki, czerpano wodę z jeziora wiadrami, z wszystkich wsi spieszyli ludzie na ratunek. Krzyczano, lamentowano, wydawano rozkazy, zapadały dachy i trzeszczały straszliwie płomienie.
Nie nie mogło jednak wyprowadzić z równowagi Kevenhüllera, który siedział na kowadle i zacierał ręce.
Nagle usłyszał łoskot, jakby spadły niebiosa, skoczył i zawołał wesoło:
— Teraz już nie ujdzie! Leży zdruzgotana belkami, lub pożarta przez płomienie. Ha... ha... ha... stało się!
Wspomniał, że musiał poświęcić dumę i chwałę Ekeby, by ją zgładzić ze świata. Pożałował wspaniałych sal, rozbrzmiewających niedawno jeszcze radością, pełnych stołów, uginających się pod smakołykami, mebli, sreber i porcelany, czego wynagrodzić nie będzie już można ńigdy...
Potem podskoczył i krzyknął straszliwie. Wszakże postawił pod schodami dla podpalenia domu swe koło, słońce, model, od którego zależało wszystko!
Spojrzał po sobie, tak przerażony, że aż skamieniały.
— Czyżem oszalał? — spytał. — Jakże mogłem to uczynić?
W tej chwili otwarto szczelnie zaryglowane drzwi pracowni i ukazała się zielona bogini.
Hulderka stała w progu uśmiechnięta, powabna, bez plamki na sukni, bez woni dymu we włosach. Wyglądała zupełnie tak, jak ją widział za młodych lat, na rynku karlsztadzkim, owiana dziką wonią lasu z ogonem powłoczystym między nogami.
— Ekeby płonie! — powiedziała ze śmiechem.
Kevenhüller podniósł wielki młot, chcąc go jej rzucić na głowę, ale w tejże chwili spostrzegł, że potwór trzyma w ręku jego ogniste koło.
— Ocaliłam to dla ciebie! — rzekła.
Kevenhüller padł jej do stóp.
— Zniszczyłaś mój wóz! — zawołał. — Połamałaś mi skrzydła i zmarnowałaś mi życie! Uczyń mi teraz jedną łaskę i okaż się litościwą.
Skoczyła na tokarnię i siadła tam młoda, powabna, jak za czasu pierwszego spotkania.
— Widzę, że wiesz kim jestem! — powiedziała.
— Znam cię i zawsze znałem! — zawołał nieszczęśliwy człowiek. — Jesteś genjusz! Ale zwróć mi wolność! Zabierz swój dar! Odejmij cudowną moc! Chcę zostać zwyczajnym człowiekiem! Czemuż mnie prześladujesz? Czemu niszczysz?
— Nierozsądny człowiecze! — powiedziała Hulder. — Nigdy nie chciałam ci szkodzić. Dałam ci dar wielki, który mogę odebrać, jeśli go nie chcesz. Ale namyśl się, byś nie żałował.
— Nie, nie! — wykrzyknął. — Odbierz mi cudowne zdolności!
— Naprzód musisz to zniszczyć! — odparła, rzucając na ziemię koło ogniste.
Bez namysłu chwycił wielki młot, uderzył w lśniące słońce, które było jeno sztuczką czarodziejską, nieużyteczną dla ogółu. Skry poleciały po pracowni, zatańczyły płomienie i trzaski, ostatnie arcydzieło przestało istnieć.
— Teraz odbieram ci dar mój! — rzekła Hulder.
Podeszła do drzwi, otwarła je, a Kevenhüller patrzył, jak odchodziła na zawsze, oblana czerwienią pożogi.
Wydała mu się piękniejszą jeszcze, a nie miała teraz złośliwego wyrazu, ni dumy na twarzy.
— Nierozsądny człowiecze! — powiedziała mu jeszcze. — Czyliżem ci zabroniła kazać innym naśladować dzieła twoje? Miałam to jeno na celu, by ochronić człowieka genjalnego przed trudami rzemiosła!
Potem poszła, a Kevenhüller chodził przez kilka dni, jak błędny. Niebawem jednak stał się podobny innym ludziom.
Spłonął główny gmach Ekeby, ale nikt z ludzi nie ucierpiał. Zasmuciło to tylko kawalerów, że gościnny dom, w którym tyle dobra zaznali, tak wiele poniósł strat za ich rządów.

Ach, wy, dzieci czasów późniejszych! Gdybym ja spotkała Hulderę na rynku karlsztadzkim, lub gdyby wam się to przydarzyło, czyż sądzicie, że poszlibyśmy do lasu wołając: — Hulder, chodź, to ja, Kevenhüller? Któż ją dziś jednak spotyka i kto się w naszych czasach żali na nadmiar otrzymanych darów?

NA JARMARKU W BROBY.

Pierwszego piątku w październiku rozpoczynał się w Broby wielki jarmark, trwający ośm dni. Było to największe święto roku, a poprzedzał je w każdym domu okres pieczenia i warzenia. Odzież zimowa czekała już pierwszego przywdziania, świąteczne potrawy, placek z serem i ciastka na smalcu stały po całych dniach na stole, podwajano też racje wódki, a pracę odkładano na potem. W każdej zagrodzie świątkowano, służba i wyrobnicy brali zaliczki i długo dumali, coby kupić na jarmarku. Ludzie przychodzili zdala grupkami, z plecakami na grzbiecie i laskami w ręku. Wielu w tych ciężkich czasach musiało też pędzić bydło na sprzedaż. Młode byczki i kozy stawały na rozkraczonych sztywnie nogach pośród drogi, przysparzając dużo kłopotu właścicielom a uciechy widzom. Gościnne pokoje po dworach pełne były miłych gości, opowiadano sobie nowiny i rozważono ceny bydła, dzieci zaś chodziły z kąta w kąt, marząc o podarkach jarmarcznych.
Pierwszego zaraz dnia mnóstwo ludzi przepełniało wzgórza brobijskie i wielki rynek. Kupcy, z miast przybyli, rozkładali swe towary w namiotach, zaś Dalekarlijczycy i Gotlandczycy z zachodu sadowili się na białych długich deskach, nakrytych od góry płótnem. Dość tam było linoskoczków, ślepych grajków, oraz wróżek, kramów z cukierkami i szynków. Za budami ustawiono na ziemi naczynia kamienne i drewniane. Ogrodnicy dworscy zwozili cebulę, rzepę, jabłka, gruszki, a dużą przestrzeń rynku zalegały brunatne, cynowane wewnątrz naczynia miedziane.
Po obrotach poznać jednak łatwo było, że nędza panuje w Svartsjö, Bro i okolicy Löffenu. Handel w namiotach i budach szedł licho, większy ruch bywał jeno na targowicy, gdzie niejeden musiał sprzedać krowę, by przezimować, i gdzie kipiał podniecający handel zamienny końmi.
Wesoły był mimo to jarmark w Broby. Gotówka starcząca na parę kieliszków podtrzymywała humory. Ale nie sama wódka wywoływała nastrój radosny. Ludkowie z dalekich szałasów leśnych doznawali zrazu przerażenia, dostawszy się jednak w ścisk, rozgwar i falę śmiechu, ulegli ogólnemu nastrojowi i hałasowali sami w najlepsze.
Niemało handlowano, oczywiście, pośród tylu ludzi, ale nie była to rzecz główna. Najważniejszem zdawało się każdemu zasiąść w budzie, z dobrymi przyjaciółmi, przy kiełbasie owczej, ciastkach na smalcu i wódce, potem skłonić dziewczynę do przyjęcia w darze śpiewnika, czy jedwabnej chusteczki, lub nakupić jarmarcznych prezentów dla dzieci.
Do Broby przychodzili wszyscy, którzy nie musieli zostać dla pilnowania gospodarstwa. Stawili się więc kawalerowie z Ekeby, węglarze z Nygaardu, handarze koni z Norwegji, Finowie z głębokich lasów i włóczykije z całego świata.
Gdzie niegdzie powstawały w tem morzu wiry, kręcące się wokół pewnych punktów. Co tam tkwiło, nie wiedział nikt, dostrzegano tylko czasem policjantów, kładących tamę jakiejś bijatyce, lub stawiających na koła przewrócony wóz. Za chwilę taki sam wir powstawał wokoło jakiegoś kupca, targującego się z ochoczą dziewczyną.
Południową porą zaczynała się bijatyka na dobre. Chłopi wbili sobie w głowę, że Gotlandczycy z zachodu oszukują ich na miarze, przeto powstała zrazu kłótnia przy „szybach“, potem zaś wzięto się do pięści. Wielka to była ulga, po tylu przeciwnościach codziennych, palnąć w coś czy kogoś z całej siły. Gdy raz bitwę rozpoczęto, cisnęli się do szeregów wszyscy silni i ochotni, Kawalerowie usiłowali po swojemu przywracać ład, a Dalekarlijczycy spieszyli Gotom na pomoc.
Najśmielej poczynał sobie, oczywiście, setny chłop, Maens z Forsu. Pijany i rozjuszony obalił jakiegoś Gota i jął go okładać, ale za chwilę pobiegł dalej zwabiony wrzaskiem krajan, którym chciano łup z rąk wydrzeć. Maens zmiótł towar z jednej „szyby“, chwycił deskę ośmiołokciową i jął machać tą bronią wokół siebie.
Maens był strasznym człowiekiem. Wywalił odrazu ścianę więzienia filipsztadzkiego, mógł też dźwignąć z jeziora łódź i zanieść ją na barkach do domu. Naturalnie, wszyscy Gotowie umknęli, ale silny Maens ruszył ich śladem i nie bacząc już na wrogów czy przyjaciół, gnał, by jakoś użyć zdobytej broni.
Ludzie uciekali ogarnięci strachem, ale trudno to było uczynić kobietom z dziećmi. Przytem drogę tamowały budy i wozy, a zamieszanie pogarszały jeszcze spłoszone krowy i woły.
Wciśnięta w kąt, pomiędzy budami, tkwiła gromadka kobiet. Ku nim leciał teraz olbrzym, pewny, że chwyci jakiegoś Gota. Przerażone śmiertelnie babiny skuliły się wobec ciosów straszliwych.
W chwili kiedy deska spadała na ich głowy, osłabiły ją wyciągnięte ręce jakiegoś mężczyzny. On tylko jeden nie uciekł, ale tkwiąc w ciżbie dla ocalenia wielu, przyjął dobrowolnie na siebie cios. Kobietom i dzieciom nie stało się nic. Człowiek ten osłabił uderzenie, sam jednak legł bez zmysłów na ziemi.
Silny Maens nie podniósł już deski do nowego ciosu. Obezwładniło go spojrzenie tego człowieka w chwili, gdy deska spadała mu na czaszkę. Dał się bez oporu związać i odprowadzić.
Z szybkością błyskawicy poleciała po rynku wieść, że mocny Maens zabił kapitana Lennarta. Powiadano, że ten przyjaciel ludzi poległ w obronie kobiet i dzieci.
Cisza zaległa plac tak ożywiony przed chwilą, ustał handel, bitki, pijatyka, a linoskoczek daremnie wabił widzów. Zmarł przyjaciel ludu, a lud przybrał żałobę. Wszyscy tłoczyli się w milczeniu dokoła miejsca, gdzie padł. Leżał wyciągnięty, bez zmysłów, bez ran, ze zgniecioną jeno tylną częścią czaszki.
Kilku mężczyzn podniosło go ostrożnie i złożyło na desce, od której zginął. Wydało im się, że jeszcze żyje.
— Gdzie go zanieść? — pytali się wzajem.
— Do domu! — krzyknął ktoś szorstko z tłumu.
Tak, dobrzy ludzie, zanieście go do domu! Zanieście na barkach swoich tego, który był piłką bożą i puchem przez tchnienie jego pędzonym.
Zraniona głowa spoczywała na twardej ławie więzienia i na wiązce siana w stodole. Złóżcież ją w domu, na miękkiej poduszce. Znosił on niewinnie hańbę, i odpędzony został od drzwi domu swego! Zanieścież go tam. Był tułaczem, który chodził drogami bożemi, gdziekolwiek je znalazł, tęskniąc za domem, zamkniętym dlań przez Boga. Zanieścież go tam, a może otworzy się dla tego, który ocalił śmiercią swą kobiety i dzieci.
Nie wraca teraz jako złoczyńca, otoczony zgrają chwiejących się pijaków, ale na czele żałobnego korowodu ludzi, w których chatach mieszkał i których wspomagał w niedoli. Zanieście go do domu!
Uczynili tak. Sześciu ludzi wzięło na ramiona deskę ze zwłokami i wynieśli ją z rynku. Ludzie, których mijali, przestawali mówić, zatrzymywano się, robiono miejsce, odkrywano głowy, kobiety pochylały się, jak w kościele, wielu płakało, ocierając oczy, a inni zaczynali już opowiadać, co to był za człowiek, jak wesoły, dobry, uczynny i bogobojny.
Miło było patrzeć, jak ochotnie podsuwano ramiona, gdy któryś z niosących odstępował zmęczony.
Kapitan Lennart mijał właśnie miejsce, gdzie stali kawalerowie.
— Muszę pójść i przypilnować, by go zaniesiono jak należy! — rzekł Beerencreutz, i ruszył z nad skraju drogi, do Helgesäteru, a wielu poszło za jego przykładem.
Rynek opustoszał niemal całkiem, wszyscy bowiem przyłączyli się do żałobnego korowodu. Zapomniano o koniecznych zakupach, podarkach dla dzieci. Śpiewnik, jedwabna chusteczka zostały w kramie, a wszyscy poszli odprowadzić kapitana Lennarta do domu.
Gdy dotarli do Helgesäteru, zastali tam pustkę i ciszę. Zadudniły jak przedtem pięści pułkownika na drzwiach. Wszyscy domownicy poszli na jarmark, sama jeno gospodyni pilnowała domu. Otwarła drzwi.
Jak przedtem stanęła w progu, pytając:
— Czego chcecie?
Pułkownik odparł, temi samemi co przedtem słowami:
— Przyprowadzamy ci męża.
Spojrzała nań i zobaczyła, że stoi sztywny i rozważny, jak zawsze. Spojrzała po niosących zwłoki i płaczącym tłumie. Ujrzała setki smutnych, wpatrzonych w nią oczu. Wkońcu spojrzała na rozciągnionego na desce człowieka, przycisnęła ręce do serca i szepnęła:
— Oto prawdziwe jego oblicze!
Nie pytając dłużej, odsunęła zasuwy drzwi, otwarła je na oścież i poszła przodem do sypialni.
Z pomocą pułkownika rozsunęła składane, podwójne łóżko i przetrząsła poduszki, poczem opuszczono ciało na miękką, białą pościel.
— Czy żyje? — spytała.
— Tak! — odrzekł pułkownik.
— Czy jest nadzieja?
— Nie! Niema nadziei.
Przez chwilę milczeli oboje, potem zaś spytała gospodyni

