Przejdź do zawartości

Pisma zapomniane i niewydane/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz,
Ignacy Chrzanowski
Tytuł Pisma zapomniane i niewydane
Redaktor Ignacy Chrzanowski
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HENRYK SIENKIEWICZ




PISMA ZAPOMNIANE I NIEWYDANE

Z POLECENIA RODZINY
WYDAŁ
IGNACY CHRZANOWSKI







LWÓW — WARSZAWA — KRAKÓW

WYDAWNICTWO ZAKŁADU NAR. IMIENIA OSSOLIŃSKICH
1922



WŁASNOŚĆ ZAKŁADU NAR. IM. OSSOLIŃSKICH.




Z DRUKARNI ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
pod zarządem Józefa Ziembińskiego.


OD WYDAWCY.


Zbiór niniejszy obejmuje te jedynie pisma pomniejsze Sienkiewicza, które nie były wcielone do żadnego z dotychczasowych wydań zbiorowych, to znaczy ani do „Pism“, wydanych w trzydziestu sześciu tomach przez firmę Gebethnera i Wolffa (1880—1921), ani do „Pism“, które się w osiemdziesięciu tomach i jednym ukazały jako dodatek bezpłatny do „Tygodnika Ilustrowanego“ (1899—1906), ani do czterotomowych „Pism, nieobjętych wydaniem zbiorowem“, wydanych przez Stefana Dembego (1901—1904), ani do dwutomowego wydania „Nowel“ (1905), ani wreszcie do zbiorku pism pomniejszych, który od umieszczonej na czele „legendy indyjskiej“, otrzymał miano „Dwie łąki“ (1908). Jedyny wyjątek stanowi oda Horacjusza „Jakiż to chłopiec, wonnościami zlany“, która, chociaż już drukowana w tomie LXXX „Pism“, wydanych nakładem „Tygodnika Ilustrowanego“, ukazuje się i w niniejszym zbiorze, inaczej bowiem dział poezyj Sienkiewicza, które tutaj po raz pierwszy zebrano, byłby niezupełny. W tymże LXXX tomie „Pism“ znajduje się artykuł „Osady polskie w Stanach Zjednoczonych“, drukowany w r. 1878 w warszawskim „Przeglądzie Tygodniowym“: w zbiorze niniejszym ukazuje się ponownie, ale w innej postaci, w tej, w jakiej go w r.  1879 wydrukował lwowski „Przewodnik Naukowy i Literacki“, t. j. niepokiereszowany przez cenzurę rosyjską.
Chociaż wydawca nie szczędził pracy, aby się z tego zaszczytnego mandatu, jaki otrzymał od Rodziny Sienkiewicza i od Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich, wywiązać sumiennie, nie wątpi jednak, że to wydanie „Pism zapomnianych i niewydanych“ nie jest jeszcze zupełne, że się zczasem, w miarę dokładniejszych poszukiwań, znajdzie w tem lub innem czasopiśmie niejeden jeszcze zapomniany drobny utwór Sienkiewicza, zwłaszcza w dziedzinie aforyzmów, nie mówiąc już o wierszach albumowych: myślał jednak wydawca, że zwlekać z wydaniem tych pism byłoby dla społeczeństwa polskiego krzywdą.
Pozostaje wydawcy miły obowiązek złożenia publicznego podziękowania panu koledze Ludwikowi Bernackiemu, którego staraniom i zabiegom zawdzięcza, pomiędzy innemi, odpis komedji „Zagłoba swatem“ (z Archiwum Teatrów Warszawskich), oraz panu Stefanowi Dembemu, niestrudzonemu zbieraczowi materjałów do historji piśmiennictwa ojczystego, jednemu z tych cichych, bezinteresownych pracowników, których zasługi nie są szerokiemu ogółowi znane: gdyby nie użyczony przezeń wydawcy rękopis zebranej i ułożonej z nie mniejszym trudem, jak pietyzmem, „Bibljografji pism Henryka Sienkiewicza“, nie byłoby niniejszego wydania jego „Pism zapomnianych i niewydanych“.

Kraków, w siedmdziesiątą piątą rocznicę urodzin
Sienkiewicza (5 maja, r. 1921).
Ign. Chrzanowski.


OBRAZKI, NOWELLE, OPOWIEŚCI




TISSOT W WARSZAWIE.

Nagle sześć miljonów Kongresowiczów w ogólności, a cztery tysięcy warszawiaków w szczególności, drgnęło radosnem wzruszeniem.
— Macieju, — krzyknął, wybiegłszy na ganek, posiadacz większej własności — zaprzęgaj co tchu do wolanta — a prędko, mazgaju, bodaj cię w drożdże wrzucili — na kolej się spóźnię!
— Panienki, — wołała posiadaczka większych córek — ubierać się, jedziemy do Warszawy! Miciu, weź cytrynową suknię, a Cesia niech nie zapomni swojej nowej łopatki. Nie nudźcie, fryzjer was uczesze — a prędko! O, mój Boże! co ja mam z wami!
— Proszę pana prezesa — mówi drżący z niecierpliwości posiadacz pięćsetrublowej pensji (nie licząc akcydensów) — o urlop na trzy dni do Warszawy; bratowa moja już pewnie na Powązkach...
— Ci pani nie ma co do Warsiawy? — pyta dziedziczki pachciarz — na noc wyjeżdżam.
— Panowie, — rzekł jeden śród poważnie nastrojonego warszawskich literatów grona — panowie, jak w życiu osobnika, tak i narodu zdarzają się chwile, w których...
— Dziś benefis panny Izy — szepnął do swego sąsiada mąż pewien.
— Daj pokój, do pioruna, z benefisami tej panny — odciął gniewnie mówca — i nie przerywaj mi. Już one kością w gardle stoją! Otóż są chwile, w których winniśmy wystąpić ławą (głos z sali: Czartowską?), powiedziałem tylko ławą, winniśmy jednobrzmiąco postarać się, aby zagranica wiedziała, że, jak byliśmy dawniej, tak i teraz jesteśmy przedmurzem (głosy: murem! murem!). Niech będzie murem! Taką właśnie chwilą jest przybycie do nas znakomitego francuskiego podróżnika. Cały naród, słusznie wzruszony tą wizytą, zjeżdża do Warszawy dla przedstawienia się dostojnemu gościowi świątecznie. My, jako jego (z małemi wyjątkami) przedstawiciele, obowiązani jesteśmy wyłonić z siebie delegację i wysłać ją na granicę dla powitania Tissota. Jak zawsze, tak i teraz, pierwszy jestem do tej ofiary dla dobra publicznego. Więc, bracia, kto chce służyć krajowi, ten ze mną! (Głosy: Ja, i ja, i ja!). Naprzód przygotujmy na granicy śniadanie... (Głosy: I ja, ja, ja, wszyscy, wszyscy!). Wierzę, panowie, że wszyscy zarówno jesteście gotowi do tego poświęcenia, ale przecież jechać wszyscy nie możemy. Proponuję balotowanie...
Wybór pada na trzech, z których jeden ma być wymownym tłumaczem uczuć prasy, a dwaj inni niemymi świadkami poselstwa.
— Panowie, proszę o głos, — odezwał się wreszcie protektor benefisów panny Izy — do naszego laudum musimy dodać jeden warunek: niech Pukiel w naszem imieniu jedzie, ale niech nie przysyła wiadomości swojemu tylko pismu i nie każe nam z niego przedrukowywać. Kiedy delegacja — to niech będzie delegacja.
Siedli do wagonu; przygotowując się do swych ról, dwaj delegaci zaczęli milczeć, a pan Pukiel mówić. Zapewniwszy jeszcze raz kolegów, że ich dopuści do równego udziału w wiadomościach o „Tissocie u wrót Lechji“, szepnął do swego współpracownika:
— A sfabrykujcie tam znowu nadesłane o subjektach handlowych.
Pojechali. W drodze delegacja odbyła krótką naradę, czy menu dla Tissota ma być polskie, czy kosmopolityczne. Szala przeważyła się na korzyść kosmopolityzmu, z obawy, ażeby znakomity podróżnik, mszcząc się potem za krzywdę swego żołądka, nie ubliżył w opisie zrazom z kaszą lub barszczowi z rurą. Na granicy podniesiono jeszcze kwestję, czy nie wypadałoby powitać gościa z konia, ponieważ jednak chęć ta odezwała się zbyt późno, a przepisy kolejowe takiej ostentacji się sprzeciwiały, więc postanowiono odbyć ceremonję na własnych nogach. Przybył wreszcie pociąg z Krakowa. Delegacja nasza, ujrzawszy głowę Tissota, ozdobioną wieńcem mchów karpackich, krzyknęła: niech żyje!
— Upragniony gościu! — zawołał mówca poselstwa. — W imieniu prasy warszawskiej witam cię i otwieram podwoje naszego kraju. Wejdź do ubogiej chaty i rozejrz się po niej; ogłoś światu, ile w niej serca! Jeśli chcesz tego serca skosztować, dajemy ci je.
Ponieważ to powitanie było wypowiedziane w języku polskim, więc Tissot zwróci się do towarzyszącego mu Galicjanina z prośbą o przetłumaczenie. Wysłuchawszy przekładu, odrzekł z uczuciem:
— Panowie, miło mi będzie spożyć z wami waszą narodową potrawę.
Kosmopolityczne menu sprostowało pomyłkę, zwłaszcza że delegacja przy stole użyła kosmopolitycznego języka.
Po uczcie pan Pukiel wyprawił do dzienników warszawskich telegram: „Tissot u wrót Lechji. Zapał niesłychany. Damy obrzuciły go kwiatami, chłopi w kierezjach śpiewali krakowiaki. Gość pił zdrowie prasy warszawskiej“. Swemu zaś pismu przesłał nadto doniesienie: „Od naszego stałego korespondenta z Granicy: Tissot, wysiadając wzruszony z wagonu, upuścił numer Czasu; wyrzeł miejscowego zawiadowcy podbiegł, powąchał i nie ruszył. Bodaj to nasze poczciwe psy — i one czują ważność chwili“. W nawiasie dodano od redakcji uwagę: wyżeł pisze się w czystej polszczyźnie przez ż, nie przez rz.
Zagwizdała lokomotywa, silniej uderzyły w oczekującem gronie serca i pociąg z Tissotem stanął po południu w Warszawie. Jakkolwiek w programie ugoszczeń wszystko przewidziano i postanowiono, że znakomity podróżnik zwiedzi naprzód redakcje, zaraz na wstępie zaszła trudność oznaczenia pierwszeństwa i kolei. Większość, obrażona na delegata, że swojemu pismu przesłał depeszę o uroczystem zachowaniu się wyżła, chciała go usunąć na plan ostatni; on zaś, powołując się na poranność swego pisma i na konieczność świeżych wiadomości, ciągnął Tissota do siebie.
— Albo mi go dacie, — krzyczał — albo ja go wam nie dam.
— Naumyślnie przywiózł go po południu, — wołano zewsząd — ażeby nas w podaniu wiadomości uprzedzić.
Ale trzeba było ustąpić i Tissot pojechał naprzód do Kurjera Ósemkowego[1].
— My posiadamy — rzekł, oprowadzając go redaktor — najświeższe wiadomości, gdyż odbieramy je wprost z cyrkułów i straży ogniowej. Ta ostatnia jest moją specjalnością. Poczekaj pan chwilę, pewnie tu wpadnie strażak, siądziemy na beczkę i wio! do pożaru. Zobaczysz pan, jak ja strzykam. Nie dla samochwalstwa, ale dla ścisłości w informacjach pańskich poszczycić się muszę, że to ja interviuowałem Orłowskiego. Puszczania się balonem i bytności na kilku wystawach nie liczę. Ten, co siedzi tam w kącie i drzemie, to mój główny współpracownik. Miał zasłużonego ojca. W pierwszej klasie za to, że raz w ćwiczeniu napisał można starosta, pobudzono go do pilniejszego zajęcia się polską gramatyką, której dział właśnie u mnie prowadzi. Czasem jeszcze chroma, ale zapału ma dużo. On także jest od subjektów handlowych i filozofji.
Zanotowawszy te szczegóły, pojechał Tissot do Kurjera Ćwiartkowego[2].
— Witam, witam, — rzekł, ściskając go redaktor — jesteś pan w zbiorniku ogłoszeń. Cały las! Patrz pan: tu świeża mamka, tam ceter dobrze ułożony, tam panny podręczne, tu przechodząc zgubiona portmonetka — wszystko pan znajdziesz. A jaka elegancja i żywość w tekście pisma! Ten oto dobrze ułożony młodzieniec jest głównym moim pomocnikiem i stylistą. Hej, panie Prztyczek, porozmawiaj z panem Tissotem.
— Świat — rzekł, zwracając się do gościa młodzieniec — ma u góry szczyty, na dole pyłki. Szczytem cierpliwości jest wylizać wszystką sól Wieliczki, pyłkiem zuchwalstwa — nie zdjąć czapki przed procesją. Widziałem wiele szczytów i pyłków!
— Ten zaś młody człowiek, poważnie zamyślony, — mówił redaktor, wskazując na innego — jest od wyścigowego toru, prawa i doktora Tannera, tamten — od zbrodni i sztuki, a tamten od mięsa i ludu. On — to my. Do widzenia, kochany panie, na kongresie literackim w Lizbonie.
Zkolei Tissot pojechał do Kurjera Foljowego[3].
— My — rzekł redaktor — głównie uprawiamy poczciwość. Na rozum u nas jeszcze nie czas. Nie kąpiemy się na głębokiej wodzie, bo bystry prąd jej mógłby nas utopić, lub unieść daleko. Pluskamy się więc na płytkiej. I bezpieczny człowiek i drobnych rybek koszykiem nałapać może. Będąc organem demokratycznym, kształcimy lud, opisując toasty i kolacje na balach arystokratów. Lubię także artykuły o swawolach uczniów gimnazjalnych.
Następnie widzimy Tissota w redakcji Odgłosu[4].
— Jak mnie pan widzisz, — rzekł redaktor — utyłem na postach i modlitwie, a doszedłem do przekonania, że dopóki kursować będą do Częstochowy pociągi po zniżonej cenie, póki genjalna nasza wieszczka czytać będzie swój poemat Branki w jasyrze, póki dr. Zyblikiewicz pozostanie burmistrzem krakowskim, póki dostojny Jastrzębiec poślubiać będzie Ślepowrony, póki panować będzie dworactwo doli — póty nam będzie dobrze.
Redaktor Epoki[5], ujrzawszy u siebie Tissota, rzekł dumnie:
— Ja pierwszy pokazałem, jak się pisze komedje i ja pierwszy zadałem cios śmiertelny dawnej dyrekcji teatrów. Teraz spokojnie umrzeć mogę. Naród wie, co napisać na moim nagrobku — o ile nie będzie w wyjątkowem położeniu. Radzę panu przetłumaczyć na francuski moją Starościnę[6].
Z egzemplarzem Starościny udał się Tissot do Gazety Krajowej[7].
— Pokój — przemówił jej redaktor — jest tylko przygotowaniem do wojny. Niesłusznie więc oskarżają nas, że ją ciągle przepowiadamy. Niesłusznie, po dwakroć, bo, jak umiemy cenić pracę w pokoju, dowodem opisy triumfów Modrzejewskiej i Kochańskiej. Nie czytałeś pan korespondencyj z Ameryki — Amerykanie wyli z zapału, jak tygrysy, tak, wyli. Mam słabostkę, ale któż jej nie ma? — lubię strzelać do niejakiego Ligęzy. Wyjechał już — szkoda. Pan ma jeszcze dużo redakcyj do zwiedzenia — będę towarzyszył.
Siadłszy do powozu, redaktor Gazety Krajowej powiózł Tissota do Gazety Giełdowej.
— Ach, panie, — zawołał do słynnego podróżnika przedstawiciel kupiectwa — co ja mam z tą okowitą i z tym Puklem. Znowu mi kursa ukradł.
Na tem wizyta się skończyła.
— A teraz — rzekł towarzysz Tissota — pojedziemy do Gazety Miejscowej[8]. Zrobię jednak panu małą uwagę. Ponieważ jest to polski Lemoine i zwykłym gościom podaje na przywitanie nogę, więc musisz go pan interviuwować.
Weszli. Polski Lemoine stał przy wysokiem biureczku i pisał. Ubrany był w surdut z Timesa, w spodnie z Journal des Débats, w kamizelkę z Schlesische Zeitung, a na szyi miał krawat z Politische Korrespondenz. Po zwykłej ceremonji Tissot zapytał:
— Co pan sądzisz o zamiarach Turcji?
— Uważasz pan — bzz! — odrzekł polityk.
— A o sprawie greckiej?
— Bzz!
— A o albańskiej?
— Bzz!
— A o Bismarku?
— Ba!
Na tem skończyło się interview.
— Jestem już zmęczony, — westchnął Tissot do swego towarzysza — zaprowadź mnie pan na jaki neutralny grunt i zaproś resztę redaktorów, żebym ich mógł poznać hurtem. Przedewszystkiem zaś pragnąłbym obejrzeć przedstawicieli większej własności ziemskiej, bo poto tu głównie przyjechałem.
Za taki neutralny grunt posłużyła pewna agencja ogłoszeń, której właścicielom kazano dla przyzwoitości się wynieść. Z „małemi wyjątkami“ zebrali się redaktorzy różnych tygodników, dwutygodników i miesięczników. Słowo powierzono autorowi artykułu o Wybrykach młodzieży. Ten tak przemówił:
— Czcigodny gościu! Gdy przed Wielkanocą ksiądz objeżdża wsie, święci tylko we dworach, chłopi zaś znoszą swe święcone do jednej chałupy, w której kapłan święci je hurtem. Tak i my zrobiliśmy. Oto masz przed sobą głowizny, indyki, kiełbasy, szynki, jajka i pieczone prosięta.
Tu mówca skłonił się głęboko.
— Miło mi — odpowiedział Tissot — poznać to wszystko, a panów obrońców większej własności ziemskiej proszę, żeby wystąpili i pozwolili mi się obejrzeć bliżej.
Kilku mężów wysuwa się naprzód.
— Mam tu jeszcze w spisie jeden dziennik, — mówił dalej Tissot — którego redakcji nie poznałem.
— Pominąć, pominąć! — krzyknięto chórem. — To ptak, który kala gniazdo swoje. Gbury, powiedzą panu w oczy, żeś blagier, że nie znając języka polskiego, chcesz zbadać i opisać Polskę.
Uściski zakończyły tę scenę.
Tissot, wróciwszy do domu i przejrzawszy swoje notatki, napisał na karcie tytułowej Voyage au pays de... Nie dojrzałem ostatniego wyrazu w tytule, bom właśnie... z tego rozkosznego snu się przebudził.

„Nowiny“, r. 1880, dodatek do nr. 224.






W KRAINIE ZŁOTA.
(NOWELLA)
I.
WSTĘP.

Kto dziś przejeżdża przez miasto Sacramento, nie w kierunku San Francisco, ale na południe ku rzece Makosme, ujrzy jeszcze dom, w którym mieszkał Sutter, pierwszy odkrywca złota w Kalifornji.
Dom dziś już stoi za miastem i jest ruiną; dachu na nim niema, mury, lepione z szarej gliny, a barwne przez ogień, przez kule meksykańskie i szczerbione indyjskiemi tomahawkami, zrysowały się, porozpadały i częściowo zmieniły w bezładne kupy gruzu; ale mieszkańcy miasta ogrodzili je drucianym płotem i strzegą, jak oka w głowie, tych ostatków „kalifornijskiej kołyski“.
Gdyby bowiem nie ten dom, nie istniałoby Sacramento, nie istniałoby czterechkroćstotysięczne San Francisco, kolej nie łączyłaby dwóch oceanów i Kalifornja nie byłaby tem, czem dziś jest, to jest krainą, szumiącą łanami zbóż, gajami pomarańcz, winnic, drzew migdałowych i pieprzowych, ale najprawdopodobniej głuchą i bezludną pustynią.
Sutter, odkrywca złota, tak stworzył Kalifornję, jak później Strzelecki Australję.
Dziwne czasem przeznaczenia wiążą się z zamiarami ludzkiemi. Sutter był człowiekiem ogromnej energji, ale raczej idealistą, niż człowiekiem praktycznym.
Przybywszy z kilku towarzyszami do Kalifornji, założył tartak. Dlaczego i poco? trudno powiedzieć.
Tartak może przynosić znakomite zyski w krainach zaludnionych, gdzie się budują domy, okręty i tym podobne. Ale w pustyni, jaką naówczas była Kalifornja, co robić z deskami? A jednak tartak stanął. Dwa razy palili go Indjanie i za każdym razem odbudowywano go na nowo. W czasie drugiego napadu Sutter, oblężony w owym wspomnianym domu, mało nie zginął ze wszystkimi towarzyszami.
Ale napad szczęśliwie odparto, w dwa tygodnie zaś później tartak szumiał i klekotał, jak dawniej.
Może szum jego kół przypominał Sutterowi szum wodospadów ojczystej Szwajcarji. Aż pewnego razu, gdy koła milczały, jeden z towarzyszów Suttera dostrzegł pod niemi, w przezroczy wodnej, grube, połyskujące żółtawo ziarna. Było to złoto.
Jakim sposobem wieść o niem przebiegła w mgnieniu oka pustynię, rozległą na cztery tysiące mil angielskich i doszła do New Yorku, trudno powiedzieć: dość, że losy Kalifornji były od tej chwili rozstrzygnięte.
Kupcy w New Yorku, Bostonie, Filadelfji i Baltimore porzucali swe kramy, urzędnicy urzędy, plantatorowie południa swe plantacje, rozbójnicy na Missisipi swe porohy, skwaterowie swe stada, strzelcy swe puszcze — i wszystko, co żyło, dążyło do Kalifornji kopać złoto i szukać go w rzekach, rzeczkach, strumieniach, wzgórzach, wąwozach.
Dziś śluzy tylko, długie na kilka mil czasem i upowite w bluszcze, powoje, liany, kapiące uwiciem i festonami zieloności, przypominają, że Kalifornja jest krajem złotodajnym. Ale dziś kopalnie zmieniły się w przedsiębiorstwa akcyjne i praca rąk zastąpiona machinami; wówczas zaś widziałeś setki ludzi, pracujących osobiście z rydlem w ręku i taczkami. Rozkopywano całe wzgórza, zmieniano koryta strumieni, pracowano dzień i noc, pod palącem słońcem, bez dachów nad głową, wśród huku strzałów rewolwerowych.


II.
SACRAMENTO.

Kiedy Sutter zbudował swój pierwszy dom i tartak, nazwa Sacramento nie istniała.
Mianowano nią nietylko rzekę, ale i osadę, na lewym brzegu leżącą. Była to jednak meksykańska mieścina w całem znaczeniu tego wyrazu. Składał ją szereg obdrapanych domów, tuż nad wodą stojących, budowanych z czerwonego drzewa, którego lekkie i źle przybijane deski każdy wiatr odrywał. Niektóre z tych budowli wzniesione były z chróstu, pomazanego jaskrawą gliną, wydobytą z rzeki; inne podobniejsze były do indyjskich wigwamów w kształcie ostrokręgów, z których szczytu sterczały tyczki.
Dwa największe budynki były to wenty, w których sprzedawano wódkę i mescal. Wieczorami rozlegały się z nich klątwy grających w karty caballerów i suche dźwięki krzyżowanych w bitwie noży. Trupy wyrzucano w wodę z obszernych werand, wszystko bowiem przesłaniały rozpanoszone wszechwładnie płaczące wierzby. Jasnozielone ich warkocze przedstawiały zbitą i pogmatwaną masę, częścią zatopioną w wodzie, częścią pokrywającą brzeg. Młode pędy, wyrastające z ziemi, mieszały się ze staremi, tamując przystęp do rzeki. Niepodobieństwem było posunąć się krok jeden w tej gęstwinie, ale z drugiej strony oddawała ona niezmierną usługę, albowiem woda nie mogła podmulać brzegu, który, w miarę jak między korzeniami osadzała się glina, wznosił się stopniowo, broniąc osadę od zalewu. Ale wogóle niedostateczna to była obrona: po zimowych deszczach czerwone fale pokrywały brzeg, gałęzie i osadę. Na pozostałym mule puszczały się ślazy, liany i powoje, słowem — nowe lasy wyuzdanej, nieprawdopodobnej roślinności.
Drugi brzeg był niską łąką.
Jest nią dotychczas. Łąka ta ciągnie się jak okiem dojrzeć i, z wyjątkiem miesięcy letnich, przez większą część roku prześwieca wodą, powierzchnia owej „prerji“ nęci oko żywą, wiecznie świeżą zielonością trawy i migotaniem tysiącznych barw łącznego kwiecia. Tulipany, irysy, lilje białe, wielkie blado-różowe gwoździki, żółte wanilje wychylają głowy nad trawę i kołysane wiatrem mienią się, jak tęcza. Na wyższych kępach rosną czarne dęby (black vaks), z których liść nie spada nigdy.
Łąka ciągnie się wzdłuż prawego brzegu aż do oceanu i jest ziemią obiecaną dla wodnego ptactwa. Mamy, dzikie gęsi, kormorany, pelikany, kaczki szare, czarne i różowe, żórawie, czaple i kulony gnieżdżą się tu, żyją, umierają w niezakłóconym spokoju.
W miejscowościach suchszych żyją króliki, zające, w błotach łosie, w zaroślach jelenie i kangury, prócz tego wszędzie pasą się trzody. Bydło, sprowadzone jeszcze przez jezuitów z Meksyku, rozmnożyło się tu bardzo. Łąka żywiła osadę, Meksykanie bowiem byli hodowcami. Rolnictwo za czasów Sutterowego tartaka prawie że jeszcze nie istniało. Na południu od Los Angelos księża zasadzili w misji pierwsze szczepy winne, ale na północy sadzono tylko kukurydzę, której ziarna tłuczono w pierwotny sposób między kamieniami. Zresztą majątek stanowiły woły i krowy, których nie było komu sprzedawać. Żadne okręty nie przebijały jeszcze pysznego bayu San-Francisko. Niejeden też caballero stawiał na kartę po dziesięć wołów i dwadzieścia krów. Bogactwem były także stada koni, tak zwanych mustangów, o krwawych oczach i pokudłanych ogromnych grzywach, ścigłych ale złośliwych. Kobiet brakło zupełnie. Miejscowi mieszkańcy osady brali za żony Indjanki z pokoleń Soussonów i Wężów, które to pokolenia zamieszkiwały stoki Sierry Newady.
Życie prowadzono pustynne i nawpół dzikie. Księżyc, który wieczorami podnosił się nad „łąką“, oświecał ziemię uśpioną, zupełnie pierwotną. Dymy, wydobywające się z pomiędzy wierzb, były jedynym znakiem, iż ludzie żyją nad Sacramento. Ciszę przerywało tylko wycie dzikich zwierząt i klekotanie historycznego tartaka.


III.
SACRAMENTO.

W kilka lat po odkryciu złota zmieniło się wszystko.
Domy meksykańskie pochyliły się jeszcze mocniej na wodzie, ale w prostopadłym kierunku od rzeki wyrosło, jak grzyb po deszczu, anglosaskie city. Po prawdzie city to składało się z jednej długiej ulicy, która dziś nosi nazwę: K-street, a wówczas nazywała się ulicą Górników. Bruku na niej jeszcze nie było i domy nie wznosiły się nieprzerwanym szeregiem.
W przerwach między niemi ciągnęły się obszerne place, częścią obudowane parkanami, częścią okryte i porosłe dębami. Na początku i przy końcu ulicy wznosiły się dwa hotele: jeden pod szumną nazwą Hotelu Dżentelmanów, drugi — Szarego Niedźwiedzia. Były to najpiękniejsze budowle w mieście. Przed niemi też dzień i noc roili się górnicy: straszne figury z nożami za pasem, w kapeluszach z poobdzieranemi rondami, o twarzach, sczerniałych od słońca, dzikich, groźnych. Setki tych ludzi padły pod siekierą indyjską, lub z trudów w ciągu podróży przez pustynie Far-Westu.
Przetrwali i zostali tylko olbrzymi. I między nimi jednak grasowała febra, pobrzeże bowiem Sacramento niezdrowe. Codziennie napływały teraz nowe fale ze wschodu. Ulica Górników wrzała nieustającym jarmarkiem. W domach pootwierano sklepy, w których sprzedawano łopaty, rydle, motyki, sita, rewolwery, karabiny, flanelowe koszule, sombrera, żywe srebro, słoninę, mąkę i wódkę.
Przychodzący górnik dobywał z zanadrza pióra, napełnione piaskiem złotym i płacił, sypiąc go na kantor sklepowy. Płacił za każdą rzecz literalnie na wagę złota. Handel wogóle lepiej się opłacał, niż praca górnicza. Dość powiedzieć, że funt mąki kosztował na dzisiejszą monetę dwa dolary. Cały zarobek górników przechodził do handlarzy. Dowodem tego Francuz Marja, który wykopał miliony, a umarł w nędzy. Górnik nie dba o dzisiaj. Gra on w loterję z ziemią, która każdego jutra może mu przynieść tysiące dolarów; prócz tego w owych czasach życie wisiało na włosku, nikt więc nie odmawiał sobie niczego.
Sławnie szczęśliwy Marja wchodził do sklepu obładowany złotem jak muł i nie wychodził czasem przez miesiąc, to jest, póki złota starczyło; następnie gospodarz wyrzucał go pijanego w pierwszy lepszy dół, opuszczony już przez innych: wytrzeźwiony w dole, zaczynał kopać i znowu znajdował miljony.
Mówiono o nim, że złoto woła na niego z pod ziemi. Był to też mistyk. Słyszano go nieraz szepcącego pod ziemią w klemie... z kim? Sądzono, że z żółtym małym człowiekiem o zielonych oczach, który jest duchem złota.
Handlarze więc zgarniali wszystko, co wykopał górnik. Powszechnie byli to łotry z pod ciemnej gwiazdy. Puszczali oni między sobą górników w licytację tak, jak u nas szlachtę Żydzi. Ale też rzemiosło ich było niebezpieczne: niejeden kończył z kulą w mózgu i nożem w sercu; niejeden ginął nagle ze świata i więcej o nim nie słyszano; nikt wówczas o nikogo nie dbał, żadna sprawiedliwość niczego nie dochodziła. Ten i ów kiwnął głową i szeptał: „Wujaszek grizzly go zabił“. Grizzly — to znaczyło szary niedźwiedź. Na tem kończyło się wszystko.
Handlarze więc musieli się strzec. Mieli oni nugety, albo inaczej pepity, czyli bryły złota w oknach, a rewolwery za pasem.
Życie stało się jeszcze dziksze niż za owych czasów, gdy tartak klekotał w pustyni.
Ze wschodu napływali ludzie najgorszego gatunku i rozbójnicy, skazani na śmierć, podpalacze, złodzieje, piraci z Missisipi, awanturnicy stepowi. Europa i Ameryka wysyłała tam swoje szumowiny i męty; spokojni nawet niegdyś ludzie dziczeli wśród pustyni i takiego otoczenia.
Rozmaite narodowości mieszały się w jeden stujęzyczny chaos: byli Francuzi, Niemcy, Irlandczycy, Yankesi, emigranci polscy, nawet Indjanie.
W tej bezładnej, rozpętanej mieszaninie nie było żadnych praw, żadnych ustaw, żadnej ochrony dla słabszych przed silniejszymi. Jedynym regulatorem stosunków ludzkich był rewolwer i nóż.
Ulica Górników roiła się pijanymi. Ludzie ci o rozpłomienionych twarzach, w porozwiązywanych na szyi koszulach, taczali się od jednego chodnika do drugiego, rycząc ochrypłemi głosami: Darling, I am growing old i strzelając dla zabawy z rewolwerów do parkanów, które też podziurawione były jak rzeszota.
Nocami na ulicy palono papierowe latarnie, napuszczone łojem, lub kupy wiórów. W dzień biały ludzie wśród natłoku widzów bijali się na noże i nikt im nie przeszkadzał. Przeciwnie: kółka widzów, czyli tak zwane ringi, podbudzały zapaśników. Grano także zaciekle w karty. Księżyc, który dawniej, podnosząc się z nad „łąki“, oświecał cichą, uśpioną krainę, teraz oświecał prawdziwą gehennę ludzkiej chciwości i rozpasania. Na placach między dębami emigranci, nie mający jeszcze domów, rozkładali obozowiska wedle wozów. Dzień i noc płonęły tam ogniska, sycone czerwonem drzewem i gałęziami sumaków; przy nich zaś świeżo przybyli gotowali strawę lub zabawiali się po trudach długiej podróży. Owe wozy były dla nich śpichrzem, stodołą, lamusem, mieszkaniem. Wieźli w nich wszystko, zacząwszy od zapasów żywności, broni i narzędzi górniczych, skończywszy na nadziei bogactw i lepszego losu.
Czasem przychodziło do zwad między świeżo przybyłymi, a osiedlonymi dawniej. Powód dawał zwykle jaki otrzaskany już z życiem miejscowem awanturnik, który, przechodząc koło wozów, witał emigrantów obelżywem: Hail, greenhorns (jak się macie, nowiczki). Zamieniano wówczas kilkanaście strzałów rewolwerowych, co zresztą było zwykłą rzeczą w tem mieście.


IV.
SACRAMENTO. NOWE ŻYWIOŁY.

Miasto wznosiło się szybko. Obok śpiewów pijackich, wrzasków i wystrzałów, od rana do wieczora rozlegał się w niem huk siekier. Czerwone błoto ulicy Górników stwardniało od wdeptanych w nie wiórów. Gorączkowe budowanie domów zrodziło swego rodzaju przemysł, który opłacał się równie dobrze jak handel, a był uczciwszym. Przemysłem tym był wyrób desek. Tartak Suttera zamilkł, jakby przerażony tem, co się w mieście działo, ale na jego miejsce powstały inne. Za parkanami potworzyły się składy drzewnych zapasów, na których czytałeś olbrzymie napisy węglem lub kredą: Lumber for sale (deski do sprzedania). Kto nie miał takiego szczęścia, jak Marja, w szukaniu złota, rzucał kilof i taczkę, brał siekierę i mógł ciąć drzewo. Tam pod wpływem lasu, ciszy i tych wielkich tajemniczych słów, jakie puszcza szepce do człowieka, częstokroć oczyszczał się z chciwości, ze złotej gorączki i stawał się uczciwym mistykiem. Drzewo ścięte sprowadzano rzeką do miejskich tartaków. Górnicy płacili za nie także piaskiem złotym. Praca drwali miała jeszcze inne, głębsze znaczenie: oto wyłuskuwali oni ziemię z obsłon leśnych i przygotowywali ją dla rolnika.
Powoli wytworzyli osobną klasę ludzi, która była pierwszym spokojnym i uczciwym a silnym elementem wśród tego społeczeństwa. Wkrótce można ich było na pierwszy rzut oka odróżnić od innych górników w mieście po spokojnym i zamyślonym, lecz groźnym wyrazie twarzy. Najwięksi awanturnicy niechętnie wchodzili w drogę tym „ludziom leśnym“, którzy trzymali się ze sobą tak silnie, jak ogniwa łańcucha. Utworzyli oni artel, czyli związek, mający na celu wspólność zysków i wspólność obrony.
Był to pierwszy związek społeczny w tym kraju Życie ich było nadzwyczaj pracowite, ale też do tego rodzaju pracy garnęli się tylko atleci.
Siekiera większych jeszcze wymagała sił, niż kilof i taczka. Praca ich składała się z rąbania drzew i z walki z Indjanami. Na okrzyk Indians rzucali topory, a chwytali za karabiny. Zresztą bynajmniej nie byli barankami: skalpowali tak dobrze Indjan, jak Indjanie ich. W mieście odróżniano ich także po skrwawionych czuprynach, które zawieszali u pasa.
Wygubili oni całkowicie pokolenie Wężów, Soussonów zaś wyparli na tamtą stronę Sierry. Zaczepieni przez kogokolwiek, stawali się straszni. Raz ulica Minerów była świadkiem formalnej bitwy między nimi a górnikami, w której zginęło stu dwudziestu ludzi. Z początku byli biedni i żyli jak Indjanie, a nawet i gorzej jak Indjanie; sypiali bowiem pod gołem niebem w lesie, a żywili się mięsem, pieczonem w popiele lub w glinie. Ale następnie, wobec coraz większego zapotrzebowania desek w Sacramento, „artel“ zaczął robić doskonałe interesy, członkowie zaś jego stali się ludźmi bogatymi. Wogóle rzeczy ułożyły się w ten sposób, że najmniej złota mieli ci, co go wydobywali najwięcej, t. j. górnicy. Zczasem drwale pobudowali sobie domy, bądźto pojedynczo w lasach, bądź w bliskiem sąsiedztwie, skąd powstały nawet nowe osady, jak np. Lathrop, miejscowość, wydarta — w ścisłem znaczeniu tego wyrazu — szarym niedźwiedziom. W osadach tych zaczęło się im dobrze wieść, skutkiem czego zaczęło im zależeć na tem, by każdy pewnym był swej własności i życia.
W ten sposób z chaosu wyłaniała się zwolna potrzeba urządzeń i zorganizowania życia.
Między górnikami chaos jednak nie ustawał, a nawet zwiększał się, z powodu przybywania coraz nowych fal awanturników.


