Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szym kątku i drżała od mrozu lodowatych oczu i śmiechu wzgardy, napoły zadławiona kościanymi palcami potwora.
— Miłości moja! — westchnęła — dziecko serca mego! Żali żyjesz jeszcze, czy zmarłaś, wraz z pięknością?

Następnego ranka powiedział właściciel Björne do żony:
— Zrobić mi zaraz porządek w domu, Gustawo! Jadę po Marjannę!
— Dobrze, drogi Melchiorze! Zrobię porządek! — odrzekła.
W ten sposób wszystko zostało wyjaśnione, a w godzinę potem jechał potężny pan z Björne do Ekeby.
Trudno sobie było wyobrazić wspanialszego i uprzejmiejszego ziemianina nad Melchiora, kiedy tak siedział w saniach karetowych, o spuszczonej budzie, przybrany w najlepsze futro i najpiękniejszy szal. Włosy miał przyczesane gładko i rozdzielone na głowie, ale twarz bladą, a rysy zapadłe.
Niezrównanym blaskiem lśniło wszystko, tego pogodnego dnia lutowego. Śnieg migotał, jak oczy młodych dziewcząt, gdy zagrają do tańca. Brzozy sięgały czerwonawemi gałązkami w niebo, a z niektórych zwisały małe, przyjrzeste sople.
Nastrój panował świętalny, konie tańczyły i wyrzucały przednie nogi, woźnica strzelał z bata.
Niebawem sanie stanęły przed bramą pałacu. Służący wybiegł na podjazd.
— Czy są w domu panowie? — spytał Melchior Sinclaire.
— Pojechali tropić wielkiego niedźwiedzia na Gurlitę.
— Wszyscy razem?
— Wszyscy, jaśnie panie! Jednych zwabił niedźwiedź, a drugich prowiant wzięty na drogę.
Dziedzic Björne zaśmiał się, aż echo poszło po pustym dziedzińcu i dał służącemu talara za sprytną odpowiedź.
— Powiedzże córce mojej, proszę, że przyjechałem po nią! Niech się nie boi mrozu, postawi się budę, mam też wilczurę.
— Może jaśnie pan raczy wstąpić?