— Czy jego to opłakują ci wszyscy ludzie?

— Tak.
— Cóż im uczynił?
— Ostatnim jego czynem było, że dał się zabić silnemu Maensowi, by ocalić od pewnej śmierci kobiety i dzieci.
Dumała przez chwilę.
— Czemuż tak wyglądał, pułkowniku, gdy przybył tu przed dwoma miesiącami?
Pułkownik drgnął. Zrozumiał teraz cały związek.
— Gösta go tak pomalował! — rzekł.
— A więc z powodu kawalerskiego figla zamknęłam przed nim dom? Jak pan to usprawiedliwisz, pułkowniku?
Pułkownik wzruszył ramionami.
— Mam dużo jeszcze innych rzeczy na sumieniu! — odparł.
— To jest chyba jednak najcięższy grzech!
— Zato nigdym nie miał w życiu przykrzejszej drogi, jak dzisiejszy marsz do Helgesäteru. Zresztą dwie jeszcze osoby ponoszą także winę.
— Któż to?
— Pierwszy to Sintram, a drugim winowajcą jesteś ty sama, kumo. Zbyt surowe masz poglądy. Wiem, że niejeden chciał z tobą pomówić o mężu twoim.
— To prawda! — przyznała, potem zaś poprosiła, by jej opowiedział o pijatyce w Broby.
Opowiedział dokładnie wszystko, o ile pamiętał, ona zaś słuchała w milczeniu. Kapitan Lennart leżał bezprzytomny. Pokój pełen był ludzi płaczących, ale nikomu nie przyszło na myśl wypraszać ich. Wszystkie drzwi pootwierano, a cały dom, sień i schody przepełniła smutna, milcząca rzesza. Nawet w podwórzu stali gęsto stłoczeni ludzie.
Gdy pułkownik skończył, powiedziała gospodyni donośnym głosem:
— Jeśli jest tu któryś z kawalerów, to proszę, by wyszedł. Zbyt bolesne to dla mnie widzieć go przy śmiertelnym łożu męża mego.
Pułkownik wstał bez słowa i wyszedł, a to samo uczynił Gösta i kilku jeszcze kawalerów, towarzyszących zwłokom. Ludzie usuwali się płochliwie przed gromadką upokorzonych mężczyzn.
Po ich odejściu ozwała się kapitanowa:
— Proszę, by osoby, które spotykały męża mego w ostatnich czasach, opowiedziały mi, gdzie przebywał i co robił.
Ludzie zaczęli, jeden przez drugiego, składać świadectwo o kapitanie Lennarcie przed żoną, która go zapoznała i twarde mu okazała serce. Rozbrzmiały tony starych hymnów. Jęli mówić ludzie, którzy czytali jeno Biblję w swem życiu. Czerpali przeto zwroty i obrazy z księgi Joba i używali słów patrjarchów, głoszac chwałę wysłannika bożego, który chodził po ziemi, dobrze czyniąc.
Trwało to długo, nastał wieczór, a oni mówili ciągle, stając jeden po drugim przed żoną, która nie chciała słyszeć imienia męża swego.
Opowiadali, jak siadywał u łoża chorych i leczył ich, zdziczali awanturnicy świadczyli, iż ich przywiódł do opamiętania, a pijacy, że ich nauczył wstrzemięźliwości. Smutnych pocieszał, nędzarzom ostatnim niósł pomoc, każdy będący w potrzebie zwracał się do wysłannika
bożego i znajdował ulgę, lub czerpał odeń przynajmniej nadzieję i siłę na wytrwanie.
Przez cały wieczór brzmiały hymny w pokoju umierającego.
Stojący w podwórzu czekali na „ostatnią chwilę“. Wiedzieli, co się dzieje wewnątrz domu, gdyż słowa, wypowiadane głośno przy łożu, szły szeptem z ust do ust. Kto miał coś do zeznania, przeciskał się w milczeniu przez tłum.
— Oto ten człowiek coś chce powiedzieć! — mówiono i robiono mu miejsce. Człowiek taki wychodził z ciemka, składał zeznanie i wracał w mrok.
— Cóż ona mówi teraz? — pytali stojący zewnątrz, Co powiada sroga gospodyni z Helgesäteru?
— Promienieje, jak królowa, uśmiecha się, jak młoda narzeczona. Przysunęła fotel do łóżka i porozkładała na nim ubranie uszyte mężowi własnoręcznie.
Nagle zapadła cisza. Nikt nie rzekł słowa, ale wszyscy uczuli, że nadeszła chwila skonu.
Kapitan Lennart otwarł oczy, a to, co zobaczył, wystarczyło. Ujrzał dom swój, tłum ludzi, żonę, dzieci, ubranie i uśmiechnął się. Odzyskał przytomność poto jeno, by umrzeć. Westchnął chrapliwie i skończył.

Umilkli opowiadacze, a ktoś zanucił pieśń żałobną. Wszyscy podjęli ją i popłynęła z setek piersi, ku wyżom wieczności, niosąc ulatującej duszy pożegnanie ziemi.

SKARB KSIĘDZA PROBOSZCZA.