V.
ŚWIATŁA I CIEMNOŚCI.

Wkrótce wytworzyły się dwa obozy. Do jednego należeli drwale i wszyscy porządniejsi, a także i bogatsi ludzie w mieście, dla których prawo przedstawiało się pod formą możności spokojnego używania bogactw, do drugiego — górnicy gorszego gatunku i warchołowie ze wszystkich końców świata, których liczba zwiększała się z każdą świeżo przybyłą karawaną.
Praca górnicza, zwłaszcza tam, gdzie obchodzi się ona bez maszyn, a polega na użyciu taczki, kilofa, rydla i rąk, jest bardzo ciężką. Rozkopać całe fury ziemi, pokruszyć kwarce na miał, przepłókać to wszystko w kołysce z wodą, następnie rozpuścić złoto w merkurjuszu, nareszcie odparować merkuriusz przy ogniu — oto zadanie górnika, od którego nie może się on oderwać ani na jedną chwilę.
Tymczasem większość przybyszów składała się z warchołów i zawołanych próżniaków. Ci przybywali nad Sacramento szukać szczęścia, nie pracy. Ideałem ich było znaleźć wypadkiem pepitę, ważącą z jakie kilkadziesiąt funtów i odrazu dojść do miljonów.
Owoż takie wypadki zdarzają się rzadko, a wobec pracy ciągłej i stałej, która jedynie się opłaca, większość tych ludzi opuszczała ręce.
Namnożyło się tedy urwisów bez zajęcia i chleba. Gdybyż tylko tyle! Wyżywić się w Kalifornji łatwo: ale ludzie ci płonęli jeszcze żądzą, by próżnując, dojść do bajecznych bogactw.
Jakimże sposobem mogli do nich dojść? Oto złupiwszy tych, którzy pracą i krwawym trudem dobywali je z ziemi.
Takich była większość. Stąd groza położenia, zajścia, spory o klemy, bijatyki, zbrodnie. Próżniacy włóczyli się z kąta w kąt, Hotel Dżentelmanów, Hotel Szarego Niedźwiedzia — pełne ich były dzień i noc. Pili nie wiedzieć za co, bez odpoczynku. Żyli złodziejskim przemysłem; oddawali się grze goręcej od Meksykanów, którym z „łąki“ kradli bydło i konie.
Ten ostatni przemysł miał jednak swe ciemne strony. Gdy kto z awanturników, puściwszy się na „łąkę“, usłyszał świst lassa, świst ów był ostatnim głosem, jaki odbił się o ucho jego na ziemi.
Z lewego brzegu, z okien domów, stojących nad rzeką, widywano bydło, jak, zatrzymując się między kępami „łąki“, ryczało żałośnie, wietrząc i kopiąc ziemię racicami. O zakład leżał tam trup.
Rozpasanie jednak doszło do najwyższego stopnia. Żadne miasto w nowszych czasach nie przedstawia tylu przykładów potwornych zbrodni, zaniku wszelkich ludzkich uczuć i rozpętania namiętności, ile przedstawiało ich wówczas Sacramento. Doszło do tego że człowiek, który wychodził na ulicę, miał pół na pół danych, że żywy do domu nie wróci. Nocami napadano także domy, które broniły się zaciekle. Handlarzom przychodzili na pomoc spokojniejsi górnicy, górnikom handlarze. Gdy awantura przechodziła zwykłe rozmiary, posyłano z prośbą o pomoc do tartaków po drwali.
Po stronie broniących się stawali także strzelcy stepowi, którzy są wszędzie, a którzy rządzą się prawem pustyni.
Opryszków jednak była większość. Każdy dzień przynosił potworniejsze zbrodnie. Sutter rwał włosy z rozpaczy, przeklinając dzień, w którym zbudował tartak i chwilę odkrycia złota.


VI.
KRWAWY WUJASZEK.

Ale na reakcję nie trzeba już było długo czekać. Cięciwa, zbyt wyciągnięta, pęka. W chwilach, gdy księżyc podnosił się z nad „łąki“, widywano od pewnego czasu jakichś ludzi, schodzących się pod wielkim dębem nad rzeką.
Obrady ich trwały tydzień.
I nagle pewnego poranku pojawiły się pisane kartki, które w nocy porozlepiano na wszystkich domach, hotelach, parkanach.
Na kartkach tych, jako tytuł, stał tylko jeden, skreślony grubszym charakterem, wyraz: Lynch.
A dalej można było czytać:
„W dniu... miesiącu... roku... nad rzeką Sacramento zawiązany został Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, który obwieszcza mieszkańcom następujące prawo:
Wszelkie przewinienie przeciw życiu i własności, zatem: zabójstwo białego, rabunek i kradzież karane będą śmiercią przez powieszenie.
Obżałowanym dodaje się obrońców, wybranych z grona regulatorów.
Wyroki wykonają regulatorowie bezzwłocznie — na dębie, stojącym obok rzeki“.
Podpisów żadnych nie było.
Po rozlepieniu kartek trzy dni panowała cisza. Nie zdarzyło się ani jedno zabójstwo, ani jedna kradzież, nikt się nie upił.
Miasto odetchnęło swobodniej. Opryszków, jak wspomniałem, była większość, ale natura ludzka ma w sobie jakiś mimowolny szacunek i strach przed prawem, choćby to prawo nie miało za sobą siły. Wobec prawa, jakiemkolwiek ono jest, przestępstwo nazywa się już przestępstwem, kara pociąga za sobą odpowiedzialność przed jakąś powagą sądzącą. Gdyby nie instynkty, nie byłoby praw i społeczeństw.
Przytem w Sacramento nikt nie wiedział, kto są regulatorowie, przez jakie ręce uderzy groźna tajemnica sprawiedliwości, która teraz zawisła nad zbrodnią. Tajemniczość zwiększała przestrach.
Trzy dni przeszły spokojnie. Czwartego zdarzył się pożar. Nikt nie wiedział, czy z podpalenia, czy z wypadku; nikt również nie dochodził. To ośmieliło opryszków.
Przytem porachowali się: byli liczniejsi. Czegóż mieli się obawiać? Zwolna wrócili do pijaństwa: uszło bezkarnie. To dodało im jeszcze odwagi i w tydzień po rozlepieniu kartek znowu wystrzały rewolwerowe zagrzmiały na ulicy Górników.
Ale następnego ranka wiatr, wiejący z „łąki“, chwiał ciałami pięciu opryszków, powieszonych na dębie nad rzeką.
Dziwna rzecz. Widok ten nie przeraził już opryszków. Tajemnica sprawiedliwości straszniejszą się wydaje gdy grozi, niż gdy karze. W mieście wszczął się straszliwy rozruch. Wieczorem uzbrojone tłumy, przy okrzykach, „mordują nas“, ciągnęły z wściekłością pod dąb, by go ściąć lub spalić. Partja porządku, z nieznanym Komitetem Bezpieczeństwa na czele, chwyciła również za karabiny. Posłano natychmiast do tartaków i pobliskich lasów po drwali. Artel stanął jak jeden człowiek i w dwie godziny później widziano posępny, milczący szereg brodatych ludzi leśnych, spuszczających się spokojnym, prawie żołnierskim krokiem z pobliskiego wzgórza do miasta. Jeszcze w godzinę później podpalono składy desek i w nocy, przy łunie pożaru, zawrzała bitwa bez pardonu i miłosierdzia, trwająca aż do rana.
Opryszkowie byli liczniejsi, ale działali bezładnie; zwycięstwo więc przechyliło się na stronę ludzi porządku.
I nazajutrz dąb pokrył się znowu straszliwemi owocami. Powieszono na nim wszystkich jeńców, wziętych z bronią w ręku: przeszło czterdzieści osób.
Od owej chwili rozpoczęła się wojna w całem znaczeniu tego wyrazu, nieubłagana i nieustająca, prowadzona skrycie i otwarcie.
Liczbie opryszków przeciwstawił komitet organizację. Organizacja spełnia czasem zbrodnie, ale zbrodnia ma to do siebie, że nie śmie się organizować.
Obie strony przebierały wszelką miarę okrucieństwa. Wyobraźmy sobie ową społeczność, złożoną z samych mężczyzn, żyjących wśród pustyni, zdziwaczałych, o sercach twardych jak ów kwarc, który łupano codziennie, a zrozumiemy, że litość, miłość i przebaczenie były tam nieznanemi słowami.
Nic nie łagodziło ich obyczajów, wszytko zaś podburzało krew. Żywili się prawie wyłącznie mięsem, a pili wódkę. Nie spotykali się nigdy z niczem słabem i bezbronnem, co samo z siebie woła o miłosierdzie, łagodność i opiekę. Nie było między nimi ani jednej kobiety.



VII.
HORYZONT SIĘ ROZSZERZA.

Nakoniec zjawiła się pierwsza. Z pewną karawaną przyjechała praczka francuska. Była to młoda i przystojna awanturnica, umiejąca sobie dać radę w każdym wypadku życia. W mieście wyprawiono na jej cześć uroczystość. Górnicy podawali sobie z rąk do rąk jej trzewiki i sypali w nie piasek złoty. Pierwszego zaraz dnia zebrała wielkie bogactwa, następnego otrzymała około stu oświadczeń. W miesiąc później odjechała do New-Yorku na wielorybniku, który wypadkiem zawinął do san-franciskańskiego bayu.
Ale jednego dnia mieszkańcy miasta ujrzeli obraz, który na długo wyrył się w ich pamięci. Było to w jednej z takich chwil nieumówionego zawieszenia broni między Komitetem Bezpieczeństwa a opryszkami, które zdarzały się czasem tak, jak wśród burzy zdarzają się chwile przesilenia i ciszy. Dąb nad rzeką był bez owoców, a ulica Górników spokojna. Dżentelmanowie siedzieli pod werandami hotelów, żując tytoń i spoczywając po całodziennych trudach, z nogami pozadzieranemi na balustradę werandy. Pogoda była cudna, powietrze jasne, błękit nieba zarumieniony wieczornem światłem. Sylwetki domów, drzew, oddalonych tartaków i lasów rysowały się z tą czystą wyrazistością, właściwą chwilom wieczornym. Słońce już zaszło i tylko wzgórze, położone w przeciwnym rzece końcu ulicy, paliło się ogromnym, rażącym oczy blaskiem.
Nagle w tych blaskach okazała się dziwna kawalkada.
Poczynał ją olbrzymi niedźwiedź, który biegł truchtem, kiwając potwornym łbem i rzucając ukośne spojrzenia w obie strony. Widocznie był on zwierzęciem domowem, gdyż na szyi jego widniała szeroka czerwona szarfa.
Na ten widok dżentelmanowie, siedzący pod werandami, zerwali się co prędzej z krzeseł; wszystko wybiegło na ulicę, handlarze stanęli w progach swych sklepów.
Shot! Shot! (strzelaj!) rozległy się mieszane głosy.
Shot! — ozwały się inne — jest swojski.
Tymczasem karawana zwolna weszła w ulicę.
Za niedźwiedziem jechało na rosłych i tęgich koniach dwudziestu murzynów, ubranych w białe opończe, a uzbrojonych od stóp do głowy. Były to najpiękniejsze okazy negrów z pokolenia Yollof, jakie dziś można widzieć tylko w olbrzymich hotelach New-Yorku i Chicago, o twarzach matowych, czarnych jak węgiel i podobnych do twarzy sfinksów, prawdziwe „grubodzioby“, których czupryna skręca się drobno przy samej skórze, jak wełna krymskiego baranka.
Za murzynami na przepysznym mustangu jechała amazonka.
Na ten widok górnicy, drwale, strzelcy, handlarze, pootwierali szeroko usta. Takiego zjawiska nie widziano od czasu, jak stanęło Sacramento. Kobieta była młoda, dystyngowana i w ruchach szlachetna. Jakiś galant krzyknął: „kapelusze precz!“ i głowy poodkrywały się natychmiast. Ktoś pijany, nie wiedzący o świecie bożym, ryknął niespodzianie: Yankee Doodlee — i natychmiast potłumiono jego głos. Zrobiła się cisza, jakby jakaś zaziemska istota przebiegała ulice miasta.
Piękna, wysmukła panna, której jasne, spadające na plecy włosy poruszał łagodny wiatr wieczorny, spoglądała na wszystkie strony jasnemi, błękitnemi oczyma z całą pewnością siebie, ze spokojem, a nawet z pewną dumą. Na delikatnej jej twarzy nie widać było śladów najmniejszego zakłopotania; przeciwnie, na pierwszy rzut oka z twarzy tej można było poznać istotę śmiałą, przywykłą do rozkazywania i do tego, by spełniano natychmiast wszelkie zachcianki, choćby kaprysy jej woli.
Za panną ciągnęły wozy, kryte pitsburskiem pasiastem płótnem, zaprzężony każdy w cztery pary mułów, a powożone przez białych lub metysów. Przy pierwszym wozie jechał konno niemłody, średniego wzrostu mężczyzna, zdaje się przywódca wyprawy; co chwila zwracał się z niewypowiedzianą troskliwością ku wozowi, w którym przez odkryte płótna widać było siedzącą dziewczynkę o ciemnych włosach i twarzy bladej, pięknej, anielskiej prawie, smutnej. Otwarte szeroko jej oczy nie odbijały świata zewnętrznego, nie mrużyły się pod promieniami słońca: była niewidomą.
W innych wozach nie było nikogo. Zapewne wyładowano je narzędziami i zapasami żywności.
Pochód zamykał drugi zbrojny poczet Yollofów.
Cała karawana, postępując dość zwarto, doszła do Hotelu Dżentelmanów. Nagle amazonka skręciła w bok i, zbliżywszy się do grupy, stojącej koło balustrady, spytała dźwięcznym spokojnym głosem.
— Dżentelmanowie, zechciejcie mi powiedzieć: czy jenerał Sutter jest w mieście?
Yes ma’am — odpowiedzieli grzecznie górnicy.
— A gdzie jego dom?
Kilkunastu ludzi rzuciło się prowadzić. Dom nie znajdował się na ulicy Górników, ale na południe od nich, w odległości pół mili. Krępy dowódca dał znak — i cała karawana, zjechawszy z ulicy, skręciła we wskazanym kierunku.
Tłumy szły za nią.
Po kwadransie drogi dojechano do Sutterowego domu, który trudno było dojrzeć wśród dębów i drzew ślazowych. Tam amazonka, krępy dowódca i niewidoma, pozsiadawszy, weszli do środka.
W chwilę później na werandzie pojawił się Sutter bez kapelusza na głowie. Słyszano go, jak dawał rozkazy murzynom i woźnicom, by wyprzęgli muły i rozsiodłali konie, gdyż ladies zostaną na noc.
To wyrażenie: ladies schwytane zostało wlot przez ciekawych. Któż więc były te panie? Zostaną-li, czy odjadą? Czy może zamieszkają w Sacramento? Między mieszkańcami miasta nie było ani jednego, któryby tego jak najgoręcej nie pragnął.


VIII.
WRAŻENIA.

Gdy nad „łąką“ ukazał się księżyc i rozświecił białawe tumany, unoszące się z mokradeł, w mieście nie było słychać ani ochrypłych głosów pijackich, ani wystrzałów karabinowych.
Jedna hałaśliwa banda, próbowała przebiegać ulice, ze zwykłemi wrzaskami, ale rozproszono ją natychmiast.
— Czy nie wiecie, Goddam, że ladies są mieście? — mówili górnicy, zapędzając pijanych Irlandczyków do domów i między deski.
Zato codzienne zgromadzenie w Hotelu Dżentelmanów było tak liczne, że zmieniło się w prawdziwy meeting. Rozprawiano obszernie o tem, kto mogły być te ladies, a kwestja, czy zostaną, czy odjadą, stała się najważniejszem pytaniem chwili.
Dla tych ludzi, żyjących wśród nożowych i rewolwerowych stosunków, nieprzywykłych do widzenia niczego, coby nie było czemś grubjańskiem, szorstkiem i brutalnem, te kobiety, takie delikatne, piękne i widocznie pochodzące z wyższych sfer społecznych, wydały się prawie jakiemś nadziemskiem, promiennem zjawiskiem. Zdawało im się, że dla miasta i dla nich samych zaczęłoby się nowe życie, gdyby owe promienie stale nad niem zaświeciły.
Jakoż samo ukazanie się kobiety odrazu złagodziło zwykły brutalny obyczaj. Rozprawiano gwarnie, ale spokojnie. Bowieknifes zostały w pochwach, a rewolwery w kieszeniach. Nie grano także w karty, a pito tylko cock-tail, t. j. trzęsionkę, zamiast zwyczajnych, ogromnych porcyj whisky.
Tymczasem zachwycano się nowo przybyłemi — na koszt owej praczki, która uciekła na statku wielorybim.
By God! — mówił John Rows, młody drwal z lasów dębowych — zawsze mówiłem, że tamta była humbug.
— A jednak oświadczyłeś się jej — odparł miljoner Marja.
— Bo wszyscy to robili. Zresztą byłbym ją wziął do lasu. Ale co to za porównanie! Teraz, gdym zobaczył lady z jasnemi włosami, to zaraz tak mi się coś zrobiło w piersiach, jakbym się napił gorącego grogu. To nie żaden humbug!...
Well! Well! — odpowiedzieli inni.
— Dżentelmanowie! — mówił Rows — niech mnie powieszą, jeśli nie zgodzę się do niej na woźnicę, choćbym miał darmo poganiać muły do śmierci.
— Uspokój się, Rows! — zauważył stary górnik.
— Chcę być potępionym, jeśli się uspokoję. Na tę rękę! nie uspokoję się, póki tchu w nozdrzach moich i póki się nie dowiem, jak jej na imię i czy tu zostanie. Good bye! Idę zaraz dowiedzieć się czegoś na pewno.
To rzekłszy, młody drwal pomacał instynktownie, czy nóż łatwo wychodzi z pochwy — i wyszedł. Tymczasem starsi i bogatsi górnicy, którzy całą duszą sprzyjali lynchowi, poczęli rozważać rzecz z innej strony. Gdyby te kobiety zostały w mieście, łatwiejby było utrzymać w niem porządek i bezpieczeństwo. Prawdopodobnie jedno słowo jasnowłosej lady wiodłoby za sobą roje dżentelmanów i nieznośne życie bez pewności posiadania i bez jutra mogłoby się skończyć raz na zawsze.
Rozmyślania owe przerwało dopiero przybycie Rowsa. Wrócił on po godzinie nieobecności, ale w stanie dość opłakanym, bo bez kapelusza, z podartą koszulą i bez noża. Otoczono go natychmiast.
— Co się stało? co ci jest? — pytano ze wszystkich stron.
— Co się stało? — odpowiedział Rows. — Miss Monteray jest aniołem.
— Więc nazywa się Monteray?
— O yes! ale, by God słuchajcie! Idę i myślę: spytam pierwszego z jej grubodziobów. Ciemno jest, bo mgła poszła w górę. Zbliżam się. Wreszcie zdaje mi się, że widzę wozy; patrzę: coś się rusza; więc mówię: hej! sir, słuchajno! Aż tu ten sir, jak ryknie, jak mnie złapie za łeb! Zostawiłem kapelusz, kawał koszuli, nóż i uciekłem. Uciekam do domu Suttera i wrzeszczę, a grizzly (bo to on był! potępienie na jego głowę!) goni za mną i ryczy. Wtem poczynają krzyczeć i od wozów, a wreszcie otwierają się drzwi i staje w nich nasza panna, a za nią Sutter ze światłem; tak ja jej prosto do nóg i krzyczę help! a niedźwiedź mnie łap znowu.
Well! well!...
— Dobrze wam mówić: well, ale ja myślałem, że moja ostatnia godzina się zbliża. Wtem nasza panna mówi: Baby! let him alone! Słyszeliście? ona niedźwiedzia nazywa: baby! A mówiła to głosem tak słodkim, jakby kto do rumu miodu namieszał; potępione to bydlę zaś zaraz przewróciło się jej do nóg i poczęło mruczeć. Pomór na jego głowę i przekleństwo na obie jego przednie łapy!...
— Uspokój się, Rows — rzekł z flegmą stary górnik.
Well, — mówił Rows — nasza panna pyta mnie wtedy, kto jestem i czego potrzebuję. Ale, gdym na nią spojrzał, by God! takich oczów, jak żyję, nie widziałem i stawiam zaraz sto dolarów przeciw dziesięciu, że nikt nie widział, ani w New-Yorku, ani w Filadelfji. Chcę się zapaść, jeśli na całym Wschodzie jest jedna taka kobieta. Trzymam dwieście dolarów, trzymam trzysta...
— Uspokój się, Rows!...
— Gdy tak do mnie ozwała się głosem, słodszym od śpiewu maukawisa, tak mnie coś zaczęło ściskać w dołku, jakbym trzy dni nie jadł. Mówię tedy: beg your pardon..., ale więcej nie mogłem. Ona uśmiechnęła się jak anioł i prosiła mnie do pokoju.
— I byłeś?
— Byłem: nie śmiałem usiąść. Tak mi było głupio, jak gdyby mnie skalpowano, ale nareszcie powiedziałem, żem przyszedł się dowiedzieć, kto ona jest. Niech jej Bóg błogosławi!
— A ona co?
— Ona na to: powiedz, sir, dżentelmanom, swoim kolegom, że nazywam się Mary Monteray; jestem rodem z Luizjany i przybywam tu z mymi przyjaciółmi żyć pod ich opieką.
— Pod naszą opieką?
— Tak! Potem uścisnęła moją rękę. Jak mnie tu widzicie, tak ją uścisnęła swoją małą, bieluchną, błogosławioną rączką... By God!... I powiedziała, że nas szanuje....
Tu Rows nie mógł już więcej mówić ze wzruszenia. Inni ściskali z namaszczeniem jego żylastą, przywykłą do siekiery dłoń; on zaś stał przez chwilę w milczeniu: nareszcie nie mógł wytrzymać dłużej, wskoczył na stół, zadarł głowę do góry, otworzył usta i ryknął:
— Hurra dla miss Monteray!
Hip! hip! hurra dla miss Monteray! — odpowiedziało sto głosów.
— Hurra dla naszej panienki!......
— Dla naszego dziecka!
— Dla naszej słodkiej!....
Posypały się oklaski, mowy, okrzyki.... W pół godziny później postanowiono iść razem z deputacją do panny Monteray.
Ciemna przed chwilą ulica zajaśniała od zapalonych pęków ostrużyn i łoziny, przy tych zaś blaskach widać było nakształt węża szereg górników i drwali, posuwający się zwolna ku domowi jenerała Suttera.


IX.
ZAMIARY NA PRZYSZŁOŚĆ.

Panna Monteray poczęła być ulubienicą miasta, mimo tego, iż nikt z mieszkańców nie umiał sobie zdać sprawy z pytania, dlaczego osoba tak młoda, widocznie bogata i widocznie tak różniąca się wychowaniem i przyzwyczajeniami od mieszkańców dalekiego Zachodu, porzuciła uobyczajone Stany Wschodnie, a przeniosła się na dzikie pustynie, gdzie warunki życia były surowe, a nawet niebezpieczne.
Mogło to wydawać się wielu dziwnem, tem bardziej, gdy się dowiedziano, iż ów towarzyszący jej jasnowłosy, niemłody mężczyzna i jego ślepa córka nie byli wcale jej krewni.
Miss Monteray była poprostu przyjaciółką ślepej dziewczynki i w rzeczywistości dla niej przybyła do Kalifornji; Mary Monteray była młodą, samotną, wolną i niezmiernie bogatą, mogła więc podróżować i przebywać, gdzie jej się podobało.
Gdy małej Nelly (dla chorej, jako dla zagrożonej chorobą piersiową, wilgotny klimat był zabójczym) kazano wyjechać z Luizjany, Mary chciała ją wziąć do Włoch; ale w całej Europie był to czas rewolucyjnych zawichrzeń, a zresztą i stary Taller, ojciec Nelly, z powołania farmer, nie znalazłby we Włoszech sposobu do życia; zdecydowano się więc na Kalifornję.
Mary, która przy całej szlachetności charakteru posiadała usposobienie mocno romantyczne, zgodziła się chętnie na podróż, która obiecywała mnóstwo przygód.
W Kalifornji postanowiono pędzić życie farmerskie. Grunta tam nie należały jeszcze do nikogo. Niektóre rodziny meksykańskie posiadały wprawdzie tytularną własność niezmiernych przestrzeni ziemi, ale ani nie mieszkały w nich, ani ich nie uprawiały. Gospodarstwo, jeśli istniało gdziekolwiek, było tylko pasterskie. Jedynie księża jezuici sadzili kukurydzę i winogrona, na południe, o pięćset mil od Sacramento, w tak zwanem Missione, ale obok tego miasta, ani na całej północy, nie wysiewano jeszcze ani jednego ziarnka zboża.
Mąkę sprowadzano ze wschodu, gospodarstwo więc rolne obiecywało znaczne korzyści. Taller spodziewał się w kilku latach dojść do majątku, a potem osiąść raz na zawsze w rodzinnym Nowym Orleanie.



X.
PRACA I SIELANKA.

Upłynęło kilka miesięcy.
W okolicy Lathrop stanęły przy pomocy drwali dwa domy.
W jednym z nich mieszkał Taller z córką, w drugim Mary Monteray ze swymi murzynami i niedźwiedziem.
Osady te były odległe o dziesięć mil od głównej kolonji drwali, od których też w razie napadu Indjan można było mieć pomoc. Ale i miejscowe siły nie były do pogardzenia, załoga bowiem, złożona z czterdziestu silnych jak dęby i zbrojnych Yollofów, mogła długo się bronić.
Kilku strażowało dzień i noc w okolicy, inni zajęci byli wycinaniem dębów, platanów dla oczyszczania gruntu pod uprawę zbóż dla Tallera.
Stary farmer wziął się gorliwie do roboty. On szukał tam pracy, gdzie miss Monteray — sielanki.
Znaleźli oboje to, czego pragnęli. Mary sama mówiła, że nigdy nie czuła się tak szczęśliwą. Okolica, w której zamieszkali, była jeszcze dziewiczą w całem znaczeniu tego wyrazu. W dzień huczały w niej wprawdzie tartaki, które dziesięć mil dalej drwale powznosili na biegu strumienia „Czerwonych Skór“, ale, gdy tartaki milkły, żaden odgłos życia ludzkiego nie przerywał wielkiego spokoju tej pustyni. Nocą maukawisy (przedrzeźniacze) napełniały potokami trelów głuszę leśną, lub czasem z pomiędzy skał odzywał się ryk pumy. Miejscowość była ślicznie wybraną. Domy stały w dolinie po obu brzegach strumienia, czystego jak kryształ i obrośniętego płaczącemi wierzbami, ale właśnie w tem miejscu, gdzie strumień, spadając z wynioślejszego tarasu, tworzył aż trzy dość znaczne kaskady. Nad kaskadami zwieszały się całe festony i kotary lianów, pomieszanych z łodygami „wachlji“ o kwiatach pysznych, purpurowych. Podnóża czerwonawych skał granitu okrywały małe, ale nieprzebyte gaiki dzikich róż.
Owe granity stanowiły naokół jakoby mury, oddzielające podobną do amfiteatru dolinę od reszty świata, za niemi zaś szumiał bór czarnych dębów i drzew żelaznych.
Lekki mostek z czerwonego drzewa, rzucony przez strumień, łączył obydwa domy. Było to ulubione miejsce Mary, na którem spędzała zwykle ranki, czytając, albo ucząc małą Nelly. Czasem Mary wpatrywała się także z tego mostku w dal strumienia, który zdawał się biegnąć w jakąś krainę zupełnie tajemniczą. Bo też głębie leśne były jeszcze naówczas tajemnicą. Wówczas Mary opowiadała niewidomej Nelly o tych cudach, które je otaczały, dziecko zaś zarzucało ją coraz nowemi pytaniami.
Niestety! pojęcia barw i kształtów nie istniały prawie w tym dziecinnym umyśle, to też Nelly wyrażała się czasem w ten sposób:
— Strumień, Mary, jest smutny, bo płacze, to ja słyszę dobrze; las także smutny i pewno stary; ale jakie są kwiaty i niebo, tego wcale nie wiem.
Mary tłumaczyła jej, jak mogła, ale dziecko kończyło zwykle:
— Nie rozumiem, Mary, moja słodka, nie rozumiem.
Po chwili jednak dodawała:
— Ale tu jest bardzo dobrze.
Jakoż było dobrze. Wątłe jej piersi odżywiało powietrze balsamiczne, a suche i ciepłe, którego łagodny powiew całował twarz dziewczynki; zdala dochodziły monotonne, ale dźwięczne śpiewy murzynów, których doglądał jej ojciec... Wierzby szeptały coś słodko między liśćmi, roje wielkich błękitnych motylów unosiły się nad dwiema jasnemi głowami kobiet.
— Ach! żebyś ty to wszystko mogła widzieć, Nelly! — mówiła Mary.
— Nie smuć się — odpowiedziało dziecko. — Ja myślę, że ty to widzisz i jest mi bardzo dobrze.
Mary przyciskała wówczas swoje różane usta do bladego czoła dziewczynki. Ten spokój i szczęście, któremi oddychała cała okolica, upajały ją poprostu.
Jednostajność życia mogła ją znudzić, ale kiedyś dopiero. Obecnie wszystko dla niej było nowem, nieznanem i wszystko odkrywała sama, a odkrywanie to stanowiło niewymowną rozkosz dla jej duszy, przesyconej cokolwiek tem, co może dać świat ucywilizowany i towarzyski. Do tego zbyt wczesnego przesytu doprowadziły ją potrochu bogactwa. Składano jej w świecie hołdy z różnych powodów, ale była zbyt bystrą, aby odrazu nie dostrzec, że większa ich część szła na rachunek jej pieniędzy. Przeświadczenie to uczyniło ją cokolwiek nieufną i sprawiło, że usta jej zaznały smak pewnej goryczy życiowej. Tu gorycz tę koiła prawda i szczerość pustyni. Przytem Mary nie kochała dotąd nikogo więcej od małej Nelly.
Gdy upał spędzał ją z mostu, Mary szła czytać pod werandę swego domu. Przywiozła ze sobą wóz książek. Potem, o południu, szła na lunch do domu Tallera; następnie przychodziła pora siesty.
Wieczorami, jak tylko krąg słoneczny chował się w wycięcia wysokich skał, brała strzelbę i udawała się na polowanie, a za nią wlókł się leniwo jej baby, kołysząc wedle niedźwiedziego zwyczaju olbrzymim łbem na obie strony.
Tak straszliwa eskorta zabezpieczała ją od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Czasem odwiedzał osadę jenerał Sutter, który w bardzo prędkim czasie przylgnął do tych jedynie porządnych ludzi na pustyni. Nie zdawał i on sobie dobrze sprawy z tego, dlaczego taka miss Monteray siedzi w lesie, ale zresztą był bardzo kontent z tego. Czasami także Mary w towarzystwie baby, a często i starego Tallera, odwiedzała „swych dżentelmanów“ w mieście. Dla miasta każda jej wizyta była uroczystością. Kochano ją tam, jak wspólne dziecko, zwłaszcza, gdy okazało się, że dziecko to w razie potrzeby umie pielęgnować chorych i rannych. W mieście, dzięki jej wpływowi i łagodniejszym uczuciom, jakie umiała budzić w surowych duszach górników, obyczaje poczęły również nieco łagodnieć.
Straszny dąb mniej często nosił ludzkie owoce. Regulatorowie z początku częstokroć zapraszali Mary na posiedzenia, ale wkrótce przekonali się, że „z tą panną“ niepodobna powiesić nikogo po ludzku.
Zato ci, których ocaliła, byli „jej ludźmi“ na śmierć i życie.
Jeden człowiek tylko zniknął, jakby wpadł w wodę. Nie widywano go w mieście, nie było go między drwalami, słowem nigdzie. Mary raz przypomniała sobie owego młodzieńca, którego o mało nie zadławił jej baby i pytała o niego.
— Rows? — odpowiadano jej — dobry chłopak, pewno nie żyje.
Było to rzeczą tak jeszcze zwyczajną, że nawet i Mary nie pytała więcej o niego.


XI.
SZAŁAS W LESIE. SPOTKANIE.

W życiu Mary Monteray, tak jak i na wiecznie pogodnem kalifornijskiem niebie, mało było zmian. Jeden dzień tak był podobny do drugiego, jak dwaj bracia bliźniacy.
Całą zmianę stanowiło to, że w miarę jak, poznając okolicę, Mary ośmielała się stopniowo, wycieczki jej myśliwskie stawały się coraz dalsze.
Nie spotykała nigdy nic niebezpiecznego, raz jednak wróciła z lasu niespokojna: zdawało się jej, że ją ktoś śledził.
Niepokój jej wzrósł znacznie, gdy następnego dnia, o dziesięć mil angielskich, poniżej strumienia, nad małem jeziorkiem leśnem, przez który strumień przepływał, odkryła szałas. Szałas był świeżo sklecony z giętkich gałęzi wierzbowych, pokrytych na wierzchu kawałkiem pitsburskiego płótna. Obok szałasu dymiło jeszcze świeżo zasypane ognisko.
Gdyby nie płótno, możnaby przypuszczać, że szałas był indyjskim wigwamem, dyle bowiem wierzbowe zatknięte były i wiązane na sposób indyjski. Ale i płótno i wyciski podkutych trzewików świadczyły, że w tem leśnem ustroniu chronił się człowiek biały.
Mary po chwili wahania weszła do środka. Obecność baby dodawała jej odwagi.
W środku nie było nikogo. Na mchach leżała tylko widocznie niedawno zdarta skóra niedźwiedzia, którą baby obwąchiwał ze zdziwieniem i niepokojem.
W kraju, do którego chronili się rozbójnicy całego świata, ważną było rzeczą wiedzieć, kto żyje w sąsiedztwie, zwłaszcza jeżeli ten ktoś krył się widocznie.
Mary też postanowiła za powrotem wysłać na poszukiwanie swych Yollofów, tem bardziej, że gdy wracała, w połowie drogi doszedł jej uszu odgłos dalekiego strzału.
Zarządzone poszukiwania nie wydały jednak rezultatu. Jeden z murzynów spotkał wprawdzie jakiegoś nieznanego strzelca w lesie, ale nie mógł niczego się od niego dowiedzieć.
Na pytanie, czy to on mieszka w szałasie poniżej strumienia Czerwonych Skór, strzelec odpowiedział „ja“; na pytanie, co robi, odpowiedział: „co mi się podoba“.
Po tygodniu nie było więcej o nim mowy. Tajemnicza postać przestała Mary straszyć, a zaczęła ją interesować. W jednostajnem życiu pustyni była to jakaś nowość. Mary, polując w lesie, myślała, że może gdzie niedaleko krąży tajemniczy strzelec — i czasem ją to gniewało, częściej jednak bawiło.
Okolica wydawała się tak bezpieczną, że piękna amazonka częstokroć nie brała ze sobą swego niedźwiedzia. Zdarzało się to zwłaszcza wówczas, gdy się rozespał i gdy trącony piękną nóżką Mary, zamiast wstawać, mruczał gniewliwie.
Zwykle jednak doganiał ją potem, jakby się wstydził swego lenistwa.


XII.

