bożego i znajdował ulgę, lub czerpał odeń przynajmniej nadzieję i siłę na wytrwanie.
Przez cały wieczór brzmiały hymny w pokoju umierającego.
Stojący w podwórzu czekali na „ostatnią chwilę“. Wiedzieli, co się dzieje wewnątrz domu, gdyż słowa, wypowiadane głośno przy łożu, szły szeptem z ust do ust. Kto miał coś do zeznania, przeciskał się w milczeniu przez tłum.
— Oto ten człowiek coś chce powiedzieć! — mówiono i robiono mu miejsce. Człowiek taki wychodził z ciemka, składał zeznanie i wracał w mrok.
— Cóż ona mówi teraz? — pytali stojący zewnątrz, Co powiada sroga gospodyni z Helgesäteru?
— Promienieje, jak królowa, uśmiecha się, jak młoda narzeczona. Przysunęła fotel do łóżka i porozkładała na nim ubranie uszyte mężowi własnoręcznie.
Nagle zapadła cisza. Nikt nie rzekł słowa, ale wszyscy uczuli, że nadeszła chwila skonu.
Kapitan Lennart otwarł oczy, a to, co zobaczył, wystarczyło. Ujrzał dom swój, tłum ludzi, żonę, dzieci, ubranie i uśmiechnął się. Odzyskał przytomność poto jeno, by umrzeć. Westchnął chrapliwie i skończył.
Umilkli opowiadacze, a ktoś zanucił pieśń żałobną. Wszyscy podjęli ją i popłynęła z setek piersi, ku wyżom wieczności, niosąc ulatującej duszy pożegnanie ziemi.
Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/330
Wygląd
Ta strona została przepisana.