W skrzydle rezydenckiem panowała cisza. Krągłe waltornie przyozdobione, z okazji jarmarku, w nowe zielone sznury i kwasty wyczyszczone, wisiały po kątach, skrzypce leżały owinięte jedwabiem w futerałach, obok nich smyki, struny zapasowe i kalafonja, flety, zaś spoczywały w oliwie, dla uszczelniania klap. Umilkły pieśni bellmanowskie, żarty i śmiechy. Na wielkim stole, pokrytym białemi kółkami od szklanek, stały przybory do gorących trunków. Ale ich nikt nie warzył. Beerencreutz tasował karty, ale nikomu nie chciało się rzucić pieniążka do puli.
Kawalerowie, ustanowieni strażnikami uciechy, przypominali teraz przemarzłe, zimowe muchy, stłoczone w ciemności na piecu. Otoczył ich chłód i samotność. Dnia minionego zmarł kapitan Lennart, a Gösta wprost od jego łoża ruszył w las i dzicz, jak to czynił zawsze po świeżem, bolesnem zranieniu. Wiedzieli wszyscy, że go nie ujrzą, dopóki czas nie zabliźni rany. Hrabina zamknęła się, nie chcąc widzieć nikogo.
Róże okwitły, liście opadły, trawa pożółkła, a kawalerom wydało się, że samo życie minęło. Oerneclou spostrzegł nagle, że jest stary i brzydki, wujaszek Eberhard skończył swe dzieło i zamknął w skrzyni, sumienie trapiło stale mistrza Juljusza, a Liliencrona tęsknił za domem.
Zadawali sobie pytanie, z czyjej winy wino straciło smak, karty przestały bawić, a muzyka ożywiać? Czemuż opuściła ich siła radości? Jakiejże zbrodni dopuścili się biedni hultaje?
Nagle otwarto drzwi i w progu stanęła córka proboszcza z Broby. Była to energiczna, mała osóbka, która przez cały rok zwalczała dzielnie rozpasanie i marnotrawstwo kawalerów. Miała w sobie taką powagę i poczucie obowiązku, że ją szanowano ogólnie, mimo młodego wieku.
— Byłam dziś w domu i szukałam pieniędzy ojca mego! — powiedziała do kawalerów. — Ale nic nie znalazłam. Wszystkie skrypty dłużne podarte, szuflady i schowki puste.
— Smutna to dla panienki rzecz! — rzekł Beerencreutz.
— Gdy majorowa opuszczała Ekeby, — podjęła dziewczyna — poleciła mi czuwać nad domem. Gdybym była znalazła pieniądze ojca, użyłabym ich na doprowadzenie do porządku Ekeby. Nie znalazłszy jednak, zabrałem ze wzgórka hańby ojca kilka suchych gałęzi, wielki to bowiem będzie dla mnie wstyd, gdy majorowa wróci i zapyta o Ekeby.
— Nie bierzże sobie tego tak do serca, panienko! Nie twoja to wina! — powiedział Beerencreutz.
— Nietylko dla siebie wzięłam gałęzie ze sterty! — odparła dziewczyna. — Mam i dla panów kilka. Proszę, oto są! Mój ojciec nie był jedynym człowiekiem, który sprowadził hańbę i niedolę na okolicę.
Podchodziła do każdego kolejno i kładła przed nim suchą gałązkę. Większość kawalerów klęła, niektórzy jednak zachowywali się spokojnie. Wkońcu powiedział Beerencreutz z godnością wielkopańską:
— Dobrze panienko, dobrze, możesz już odejść! Dziękujemy!
Gdy wyszła, palnął pięścią w stół, aż zatańczyły szklanki, i krzyknął:
— Od dziś nie piję! Nie chcę, by mnie wódka po raz drugi przyprawiła o coś takiego! — potem wstał i wyszedł, a cisza głęboka zapanowała w skrzydle rezydentów.
Przed każdym z kawalerów leżały kawałki drzewa, suchych gałęzi i zdawały się pytać:
— Gdzie jest majorowa? Co się stało ze sławą i wielkością Ekeby? Czemu zginął wysłannik boży? Gdzie dobrobyt, panujący niedawno nad Löffenem?
Skrzydło kawalerskie zatętniło nagle, zda się, głosami, które odpowiadały, a starym ludziom zrobiło się, jakby wpadli w rój pszczół, kąsających i brzęczących. Słyszeli wszyscy bolesne ukłucia odpowiedzi:
— Kawalerowie wygnali swą dobrodziejkę na gościniec z domu, który im otwarła. Dała im jadło i uciechę, oni zaś dali jej głód i troskę.
— Kawalerowie zniszczyli najpiękniejszą posiadłość Wermlandji! Kawalerowie zamknęli dom przed wysłańcem bożym. Awanturnik, który go zabił, mniejszą mu uczynił krzywdę, niż oni, zabijając jego najsłodszą nadzieję. Kawalerowie nauczyli biedną ludność niedbalstwa i pijaństwa i zniweczyli dobrobyt całego okręgu...
Ledwo głosy te rozbrzmiały i kłuć zaczęły, jął jeden po drugim wstawać i wychodzić. Po chwili spotkali się wszyscy, dziwnym trafem, opodal wodospadu, gdzie ongi stał młyn i kuźnia. Wszędzie widniały ślady zniszczenia. Z pośród zatoru desek i belek sterczał wielki młot, potem mury pieca w nim i otwór kanału widać było.
I oto, w tym całym chaosie, uwijał się pułkownik, pracując zawzięcie i robiąc miejsce na nowy młyn i nową kuźnię. W miarę jak przychodzili, zabierał się każdy. z kawalerów do roboty. Niebawem zebrali się wszyscy, ciągnąc belki, tocząc kamienie, kopiąc i murując. Zaczęły znowu rozbrzmiewać piosenki, żarty i śmiech. Nabrali ochoty, siły i otuchy, że odbudują Ekeby. Postanowili sprowadzić majorową, niebawem wysłać do niej córkę proboszcza. Poprzysięgli sobie, że dostarczą pracy mieszkańcom Löffenu.
Cóż się jednak stanie z kontraktem, pisanym krwią, w wigilijny wieczór? Ach... czyny ich obecne będą bardziej kawalerskie od dawnych, a zresztą pracować mieli nie za zapłatę, ale dla chwały i chluby Ekeby!
Rano, w niedzielę, stanął Gösta pod brobijskim kościołem. Nabożeństwo zaczęło się już i plac opustoszał. Pod bramą kościelną leżała na ziemi zbita naprędce trumna.
Trudno było Göście przejść mimo tej trumny. Wiedział, że spoczywa w niej kapitan Lennart, tak jakby wzbraniał wstępu do kościoła.
Gösta włóczył się po lasach dzień i dwie noce, nie jadł nic, głodny i wyczerpany. W samotności rozmyślał, jak to raz siedział z proboszczem nad drogą, obok sterty gałęzi, a potem o tej nocy, kiedy tłumy unosiły zwłoki dziewczyny z Nygaardu, jego zaś ogarnęła chęć zostania sługą i przyjacielem biedaków. Chciał pójść do kościoła, by nabrać sił do tej służby.
Nie mógł jednak minąć trumny kapitana Lennarta, gdyż zdawało mu się, że zmarły mówi:
— Jakże to chcesz, Gösto, pomagać biednym? Wleczesz za sobą skutki zła, jakieś uczynił. Przedtem musisz i muszą wszyscy, których kochasz, zebrać żniwo owej niedoli, jaką zasiałeś.
Przystąpił do trumny, ukląkł i zawołał:
— Dopomóż mi, bym został sługą i przyjacielem biedaków! Spraw, bym nigdy nie przysparzał troski tym, którym kocham! Dopomóż mi, bym odtąd nie sprowadzał na świat smutku, hańby i nędzy!
Nagle czyjaś dłoń spoczęła ciężko na ramieniu Gösty. Sintram stał za nim.
— Gösto! — powiedział. — Jeśli chcesz komuś wypłatać figla co się zowie, połóż się i umrzyj! Nie nie przekreśla fatalniej rachunku poczciwcea, nad śmierć niespodziewaną. To figiel najbardziej wymyślny! Powtarzam, połóż się i umrzyj!
— Byłoby to dla mnie najlepsze! — odparł Gösta.
— Przedtem jednak obmyśl coś, czembym mógł najbardziej zezłościć tego nieboszczyka!
— Czy cię okpił?
— Naturalnie! Przypatrz mi się, chłopcze, jestem człowiek wywiedziony w pole! Udawał głupiego, tak długo, aż uwierzyłem, on zaś chytrze wybrał sobie moment odpowiedni i umarł. Ale zapłacę mu! Zedrę kir i kwiaty z jego trumny i podepczę!
— Póki ja żyję, nie zrobisz tego! — zawołał Gösta.
Sintram założył ręce na piersiach i podniósł głowę. Miał w sobie przedziwny majestat zła, któremu służył.
— To moje prawo! — rzekł uroczyście. — Uplanowałem zręcznie wielkie dzieło, a on je zniweczył. Szło mi o cały okręg löffeński. Gdybym był postawił na swojem, okręg zostałby zrujnowany. Pracowałem nad tem ciągle. Wygnałem majorową, doprowadziłem do choroby Melchjora Sinclaira, ukryłem skarb proboszcza z Broby i oddałem rządy kawalerom. Lud zdziczał i popadł w taką niedolę, że z łatwością byłbym go wygubił, gdyby nie ten człowiek, który w najpiękniejszym momencie padł i umarł. Sam to widziałeś, chłopcze! Chłopi tutejsi rzucili się na Gotów, Dalekarlijczycy na chłopów, a gdyby rzecz trwała sekundę dłużej, cały jarmark przemieniłby się w ogromne pobojowisko. Deptanoby po kobietach i dzieciach, towary zmiecionoby w proch, rabunek i mord rozszalałby więc na dobre. Wszystkiemu przeszkodziła śmierć Lennarta. Po bitwie zaczęłyby się sądy, głód, bunty i kwaterunki wojska. Cały okręg zostałby wyssany, znędzniałby, zbrzydł i takiej nabrał sławy, że prócz Sintrama niktby tu mieszkać nie chciał. Takie to wielkie podjąłem dzieło!