Pewnego razu mrok zaskoczył ją w lesie, szła jednak śmiało wąską żwirową ścieżynką, która nie była niczem innem, jak tylko wyschłem, płytkiem łożyskiem małego potoku, którym po porze dżdżystej spływała woda z gór do głównego strumienia.
Po obu stronach potoku wznosiły się nieprzebyte gąszcze lasu, podszytego rodzajem bożego drzewka, zwanego „czaporalem“.
Mary szła, odsuwając od czasu do czasu gałązki wikliny, tamującej drogę, gdy nagle przystanęła i poczęła słuchać.
W ciszy leśnej dochodził ją zdaleka zgrzyt żwiru, przytłaczanego ciężkiemi krokami.
Mary, zaniepokojona, odwiodła kurek karabinka.
Wkrótce zaraz za zgrzytem żwiru doszło do jej uszu głuche mruczenie.
Usłyszawszy je, amazonka opuściła natychmiast karabinek.
Baby! — zawołała wesoło — baby! come here!
Wśród gałązek wikliny, o kilkadziesiąt kroków od Mary, ukazała się olbrzymia głowa niedźwiedzia, biegnącego truchtem wprost ku niej.
Baby! — zawołała Mary.
Dziwna rzecz: zwierz, zamiast przejść z truchtu w krótki radosny galop, jak to zwykł był czynić, zatrzymał się nagle.
Z piersi jego począł wydobywać się posępny, stłumiony ryk.
Baby! — zawołała jeszcze raz Mary.
Nagle karabinek zatrząsł się w jej rękach, a twarz okryła się śmiertelną bladością: to nie był jej baby.
Mary stała oko w oko z najstraszniejszym rozbójnikiem kalifornijskich lasów: szarym niedźwiedziem.
Na wąskiej ścieżynce nie mogła go ominąć, ani ujść w bok — z przyczyny gęstości lasu. Miała wprawdzie w ręku karabinek, ale ten rodzaj niedźwiedzia nie pada nigdy od jednego strzału, a przytem ranny — staje się wściekłym.
Miała także i nóż, najwyborniejszą broń w ręcznem spotkaniu, ale najsłynniejsi nawet strzelcy z Kanady, którzy całe życie spędzają na plenach środkowej Ameryki, nie odważają się uderzyć na grizzly z białą bronią.
Mary była zgubiona.
Tymczasem zwierz podniósł się na tylnych nogach i, machając przedniemi w powietrzu, zbliżał się zwolna ku niej.
Mary przyłożyła kolbę do twarzy: rozległ się strzał, ale odpowiedział nań tylko ryk wściekłości.
— Pomocy! pomocy! — poczęła wołać Mary, zapomniawszy w przerażeniu, że najmniej pięć mil angielskich dzieliło ją jeszcze od domu.
Potwór był już niedalej, jak o piętnaście kroków. Począł teraz rzęzić strasznie, białe pazury jego przednich łap połyskiwały w pomroce nocnej.
Mary uczuła, że nogi gną się pod nią.
Nagle dotknęło coś jej ramienia, a niski, spokojny głos ludzki ozwał się za nią w ciemnościach:
Beg pardon miss.. To jest mój business.
Silna ręka odsunęła ją wtył, a przed jej oczyma zarysowała się wysoka postać męska.
I jeszcze raz ozwał się cichy szept:
I beg your pardon...
Krwawe światło wystrzału rozdarło pomrokę, a potem Mary ujrzała straszliwą walkę człowieka ze zwierzęciem. Bezładna kupa splątanych ciał padła na żwir strumienia... i przewracała się konwulsyjnie... Słychać było tylko chwilami to zgrzyt zębów, to głośne sapanie, to urwany ryk... Czasem łapa niedźwiedzia wznosiła się ku górze, czasem ręka ludzka, uzbrojona w nóż... Mary zemdlała...
Gdy przyszła do siebie, pierwszem wrażeniem, jakiego doznała, był odgłos kaskad na strumieniu. Widocznie była blisko domu. Jakoż zdala połyskiwało światełko w domu Tallera.
U jej nóg leżała nawznak bezwładna postać ludzka...
Wtedy Mary domyśliła się wszystkiego. Nieznany zbawca widocznie niósł ją na ręku kawał drogi, zanim sam omdlał z wyczerpania.
Z walki nie musiał wyjść bez szwanku. Jakoż przy świetle księżyca Mary spostrzegła krew, spływającą z jego szyi, piersi i włosów na wrzosy leśne. Przy jasnem świetle widać było jego twarz, białą, jak kreda; oczy miał zamknięte, otwarte usta oddychały, ale słabo i nieregularnie.
Była to piękna twarz, jakby z rzymskiego posągu barbarzyńca, znamionująca odwagę i siłę.
Mary pobiegła po wodę do strumienia, której przyniosła we własnym kapeluszu. Gdy parę jej kropel wpuściła do ust strzelca, ciało jego drgnęło, oczy otworzyły się na chwilę, a usta wyszeptały:
I beg your pardon! Jestem szczęśliwy...
Mary wsparła jego głowę na swych kolanach i przez czas jakiś siedziała nieruchomie bo nie wiedziała, co robić: wołać o pomoc, czy też zostawić rannego i samej iść po ludzi do domu. Zostawiać go bała się, a wołania mogli nie usłyszeć. Ktoby ją widział, tak zamyśloną i schyloną nad bladą twarzą strzelca, mógłby ją wziąć za jakąś rusałkę leśną.
Noc już była zupełna, księżyc wytoczył się wysoko nad las: słowiki tamtych lasów, maukawisy, napełniały gęstwinę słodkiem pogwizdywaniem, klaskaniem i jakby odgłosami pocałunków; wdali szumiał strumień, a szum jego mieszał się z bardzo dalekiem klekotaniem tartaków drwali z Lathrop.
Mary wreszcie namyśliła się, co czynić. Ponieważ karabinek jej pozostał na miejscu walki, wzięła więc ciężki karabin strzelca i, nabiwszy go, wystrzeliła w powietrze.
Powtórzyła to po trzykroć. Za drugim razem światła poczęły biegać po szybach domu Tallera, później światła owe oderwały się od tła domu i roiły, zbliżając się szybko ku Mary; wkrótce zaś kilkunastu Yollofów z Tallerem na czele przybiegło pędem, trzymając w ręku to latarnie, to rozpalone łuczywa.
— Co się stało? — pytał Taller.
— Przenieście co prędzej do domu tego dżentelmana! — wołała Mary.
Nazajutrz chory był bez przytomności. Sprowadzono doktora z Sacramento.
Doktór, który dość już dawno porzucił medycynę dla kopania złota i który rzadko kiedy bywał trzeźwym, na tyle przynajmniej pamiętał swoją sztukę, iż poznał, że stan chorego był wielce niebezpieczny.
Poznał jednak chorego pierwej jeszcze, niż chorobę. Spojrzawszy na bladą, brodatą i pokrwawioną twarz, wykrzyknął odrazu:
Well! to jest Rows...
Potem, schyliwszy się ku rannemu, który ledwie oddychał, mówił:
— Rows! mój przyjacielu! mówiono, że niedźwiedź zabił cię przed pół rokiem, a on potarmosił cię dopiero wczoraj. Well! well! Sądzę, że piersi masz trochę zgniecione... żebro złamane... obojczyk złamany... ale zresztą all right! Jeśli umrzesz, to z ujścia krwi i z wycieńczenia... a! i ręka zwichnięta. Poczęstował cię szczerze... ile dałeś mu pchnięć nożem? co?... chłopcze!...
Rows nie wiedział o świecie bożym, dlatego nie mógł odpowiadać na pytania doktora. Ten mówił dalej:
— Ech! panno Monteray, sądzę, że ten chłopak był zakochany w pani! Inaczej byłby sobie powiedział: to nie mój business.
Doktór zamyślił się przez chwilę:
— Zginął z miasta, jakby w wodę wpadł. Nie mogliśmy dojść, dlaczego, bo zresztą był szczęśliwy w robocie. W dzień po przyjeździe pani znalazł pepitę przynajmniej na pięć tysięcy dolarów... Ale teraz przypominam sobie... Ciągle mówił o pani... Czy on tu mieszkał?
— Nie.
— Zatem pilnował pani z lasu... poor boy! Myślę, że umrze, chyba, że wyzdrowieje... Będziecie go tu doglądali. Rękę i obojczyk nastawiłem, żebra także. Trzeba mu przemywać skaleczenia i czekać, aż się kości zrosną. Good bye!
Doktór odjechał. Przy łóżku Rowsa został tylko jeden murzyn i Mary.
Mary także przypomniała sobie Rowsa i, spoglądając w tej chwili na niego, zadumała się głęboko.
W Kalifornji znalazła wszystko, czego pragnęła jej romantyczna dusza. Czcze życie światowe znudziło ją: tu miała pustynię, straciła wiarę w miłość i bezinteresowność ludzi: tu w postaci Rowsa leżał przed nią krwawy dowód, że istnieje i miłość i poświęcenie.
Prawda, że dwie te cnoty wcielone były w nawpół dziką postać leśnego strzelca...
Doglądanie chorego zajmowało jej teraz czas zupełnie. Drugiego dnia Rows oprzytomniał...
Otworzył oczy: spojrzał ze zdziwieniem naokoło, nakoniec wzrok jego zatrzymał się na Mary.
Resztki gorączki walczyły przez czas jakiś na jego twarzy ze świadomą myślą, potem twarz ta wyjaśniła się, a blade usta wyszeptały:
I beg your pardon, miss!...
— Jak się czujesz, sir?spytała Mary.
— Bardzo dobrze. Jestem szczęśliwy...
Po chwili zaczął mówić szybko, jakby gorączkowo:
— Pani mnie nie poznaje? Jestem Rows. Nie mam szczęścia do niedźwiedzi. Pierwszego dnia chciał mnie udusić twój baby... potem ten.... ale wtedy pani mnie uratowałaś... I pamiętam, żeś mi podała rękę. Potem nie mogłem wysiedzieć w mieście... Mieszkam w szałasie przy Miror-lake. W lesie jest bardzo dobrze... Ale nie chodź sama, miss Mary... Indjanie także się włóczą... Powiedziałem sobie: będę pilnował i...
— Uratowałeś mi życie...
— Nie mów pani o tem...
Wyzdrowienie przychodziło łatwiej, niż przewidywał doktór. Rows był młody i bardzo silny, a choć przez dłuższy czas nie mógł się poruszać, niebezpieczeństwo mijało szybko... Mary całe dnie spędzała u wezgłowia rannego, bądź czytając mu Biblję, bądź rozmawiając z nim... Rows wówczas spowiadał jej się ze wszystkich myśli...
— Wolę być w lesie, niż kopać, — mówił... — Gdy się żyje w lesie, to kopanie wydaje się i złe i głupie. Co mi z tego... Kopacze piją i zabijają się, a nad lasem jest Bóg, a także złoto tam nanic.... I przepraszam panią, ale myślę, że człowiek może być lepszy w lesie, bo musi więcej myśleć... a między kopaczami nie ma na nic czasu.
We wszystkiem, co mówił Rows, była jakaś naiwność nawpół dziecinna. Był też to chłopiec zaledwie dwudziestoczteroletni, który prócz tego posiadał mnóstwo wrodzonej prostoty i sam to czuł, gdyż mówiąc z miss Monteray, powtarzał co chwila: „Przepraszam panią, ja jestem człowiek prosty“...
Zdrowie jego polepszało się szybko. Wkrótce mógł już siadywać na werandzie domu, a później często towarzyszył Mary na ów mostek, łączący dwa domy, na którym Mary spędzała zwykle godziny popołudniowe w towarzystwie swej małej ciemnej przyjaciółki...
Pewnego popołudnia siedziała tak właśnie, ale sama, słuchając szumu kaskad i wpatrując się w amfiteatr drzew, otaczających dolinę, które, lubo niezbyt odległe, przysłonięte były błękitem oddalenia. Była to chwila najcudniejszej pogody i ciszy: na łące pogwizdywały czerwonoskrzydłe szpaki, a w dali leśnej kuły drzewa dzięcioły....
Mary rozmarzyła się pod wpływem wielkiej słodyczy natury. Jakaś łagodna, ale silna tęsknota ścisnęła jej serce. W tej chwili zbliżył się do niej Rows, stawiając jeszcze z trudnością kroki...
Mary podbiegła ku niemu i posadziła go troskliwie obok siebie. Nigdy jego blada twarz nie wydała się jej wdzięczniejszą i bardziej szlachetną.
I beg your pardon... — począł wedle zwyczaju młody strzelec — ja mam do pani wielką prośbę, miss Mary!
— Której nie odmówię z pewnością, odpowiedziała Mary...
— Oto, — mówił z powagą, a zarazem nieśmiałością Rows, kręcąc w ręku kapelusz — ja... nie będzie się pani gniewać na mnie?... ja niedługo wyzdrowieję...
— O tak, niedługo już, dzięki Bogu!...
— I wrócę do mego szałasu nad Miror-lake... ale mi tam będzie bardzo źle, miss Mary... bo zawsze będę pamiętał, jak mi tu było dobrze...
— Będzie mnie pan odwiedzał często...
— Tak, jeśli pani pozwoli... ale jabym miał większą prośbę... niech pani nie gniewa się na mnie... oto... jabym chciał tu zostać na zawsze.
Mary spojrzała na mówiącego z dziwnym wyrazem twarzy...
— Czego pan żądasz? — spytała krótko...
Miss Mary! — mówił Rows przyciszonym głosem — pani mnie nie potrzebuje, wiem o tem, ale i ja nie dla chleba... Wykopałem tyle, że na Wschodzie uchodziłbym za bogatego człowieka. Tu także... ale co mi po tem. W lesie niema co z tem robić. Samemu ciężko... Mnie tu byłoby najlepiej, więc... oto, miss Mary, ja chciałbym wejść... do służby pani.... Pani mnie nie potrzebuje... ale... byłbym najszczęśliwszy i wierny... ach! bardzo wierny...
Nastała chwila milczenia. Mary odwróciła głowę ku domowi Tallera i zamyśliła się głęboko. Nagle otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzawszy prosto w oczy Rowsa, spytała:
— Pan mi odpowiesz prawdę, jak człowiek uczciwy i szczery?
Yes, miss!
— A zatem... Pan mnie kochasz? prawda?...
Biedny Rows pobladł, jak płótno; podniósł się z siedzenia i usiadł napowrót, a zbielałe wargi jego zaledwie mogły wybełkotać:
I beg your pardon, miss!...
— Tak?
I beg your...
— Tak?...
Górnik umilkł i dopiero na jeszcze ponowne zapytanie odpowiedział drżącym, wzruszonym głosem:
— O, miss Mary... Ja nie śmiem nawet o tem myśleć, ale tak... bardzo! jedną na świecie!... bo zresztą... jestem sam... alebym nigdy nie powiedział, nigdy, nigdy... Skoro jednakże wiesz, to odejdę. Niech Bóg błogosławi twojej twarzy... Good bye, miss Mary!...
Mary Monteray schyliła głowę, po chwili zaś zaczęła mówić:
— To, co teraz powiem, Rows, mówię po wejrzeniu w głąb swego serca i po namyśle. Przyjechałam tu i nie wrócę więcej na Wschód. Kalifornja będzie odtąd moją ojczyzną — jestem więc Kalifornijką, pionierką. Pod tym względem stoimy narówni... Nie proś mnie o przebaczenie, boś mi uratował życie. Mam ci spłacić wielki dług — i... jeśli w tym długu przyjmiesz moją rękę — oto ona.
Nastała chwila ciszy — słychać było tylko szum kaskad i pogwizdywanie czerwonoskrzydłych szpaków.
Rows wyglądał, jak człowiek, który ugina się pod brzemieniem szczęścia. Nakoniec przerwał milczenie.
— O! miss Mary, nie mów nic podobnego. Raz zdarzyło mi się także uratować życie jednemu gambusinowi meksykańskiemu, który potem, gdyśmy na pustych placerach znaleźli dużo złota, mawiał do mnie: schowaj swoje nugety — nie kuś mnie. Teraz ja toż samo, pani: nie kuś mnie. Ja twoim mężem?... ja, prosty człowiek, który zaledwie umie pisać i czytać?...
— Jestem prostą dziewczyną i mogę zostać żoną uczciwego pioniera.
— O, Boże! — mówił Rows, sciskając głowę rękoma, — widziałem żony pionierów z tamtej strony Wielkich Jezior: wszystkie żuły tytoń i piły wódkę. Pani żoną pioniera? Nie, miss Mary... A przytem... Zwarjowałbym ze szczęścia. Nie umiem tak pięknie mówić, jak dżentelmani ze Wschodu, ale przecie rozumiem, że pani nie możesz mnie tak kochać, jak ja panią... Powiedz, Mary, czy tak nie jest? Czy byłabyś ze mną szczęśliwą? Czym ja mąż dla ciebie?... Żyjąc ze mną, ujrzałabyś, żem prostak, żem ja, jak dziecko, jak czerwonoskóry, który tylko w lesie umie sobie dać rady, a między ludźmi nie... Beg your pardon!... Tak przecie głupi nie jestem, żebym nie rozumiał tych prostych rzeczy: pani jest, jak inny człowiek, który umie czytać książki i wie, co w nich napisano, a ja rozumiem się tylko na kopaniu i karabinie. Pani musiałabyś się wstydzić za moje prostactwo... Mówisz pani, że płacisz dług? O! Rows jest za uczciwy, by miał brać taką lichwę. Teraz mi jesteś wdzięczną, później przestałabyś nią być. Kto kocha, temu kochania wystarczy na całe życie, — ale wdzięczności... nie. O by God! gdybym się tylko uczył... gdybym nie potrzebował mówić sobie: Rows, mój chłopcze, jesteś dla niej za głupi... Nie — Mary, nie!...
Łzy popłynęły z oczu górnika. Zakrywszy twarz rękoma, siedział długo w milczeniu — potem znów ozwał się:
— Jaka pani dobra jesteś, Mary!... jaka dobra! Niech Bóg błogosławi tę rękę, którą chciałaś mi oddać... O! czemu nie jestem dżentelmanem ze Wschodu! Good bye, Mary!
Przycisnął jej ręce do ust i, powstawszy, udał się chwiejnym krokiem ku domowi...
Mary przez chwilę pozostała sama. I w jej oczach błyskały łzy... Kochała tego leśnego człowieka, ale zarazem czuła, że w słowach jego było dużo prawdy. Ona była istotą z innego świata — on z innego. Czy mogli być szczęśliwi, gdyby im przyszło żyć razem, życiem codziennem, — życiem męża i żony?... A jednak on w prostocie swojej taki był zacny i szlachetny!...
Wstawszy, chciała iść za nim; tymczasem górnik ukazał się na werandzie w kapeluszu i już z karabinem w ręku...
— Gdzie idziesz, Henry? — spytała Mary...
— Do lasu... Wykopię moje złoto i pojadę na Wschód... uczyć się... Mam za co. Jestem bogaty. Pracowałem rękoma, będę pracował głową. Nie chcę być dłużej gburem leśnym, — chcę zostać oświeconym dżetelmanem, który rozumie, co mówi każda książka... Gdy się czegoś nauczę, — wrócę tu i wówczas... jeśli panią tu znajdę... to... pamiętaj, Mary...
— Wówczas może przestaniesz mnie kochać?...
— O Mary! Mary!...
Ostatnie słowa brzmiały nawpół jak wyrzut, nawpół jak modlitwa

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Rows oddalił się... Na wzgórzu między skałami raz jeszcze błysnęła lufa jego karabina i kapelusz zakołysał się na znak pożegnania w powietrzu — potem ciemna zieleń lasu zamknęła się za nim...


XIII.

Statek Ellen Monroe, który przywiózł do Kalifornji zapasy zboża, opuszczał właśnie pyszny bay dzisiejszego San Francisco, udając się zpowrotem naokoło Cape Horn do New-Yorku.
Na statku prócz załogi znajdowało się kilkunastu górników, którzy, zabrawszy z sobą fortuny, udawali się zpowrotem w strony ucywilizowane.
Kilku towarzyszy żegnało ich na drogę. Tamci byli już na pokładzie, ci zaś stali na świeżo zbudowanym warfie, machając kapeluszami i chustkami. Między nimi znajdujemy gromadkę naszych znajomych: jenerała Suttera, Tallera, niewidomą Nelly i Mary Monteray...
Mary z oczyma, wzniesionemi ku pokładowi i z chustką w ręku przesyłała wzrokiem ostatnie pożegnanie Rowsowi, który odjeżdżał na wschód...
Rows, przechylony przez balustradę, patrzał w nią z całą tą siłą oczu, którym chwilę tylko jemu wolno patrzeć na ukochaną istotę.
Na statku tymczasem zaciągano mały, trójkątny żagiel, bliski dzioba. Okręt chwiał się już pod podmuchami wiatru. Żagle wydymały się okrągło, lub z łopotem opadały napowrót. Żałosne „O-ho-ho!“ majtków, towarzyszące ciągnieniu lin, rozlegało się co chwila. Sternik z posępną twarzą morskiego wilka stał już przy sterze. Chłopiec zaś w bocianiem gnieździe śpiewał całem gardłem:
He, he, saylor is a smart boy!...
Hurkotanie pak, wtaczanych przez mostek z warfu na pokład, ustało wreszcie; mostek usunięto. Ludzie na okręcie zostali już rozdzieleni od tych, którzy zostali — głęboką szczeliną, na dnie której połyskiwała woda...
Go ahead! — rozległ się głos kapitana...
Woda zachlupotała po bokach statku, sam zaś statek począł się odsuwać cicho i lekko od warfu...
Remember! — rozległy się głosy z brzegu...
Remember, Henry!...
— O, Mary!...
— Bądź zdrów, Henry...
— Niech cię Bóg błogosławi, Mary...
Wiatr porwał resztę słów westchnień. Statek z cieniów brzozowych wysunął się w jasne błękity, mocno oświecone słońcem. Wielka błękitna nieskończoność otwierała się przed nim, również błękitna mgła poczęła go zwolna przesłaniać.... Śpiewy majtków, głośne z początku, zmieniły się w gwar, który chwilami można było tylko usłyszeć, potem w mruczenie niewyraźne, potem w szmer — statek zmniejszał się. Bystre oczy mogły jeszcze przez jakiś czas odróżnić na nim przechyloną postać i powiewający kapelusz; potem wszystko zlało się w jedną masę; masa przeszła niby w białe skrzydło mewy, widne zdala na toni; skrzydło zmieniło się w niewyraźną chmurkę — chmurka w punkt — a potem i punkt stopniał; błękit ogarnął wszystko i zapanował samowładnie na niebie i na ogromnym san-franciskańskim bayu.
Myśli tylko, posłanki serc kochających, przebywały przestrzenie morskie z brzegu na statek i ze statku na brzeg...

„Nowe Mody Paryskie“, r. 1880, nr. 31-38: 1881 nr. 1-12.








TOAST.

Było ich około pięćdziesięciu. Mieli jechać na nocny podjazd, ale tymczasem siedzieli przy ognisku i, spożywszy kilka baranów, których smakowity zapach czuć było w powietrzu, popijali gorzałką. A zdarzyło się tak dziwnie, że choć była ich garść nieznaczna, zebrali się ludzie z różnych stron Rzeczypospolitej, jako to: wolentarze z pod pana Muraszki i z pod pana Zboińskiego z Mazowsza i z pod pana Prokszy, któren kresowym ochotnikom przywodził. Komenderowano po kilkunastu z chorągwi, dlatego, że każdy pułkownik chciał mieć w podjeździe swoich ludzi.
Rej przy ognisku wodził, jak zwykle, pan Zagłoba, ale nie był w dobrym humorze, albowiem lubił się wywczasować, a tu tymczasem trzeba było czekać komendy, a potem siadać na koń i ciągnąć pod nieprzyjaciela. Pieczony udziec barani i dwie lub trzy kwaterki gorzałki pokrzepiły wprawdzie nieco ducha w starym wojowniku, jednakże nie przestał ludziom dogryzać, co omal nie stało się przyczyną ciężkiej niezgody i wielce ostrych pojedynków.
Bo gdy tak siedzieli, popijając, trafiło się, że nad przygasłem ogniskiem oberwała się na nocnem niebie gwiazda i, ciągnąc za sobą świetlistą strugę, zgasła gdzieś w ciemnościach blisko ziemi.
Co widząc pan Pluta, Mazur, stary żołnierz z pod Zboińskiego, przeżegnał się i rzekł:
— Może to gwiazda którego z nas.
Lecz Zagłoba dmuchnął przed siebie po wypiciu nowej kwaterki, odsapnął i rzekł:
— Nie waścina.
— A czemu to?
— Bo Mazurowie ciemną gwiazdę mają, a ta była jasna.
— Niejednemu już, co tej gwieździe przymawiał, świeczki stanęły w oczach.
— Świeczki tym potrzeba, którzy się ślepo rodzą.
— Nie daj, panie Pluta, przymawiać Mazurom, — zawołał pan Skulski, który, lubo łęczycanin, służył z nimi od dawnych lat.
Więc pan Pluta — cięta szabla, ale jeszcze ciętszy język, wraz odparł:
— Mazur ślepo się rodzi — ale zato, jak przewidzi, to kpa i przez deskę rozezna.
Myśleli tedy wszyscy, że pan Zagłoba raz przecie nie znajdzie odpowiedzi, ale on począł tylko przytakiwać głową i rzekł:
— Słusznie! Słusznie! ma się rozumieć! swój swego i przez deskę rozezna.
Na to śmiech wielki powstał koło ogniska, a najgłośniej śmiał się pan Sipajło z pod Oszmiany.
— Bożeż ty mój — mówił. — Ot zapomniał języka w gębie. A jaby się nie dał tak skonfundować nawet i panu Zagłobie. Nie wiedzieć co! Niechby tylko!...
Tu pan Zagłoba, czując się poniekąd wyzwanym, spojrzał na niego niezbyt życzliwie, a pan Pluta, rad, że może na kogoś złość wywrzeć, huknął:
— Milczałbyś, boćwino. Nie tobie, któryś prochu nie wąchał, zabierać głos między starymi żołnierzami.
— Nie wąchał, albo i wąchał — odpowiedział z flegmą Sipajło. — Lepiej ja się może i częściej od waszmości potykał.
— Prawdę mówi, — zawołał Zagłoba — przecie to oszmiański szlachcic, co w jednym bucie, a w jednym łapciu chodzi. W takowym stroju, zwłaszcza w zimie na grudzie, musiał się często nietylko potykać ale i zgoła przewracać.
Tu znów rozśmieli się wszyscy, a pan Sipajło, więcej wrażliwy niż wymowny, trzasnął zcicha szablą i rzekł:
— Kto mnie poprosi, temu nie odmówię.
Lecz witebszczanin, pan Portanty, począł go mitygować:
— Nie gniewaj się waść i nie ujmuj za głupią modą.
— Lepiej konserwować taką modę, niż mieć czarne podniebienie, jako witebszczanie — odpowiedział Sipajło.
— Lepsze czarne podniebienie, niż głupia głowa!
— Co u dytka! — zawołał Pan Tretiak z pod Humania: — dość mi tych swarów przed wyprawą!
— Czego się waść wtrącasz? — zapytał pan Skulski, łęczycanin.
— Bo mi się podoba.
— A mnie się nie podoba. Patrzcie go! Humańczuk... Potrafią i waści przymówić.
— To przymów.
— A dobrze! Bre! Bre! humański dureń, co z cudzego woza bere, a na swój kłade.
— Stulże gębę, piskorku! Siedem razy kaczka cię połknęła i siedemeś razy się wyśliznął.
— Ty się zaś nie wyśliźniesz... Parol!
— Dobrze! Parol! Jutro!
— To i ja kogo poproszę! — rzekł pan Pluta.
— Lepiej moich wnuków — odparł pan Zagłoba.
— A jaż to ostatni? — zapytał pan Sipajło.
— Kogóż waść prosisz?
— At! co wybierać... wszystkich i kwita!
— Baczność! — zawołał Zagłoba.
Jakoż do ognia zbliżył się oficer z pod chorągwi pana Radrożewskiego, a jednocześnie ozwało się ciche trąbienie przez musztuk.
— Na koń — skomenderował oficer.
Poczem do pana Zagłoby:
— Siła na tym pojeździe zależy, więc staraj się waść dostać koniecznie języka, choćbyś też sam miał polec z połową ludzi.
— Dobrze, — odpowiedział stary rycerz — lubo muszę waści rzec, że takie polecenie łatwiej komuś dać, niż samemu spełnić!
Oficer ruszył ramionami i zawrócił, a oni pojechali. Noc była gwiaździsta, ale bez księżyca. Za majdanem pół mili borku, dalej niezmierne łąki, na nich, jako zwykle latem, biały, nisko leżący tuman, niby morze bez końca. Wąska, pachnąca torfem droga biegła przez owe łęgi, aż hen, ku dalszym borom, między któremi stał nieprzyjaciel.
Gdy wjechali w tuman, ledwie człek człeka mógł dojrzeć, a o kilka kroków nie było widać nic.
— Choć w pysk daj! — mruknął Zagłoba.
Ujechali milę i drugą. W tumanie i mroku nie było słychać nic prócz parskania koni.
Aż tu naraz trzej ludzie, którzy jechali w przedniej straży, wrócili w cwał, krzycząc:
— Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel!
Tuż za nimi słychać było tętent nadbiegającej jazdy.
Pan Zagłoba zdarł bachmata i krzyknął:
— Bij!
I po chwili zwarli się tak, iż mogli się rękami za piersi chwytać. We mgle rozległ się szczęk szabel, a czasem huk samopału, czasem kwik koński i okrzyki walczących. Pan Zagłoba rykiem żubrowym przerażał ludzi w ciemnościach, ale i miotał się okropnie, gdyż straszny to był żołnierz, gdy go zanadto do muru przyparto.
Pan Skulski ciął jadowicie, po łęczycku, tuż koło pana Tretiaka. Pana Portantego chlaśnięto przez policzek i byłby zginął, gdyby nie pan Sipajło, który, odbiwszy drugi cios, sztychem nieprzyjaciela w gardło ugodził. Pan Pluta, stary i cięty żołnierz, wił się wśród skrzętu, jak wąż w mrowisku — i bił w całe kupy, jak jastrząb w stado dzikich kaczek.
I wzajem jeden ratował życie drugiemu, a wtem wstał powiew. Tuman zrzedł trochę. Mogli się lepiej widzieć.
Więc przyrosło im serca i poczęli pokrzykiwać, aby tem lepiej każdy mógł rozpoznać, co się z towarzyszem dzieje i kogo ma przy sobie. Pierwszy pan Sipajło, który Plucie żywot zawdzięczał, krzyknął z głębi serca w tumanie:
— Górą Mazury!
— Żywie Oszmiana! — odgłosił Pluta.
A inni, nie chcąc się dać wyprzedzić, nuż wołać:
— Sława Łęczycy!
— Chwała witebszczanom!
— Górą Humań!
— Wiwat Rzeczpospolita!
Ale tymczasem natarto na nich z boków — ba — i ztyłu, tak, że wpadli, jako wilkowi w gardziel. Że jednak byli z różnych stron, przeto wstydzili się siebie wzajem, więc żaden nie prosił pardonu i bili się do upadłego — bez nadziei, ale na śmierć.
Byliby też wszyscy polegli, gdyby nie to, że pan Zboiński, wiedząc, iż w małej liczbie i w nocy nietrudno o przygodę, pociągnął za nimi w trzysta Mazurów, chłopów dobrych. Ów obegnał nieprzyjaciela, złamał, rozbił, część wyścinał, część zagarnął i uwolnił podjazd z pod przemocy.
Lecz nie mógł powstrzymać zdziwienia, widząc ich robotę — gdyż istotnie, po desperacku się bijąc, naszatkowali ludzi, jak kapusty.
— Już chyba i aniołowie nie potykaliby się grzeczniej — rzekł.
Zaczem wrócili radośnie do obozu.
Ale, choć świt uczynił się, nim dojechali, nie poszli spać, a to dla wielkiej uciechy i dlatego, że poczęto ich zaraz częstować. Oni zaś jedli i pili, wysławiając jeden drugiego i słuchając pana Zagłoby, który coś skromnie o Termopilach wspominał.
Aż gdy już dobrze podpili, pan Portanty przyłożył nagle palec do ust i rzekł:
— Ba, a nasz parol? Jakoż z nim będzie?
— Parol? zjadł go nieprzyjaciel.
— I trochę mu niezdrowo — dodał Zagłoba.
A wtem pan Pluta, który się pokrzepił lepiej od innych, począł uderzać się dłońmi po piersiach, aż rozległo się w izbie — i wołać żałosnym głosem:
— Ja na stare lata miałbym Kainem zostać i rozlewać niewinną krew Abla? na stare lata? ja? Pluta!
I zawył wielkim płaczem, co usłyszawszy inni, kiedy bo nie rykną, — aż ludzie z pod innych chorągwi zaczęli ich otaczać, ciekawi, co im się mogło wydarzyć.
Tymczasem powstał pan Zagłoba i, podniósłszy z niezmierną powagą garniec miodu, rzekł:
— Komilitoni moi, dzieci ejusdem matris! dwa jeno słowa powiem, ale kiep, kto mi nie przywtórzy:
Kochajmy się!
— Kochajmy się! — powtórzyły wszystkie usta.
A w tejże chwili na rogach majdanu poczęto trąbić — nie przez musztuk, ale rozgłośnie, jak czyniono zwykle przed wielką bitwą.

„Scena polska w Łodzi w r. 1844—1901“ (r. 1901).








H. K. T.
(BAJKA).

Leci sobie drapieżny sęp, leci, leci, wreszcie siada wśród skał przy sokolem gnieździe i poczyna krakać na sokoła:
— W imieniu moich praw, słuchaj mnie.
— Czego chcesz? — pyta sokół.
— Chcę cię zabić i pożreć — powiada sęp.
— A cóż ci po mojej zgubie?
— Co za głupie pytanie i co za brak wykształcenia! Ciasno mi jest w rodzinnem gnieździe, więc chcę zabrać twoje, abym miał gdzie umieścić moich młodszych synów; po wtóre, mam swoją sępią politykę, której twoje istnienie zawadza; a po trzecie, kraczesz innym głosem niż ja i nie kochasz mnie.
— Co do mego głosu, odzywam się takim, jaki mi Bóg dał, a co do mych uczuć, zacóż ja mam cię kochać?
— Mniejsza o to. Wiem tylko, że mam prawo zabić i pożreć każdego, kto mnie nie kocha.
— Więc gdybym cię kochał, nie zabijałbyś mnie?
— Ach! — rzecze sęp: — gdybyś mnie kochał, oddałbyś mi dobrowolnie swoje gniazdo, a również dobrowolnie dałbyś mi się pożreć, aby moja osoba mogła nieco zaokrąglić się i utyć.
— W każdym razie nie uniknąłbym zguby?
— Rozumie się: jednakże śmierć z poświęcenia przyniosłaby ci większy zaszczyt.
Chwila milczenia.
— Co ma być, to będzie... — mówi wreszcie sokół. — Ale powiedz mi też, mój kochany, kto cię nauczył tak rozumować?
Usłyszawszy to sęp, podnosi głowę i rzecze z wielką dumą:
— Prostaku, to chyba nie wiesz, że ja przez dwa lata byłem na edukacji w ogrodzie zoologicznym w Berlinie!
— Tak?... — mówi sokół. — Ha! to w takim razie nadzieja moja tylko w Bogu — i trochę także w... dziobie[9].

„Tygodnik Ilustrowany“, r. 1902, nr. 14.








DUMA.

Pewnego razu pani X. miła i zacna staruszka, opowiadała w dość licznem gronie młodych pań i panienek następującą anegdotę:
— Duma jest wadą dość u nas powszechną. W mężczyznach zbyt ostre jej kanty ściera samo życie, ale kobiety nie mogą się jej nieraz długo pozbyć i stają się przez to nieznośne. Dziwnem jest przytem to, że dumą odznaczają się nieraz osoby, które nie mają żadnego dobrego ku temu powodu. Tak było i ze mną.
Byłam bardzo „pysznem“ dzieckiem. W miarę lat wada ta rozwijała się we mnie coraz bardziej. Na pensji moje wyniosłe obejście zrażało do mnie koleżanki, później, w salonach, towarzyszki zabaw i młodzież. Nie lubiano mnie i nazywano „księżniczką“, ale to właśnie schlebiało mojej miłości własnej i potęgowało jeszcze dumę.
Z tego powodu żaden młody człowiek nie zbliżał się do mnie — i byłabym niezawodnie dotychczas rutkę siała, gdyby nie to, że niespodzianie zostałam raz na zawsze z mojej wady wyleczona.
Było to przed spowiedzią wielkanocną. Przy rachunku sumienia przyszło mi na myśl pytanie, czy moja duma nie jest tem samem, co pycha, która, jak wiadomo, stoi na czele grzechów głównych.
Przystąpiwszy więc do konfesjonału, w którym siedział nie mój zwykły spowiednik, ale jakiś wiekowy już ksiądz, wyznałam wkońcu, po całej litanji innych grzechów, że jestem ogromnie dumna.
Ale staruszek nie dosłyszał widocznie dokładnie, albowiem otoczył dłonią ucho i zapytał:
— Jaka jesteś?
— Dumna, odrzekłam nie bez poczucia pewnej wewnętrznej dumy, albowiem wydawało mi się, że byle kto nie może mieć takiego grzechu.
— Aha! dumna! No, proszę! A z czegożeś ty, moje dziecko, taka dumna?
Milczałam, albowiem nie mogłam znaleźć narazie odpowiedzi.
— Czy może ty pochodzisz z jakiego historycznego rodu?
— Nie, wcale nie. Ot, szlachcianka jestem, jak każda inna, ale żeby tam ród mój miał być aż historyczny, to wcale nie.
— Aha! To może ty jesteś bardzo utalentowana, albo uczona?
— Ii... Artystką nie jestem, a co do uczoności, skończyłam pensję, ale teraz ciocia wprowadza mnie w świat, więc nawet niebardzo mam czas co czytać.
— No! już wiem: musisz być bardzo bogata?
— Nie, ojcze. Tata ma wioseczkę, ale i trochę długów, a ciocia żyje z emerytury po mężu.
— Cóż wreszcie? Bo... mnie to tam nie obchodzi i nie dowidzę, ale, jeśli nie to i nie drugie, to chyba musisz być bardzo urodziwa?
— Tak sobie... niczego! Brzydka może nie jestem, ale gdzie mi tam do piękności...
— Aha! — rzekł znowu ksiądz.
I po chwili do mnie:
— No, to uspokójże się, moje dziecko, bo ty jesteś głupia, nie dumna, a to wcale nie jest grzech...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

I oto w jaki sposób straciłam raz na zawsze moją dumę.

„Księga jubileuszowa Kurjera Porannego“, Warszawa, 1903.








CO SIĘ RAZ STAŁO W SYDONIE.

