Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż się stanie z nami, ludźmi?
— To, co dotąd! Rozpadniemy się w proch. Kto się wypalił, umiera i koniec. Jesteśmy materjałem opałowym przyrody. Iskra życia przelatuje od jednego do drugiego, zapalając się i gasnąc. Takie jest życie.
— Czyż niema, wujaszku, życia wiecznego?
— Niema!
— Nie niema poza grobem?
— Nie.
— Nie dobrego, ni złego, żadnego celu, ni nadziei?
— Nie!
Hrabina przystąpiła do okna. Ujrzała na tle pożółkłego listowia pochylone wiatrem głowy georginij, czarne fale Löffenu, ciemne chmury jesieni i na chwilę zaparła się światem.
— Wujaszku Eberhardzie, — powiedziała — świat jest szary, brzydki, znikomy, i bezpotrzebny. Położę się i umrę.
Ale zaraz usłyszała, jakby skargę własnej duszy. Siły życia i uczuć jęły wołać o życie dla szczęścia.
— Czyż nic nie może uczynić życia pięknem, gdyście mi zabrali Boga i nieśmiertelność?
— Praca! — odparł starzec.
Ale wyjrzała znowu i ogarnęła ją wzgarda dla marnej ziemi. Odczuła ducha wieczystego we wszystkiem, nieogarnioną siłę, pozornie związaną z materją, ale zdolną wytworzyć wielorakie kształty życia. Myśli zawirowały jej w głowie i jęła szukać nazwy na obecność Boga w naturze.
— Wuju Eberhardzie — spytała — cóż to jest praca? Czy Bóg? Czy ma cel sama w sobie? Wymień coś innego!
— Nie innego nie znam! — odparł.
Nagle odnalazła miano poszukiwane i poniewierane tak często.
— Wuju Eberhardzie! — zawołała. — Czemu nie wymienisz miłości?
Uśmiech wykwitł na bezzębnych ustach, obrzeżonych zmarszczkami.
— Tu, — rzekł, uderzając pięścią po papierach — zamordowałem wszystkich bogów, nie zapomniawszy