— W jakimże celu? — spytał Gösta.
Oczy Sintrama błysnęły ogniem.
— Śprawiłoby mi to rozkosz! — zawołał. — Jestem zły, jestem niedźwiedź górski, jestem burza w polu, mord i zniszczenie, to mój zawód. Precz, powiadam, z ludźmi i dziełem ich! Znieść tego nie mogę! Czasem bawię się nimi, każę im skakać, drażnię, podżegam, ale znudziło mnie to, drogi Gösto! Chciałem właśnie wymierzyć potężny cios i zniweczyć wszystko!
Wyglądał na szalonego. Przez czas pewien zajmował się dla rozrywki djabelskiemi sztuczkami, potem jednak wrodzona złość wzięła górę i uwierzył, że jest z piekła rodem.
Göstę, który pałał chęcią dopomożenia biedakom, olśniły słowa Sintrama jak błyskawica, zapytał tedy:
— A czy wiesz, gdzie jest ukryty skarb proboszcza?
Sintram spojrzał podejrzliwie.
— Chcesz może zostać opiekunem i zbawcą ludu?
— Tak! — odparł, wiedząc, że człowiekowi, takiemu, jak Sintram, należy mówić prawdę.
Sintram zaciekawił się.
— Tak? Ano to mogę zostawić w spokoju tego umrzyka, gdyż patrzy mi się lepsza zemsta.
— Ża cóż się masz mścić? Przyjaciel ludu leży w trumnie, a nędza jest równie wielka jak w czasie jego dzia łalności.
— Mówię ci, wszystko przepadło. Spójrzno tam! Widzisz? Dziś mi jest wózek więzienny powozem i niemało łez wylałem, zanim sędzia pozwolił wysiąść tu i pomodlić się przy trumnie tego bogobojnego człowieka.
Gösta zobaczył wistocie pod cmentarzem wózek więzienny, czekający na Sintrama.
— Chciałem tu również podziękować pani kapitanowej. Wyszukała kilka starych dokumentów, dotyczących wiadomej sprawy o sprzedaż prochu, i zesłała mi na kark władzę, w chwili, kiedym się właśnie wybierał na pogrzeb tego poczciwca. Nie potrzeba mi jednak już trumny, mam myśl lepszą. Słuchajno! Wyście tam wszyscy hultaje zmienili się pono w świętoszków... nieprawdaż? Chcecie użyć spadku córki proboszcza z Broby na wspomożenie biednych, nieprawdaż?
— Sama mówiła nieraz, że pragnie za te pieniądze przywrócić Ekeby do dawnego stanu i wspomóc biednych.
Sintram roześmiał się.
— Radbyś, widzę, za każdą cenę dowiedzieć się, gdzie skarb ukryty?
— Tak, chciałbym bardzo!
— Przyobiecaj mi naprzód, że pójdziesz na to miejsce w lesie, gdzie zginęła dziewczyna z Nygaardu, i skoczysz w przepaść. Pod tym warunkiem powiem ci. Ślicznieby wyglądała twoja śmierć! Powiedzianoby, że to straszne wyrzuty sumienia skłoniły cię do samobójstwa.
— Przyrzekłem, nie odbierać sobie życie, dopóki Anna Liza znajduje się w służbie majorowej.
— Głupstwo! — odparł Sintram — zapłać jej, a przestanie służyć.
Dawne i nowe tęsknoty Gösty zlały się w tej chwili w jedno pragnienie. Chciał mieć prawo umrzeć. Nie doszło nigdy do porozumienia pomiędzy nim, a tą, która się zwała żoną jego. Z przyjemnością służył jej, jak i inni kawalerowie, nie wiedział jednak, co nastąpi, gdy minie czas ich rządów w Ekeby. Nie wiedział nawet, czy wróci do rodziców, czy z nim zostanie. Jedno tylko pewne było, mianowicie, że nie mógł jej uczynić większej przysługi, jak zwrócić wolność, a do tego właśnie nadarzała się doskonała okazja. Mógł się pozbyć wyrzutów sumienia, mógł, jak tego pragnął w najlepszych chwilach, przysłużyć się Bogu i ludziom. A koroną wszystkiego było coś wspaniałego i wielkiego: możność śmierci.
Podał tedy dłoń Sintramowi i przybili układ.
— Skarb leży w wieży brońskiego kościoła, pod podłogą, tuż przy dzwonach! — powiedział Sintram. — Postaraj się tylko zejść ze świata przed wieczorem, a ja już znajdę sposób, by córka proboszcza dostała pieniądze.
Nastał tedy dla Gösty piękny dzień. Poszedł do kościoła serdecznie uradowany, że poświęci życie dla dobra ludności. W zakrystji ułożył obwieszczenie tej treści, że praca w Ekeby zostanie podjęta i że biedni dostaną ziarna na zasiew. Słyszał szmery zdumienia i radości, gdy manifest ten odczytano po nabożeństwie. Doniósł w kilku słowach żonie, gdzie należy szukać skarbu. Wbrew woli wymknęło mu się parę słów pożegnania, na wypadek, gdyby się mieli nie zobaczyć, i dodał, że musi uczynić coś dla odpokutowania za śmierć dziewczyny z Nygaardu. Wkrótce jednak żałował wysłania listu. Bo poco?
Nigdy Świat nie wydał mu się piękniejszym, jak tego dnia. Po nabożeństwie rozmawiał z Anną Stjärnhök i Marjanną Sinclair, a obie prosiły go, by się wziął w ryzy i został człowiekiem. Dowiedział się, że Anna znalazła ukojenie w pracy i zawiaduje sama rozległemi dobrami. A może nawet zostanie drugą majorową. Poznał: Obie cierpią, zmuszone wstydzić się człowieka, którego kochały. Pomyślał, że je ucieszy, dając życie, jako ofiarę: na wspomożenie biedaków i restytucję Ekeby.
Po nabożeństwie pochowano kapitana Lennarta. Zmarł w dzień targowy, przeto wieść rozeszła się prędko i tysiące napłynęły do kościoła. Cmentarz, mur i otaczające kościół pola zaroiły się od ludzi. Stary dziekan był chory, i nie wygłaszał kazań nigdy. Przyrzekł atoli przybyć na pogrzeb kapitana. Roztargniony stanął, zadumany, jak zawsze, na czele pochodu pogrzebowego. Nie patrząc, szedł znaną drogą, którą tyle prowadził pogrzebów, odprawił modły, rzucił grudkę ziemi na trumnę i nie zauważył nic nadzwyczajnego. Zbudził się dopiero, gdy organista zaintonował hymn, podjęty przez wielotysięczną rzeszę, kobiet i dzieci. Przetarł oczy, jakby omroczone blaskiem, wstąpił na świeżą mogiłę i rozejrzał się. Nigdy nie słyszał takiego śpiewu nad grobem, nigdy nie widział takich mas w żałobie. Mężczyźni przywdziali czarne, zniszczone kapelusze pogrzebne, kobiety białe fartuchy. Wszyscy oddawali się żalowi po zmarłym i śpiewali.
Dziekan uradował się tej miłości ludu dla zmarłego. Gdy zaś śpiew umilkł, wyciągnął do wszystkich ramiona. Wyrzekł słów parę słabym głosem i umilkł. Znowu zaczął. Wkońcu jednak głos jego wzmógł się, a serce zapragnęło pocieszyć te tłumy.
Opowiedział wszystko, co wiedział o wysłańcu bożym. Przypomniał, że stanowisko jego nie wyszło z majątku, ale z przestrzegania ścieżek Pańskich. I w imię Chrystusa prosił, by go wszyscy naśladowali. Powinni kochać i wspomagać bliźnich swoich. Każdy niechaj się odnosi do drugich z najlepszą wiarą i działa jak dobry kapitan Lennart. Nie potrzeba na to wybitnych zdolności, lecz bogobojnego serca. Wskazał, że wszystkie niedole tego roku, to przedświt bliskiego okresu miłości i szczęścia, a dobroć ludzka, która dotąd przebłyskała tu i owdzie promieniami, utworzy niedługo wielkie, lśniące słońce.
Podniósł oczy i ręce w niebo i ogłosił pokój w kraju.
— W imię Boże, mówię ci, ustań swawolo! Niech pokój zamieszka w sercach i całej naturze! Niech znajdą pokój rzeczy martwe, zwierzęta i rośliny. I niech nie czynią żadnej szkody nikomu.
Wszystkim, i Göście także, wydało się, że słuchają proroka. Zapragnęli się kochać wzajem i być dobrzy. Czuli, że zjawił się człowiek boży, mający moc nad całem stworzeniem. Na ziemię spłynął pokój niebiański, jaśniały góry, śmiały się doliny, a mgłę jesienną przepajały różowe blaski.
Na końcu jął prosić o zbawcę dla ludu.
— Zjawi się on! — powiedział. — Bóg nie chce, byśmy wyginęli i powoła tego, który nakarmi głodnych i skieruje ich na ścieżki swoje.
Gösta zrozumiał, że starzec o nim samym mówi, bo wszakże oddał już życie swe za biedaków. A wielu z tych, którzy słyszeli treść obwieszczenia, opowiadali w domu, że teraz wszystko przyjmie już inny obrót, gdy szalony proboszcz z Ekeby przyrzekł im pomoc.
Działo się to w czasach, poprzedzających rządy kawalerów w Ekeby.