Abdolonim padł na twarz przed Marhabalem, bogatym kupcem z Sydonu i leżał dopóty, dopóki Marhabal nie zapytał, co to miało znaczyć. Wówczas powstał i mówił jak następuje:
— Panie! za cały majątek mam tylko mały ogródek, w którym uprawiam rzodkiew, cebulę i róże. Ale jestem młody, pracowity i uczciwy. Wiem, że to, co powiem, może ci się wydać szaleństwem, lub co najmniej zuchwalstwem. Ponieważ jednak nazywają cię w Sydonie „Roztropnym“, ufam, że nie uniesiesz się gniewem. Oto pokochałem twoją córkę, cudną Thalestris, jestem przez nią wzajemnie kochany — i błagam cię, panie, ażebyś mi ją oddał za żonę.
Marhabal chciał w pierwszej chwili ogrzmocić Abdolonima laską z kości słoniowej, którą trzymał w ręku, albo zawołać niewolników, aby go zrzucili ze schodów; ale powstrzymał się, albowiem istotnie nie zwykł nic czynić bez namysłu. W Sydonie nazywano go nietylko „Roztropnym“, ale i „Dokładnym“, gdyż lubił rozprawiać, lubił wypowiadać swoje myśli obszernie i dowodzić wszystkiego w sposób niezbity i wykazujący jak na dłoni, o ile zdrowy i stateczny rozum kupiecki przewyższa wszelkie inne myślenie. — Z tego powodu umilkł na czas tak długi, jaki jest potrzebny do przesypania się piasku w klepsydrze, a potem tak zaczął zwolna mówić:
— Abdolonimie! Z córką moją, jeśli istotnie zapach twoich róż odurzył ją aż do zupełnej utraty rozumu pogadam osobno i mam nadzieję wybić jej z głowy nieprzyzwoite myśli. Co się tyczy ciebie, mój sposób widzenia jest następujący. Ceniłem cię zawsze za twoje ogrodowizny. Rzodkiew, którą mi sprzedajesz, nigdy nie jest sparciała, a twoja cebula nietylko dobrze smakuje, ale i odbija się tak przyjemnie, że nieraz kupcy na Byrsie[10] pytają mnie, u kogo ją nabywam. To znaczy, że to, co robisz, robisz dobrze. Z tego powodu nie wybuchnąłem gniewem, gdyż zresztą nie widziałem nigdy, ażeby gniew przyniósł coś komuś w zysku. Ale zastanów się nad twem niebacznem żądaniem! Wiesz, że ja, Marhabal, należę do starszyzny sydońskiej; pięć moich okrętów krąży po morzu między Fenicją a wyspami i Grecją; dwa odwiedza brzegi Sycylji i Kartaginy. Mam stu trzydziestu niewolników, ten oto pałac w Sydonie, dom w Tyrze i dwa wielkie składy towarów, nie licząc fabryki szkła i farbierni. Taki jest mój majątek, który zczasem przejdzie na moją córkę, ponieważ jest ona jedynem mojem prawem dziecięciem. A teraz pytam się ciebie: z czem ty przystępujesz do interesu? co masz? ile ci przynoszą twoje warzywa i jak wielki jest naprawdę ten ogród, który uprawiasz?
— Ogród mój — odpowiedział Abdolonim — niewiele większy jest, o Marhabalu, od tej komnaty, w której przed tobą stoję! Ale prócz tego posiadam osła i serce, pełne miłości.
— Średni osieł wart jest pięćdziesiąt drachm fenickich, to jest trzy razy mniej, niż ta laska, którą trzymam w ręku i którą chciałem cię w pierwszej chwili obić, czego jednak nie uczyniłem, zarówno przez wrodzone mi umiarkowanie, jak i dlatego, żeby jej nie połamać. Co do miłości — miłość jest to ogień. Kto ma mąkę i patelnię, może przy nim upiec podpłomyki. Ale powiedz mi, Abdolonimie: gdzie jest twoja mąka i patelnia?
Abdolonim spuścił głowę i milczał.
A Marhabal, widząc w jego milczeniu triumf swego rozumowania, uśmiechnął się z zadowoleniem i mówił dalej:
— Córka moja posiada dostatek szat i klejnotów, lecz posiada to wszystko dlatego, że ojciec jej miał głowę na karku i umiał sobie dawać rady w życiu. Gdybyś ty jednak spotkał Thalestris nagą, na jednej z takich skał bezludnych, jakich jest wiele na naszem wybrzeżu, cóżbyś w takim razie uczynił?
Abdolonim zaczerwienił się po uszy.
— O Marhabalu, jakże mam na to odpowiedzieć?...
— Ja nie o tem mówię — przerwał opryskliwie kupiec. — Chcę tylko ci dowieść, że gdybyś ją spotkał nagą, wówczas cała twoja miłość nie miałaby jej za co kupić nietylko naszyjnika i obrączek na nogi, ale nawet fartuszka na biodra. Przecie w twojej opończy są dziury, przez które przeglądają twoje kolana, powalane ziemią i zielenizną przy pieleniu warzywa. Szczęściem moja córka nie mieszka na pustej skale i nie jest tak goła, jak greckie boginie. — Ale wypadki chodzą po ludziach. Żebyś mnie lepiej zrozumiał, dam ci przykład. Oto miasto nasze i kraj zajęli Macedończycy, których monarcha, Aleksander, przewrócił do góry nogami państwo perskie i cały świat. Króla naszego, Stratona, przepędził na cztery wiatry jeden z jego wodzów, Hefestjon i podobno ma nam dać innego władcę... Zagrabił on już majątki kilku kupców, którzy przed przybyciem Macedończyków przemawiali za oporem. Spodziewam się wprawdzie, że mego mi nie skonfiskuje. Jestem człowiek trzeźwy i umiem liczyć się z rzeczywistością. Fenicja jest dziś słowem bez treści. Niech się Tyr broni, jeśli ma do tego ochotę, — Sydon ma własne interesy i o nich powinien myśleć. Wypowiedziałem taki pogląd na Byrsie i postarałem się, żeby słowa moje doszły do Hefestjona. Ale przypuśćmy, że stało się inaczej i że wskutek nieporozumienia lub fałszywej skargi majątek mój został skonfiskowany. Co w takim razie pomogłaby wam twoja miłość? Czy starczyłaby wam za dach nad głową i czy potrafiłaby was nakarmić? Co ty mógłbyś wnieść do spółki prócz rzodkwi i miłości? Mówisz, żeś młody? — dobrze! Ale czy to ty jeden masz w Sydonie skład z tym towarem? Mówisz, żeś pracowity? — także dobrze. Ale i każdy niewolnik, chce, czy nie chce, musi być pracowity. Coś ty lepszego, niż niewolnik? Żeś uczciwy? O wa! Dwa dni temu odniosłeś drachmę, którą ci za warzywo nadpłacił mój podstarości, boś myślał, że mnie tem ujmiesz. Ale dajmy na to, żeś uczciwy — to i co? Dlaczego nie miałbym cenić więcej uczciwą nędzę od uczciwego bogactwa? Człowiek uczciwy, a przytem bogaty, pachnie nardem, albowiem ma na to, by się nim codzień namaścić, twoją zaś uczciwość czuć nawozem, który do śmierci będziesz przewracał, gdyż nic innego nie potrafisz.
— Umiem grać na cytrze! — zawołał nieszczęśliwy Abdolonim.
— Lepiej dla ciebie byłoby o tem nie mówić — odpowiedział Marhabal. — To się podobać może mojej córce, nie mnie. Wiem, że u Greków, kto nie gra na cytrze, ten uchodzi za gbura i barbarzyńcę. Są tam ludzie, którzy nic innego nie czynią, a jednak otacza ich sława i — choć trudno temu uwierzyć — otacza ich szacunek większy, niż cieślów, którzy budują okręty, a nawet — niż kupców. Ale Grecy to naród dzieci, nasz zaś Sydon — to miasto poważne i zamieszkałe przez ludzi rozsądnych. Co do mnie, uważam, że człowiek młody, zdrów i silny, który, zamiast pracować, gra na jakimś instrumencie lub pisze wiersze, — bo i tacy bywają u Greków — zasługuje na równą pogardę, jak wróbel, który ćwierka na dachu bez żadnego dla nikogo pożytku. To też, gdybyś był tylko muzykiem lub poetą, byłbym cię kazał odrazu zrzucić ze schodów, rozsądnemi bowiem słowami nie przemawia się do półgłówków.
— Więc nie mogę mieć żadnej nadziei! — zawołał Abdolonim.
— Nadzieję, jeśli ci się tak podoba, możesz mieć, ale nie możesz mieć i nie będziesz miał mojej córki. Sam powiedziałeś, że twoja prośba jest szalona, a ja dowiodłem ci, jak dwa a dwa: cztery, że jest prócz tego niedorzeczną, a nawet głupią, a zatem czegóż tu jeszcze czekasz?
— Marhabalu, — rzekł Abdolonim — nie chciałem mówić ci o tem, co nie jest moją zasługą, ale może słyszałeś, że, chociaż tak prawie ubogi, jak niewolnik, pochodzę jednak z rodu dawnych królów sydońskich i że w całej Fenicji niemasz człowieka, w którymby płynęła szlachetniejsza krew od mojej.
Na to Marhabal zastanowił się znów przez chwilę, poczem rzekł ze zwykłą sobie rozwagą:
— Słyszałem i jakkolwiek nie uważam tego za rzecz zupełnie pewną, przyznaję, że to jest coś. To tłumaczy poniekąd twoją zuchwałość i zarazem jest drugim powodem, dla którego nie kazałem cię zrzucić ze schodów. Jest zaiste w Sydonie wielu kupców, którychby olśniło twoje królewskie pochodzenie. Ale ja, chociaż sam nie należę do gminu i szanuję tradycję (przyzwoici ludzie powinni ją zawsze szanować), w interesach jestem, jak ci to już nadmieniłem, przedewszystkiem realistą. Powiem ci więc, że gdybyś ty pochodził z rodu ogrodników, a stał się królem, oddałbym ci bez wahania moją córkę, albowiem, po pierwsze, mógłbyś mnie zrobić dostawcą dworu, o co starałem się napróżno jeszcze za króla Stratona, a po wtóre, musiałbym przyznać, że ktoś, kto potrafił zmienić motykę na berło, ma głowę do interesów lepszą nawet od mojej. Ale jeśli ty, pochodząc z rodu królów, klepiesz taką samą biedę jak twój ojciec i jesteś tylko ogrodnikiem, to co ja mam o tem pomyśleć? Oto, że wśród przodków twoich były całe pokolenia niedołęgów i że ty jesteś także niedołęgą, skoro się losem swoim zadowalniasz. Z tych wszystkich przyczyn powtarzam ci jeszcze raz, że nie dam ci córki — i nadto zapowiadam, żebyś nie pokazywał się więcej w domu moim, chyba że przez wdzięczność za naukę, jaką ci dałem, opuścisz mi przynajmniej dziesięć procent na rzodkwi i cebuli.
Usłyszawszy to, Abdolonim rozdarł swoją i tak już podartą opończę i byłby niezawodnie posypał swą głowę kurzem i popiołem, gdyby nie to, że w domu porządnego kupca sydońskiego nie było na podłodze ani kurzu, ani popiołu.


∗             ∗
Lecz gdy w Sydonie księżyc zaszedł, a psy się uśpiły, różana Thalestris stanęła nagle w przebraniu młodego eunucha przed Abdolonimem, który płakał w swoim ogródku, grając na cytrze — i, załamawszy ręce, zawołała:

— O, Abdolonimie! — wszystko przepadło, cała nadzieja za nic!
— Za nic! — jęknął młodzian.
I, wydobywszy odpowiednio żałosny dźwięk ze strun cytry, odstawił ją na bok, a natomiast chwycił w objęcia dziewczynę i począł całować jej umalowane henną powieki.
A gdy słodycz pieszczoty ukoiła nieco ich zbolałe serca, zapytał:
— Czy mówiłaś z ojcem, Thalestris i czy gniew jego nie spadł na twoją lubą głowę?
— Ojciec nie gniewał się, — odpowiedziała — ale położył mnie na kolanie i osmagał do krwi łodygami róż twoich, żebym poznała, że w darach twoich mieści się nie radość dla mnie, lecz boleść!...
— Bogowie! — zawołał z rozpaczą, a zarazem i z zapałem Abdolonim — pozwól mi ucałować twe rany!
Lecz dziewica spuściła oczy:
— Nie, Abdolonimie, — na to nie mogę pozwolić...
Nastała chwila milczenia, tylko słowiki sydońskie, ukryte w cyprysach, posypywały jakby gradem pereł ogród i oboje kochanków.
— Abdolonimie... — szepnęła dziewica.
— Słucham cię, liljo Libanu.
— Oto przekupiłam stróżów i wykradłam się z domu, ażeby ci powiedzieć, że bez ciebie śmierć milszą mi będzie od życia.
— A więc umrzyjmy razem, Thalestris!
— Otrujmy się, Abdolonimie!
— Mam w piwnicy placki, przygotowane z cykuty i miodu, na szczury, które niszczyły owoce pracy mojej. Spożyjmy je i zstąpmy razem w krainę cieniów!
— Niech się tak stanie — odrzekła Thalestris.
Więc Abdolonim wstał, ażeby pójść po zabójcze placki, lecz dziewica położyła mu rękę na ramieniu.
— Zorze wieczorne zgasły niedawno, — rzekła — do świtu daleko, a noc tak wonna i cudna. Wkrótce wieczysta ciemność pokryje oczy nasze, więc jeszcze popatrzmy na te światła niebieskie, które nad nami migocą.
I złożyła mu głowę na ramieniu, poczem, zwróciwszy źrenice na księżyc, poczęła do niego przemawiać głosem cichym i smutnym:
— Tanit, Tanit, o ty blada i czysta bogini, która płyniesz teraz, jak łódź srebrna nad sennym Sydonem, czemuż to świecisz nam po raz ostatni?
A Abdolonim:
— Ty, która co miesiąc umierasz i zmartwychwstajesz, uśpij nas, a potem zbudź do nowego życia.
— Albo obejmij nas srebrną siecią twoich promieni i pociągnij nas ku sobie...
— Albo zmień naszą miłość w twój blask własny, ażeby nie zmarła razem z nami, bo nie życia nam żal, lecz miłości...
— O Tanit!
— O Tanit!
Nastała znów cisza, tylko cyprysy trzęsły się od pieśni słowiczych.
Thalestris siedziała przez czas jakiś bez ruchu z przechyloną wtył głową i otwartemi ustami, rzekłbyś podając je księżycowi, lecz nagle drgnęła i rozbudziła się, jakby ze snu.
— Gdzie ja jestem? — spytała.
— Przy sercu mojem — odpowiedział młodzieniec.
— Wszakże my mamy umrzeć, Abdolonimie?
— Tak jest, o piękna moja!
— Kochaszże ty mnie?
Abdolonim pociągnął ją ku sobie, wpił się ustami w jej usta i pozostali tak, póki im nie zbrakło oddechu.
Poczem zaszemrał znów głos Thalestris, podobny do szmeru strumyka:
— Abdolonimie, wszak śmierć wszystko rozwiązuje i od wszystkiego wyzwala?
— Wyzwala... — potwierdził młodzian.
A ona mówiła dalej:
— Więc, jeśli śmierć wszystko rozwiązuje i od wszystkiego wyzwala, to... to co? Abdolonimie?...
— Co chcesz powiedzieć, luba moja?
Thalestris przysłoniła oczy dłonią tak białą, jak kwiat jaśminu.
— Ach! nie myśl tylko nic złego!...
Wówczas on spojrzał na nią i, choć niebawem mieli umrzeć, widocznie jednak zatroskał się o jej zdrowie, gdyż rzekł:
— Rosa pada...
— Rosa pada — powtórzyła, jak echo, Thalestris.
— I chłód nocy dojmować już poczyna. Czy widzisz ten szałas, ukochana, który osłaniają, jak płaszczem, bluszcze i wiciokrzewy. Pójdź, piękna moja! Pójdź, przyjaciółko moja! Tam dreszcz nie przejmie twego lubego ciała i umierać nam będzie zaciszniej.
Więc ona, posłuszna słowom kochanka, wstała i wsparta na jego ramieniu poczęła iść ku szałasowi, powtarzając jakimś dziwnym, sennym, nawpół do śpiewu podobnym głosem:
— Ro-sa pa-da, ro-sa pa-da...
I znikli pod płaszczem bluszczów. Słowiki umilkły. Natomiast wierny osiołek, którym Abdolonim rozwoził warzywo po Sydonie, jął niewiadomo dlaczego odzywać się wśród nocy swym przeraźliwym, do śmiechu podobnym rykiem:
— Hi-hau, hi-hau, hi-hau!


∗             ∗
Księżyc, który jakoś nie zauważył, gdzie się podzieli, szukał ich długo w ogródku. Pełzał po ścieżkach, schodził ze ścieżek, rozświecał grzędy kwiatów, zaglądał w brózdy między zagonami rzodkwi i cebuli, osrebrzył ściany szałasu i chciał nawet zajrzeć do wnętrza, ale, nie mogąc przebić się przez gęstwę bluszczów i wiciokrzewu, znudził się wreszcie próżnem poszukiwanem i popłynął w stronę Tyru, ku morzu.

A oni, wśród wiązek wonnego szafranu, przygotowywali się na wspólną śmierć — i przygotowywali się dopóty, dopóki nie rozbudziły ich gromkie okrzyki, które rozległy się nagle przed bramą ogródka.
Wówczas wypadli z szałasu — i trwoga, a zarazem i zdziwienie ogarnęły ich na widok, jaki przedstawił się ich oczom.
Oto czerwony blask pochodni rozjaskrawił ulicę, kraty ogródka, palmy i cyprysy, a przed bramą roił się i kołysał tłum ludzi.
— To ojciec przysyła mnie szukać! — krzyknęła w przerażeniu Thalestris.
— Schroń się do szałasu — zawołał Abdolonim.
I, porwawszy łopatę, jaka znalazła mu się pod ręką, stanął gotów do obrony dziewicy.
Tymczasem część tłumu napełniła ogródek, ale zatrzymała się w pewnej odległości, jakby przejęta strachem na widok groźnej postawy młodzieńca — i tylko dziesięciu ludzi, przybranych w mitry i uroczyste fenickie szlafroki, wysunęło się naprzód. Zdumiony Abdolonim poznał w nich dziesięciu najprzedniejszych sydońskich młodzieńców.
A oni, zbliżywszy się ku niemu, padli na twarz i przez chwilę leżeli bez ruchu, poczem podnieśli się i jeden z nich, trzymając na ręku płaszcz purpurowy, tak zaczął mówić:
— Witaj Abdolonimie Pierwszy, potomku krwi królewskiej, władco Sydonu i Libanu, a nas wszystkich panie i królu!
Tu znów przyklękli, a za ich przykładem tłum, stojący opodal, rzucił się także na kolana, powtarzając:
Witaj, witaj Abdolonimie Pierwszy!
Abdolonim patrzył czas jakiś osłupiałemi oczyma to na ich twarze, to na ich mitry, to na płonące pochodnie, aż wreszcie, opamiętawszy się nieco, pomyślał, że to zapewne panicze sydońscy, podpiwszy na jakiejś uczcie, postanowili sobie wyprawić igraszkę z biedaka, więc zapytał z goryczą i gniewem:
— Czego szukacie i czego chcecie, o dostojni, w moim ogrodzie?
— Panie, — odpowiedział ten, który przemawiał poprzednio: — Aleksander, monarcha świata, kazał Hefestjonowi, po wypędzeniu Stratona, mianować nowego króla w Sydonie. A ponieważ, na mocy odwiecznych praw sydońskich, ten tylko może nad nami panować, w czyich żyłach płynie krew dawnych władców, przeto, będąc w obozie u Hefestjona, wskazaliśmy na ciebie, albowiem zarówno ród twój, jak twoja skromność i twe wielkie cnoty czynią cię godnym sydońskiego berła i tronu.
Lecz Abdolonim, nie wierząc jeszcze słowom mówcy, odpowiedział:
— Ród mój istotnie jest królewski, przeto źle i niebacznie czynicie, jeśliście przyszli urągać biedakowi, który, wiedzcie o tem, ma śmierć w sercu, a łopatę w ręku.
Na to posłannik wyciągnął ku niemu płaszcz purpurowy i rzekł z wielką powagą:
— Abdolonimie, zbudź w swej duszy godne króla uczucia; porzuć zwątpienie i porzuć swą brudną opończę! Obmyj, panie, ręce i oblicze z prochu ziemi — i wdziej ten płaszcz, który ci w imieniu Aleksandra i całego narodu sydońskiego przynoszę. A gdy zasiądziesz na stolcu sydońskim, jako pan życia i śmierci wszystkich obywateli, wspomnij wówczas niekiedy na stan swój poprzedni, nie daj opętać się dumie i zachowaj te wszystkie cnoty, które cię dzisiaj na tron wyniosły[11]. Żyj nam i panuj, o źrenico Baala — i niech jutrzejsze słońce już nie w tym ubogim ogrojcu, ale w twoim królewskim zamku ci zaświeci!
— Żyj nam, źrenico Baala! — poczęły wołać głosy z tłumu.
— Wyniosły cedrze libański!
— Koziorożcu wspaniałomyślny!
— Baranie, przewodniku stada!
— Żyj i władaj!
— Rządź, karz i wynagradzaj!


∗             ∗

Abdolonim musiał uwierzyć.
Nie udał się jednak zaraz na zamek, oświadczył bowiem, że przedtem pragnie pomodlić się do bogów domowych, których opieka okazała się tak przemożną — i rozmówić się w ciszy i samotności z własnem sumieniem. Ale gdy ulica i ścieżki ogródka opustoszały, odłożył na czas dalszy rozmowę z bogami i sumieniem, a natomiast, objąwszy usta dłońmi, zawołał po dwakroć przyciszonym głosem:
— Thalestris! Thalestris!
Dziewica wybiegła z szałasu.
— Jestem, panie!
— Słyszałaś?
— Słyszałam i... padam na twarz przed królem moim.
Ale on zatrzymał ją i rzekł:
— O, Thalestris! Niepotrzebne nam już placki z cykutą.
— Tobie, panie, — odpowiedziała — nie wolno umierać, albowiem losy Sydonu złożone są w twoich rękach, jeśli jednak i mnie umrzeć nie pozwolisz, cóż się teraz stanie ze mną nieszczęsną?
A Abdolonim przygarnął ją i począł mówić z wielką słodyczą, lecz już i z powagą królewską:
— Słuchaj, Thalestris. Rozum kupiecki twojego ojca okazał się ślepy i głupi, ale twoja miłość była mądra i widziała przez zasłonę przeznaczenia. Wszelako, zanim powtórzysz ojcu swemu te moje słowa i zanim mu powiesz, że mu król Sydonu przebacza, wiedz o tem, że jesteś królową króla.
Usłyszawszy to, dziewica przechyliła się, jak kwiat podcięty, na rękach kochanka, albowiem czułe jej serce, nie mogąc znieść nadmiaru szczęścia, na chwilę całkiem bić przestało.
Więc Abdolonim wniósł ją znowu do szałasu, ażeby dołożyć tam wszelkich tkliwych starań, które mogły jej wrócić przytomność.


∗             ∗

Marhabal, który jako człowiek roztropny i dbały o zdrowie, chodził spać wcześnie, nic nie wiedział, co się stało podczas nocy w Sydonie. Ale gdy wieścionośna Ossa, obiegając od świtu całe miasto, zapukała z nowiną i do jego pałacu, zmartwiał tak ze zdumienia i trwogi, że siadł na ziemi, objął dłońmi wielkie palce swych nóg i pozostał w tej postawie tyle czasu, ile potrzeba do przerachowania pięciuset worów z wełną.
Aż gdy wreszcie przyszedł do siebie, przedewszystkiem zadał sobie pytanie:
— Co teraz będzie?
I, ponieważ miał zwyczaj zastanawiać się nad każdem położeniem głęboko — i jasno zdawać sobie z niego sprawę, przeto, otrzeźwiawszy zupełnie, począł tak rozumować:
— Abdolonim pomści się na mnie, gdyż nazwałem go niewolnikiem i kazałem mu pójść precz z domu. Zatem skaże mnie na śmierć, zagrabi mój majątek, a jeśli Thalestris nie wywietrzała mu wobec nowej godności z głowy, to weźmie ją jako niewolnicę do swego zamku. — Próźnobym się też łudził, że tego wszystkiego nie uczyni, gdyż został królem i uczynić to może. Jest to rzecz okropna, ale nieunikniona. Życie bez majątku jest wprawdzie gorsze od śmierci, a jeśli przychodzą takie czasy, w których łokciem zdrowego rozumu nie można mierzyć ani wypadków, ani ludzi, to nic po mnie na świecie. Bo skądże ja mogłem przewidzieć, że ogrodnik zostanie królem? Znikąd. — Takich rzeczy może spodziewać się tylko ten, komu brak piątej klepki. Wszystko to jest prawda, jak również i to, że każdy człowiek musi umrzeć. — A jednak śmierci się boję i nawet boję się bardzo. Inaczej nie czułbym tych mrówek, które mi chodzą po plecach i nie słyszałbym tych głuchych odgłosów we wnętrznościach. Ale czy jest na to rada? Niema. — Są wszelako różne rodzaje śmierci. — Zapewne, że zaszczytniej jest być usmażonym w oleju, niż przybitym na krzyż, albowiem garniec oleju kosztuje pięć drachm fenickich, a krzyż można zbić z dwóch starych belek. Ale śmierć na krzyżu jest lżejsza, wskutek czego wolałbym być ukrzyżowanym, niż usmażonym. Fatalnie się też stało, żem mówił coś Abdolonimowi o patelni. Któż jednak mógł odgadnąć, że wczoraj będzie tak do dziś niepodobne? Wczoraj omal nie kazałem zrzucić Abdolonima ze schodów za to, że chciał się z moją córką żenić, a dziś wypada mi chyba prosić bogów, ażeby jak najprędzej zabrał ją, jako niewolnicę, bo może znalazłaby sposobność, ażeby się za mną wstawić. W każdym razie trzeba mi teraz pójść do niej, by ją pożegnać i pouczyć, co ma królowi powiedzieć. Oćwiczyłem ją wprawdzie wczoraj łodygami róż dość dotkliwie, ale jeśli odziedziczyła po mnie choć szczyptę rozsądku, powinna przecież zrozumieć, że ojciec, który jest niezadowolony z wyboru córki, ma prawo i obowiązek w jakiś sposób jej to okazać. Tak jest! Nie chcę się łudzić, ale cała moja nadzieja w Thalestris i trzeba jak najprędzej z nią się rozmówić.
Przemawiając tedy w ten sposób do własnej duszy stroskanej, udał się do pokoju dziewicy, która po wrażeniach ubiegłej nocy spała tak silnie, że zaledwie zdołał się jej dobudzić.
— Thalestris, dziecię moje, — rzekł uroczyście — otwórz oczy i uszy, albowiem nieszczęśliwy twój ojciec, który jest w obliczu śmierci, przychodzi pożegnać się z tobą i udzielić ci ostatniego błogosławieństwa.
Tu powiedział jej wielką nowinę nocy oraz to wszystko, o czem poprzednio w duszy rozmyślał. Lecz ona słuchała go jednem uchem, przeciągając się rozkosznie i leniwie, a wkońcu, rozbudziwszy się dobrze, ukryła nagle swą jasną twarz w poduszkę i wybuchnęła śmiechem tak dźwięcznym, jak gdyby kto rozsypał szklanne paciorki na marmurową podłogę.
— Wyrodna córko! — zawołał z oburzeniem Marhabal. — Ty śmiejesz się, gdy twój nieszczęśliwy ojciec, który jest w obliczu śmierci, przychodzi, ażeby pożegnać...
Ale nie zdołał skończyć, gdyż Thalestris zerwała się z purpurowej pościeli tak szybko, jak ptak zrywa się z pośród kwiatów i, objąwszy szyję ojca, cała różowa, do spłonionej jutrzenki podobna, poczęła jednym tchem mówić.
— Ojcze, król przebaczył ci wczoraj, a mnie powiedział, że jestem królową króla!
Marhabal zmienił się w posąg kamienny — i dopiero po długiej chwili rzekł:
— Wróć do łóżka, Thalestris, albowiem nogi mi tak osłabły, że muszę usiąść.
Więc Thalestris wskoczyła znów do pościeli, a on siadł przy niej, zdjął myckę, przeciągnął raz i drugi ręką po ogolonej głowie i zapytał:
— Toś ty widziała króla?
— Widziałam.
— Kiedy?
— Dzisiejszej nocy.
— Był u ciebie?
Dziewica ukryła znów twarz w poduszkę.
— Nie, ja byłam u niego!
Nowe milczenie.
— Przed obiorem, czy po obiorze? — zapytał zmienionym głosem Marhabal.
— I przed obiorem i po obiorze.
— Uf!....

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— Thalestris!
— Słucham, ojcze...
— I ty... i ty powiadasz, że monarcha taki był łaskaw dla ciebie?...
— O! i jak jeszcze!
— Nie chowaj twarzy w poduszki... Czy on był łaskaw przed obiorem, — czy po obiorze?
— I przed obiorem i po obiorze.
— Uf!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Thalestris przestała istotnie kryć twarz w poduszki, albowiem spostrzegła, że oblicze ojca rozjaśnia się coraz bardziej w miarę rozmowy i staje się poprostu wesołe.
Jakoż Marhabal uśmiechnął się wkońcu nietylko wesoło, ale nawet figlarnie. Pogroził córce palcem, chwycił ją lekko za ucho i, pochyliwszy się ku niej, zapytał:
— A jak ty myślisz? — Kto będzie dostawcą waszego dworu?...

„Pamięci Jana Gadomskiego Koledzy“, Warszawa, 1907.








WESELE.[12]

Pewnego razu członkowie areopagu w Atenach z archontami na czele, tudzież prytanowie, a wraz z nimi najznakomitsi sofiści, filozofowie, przedniejsi kupcy, artyści i delegowani przez miasto właściciele nieruchomości stanęli przed Markiem Antonjuszem, poczem tak zwany eponim, czyli pierwszy archont, w ten sposób do niego przemówił:
— Bogom podobny i bogom równy Antonjuszu! Nie korzystać z twego pobytu w Atenach i nie złożyć ci czci przynależnej — byłoby z naszej strony zbrodnią, której dusze nasze nie zdołałyby odpokutować przez całą wieczność w Hadesie. Stajemy więc przed twojem obliczem i z tem większą radością, że w twej osobie, o boski, możemy uczcić zarazem Dionizjusza, którego jesteś wcieleniem — i Rzym który jest naszym zwierzchnikiem, władcą i dobrodziejem. Wszyscy bowiem ludzie rozsądni i umiarkowani, — wszyscy, dla których drogi jest spokój i porządek, rozumieją, jaką wdzięczność winniśmy Rzymowi nietylko za to, że w swoim czasie uwolnił nas z pod przewagi macedońskiej, ale także i za to, że zagarnąwszy pod swe skrzydła całą Helladę, pozbawił nas w ciągu lat następnych zbytecznej niepodległości i położył koniec naszym wewnętrznym niesnaskom. Jeżeli bowiem zdarzyły się pewne nieprzyjemne wypadki Związkowi Etolskiemu, Achajskiemu, tudzież dawnemu Koryntowi, jeśli później i nas, Ateńczyków, pokarał Sulla za czasów Mitrydata, to przyczyną tego była nasza lekkomyślność, nie zaś rzymska surowość. Ale wspomnienia Mumjusza i Sulli pokryły się już pyłem lat ubiegłych, natomiast świeża jest pamięć nieograniczonego miłosierdzia boskiego cezara i twego, o prześwietny Dionizjuszu, którego sam pobyt między nami nową okrywa sławą nasz sławny i starożytny gród ateński. Mogliście nam odjąć wszystko i mielibyście zupełną słuszność, tak czyniąc, a jednak, w łasce swej, zostawiliście nam tyle wolności, ile właśnie dla naszego szczęścia i spokoju potrzeba. Są wprawdzie między nami żywioły wywrotowe, są, niestety, ludzie, którzy, nie mogąc zapomnieć o czasach Milcjadesa i Temistoklesa, marzą o zupełnej niepodległości i całkowitej wolności, — są demagodzy, którzy nie rozumieją, że przyszłość nasza da się utwierdzić jedynie pod hasłem: „państwowość rzymska przy samorządzie miejscowym“, — ale my, panie, którzy w tej chwili podnosimy w górę ramiona, a schylamy przed tobą, jak przed Zeusem, nasze głowy, nie podzielamy tych zbrodniczych zasad i potępiamy je zarówno usty, jak sercem. Oceń, boski, naszą wierność i przebacz, jakoś przebaczył, że znalazło się kilku szaleńców, którzy poważyli się za czasów pobytu w naszem mieście Brutusa i Kasjusza wznieść im posągi, obok starych posągów Arystogitona i Harmodjusza. Ani wszyscy za niektórych, ani dobrzy za złych, ani roztropni za głupich odpowiadać nie powinni. To też, gdyś niedawno kazał osmagać twym liktorom warchołów, którzy ośmielili się zaśpiewać na Ceramiku wstrętną i niedorzeczną pieśń: „Jeszcze Grecja nie zginęła, póki my żyjemy“, poznaliśmy w tem twą mądrość, która umie winnych od niewinnych odróżnić — i twoje miłosierdzie, które ci nie pozwoliło za wybryk garstki motłochu obłożyć kontrybucją poważnych i prawomyślnych obywateli. Lecz właśnie z tego powodu miłość i wdzięczność wezbrały tak bezgranicznie w naszych sercach, że przez kilka dni i nocy namyślaliśmy się, jakby ci ją wyrazić — i oto wznieśliśmy dwa wielkie twe spiżowe posągi, z których jeden stanął na rynku, drugi na Akropolu. Będziem je wieńczyć, o boski, codziennie, a tymczasem lud nasz zbiera się już przed niemi tłumnie i od rana do wieczora, panie, czci cię okrzykiem: Evoe saboi Dionisios!
Evoe saboi Dionisios! — powtórzyli członkowie areopagu, prytanowie, sofiści, artyści, kupcy i właściciele nieruchomości.
A Markus Antonjusz skinął w podzięce głową, przybraną w liście winogradu, pochylił się lekko na swojem krześle z kości słoniowej i, gdy okrzyki przebrzmiały, odpowiedział z dziwnym jakimś uśmiechem:
— Gdym za młodych lat bawił dla studjów w waszem mieście, zdumiewałem się już wówczas, Ateńczycy, nad waszą wymową i zdumiewam się nad nią dotychczas, albowiem, przy obrotności waszej myśli, czyni ona z was wzór, zaprawdę, niedościgniony. Podziwiam następnie w was i to, że mówiąc rzeczy, które tak mile głaszczą ucho słuchacza, umiecie zachować godność narodową i, jak przystało potomkom Milcjadesa i Temistoklesa, potraficie zawsze uniknąć przesady w pochlebstwie. Miło mi słyszeć o waszej miłości dla Rzymu i dla mnie, a jeszcze milej, że niepodległość uważacie za rzecz wam niepotrzebną i że potępiacie demagogów, którzy marzyć o niej nie przestali. Wiem zresztą, że ich jest już niewielu i że zdrowy rozsądek bierze górę nietylko w Atenach, ale i w całej Helladzie. Ten rozsądek widzę i w tem, że niedawno jeszcze uczciliście w bardzo praktyczny sposób posągami Brutusa i Kasjusza, którzy wówczas byli panami Grecji. O praktyczności tego sposobu wspomnę jeszcze za chwilę, tymczasem oświadczam wam, że wierzę w szczerość waszych intencyj, jakkolwiek nie wątpię, że jeśli w niezbadanych wyrokach przeznaczenia leży, abym i ja (czego się nie spodziewam) został w przyszłości przez kogo zwyciężony, — to wzniesiecie tak samo posągi i mojemu zwycięzcy. Ale nie biorę wam tego złe, Ateńczycy, tem bardziej, że przyszłość wolno przepowiadać tylko wyroczniom, a tymczasem, w teraźniejszości, uczyniliście mnie waszym bogiem Dionizjuszem, który i w Rzymie pod nazwą Bachusa jest czczony. I zaiste, mili, jeśli Dionizjusza poznać można po miłości dla bachantek i wina, to ja nim jestem, albowiem nikt z potomków Deukaljona nie miłuje tak ładnych dziewcząt — i nie było jeszcze chyba człowieka, któryby do tego stopnia lubił się w dobrej kompanji zakropić!...
Tu roześmiał się potężny triumwir, a za nim roześmieli się wielcy urzędnicy, filozofowie, sofiści, właściciele realności i poczęli wołać zgodnym chórem:
Rozkoszny! rozkoszny! najlepszy z bogów.
Lecz Antonjusz uciszył dłonią okrzyki i tak dalej mówił, zawsze z tym samym dziwnym na twarzy uśmiechem:
— Dzięki za te okrzyki — i niech mi wolno będzie wypłacić się za nie jeszcze jedną dla was pochwałą. Oto u żadnego innego narodu i w żadnem innem mieście zapał nie idzie tak ręka w rękę z tym właśnie praktycznym rozsądkiem, który przed chwilą wysławiałem i nie znajduje się w tak boskiej z nim harmonji. Często bywają to rzeczy przeciwne, — wy jedni umiecie je godzić. Kocham ci ja, jako Dionizjusz, wino, ale z powodu wczesnej godziny nic jeszcze nie piłem, przeto i pamięć moja nie chwieje się, jak statek na morzu, ale stoi silnie i prosto, jak kolumny waszego Partenonu. Wdzięczny wam tedy jestem, żeście uczcili mnie posągami, ale pozwólcie sobie powiedzieć, że te posągi pamiętam jeszcze z czasów mej wczesnej młodości i pierwszego pobytu w Atenach. Przedstawiały one wówczas Eumenesa II, króla Pergamu. Ale gdy przybyli tu Brutus i Kasjusz, odkręciliście głowy Eumenesa, a nasadziliście ich oblicza. Teraz znów ich głowy zastąpione zostały mojemi. W taki to sposób miłość, która kazała wam wznieść mi posągi, znalazła się w boskiej harmonji z rozsądkiem, który nakazuje oszczędność. Dzięki więc składam wam, Ateńczycy, raz jeszcze i proszę, abyście wierzyli, że kochać i podziwiać mnie więcej, niż ja was, nigdy nie potraficie.
Na chwilę zapadła cisza i zakłopotanie odbiło się na kilku twarzach, wnet jednak zaradziła temu przytomność wymownego eponima, który, mając w pogotowiu dalsze sposoby uczczenia nowego boga, tak odpowiedział triumwirowi:
— Niegotowa jeszcze była, o panie, mieszanina miedzi, cyny i złota, szlachetniejsza od tej, z której odlane zostały Eumenesy, więc tylko tymczasem przyozdobiliśmy te posągi twemi boskiemi rysami. Ale, zaprawdę, gdybyśmy tylko z tem do ciebie przyszli, zasłużylibyśmy względem ciebie i Rzymu na miano niewdzięczników. Lecz gdy wysłuchasz nas do końca, prześwietny, sam uznać musisz, że uradziliśmy coś takiego, co jest ciebie i nas godnem zarówno.
— Słucham, — odrzekł Antonjusz — ale niech wymowa twoja nie okrąża całej ziemi wzorem nieskończonego Okeanosa.
— Brzydzimy się, panie, lakońską wymową, tak jak ty brzydzisz się spartańską polewką, postaram się jednak, aby okresy moje nie były tak długie, jak owe mury, które niegdyś łączyły Pireus z naszem miastem. Więc zwracam się odrazu do ciebie w imieniu naszego grodu, w imieniu wszystkich obywateli i mówię ci, najlepszy z bogów: oto miłość nasza dla ciebie, tak niezgłębiona, jak wody tego Okeanosa, o którym przed chwilą wspomniałeś, dyktuje nam następującą prośbę: okaż nam jeszcze jedną łaskę, przyspórz sławy Atenom i wstąp, boski, u nas w nowy związek małżeński, a nam pozwól, abyśmy ci wyprawili godną ciebie uroczystość weselną.
Antonjusz, jakkolwiek byle czem zdziwić go było niepodobna, usłyszawszy te słowa, zdumiał jednak tak, że długo nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Osłupiałym wzrokiem wodził po twarzach swatów, którzy stali w głębokiem milczeniu.
Lecz, że Ateńczycy słynęli zawsze ze złośliwego dowcipu i skłonności do szyderstw, przeto wzburzyła się w nim dusza na myśl, że może i z niego chcą zadrwić. Złowrogie błyskawice pojęły wnet migotać w jego źrenicach.
— Obywatele Aten! — rzekł zmienionym głosem. — Jeśli to żart niewczesny, to odpokutujecie za niego nietylko wy, ale i nieurodzone jeszcze wasze przyszłe pokolenia. — Jeśli zaś przyszliście prosić mnie o to prawdziwie, to chyba Heljos zbyt palącym promieniem powarzył mózgi w waszych czaszkach.
Tu zgrzytnął zębami i dodał głosem, do grzmotu Zeusa podobnym:
— Żali nie wiecie, że żoną moją jest Oktawja i żali opuściła was pamięć, że jeszcze wczoraj ofiarowaliście jej białe gołębie i złote girlandy z jałowca?
To rzekłszy, powstał — ogromny, groźny, ze lwiemi zmarszczkami na czole. Lecz niezmieszany wcale eponim podniósł głowę i, patrząc mu wprost w oczy, odpowiedział:
— Jako człowiek poślubiłeś siostrę twego wielkodusznego kolegi, Oktawję, którą wielbimy, ale jako bóg masz prawo poślubić boginię. Ofiarujemy ci, panie, w małżeństwo naszą Atenę Grodowładną i błagamy, ażebyś ją przyjął z rąk naszych.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nastało długie milczenie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Taki dowód czci przeszedł nawet wyobraźnię Antonjusza, więc znów począł spoglądać przed się zdumionym wzrokiem. Ale gniew znikał stopniowo z jego oblicza. Za chwilę wódz zwrócił się ku swym Rzymianom i, spostrzegłszy uśmiech legata, uśmiechnął się wzajem do niego, poczem siadł i przesłonił oczy dłonią.
Lecz, gdy ją znów odjął, ukazał Grekom wesołe już i promienne oblicze.
— Poznaję was, Ateńczycy, — rzekł — a zarazem przyznaję, że więcej nie mógłby mi sam Zeus ofiarować. Żaden z bogów nie odmówiłby ręki Ateny, a zwłaszcza Ateny Grodowładnej, — przeto i ja, wasz Dionizjusz, przyjmuję ją z radością.
— Dzięki ci, przyszły zwycięzco Partów! — zawołał archont-basileus.
I, podniósłszy dłoń, otworzył już usta, ażeby w obszerniejszem przemówieniu wyrazić całą wdzięczność, jaką były przejęte serca swatów, ale triumwir nie chciał słuchać dłużej. Był dotychczas na czczo, co nie wydawało mu się rzeczą przystojną, ani miłą. Może przytem miał dosyć Greków razem z ich wymową i pochlebstwami, więc wstał na znak, że przyjęcie skończone — i rzekł:
— Idźcie teraz, o Ateńczycy, oznajmić moją radość oblubienicy i ludowi, a na uczcie, jaką zamierzam wam wieczorem wyprawić, powiecie mi, w jaki sposób zamierzacie uświęcić moje gody weselne.

