Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



UPAŁ.

Lato tego roku było upalne, jak lato obecne, kiedy to piszę. Nastała najwspanialsza z pór roku.
Właśnie w tym czasie smucił się i cierpiał zły Sintram we Forsie. Gniewał go długi słoneczny dzień, bolał nad klęską ciemności, smuciły go wspaniałe majestaty listowia drzew i bujny kobierzec zaścielający ziemię.
Wszystko wypiękniało. Najbardziej szara i kamienista droga była teraz obrzeżona kwiatami lata, fioletową wyką i żółtym podróżnikiem.
Lato panowało w pełni, dzwony breńskiego kościoła słały swe akordy aż do Forsu, pokój objął wszystko, a Sintram zawrzał gniewem, że Bóg i ludzie śmią zapominać o jego istnieniu. Postanowił także pójść do kościoła, pokazać się rozradowanym i przywieźć na pamięć ciemń beznadziejną, dzień bez zmartwychswtania, oraz zimę bez wiosny.
Włożył wilczą szubę i futrzane rękawice, zaprzągł do sanek czerwonego konia, do uprzęży przypiął janczary. Tak wyposażony, jakby przy trzydziestu stopniach mrozu, pojechał. Zgrzyt pod płozami sań przywodził mu na myśl mróz, a pianę na zadzie konia brał za szron. Nie było mu gorąco, gdyż promieniował chłód, jak słońce żarem promieniuje.
Jechał rozległą równią na północ od brońskiego kościoła. Wielkie, jasne wsi leżały wokół i pola ze skowronkami pod niebem. Nigdzie nie słyszałem takich skowronków, dziwiło mnie też nieraz, jak mógł ogłuchnąć na ich śpiew.
Niejedno złościłoby go w drodze, gdyby patrzył. Przed chatami stały pochylone brzóski, a ściany widne przez otwarte okna umajono zielenią.