Mały pasterz i mała pasterka bawili się w lesie, budowali domy z płaskich kamieni, zbierali jagody i robili piszczałki. Urodzili się w lesie, las był im domem i państwem. Żyli z mieszkańcami lasu w zgodzie, jak z czeladzią i zwierzętami domowemi.
Rysie i lisy nazywali psami, świstak był ich kotem, zając i wiewiórka towarzyszem ich zabaw, a niedźwiedź i łoś bydłem domowem. Sowy i cietrzewie trzymali w klatkach, sosny były służebnemi, a brzozy gośćmi podczas uroczystych przyjęć. Znali wyśmienicie jamy, gdzie wydry spały zwinięte w kłębek na zimę, i widywali podczas kąpieli żmije pływające. Ale nie czuli strachu przed wężami, ni duchami leśnemi, gdyż byli to mieszkańcy lasu, czyli ich domu. Nie bali się niczego.
Chłopak mieszkał w chacie w głębi lasu. Wiodła doń skalista ścieżka przez wyrwy i grząskie, zimne oparzeliska. Dla mieszkańca równin osiedle takie nie miało nie pociągającego.
Mijały lata, a młodzi postanowili pobrać się, zamieszkać w chacie leśnej i żyć z pracy rąk. Ale zanim to nastąpiło, spadła na kraj klęska wojny i młodzieniec zaciągnął się do wojska. Wrócił wprawdzie cały, ale te lata wojaczki wycisnęły piętno na całem jego życiu. Zbyt wiele widział zła i okrucieństwa wśród ludzi, tak że utracił zdolność dostrzegania dobra.
Zpoczątku nie było widać zmiany. Poszedł z wybranką serca do proboszcza, ogłoszono zapowiedzi, potem zamieszkali w chacie leśnej ponad Ekeby, jak oboje dawniej marzyli, ale szczęście opuściło ich progi.
Młoda kobieta patrzyła na męża, jak na obcego. Nie mogła go poznać od czasu powrotu z wojny. Bała się.
Nie robił nic złego, pracował gorliwie, ale go nie lubiano, gdyż podejrzewał ludzi o zło. Czuł się sam, jakby znienawidzonym i obcym. Zwierzęta lasu były mu teraz wrogami, a góra nad chatą i oparzelisko zagrażały mu bez ustanku. Las, to niesamowite mieszkanie dla człowieka, który się nosi ze złemi myślami.
Kto mieszka na pustkowiu, ten musi sobie nagromadzić pewien zapas świetlistych wspomnień. Inaczej wszędzie pośród zwierząt i roślin dostrzegać będzie ten sam pęd do mordu i gnębienia, co pośród ludzi. Wszystko, co go otacza, będzie zwiastunem zła.
Szeregowiec Jan Hök, sam nie wiedział, dlaczego mu wszystko szło naopak i w domu jego nie było pokoju. Synowie wyrośli na ludzi silnych, zahartowanych, mężnych, ale dzikich, gotowych do walki z wszystkimi, a wszyscy żywili ku nim to samo uczucie.
Zatroskana żona jego zaczęła badać tajniki natury i zbierała rośliny lecznicze po gęstwach i bagnach. Śledziła też tajnie sił podziemnych, umiała leczyć, udzielać porad na bezwzajemną miłość. To też ogłoszono ją czarownicą i unikano, chociaż była bardzo użyteczną.
Raz wreszcie zdobyła się na odwagę i rzekła do męża:
— Od powrotu z wojny jesteś jak oczarowany. Cóż oni ci tam zadali?
Skoczył ku niej i omal jej nie obił, a działo się to zawsze, ile razy wspomniała o wojnie. Szalał z gniewu. Nie wolno było wymówić słowa: wojna. Dowiedzieli się o tem ludzie i unikali tego tematu.
Zaden atoli z towarzyszów broni nie mógł zarzucić, by zrobił coś gorszego od innych. Walczył, jak przystało na żołnierza. Te jeno wszystkie straszne rzeczy, jakie widział, sprawiły, że wszędzie dostrzegał zło i sądził, iż natura nienawidzi go za udział w tem. Inni pocieszali się myślą, że walczą za ojczyznę i honor, on widział tylko, że przelewał krew i dopuszczał się przemocy.
W czasie, kiedy wypędzono majorową z Ekeby, mieszkał w chacie sam jeden. Żona zmarła, synowie odeszli w świat. Ale podczas jarmarków miewał masami gości. Zajeżdżali doń cyganie, którzy, podobnie jak on, unikali ludzi. Małe, kosmate koniki ciągnęły górskiemi ścieżkami wozy pełne pobielanych naczyń, dzieci i łachmanów. Postarzałe przedwcześnie kobiety, napuchłe od tytoniu i wódki, i bladzi, muskularni mężczyźni szli za wozami, a gdy dotarli do chaty, zaczynała się uciecha, gra w karty, pijatyka, oraz gawędy o kradzieżach, zamianach koni i bitkach.
Było to w piątek, jeszcze podczas jarmarku brobijskiego, na którym zginął kapitan Lennart z ręki silnego Maensa. Maens był synem Jana, to też zebrani w jego chacie cyganie częściej niż zazwyczaj podawali mu flaszkę z wódką i rozmawiali o życiu więziennem, wikcie, i śledztwie, na czem się znali dobrze.
Jan siedział na klocu pod oknem i mówił niewiele, patrzył tylko wielkiemi, przygasłemi oczami na czeredę w izbie. Zapadł zmierzch, ale migotliwy płomień ogniska oświecał izbę, ukazując łachmany, niedostatek i nędzę.
Otwarto zcicha drzwi i weszły dwie kobiety, hrabina Elżbieta z córką proboszcza z Broby. Stary Jan zdziwił się, ujrzawszy w blaskach płomieni tę postać piękną i promienną. Elżbieta powiedziała, że Gösta Berling nie pokazał się w Ekeby od śmierci kapitana Lennarta. Obie z dziewczyną szukały go po lesie przez całe poobiedzie. Widząc ludzi, którzy dalekie odbywali wędrówki i znają wszystkie drogi, zapytała, czy któryś z nich nie widział Gösty. Poto właśnie wstąpiła tutaj.
Daremnie pytała, nie widział go nikt.
Przysunęli stołek do ognia, padła nań i przez chwilę milczała. W izbie zapanowała cisza, a wszyscy patrzyli na przybyłą, dziwując się. Zauważywszy to długotrwałe, przykre milczenie, chciała wszcząć rozmowę i rzekła:
— Jeśli się nie mylę, byliście, Janie, żołnierzem. Proszę, opowiedzcie mi coś o wojnie.
Milczenie stało się jeszcze bardziej niesamowite. Jan udał, że nie słyszy.
— Radabym coś usłyszeć od naocznego świadka i uczestnika... — podjęła na nowo, ale urwała, spostrzegłszy znak, jaki jej ruchem głowy dała towarzyszka. Musiała się widać odezwać niestosownie, gdyż wszyscy obecni patrzyli na nią, jakby uchybiła formom towarzyskim. Nagle ozwała się chrapliwie jedna z kobiet:
— A może pani była dawniej hrabiną borską?
— Tak, byłam.
— W takim razie mogłaby pani coś lepszego robić, niż biegać za Göstą Berlingiem... Pfuj!
Hrabina wstała i podziękowawszy za odpoczynek, pożegnała zebranych. Kobieta, która przemówiła przed chwilą, wyszła za nią.
— Może pani hrabina nie wie, czemu tak powiedziałam? Stary Jan wpada we wściekłość na wspomnienie o wojnie, to też musiałam coś rzec, ale bez złej myśli to powiedziałam.
Hrabina poszła dalej, ale przystanęła za chwilę. Spojrzała na groźny las, rzucającą cień górę i dymiące oparem moczary. Strasznie być musiało mieszkać temu, kto miał duszę pełną złych wspomnień. Żal jej się zrobiło starego Jana, który siedział tam, mając jeno czarnych cyganów za towarzyszy.
— Anno Lizo! — powiedziała — musimy wrócić. Przyjęto nas uprzejmie w tej chacie, ja jednak zachowałam się niestosownie. Chcę pomówić ze starym Janem o czemś przyjemniejszem.
Szczęśliwa, że może kogoś pocieszyć, zawróciła do chaty.
— Obawiam się — powiedziała — że Gösta Berling chodzi tu, po lesie, w zamiarze odebrania sobie życia. Ważna tedy rzecz, schwytać go i przeszkodzić temu. Wydawało mi się, a także Annie Lizie kilka razy, że go widzimy, ale znikł nam z oczu. Przebywa prawdopodobnie w pobliżu miejsca, gdzie zginęła dziewczyna z Nygaardu, przyszło mi tedy na myśl, że nie potrzeba pomocy aż z Ekeby. Jest tu sporo dzielnych mężów, którzy zdołają pochwycić Göstę.
— Wstańcie chłopcy! — krzyknęła cyganka. — Skoro pani hrabina jest tak uprzejmą, że was prosi o pomoc, musicie zaraz iść!
Mężczyźni wyszli na poszukiwania.
Jan Hök siedział w milczeniu, spoglądając twardo przed siebie przygasłemi oczyma, tak że uczuła trochę strachu. Nie przychodziło jej na myśl, o czemby tu mówić.
Nagle spostrzegła zranioną rękę jednej z kobiet i chore dziecko, na wiązce siana. Zajęła się zaraz choremi, zapoznała z gadatliwemi kobietami i kazała sobie pokazywać najmniejsze dzieci.
W godzinę potem wrócili cygani, niosąc związanego Göstę, i położyli go przed ogniskiem. Odzież miał podartą i zawalaną, rysy zmienione, oczy błyszczały mu dziko. Przez ostatnie dni pędził żywot szaleńca, leżał na mokrej ziemi, zanurzał ręce i twarz w błoto bagniska, wspinał się po głazach i przeciskał przez gąszcze. Przekonał się, że nie łatwo zadać sobie śmierć. Z godziny na godzinę walczył z żądzą życia. Nie dał się też dobrowolnie schwytać, tak, że musieli go pokonać i związać.
Elżbieta, zobaczywszy go w tym stanie, popadła w gniew. Duma jej doznała upokorzenia na widok męża, nie kazała go przeto rozwiązać, lecz zostawiła na ziemi.
— Ładnie wyglądasz! — powiedziała.
— Nie chciałem ci się wcale pokazywać na oczy! — odparł.
— Czyż nie jestem żoną twoją? Czy nie mam prawa żądać, byś z troską swoją przyszedł do mnie?
— Nie wiem, za co się uważasz! Nie wiem, jakie masz plany na przyszłość. — Ja zato wiem, że śmiercią swoją oddałbym ci największą przysługę.
Spojrzała nań z wielką pogardą i rzekła:
— Chciałeś mnie uczynić wdową po samobójcy?
Twarz mu się ściągnęła boleśnie i odparł:
— Elżbieto, pomówmy w cztery oczy.
— Czemużby ludzie ci nie mieli słyszeć? — spytała ostro. — Czyż jesteśmy lepsi od nich? Czyż który z nich spowodował więcej troski i zła, niż my? Są oni dziećmi lasu i gościńca i każda ręka przeciw nim się podnosi. Niech usłyszą, że grzech i hańba ciąży także na panu z Ekeby, Göście Berlingu, którego wszyscy kochają. Nie uważam wcale za lepszych od nich, ani siebie, ani ciebie bynajmniej!
Uniósł się z trudem z podłogi, spojrzał wyzywająco i zawołał:
— Nie jestem tak nędzny, jak sądzisz!
I uniesiony gniewem opowiedział jej o układzie pod kościelną bramą.
— Dawnoby już było po mnie, gdybyś nie była przyszła do lasu! — dodał. — Nie miałem siły umierać, gdy byłaś tak blisko. Teraz atoli puść mnie, bym mógł dotrzymać słowa!
— Ach! — powiedziała, gdy skończył. — Znam ja dobrze to wszystko, te bohaterskie frazesy i gesty! Gösta gotów zawsze włożyć ręce w ogień, lub dać coś za życie. Dawniej widziałam w tem wielkość, teraz jednak wolę spokój i rozwagę. Ceniłabym cię, gdybyś był położył rękę na trumnie Lennarta i przysiągł wobec Sintrama, że chcesz żyć i wspomagać biedaków, przez niego gnębionych, ale nie sądź, że uznam za rzecz wzniosłą, iż chciałeś ich ratować przez zbrodnię i odpokutować grzechy przez zbrodnię.
Spojrzał na nią rozpaczliwie i zawołał:
— Muszę odpokutować, a cóż dać mogę prócz własnego życia? Nie zapominaj, że jestem wygnanym proboszczem, wyklętym przez ludzi i Boga!
— Jak śmiesz tak mówić, Gösto? Zbyt wiele ci ludzie dawali miłości i to było twem nieszczęściem. Kochali cię mężczyźni i kobiety. Przebaczano ci wszystko, gdyś jeno zaczął żartować, śmiać się, śpiewać i grać. Wszystko, czegoś dokonał, uznawano za dobre. Wszakże słyszałeś, co mówił dziekan i wiesz, czego po tobie spodziewa się Bóg. Biedacy odeszli do domu, rozmawiając o tobie, jak zbawcy, ty zaś pospieszyłeś w las, by sobie odebrać życie. Jesteś bohaterem w oczach wszystkich, Gósto, a chcesz ich opuścić.
— Jakże mogę im dopomóc, bez pieniędzy? Wszak wzamian za te pieniądze przyrzekłem Sintramowi umrzeć!
Głos hrabiny zatrząsł się z gniewu i smutku.
— Wczoraj wieczór jeszcze, wiedzieliśmy w Ekeby, gdzie się znajduje skarb. Major Fuchs przypomniał sobie nagle, że odkrył go przypadkiem, pewnej nocy, kiedy zakradł się do wieży, by wziąć spiżu z dzwonów na odlanie kuli.
Gösta zamknął oczy i przycisnął związane ręce do piersi, jakby chciał przynieść ulgę sercu.
— Powiesz pewnie, — ciągnęła dalej — że to ci obojętne. Sintram powiedział ci uczciwie, gdzie leżą pieniądze, winieneś przeto umrzeć! Czyż sądzisz jednak, że same pieniądze usuną taką, jak nasza, niedolę? Przepyszne sobie wymyśliłeś zakończenie życia! Ludność odprowadzi cię z płaczem do grobu i czczony będziesz, jak kapitan Lennart, gdyż także oddałeś życie za lud. Wiem, żeś to uczynił ochotnie, chcąc odpokutować winy. A jednak mówię ci, żeś powinien żyć i poprostu pełnić swój obowiązek.
— Nie marz o czynach bohaterskich, nie staraj się błyszczeć i budzić podziw, ale unikaj raczej, by nazwisko twoje nie pojawiało się zbyt często na ustach ludzi. Rozważ jednak wszystko dobrze, zanim cofniesz słowo dane Sintramowi. Zyskałeś rodzaj prawa do śmierci, i życie przyszłe nie da ci wiele radości. Dotąd nie stały jasno sprawy pomiędzy nami, ty nie śmiałeś uważać mnie za żonę, ja zaś nie byłam pewna, czy nas złączyła wola boża, sądząc, i iż związek nasz był jeno może wynikiem mojej chorobliwej przesady. Przez czas pewien chciałam wracać do rodziców, sądząc, że dla takiej jak ja winowajczyni, to szczęście zbyt wielkie, zostać twą małżonką i pójść z tobą przez życie. Ale teraz powiadam, że zostanę, jeśli znajdziesz dość odwagi by żyć. Nie spodziewaj się wielkiej szczęśliwości, gdyż zmuszę cię kroczyć drogą obowiązku. Nie usłyszysz ode mnie słów radości i nadziei. Całą troskę i całe nieszczęście, jakieśmy spowodowali, postawię na straży naszego ogniska. Czy może jeszcze kochać serce, które tyle wy cierpiało co moje? Bez łez i bez radości kroczyć będę obok ciebie. Namyśl się, Gösto, zanim uczynisz wybór! Pójdziemy drogą pokuty!
Nie czekając odpowiedzi, skinęła na towarzyszkę i wyszła. Gdy weszły w las, zaczęła płakać i płakała aż do samego Ekeby. Dotarłszy tam, przypomniała sobie, że jej całkiem wyszło z pamięci by porozmawiać z Janem Hökiem o rzeczach milszych mu, niż wojna.
Po jej odejściu cisza zaległa chatę.
— Chwała bądź Bogu na wysokościach! — rzekł nagle stary żołnierz.
Wszyscy spojrzeli nań, on zaś wstał i jął się rozglądać wokoło.
— Nikczemność i nikczemność! — dodał. — Wszystko, na com patrzył od lat długich, było nikczemnością! Źli ludzie, złe kobiety, nienawiść, gniew wszędzie, w lesie i w polu, Ona jedna jest dobra. Dobry człowiek przebywał w chacie mojej. Siedząc samotny, będę o niej rozmyślał, a bliską mi też będzie podczas wędrówek.
Pochylił się nad Göstą, rozwiązał go, pomógł mu wstać, a potem ujął uroczyście dłoń jego.
— Byliśmy opuszczeni przez Boga! — rzekł i skinął głową. — Tak! Ale teraz wszystko jest inaczej, od kiedy ona była w moim domu. To dobra kobieta!
Następnego dnia poszedł stary Jan Hök do sędziego Scharlinga i powiedział:
— Chcę wziąć na barki krzyż mój! Byłem człowiekiem złym i złych też wydałem synów!
Potem poprosił, by pozwolono mu iść zamiast syna do więzienia. Ale to się zrobić, oczywiście, nie dało.