* * *

Zatem swatowie, złożywszy Dionizjuszowi odpowiednie pokłony, dzięki i życzenia, udali się do domów swoich. Lecz zanim się rozeszli, przystanęli na agora i mówili jedni do drugich, kiwając ku sobie siwemi brodami:
— Oto się nazywa polityka! Niechże przeciwnicy nasi zdobędą się na podobną!

* * *
Gody weselne Dionizjusza z Ateną Grodowładną odbyły się w kilka dni później tak wspaniale, że nawet Panateneje nie mogły się z niemi porównać. Były uroczyste procesje z kapłanami wszystkich świątyń i z dziewicami w bieli — przeciągały gromady cudnych efebów i dziecięta, poprzebierane za amorków. Szły białe byki i białe jałowice ze złoconemi rogami — i wozy, zaprzężone we wspaniałe rumaki, o sterczących, przyciętych krótko grzywach. Porozsypywano tak świętą mąkę jęczmienną przy ofiarach, że stopy ofiarników obieliły się jak stopy młynarzy. Kwiaty, kwieciste tyrsy, wieńce z róż, lilij i sasanków, girlandy i zwoje na kolumnach rozjaśniły miasto jedną stubarwną tęczą. Zieleń mirtów i winogradu oplotła białe marmury. Bito na ucztę powszechną stada wołów i krętorogich baranów. Na agora tryskały purpurą i złotem fontanny wina. Lud jadł, pił i szalał. Ciskano kośćmi i kopytami spożytych zwierząt na „nieprzejednanych“. Mury drżały od śpiewów i okrzyków na cześć boskiej pary, a gdy słońce przetoczyło się w stronę morza Jońskiego i na niebo wszedł srebrny księżyc, zaświeciły tysiące i tysiące pochodni, jak gdyby pożar objął miasto.
* * *

I w taki to sposób, w obliczu Ateńczyków, tudzież i innych Greków, którzy zbiegli się z Eubei, z Eleusis, z Megary, z nowo odbudowanego Koryntu i z innych miast achajskich, wyszła zamąż dziewicza Grodowładna Atena.

* * *

Zaś w tydzień później, gdy wszyscy swatowie triumwira dostali wezwanie, aby stawili się przed nim powtórnie, zebrali się naprzód na agora i tam, ustawiając się wedle godności w pary, tak wzajem do siebie mówili:
— Serce Antonjusza wezbrało radością, jak Illisus wzbiera od deszczów wiosennych, a że hojny jest, jak kopalnie Cypru, więc niechybnie obdarzy miasto niezmiernie. Co najmniej podaruje Atenom kilka większych wysp, a i nas osobiście uczci również wielkiemi podarkami.
I pełni otuchy stanęli przed obliczem Antonjusza.

* * *

Lecz ze zdziwieniem, a zarazem i z trwogą zauważyli, że oblicze to było posępne, surowe i nie zapowiadało im nic dobrego. Toż i słowa, któremi do nich przemówił, twarde były i zimne, jak rzymskie miecze.
— Obywatele Aten! — rzekł. — W dowód miłości dla mnie, a zarazem przez wdzięczność dla Rzymu, oddaliście mi w małżeństwo waszą Atenę Grodowładną. W chwili, gdyście mi ją ofiarowali, sądziłem, że czynicie to szczerze, obecnie jednak przekonałem się, że jesteście ludźmi pozbawionymi bojaźni bożej i wiary...
Struchleli, słysząc to, Ateńczycy i wyciągnęli błagalnie ręce, triumwir zaś powtórzył z większym jeszcze naciskiem:
— Tak jest! — bez bojaźni bożej i bez wiary. Wasi przodkowie skazali na śmierć za bezbożność najmędrszego z ludzi, Sokratesa, ale was stokroć słuszniej możnaby nazwać bezbożnikami. A jeśli wy, nibyto ojcowie miasta, dajecie taki przykład, do czegóż dojdzie gmin ateński i na co wyrośnie wasza młodzież? Na szczęście, nawet i w Atenach istnieją kary na bezbożników, drżyjcie zatem, albowiem zawisła nad wami zemsta praw boskich i ludzkich!
A oni istotnie drżeć poczęli, gdyż dusze ich ogarnął „boski popłoch“, a przytem i kolana nie miały już dawnej siły młodzieńczej.
— Panie! — zapytał eponim, głosem do jęku podobnym — wiemy, iż jako Bóg mylić się nie możesz, ale racz nam oznajmić przyczynę twego słusznego gniewu, bo oto chitony stały się na nas mokre od zimnego potu, który wystąpił na nasze ciała.
— Pytacie o przyczynę? — odrzekł z gorzką ironją Antonjusz. — Więc do tego stopnia doszła wasza zatwardziałość, że sami nie możecie się jej domyślić? Na Styks i wszystkie czeluści Hadesu, do których dziś jeszcze zstąpicie! Toż gdybym ja, Antonjusz-Dionizjusz, pojął za małżonkę córkę ostatniego chłopa ateńskiego, jeszczeby ten chłop pomyślał dla niej o posagu. A wy! — wy daliście mi w małżeństwo boginię, patronkę waszego miasta i daliście mi ją tak, jak nigdy nie poważył się jej przedstawić żaden rzeźbiarz, to jest gołą, jak owe posągi, które nawet figowego liścia nie mają. Atena Grodowładna! Ha! pięknie Grodowładna! Ani złamanej drachmy! Ani dziurawego obola! O hańbo! o wstydzie! o bezbożności! Znieważyć tak córkę Zeusa! ubliżyć tak jej, mnie i Rzymowi! W dziełach świata niema przykładu, ażeby kto zniewagę taką bogom wyrządził, jak również chyba w Hadesie znajdą się dostateczne za taką zbrodnię kary!
„Boski popłoch“ ogarniał coraz bardziej dusze swatów.
— Zgrzeszyliśmy! zgrzeszyliśmy! panie, ale daj nam czas na pokutę i pozwól się poprawić! — zawołało kilkanaście stłumionych głosów.
Po tych słowach oblicze Antoniusza stało się mniej lodowate, a czoło jego poczęło się nieco rozchmurzać. Czas jakiś przeszywał jeszcze wzrokiem skulone i przelękłe postacie ateńskiej starszyzny, poczem rzekł:
— Mamże znów okazać wam miłosierdzie? Ha, niech tak będzie! Idźcie tedy do domów waszych i pomyślcie o ofierze pokutnej. Ale biada wam, jeśli ta ofiara będzie wynosiła mniej, niż sześć miljonów drachm attyckich, albowiem mniejszy posag dla Ateny byłby tylko nowym dowodem waszego braku wiary i waszej bezbożności.
To rzekłszy, wstał z krzesła i, zwróciwszy się do swych Rzymian, przymrużył jedno oko, a areopagici, prytanowie, filozofowie, kupcy i właściciele realności powolnym krokiem i z opuszczonemi głowami udali się do domów.
Lecz przystanęli nieco na rynku i, odetchnąwszy głęboko, poczęli kiwać siwemi brodami, poczem jeden rzekł:
— Ha! — trzeba dać!... Lud zapłaci i lud będzie szemrał, ale historja odda nam sprawiedliwość, albowiem tylko nasza polityka może nam zjednać i zachować łaskę Rzymu.

„Adamowi Krechowieckiemu“ (Księga pamiątkowa), Lwów 1908.








JAKO SIĘ PAN LUBOMIRSKI NAWRÓCIŁ
I KOŚCIÓŁ W TARNAWIE ZBUDOWAŁ.
WEDLE PODANIA LUDOWEGO.[13]

Kiedy się Pan Jezus w Betleem narodził, pan Lubomirski z Tarnawy był jeszcze lutrem. — Ale że człek był mądry i przemyślny, a zasłyszał, ze Dzieciątko Jezus bardzo nierade widzi lutrów i rozmaitych innych heretyków, zaczął więc w głowę zachodzić, jakby się przekonać, czy to prawda.
Stangret, krakowiak, co go w cztery konie woził, mówił mu, że najprostsza rzecz będzie do bryki założyć, pojechać do Betleem i tam dokumentnie Najświętsze Dzieciątko wypytać. Na nieszczęście pan Lubomirski długo przedtem z Turkami wojował i tyle pieniędzy na wojsko wydał, ze wkońcu i Tarnawę u Żydów zadłużył, z której to przyczyny nie miał na drogę nietylko do Betleem, ale nawet i do Krakowa.
Myśli tedy i myśli, jakby tu sobie poradzić, aż jednego dnia przychodzi do niego stary, wędrowny dziad i powiada mu tak:
— Daleko stąd — powiada — na zachód słońca, jest Babia Góra, taka wysoka, że cień od niej na siedem mil pada. Na samym wierzchu tej góry mieszka okrutnie bogata czarownica, która dla Jancychrysta koszulę szyje. Co rok jeden tylko ścieg wolno jej zrobić, ale kiedy koszulę skończy, wtedy się Jancychryst z niej narodzi i ze świętą wiarą wojować zacznie. Puścić, — powiada — to wiedźma każdego sobie puści i pieniędzy pozwoli mu zabrać, ile dźwignie, jeno nigdy ludzie nie widzieli, żeby kto wrócił.
— Czemu tak? — pyta pan Lubomirski.
— Dlatego, — mówi dziad — że jej straszne smoki i rozmaite gady strzegą, więc, jak kto wraca, to go gonią, a jak dogonią, nim z cienia wyjedzie, to na drobne szmaty go rozedrą.
Począł się pan Lubomirski w głowę drapać, bo bardzo mu się te smoki i gady nie spodobały, a pieniądze chciał mieć. Ale po odejściu dziada przyszło mu do głowy, że skoro są tacy, którzy i samego djabła potrafią w pole wywieść, to przecie na tę gadzinę z Babiej Góry musi być jakiś sposób. Głowił się dzień, głowił drugi i trzeci, wreszcie powiedział sobie: „Albo starosta, albo kapucyn“ — i pojechał.
Wziął siedem koni dobrych, ścigłych i pierwszego przywiązał do drzewa w tem miejscu, w którem się cień od Babiej Góry kończy, drugiego o milę wyżej, trzeciego znowu o milę — i tak aż do szóstego — dopiero na siódmego wsiadł i ku czarownicy na nim pojechał.
Jedzie tedy i rozgląda się na prawo, rozgląda na lewo, aż tu leżą, jak kłody, między kosówką, to smoki paskudne o trzech głowach, to węże ogromne, to rozmaite żmije i padalce. Ten i ów podniesie czasem łeb, zasyczy, zębami kłapnie, ale nie mówią mu nic.
— Hej! — myśli pan Lubomirski — żeby to były zwyczajne smoki i wężary, możnaby im mieczem łby porozwalać, ale przeciw piekielnym mocom szabla nanic — i trzeba będzie chyba z babą coś wskórać, bo inaczej żywy nie wrócę.
Dojechał wreszcie do szczytu i patrzy: siedzi straszna jędza piekielnica, koszulę szyje. Zsiadł pan Lubomirski z konia, pokłonił jej się po kawalersku i tak grzecznie do niej powiada:
— Jak się masz, — powiada — stary wiechciu od butów! Przyjechałem tu po twoje skarby, bom swoje na wojnę wydał, a teraz mi na drogę potrzeba. Dasz, dobrze — nie dasz, też dobrze — jeno nie marudź, bo mi okrutnie pilno.
Rozśmiała się na to baba tak, że aż pan Lubomirski ostatni jej jedyny trzonowy ząb zobaczył — i mówi:
— Oj-jej, dlaczego nie, oto widzisz tu w workach koło mnie złoto, perły i diamenty, bierz, ile chcesz, ale pierwej napij się ze mną wina prze zdrowie.
I wzięła zaraz dwie szklenice, nalała z jednego gąsiora do jednej, z drugiego do drugiej i powiada:
Chaim!
Ale pan Lubomirski, któren, jako się rzekło, był człek mądry i przemyślny, [wnet pomiarkował, że skoro baba[14]] nie z tego samego gąsiora w obie szklenice leje, to musi być w tem jakaś podrywka. Począł tedy głową kręcić i patrzyć tak, jakby co za babą zobaczył.
— Czego się rozglądasz — pyta baba.
— Bo się mgły rozstąpiły i krzyże na kościołach w jakowemś mieście widać.
Zlękła się wiedźma. — Gdzie? — pyta.
— A za twojemi plecami.
Baba obróciła się całkiem i przykryła oczy ręką, a pan Lubomirski prędko przemienił szklenice.
— Ej, co też gadasz? — mgła, jak żur gęsta — mówi jędza, a on na to:
— Tak mi się uwidziało.
Wzięła jędza znów szklanicę:
Chaim.
Siulim.
Wypili. Ledwo wypili — bęc baba na plecy i usnęła twardym snem.
A pan Lubomirski łap za złoto, cap za perły i diamenty, na koń i w nogi. Leci, leci, dopada do tego konia, co był o milę uwiązany — hop na siodło — i w cwał dalej.
A tymczasem rozbudziła się piekielnica, bo dla niej trzeba było mocniejszej jeszcze przyprawy — i nuż się drzeć:
— Huź, smoki, huź, węże, huź, żmijce i padalce! gońcie i rwijcie tego rycerza, co ze skarbami mego przyszłego syna Jancychrysta ucieka.
Dopiero kiedy nie zakłębi się w górach, kiedy nie ruszą się potwory, aż się bór począł, jak od wiatru, kołysać. Dopadają pierwszego konia, rwą go na drobne szmaty, że tylko kości w zębach im chruszczą, — zjadły.
Pędzą dalej, bo baba krzyczy na mitręgę — aż oto drugi koń. Rozerwały go też, jako mogły najprędzej — i zżarły razem z siodłem. Widzą potem trzeciego — zżarły, widzą czwartego — zżarły. Ale że zamarudziły coś niecoś przy każdym, więc, gdy zżarły szóstego, już pan Lubomirski wyskoczył na siódmym z cienia, który Babia Góra na siedem mil od południa ku północy rzuca.
Obrócił się tedy ku nim i nuż drwić:
— Całujcież teraz psa w nos.
A one wspinają się, kłębią, szczerzą zęby, charczą, ale im za cień nie wolno. Jedna tylko żaba hycnęła z takim rozpędem, że już się nie mogła wstrzymać i skoczyła panu Lubomirskiemu na ramię. Ale on się jej bynajmniej nie przestraszył, naprzód dlatego, że się wcale żab nie bał, a po wtóre, że, gdy słońce na nią padło, poczęła napoczekaniu dębieć.
— Tuś, ropucho — powiada do niej pan Lubomirski.
A ona jęła go prosić pokornie:
— Wrzuć mnie — prawi — do cienia, bo inaczej skamienieję zeszczętem, a ja ci zato powiem prawdę na każde pytanie, które mi zadasz.
Zamyślił się więc rycerz przez chwilę, a potem rzekł do niej:
— Z piekłaś jest?
— Z piekła.
— Powiedz mi tedy, jakiej wiary najbardziej się w piekle boicie?
— Taką rzecz do ucha ci tylko mogę powiedzieć, bo gdyby to gadziny usłyszały, to choćbyś mnie potem w cień wrzucił, zarazby mnie zagryzły.
I poczęła mu szeptać do ucha, a pan Lubomirski słuchał, słuchał, poczem, wziąwszy żabę, rzucił ją napowrót do cienia i tak rzekł do swojej własnej duszy:
— To już teraz nie potrzebowałbym do Betleem jechać, Dzieciątka o prawdziwą wiarę pytać, ale pojadę, by Mu się czołem do świętych nóżek pokłonić.
Po drodze obaczył, że i trzej królowie na piechotę tam idą, więc im się do kolaski przysiąść pozwolił, za co podziękowali pięknie i obiecali syna, co mu się miał narodzić, do chrztu trzymać.
A w Tarnawie, za skarby, Babie-Jędzy zabrane, stanął wielki kościół, w którym dotychczas nabożeństwo na chwałę bożą się odprawia.

„Jednodniówka Towarzystwa Wpisów Szkolnych“, Warszawa, 1909.








ONGI I DZIŚ.
BITWA POD KORONOWEM[15].

Liczne posiłki, ciągnące w pomoc krzyżakom od króla węgierskiego Zygmunta i z dalszych ziem niemieckich, nie zdążyły na walną rozprawę pod Grunwaldem. Ale właśnie dzięki temu zakon, mimo niesłychanego pogromu, zdołał jeszcze zebrać wcale poważne siły do rozpaczliwej obrony przeciw zwycięskim Polakom. Nauczony jednak doświadczeniem, nie chciał stawić wszystkiego na jedną kartę w wielkiej bitwie z rycerstwem polskiem. Biegły niemiecki wódz, znany z okrucieństw Michał Kochmeister, wójt Nowej Marchji, wolał zaprawiać do wojny przybyłych gości przy oblężeniu zamków i zameczków polskich, nie opatrzonych dostateczną załogą, lub podnosić ich ducha w małych utarczkach, zwłaszcza w takich, w których nie brały udziału chorągwie rycerskie, jeno złożone z mieszczan i wieśniaków mieszane drużyny, które w owych czasach nazywano „tańszym ludem“.
A czynił to przezorny Kochmeister nie dlatego, aby nie marzył o wielkiej bitwie, ale rozumiał, że bitwa ta musi być zwycięską, gdyż inaczej, gdyby nowa próba nową tylko klęskę miała sprowadzić, upadnie całkiem duch w rycerskich gościach i zbudzi się w nich żądza rychłego powrotu do domowych pieleszy. Owoż, podczas oblężenia Tucholi, doszły do obozu krzyżackiego wieści, że w Koronowie stoją jakoweś zaciągi królewskie, wśród których niemasz pogromców z pod Grunwaldu, tylko właśnie „lud tańszy“, przeważnie pieszy, niezbyt liczny i niezbyt z wojną obyty.
Uśmiechnęło się Kochmeistrowi łatwe zwycięstwo, więc, zostawiwszy niewielki zastęp pod Tucholą, aby utrzymać na wodzy tamtejszą załogę, ruszył z całą siłą pod Koronowo. Szli z nim słynni w świecie zapaśnicy z cesarskiego dworu, szli Niemcy ze Śląska, szli Sasi, Bawarowie, Turyngowie, Frankowie i Szwaby, nie licząc gości z dalszych jeszcze krajów, — rycerstwo świetne, od stóp do głów w stalowe i srebrzyste zbroje zakute, żądne boju i sławy, śmiercią gardzące. Wszystko zdawało się sprzyjać wyprawie. Przednie straże niemieckie pochwyciły na grząskich błotach dwóch szlachty, którzy potwierdzili, że niema pod Koronowem walnych hufców królewskich i tem większą napełnili Kochmeistra wiarą w zwycięstwo.
Krzyżacy, rozumiejąc, że brańcy prawdę przed nimi zeznali, przyśpieszyli pochód i rankiem w październiku, w dzień świętego Gereona[16], 1410 r. stanęli pod miastem, a przypuszczając, że im wśród jego ulic walczyć przyjdzie, pozsiadali z koni i, zostawiwszy je pachołkom, gotowali się pieszo uderzyć na nieprzyjaciół.
Lecz niecałkiem zdołali zaskoczyć Polaków, którzy, lubo nierychło spostrzegli wojska zakonne, mieli wszelako dość czasu, by skoczyć hurmem do klasztoru, w pobliżu nad rzeką Brdą położonego, tam przywdziać zbroje, siąść na koń i sprawić szyki bojowe.
Ujrzawszy to, krzyżacy poniechali zdobycia miasta i co prędzej wrócili do koni — tak, że po krótkim czasie stanęły naprzeciw siebie dwa potężne żelazne zastępy.
Hufce niemieckie płonęły żądzą boju lecz w okrutnym Kochmeistrze upadło serce na widok polskich chorągwi, zmiarkował bowiem zbyt późno, że pojmani na błotach szlachcice zwiedli go chytrze, że nie mieszaną drużynę ma przed sobą, ale straszliwe „przedchorągiewne“ rycerstwo z pod Grunwaldu. Poznał ich zdala po olbrzymich koniach, po zbrojach, po znakach na tarczach, po rodowych „zawołaniach“, które rozlegały się jak grzmoty wśród szyków — i zadrżał. Nie o własne życie mu chodziło, gdyż serce kipiało mu dziką odwagą, ale zadrżał na myśl, co się stanie, jeśli nowa klęska przygniecie zakon i jeśli ci świeżo przybyli „goście“ z Zachodu, którzy nie zaznali jeszcze siły polskiego ramienia, rozniosą wieść po świecie, że oprzeć się jej niepodobna... Posiłki przestaną wówczas napływać z Niemiec, a z zakonu wyciekną resztki krwi.
I przerażony tą myślą Kochmeister, lubo wojska jego przewyższały liczbą polskie zastępy, postanowił bitwy nie przyjmować.
Więc po chwili trąby niemieckie dały znak do odwrotu, wojska zaś, zastawiwszy się od Polaków wozami, poczęły się cofać pośpiesznie.
A Polaków ogarnęło zdumienie: „Jakoż jest?“ mówili między sobą: „Sami k’nam przyszli, a teraz tyły podają? Zaprawdę jest w tem jakowyś podryw, który udaremnim, następując na nich bez zwłoki“.
Tak mówiąc, ruszyli naprzód i rozpoczął się pościg, który wkrótce okazał się zgubnym dla krzyżaków. Nie mieli już oni owych przesławnych, na wagę niemal złota opłacanych łuczników angielskich, którzy legli prawie wszyscy pod Grunwaldem. Natomiast w wojsku królewskiem był cały oddział Mazowszan puszczańskich, od dziecka do łuku przywykłych. Ci, wysuwając się naprzód, razili konie pod rycerstwem i samych rycerzy; gdy chciano na nich uderzyć, cofali się szybko, a na ich miejsce występowała gotowa do boju konnica. Lecz wówczas Kochmeister znów nakazywał odwrót i zgubny dla Niemców pościg rozpoczynał się w dalszym ciągu.
Aż wreszcie opadli swego wodza co najprzedniejsi rycerze niemieccy i poczęli mu gorzkiemi słowy przeganiać, że hańbi ich i gubi i że nie poto z dalekich krajów przybyli, aby przed Polakami uciekać, jeno dlatego, by w równym boju się z nimi potykać i sławę, choćby za cenę życia, pozyskać.
Więc Kochmeister, widząc, że nanic dalsza ucieczka i że łucznicy królewscy bez bitwy mu wojsko wytracą, zatrzymał się we wsi Łącko i, stanąwszy na wysokiem wzgórzu, postanowił stawić czoło Polakom. Lecz owi, widząc przed sobą stromą wyniosłość, a pewni już, że im się nieprzyjaciel nie wymknie, obeszli ją dokoła i, zajechawszy od strony najmniej pochyłej, poczęli z wielką radością ustawiać się do walnej rozprawy.
Ale zanim rozpoczęła się bitwa, przybył przed szyki polskie herold z oznajmieniem, że Konradus Nyempcz, rycerz cesarza Zygmunta, sławny ze zwycięstw w licznych bitwach i turniejach, wyzywa na pojedynek rycerski każdego z polskich rycerzy, któryby ośmielił się z nim zmierzyć. Na to z szeregów wyjechał natychmiast Jaśko ze Szczytów, herbu Doliwa[17] i podjąwszy ostrzem kopji rzuconą rękawicę, ruszył między dwa wojska. Wyskoczył ku niemu Nyempcz z wielkim pośpiechem i zderzyli się na środku pustego pola, jako dwie burze, które z przeciwnych stron nadciągną. Lecz dzień zapowiedział się złą wróżbą dla Niemców, gdyż zwalił Jaśko z konia odrazu cesarskiego rycerza — i pojman jest przesławny Konrad Nyempcz w obliczu obu wojsk.
Zaczem wielu Polaków i Niemców chciało się potykać o konie, o zbroje, albo też na śmierć lub niewolę, lecz już nie było na to czasu, gdyż serca zakipiały takim warem po obu stronach że, nie czekając już dłużej, ruszyły na siebie żelazne ławy i zwarły się w śmiertelnych zapasach.
„Z obu stron — pisze kronikarz[18] — równe męstwo i równa zawziętość przeciągnęły bój do kilku godzin — i długi czas wątpliwy był los bitwy, gdy jednaki dobór rycerstwa, jednaki upór i jednaka sprawność bojowa przechylały to na tę, to na ową stronę zwycięstwo“. Rozgorzała bitwa tak zapalczywa, jakiej nie pamiętano od początku wielkiej wojny. Groźni i słynni wśród rycerstwa całego świata „przedchorągiewni“ rycerze polscy: Toporczykowie, Powałowie, Sulimczycy, Nałęcze, Oksze, Półkozice, godnych znaleźli siebie „sąpierzy“ w niemieckich Herdwardtach, Reidburgach, Trukleszach i Elkingerach. Po skruszeniu ogromnych „drzew“, jak wówczas zwano kopje rycerskie, bito się na miecze i oksze. Krew z ran ludzkich i końskich spływała obficie na ziemię; coraz większa liczba poległych zaścielała krwawe pobojowisko. Ciężkie podkowy rumaków miażdżyły piersi i głowy rycerskie: ziewały ostatnim tchem na krwawem polu sczerniałe usta, gasły orle, młodzieńcze oczy, śmierć powłóczyła bladością oblicza, stratowana ziemia odzywała się jednym jękiem.
Lecz bój trwał dalej: biły obuchy, dźwięczały miecze i tarcze, a wrzawa bojowa i okrzyki „zawołań“ rodowych głuszyły ów jęk przyziemny. Wieśniakom z Łącka, którzy spoglądali z wysokich drzew na bitwę, wydało się, że widzą walczących z sobą olbrzymów.
Łoskot starcia rozlegał się na całą okolicę. Szał bojowy ogarniał dusze, rozgorzały oczy i serca, jak pochodnie, ramiona zamieniały się w pioruny i bój trwał dalej.
Parły na się wzajem dwie ławy tak uporczywie, że wkońcu uczynił się ścisk straszliwy. W tym ścisku pomieszały się konie, tarcze, zbroje. Tu i ówdzie niedość już było miejsca na rozmach miecza, lub toporu, więc chwytano się za ramiona, wbijano sobie w piersi i w gardła krótkie mizerykordje, bito się złamkami i rękojeściami mieczów. Tysiące zaległy już pole; ochrypłe gardła zamilkły, — lecz bój trwał ciągle, straszny jak płomień, ponury jak śmierć.
Aż wreszcie zbrakło oddechu w piersiach ludziom i koniom. Bitwa poczęła mdleć, albowiem omdlały ręce i zdrętwiały ramiona. „Wówczas stało się, — mówi kronikarz[19] — że jakby za wzajemną zgodą przerwano bój i oba wojska wykrzyknęły, aby chwilowy uczynić rozejm“. Jakoż, za znakiem trąb, rozjechały się wrogie zastępy na parę stajań, każdy ku swoim wozom. Tam rycerze, zsiadłszy z koni, pozdejmowali potrzaskane zbroje i nastała chwila spoczynku.
Lecz wkrótce całe ich gromady pośpieszyły z obu stron na pobojowisko, aby oglądać własne czyny i nieść ratunek swoim rannym. Tam, zbliżywszy się, Niemcy i Polacy poczęli przypatrywać się sobie wzajem, potem podziwiać się, potem podchodzić jeszcze bliżej, aż nareszcie z jednej i z drugiej strony wyciągnęły się ku sobie, prawie mimowoli, drżące jeszcze z wysiłku prawice.
— Cześć Niemce, waszemu męstwu! — huknęli polscy rycerze.
— Cześć wam! — odpowiedzieli Niemcy. Lwie serca biją wam w piersiach i nie znajdziecie równych w chrześcijaństwie.
— Naleźliśmy równych, potykając się z wami.
— Chwała wam!
— Chwała i wam!
Tak wysławiwszy się z obu stron, poczęli szukać rannych, zbierać ich, cucić i oddawać przyjaciołom i krewnym. A gdy pachołkowie odwieźli rannych i omdlałych do dwu obozowisk, rycerze pozostali jeszcze by dalej świadczyć sobie usługi — i nuż poznawać się: „Tyś walczył ze mną!“ — „Ja z tobą“..., nuż ściskać się, obwiązywać co lżejsze rany, obcierać jedni drugim pot i kurzawę. Posłano po konie zdobyczne, by oddać je sobie wzajemnie, a potem po jadło i wino. „Rzekłbyś — mówi kronikarz — dwa bratnie wojska się zeszły, które łączy przyjaźń i miłość“...
Aż trąby przerwały nagle biesiadę, dając znać, że rozejm skończony. Rycerze zamienili ostatnie uściski, poczem rozbiegli się ku wozom. Tam, gdy giermkowie podociągali im rzemienie na zbrojach i pozamykali im głowy w hełmy stalowe, siedli znów na koń i ruszyli do nowej bitwy. Bój rozgorzał tym razem jeszcze straszliwiej, albowiem każda strona usiłowała dowieść, że godna jest pochwał przeciwników. I trwała mordercza rzeź, póki znów nie zabrakło piersiom oddechu, ramionom siły, a po rzezi nastąpił drugi wypoczynek — i nowa schadzka na pobojowisku, nowe okrzyki na cześć wzajemną, nowy ratunek i nowe dowody przyjaźni.
Aż dopiero w trzeciem spotkaniu, gdy po długich straszliwych wysiłkach potężny Jaśko Naszan Toporczyk zwalił wraz z koniem chorążego i zdobył dwupolną krzyżacką chorągiew, — pękła ściana niemiecka, rozszczepiły się zastępy i poczęły cofać się bezładnemi kupami z pola. Lecz niepohamowany zapęd „przedchorągiewnych“ rozbił owe kupy i bitwa zmieniła się dla Niemców w klęskę straszliwą.
Legli po większej części dzielni „goście“ zakonni, przybyli z dalekich niemieckich krajów; osiem tysięcy Sasów, Bawarów, Szwabów i Nadreńców zaległo pole. Pojman wódz główny, Kochmeister, pojman Nyempcz i Konrad Elkinger i Truklesz i Lebel i Baltazar i wielu baronów i grafów; wzięto wozy, namioty, dostatki, konie, a krwawy pościg trwał dopóty, dopóki noc nie powlokła ciemnością ziemi.
I tak skończyła się ta krwawa bitwa pod Koronowem, o której kronikarz powiada, że pod względem chwały rycerskiej, uporu i dzielności obu wojsk przewyższyła nawet grunwaldzką[20].
Zwycięskie rycerstwo polskie przywiodło jeńców do Inowrocławia przed majestat króla Władysława Jagiełły, który nie jako niewolników, ale jako miłych gości ich przyjął, w strapieniu pocieszył, hojnie obdarzył i do domów bez okupu wrócić pozwolił[21].
Lecz przedtem wyprawił dla nich jeszcze ucztę wspaniałą, na której znów zwycięzcy zwyciężonych, a zwyciężeni zwycięzców męstwo i chwałę pod niebo wynosili.
Oto, jak ongi, w średnich wiekach, które dziś za wieki mroku, okrucieństwa i barbarzyństwa poczytujemy, walczyli ze sobą pod Koronowem Niemcy i Polacy...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dziś walka ma inne oblicze.

„Kurjer Warszawski“, r. 1910, nr. 1.








BAJKA[22].

Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.
I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
— Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
— Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że, kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
— Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie, jak toń wodna.
— Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia.
— A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, poczem, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
— Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postaci. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
— Cóż jest trwałego w człowieku? i czemże ty ją obdarzysz, o królowo nasza! — pytały wróżki.
A na to królowa:
— Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tem, czem ciepło słońca: ona daje życie... Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni, albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tem więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy, królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i, dotknąwszy rękami jej serca, rzekła:
— Bądź dobrą! —

12. III. 1912.








AUTORKI.
HUMORESKA O DZIECIACH, NIE DLA DZIECI.

