Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, wolę tu!
Służący poszedł, a Melchior przysposobił się na czekanie. Był dziś tak rozpromieniony, że nic go wytrącić nie mogło z tego nastroju. Zgóry wiedział, że czekać musi, gdyż może Marjanna nie wstała jeszcze. Dla rozrywki jął spoglądać wokoło.
U szczytu dachu wisiał duży sopel, z którym borykało się słońce. Zaczynało od góry, chcąc by kropla zbiegła po soplu i spadła, ale zaledwo odbyła połowę drogi kostniała na nowo. Słońce wysilało się nadaremnie. Nagle, jeden promyk wziął na kieł, ni stąd, ni z owąd zaczął prażyć w sam koniec sopla i udało mu się, za chwilę spadła na ziemie mała kropelka.
Dziedzic zaśmiał się i rzekł do promyka:
— Wcale mądra z ciebie szelma!
Podwórze było ciche i puste, z domu nie dolatał najlżejszy szmer. Ale Melchior czekał cierpliwie, wiedząc ile czasu potrzeba kobiecie na ubranie.
Siedział i spoglądał na gołębnik. Był okratowany na zimę, aby jastrząb nie mógł chwytać gołębi. Od czasu do czasu któryś z ptaków wyścibiał łebek przez oczka kraty.
— Czeka wiosny! — powiedział Melchior. — Ale musi być cierpliwym.
Gołąb przychodził do kraty tak regularnie, że czekający dobył zegarka i zaczął liczyć. Punktualnie co trzy minuty jawił się łeb ptaka.
— O nie, mój drogi! — powiedział mu. — Wiosna nie może nadejść za trzy minuty! Musisz się nauczyć cierpliwości.
I on musiał czekać, ale miał pod dostatkiem czasu.
Konie grzebały zrazu kopytami w śniegu, ale znużone staniem i słońcem, zazierającem im w oczy zetknęły się głowami i zasnęły. Stangret siedział na koźle wyprostowany, sztywny z biczem i lejcami w rękach i spał, głośno chrapiąc.
Ale dziedzic nie spał. Nigdy mu się mniej, niż dziś spać nie chciało i czuł się wyśmienicie, czekając wesoło. Marjanna była chora, przyjść prędzej nie mogła, ale nadejdzie zaraz. Oczywiście przyjdzie i wszystko będzie znowu dobrze.