Najpiękniejsza część tej starej historji opowiada, jak towarzyszył synowi, szedł koło wózka więziennego, spał pod progiem jego celi i nie odstąpił go, aż do końca kary. Historję tę opowie ktoś inny napewno.

MAŁGORZATA CELSING.

PPrzed Bożem Narodzeniem przybyła majorowa nad Lóffen, ale dopiero w dzień wilji dotarła do Ekeby. Przez cały ciąg podróży chorowała, miała zapalenie płuc i wielką gorączkę, mimo to jednak nigdy nie była weselsza i nikt nie słyszał od niej słów uprzejmiejszych.
Córka proboszcza brobijskiego, która przebywała z nią od października, siedziała też w sankach i nagliła do pośpiechu. Ale majorowa kazała zatrzymywać ciągle konie, przywoływała każdego przechodnia i wypytywała o nowiny.
— Cóż tam słychać nad Löffenem? — pytała.
— Dobrze się czujemy! — odpowiadano. — Nastały czasy lepsze. Szalony proboszcz i żona jego pomagają wszystkim.
— Nadszedł czas dobry! — mówił ktoś inny. — Sintrama niema. Kawalerowie z Ekeby zaczęli pracować. Skarb proboszcza brobijskiego znaleziono w dzwonnicy brońskiej. Starczy na przywrócenie wspaniałości Ekeby i na chleb dla głodnych.
— Stary nasz dziekan odżył na nowo! — powiedział trzeci. — Co niedziele głosi powrót królestwa bożego. Nikt nie ma ochoty grzeszyć, bo zaczyna się panowanie dobra.
Majorowa jechała, pytając każdego, co słychać nad Löffenem i czego brak ludności.
Gorączka i kłucie w piersiach ustawały, gdy słyszała, jak mówiono:
— Mamy dwie dobre i bogate kobiety, Marjannę Sinclaire i Annę Stjärnhök, które razem z Göstą Berlingiem chodzą od domu do domu, pytając, czy kto nie głodny. A wódki nie pędzimy wcale.
W sankach majorowa była jak na prawdziwem nabożeństwie. Dostała się do ziemi świętej, widziała blaski radości na starych, pomarszczonych twarzach, gdy pytała o czasy obecne. Chorzy zapominali o swym bólu, sławiąc czas wesela.
— Staramy się być wszyscy dobrymi, jak kapitan Lennart! — mówili. — Chcemy być dobrzy, dobrze o wszystkich myśleć i nie krzywdzić nikogo. To przyspieszy królestwo boże na ziemi.
Wszyscy owiani byli tym duchem. Po dworach żywiono bezpłatnie biednych. Kto miał jakieś roboty do wykonania, rozpoczynał je teraz właśnie, a w siedmiu hutach majorowej praca szła całą parą. Nigdy nie było jej lepiej, niż podczas tej jazdy, gdy wciągała zimne powietrze w chore płuca. Zatrzymywała się przed każdą zagrodą, pytając o nowiny.
— Mieliśmy tu przez czas dłuższy wielką nędzę, — odpowiadano — ale panowie z Ekeby wspomagają nas. Zdziwi się pani majorowa, ujrzawszy, czego tam dokazali. Młyn jest na ukończeniu, a kuźnia w ruchu.
Bieda i te wszystkie wstrząsy odmieniły ludzi do gruntu. Wiedziała, że to nie potrwa długo, ale miły jej był powrót do miejsca, gdzie jeden pomagał drugiemu, a wszyscy pragnęli być dobrymi. Majorowa uczuła, że może przebaczyć kawalerom i podziękowała za to Bogu.
— Anno Lizo! — powiedziała. — Ja, stara, siedzę tu, i tak mi jest, jakbym była już w drodze do nieba.
Gdy stanęła w Ekeby, wybiegli kawalerowie na spotkanie, ale nie mogli jej poznać, gdyż była łagodna i uprzejma, jak ich własna hrabina. Starsi, pamiętający dawne czasy, szeptali sobie, że... to nie majorowa z Ekeby powróciła, ale Małgorzata Celsing.
Bardzo ich radowało, że taka łagodna i nie myśli o zemście, natomiast posmutnieli, widząc chorobę. Musiano ją zaraz zanieść do sypialni i położyć. W progu odwróciła się i rzekła:
— Burza Pańska przeszła po kraju! Teraz wiem, że wyszło mu to na dobre!
Potem zawarły się drzwi i już jej nie zobaczyli.
Pragniemy zazwyczaj tyle, tyle powiedzieć umierającemu! Słowa cisną się na usta, gdy wiemy, że obok leży człowiek, którego uszy przestaną niebawem słyszeć na zawsze.
— Przyjacielu drogi! — radzibyśmy rzec — przebacz i wierz, mimo wszystko, że cię kochałem! Doprawdy, nie wiem, jak mogłem ci tyle przysporzyć troski za czasów wspólnej wędrówki naszej. Dziękuję ci za wszystką radość, jaką mi dałeś!
Takie słowa radzibyśmy mówić i inne jeszcze.
Ale majorowa miała wielką gorączkę i nie słyszała, co mówili kawalerowie. Czyż nie miała się nigdy już dowiedzieć, jak pracowali, jak podjęli dzieło ratunku Ekeby ijego sławy? Wszystko to miałoż jej pozostać nieznane?
Kawalerowie ruszyli do kuźni, gdzie robota ustała dnia tego. Nakładli w piec węgla, rudy i przysposobili wszystko do topienia. Kowale poszli świątkować, przeto kawalerowie stanęli sami do pracy. Niechby jeno majorowa dożyła chwili, kiedy młot zacznie walić, a dźwięk ten powie jej wszystko! |
Zapadł mrok i noc nadeszła, a oni pracowali dalej, dziwując się, że oto znowu wigilja zastaje ich w kuźni. Wielki mistrz Kevenhüller, który kierował odbudową kuźni, i silny kapitan Chrystjan Bergh stali przy piecu, doglądając stopu, Gösta i Juljusz nosili węgle, inni siedzieli na kowadle, pod wiszącym u góry wielkim młotem, lub na wózkach węglowych i sztabach żelaza. Mistyk Löwenberg, rozmawiał z wujem Eberhardem, siedzącym obok niego.
— Dziś w nocy umrze Sintram! — powiedział.
— Czemuż dziś właśnie?
— Wszakże pamiętasz umowę, zawartą przed rokiem? Ponieważ nie uczyniliśmy nie przeciw honorowi. kawalerskiemu, przeto on przegrał.....
— Jeśli wierzysz w takie rzeczy, to zważ, żeśmy w niejednem uchybili honorowi kawalerskiemu. Opuściliśmy majorową, zaczęliśmy pracować, a wkońcu Gösta złamał słowo, nie edbierając sobie życia.
— Myślałem o tem i sądzę, że się mylisz. Wzbronione nam były czyny drobiazgowe, skierowane ku osobistej korzyści, nie zaś czyny, dyktowane przez miłość, honor i zbawienie duszy. Sintram przegrał, mojem zdaniem. Jestem nawet tego pewny. Przez cały wieczór słyszałem brzęk jego janczarów, ale nie był to dźwięk zwyczajny, sądzę, że go ujrzymy niedługo tutaj.
Mały, stary człeczek wbił spojrzenie w otwarte drzwi kuźni i wodził po ledwie widnych skrawkach usianego gwiazdami nieba. Po chwili zerwał się, szepcząc:
— Patrz! Tam! Nadchodzi chyłkiem! Stoi w drzwiach!
— Nie nie widać! — odparł filozof. — Zmęczony jesteś, to chyba przywidzenie.
— Widziałem go wyraźnie na tle nieba. Miał długą wilczurę i futrzaną czapkę. Teraz znikł w ciemności. O, patrz, stoi pod piecem, tuż przy Chrystjanie, ale Chrystjan nie dostrzega go. Schyla się i rzuca coś w ogień. Uh! Jaki obrzydliwy! Baczność! Baczność!...
W tej chwili huknęło, a skry posypały się z pieca na kuźnię i kawalerów. Ale żaden nie podniósł szwanku.
— Chciał się zemścić! — szepnął Löwenberg.
— Oszalałeś, widzę! — zawołał Eberhard. — Sądzę, że powinienbyś dać już pokój tym rzeczom!
— Można tak myśleć i chcieć, ale to nic nie pomoże! O, patrz, stoi teraz na belce i wykrzywia się nam. Dalibóg, zdaje mi się, że odpina młot.
Skoczył z kowadła, pociągając za sobą Eberharda. W tej samej chwili opadł młot z hukiem na kowadło. Odpięła się widocznie jedna z klamer, a obaj z wielką biedą uniknęli śmierci.
— Widzisz sam, że nie ma już nad nami władzy! — triumfował Löwenberg. — Ale mści się, to rzecz jasna!
Krzyknął Göście:
— Idźże do kobiet, Gösto! Może i do nich pójdzie stwora. Nie nawykły, jak ja, do tego widoku i mogłyby się przestraszyć. Ale strzeż się, nie lubi cię, a z powodu złamania ślubu może mieć jeszcze nad tobą władzę. Nie wiedzieć!
Dowiedziano się potem, że Löwenberg miał słuszność, bo Sintram zmarł tejże właśnie nocy wigilijnej. Podobno obwiesił się w więzieniu, ale wedle innych pogłosek służba więzienna uśmierciła go potajemnie, gdyż śledztwo wypadło na jego korzyść, a niesposób było go dopuścić do władzy nad okręgiem. Inni głosili, że czarny jegomość zajechał czarną karetą i takiemiż końmi pod więzienie i porwał Sintrama. Nietylko Löwenbergowi pokazywał się tej nocy. Widziano go we Forsie, widziała go też we śnie Ulryka Dillner. Wielu ludzi twierdziło, że im się jawił, aż do czasu, kiedy Ulryka pochowała jego zwłoki na cmentarzu brońskim. Odtąd już nie straszy.
Opowiadano też, że zanim Gösta zdążył dojść do dworu, przybył tam jakiś nieznajomy i oddał list do majorowej. Nikt nie znał posłańca, a list położono na stoliku, przy jej łóżku. Zaraz potem nastąpiło niespodzianie polepszenie, gorączka spadła, ból ustał i uczuła się dość silną, by list przeczytać.
Starzy ludzie mówili, że to polepszenie było dziełem mocy piekielnych, gdyż Sintramowi i jego przyjaciołom mogło zależeć na tem, by majorowa poznała treść listu.
Był to dokument pisany krwią, na czarnym papierze. Poznaliby go pewnie kawalerowie, gdyż spisany został rok temu, w kuźni wigilijnej nocy.
Majorowa leżała i czytała. Dowiedziała się, że jest czarownicą i wysyła kawalerów do piekła, a przeto zostaje skazaną na utratę Ekeby. Wszystkie głupstwa odczytała dokładnie, zbadała datę i podpisy. Przy podpisie Gösty znalazła taką uwagę: „Podpisuję ten dokument, albowiem majorowa skorzystała z mej słabości i przeszkadzając mi we wzięciu się do uczciwej pracy, zrobiła mnie rezydentem w Ekeby. Poza tem uczyniła mnie mordercą Ebby Dohna, gdyż jej zdradziła, że jestem wypędzonym proboszczem.
Majorowa złożyła powoli dokument i wsunęła go w kopertę, potem leżała nieruchoma dumając nad treścią dokumentu. Z wielką goryczą serca przyznać musiała, że taką miała opinję u ogółu mieszkańców. W przekonaniu tych wszystkich, którym świadczyła dobrodziejstwa, którym dawała pracę i chleb, była tylko czarownicą i wspólniczką djabła. Taka nagroda, taka zapłata. Wiarołomna żona nie mogła się spodziewać niczego innego.
Nic sobie nie robiła z ciemnych mas i nic z tymi ludźmi ją nie łączyło. Ale czemuż tak ją osądzili kawalerowie, którzy żyli z jej łaski, więc znali ją dobrze? Czemuż udali, że wierzą w to, by mieć pretekst do zagarnięcia Ekeby? Zakotłowały w głowie myśli; podrażniona gorączką, zawrzała gniewem i snuć zaczęła plany zemsty.
Kazała córce proboszcza, która wraz z hrabiną Elżbietą nad nią czuwała, posłać do Högforsu, po zarządcę dóbr i inspektora. Spisze testament.
Potem zaczęła rozmyślać dalej. Brwi się ściągnęły, a twarz wykrzywił straszny ból.
— Pani majorowa, widzę, bardzo chora! — szepnęła Elżbieta.
— To prawda, bardziej chora, niż przedtem.
Milczała chwilę, potem rzekła głosem twardym, szorstkim:
— Dziwi mnie, gdy pomyślę, że także i hrabina Elżbieta, którą wszyscy kochają, jest wiarołomną żoną.
Elżbieta zadrżała.
— Tak... wprawdzie nie czynem, ale w myśli i pragnieniu. To sprawy nie zmienia.
— Wiem o tem, pani majorowo!
— A mimo to jesteś teraz szczęśliwą, możesz posiadać bez grzechu człowieka, którego kochasz. Czarne widmo nie stoi pomiędzy wami, możecie nawet połączeni w ocząch świata kroczyć razem drogą życia.
— Tak jest, droga pani!
— Jak śmiesz żyć z nim? — krzyknęła majorowa z wzrastającą gwałtownością — Pokutuj! Pokutuj, póki czas! Wracaj do domu, do rodziców, zanim przyjadą tu, by rzucić na ciebie klątwę! Jak śmiesz zwać Göstę Berlinga mężem swoim? Opuść go! Dam mu Ekeby, wyposażę w potęgę wielką... Czyż się ośmielisz dzielić z nim szczęście, zaszczyty i władzę? Czyż masz odwagę przyjąć szczęście i cześć? Ja ją miałam. Czy wiesz, jak na tem wyszłam? Wszak pamiętasz więzienie w Munkerudzie?
— Ach, pani majorowo, — odparła — nam obojgu szczęście nie przyświeca. Ja sama czuwam nad tem, by szczęście nie miało przystępu do naszego ogniska. Proszę, wierz mi pani, że tęsknię za domem, za opieką rodziny, ale muszę tu pozostać, drżąc ciągle i dręcząc się tą świadomością, że wszystko co czynię powoduje grzech i troskę, że pomagając jednym, szkodzę niechybnie innym. Za słaba i zbyt nieudolna jestem, by żyć na ziemi, albowiem wiąże mnie może obowiązek pokuty wieczystej.
— Takiemi myślami oszukujemy serca nasze! — zawołała majorowa. — Ale to słabość! Nie chcesz odjechać, gdyż nie chcesz go porzucić! |
Zanim hrabina zdołała odpowiedzieć, wszedł Gösta.
— Pójdź tu, Gösto! — rozkazała majorowa jeszcze ostrzejszym głosem. — Pójdź tu, Gösto, którego sławi cała okolica i który chcesz być po śmierci zwany zbawcą ludu. Dowiedz się o losach starej majorowej, którą wygnałeś, opuszczoną i samotną na gościniec.
Naprzód opowiem ci, co mnie spotkało z wiosną u matki, potem dowiesz się końca historji.
W marcu dotarłam do dworu w lasach elfdalskich. Wyglądałam na żebraczkę. Gdym przyszła, powiedziano mi, że matka w mleczarni. Poszłam tam i stałam długo przy drzwiach. Wokoło, na półkach ściennych, stały błyszczące, miedziane misy z mlekiem. Matka, licząca przeszło dziewięćdziesiąt lat, zdejmowała jedną po drugiej i zbierała śmietanę. Krzątała się żywo, ale spostrzegłam, że z trudnością sięga po misy. Nie wiedziałam, czy mnie spostrzegła, ale po chwili rzekła ostrym głosem:
— Widzę, że się z tobą stało tak, jak przepowiedziałam.
Chciałam mówić, prosić o przebaczenie, ale byłoby to daremne, gdyż była głucha jak pień. Po chwili rzekła znowu:
— Możesz mi pomódz.
Podeszłam i zaczęłam zbierać śmietanę. Zdejmowałam misy jak trzeba, pokolei, zanurzałam w miarę głęboko warzechę i stawiałam misy z powrotem na miejsce. Za nie nie pozwoliłaby żadnej ze służebnych zbierać śmie» tany, ja zaś wiedziałam z dawnych czasów, jak jej dogodzić.
— Od dziś możesz wziąć się do tej roboty! — powiedziała, a ja byłam już teraz pewna, że mi przebaczyła.
Potem nagle osłabła, tak że nie mogła już pracować.
Całemi dniami drzemała w fotelu. Zmarła kilka tygodni przed Bożem Narodzeniem. Byłabym chętnie wróciła wcześniej, Gösto, ale trudno mi było opuścić starowinę.
Zamilkła, oddychając ciężko, po chwili jednak zebrała siły i podjęła na nowo:
— Prawdą jest, Gösto, że chciałam cię mieć tu, w Ekeby. Już tak jest, że wszyscy pragną twego towarzystwa. Gdybyś mógł był zostać porządnym człowiekiem, byłabym cię wyposażyła w wielką władzę. Zawsze pragnęłam, byś dostał dobrą żonę. Zrazu myślałam o Marjannie Sinclaire, wiedząc, że cię kochała, wówczas jeszcze, gdyś był drwalem w lesie. Potem zwróciłam uwagę na Ebbę Dohna, pojechałam do Borgu i powiedziałam jej, że jeśli za ciebie wyjdzie, zamianuję cię spadkobiercą Ekeby. Przebacz, jeślim źle po= stąpiła.
Gösta padł na kolana przy jej łóżku, oparł głowę o krawędź i jęczał głucho.
’ — Powiedz mi, Gösto, jak dalej żyć zamierzasz i z czego chcesz żyć z żoną? Powiedz mi, wiesz przecież, żem zawsze pragnęła twego dobra.
Gösta odpowiedział, uśmiechając się, chociaż mu serce pękało z bólu:

— W dawnych czasach, kiedy usiłowałem zostać robotnikiem w Borgu, podarowałaś mi, pani majorowo, dom i posiadam go do dziś. Jesienią wyporządziłem go, przy pomocy Löwenberga, pomalowaliśmy stropy i wy* tapetowali ściany. Tylny pokoik nazwał Löwenberg gabinetem hrabiny i umeblował sprzętami z różnych dworków, kupionemi na licytacjach. Są tam fotele z wysokiem oparciem, skrzynie i kufry kute. W wielkim pokoju, od frontu, stoi warsztat tkacki Elżbiety i moja tokarnia. Jest tam także trochę sprzętów domowych. W tym pokoju siadywaliśmy nieraz długo, rozmawiając, jak to hrabina zamieszka w domku robotnika. Żona moja dowiedziała się o tem w chwili tej, pani majorowo. Chciałem ją zawiadomić o wszystkiem dopiero w dniu opuszczenia Ekeby.
— Mów dalej, Gösto!
— Löwenberg wspominał często, że koniecznie musimy mieć służącą. Latem jest tu przepięknie, mawiał, ale w zimie czułaby się młoda kobieta zbyt samotną. Musisz wziąć tedy służącą, Gösto! Przyznawałem mu rację, ale nie wiedziałem, skąd wziąć na to środki. Pewnego dnia przywlókł Löwenberg swój stół z malowanemi klawiszami. Spytałem, żartem, czy ma zamiar zostać naszą służącą. Odrzekł, że przyda nam się, bo chyba nie chcę, by żona moja gotowała sama obiad i nosiła wodę, oraz drzewo. Odparłem, że nie chcę, by pracowała, jak długo posiadam zdrowe ręce. Zauważył, że jeszcze nam lepiej pójdzie we dwu, ona zaś będzie mogła siedzieć przez cały dzień przy kominku, z haftem w rękach. Oświadczył, że nie mam pojęcia, ile obsługi potrzebuje mała, taka delikatna kobietka.
— Mów dalej, Gösto! — rzekła majorowa. — To mi łagodzi ból. Ale czy sądzisz, że młoda hrabina może mieszkać w domu robotnika?
Zdziwił go drwiący ton, jakim to powiedziała, ale mówił dalej:
— Ach, pani majorowo! Nie śmiałem w to wierzyć, ale gdyby się zdecydowała, byłbym szczęśliwy. Trzeba stąd pięć mil jechać po lekarza. Ona jest tak zręczna i dobra, że miałaby dość zajęcia w opatrywaniu ran i leczeniu gorączki. Pewny jestem, że wszyscy znaleźliby drogę do wykwintnej damy w robotniczym domku. Dużo jest niedoli u biedaków, której ulżyć można dobrem słowem i życzliwą poradą.
— A cóż będziesz robił ty sam, Gösto?
— Znajdę dość roboty, uprawiając stolarkę i tocząc. Muszę zacząć życie własne. Jeżeli żona moja nie zechce iść ze mną przez życie, muszę na to przystać. Ale nie skusiłyby mnie teraz już wszystkie bogactwa świata, chcę i muszę żyć życiem własnem. Zostanę biednym pośród biednych i będę im pomagał wedle sił. Potrzebują kogoś, ktoby im przygrywał na weselach, pisał listy do synów w obczyźnie, a ja to potrafię. Ale przedewszystkiem muszę być biedny, pani majorowo!
— Smutne będzie życie wasze!
— O nie, pani majorowo, nie będzie smutne, jeśli tylko trzymać się będziemy razem. Bogaci przyjdą do mas narówni z biedakami i radości dość będzie w naszym małym domku. Goście nie obrażą się tem, że jadło będzie przyrządzane w ich oczach i nie zrazi ich to, że jeść będą zmuszeni po dwu z jednego talerza.
— A jakież oddasz tem korzyści, jakie osiągniesz zaszczyty, Gösto?
— Starczy mi tego zaszczytu, jeśli biedacy zachowają wspomnienie o mnie przez parę lat po śmierci mojej. Korzyść będzie dostateczna, jeśli przy każdej chacie zasadzę parę jabłonek, jeśli wyuczę grajka kilku starych melodyj, a pasterza na leśnej polanie kilku pięknych śpiewek. Proszę wierzyć, pani majorowo, jestem ten sam, co dawniej, szalony Gösta. Wiem jeno teraz, że mogę zostać jedynie muzykusem i na tem poprzestaję. Dużo rzeczy muszę naprawić, ale płacz i skrucha., to sprawy nie moje! Chcę dać radość biedakom i w tem upatruję pokutę swoją!
— Gösto! — powiedziała majorowa. — Życie takie nie odpowiada zdolnościom twoim! Dam ci Ekeby!
— Ach, pani majorowo! — zawołał przerażony. — Proszę, nie czyń mnie bogatym! Nie obciążaj mnie obowiązkami i nie odrywaj od biedaków!
— Dam Ekeby tobie i kawalerom! — powtórzyła. — Jesteś przepyszny człowiek i błogosławi cię lud. Powiadam jak matka twoja: — Od dziś możesz wziąć się do roboty!
— Nie, pani majorowo, nie możemy przyjąć tego daru, my, którzyśmy wygnali panią i tylu nabawili cierpień!
— Dam wam Ekeby! Słyszysz? — powtórzyła ostro, twardo, bez śladu życzliwości.
Ogarnął go wielki strach.
— Nie wódź pani tych starców na pokuszenie! — poprosił — staliby się rozwiązłymi pijakami! Bogaci kawalerowie? Boże wielki, w cóżbyśmy się obrócili?
— Dam więc tobie, Gösto, Ekeby, ale musisz mi przyrzec, że zwrócisz wolność żonie swojej. Taka delikatna, wytworna dama nie odpowiada ci wcale. Zbyt wiele wycierpiała w niedźwiedzim kraju i tęskni za świetlaną ojczyzną swoją. Pozwól jej odjechać, a dam ci za to Ekeby!
Teraz jednak uklękła przy łóżku Elżbieta i jęła mówić:
— Już nie tęsknię za ojczyzną, pani majorowo! Ten, który jest mężem moim, rozwiązał zagadnienie i znalazł życie, którem i ja żyć mogę. Nie potrzebuję kroczyć obok niego chłodna, surowa i nakłaniać go do pokuty. Ubóstwo i niedostatek uczynią to same. Mogę bez grzechu chodzić ścieżkami, które wiodą do biednych i chorych. Nie strach mi już życia na północy. Ale nie czyń go pani bogatym, gdyż nie mogłabym z nim zostać.
Majorowa usiadła i zawołała, grożąc im pięścią:
— Całego szczęścia chcecie dla siebie, całego szczęścia i całej troski! Nie! Kawalerowie dostaną Ekeby ku zgubie swojej. Rozdzielę męża i żonę, by zginęli oboje marnie! Jestem czarownica, wspólniczka djabła! Chcę was podjudzić do wszelakiego zła! Chcę być taką, jaką mam opinję!
Cisnęła Göście list w twarz. Czarny papier zatrzepotał w powietrzu i spadł. Gösta znał go dobrze.
— Zgrzeszyłeś przeciw mnie, Gösto! Zapoznałeś tę, która ci była drugą matką. Czyż się ośmielisz nie przyjąć kary z ręki mojej! Musisz wziąć Ekeby, które ci się stanie zgubą, gdyż jesteś słaby. Musisz odesłać żonę do domu, byś nie miał nikogo, ktoby cię mógł uratować. Musisz umrzeć znienawidzony, jak ja umieram. Powiedzą po śmierci Małgorzaty Celsing, że była czarownicą i wspólniczką djabła, o tobie zaś, żeś był marnotrawcą i katem chłopów!
Opadła na poduszki i cisza zaległa w pokoju. Nagle zahuczało w nocnej ciszy potężne uderzenie. Po niem drugie i trzecie. Wielki młot dźwigniowy zaczął dzieło swoje.
— Słuchajcie! — rzekł Gösta. — Tak brzmi pośmiertna sława Małgorzaty Celsing! To nie są żarty kawalerów pijanych, to hymn zwycięski pracy, zaintonowany ku czci starej, wiernej pracownicy. Dzięki, powiada on, dzięki za możność pracy, dzięki za chleb, który dawałaś biednym, dzięki za drogi, które budowałaś, dzięki za mieszkania wznoszone, dzięki za radość, którą przyjęłaś w dom swój! Dzięki ci, powiada hymn, spocznij w pokoju, a dzieło twoje żyć będzie i trwać. Dom twój pozostanie nadal przybytkiem darzącym szczęściem! Przyjm dzięki i nie potępiaj nas, którzyśmy błądzili i zachowaj o nas życzliwe wspomnienie, odlatując w dziedzinę wieczystego pokoju.
Gösta umilkł, ale młot śpiewał dalej, a wszystkie głosy, jakie słyszała majorowa w podróży, zmieszały się w jeden wielki akord z hukiem młota. Rysy jej rozpogadzały się zwolna, nabierały miękkiego wyrazu i zdawało się, że śmierć zaczyna ją obejmować cieniem swoim.
Weszła Anna Liza, zawiadamiając, że przybyli panowie z Högforsu, ale majorowa kazała ich odprawić. Nie chciała robić już testamentu.
— Gösto Berling, człowieku czynu, — powiedziała — zwyciężyłeś raz jeszcze! Nachyl się, bym cię mogła pobłogosławić.
Gorączka wróciła ze zdwojoną siłą. Zaczęło się konanie. Ciało musiało niejedną jeszcze stoczyć walkę, ale dusza przestała to niebawem odczuwać, zapatrzona w niebo, otwarte umierającym.
Godzinę trwała jeszcze ciężka walka, poczem majorowa legła spokojna, cicha i tak piękna, że obecni doznali głębokiego wzruszenia.
— Droga moja, kochana majorowo! — rzekł Gösta. — Widziałem cię już raz taką! Wróciła, zaiste, do życia Małgorzata Celsing i nigdy już miejsca nie ustąpi majorowej z Ekeby.