Marynia i Irka, siostry cioteczne, uczyły się razem, a po skończonych lekcjach i obiedzie odwiedzały się codziennie, nietylko wówczas, gdy na niebie świeciło słońce, ale nawet i w razie niepogody, albowiem mieszkania ich dzieliła tylko szerokość ulicy. Irka mieszkała u rodziców, Marynią zaś, która w trzecim roku życia straciła ojca i matkę, opiekowała się pani Aniela Ocieska, bezdzietna wdowa, a zarazem wcale ładna i zupełnie młoda ciocia, licząca zaledwie dwudziesty ósmy rok życia, a szósty wdowieństwa. Była ta młoda ciocia tak przywiązana do swej siostrzenicy, że, jakkolwiek miała dużo sympatji do pewnego poety, który podpisywał się pod sonetami pseudonimem „Lemiesz“, dawała mu jednak nieraz do zrozumienia, że za nic w świecie nie zgodziłaby się na rozstanie z Marynią.
A zaś p. Lemiesz, recte pan Stefan Okniński, dawał jej do zrozumienia, że w żadnym razie nie nalegałby na coś podobnego, albowiem kocha z całego serca i Marynię. Ciocia rumieniła się mocno z powodu tego „i“, a pan Stefan, kładąc osobliwy nacisk na tę literę, mówił rzeczywiście prawdę, gdyż kochał szczerze i ciocię i śliczną Marynię, a nawet i Irkę.
Małe kobietki, to jest Marynia i Irka, były rówieśnicami, a urodziny ich przegradzało tylko kilka dni majowych. Obie skończyły po lat jedenaście i, oczywiście, obie były przekonane, że osoby w tym wieku mają już dość znajomości świata i ludzi, by się obejść bez zbyt ścisłej opieki starszych i rządzić się własnem zdaniem. Na nieszczęście, jakkolwiek jest to niezaprzeczenie wiek wielce poważny, starsi mają ten brzydki zwyczaj, że go lekceważą i z tego powodu przychodzi często do rozmaitych nieporozumień.
Na takie nieporozumienie między Marynią a młodą ciocią, trafiła właśnie pewnego razu Irka.
W pierwszej chwili nie zauważyła jednak zmartwienia przyjaciółki, raz dlatego, że Maryni z pod opadniętych na twarz włosów wyglądał tylko nosek, a po wtóre, że przez otwarte okna mieszkania widać było ogród, a w nim krzewy, pokryte białym kwiatem, jak śniegiem.
— Ach, jak tu pachnie! — zawołała Irka.
— Jaśminy rozkwitły — odpowiedziała strapionym głosem Marynia.
Wówczas dopiero Irka spojrzała na nią uważniej:
— Czemuś ty taka stroskana? Co ci jest?
— Jak nie mam być stroskana, kiedy zawsze jest to samo?
— Co jest to samo?
— To, że ciocia ciągle uważa mnie za dziecko.
— Myślisz, że mój tatuś i mamusia patrzą na mnie inaczej?
Marynia rozgarnęła obu rękoma jasną czuprynę i, poruszając ramionami, poczęła narzekać.
— Mieć dwunasty rok i być strzeżoną, jak pięcioletnie bébé, tego człowiek, doprawdy, nie może już wytrzymać. Cioci do głowy nie przyjdzie, że ja już wszystko wiem, a czego nie wiem, tego się domyślam.
Na to Irka zbliżyła się szybko i, odrzuciwszy wtył warkocz, pytała z miną rozciekawioną i przejętą:
— Domyślasz się? — czego? czego?
— Różnych rzeczy — odpowiedziała Marynia. — A ty nie?
— Naturalnie... ale żeby tak zupełnie na pewno...
— Na pewno, to i ja nie. W każdym jednak razie wiem już tyle, że mogę wszystko czytać, a tymczasem ciocia chce, żebym czytała powiastki dla dzieci.
— Na to stanowczo nie można się zgodzić — odpowiedziała z godnością Irka.
A po chwili zaś:
— Dostałaś burę za czytanie?
— I jaką! Przed godziną wyciągnęłam z szafy bardzo zajmującą powieść, pod tytułem Syn naturalny i zaczęłam czytać. Ledwie jednak przeczytałam kilka stronic, nadeszła ciocia, odebrała mi książkę i zmyła głowę, co się nazywa.
— Okropność! Syn naturalny... to musi być strasznie ciekawe! Ale co to jest syn naturalny?
— Naturalny to jest... to jest... widzisz... No!... tego tak dokładnie znów nie wiem, ale się zaraz domyśliłam, że jeśli może być naturalny, to może być i sztuczny.
— A co to sztuczny?
Brwi Maryni podniosły się w górę. Nietylko jej twarz, ale i cała postać zdradzała głęboki wysiłek umysłowy.
— Sztuczny, to jest, widzisz... to jest...
— Nie wiesz, a mówiłaś, że wszystkiego się domyślasz?
— Poczekaj. Otóż się domyślam. Naturalny jest to niezawodnie taki, co się urodzi po ślubie, a sztuczny — to taki, co przedtem.
— Może być! może być! Ale w takim razie, my obie, naprzykład, mogłybyśmy mieć tylko synów sztucznych.
— Chyba.
— Ot, to byłby dopiero wypadek!
Jednakże tego rodzaju wypadek wydał się widocznie Irce czemś bardzo wesołem, albowiem parsknęła nagle śmiechem, poczem spytała z rozjaśnionemi oczyma:
— Powiedz, chciałabyś mieć sztucznego syna?
Lecz Marynia podniosła do góry swe śliczne oczy, koloru błękitnego barwinku i, jak przystało na poważną osobę, która nie wypowiada żadnych życzeń bez dojrzałego namysłu, odrzekła:
— Wolałabym mieć foxterjera.
Po chwili zaś dodała:
— ...Białego, z jednem czarnem uchem i z czarną łatą na grzbiecie.
— A ja chciałabym mieć odrazu parę.
— Prawda, że byłoby to jeszcze weselej.
Tu westchnęła i dodała z melancholją kobiety, przywykłej do zawodów.
— Ale nam się to pewno nigdy nie zdarzy.
Lecz Irkę ogarnęły innego rodzaju wątpliwości:
— Słuchaj, Maryniu, a jeśli ty się źle domyślasz — i jeśli sztuczny syn to jest poprostu lalka?
— To niech go sobie ma jaka inna. Ja jestem nato za duża, żeby się bawić lalkami.
— Zwłaszcza przy ludziach.
— Zwłaszcza przy ludziach. Rozumie się.
— Koniec końcem, my jednak nic nie wiemy.
— Gdyby ciocia pozwoliła mi przeczytać tego Syna naturalnego, to domyśliłabym się, co jest sztuczny, ale tak!... Kobieta, choćby nie wiem jak dorosła, nie potrafi przecie wszystkiego odgadnąć.
— To się zakradnij do szafy i przeczytaj.
W małem sercu Maryni krył się jednak, widocznie, rzetelny i prawy człowiek, albowiem, rozłożywszy bezradnie ręce, odrzekła:
— Aha! — kiedy musiałam dać słowo, że bez wiedzy cioci nie zabiorę z szafy żadnej książki.
— Skoro dałaś słowo, to co innego — odpowiedziała niemniej uczciwa Irka.
Nastała chwila milczenia.
— Bieda z tą ciocią — ozwała się wreszcie Marynia. — Żeby to była jaka inna, tobym ją znienawidziła.
— Ale cioci Anielki nie potrafisz nienawidzić.
— Bo jak miałam odrę, to przez cały czas przesiadywała w fotelu przy mojem łóżku... I nietylko jest ładna, ale, w innych rzeczach, bardzo dobra.
— Jak mój tatuś.
— A jednak w naszym wieku niepodobna pozwolić, żeby nam kto wydzielał, co mamy czytać, jak dzieciom wydziela się cukierki, z obawy, aby się nie przejadły.
— Ogromnie przykro i całkiem niestosownie.
— A powiedzieć, że niema na to rady!
Lecz Irka, która była żywsza i zaradniejsza od Maryni, poczęła chodzić szybko po pokoju, rozdymać swój różowy nosek, potrząsać ciemną główką, nakoniec, wskoczywszy obiema nóżkami na szezlong, jęła bujać się na poduszkach i powtarzać z radością.
— Jest rada! jest! jest!
— Jaka? — dopytywała Marynia.
— To poskutkuje z pewnością!
— Mów zaraz.
— Napiszmy powieść.
— Powieść?
— Tak, ale taką powieść, że to okropność i poślijmy ją przez posłańca do druku. Słyszałaś, jak pan Stefan mówił raz do ciotki Anielki, że gazety potrzebują ogromnie i długich i krótkich powieści, więc, cokolwiek im poślemy, to zaraz wydrukują, zwłaszcza, jeżeli nikt w redakcji nie domyśli się, że nie jesteśmy jeszcze całkiem dorosłe.
Teraz i poważna Marynia zaczęła podskakiwać.
— Ślicznie, doskonale! napiszemy powieść.
— Duży romans, w którym się kochają.
— Jeden pan, w jednej pannie!
— Tak!
W tej chwili jednak Marynia przestała podskakiwać.
— Ale — zapytała — co to ma do pozwolenia na czytanie innych powieści?
— Nie rozumiesz? Jak nasza powieść zacznie wychodzić, twoja ciocia i moi tatusiowie powiedzą, że to książka nie dla nas i nie pozwolą nam jej czytać, a wtedy weźmiemy się pod boki i oświadczymy, że autorkami jesteśmy my.
— Cudownie! O to będzie zabawa! Potem oczywiście będziemy mogły już wszystko czytać.
Tu przyszłe autorki chwyciły się z radości za ręce i, obracając się z największą możliwą szybkością, poczęły wykręcać tak zwanego „młynka“. Ale ponieważ stateczne umysły nie mogą oddawać się długo płochym igraszkom, przeto, jak tylko zakręciło im się w głowach, pofolgowały zaraz, poczem Irka rzekła:
— Nie traćmy czasu! siadajmy!
— Piszmy — zawtórowała Marynia.
I w mgnieniu oka znalazły się po dwóch bokach stołu, przy którym Marynia odbywała zwykle lekcje. Atrament, papier, pióra, wszystko było gotowe. Należało tylko wezwać w pomoc natchnienie i zacząć.
Dlaczego natchnienie znajduje się zawsze pod sufitem, na to dość jest trudno odpowiedzieć. To tylko jest pewne, że jakkolwiek Maryni i Irce nikt o tem nie mówił, obie poczęły patrzeć na sufit.
Na stole przez dłuższy czas panował zupełny spokój, natomiast pod stołem czarne pończoszki i żółte trzewiczki kiwały się to naprzód, to wtył, tym jednostajnym ruchem, który w pospolitym języku nazywa się „robieniem garnków“. Ściśle biorąc, nie jest to może ruch zbyt poważny, ale trudno go brać za złe osobom, które, w postawie siedzącej, nie dostają jeszcze stopami do ziemi.
Milczenie i „robienie garnków“ przerwała pierwsza Marynia:
— Czy można pisać powieść we dwie?
— Można — odpowiedziała Irka. — Pan Stefan rozmawiał raz o tem z moimi rodzicami, kiedy czytał im jakąś powieść, pisaną przez dwóch autorów francuskich. A skoro można pisać we dwóch, to można i we dwie.
— Więc jedna będzie pisała, druga dyktowała?
— Nie; będziemy komponowały razem, a pisać będzie każda na swoim arkuszu. Potem ja zabiorę swój arkusz, ty swój, będziemy myślały o tem, co jest napisane, a jeśli której przyjdzie co nowego do głowy, to nazajutrz drugiej powie.
— Dobrze, więc zaczynajmy.
Robienie garnków pod stołem rozpoczęło się na nowo, ale nie trwało już długo.
— Jak się będzie nazywał bohater? — spytała Irka.
— Kto?
— Nie rozumiesz? — ten, który się będzie kochał.
— Rozumiem wybornie. Niech się nazywa Stefan.
— A ona Aniela, tak, jak ciocia?
— Ale nie... Może lepiej będzie wymyślić inne imiona, bo nużby ciocia się rozgniewała, że opisujemy ją i pana Stefana. Powiem ci jedną tajemnicę. Oto słyszałam, jak służba mówiła, że pan Stefan się z ciocią ożeni. I zaraz zapytałam cioci, czy to prawda, ale ciocia tylko się zaczerwieniła i kazała mi być cicho.
— Słyszałam i ja, jak mój tatuś mówił do mamusi tak: „On w każdej chwili gotów, a i ona nie od tego“. Ogromnie byłam ciekawa, co to znaczy, ale także powiedzieli mi, żebym się nie wdawała w nieswoje rzeczy.
— Więc nie może być: Stefan i Aniela?
— Nie, ale jakże się mają nazywać?
— Niech on będzie Juljusz.
— Owszem. Śliczne imię. A ona?
— Idalja.
— Pysznie. Ty widocznie masz talent.
— Może i trochę mam — odrzekła skromnie Marynia.
Pióra nie zaczęły jednak odrazu skrzypieć po papierze, natomiast końce obsadek znalazły się, jak na komendę, w ząbkach autorek. Towarzyszyło temu ustawiczne spoglądanie na siebie, oraz rozmaite inne oznaki niepewności.
Nagle Marynia złożyła pióro:
— Dobrze, ale co będzie, jeśli nam pozwolą czytać naszą powieść?
— Jest i na to rada.
— Powiedz.
— Mówiłam już, że powieść musi być taka, że to strach, to znaczy, że musi być okropnie nieprzyzwoita.
— Ach, tak! — prawda.
— Niech moi tatusiowie i ciocia Anielka wiedzą, że przed nami nie trzeba już niczego ukrywać.
Chwila skupienia, poczem twarz Irki rozpromienia się, widocznie pod wpływem genjalnego pomysłu.
— Ja — mówi — proponuję tak zacząć: „Juljusz i Idalja, zaledwie się na balu poznali, zaraz zaczęli być okropnie nieprzyzwoici!“...
— Doskonale! — odpowiada Marynia. — Z pewnością nie pozwolą nam tego czytać.
I pióra poczynają tym razem skrzypieć na dobre, ale po tak szczęśliwym początku Marynia przerywa znowu pracę:
— Widzisz... dobrze... tylko pierwej musieli się poznać, rozmawiać ze sobą i pokochać się. Wiem na pewno, że w powieściach, nie dla dzieci, zawsze się kochają.
— O i ja to wiem wyśmienicie. Więc niech będzie tak: „Juljusz i Idalja naprzód się na balu poznali, potem rozmawiali, a jak się tylko pokochali, zaraz zaczęli być ogromnie nieprzyzwoici!“...
— Tak jest lepiej, ale trzeba się namyślić, co oni nieprzyzwoitego mogą zrobić.
— Niech... niech się, naprzykład, pocałują.
— A czy tego będzie dosyć? Pan Stefan całuje mnie w głowę, a ciocię Anielkę w rękę — i to zawsze trzy razy.
— A jeśli Juljan i Idalja pocałują się odrazu w usta?
— Na balu? To byłoby dość nieprzyzwoite. Ale co dalej?
— Jakto: co dalej?
— Bo to wszystko stanowi co najwięcej trzy wiersze... niechby pięć — a powieść musi mieć przecie najmniej tom.
— Prawda. Pomyślmy, co można dalej nieprzyzwoitego zrobić?
Natchnienie, zawieszone pod sufitem, okazuje się tym razem zupełnie nieczułe na rozpaczliwe spojrzenia autorek i w pokoju trwa milczenie.
— Można się potem uściskać... — mówi Marynia.
Ale Irka potrząsa główką.
— Nie! Gdy ludzie się całują, to przecie nie zakładają rąk w tył, tylko się zarazem i ściskają. To się robi zawsze za jedną drogą.
— Tak — potwierdza Marynia. — Tu trzeba wymyślić coś takiego, co się robi po pocałowaniu się i po uściskaniu.
Poczem zamyśla się głęboko, następnie podnosi oczy i odzywa się nieśmiało:
— A gdyby zabrali do siebie cały tort, przygotowany dla wszystkich gości?
— Fe! — odpowiada Irka — jak małe dzieci!... To byłoby łakomstwo, nie miłość.
— Masz słuszność. Trzeba koniecznie, ażeby zrobili coś nieprzyzwoitego z miłości.
— Ale co?
Z piersi Maryni wydobywa się westchnienie.
— To wcale niełatwo pisać powieść.
— Powieściopisarze jednak sobie z tem radzą.
Marynia wpada na nowy pomysł:
— A gdyby zapytać pana Stefana? Jak on przychodzi, to ciocia, zanim do niego wyjdzie, zawsze poprawia włosy, więc byłby czas go spytać. Nie powiem mu, że piszemy powieść, tylko zapytam, co się robi z miłości, po pocałowaniu się i uściskaniu.
Irka poczyna trzeć czoło:
— W głowę zachodzę, co jeszcze potem można zrobić. Ale pan Stefan nie jest powieściopisarz, tylko poeta, a poeci może także nie wiedzą. Zresztą pewnoby się domyślił, że my coś majstrujemy... Ale czekaj! wiem!
— Co? co?
— Napiszmy tak: „Juljusz i Idalja naprzód się poznali i pokochali, potem zaczęli być nieprzyzwoici, a następnie on ją uwiódł.“
— Co to znaczy?
— Tego już dokładnie nie wiem, ale powiem ci, jak to było. Raz tatuś czytał mamusi głośno jakąś powieść, a ja siedziałam w drugim pokoju i wyraźnie słyszałam takie zdanie: „Po nieszczęsnym dniu, w którym Edward uwiódł Magdalenę...“ A mamusia zaraz przerwała czytanie i powiada: „Uważaj, Irka jest obok“. I tatuś wyprosił mnie do dalszych pokoi. Z tego miarkuję, że to jest coś, czego nam wiedzieć nie wolno.
— A mnie się zdaje, że uwieść to jest to samo, co wywieźć, czyli pojechać gdzieś razem.
— Myślę, że to musi być coś gorszego.
— Wiesz przecie, że państwo młodzi wyjeżdżają prawie zawsze po ślubie zagranicę. To znaczy, że on ją bierze i wywozi. To taki zwyczaj.
— Więc w najgorszym razie możemy napisać tak: „Juljusz i Idalja, po poznaniu się, po pokochaniu i różnych nieprzyzwoitościach, pożenili się, a potem on ją uwiódł“.
— Ale jeśli to taki zwyczaj, to niema w tem nic osobliwego.
— A pocóżby mama mówiła: „Uważaj, Irka jest obok“?
— Tak, to jest dziwne i trzeba się nad tem zastanowić.
Po tej słusznej uwadze następuje chwila zastanowienia, podczas której pokazuje się coraz jaśniej, że pisanie powieści połączone jest z rozmaitemi nieprzewidzianemi trudnościami.
— Ach, — odzywa się Irka — żeby to kto chciał przy nas kogoś uwieść!
— Wiedziałybyśmy przynajmniej, co to znaczy — odpowiada Marynia.
Dalszą rozmowę przerywa dzwonek, poczem w drzwiach ukazuje się pan Stefan Okniński czyli „Lemiesz“. Pan Lemiesz, jakkolwiek jest autorem trzech tuzinów sonetów, jednakże podobny jest do człowieka wogóle. Nie spogląda ponuro, myje się co rano, nie nosi peleryny, nosi koszulę, nie nosi długich włosów, co sam tłumaczy tem, że swego talentu nie chce sztukować ani peleryną, ani czupryną. Ponieważ ma przytem majątek, znacznie większy od talentu, przeto nikt mu nie zazdrości sonetów i jest mile widziany i niemal podziwiany przez kobiety. W tej chwili trzyma w ręku bukiet kwiatów i obwiązane różową wstążeczką pudełeczko. Po wejściu wita się poufale z autorkami, całując każdą w główkę.
— Niech pan siada — zaprasza Marynia. — Jakie śliczne kwiaty.
I, tak mówiąc, wpatruje się pilnie w pudełko.
— Kwiaty są dla cioci, pudełko z cukierkami dla was — mówi pan Stefan. — A ciocia jest?
— Jest. Musiała słyszeć dzwonek, ale nadejdzie dopiero za chwilę, bo jak pan przychodzi, to ciocia zawsze poprawia włosy, a czasem zmienia krawatkę i nawet się trochę pudruje, żeby ją twarz nie paliła.
Pan Stefan rzuca na stół pudełko, następnie chwyta obie ręce Maryni i, potrząsając niemi silnie, mówi z rozpromienioną twarzą:
— A, moja ty droga terkotko, żebyś wiedziała, jak mi to miło słyszeć i jak cię za to kocham.
Marynia zaś, uwolniwszy rączki, pochyla swą śliczną główkę i, patrząc z przymileniem na pana Stefana, pyta, kręcąc warkocze:
— Naprawdę, pan mnie kocha?
— Jak mało kogo w świecie.
— I odpowie pan szczerze na jedno pytanie?
— Z największą pewnością.
— Bo — mówi nieśmiało Marynia — to jest może trochę nieprzyzwoite, ale nam właśnie o to chodzi — i mnie i Irce.
— No? no?
— Oto i ja i Irka chciałybyśmy wiedzieć, co to jest, jak jakiś pan uwodzi jakąś panią?
Ktoby chciał wnosić o inteligencji pana Stefana z wyrazu, jaki przybrała narazie jego fizjognomja, nie posądziłby go nigdy nietylko o trzy tuziny sonetów, ale nawet o trzy sonety, albowiem nieszczęśliwy poeta ma w tej chwili minę tak zdumioną i tak poprostu głupią, że podobnej niełatwo byłoby znaleźć na całym Parnasie.
— Na miłość boską!... Maryniu!... Co ty?...
Więc Marynia, sądząc, że nie zrozumiał, o co chodzi, powtarza pytanie inaczej.
— Chciałybyśmy wiedzieć, czy się uwodzi przed ślubem, czy po ślubie i co to jest?
— Maryniu!!! — woła z rozpaczą pan Stefan.
I minę ma już nietylko gapia, ale zupełnego matołka.
— Niech pan odpowie, — nalega Marynia — pan obiecał!
— Cicho! nic nie powiem! ani myślę!
— To chyba pan sam nie wie.
Na to Irka wydyma pogardliwie usteczka:
— Mówiłam, że poeci takich rzeczy nie wiedzą.
— Widocznie — dodaje Marynia: — a to przecie wie każdy powieściopisarz!
— Z pewnością.
I oburzenie, graniczące z pogardą, ogarnia obie autorki, zarówno na poetów wogóle, jak na pana Stefana w szczególności.
Tymczasem w otwartych drzwiach ukazuje się ciocia. Marynia biegnie natychmiast ku niej i pod wpływem oburzenia, zawodu i rozczarowania woła:
— Ciociu, niech ciocia nigdy nie wychodzi za pana Stefana, bo on tego nawet nie wie, co znaczy: uwieść.
Ale tu następuje jeszcze gorsza katastrofa, albowiem zdumionej, niemniej od poety, cioci przychodzi widocznie do głowy, że w takiem położeniu bez wyjścia młodej kobiecie nie pozostaje nic innego, jak zemdleć! Pada więc ciężko na kanapę, składa głowę na oparciu, zamyka oczy i pozostaje bez ruchu.
Pokój napełnia się przerażeniem. Pan Stefan rzuca się na ratunek, krzycząc: „wody! wody!“ głosem tak dzikim, jak gdyby cały dom objęty był pożarem. Marynia i Irka lecą po karafki. Ciocia nie otwiera oczu, przeto pan Stefan siada koło niej, obejmuje ją wpół, opiera jej głowę na własnych piersiach i, pochylając się nad nią, poczyna powtarzać w sposób, zarazem czuły, trwożliwy i patetyczny:
— Zbudź się aniele! zbudź się aniele!
Przytem wąsy jego zbliżają się coraz bardziej do twarzy cioci.


∗             ∗

Na czem się skończyło i kiedy anioł się zbudził, to już do tego opowiadania nie należy.
Trzeba natomiast uprzedzić czytelników, że romans pod tytułem Juljusz i Idalja“ nigdy nie ujrzał światła dziennego i że młode autorki, z wielką zapewne szkodą dla literatury, porzuciły pisanie powieści na czas dłuższy.

„Kurjer Warszawski“, r. 1912, nr. 214.








WE MGLE.

Podczas burzliwego roku w Warszawie[23] naprzód przyszedł do Zawady list, tak ogromnie smutny i stroskany, jak smutne i pełne troski jest ubogie, wdowie życie. Brzmiał on jak następuje:
„Kochany Marjanie! Piszę do Marjana z wielką i nieśmiałą prośbą, czyby nie był tak dobry, zamiast tych stu pięćdziesięciu rubli, które mi Marjan wypłaca od kapitaliku, wziąć moich chłopców na jakiś czas do Zawady. Bóg widzi, że robiłam, co mogłam, ale już mi ręce opadają. Strajk ciągle trwa w szkołach rządowych, a o prywatnych, które są drogie, nie mogę myśleć dla jednego nawet, a cóż dopiero dla obu. Marjan wie, z jakim ja wysiłkiem wiązałam od śmierci męża koniec z końcem, ale wszystko ma swoją granicę. Gdybym nie potrzebowała myśleć o chłopakach chociaż do lata, to za te czterysta rubli emerytury, które mi po mężu wypłaca prokuratorja, jeszczebym jakoś z Julką wyżyła, ale we czworo — ani sposób! Tu co chwila robią się rozmaite nowe strajki, a z tego drożyzna, jakiej nigdy jeszcze nie bywało. Po wyjeździe chłopców najęłabym w tym samym domu jeden pokoik z kuchenką, toby zaraz pół kosztu na mieszkanie odpadło. Mówią niektórzy, że od lata i szkoły rządowe będą polskie, a i ja myślę, że może Bóg zmiłuje się nad nami. Gabrjel jest bardzo zdolny, a Felicjan miał już tylko rok do skończenia. Obaj zarabiali trochę lekcjami, ale teraz to się stanowczo urwało. Wiem, co Marjan pomyśli: że chłopcy rozpróżniaczą się na wsi. Ale oni wezmą ze sobą książki — a zresztą czyż nie gorzej rozpróżniaczają się w Warszawie? Jeśli szkoły rządowe będą od lata polskie, to łatwiej będzie o uwolnienie od wpisów i o stypendja, bo przecie swój swego prędzej zrozumie i wspomoże. Adwokat Krasucki, którego Marjan zna, mówił parę dni temu, że wkrótce wszystko się zmieni. Dajże to, Boże miłosierny, gdyż naprawdę już oddychać trudno. Chłopcy tymczasem mogliby w Zawadzie pomagać czyto w rachunkach, czy przy dozorze ludzi. Może i w okolicy znalazłoby się dla nich jakie zajęcie, a jeśli nie, to w każdym razie będzie im w Zawadzie zdrowiej niż tu — i bezpieczniej. Młodym potrzebne jest powietrze, obfity posiłek i sen i spokój — zwłaszcza Gabrjelowi, który jest bardzo delikatny i nerwowy, a w mieście tego wszystkiego mu brak, gdyż na lepszą kuchnię mnie nie stać, a co do spokoju i spoczynku, to jeszcze gorzej. Oni obaj ciągle chodzą na jakieś narady z kolegami, z których często wracają ogromnie późno. W Zawadzie będą się mogli przynajmniej dobrze wysypiać, bo co do tego, co mi ktoś mówił, że w domu u Marjana zaczęło straszyć, to chłopcy z tego się śmieją; Feliś także niebardzo jest silny, ale szczególniej na Gabrjela trzeba uważać. Przepraszam kochanego Marjana, że, nie wiedząc jeszcze, czy moja prośba naco się przyda, już zgóry tak wszystko wypisuję, ale ośmiela mnie do tego ufność w poczciwe serce Marjana i jego dla nas życzliwość. Co do procentu, to stanowczo nie trzeba mi go przysyłać, bo ja przecie rozumiem, że w Zawadzie złoto się nie kopie. Niech tylko Marjan chłopców teraz przygarnie, a będę mu wdzięczna do śmierci.
Wreszcie powiem już szczerze, że, choćbyśmy mieli za co żyć, to i tak wolałabym, żeby chłopcy wyjechali teraz z Warszawy. Tu jakieś dziwne wiatry wieją — Bóg wie czego nawiewają, zwłaszcza do młodych głów. Wahałam się, czy wszystko otwarcie napisać, żeby Marjana nie zrazić, ale trzeba powiedzieć prawdę. Chłopcy są poczciwi i mają złote serca, ale z wielkim bólem wyznaję, że oni jakoś inaczej już myślą, a pozornie, to nawet inaczej czują, niż my. Ja się na nich nie skarżę, niech mnie Bóg broni, tylko powiadam, jak jest i jakie jest to dzisiejsze pokolenie, które musiało chodzić do rządowych szkół. Oni opierają się wpływom szkoły z całej duszy, a jednak coś w nich wsiąkło, jakby obcego — a jak potem przyszły jeszcze te wypadki i te wszystkie pojęcia i przekonania, naniesione Bóg wie skąd i przez kogo, to się dzieciom całkiem głowiny pozawracały. Wiem, że inteligentniejsi otrząsną się z tego prędzej-później, zwłaszcza tak zdolne chłopcy, jak moje, ale tymczasem niech się Marjan nie gniewa, jeżeli mu się czasem wyda, że im nie chodzi już tak o to, o co nam chodziło i za co wylało się tyle krwi i łez. Jak przyjdzie między nami do takiej rozmowy, to i ja przekonywam, ile potrafię, a potem w nocy modlę się za nich i popłaczę trochę do poduszki. Ale Marjan — to co innego. Marjan był w Czechach na praktyce, widział świat i ludzi, więc potrafi w niejednem ich przekonać i w niejednem im zaimponować — byle cierpliwie, byle łagodnie, bo to dzieci. Oj, co za okropne czasy przyszły, mój Marjanie, co za bieda! I przedtem było źle, ale dawniej, jeśli się nieszczęście z dziećmi zdarzyło, to przynajmniej dla Ojczyzny, a teraz można je stracić dla byle czego — i wtedy żadnej już niema pociechy. Więc ja także i z tej przyczyny proszę, żeby Marjan Felisia i Gabrjela na ten najgorszy czas przygarnął — i po ojcowsku ich, w tem co potrzeba, oświecił. Dobrocią można ich do wszystkiego doprowadzić, a ja się będę modliła, aby Bóg dał Marjanowi jak najlepsze zdrowie. Mała Julka ręce stryjaszka całuje, a ja proszę jeszcze, w razie gdyby były mrozy, o przysłanie jakich ciepłych rzeczy, bo chłopcy mają tylko szynele. Dziękuję Marjanowi zgóry za wszystko i pozostaję z wdzięcznością

Przywiązana
Zofja Nowicka.
P. S. Niech Gabrjel przeczyta w Zawadzie Marjanowi swoje wiersze. Ja, jako matka, nie mogę o nich wydawać sądu, ale Krasucki także powiada, że chłopiec ma ogromny talent“.

∗             ∗

Marjan Nowicki, właściciel Zawady, był to starzejący się kawaler, zasiedziały na wsi, zapracowany na małym i mało intratnym kawałku, trochę egoista, a zresztą człowiek niezły i niegłupi. Dla bratowej, o której mawiał: „zacna, ale egzaltowana kobieta“, — żywił w głębi duszy nadzwyczajny, lubo trochę bezwiedny szacunek, a o jej ciężkiem życiu i o niej samej myślał zawsze z pewnem rozczuleniem. Byłby się może z nią po śmierci brata nawet ożenił, gdyby nie to, że już był zbyt ociężał i bał się ciężaru nad siły, zmiany życia, a nawet i tych zabiegów, które są konieczne przed małżeństwem. Rzadko też bywał w Warszawie, trochę z powodu kosztów, a trochę z obawy, aby mu postać bratowej, mająca jeszcze, mimo siwiejących włosów, jakiś panieński urok, nie napędzała „niepraktycznych“ myśli do głowy. Kochał jednakże szczerze małą Julkę. Dla chłopców, których zwał basałykami, był dość obojętny.
Po przeczytaniu listu naprzód skrzywił się, potem zatroskał, a wkońcu wzruszył — i począł chodzić po pokoju, namyślając się, czy przystać na przyjazd chłopaków, czy też — po wyszukaniu przyzwoitych pozorów — odmówić. Nie odpowiedział jednak tego samego dnia, gdyż odwołano go do furmanek, któremi wyprawiał drzewo do pobliskiej fabryki giętych mebli. Następny dzień zeszedł mu także na rozważaniu sprawy i namyśle — i dopiero trzeciego odpisał, co następuje:
„Kochana Bratowo! Niech Feliś i Gabrjel przyjeżdżają. W przyszły czwartek konie będą na stacji. Co do procentu, o którym Bratowa pisze, to przecie ja tu za mieszkanie nie płacę, więc i wynajmować go nie mogę — a za wikt chłopców także nie wezmę, bo Zawada to nie restauracja. W domu jest dość miejsca, a co sam jadam, tem się z nimi podzielę. Nie miałbym też sumienia, gdybym się w taki sposób z Kochaną Bratową liczył. Prawda, że o gotówkę trudno, ale w najgorszym razie to się z wiktuałów coś niecoś przy okazji podeśle. Miło mi będzie chłopców na najcięższe czasy przygarnąć, a jeszcze milej Kochanej Bratowej wygodzić.
W zimie przy gospodarstwie roboty niema prawie żadnej, a w okolicy przepytam, ale też wątpię, bo teraz już i tu pokazują się jakieś zakazane figury, które ludzi bałamucą i o strajkach im gadają. Wieczory obecnie długie, więc niech chłopcy wezmą książki i sami się uczą, ażeby, jak przyjdzie co do czego, mogli pozdawać egzaminy. Pomyślę i o tem, żeby im oczy na różne rzeczy otworzyć, ale to sobie wymawiam, żeby ani mnie, ani ludziom głowy nie zawracali, bo na wsi mamy co innego do roboty. Niech Kochana Bratowa będzie spokojna, że znajdą tu opiekę i serce, a co do zdrowia, to dom jest suchy i ciepły. O strachach też nieprawda, bo straszy nie w domu, ale jakoby w lesie, a i to tak tylko ludzie bają. Zresztą takie liberały w strachy nie powinny wierzyć. Śniegi u nas duże i sanna dobra, ale, że spadły na niezamarzniętą ziemię, jest obawa, aby oziminy nie wyprzały. Daj Boże wczesną wiosnę, to i Bratową z Juleczką zaproszę do Zawady, tymczasem całuję ręce Kochanej Bratowej, a moją małą gospodynią ściskam serdecznie.

Przywiązany
Marjan Nowicki“.

Następnego dnia po tej odpowiedzi Felicjan i Gabrjel znaleźli się na kolei, którą jechało się do Zawady. Godzina była późna, gdyż pociąg wychodził niewiele przed północą. Na sali panował jednak duży natłok, a wagon trzeciej klasy, do którego dostali się chłopcy, zapchany był podróżnymi, po największej części Żydami. Obaj Nowiccy wybierali się w tę drogę z największą niechęcią, która odbijała się wyraźnie w ich zmęczonych twarzach. Woleliby byli sto razy pozostać w Warszawie, aby w dalszym ciągu naradzać się i działać. Ale zrozumieli, że była to konieczność, którą stwierdzał w okrutny sposób widok wychudzonej i stroskanej twarzy matki. Przytem, gdy od kilku dni jakieś dziwne i plugawe figury jęły chodzić za nimi po mieście i przechadzać się pod ich mieszkaniem, matka poczęła tak rozpaczliwie nalegać na ten wyjazd, że nie było możności zwlekać dłużej.
Ale właśnie ten zbieg biedy domowej z niebezpieczeństwem z zewnątrz i ten przymus, któremu trzeba się było biernie poddać, były dla ich hardych dusz czemś jakby upokarzającem. Towarzystwo, w którem jechali, nie raziło ich w teorji bynajmniej, czuli jednakże, że między ich własną wewnętrzną egzaltacją, a tym napełniającym wagon ohydnym szwargotem, którego treścią mogły być tylko zyski pieniężne, leży przepaść. Odrapane i brudne wnętrze wagonu, mdłe światło okopconych olejnych lamp i duszna atmosfera, napełniały ich nawpół świadomem, ale gnębiącem poczuciem lichoty życia. Z tych wszystkich powodów noc zapowiadała im się męcząca i nieznośna. W tłoku, hałasie i zaduchu nie mogło być mowy o śnie. Poczęli więc rozmawiać o tem, co będą przez pół roku robili w Zawadzie, a w rozmowie tej gorycz splatała się z ironją. Stryj oto wymówił sobie, aby nie zawracali głowy ani jemu, ani ludziom, a jednak sam nie omieszka na pewno rozwieszać przed nimi rozmaitych spłowiałych chorągwi i jałowych ideałów. Na tę myśl rodził się w nich bunt niepohamowany i tem dokuczliwszy, że zarazem podobny jakby do wyrzutów sumienia, albowiem pamiętali, że takie same chorągwie rozwieszała ze łzami w oczach przed nimi ich matka. Że zaś kochali ją ogromnie, więc zdawało im się, że buntując się słusznie, buntują się jednakże przeciw tym łzom. I to była nowa niewypowiedziana gorycz. A prócz tego tylko ich mózgi pod wichrem nowych doktryn odjęły się dawnym ideałom, ale gdzieś tam, w głębi i na dnie serca, była ukryta, jak owad w kokonie, mimowolna dla tych ideałów cześć i jakaś wobec nich utajona trwoga, podobna do trwogi, jakiej ludzie doznają wobec zaświatowych duchów, albo świętokradcy nocą w kościele. I od tego nie mogli się uwolnić. Nie czuli się też wcale szczęśliwi. Zdawało im się, że w głowach ich pali się światło jasne i jedynie prawdziwe, ale, że nie promieniuje, nie rozświeca im życia i że chodzą jakby w zmierzchu. Widywali wszakże kolegów z takiemi samemi latarkami w głowach, ale były to poczęści tępaki — prawdziwe gramofony, w które nagadano radykalnych frazesów, — a poczęści charaktery niezmiernie liche. — Wprawdzie i w nich obu te stany duszy były tak zamącone i niewyraźne, że nie umieli się nawet wzajem o nich rozmówić, — odczuwali wszelako coś, jakby wielki niepokój, który nie opuszczał ich ani na chwilę, a obecnie towarzyszył im w drodze do Zawady.
Tymczasem noc wlokła się: godzina płynęła za godziną, przynosząc coraz większe utrudzenia. Pogrążone w pół mroku, w pół świetle postacie ludzkie zaczęły się kiwać. Wrzaskliwy z początku szwargot cichł i ustawał. Zrywał się tylko znów na chwilę wówczas, gdy przez zapocone okna błysnęły latarnie stacyjne i gdy jedni podróżni wychodzili z wagonów, drudzy, poprzedzeni falą zimnego powietrza, wchodzili i zajmowali miejsca. Te fale trzeźwiły chłopców, którzy nie mogli wprawdzie spać, ale których zmysły pod wpływem znużenia i jednostajnego odgłosu maszyny poczęły dębieć. W ten sposób przebyli sporą ilość stacyj — większych, pełnych gwaru — i mniejszych, tak cichych, że prócz nawoływań urzędników kolejowych, chodzących po peronie — i świstawki konduktora, nic nie przerywało milczenia. Nareszcie jednak okna z czarnych poczęły się robić sine, a potem blade. Na świecie wstawał ociężale zimowy, niewyraźny, posępny dzień. W wagonie wychylały się z cienia mroczne kąty i siedzący w nich z pochylonemi głowami ludzie. Zakopcone lampy pogasły.
— Gabrjel, widno już! — ozwał się Felicjan.
— I niedaleko — odpowiedział młodszy.
— Bardzoś zmęczony?
— Dosyć. A ty?
— Ciasno było i niewygodnie.
Poczęli przecierać powieki, a następnie spoglądać, to na się wzajem, to na swoje tobołki, umieszczone w siatkach nad głowami. Obaj mieli twarze zmięte, podkrążone oczy i nieco gorączki, jak zwykle bywa po bezsennie spędzonej nocy. Jednakże, gdy minęli przedostatnią stację, wagon opustoszał prawie zupełnie. Tylko na przeciwległej ławce siedział jakiś stary człowiek, z twarzą suchotnika, który kaszlał okrutnie przez całą noc, a obecnie otrząsnął się z odrętwienia i począł z nimi rozmawiać. Po zwykłych początkowych pytaniach i odpowiedziach rozmowa rychło przeszła na ostatnie wypadki warszawskie i krajowe. Stary człowiek potępiał niektóre objawy bardzo surowo, chłopcy zaś poczęli ich bronić, skutkiem czego odsłonił się ich sposób myślenia. Ale nie zaniepokoili się tem, albowiem z zapadniętych, mistycznych oczu suchotnika patrzyła nie zdrada, lecz jakby głęboka melancholja człowieka, który jest u brzegu życia i który w dalszą nieznaną drogę wybiera się w trosce i niepokoju. Jednakże sam on po pewnym czasie zmienił przedmiot rozmowy — a następnie, dowiedziawszy się, dokąd chłopcy jadą, oświadczył im, że pana Nowickiego i Zawadę zna oddawna, a jeszcze lepiej zawadzki las, gdzie w sześćdziesiątym trzecim roku odbyła się bitwa, a raczej zagłada powstańców, otoczonych przez siły dziesięćkroć większe.
Chłopcy w czasach wakacyjnych słyszeli nieraz o tej bitwie, ale niedobrze, gdyż stryj ich nie był wówczas w domu, tylko wraz z rodzicami na emigracji w Czechach, gdzie oddano go na praktykę gospodarską. Teraz dopiero usłyszeli o niej dokładnie i z tego powodu szczegóły, które opowiadał podróżny, wydały im się czemś ogromnie żywem. Czuć w nich było jakby zapach prochu i krwi. Mówił, że wskutek wilgotnego dnia strzały karabinowe i armatnie tak wówczas zadymiły cały borek, iż stało się w nim ciemno. Powstańcy potracili się z oczu i, błądząc pojedynczo lub niewielkiemi kupkami poomacku, z krzyków tylko poznawali, gdzie kogo mordowano. Wkońcu wybito też prawie wszystkich. Na chłopców dziwne wrażenie robiło to, że podróżny, który widocznie brał udział w bitwie choć o tem wyraźnie nie wspomniał, opowiadał o całej tej tragedji spokojnie, głosem zupełnie beznamiętnym, bez skargi na dowódcę, który pozwolił się otoczyć — i bez żalu, a nawet jakby z tęsknotą za rzeczami, które przeszły i zasunęły się w cień przeszłości. Zdziwienie ich wzrosło jeszcze bardziej, gdy wkońcu oświadczył, że były to jednak czasy od dzisiejszych lepsze, a zwłaszcza szlachetniejsze.
— Dlaczego? — zapytał Felicjan.
— Naprzód dlatego, — odpowiedział wolno i z naciskiem podróżny — że drzewo nie próchniało od środka, powtóre dlatego, żeś wiedział, kto swój, kto cudzy, a wreszcie, że ludzie wiedzieli, dla jakiej sprawy i z czyich rąk giną.
Chłopcy chcieli rozpocząć spór, ale on, wśród nowego napadu kaszlu machnął tylko ręką na znak, że zgóry wie, co chcą powiedzieć, a potem odetchnął głęboko, popatrzył na nich jakimś szczególnym wzrokiem i, zniżywszy głos, zapytał:
— Powiedzcie mi, czy wy się nigdy nie boicie?
— Czego?
— A choćby tych, co leżą po wszystkich polach, lasach i ot tu także, w Zawadzie, pod chojarami?
Nastało milczenie. Felicjan i Gabrjel spojrzeli po sobie ze zdumieniem, a następnie oczy ich zwróciły się na towarzysza podróży, ale on widocznie wyczerpał się kaszlem i rozmową, albowiem oparł głowę na worku, stojącym w kącie ławki — i przymknął powieki. Wychudzona i zmięta jego twarz podobna była do twarzy nieboszczyka. Przykre i dziwne wrażenie, jakie uczyniły na chłopcach ostatnie jego słowa, rozproszył dopiero świst lokomotywy.
Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzył oczu, wysiedli więc bez pożegnania. Na stacji czekały już konie z Zawady. Ale pokazało się, że stary furman pana Marjana przyjechał z całym rejestrem sprawunków, a przytem musiał pilnować furmanek, które przywiozły drzewo do fabryki giętych mebli. Z tego powodu oznajmił paniczom, żeby poczekali „z godzinkę, ze dwie“, albo, żeby, jak to już nieraz robili, sami powieźli się do Zawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami po drzewie. Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnem kołataniu się w wagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznem miasteczku, oznajmili więc, że wolą jechać sami. Jakoż w kwadrans później, napiwszy się herbaty, ruszyli w drogę.
Koło stacji i fabryki było trochę ruchu, ale samo miasteczko, leżące o wiorstę od stacji, nie rozbudziło się jeszcze całkiem, gdyż godzina była wczesna. Na rynku przejechali koło kilku fur chłopskich, zaprzężonych w chude konie, z torbami, uwiązanemi u głów; pod ścianami domostw przesuwały się tu i ówdzie pojedyńcze postacie, gdzie niegdzie otwierano dopiero skrzypiące drzwi domów i okiennice sklepów. W senną szarość dnia i wilgotne powietrze wpadał głos sygnaturki — uporczywy, ale jakby zmartwiony nędzą lichych domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałą mieścinę.
W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszcze większa — i psy poszczekiwały, jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znaleźli się na gościńcu, wiodącym do Zawady. Śnieg leżał duży na polach i na drodze, ponieważ jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu. Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Zbliska można było widzieć dobrze drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła, jakby przesłonięta muślinem. Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych białych polach i wlokły się ku drodze — długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyż nie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znów rzedły, odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasute krzaki i polne grusze, śpiące na dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górze stłumione, smutne krakanie wron, lecących stadami od lasu ku miasteczku.
Smutek był jednak nietylko w tych głosach, ale wszędy, w posępnem świetle dnia, w śnieżnych, milczących rozgłosach, we mgle i w duszach chłopców. Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadzieją zwycięstwa otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia i śmierci, która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlatego ów przenikliwy smutek zmienił się w taki sam gorzki, wewnętrzny protest, z jakim wyjeżdżali z Warszawy, a następnie w taki sam ostry bunt przeciw tym warunkom, w jakich musieli żyć — i przeciw tej konieczności, która ciągnęła ich, jak na powrozie, tam, dokąd nie chcieli iść. Opanowała ich silniej, niż kiedykolwiek, myśl, która stale tkwiła w ich głowach, że jeśli to wszystko, co się nazywa dzisiejszem życiem ludzkości i jego światłem przewodniem, nie da się przewrócić i zdeptać, to lepiej niech przepadnie samo życie. Poza tem zadaniem istniały w ich pojęciu tylko rzeczy marne lub zmurszałe, równoznaczne z pleśnią i zgnilizną. Po bezsennie spędzonej nocy wpadli ze zmęczenia jakby w gorączkę, która potęgowała tę wewnętrzną rozterkę. Próbowali o tem rozmawiać, ale im nie szło, Felicjan bowiem powoził z kozła i musiał uważać na drogę. Nie przeszkadzało mu to jednak szarpać się wewnętrznie i protestować przeciw wszelkim wiązadłom, które tak unieruchomiają duszę ludzką u pewnych brzegów, jak łańcuch kotwicy unieruchomia lotną łódź w przystani.
Było zaś to targanie się tem cięższe, że od tych pól zimowych, od tej mglistej przestrzeni, od tej białej pustki, od grusz, śpiących na miedzach i od tego okolnego smutku coś szło i wołało na obu chłopców, jakby po imieniu, coś ogarniało ich, jak swoich, coś wchłaniało ich w siebie. Gabrjel, który był wrażliwszy od Felicjana, odczuwał to mistyczne jakieś prawo przynależności silniej, a nie zdając sobie z niego jasno sprawy, walczył z niem jednak uparcie i męczył się tem więcej oporem. Wreszcie wyczerpał się. Myśli i wrażenia poczęły mu bezładnie napływać do głowy, drgać, zbiegać i rozbiegać się, mieszać i przeskakiwać się nawzajem. W uszach huczał mu turkot kół wagonu, oddech lokomotywy, szwargot podróżnych Żydów, a w te głosy wplatała się rozmowa ze starym suchotnikiem. Słyszał teraz wyraźnie jego kaszel i jego opowiadanie. Oto wjeżdżają właśnie w ów zawadzki borek, niegdyś zadymiony od wystrzałów, pełen nawoływań się, krzyków i jęku. A teraz jak tu cicho i mglisto! Zdawałoby się, że tu nikt nigdy nie krzyczał, prócz wron i pastuchów — i niktby się nie domyślił, że tu leżą powstańcy.
A jednak ten dziwny suchotnik mówił, że to były szlachetniejsze czasy, że ludzie wiedzieli, za co giną. A dziś co? — czy to niby nie wiedzą, czy dusza ludzka nie rozokoliła się dziesięć razy szerzej? Tamto była przecie wojna o jakąś jedną dość ciasną sprawę, a teraz chodzi o cały świat i o wolność, tak rozlewną i bezbrzeżną, jak morze. Ej! stare dzieje niech śpią, a stare ideje niech się nie włóczą, jak zmory, po świecie. „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe“... Dziwny wszelako ten zakaszlany pan ze swemi pytaniami: „Czy wy się nie boicie tych, co tam leżą pod chojarami?“ — Jakie głupstwo! — Są czasem wrażenia niewytłumaczone i męczące. Od niczego się łatwo nie odchodzi, a gdy się coś przyrośniętego odcina, to zawsze boli, zwłaszcza gdy i ktoś drugi na tem cierpi. Każdy miewa też chwile jakiegoś niepokoju — i... dobrze, że się ten borek już kończy, bo takie wspomnienia, jakie się z nim łączą, to także swego rodzaju zmora.
Tu nagle ocknął się, albowiem sanki stanęły.
— Feliś, czemuś stanął? — zapytał.
Ale głos jego zabrzmiał we mgle jakoś dziwnie, jakby mówił ktoś obcy i zdaleka.
A brat zwrócił ku niemu twarz i odrzekł równie nieswoim, zająkliwym głosem:
— Nie wiem... konie sta... nęły...
Nastała chwila ciszy, tylko konie zaczęły przysiadać na zadach i chrapać głośno.
Byli już u samego wylotu zawadzkiego borku i w pierwszej chwili nie ujrzeli nic, coby dać mogło powód do niepokoju, a tem bardziej do strachu, a jednak w mgnieniu oka włosy zjeżyły się im pod czapkami, zęby poczęły szczękać, a źrenice rozszerzyły się z trwogi.
Jakieś niepojęte przerażenie napełniło las, powietrze i mgłę, której białawy, wydłużony obłok przesuwał się wpoprzek drogi, wzdłuż sosen.
Nastała chwila zakrzepłej, trupiej ciszy.
A wtem, z owej mglistej otoczy wychylił się oddział kosynierów

Szli chłopi w sukmanach, z drągami osadzonych sztorcem kos na ramionach. Przechodzili polem, tuż na skraju lasu i niedaleko od sanek. Ale kroki ich, lubo strudzone i ciężkie, nie wydawały najmniejszego szelestu. Nie było słychać ni brzęku kos, ni gwaru rozmowy. W pierwszym szeregu szedł ksiądz w kapturze na głowie i z krzyżem w ręku. I on i ci, których wiódł, mieli głowy pochylone na piersi i przeciągali — nie jak żołnierze w pochodzie, ale raczej tak, jak ludzie idą na procesji lub za pogrzebem. Zdawało się, że wcale nie widzą sanek i nie słyszą chrapiących koni, albowiem żaden nie odwrócił ku nim twarzy. I w tej obojętności, w tych pochylonych postaciach, w tem zaświatowem milczeniu było coś tak martwego, że patrzącym na nich chłopcom ani na chwilę nie powstała w zlodowaciałych mózgach myśl, że to mogą być ludzie żywi, nie zaś widma zmarłych, którym jakaś tajemnicza siła kazała wrócić na świat — i iść przez śniegi — w pośmiertnem zamyśleniu.
A jednak zjawa miała przeraźliwe pozory rzeczywistości. Tuż po kosynierach, przejechał martwich na koniu, widocznie dowódca. Chłopcy widzieli, że biegł przy nim pies, który zdawał się wietrzyć po śniegu. Poczem począł przeciągać oddział strzelców z bagnetami na lufach karabinów i z chorągwią, w której zwisłych fałdach zaginał się orzeł biały. Ci szli również powolnie, zatopieni w ciszy i śmiertelnym smutku. Szereg za szeregiem przekraczał drogę leśną, a z nimi razem przetaczała się cicha, przezrocza mgła, ledwie przesłaniająca kształty widziadeł. Doszedłszy do krańca borku, naprzód kosynierzy, a potem strzelcy zawrócili na rozległe pola i poczęli się oddalać, a zarazem stopniowo zacierać. Tuman, gęstszy przy ziemi, jął pokrywać od dołu ich postacie, tak, że wkrótce tylko ramiona i głowy widoczne były nad białawą topielą; potem ostrza bagnetów i kos zamajaczyły, jak ciemniejsze kreski w odległym oparze, a wreszcie wzięła ich w siebie dal milcząca — i śnieżna przestrzeń i pustka polna

Pęd powietrza rozbudził chłopców, jak ze snu. Nie było wcale wiatru, ale konie poniosły i pędziły w szalonym, dzikim biegu do Zawady. Felicjan dlatego tylko nie wypuścił lejców, że mu się dłonie zacisnęły konwulsyjnie. Nie zdołał jednak powstrzymać pędu i pochylony na koźle, nawpół przytomny, z oczyma w słup, słuchał słów Gabrjela, który, targając go za ramiona, powtarzał zdyszanym, łkającym głosem:
— Feliś!... widziałeś?...
— Feliś! to krew woła!...
I nagle wybuchnął ogromnym płaczem.

Dopiero przed samą Zawadą potrafił Felicjan pohamować rozhukane konie. Chłopcy przyjechali bladzi, milczący, z gorączką i tajemnicą w oczach. Ale napróżno pan Marjan wypytywał się, co im jest i dlaczego konie przyszły w pianie. Usłyszał tylko odpowiedź, że przestraszyły się czegoś w lesie i poniosły. Bracia nie mówili przez kilka dni o zjawisku nawet ze sobą.
Felicjan, który miał umysł trzeźwiejszy i bardziej badawczy, chodził czas jakiś głęboko zamyślony i wreszcie doszedł do przekonania, że to były zapewne ich własne wrażenia i uczucia, które jakąś tajemniczą i niezbadaną jeszcze przez naukę drogą wyszły z nich i zmieniły się w widzialne zjawisko zewnętrzne. Ale myślał zarazem, że krew przelana, budząc takie uczucia i złudy, może istotnie woła, że nie wolno o niej zapominać.
Lecz widzenie zapadło jeszcze głębiej we wrażliwą duszę Gabrjela; więc, gdy go nieco ukoiła zimowa cisza Zawady, począł pisać wiersz: „Do Matki Bolesnej“, pod nagłówkiem zaś umieścił, jako motto, następne słowa Dawida:
„O Jeruzalem! Jeruzalem! jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana prawica moja“...

„Tygodnik Ilustrowany“ r. 1912, nr. 40.








Z DAWNYCH DZIEJÓW.

Mesyńczycy, wedle zdania Greków, bitniejsi byli nawet od Spartan. Ale po drugiej wojnie mesyńskiej ulegli ostatecznie ich liczebnej przewadze. Nanic nie przydało się bohaterstwo Arystomenesa, nanic morze przelanej krwi. Zwyciężonym zagroziła niewola, ziemi zabór. Lecz dola spartańskich helotów była zbyt straszna, by się mógł zgodzić na nią wolny i dzielny naród; więc mieszkańcy Mesyny, Menote, Pylos i innych miast nieszczęsnej krainy, zabrawszy żony i dzieci, siedli na statki i nie oparli się aż w Sycylji, w mieście Zankle, które jeszcze przedtem zajął ich rodak, Anaksylos. Była to drobna dotychczas kolonja, ale położona wybornie, nad zatoczonem w półksiężyc wybrzeżem, które tworzyło głęboką i zaciszną morską ostoję. Jednakże pierwsze pokolenie wychodźców dużo zaznało biedy. Miasto było zbyt ciasne, a okolica nie mogła mieszkańców wyżywić. Brakło im dachu nad głową, brakło chleba, brakło oliwy. Niektórym tęsknota za utraconą ojczyzną wyssała siły i życie. Natomiast znacznie lżej było już ich dzieciom, a wnukom wiodło się wcale niezgorzej. Zankle przybrało zczasem zupełnie odmienną postać. Ludność wzrosła dziesięciokrotnie; miasto zabudowało się szeroko wzdłuż wybrzeża. Wyrastały rok rocznie coraz okazalsze domy, a nim upłynęło lat pięćdziesiąt, wspaniałe gmachy, otaczające agora, poczęły budzić podziw przybyszów z Syrakuz, z Panormu i z Agrygentu, którzy w sprawach kupieckich, lub przez ciekawość, odwiedzali nową osadę. Ocembrowano wybrzeże i pogłębiono zatokę. Okręty greckie i z greckich osad azjatyckich, okręty z Tyru, z Sydonu i Kartaginy poczęły zapełniać bezpieczną przystań. Las masztów przesłaniał mieszkańcom błękitną roztocz morską. Zakwitnął handel i przemysł, Zankle przezwano Mesyną. Bitna ludność odparła kilkakrotnie napady syrakuzańskich tyranów i chciwych a okrutnych Kartagińczyków. Dla osłony miasta zbudowano na cyplu twierdzę, która broniła zarazem wejścia do przystani. Przyszło bogactwo, przyszedł spokój i życie powszechne poczęło bić równem a potężnem tętnem.
Zaś z biegiem lat zakwitły i nauki. Lekarze mesyńscy zasłynęli w całej Sycylji i osiadali częstokroć w obcych nawet miastach, w których ludność witała ich z radością i tłumnie szukała ich porady. Do syrakuzańskich kamieniołomów wzywano inżynierów i górników z Mesyny, opłacając na wagę złota ich trudy. Budowniczych wyrywały sobie liczne grody w osadach greckich, leżących na południu Italji. Rolnictwo rozkwitło tak, że oliwy i pszenicy mesyńskiej poszukiwano na wszystkich targach Wielkiej Grecji. Statki kupców mesyńskich krążyły od słupów Herkulesa aż do Archipelagu i azjatyckich wybrzeży. Bogactwo rosło z każdym rokiem.


∗             ∗

A za bogactwem przyszła i moc. Kilka tysięcy peltastów i hoplitów strzegło miasta i kraju, sto galer — przystani. Sparta, która niegdyś skrzywdziła bez miary ten lud, zaniepokoiła się jego potęgą i wysłała tajnych posłów do Sycylji, aby naocznie przekonali się, czy flota i falangi mesyńskie mogą być groźne dla Lakonji.
Lecz gdy posłowie wrócili, gdy zdali sprawę z wielkości miasta, z jego bogactw, z zysków, które tam zewsząd napływają, z dostatku i wygód, w jakich żyją mieszkańcy, uspokoili się starce z geruzji i zrzuciwszy troskę z serca, mówili do siebie wzajem:
— Zaiste, zbyt im tam dobrze, aby nie mieli zapomnieć o dawnej ojczyźnie.


∗             ∗

Ale mylili się starce z geruzji, wspomnienia bowiem dawnej ojczyzny ani na chwilę nie zatarły się w duszach Mesyńczyków. Nie zasypało tych wspomnień złoto, nie zniweczyły zyski kupców, ni zarobki lekarzy, inżynierów i budowniczych. Pokolenie przekazywało pokoleniu miłość i tęsknotę. By zaś myśl nie odwracała się ani na chwilę od krainy, w której leżały prochy ojców — i aby miłość dla niej była tak trwałą, jak bronz i kamień, weszło wygnańcom w zwyczaj ryć na architrawach świątyń, na przyczółkach gmachów publicznych, na utwierdzeniach i wieżach następujące słowa:
„Pamiętajcie o starej ziemi“.
Więc pamięć przetrwała niedolę. Lata poczęły płynąć. Odbudowało się z sąsiedzką pomocą miasto. Przystań zaroiła się znów od masztów. Rozbłysły w powietrznych błękitach i w słońcu marmury nowo wzniesionych świątyń i pałaców. Wracała zwolna dawna pomyślność.


∗             ∗

Ale oto pewnego dnia „wieścionośna Ossa“ przyleciała przez morze z Hellady i jęła głosić w Mesynie, że Teby porwały się do śmiertelnego boju z tą Spartą, która niegdyś podbiła Mesenję, a której stopa zaciężyła kamieniem na wojnie peloponeskiej na piersiach wszystkich Greków. Imiona Epaminondasa i Pelopidasa rozegrzmiały od północnych granic Tesalji i Epiru do skalistych krańców Peloponezu i od wybrzeży Azji aż do Słupów Herkulesa. Za Tebami powstały inne miasta helleńskie, Grecja rozerwała pęta.
I wieść biegła za wieścią, a każda do gromu podobna. Leuktra!... Mantynea!... Niezwyciężona dotychczas Sparta pobita, wojska jej rozproszone, siła na zawsze złamana, wyludniona Lakonja, opuszczone przyległe, niegdyś zagarnięte krainy!...
W Mesynie rozgorzały serca i głowy. Tłumy ludu rozkołysały się jak fale morskie i jak fala zalewały agora i wybrzeża, wyglądając gońców z Peloponezu. Na rynkach i ulicach, przed świątyniami i areopagiem, w przystani i w ogrodach miejskich rozebrzmiały pieśni na cześć Arystomenesa, na cześć dawnych bojów i dawnej ojczyzny.
Aż wreszcie przybyli gońce z najnowszą wieścią, iż Spartanie, broniąc ostatkiem sił Lakonji, opuścili starą Mesenję i że cała kraina zmieniła się w nawpół bezludną pustynię.
Wówczas lud zebrał się na wielki wiec, archontowie zaś zwołali radę, złożoną ze starców i znakomitych obywateli.


∗             ∗

A w miesiąc później mniejsze i większe statki pokryły tysiącami morze i, zwróciwszy dzioby ku wschodowi, wyciągnęły się w jeden nieskończony łańcuch na cichych rozpływach Jońskiego Morza. Na statkach widać było prawie całą ludność Mesyny. Mieszkańcy kwitnącej osady porzucili domy, porzucili sklepy, zyskowne prace, wielkie zarobki i wracali do opuszczonej przed wiekami ojczyzny, do Mesyny, do Pylos, do Menote, do dawnych siedzib, do wiosek, ukrytych w górskich dolinach, do pastwisk na połoninach Tajgetu, do dawnych cmentarzy, do prochów ojców.
Wracali do krainy mniej żyznej, na jałowe pola, na nowe trudy w niedostatku i ubóstwie, ale wracali tam, skąd nigdy nie oddalały się ich serca.
To też, gdy po długiej żegludze wylądowali wreszcie w przystaniach peloponeskich, padli na twarze i, obejmując ramionami starą ziemię, wołali ze łzami, jak dzieci, które po długiej rozłące obejmują matkę kochaną:
— Ziemio-Rodzicielko, nie zapomnieliśmy o Tobie!


∗             ∗

Tak to przed wiekami kochali Mesyńczycy swoją pierwotną ojczyznę.

„Nowe Ognisko“, r. 1915, nr. 38—39.






ZAGŁOBA SWATEM.
KOMEDJA W JEDNYM AKCIE.




SCENA I.
Scena przedstawia dworek szlachecki. W środku w głębi, jak również z prawej i lewej drzwi, po prawej na froncie okno, po lewej stolik i otomana.
ZOSIA
(przędzie przy kołowrotku)

Ot, dola moja nieszczęsna! Chyba mi oczy wypłakać! Tatuś się zacięli i ani słychać o panu Zarembie nie chcą. Dni moje popłyną w smutku i ciągnąć się będą we łzach, jak ta nić lniana. O Boże mój! zacóż cierpię tak srodze!?

CYPRJAN
(stary żołnierz, wchodzi)

Co ci Zosiu? Znowu płakałaś?

ZOSIA
(kryjąc smutek)

A nieprawda, zdaje się waści.

CYPRJAN
Daremnie symulujesz. Wiem ja nawet tego smutku przyczynę. To pan Jan Zaremba, towarzysz lekkiego znaku, wcisnął się do serduszka — i z tej to przyczyny oczki łezki ronią.

ZOSIA

Co począć, panie Cyprjanie? Niech waćpan poradzi.

CYPRJAN
(filuternie)

A może i co obmyślę.

ZOSIA
(z prośbą)

Obmyśl waćpan, obmyśl, bo inaczej tego nie przeżyję. Gdy tylko wspomnę ojcu o panu Zarembie, wpada w gniew okrutny, tupie nogami i przekleństwem grozi: „Nie chcę żołnierza, — powiada — pijaka, warchoła, powsinogi! Będzie mi do domu kompanów z obozu zapraszał i w rok posag przehula. Pierwej mi włosy na dłoni wyrosną, nim cię oddam panu Zarembie“.

CYPRJAN

Coprawda, pana Zaremby ta zaciekłość nie przestrasza. Na jarmarku w Niechanowie coram publico oświadczył:

(Zosia zasłoniła sobie ze wstydu ręką oczy, ale patrzy przez szpary).

„Pierwej mi na dłoni włosy wyrosną, nim się Zośki zrzeknę. Wszystko furda, nie dziś, to jutro Zośka będzie moją“.

ZOSIA
(radośnie, zapominając się)

Naprawdę tak powiedział?


CYPRJAN

A ty płakać przestałaś?

ZOSIA
(znów trwożnie)

Ale tatuś się zaciął.

CYPRJAN

Ot, jak zwykle, palestrant. Może nietyle osobista niechęć ku panu Janowi, ile raczej dawna przyjaźń dla kolegi Młynika, również palestranta. A po nieboszczyku Młyniku pozostał syn, który w pojęciu ojca jakby stworzony dla ciebie.

ZOSIA
(rzucając się)

Nie chcę Krupnika, nie! Raczej do klasztoru pójdę!

CYPRJAN

Coprawda, ma ojciec twój i pewien rankor do rodu Zarembów. Posłuchaj, opowiem ci, jako to było. Ojciec twój, nim się z twoją matką ożenił, chciał brać pannę Kuleszankę na Podlasiu, w której okrutnie był rozmiłowan. Ba! cóż z tego, kiedy był i drugi zalotnik, towarzysz pancerny, brat tego właśnie Zaremby, który się w tobie kocha. Naszym palestrantom nie nowina szabla, ale twój ojciec był bojaźliwego serca, zdrowia nie miał, siły nijakiej, chowały go od dzieciństwa niewiasty — i po prawdzie... nie z szabli wyrósł wasz ród, jeno z kancelarji. Juści tak, bo twój dziad był sekretarzem u księdza prymasa i za jego protekcją indygenat otrzymał... że to po łacinie ekspedite umiał, co podobno w Holandji, skąd pochodził, zwykła rzecz. Ten Zaremba tedy, który był frant i wielce do szabli wartki, bardzo sobie twego ojca lekceważył i na pośmiewisko go wystawił. Gadają, że go w smole umoczył, a potem w pierzu utarzał. No! — nie wiem, co dalej było, ale to wiem, że Kuleszankę wziął... a twój ojciec dopiero w cztery roki później z twoją matką się ożenił.

ZOSIA

Jak to można winić jednego za drugiego! Ratujcie mnie, panie Cyprjanie, wyście mi jedni przyjacielem, bo Weronika i Marcjanna — obie za panem Młynikiem.

CYPRJAN

Jako-że inaczej ma być? Młynik im grodeturu na spódnice przywiózł i powiedział, że wyglądają na jego siostry. A Zaremba — zawsze szałaput i wietrznik. Ujrzawszy je pierwszy raz, zaraz do mnie: „Cóż to za muchomory?“ A one to słyszały i tego mu nie darują, chociaż się wypierał, że powiedział nie „muchomory“ tylko „dwa amory“. A znów wieczorem puścił im nietoperza do izby. No, hultaj to on jest, ten twój Zaremba.


SCENA II.
Ciż i ZAREMBA, przeskakuje próg.

Buch! nieprawda! o wilku mowa, a wilk tuż.

ZOSIA
(przerażona)

Jezus, Marja!

CYPRJAN

A co? nie mówiłem, że hultaj? Zawołaj tylko po imieniu, a on jest.

ZOSIA

Dla Boga! Waćpan tutaj? tak niespodzianie?

ZAREMBA

Ba! ojciec waćpanny zakazał mi przestępować progów tutejszych, więc je przeskakuję.

ZOSIA

Co będzie, jak tatuś, albo krewne waćpana tu zobaczą?

ZAREMBA
(porywa jej rączki i całuje)

Miód! specjał... jak Boga kocham! Na krewniaczki mam sposób, a ojciec mnie nie zobaczy. Widziałem go na stawie, ościami szczupaki bije. Noc późna, śpią wszyscy, prócz nas. Ba! ja już dwie noce nie śpię. Zośka! złoto moje, jak mi Bóg miły, tak nie mogę żyć bez ciebie!

CYPRJAN

Chyba do tego, co macie sobie do powiedzenia, świadkowie zbyteczni, to też idę do mego alkierza.


ZAREMBA
(rzuca się na kolana)

Zośka! Kochasz ty mnie?

ZOSIA

Nie śmiem powiedzieć... ale, chyba... kocham...

ZAREMBA

O, moje ty złoto, mój skarbie. I mnie śmiałości brak. Łatwiej o uczynek, niż o słowo.

(całuje ją, Zosia się wyrywa, on ją trzyma)

To przez nieśmiałość, Zośka, przez nieśmiałość, jak Boga kocham! Chcesz, to cię przeproszę. W nogi, w ręce, jak chcesz...

ZOSIA

Nie chcę, nie...

ZAREMBA

Bo jakoż cię przekonać? Wierzysz ty mi?

ZOSIA

Waćpanu może swawola, a mnie łzy i wstyd.

ZAREMBA

Miłuję cię z całej duszy, we dnie i w nocy, na piechotę i konno! Amen!

ZOSIA

Właśnie słyszałam, że każden żołnierz płochy i niestały.


ZAREMBA

Ra ta ta ta ta! Nieprawda!

(uderza po szabli)

Żołnierz ze stalą ma do czynienia, więc musi stale wszystko czynić. Amory żołnierskie też jak stal.

ZOSIA

Waćpan na wszystko znajdziesz odpowiedź, a mnie smutno.

ZAREMBA

Nietylko odpowiedź, ale i sposób... Smutków ja nie kocham, jeno ciebie — i przeto pótym szukał, pókim nie znalazł.

ZOSIA

Co waćpan zamierzasz?

ZAREMBA

Przyrzeknij mi tylko, że, choćby tu sąd ostateczny nastał, choćby nie wiem co zaszło, ty się nie zlękniesz, nie stracisz serca. Zaufaj mi!

ZOSIA

Przecie siłą nie będziesz mnie waćpan brał?

ZAREMBA

Nie, nie! sam ojciec mi cię odda.

ZOSIA

Dlaczego ma oddać? kiedy?


ZAREMBA

Kiedy? dziś! Ale przyrzecz mi, że się nie zlękniesz, nie stracisz serca! Powtarzam, choćby tu piekło, choćbyś słyszała: Allah! Allah! — nie bój się!

ZOSIA

Jużem się zlękła, aż mi w głowie szumi. Co waćpan chcesz uczynić?

ZAREMBA

Wesele chcę uczynić. Wesele z tobą, Zosiu! Niech mnie kule biją! Wiwat pani Zarembina! Zdrowie moje! żywot mój!

ZOSIA

Na miłość Boską, nie krzycz waść! Krewne posłyszą, albo służba.

ZAREMBA

Zamknijże mi buzią gębę, bo krzyknę jak tatar: Allah! allah!


SCENA III.
Marcjanna i Weronika wchodzą ze stoczkami w rękach, które na widok Zaremby upuszczają z przerażenia.
WERONIKA

Sodoma!

MARCJANNA

Gomora!

WERONIKA

Wstyd!

MARCJANNA

Infamja!

WERONIKA

Ratunku!

MARCJANNA

Ratunku!

ZAREMBA

Tak jest! Ratunku! Sprawiedliwości!

(zwraca się gniewnie do Zosi)

Waćpanna mnie nie chciałaś! dobrze! wzgardziłaś mną, dobrze! Ale wypędzać mnie, jak psa, z domu — nie masz prawa dlatego tylko, że dziś nie o waćpannę, ale o jedną z tych ślicznych panien przybyłem prosić.

MARCJANNA

Coś waćpan powiedział?

ZAREMBA

Prawdę! Gdym tu był raz ostatni i gdy mnie, jak cygana, nie jak żołnierza i szlachcica, przyjęto, przysiągłem sobie właśnie z tego domu na złość żonę wziąć i parol sobie dałem, a słowo rycerskie święta rzecz!

WERONIKA
(gniewnie)

I chciałeś brać Zośkę?!


ZAREMBA

Przyznaję! Tak. Bielmo na oczach! Ale skoro mną wzgardziła, wezmę jedną z was, najsłodsze orzeszki, jagódki, śliweczki! Jedną z was, jakem Zaremba!

WERONIKA I MARCJANNA

A którą? którą?

ZAREMBA

Którą?

(na stronie)

O, do djaska!

(głośno)

Jakto, którą? No, namyślę się... Tę, którą ojciec Cyprjan mi doradzi. Tak! Wreszcie tę, która ma dłuższy dech!

WERONIKA I MARCJANNA

Jakto? Dlaczego?

ZAREMBA

Dlaczego? Bo za żołnierzem trzeba jeździć... Spróbujecie?

WERONIKA

Jakże spróbować?

ZAREMBA

Ba! my żołnierze mamy dobry sposób. Pociągnie się dobrze powietrza w brzuch i mówi się tak: Jedna wrona bez ogona, druga wrona bez ogona, trzecia wrona bez ogona. Im kto więcej wron bez przerwy wyliczy, ten ma dłuższy dech.

WERONIKA I MARCJANNA
(zamyślają się).


ZAREMBA
(wymyka się z Cyprjanem).


WERONIKA
(rzuca się na Zosię)

Bo co szlachcic, to szlachcic!

MARCJANNA

Żołnierz i do tego oficer!

WERONIKA

Nie żaden palestrant, ni pan Oliwjusz, albo Młynik, co to dziś to powie, jutro tamto.

MARCJANNA

Bo u żołnierza słowo święta rzecz. Hańba mu nie dotrzymać.

WERONIKA

Takiego rycerza wypędzić!

MARCJANNA

Tak zacnym szlachcicem pogardzić!

ZOSIA

Nie chcę słuchać niezasłużonych wyrzutów, uciekam.


SCENA IV.
Weronika i Marcjanna.
WERONIKA

Siostro!

MARCJANNA

Siostro!

WERONIKA

Gdyby tak co do czego... nie zazdrość mi!

MARCJANNA
(gniewnie)

To ty mnie nie zazdrość!

WERONIKA
(z przekąsem)

Jeszcze nie mam czego.

MARCJANNA

Jeszcze cię nie wybrał.

WERONIKA

Kłótnię zaczynasz?

MARCJANNA

To ty, nie ja.

WERONIKA

Dobrze, niech cię usłyszą. Idą tu z Cyprjanem. Będzie wiedział, którą brać.

MARCJANNA

Chybaby ślepy był.


SCENA V.
Też, Cyprjan, Zaremba.
ZAREMBA

Raczcie nas, waćpanny, zostawić teraz samych, gdyż musimy się naradzić nad wyborem.

WERONIKA

Pójdźmy, siostro!

MARCJANNA

Pójdźmy! do widzenia waćpanu!

(dyga Zarembie, kokietując)

Do widzenia, panie Cyprjanie!

WERONIKA
(dyga)

Do widzenia!

(dyga przed Cyprjanem)

Do widzenia, kochany panie Cyprjanie!

(wychodzą).



SCENA VI.
Zaremba i Cyprjan.
ZAREMBA

Nad stojącym o milę oddziałem Tatarów i nad lekką chorągwią ma dowództwo pan Wierszuł, który jednak wyjechał na permisję, a komendantem na ten czas uczynił pana Zagłobę. Owóż Zagłoba, który mi jest przyjacielem, ułożył, iż przebierze się za beja tatarskiego i na czele Tatarów uczyni pozorny najazd na dom Oliwjusza.

CYPRJAN

Oliwjusz osobiście Zagłoby nie zna, jeno ze słyszenia, więc maskarada udać się może.

ZAREMBA

O planie będzie uprzedzony ksiądz proboszcz ale nikt więcej. Nawet Zosi powiedz waćpan tylko, by się nie bała, bo mógłby się w niej dech zaprzeć.

CYPRJAN

Ale w fortel nie trzeba jej wtajemniczać, aby ojciec nie miał później podstawy do odmówienia jej błogosławieństwa.

ZAREMBA

Oczywiście, tak należy postąpić, a teraz bywaj waćpan!

(wybiega).


CYPRJAN

Bywaj!


SCENA VII.
Cyprjan, Marcjanna, Weronika.
MARCJANNA I WERONIKA

Jedna wrona bez ogona, druga wrona bez ogona, trzecia wrona bez ogona i t. d.

(aż stracą oddech, Cyprjan w głębi zaczyna się śmiać do rozpuku).


MARCJANNA
(pada na krzesło)

Uff!

WERONIKA
(pada z drugiej strony)

Uff! już nie mogę!

CYPRJAN

W imię Ojca i Syna! czy was bies opętał? Nie wstyd-że waćpannom?

MARCJANNA

Panie Cyprjanie! Ja waćpana zawsze tak poważałam...

WERONIKA

Waćpan jesteś niepospolitego rozumu człowiekiem...

MARCJANNA

Dam mu pas lity po ojcu.

WERONIKA

A ja spinkę brylantową do żupana, tylko...

MARCJANNA

Waćpanna nie wtrącaj się, kiedy ja mówię...

WERONIKA

Żmija!

MARCJANNA

Jaszczurka!


SCENA VIII.
Ciż i Oliwjusz, za sceną.
OLIWJUSZ
(wrzeszczy)

Zakazałem waćpanu! Rozbój! Rabunek... vis armata, raptus puellae... latrocinium!

(wpada na scenę)

Trybuna waści nauczy...

CYPRJAN

Daj waćpan spokój, Zaremby już tu niema...

WERONIKA

Tu o nas chodzi...

MARCJANNA

Nie zamykaj nam losu...

WERONIKA

Kacie!

MARCJANNA

Tyranie!

OLIWJUSZ
(żegna się)

W imię Ojca i Syna! A to co znów? Powściekały się baby... Gdzie Zaremba? Zosia?

WERONIKA

Waćpan sam dziad, robaczywy grzyb!


CYPRJAN

Co u kroćset! Dajcie słowo powiedzieć! Zaremby niema, a te panny są w furji, że Zosia go wypędziła, gdyż przyjechał za żonę pojąć jedną z nich.

OLIWJUSZ
(zdumiony)

Słuchajcie-no! Albo tu ze mnie kpią, albo wszyscy poszaleli. Co? Zosia wypędziła Zarembę? który...

CYPRJAN

Alboś pan nie kazał?

OLIWJUSZ

Który przyjechał się żenić z jednym z tych grzmotów?

MARCJANNA

Bluźnierco!

WERONIKA

Świętokradco!

CYPRJAN

Gdyś waćpan uczynił mu afront, przysiągł, że na złość weźmie żonę z tego domu — i parol przy świadkach dał, a że Zosia nim wzgardziła, więc musi brać jedną z tych panien.

WERONIKA
(obrażona)

Nie „musi“ tylko „chce“.


MARCJANNA
(spuszcza oczy)

Pragnie... pożąda...

WERONIKA

Jak kania wody...

OLIWJUSZ

A którąż to?

WERONIKA I MARCJANNA

Mnie, mnie, panie bracie!

OLIWJUSZ
(wybuchając śmiechem)

A na miły Bóg! Toć, żebym sto lat myślał, jak nad Zarembami mam się pomścić, jeszczebym lepszej zemsty nie obmyślił.

WERONIKA

Słusznie masz waćpan węża w herbie, boś wąż.

MARCJANNA

I do tego jadowity. Dość nam było męki siedzieć pod waćpanowym dachem.

OLIWJUSZ

A kto was tu trzymał, stare szczypawki?

WERONIKA

A nasz fundusz na prowizji?!

MARCJANNA

Nie siedziałyśmy z własnej woli.


WERONIKA

Lepiej nam było wybrać jaki stary szlachecki dom, nie dom takiego wykręta, którego ojciec dopiero przez protekcję szlachcicem został.

MARCJANNA

I który, z luterskiego kraju pochodząc, lutra może jeszcze za kołnierzem nosi.

WERONIKA

I który prawa wyuczył się, ale grzeczności, ani polityki kawalerskiej nie.

MARCJANNA

Który zacnego rycerza spostponował.

WERONIKA

Nienawiść i pogardę stanu rycerskiego na się ściągnął.

MARCJANNA

I zemstę żołnierzy.

OLIWJUSZ

Cicho, stare pytle, bo będzie źle...! Cóż to? rokosz?

CYPRJAN

Pozwól waćpan! Wolno było waćpanu Zarembę chcieć albo nie chcieć, aleś istotnie źle zrobił, żeś go — a w nim cały stan żołnierski — spostponował. Czasy idą niespokojne i łatwo się może zdarzyć, że będziemy potrzebowali obrony.


OLIWJUSZ

Czyś waść rozum stracił? O wa! Zaremba nie hetman. Pojadę, poznam się z panem Zagłobą, który o dwie mile z wolentarzami stoi, postawię mu gąsior, dwa, trzy — i będę miał obronę, jakiej zechcę.

CYPRJAN

Anuż on przyjaciel, albo krewny Zaremby? A czasy idą złe.

OLIWJUSZ

Jakie czasy? co za czasy? Nie strasz próżno, bo się nie zlęknę. Jakie czasy?

CYPRJAN

W Czemiernikach na jarmarku mówili, że się na coś niedobrego zanosi. Dziś wieczór widziałem też jakąś łunę. Lepiej było żyć w dobrej komitywie z żołnierzami.

WERONIKA

A waćpana córka wypędziła pana Zarembę.

MARCJANNA

Takiego kawalera!

OLIWJUSZ

Tego jej nie kazałem!

WERONIKA

Kazałeś!