Wróciwszy z kuźni, dowiedzieli się kawalerowie o śmierci majorowej.
— Czy słyszała młot? — zapytali.
Słyszała. Na tem koniec.
Potem dowiedzieli się, że im chciała zapisać Ekeby, ale testament nie doszedł do skutku. Uznali to za zaszczyt wielki i chlubili się tem do końca życia. Nigdy natomiast nie żalili się na utratę bogactw.
Powiadają jeszcze, że tejże nocy wigilijnej Gösta Berling, z małżonką u boku, wygłosił do kawalerów ostatnią mowę. Wyraził żal, iż muszą opuścić Ekeby i że im się da we znaki słabość starości. Starzec i człowiek smutny doznaje chłodnego przyjęcia wszędzie. Biedny kawaler, będący na stancji u chłopa, odcięty od uciech i przygód, więdnie i usycha w samotności.
Tak mówił do beztroskich ludzi, zahartowanych zmiennemu losami. Raz jeszcze nazwał ich bogami i rycerzami, którzy zjawili się, by wprowadzić radość w kraj żelaza i żelazną epokę, ale żalił się, że ogród, w którym polata motyl uciechy, nawiedziły niszczące larwy, tak że owoc pójdzie na marne.
Oświadczył, że radość jest dobrem nieocenionem dla dzieci tej ziemi, ale obok tego nie przestaje niepokoić człowieka zagadnienie, jakby można być szczęśliwym i dobrym jednocześnie. Jest to rzecz najłatwiejsza i najtrudniejsza zarazem. I oni nie zdołali też rozwiązać dotąd zagadki, teraz atoli potrafią to uczynić, po przeżyciach radości i smutku, szczęścia i trosk, jakie im przyniósł rok ostatni.

Ach drodzy moi kawalerowie, teraz mnie przypada gorycz rozłąki z wami! Ostatnią to noc przeczuwaliśmy ze sobą. Nie posłyszę już wesołego śmiechu i pieśni ochoczej. Muszę się z wami rozłączyć i z wszystkimi mieszkańcami wybrzeży Löffenu.
Drodzy staruszkowie! Otrzymałam od was dary cennie. Przvbyliście do samotnicy z wieścią o przedziwnych kolejach życia. Widziałam wasze walki bohaterskie, stoczone nad jeziorem dziecięctwa mego. Cóż zaś dałam wam, ja?
Ucieszy was może, że połączyłam imiona wasze z miejscami drogiemi sercu. Niechże cały blask życia waszego opromieni ten kraj, gdzieście przebywali! Istnieje dotąd Borg, Björne i Ekeby nad Löffenem, żyją pośród wodospadu, jeziora, parku i roześmianych polan leśnych, a gdy stanąć na szerokiej terasie, nadlatują legendy i krążą wokół, niby pszczoły lata.
Wspomniałem o pszczołach, przeto pozwólcież, że opowiem krótką historyjkę. Mały Ruster, który, jako dobosz, maszerował w roku 1813 do Niemiec na czele armji szwedzkiej, nie mógł się za powrotem dość naopowiadać o rozkosznych, południowych krajach. Mówił, że ludzie są tam wielcy, jak wieże kościelne, jaskółki jak orły, a pszczoły mają wielkość gęsi.
— Jakież tedy muszą być ule?
— Ule mają, oczywiście, wielkość zwyczajnych ułów.
— Jakże mogą się w nich tedy pomieścić pszczoły?
— A, to już ich własna sprawa! — odpowiedział mały Ruster.
Drodzy czytelnicy, czy nie wolno mi tak samo odpowiedzieć? Otaczały nas tutaj długo olbrzymie pszczoły wyobraźni. Jakże je atoli pomieścić w ulu rzeczywistości? Ach, to, zaprawdę, już ich własna sprawa...

KONIEC.




  1. Róg z maścią czarodziejską, jest to jeden z przyborów czarownie podczas jazdy na Bläkullę, czyli szwedzką Łysą Górę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.