OLIWJUSZ

Nie kazałem. W niczem miary nie zna ta dziewka... Bodaj ją! Kazałem odprawić, ale grzecznie... Zośka! Zośka! Dam ja tej owcy!


SCENA IX.
Ciż i Zosia, wpada.
ZOSIA

Jestem, tatusiu! Nie śpię.

OLIWJUSZ

Kto ci kazał pana Zarembę, jak psa, wyganiać?

ZOSIA

Tatusiu, ja przecież pana Zaremby... nie chciałam...

OLIWJUSZ

Nie chciałaś, to twoja sprawa. Inna rzecz odmowa, inna grubianitas! Nie dla ciebie — mówią — przyjechał. Ty, kukło!

ZOSIA

Tatusiu! Ja pana Zarembę...

OLIWJUSZ

Milczeć! Co to, na Boga!?


SCENA X.
Ciż i Zaremba, wpada.
ZAREMBA
(woła)

Ludzie, ratujcie się! Śmierć nad wami!

WSZYSCY

Rany boskie! co się stało!?

ZAREMBA

Tchu! tchu! Tatarów litewskich pobuntował bej, z Krymu nasłany. Biją, palą, ścinają... Ratujcie się! Zaprzęgać! zaprzęgać!

WERONIKA I MARCJANNA

Matko Najświętsza! Ratuj nas!

ZAREMBA

Z Tatarami nie przelewki! Pan Zagłoba miał się cofnąć przed przemocą.

OLIWJUSZ
(do okna)

Zaprzęgać! Zaprzęgać! Zginęliśmy. A co to za bej?

ZAREMBA

Piętnaście lat u nas w niewoli siedział, teraz zemsty szuka.

CYPRJAN

A po polsku mówi?

ZAREMBA

Jako i my. Przecież piętnaście lat siedział u nas w niewoli! Straszny człowiek!

OLIWJUSZ

Zginęliśmy!


ZAREMBA

Mam ci ja piętnaście ludzi pod lasem, skoczę wam z pomocą. Zginę, to zginę, ale razem z wami!

(wybiega).


OLIWJUSZ
(woła za nim)

Ratuj, zbawco! ratuj!

(słychać krzyki i strzały)

Konia! konia!

(ogólny popłoch i bieganina).


CYRRJAN
(przy oknie)

Niestety! za późno! Dom otoczony!

OLIWJUSZ
(zagląda w komin)

Możeby tędy szukać ratunku!

(zęby mu dzwonią, jak w febrze)

O Jezu mi-ło-sier-ny! O Jezu!


SCENA XI.
Tłum Tatarów wpada wśród ognia, strzałów, trąb i krzyków.

Allah! Allah!

(na ich czele przy pochodniach Łykaj-bej, czyli Zagłoba)


ZAGŁOBA

Allah! Bismillah! Ciemno tu! Żagwi! Domu ni zabudowań nie palić! Chcę mieć dach nad głową, dla mnie i dla was. Ludzi powiązać, a jutro tak...

(przeciąga palcem po gardle)

Aha, są i niewiasty!

(siada na sofie po turecku)

Doskonale! Ale z niemi później. Podobno pan tego domu jest bogaczem. Ślicznie! Jeśli dobrowolnie odda wszystkie bogactwa, zwyczajną śmiercią umrze, każę go zastrzelić z łuków — jeśli nie, to skórę z niego żywcem zedrzeć, a potem chr-krr, na pal...

OLIWJUSZ
(jęcząc płaczliwie)

Chanie miłosierny!

ŁYKAJ-BEJ

Co? nie wiesz, że chan jest stryjecznym bratem księżyca, a ja tylko bejem? Huku, puku, szyku, bzdyku, szurum, burum! Pobluźnił! Na pal z nim! Allah, Bismillah! Pokażcie tu kobiety!

(Tatarzy przyprowadzają ciotki i Zosię).


ŁYKAJ-BEJ
(głaszcząc piersi)

Hm-mniam... niam... niam! Ta będzie dla mnie!

(do uszka jej)

Nic się nie bój!


ZOSIA

Co to? dla Boga!

ŁYKAJ-BEJ

Tsst! A te dwie dla chana, dla chana! Pójdziecie do haremu, turkaweczki — i zaznacie rozkoszy, jakich tylko huryski w raju doznają.

WERONIKA
(płaczliwie)

Siostro, słyszysz?

MARCJANNA

Dziej się wola Boża!

(usuwają się)
(słychać hałas, wchodzi Tatar).


TATAR

Efendi, nasi ludzie schwycili na plebanji księdza wraz z piętnastu żołnierzami i rycerzem.

ŁYKAJ-BEJ

Sprowadzić go tutaj!

TATAR

A z ludźmi i księdzem co zrobić?

ŁYKAJ-BEJ

Księdza zamknąć w kaplicy, a ludzi w łyka!

TATAR

Stanie się według twego rozkazu, wielki beju!

(wychodzi).




SCENA XII.
Ciż i Zaremba, wprowadzony.
ŁYKAJ-BEJ

Na rany Boskie, toż to Zaremba!

OLIWJUSZ
(do Cyprjana)

Jakto? Tatar mówi na rany Boskie?

CYPRJAN

Bo wśród naszych przez piętnaście lat w niewoli był, to się nauczył.

ŁYKAJ-BEJ
(otwiera ramiona)

Zaremba! mój pobratymiec! Hej! Ktoby tknął tego oficera, każę mu głowę uciąć, a potem huku, puku, szurum, burum, na czworakach chodzić. Jakem Zagł..., jakem Łykaj-bej, chciałem powiedzieć. Wiedzcie, że on mi życie pod Kamieńcem ocalił, a potem my wodę leli na szable i pobratymstwo sobie przysięgali. Święty on dla mnie i wszystko, co jest jego... Szelmą jestem, jeślim zełgał. Pomnisz, Zaremba?

ZAREMBA

Jakżebym miał zapomnieć, Łykaj-beju...

ŁYKAJ-BEJ

Tak, my wodę na szable leli, ale to połowa ślubu, który, żeby całkiem dopełnić, trzeba wino lać... Chcesz-li zbratać się ze mną doreszty, Zaremba?

ZAREMBA

Chcę, zacny Łykaj-beju!

ŁYKAJ-BEJ

Wina!

OLIWJUSZ

Tatar chce wina? toć to muzułmanom nie wolno.

CYPRJAN

Bo w niewoli był u nas. Dawaj mu waćpan wina, byle dobrego. Może się udobrucha.

OLIWJUSZ

Wina czem prędzej, wina z piwnicy! a najlepszego!

ŁYKAJ-BEJ

Zaremba, wolnyś jest! Łykaj-bej jedną gębę ma i jedno słowo. A jeśli twoja żona wpadnie mi kiedy w ręce, Allah — i ona będzie wolna, a jeśli twój ojciec, albo teść, — Bismillah — i on będzie wolny! i twoja czeladź i twoja majętność! Łykaj-bej jedną ma gębę i jedno słowo!

OLIWJUSZ
(do Zaremby)

Ratuj nas!


ZAREMBA

Dzięki ci, Łykaj-beju! To uczyńże mi łaskę i daruj życie wszystkim w tym domu.

ŁYKAJ-BEJ

Alboż to twoi krewni?

ZAREMBA

Krewni — nie!

ŁYKAJ-BEJ

Bismillah! Albo może chciałeś jedną z tych niewiast za żonę brać?

ZAREMBA

Tak, chciałem, ale...

ŁYKAJ-BEJ

Czegoż milczysz, Zaremba? Co? Może cię nie chcieli? Jakem Łykaj-bej, jabym ich, huku, puku, szyku, bzdyku, szurum, burum, hrr! krr! No, mówże, którą chciałeś?

MARCJANNA, WERONIKA

Jedna wrona, bez ogona i t. d.

ŁYKAJ-BEJ

Co to jest?

CYPRJAN

Wybacz, beju, te biedne niewiasty widocznie ze strachu dostały pomieszania.


ŁYKAJ-BEJ
(śmieje się)

Myślałem, że ja tu będę krotochwili powodem, a nie, że sam pękać będę ze śmiechu.

(przynoszą butelki z winem i kielichy).


ŁYKAJ-BEJ

Dawaj je sam! hm, grzecznie wyglądają.

(nalewa i pije)

Dobre.

(znów pije)

Doskonałe. To będzie z roku... Daj-no jeszcze, bo nie mogę dokładnie poznać, z którego roku...

(pije)

Wyborne! A ty, Zaremba, nie pijesz? To człowiekowi serca dodaje.

(pije)

A możeby wam tak całkiem życie darować?

OLIWJUSZ

Dobroczyńco! zbawco! Może jeszcze wina?

ŁYKAJ-BEJ

Zaraz! zaraz! Tak bez niczego to nie można. Trzeba okazji, żeby tak chrzciny, albo wesele, tak, tak. Takie wino wyborne na wesele.

(pije, nuci)

Jagusiu, Marysiu! wina mi lej!
Dębniaczek, zieleniak — dobry olej!
Dowcipu dodaje i afekta płodzi,
Chcesz dziewce wpaść w oko, wypijże dobrodziej!

Szczera to prawda! jakem Łykaj-bej! Wielcy to u nas familjanci Łykaje, ale i u was, myślę, takich nie brak. Dyspensę mam, tylko, że to już lata człeku idą... Ale przy płci nadobnej wolę się nie zdradzać! tem bardziej, że jak widzę taką rzepę, jak ta panna, albo ta druga, to jeszcze człeku ślinka idzie! Chodźcie-no tu, ulęgałeczki!
(Marcjanna i Weronika podchodzą).


ZAGŁOBA
(szepce im do ucha).


WERONIKA

Fe, co znowu? Nie chcę słyszeć.

MARCJANNA

A waćpan co sobie myślisz? Skoro mamy iść za chana, to wiedz, z kim mówisz.

ŁYKAJ-BEJ
(gniewnie)

Huku, puku, szyku! bzdyku! A weźcie te czupiradła!

(Marcjanna i Weronika wychodzą)

Hm! muszę winem gniew zagasić!

(pije)

Zaremba! chodź, niech cię uściskam. Tyś szczęśliwy, bo młody. A fortunę jakową masz?

ZAREMBA

Nie.


ŁYKAJ-BEJ

No, to nietylko cię uściskam, ale ci się i pokłonię, bom ja turecki poddany, a ty... turecki święty.

ZAREMBA

Tak-ci jest.

ŁYKAJ-BEJ

To się ożeń... Bierz jakową gładyszkę, ale z wianem.

(spogląda na Zosię)

Patrz, to ci malina. Bierz ją.

ZAREMBA

Chciałem... ale...

OLIWJUSZ
(dygocąc, do Zaremby)

Bój się Boga! nie gub mnie...!

ŁYKAJ-BEJ
(groźnie)

Co? co? Może cię nie chciała?

OLIWJUSZ
(do Zosi)

Zośka, nie gub mnie!

ZAREMBA
(z wahaniem)

I to nie...


ŁYKAJ-BEJ

Więc możeś ty nie mógł pokochać?

ZAREMBA

Ja? Jabym za nią w piekło!

ŁYKAJ-BEJ

Więc co u djabła? A może ten stary dziad dać ci jej nie chce?

OLIWJUSZ

Nieprawda... nie... to nie ja!

ZAREMBA

Przecież nie kto inny!

ŁYKAJ-BEJ

On! Wina! niech gniew zaleję, bo go tu zaraz uduszę. Ha! płomień ze mnie buchnie! Noża, jatagana, powrozów, łuku, strzał, topora, ognia, żelaza, wina!!!

OLIWJUSZ

Nie! nie! nieprawda! Wielki wezyrze, to nie ja!

ZAGŁOBA

Tureckiemu świętemu ubliżył, przeciw wierze pobluźnił. Noża, jatagana, łyka, ognia, siarki! Huku, puku, szyku, bzdyku! dawaj wina!

OLIWJUSZ

Nieprawda! na potęgi niebieskie! Panie Zaremba, Zosiu! Chciałem stałości waszej wypróbować! To było dla próby, nic, tylko dla próby! Ja dla waćpana... Zosia... przemówże za ojcem!

ZOSIA

Panie Zaremba, ja się czegoś domyślam... Ale nie męczcie ojca, bo nie wytrzymam.

ŁYKAJ-BEJ
(wychylił jednym haustem kielich świeżego wina)

No, przecież płomień zalałem. Słuchaj-no, Zaremba. I ja niegdyś w Krymie kochałem się w jednej królewnie murzyńskiej, ale gdy ojciec jej kazał mi ją po drzewach gonić, tego nie chciałem uczynić, bom też nie żadna małpa, jeno szlach... te, jeno bej, z godnej familji Łykajów. Nie, bracie, skoro ci jej nie chcą dać, toć ich błagać nie będziesz.

OLIWJUSZ

Cóż robić, oto rycerz! Panie beju! Łaskawco, dobrodzieju, nie namawiajcie go, aby mi dziecko pokrzywdził. Ona go miłuje i on ją... Pomrą z żałości. Nie odmawiajcie! Bądźcie im swatem... połączcie ich...

ŁYKAJ-BEJ

Naprawdę się tak miłujecie?...
Allah! Bismillah! Niechże wam idzie na zdrowie...

OLIWJUSZ

Tak! tak! na zdrowie! Wina, lepszego, niż to! Weselnego!


ŁYKAJ-BEJ

Jeszcze lepszego!? Weselnego! Ha! jakem Łykaj-bej mięknę, mięknę... Skoro się miłują... Ale sam-że waść o to prosisz, sam sobie życzysz?...

OLIWJUSZ

Ja sam chcę, parol szlachecki, ja sam proszę, błagam... Błogosławię!

ŁYKAJ-BEJ

Skoro tak... Ale waszmościów biorę na świadki, że to nie żaden przymus... Przyjechaliśmy ot, tak sobie kuligiem...

OLIWJUSZ

Poco zwlekać? Ksiądz jest właśnie w kaplicy... Boskie zmiłowanie, że jest ksiądz!...

ŁYKAJ-BEJ

Zaremba, cóż ty na to?

(Zaremba z Zosią klękają).


ZOSIA

Pobłogosławcie, ojcze!

OLIWJUSZ

Z duszy, z serca, błogosławię wam, dziateczki moje. No, prędzej, do kaplicy, do kaplicy!

(wszyscy wychodzą)

A przygotować tu wszystko na nasze przyjęcie...

(wychodzi również)
(słychać w kaplicy głos organów).




SCENA XIII.
Marcjanna i Weronika wchodzą.
WERONIKA

Siostro, słyszysz?

MARCJANNA

Słyszę.

WERONIKA

Co to takiego?

TATAR

To pan Cyprjan przygrywa do ślubu Zosi i Zarembie.

MARCJANNA

Co? Zosia z Zarembą? Siostro, słyszysz!

WERONIKA

Pewno ten Tatar wymusił na ojcu zezwolenie.

MARCJANNA

Biedna Zosia! bo ona go nie chciała!...

WERONIKA

Ani on jej... Jedną z nas chciał zaślubić. Ach!

MARCJANNA

Teraz już wszystko przepadło.

WERONIKA

Pozostał nam tylko harem.

MARCJANNA

I codzienna męka...


WERONIKA

Codzienna? Skąd wiesz?

MARCJANNA

Ach... Ale usuńmy się, bo wracają.

(Wchodzą wszyscy).



SCENA XIV.
OLIWJUSZ
(zaciera ręce)

Najlepiej się stało!... Najlepiej! z duszy, serca dziękuję wam, mości Łykaj-beju.

ŁYKAJ-BEJ

Ej! taki ja Łykaj-bej, jak i ty Łykaj, bośmy już obaj łykali i jeszcze będziemy.

OLIWJUSZ

Jakto?

ŁYKAJ-BEJ

Tak to, że kulig skończył się weselem. Poznaj mnie i moje fortele. Zagłoba sum!

OLIWJUSZ

Co? Kulig? Wesele? Pan Zagłoba?...

ŁYKAJ-BEJ

Któren nie takich, jak waść, wywodził w pole.

OLIWJUSZ
(chwyta się za głowę)

Violentia! Raptus puellae! Simulatio! Gwałt! Kryminał! Odpowiesz waść za to przed trybunałem!

ZOSIA
(błagając)

Ojcze!

OLIWJUSZ

I ty, wyrodna, w zmowie przeciw mnie! Bodaj was zabito! Ślub unieważnię, napiszę do konsystorza i wszystkich przed trybunał!

ŁYKAJ-BEJ

Trybunał! Jeśli nie rozumiesz, żeś przegrał, toś taki prawnik, jak rycerz. A to ci nie wstyd będzie wyznać, że cię na dudka wystrychnięto? Stchórzyłeś, jak zając wśród ogarów, jakże to? Będziesz własną hańbę publikował?

OLIWJUSZ
(zgnębiony)

Co robić? co robić?

ZAGŁOBA

Niema rady! Ale ja waści co innego powiem... Kiep ten, co żołnierza w rodzie nie ma. Chwalebniej krwią służyć Rzeczypospolitej, niż gębą pieniaczą. Zaremba żołnierz, jak osa, pomyśl, żali nieprześpieczniej ci będzie za plecami takiego zięcia. Przyjdzie starość, przyjdzie niedołęstwo, kto cię od przygody uchroni?... No... rozczulże się waść! Czy nie miałbyś pragnąć szczęścia własnego dziecka i dobrej szabli pod dachem?... Czyż nie chciałbyś mieć wnuków?... Pobłogosław im, nie z musu, jeno z serca. Oto klękają przed tobą dzieci — nie wzruszyszże się, hm? mrugasz, dobry znak!

WERONIKA

Nie wzruszaj się waćpan!

MARCJANNA

Zadrwiono z waćpana!

WERONIKA
(z pogardą)

Kto? kto? Taki Zaremba, taki golec!

ŁYKAJ-BEJ

Co, Zaremba golec? Ma dobra na księżycu, a i ja mu zaraz zapiszę swoją majętność — w Arabji, tam, gdzie pieprz rośnie. Szelmą jestem, jeśli tam pieprz nie rośnie!

OLIWJUSZ
(zaczyna się śmiać).


WERONIKA
(ciągnie go za rękaw)

Nie wzruszaj się waćpan!

OLIWJUSZ

Milczcie, stare szczypawki! Właśnie, że się wzruszam... Błogosławię wam, dzieci. In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.


ZAGŁOBA

Amen!

(otwiera ramiona i ściska Oliwjusza)

Niech żyje Oliwjusz! A huknąć mi na wiwat z samopałów — i niech żyją państwo młodzi!

KONIEC SZTUKI.


Komedję tę, która w całości ukazuje się tutaj po raz pierwszy, wystawiono na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie w dzień jubileuszu Sienkiewicza, 22 grudnia roku 1900.






WRAŻENIA ARTYSTYCZNE
I LITERACKIE.

ZAKUPNO HOŁDU PRUSKIEGO.

Dziwnym zbiegiem okoliczności Warszawa nie posiada ani jednego obrazu Matejki. Kazanie Skargi, Grunwald, Stańczyk należą do osób prywatnych, żadne zaś z arcydzieł nie stanowi własności publicznej. A jednak Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, zgodnie z ustawą ma prawo zakupywać znakomite płótna naszych mistrzów na własność swoją, a zarazem publiczną. Tą drogą nabyta została Barbara Simmlera, nie mówiąc o wielu innych, mniej znakomitych płótnach. Z nowszych obrazów któryż ze wszelkich względów, artystycznych i historycznych, godniejszym byłby nabycia na własność publiczną, jak Hołd pruski Matejki? Znaczenia tego arcydzieła tłumaczyć ani artystom, ani publiczności nie potrzebujemy, gdyż i jedni i druga doskonale je rozumieją.
Przechodzimy zatem w imieniu ogółu wprost do żądania, by Hołd pruski był nabyty przez Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych. Towarzystwo zasłużyłoby się tem ogółowi w sposób najwybitniejszy i spełniłoby, zgodnie z duchem ustawy, jeden ze swych najwyższych obowiązków. Miasto zaś zyskałoby prawdziwe arcydzieło sztuki, których tak mało dotąd liczy. Ale na żądanie nasze gotowa jest odpowiedź, że Towarzystwo nie ma pieniędzy i nie może rozporządzać tak znaczną sumą, jaka na zakupno Hołdu byłaby potrzebną.
Prawda. Jeśli jednak ogół żąda od Towarzystwa zakupna, Towarzystwo nawzajem ma prawo żądać od ogółu pomocy. Ma prawo podwójne, bo naprzód moralne, a po wtóre faktyczne. Wiadomo, że Towarzystwo w ostatnich czasach uzyskało od władz pozwolenie powiększenia swych funduszów drogą ofiar i składek. Przeszkód więc z tej strony niema. Z pozwolenia Towarzystwo korzystać może i powinno, bo taka sposobność zasłużenia się ogółowi nieprędko, albo nigdy mu się nie trafi.
Czy jednak ogół odpowie wezwaniu Towarzystwa i dostarczy potrzebnych funduszów?
Odzywamy się pierwsi w tej materji — ale nie odzywamy się na wiatr — nie występujemy z jednostkowem tylko zdaniem, na niczem nie opartem.
Wiemy, że są osoby, pragnące przyjść z pomocą Towarzystwu — i że na pewien fundusz Towarzystwo liczyćby z pewnością mogło.
Chodzi tylko o to, by zgodę na nasz projekt objawiło jak najprędzej i jak najrychlej wystąpiło od siebie z zamiarem zakupna, dlatego, by korzystać z trwającego jeszcze zjazdu obywateli.
Wierząc na pewnych danych w powodzenie projektu, polecamy go najusilniej uwadze Towarzystwa i głosom opinji publicznej, które znajdą zapewne swój wyraz w prasie.

„Słowo“, r. 1882, nr. 135.

∗             ∗

Podniesiona przez nas onegdaj myśl zakupna Hołdu pruskiego przez Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych znalazła odrazu odgłos i poparcie w licznych sferach naszego miasta. Najlepiej zaś o tem świadczy pierwsza lista składek, którą podajemy poniżej. Jak na początek, cyfra, na niej zamieszczona, jest dość pokaźną. Nie wątpimy też, że z każdym dniem cyfra ta wzrastać będzie. Poprzednio już zgłaszało się do nas grono obywateli z prowincji, żądając podniesienia tego projektu za pośrednictwem naszego pisma. Jest więc nadzieja, że i w całym kraju myśl ta znajdzie gorące poparcie. Z pism warszawskich dotychczas tylko Kurjer Warszawski i Nowiny wspomniały o naszym Projekcie. Kurjer Warszawski tak pisze: „Rzuconą przez nas myśl o zakupnie znakomitego płótna Matejki na własność publiczną podniósł, jak wiadomo, pan Kieszkowski w Krakowie, podając projekt, jakby ją w życie wprowadzić należało. W numerze wczorajszym Słowa Henryk Sienkiewicz występuje z propozycją, aby przy względzie, iż Warszawa nie posiada ani jednego obrazu mistrza Jana, Towarzystwo Zachęty nabyło pomienione arcydzieło. Instytucja, o której mowa, ma tytuł w tym celu zwrócić się o pomoc do kraju całego i korzystając z przyznanego jej przez rząd prawa zbierania ofiar, może składki publiczne ogłosić. Ogół nie będzie głuchym na podobną odezwę, do której sposobność nieprędko się znów zdarzy; dlatego Towarzystwo bezzwłocznie powinno ją spożytkować. Chwila obecna, przy napływie obywateli, bardzo się do tego nadaje, a że wiadomo, jak ogół jest życzliwie usposobionym dla rozwoju Towarzystwa, na pewno więc liczyć można, iż odezwa podobna skutek pożądany odniesie. Łącząc głos nasz z inicjatywą H. Sienkiewicza, odwołujemy się do Zarządu Towarzystwa w nadziei, że nie pozwoli, aby dobry projekt został martwą literą“.
Nowiny nazywają wniosek, postawiony przez nas, „sympatycznym“, wyrażają tylko obawę, czy Towarzystwo znajdzie dostateczne i pewne pomieszczenie dla obrazu tak wielkich, jak Hołd, rozmiarów. Na ten zarzut moglibyśmy odpowiedzieć, że skoro Towarzystwo zamierza wystawić własny gmach dla siebie, wówczas znalazłoby się także łatwo i w owym gmachu pomieszczenie dla płótna Matejki. Idzie tylko przedewszystkiem o to, aby utrwaliła się przynajmniej nadzieja zebrania funduszu na zakupno obrazu, a wówczas niewątpliwie ogół, zachęcony takim dowodem żywotności Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, nie poskąpi grosza i na gmach Towarzystwa.
Zresztą dyskusję teoretyczną pod względem bezpieczeństwa obrazu należy odłożyć do późniejszych czasów, teraz zaś wszystkiemi siłami starać się o zebranie potrzebnego funduszu.
Dlatego też odzywamy się do wszystkich organów naszej prasy z prośbą, aby ze względu na sam projekt, a z pominięciem ubocznych względów co do projektodawców, wniosek nasz popierać raczyły. Pojmujemy dobrze, że są niektóre pisma codzienne w Warszawie, którym z rozmaitych względów (zwłaszcza pod koniec kwartału) z boleścią przychodzi poprzeć najlepszą nawet myśl, skoro wyszła ona od innego pisma.
Dlatego udajemy się wprost do tych szanownych kolegów naszych, aby, nie wspominając o Słowie, raczyły podać wiadomość o istnieniu takiego zamiaru i o formie projektu.
Zdaje się nam, iż mamy prawo tego żądać od tych, którzy sami o sobie głoszą, że przedewszystkiem mają dobro publiczne na celu. Niech przecież raz to dobro publiczne weźmie górę nad względami osobistemi i interesem konkurencyjnym. Jeśli projekt nasz wywoła dyskusję i wyjaśnienia, będzie to z pożytkiem dla rzeczy samej.

Tamże, nr. 137.

∗             ∗

Projekt zakupna Hołdu pruskiego Matejki na rzecz Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych znajduje coraz gorętsze poparcie. Wczorajszy Kurjer Warszawski powtórzył w całości nasz onegdajszy artykuł w tej sprawie i otworzył listę składek. Gazeta Polska wspomniała również obszerniej o całym projekcie. Wiek, nie wymieniając źródła, tak pisze:
„W sferach inteligencji tutejszej zajmują się teraz silnie wynalezieniem funduszu, za który warszawskie Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych mogłoby zakupić na własność arcydzieło Matejki Hołd pruski. Podobno w rezultacie stanęło na tem, ażeby Towarzystwo Zachęty, jako posiadające wolność zbierania składek, zwróciło się do Warszawy i do całego kraju z wezwaniem o złożenie funduszu, dzięki któremu Hołd pruski wiecznie przed oczami mieć będą — późne nawet pokolenia nasze“.
„Ani wątpić, że wezwanie takie znajdzie odgłos w całem społeczeństwie naszem i że suma, potrzebna na zakup arcydzieła mistrza Jana, niebawem się złoży“.
Echo odzywa się w te słowa:
„Projekt zakupna Hołdu pruskiego dla Warszawy podało jedno z pism tutejszych, radząc, by ze względu, że Warszawa nie posiada ani jednego obrazu Matejki, zajęło się tą sprawą Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych. Oczywiście, nie idzie tu tyle o zajęcie się, ile o zebranie odpowiednich funduszów, po które znowu uciec się będzie trzeba do ofiarności publicznej. Ostatecznie, projekt jest dobry i przyklaskujemy mu chętnie, jakkolwiek chwila, wybrana do tego, niekoniecznie wydaje nam się odpowiednią. Zjazd chwilowy do Warszawy już się skończył, owszem, kto może teraz, to ucieka od pyłu i kurzu miejskiego. Dlatego też, powtarzamy, chwila niebardzo nam się wydaje odpowiednią. Redakcja nasza chętnie na ten cel składki przyjmować będzie“.
Na uwagi Echa co do wyboru chwili moglibyśmy odpowiedzieć, że właśnie chwila obecna jest jedynie odpowiednią i umożebniającą urzeczywistnienie projektu. Termin bowiem prawa zbierania składek, przyznany przez władze Towarzystwu Zachęty Sztuk Pięknych, jest ograniczonym i należy z niego najprędzej skorzystać. Nadto najważniejszem jest i to, że obraz może być później sprzedany w ręce, z których ciężko już go będzie wydobyć na rzecz Warszawy.

„Słowo“, r. 1882, nr. 139.






WYSTAWA TOWARZYSTWA ZACHĘTY SZTUK PIĘKNYCH.
Stańczyk Matejki. — Ondyny Kraya. — Strzałecki. — Sobieski pod Wiedniem. — Dwa obrazy Witkiewicza.

Obok rzeczy bardzo słabych — kilkanaście takich obrazów, któreby mogły ozdobić każdą galerję — oto obecny stan Salonu.
Więc naprzód Stańczyk! Pisano o nim wiele w swoim czasie, ale tego obrazu ani obgadać, ani opisać nie można. Trefniś tam wyrósł na postać, która i sama jest tragiczną i budzi tragedję w duszy widza. Jest w tym błaźnie jakaś dziwna a wstrząsająca zagadka — tak, że mimowoli każdy się pyta: skąd ta jego zaduma i rozpacz? o co mu idzie? jaki robak toczy duszę tego człowieka? Na pierwszy rzut oka zda się, że to może dramat osobisty. Może to człowiek ambitny, dumny, czujący, którego odzież błazeńska pali, jak koszula Dejaniry, którego upokarza błazeńskie berło i czapka z dzwonkami?
Wszak na ten temat pisano i malowano już wiele. Bo i istotnie śmiech ludzki, nieszczery, a przymuszony, wybuchający z otchłani rozpaczy — to może większy dramat niż ból w zwykłej formie łez i narzekań. Ale od Stańczyka wieje duch jakiś wyższy i potężniejszy. Nie jest to tylko utwór, wydany na świat w chwili romantycznej goryczy.
Zachwyca on też grą tonów, czarodziejskiem fantastycznem zestawieniem świateł i cieniów, szczerością i głębokością uczucia i siłą twórczą, która tak wyraźnie umiała pochwycić to coś groźnego i tajemniczego, co zapowiadało się ówczesnemu światu.
Postać Stańczyka jest skończoną doskonałością. Uczucie wypowiada się w niej nietylko wyrazem, ale i ruchem, najzupełniej odpowiednim nastrojowi duszy. To ciało, rzucone niedbale na fotel, głowa, spuszczona na piersi, ręce opadłe — malują zarazem zniechęcenie, znużenie, zwątpienie i boleść z niezmierną prawdą, dzięki której widz przejmuje się tak szczerze i bezpośrednio wrażeniem, jak szczerze oddał je artysta.
Albowiem Matejko widocznie oddawna pokochał tę postać — i powtórzył ją po raz drugi w najnowszem swem arcydziele. Ten obraz, o którym obecnie mówimy, jest jednem z pierwszych sławnych płócien artysty. Niema też w nim jeszcze tego spokoju i mistrzowskiego objektywizmu, z mocy którego rzecz mówi sama za siebie. Późniejsze obrazy to epos — w tym jest jakiś liryzm, jakieś rozkołysane i smutne ja artystyczne.
Ten liryzm wyróżnia obraz od innych i nadaje mu szczególne piętno.
O szkicu Hołdu pruskiego rozpisywać się nie będziemy, zamieściliśmy bowiem obszerny artykuł, znakomitego pióra, o wykończonym już obrazie. Innych nowości niewiele. Ondyny Kraya, Sobieski pod Wiedniem Strzałeckiego i dwa najnowsze płótna Witkiewicza — oto wszystko. Kray jest — jeśli tożsamość nazwiska nie łudzi — nie naszym, ale niemieckim malarzem, który w Wiedniu i Monachjum zdobył sobie w ostatnich zwłaszcza czasach niemałe uznanie. Jego Ondyny są bardzo ładne — ale trochę zbyt słodkie; zwłaszcza głowy nie mają żadnego charakteru. Są to szablonowe piękności, jakie widywać można na oleodrukach, a nawet na wachlarzach, lub ozdobnych pudełkach od koronek. Są słodkie, kokieteryjne i nic więcej. Natomiast w układzie postaci, w ruchu fal morskich i rozrzuceniu świateł jest fantazja i oryginalność — a we wszystkiem wielka biegłość. Kraya z wielu względów możnaby poczytać za Francuza, nie za Niemca. Chce on widocznie być zbyt eleganckim — ze szkodą siły.
Strzałecki, przy monachijskim sposobie malowania, ma właściwe sobie upodobania i cechy. Ciemne tło, — białe, a nawet blade, niespodziewane światła obok głębokich mroków — oto właściwości, które spotykamy we wszystkich jego utworach. Nadaje im to pewien szlachetny pozór, zwłaszcza, że artysta, mając widocznie wiele smaku, umie te głębie mroczne ożywić doborem nader harmonijnych plam kolorowych. Jego postaci ludzkie, w średniowiecznych barwnych strojach, odskakują silnie, może nawet za twardo, od tła — i tem silniej, że tak białe padają na nie blaski. Widz jednak stoi wobec zagadki, skąd się bierze ta białość wśród tych mroków.
W naturze takie efekta mogą być tylko wyjątkowe. Efekta słoneczne wydobywają wprawdzie malarze zestawieniem jasnych, ciepłych świateł, wyrazistych konturów z głębokiemi cieniami, ale światło p. Strzałeckiego nie jest słoneczne. Padając na ubiory, na ciało ludzkie, na ziemię, nie tworzy ono złotawych plam: przeciwnie, bywa zawsze blade, chłodne i całemu obrazowi nadaje ton chłodny, nie wyłączając wszakże twardości zarysów. Te właściwości występują szczególnie w obrazie, przedstawiającym Sobieskiego na weselu chłopskiem. Sobieski pod Wiedniem ma oświetlenie nocne — cokolwiek dopiero brzaskowe. Ostatni obraz jest efektowny. Na dalekim, ciemnym horyzoncie widać Wiedeń; na pierwszym planie przed widzem obóz Sobieskiego. Zgadniesz łatwo, że to noc przed bitwą. Cienie nocy, blady brzask, światła ognisk łączą się w fantastyczną całość. Na tem tle ruch ludzi, koni; koło ognisk żołnierstwo. Co za rozmaitość kostjumów. Gdzie niegdzie zbroje i pióra husarskie, gdzie niegdzie kolczugi, delje, żupany, kontusze, hełmy, misiurki, czapki futrzane: widocznie ludzie z pod rozmaitych znaków: husarze, dragonja, petyhorcy, kozacy. Te wszystkie stroje odtwarzane z wielką znajomością rzeczy. Wszystko to wpół zanurzone w ciemności, wpół oświetlone czerwonym blaskiem ognisk — wszystko efektowne bardzo i jakieś imponujące. Każdy obóz przed bitwą ma charakter gotowości, decyzji i czuwania — i ten charakter uchwycony jest dobrze. Widz, który go także odczuje, nie spostrzeże w pierwszej chwili, że obraz ma wiele wad. Głównie w rysunku. Postaci ludzkie są ciężkie, wielkogłowe, krótkie, za krótkie. Konie również. To są perszerony. Owo skracanie postaci jest właściwością p. Strzałeckiego, która powtarza się. Sobieski na weselu i Sobieski pod Wiedniem, to jeden i ten sam barczysty karzeł, poszkodowany szczególniej na długości nóg. Zresztą na obrazie pod Wiedniem, kto żyw, to kloc. Jest taka klocowatość sama przez się wadą, a staje się jeszcze większą wadą w tłach nocnych i wogóle ciemnych, gdyż ciemność, roztapiając zewnętrzne linje, sylwety, z natury rzeczy musi wydłużać postacie. Ale ciemność Strzałeckiego nie roztapia konturów. Rysują się one, jak wspomniałem, aż nazbyt twardo. Od tego ma pan Strzałecki swoje białe, przeraźliwe światła, puszczane snopami w sposób nagły i tak mało spodziewany, jak król na chłopskiem weselu.
Witkiewicz nadesłał dwa płótna. Niewielu artystów maluje tak szczerze, jak on. Co namalowane, to odczute wprost i głęboko. Ze wszystkich młodszego pokolenia artystów Witkiewicz ma najwięcej poczucia natury, a w szczególności polskiej natury. A i w niej nie nęci go bogactwo krajobrazów, np. górskich w Galicji, nie przemawiają mu do duszy spiętrzone masy skał, spienione strumienie, wąwozy i dzikie rozłogi tatrzańskie. Kocha on naturę polską raczej za jej ubóstwo, pełne takich uroków, jakie lubił opiewać Syrokomla. Więc wyobraźnia jego odtwarza najczęściej jednostajny krajobraz wiosek szarych, pól obszernych, a pustych, a szeroko rozciągniętych, równych, smutnych, przestrzennych, z obrąbkami lasów sosnowych lub drobniejszej choiny. Maluje on te wioski i pola nie w świetle słonecznem, ale raczej w dżdżu, mgle, zmierzchach lub łagodnych blaskach zachodu — i nie w rozkwitach wiosennych, ale w bladościach jesieni lub pod całunem śniegu. Dusza poetyczna a melancholijna odbija się w tych obrazach z nieporównaną szczerością. Ze względu na krajobraz jest w Witkiewiczu coś z Maksa Gierymskiego i Grottgera — ale od pierwszego różni się on tem, że wyłącznie taki tylko krajobraz odbija, od drugiego, że jest większym realistą co do formy. Zato pod względem postaci, któremi ożywia krajobraz — jeszcze raz musimy go porównać z Syrokomlą. Ci chłopi, organiści, dzwonnicy, kowale, szaraczkowa szlachta, to wszystko poczute i pojęte w podobnej z Syrokomlą idei i z tą samą siłą prawdy. Oczywiście z natury rzeczy wypływa, że obrazy podobne muszą być pełne prostoty — i ta prostota, w połączeniu z przestrzennością i smutkiem krajobrazu, daje im ową oryginalność, której dziwią się w obrazach niektórych naszych artystów zagranicą, uważając ją za cechę polskiej krajobrazowej szkoły. Jakoż nie można zaprzeczyć, że kierunek taki istnieje i odbija się, zwłaszcza w pracach najmłodszych malarzy. Wywodzićby go należało może jeszcze od niektórych płócien Maksa Gierymskiego, rozwinęli jednak go i wytworzyli ostatecznie na gruncie tutejszym Chełmoński i Witkiewicz, pierwszy pod wpływem natury i zamaszystych ludzi ukraińskich, drugi pod wrażeniem krajobrazu i życia polskiego i litewskiego. Ale, oczywiście, między nimi a następcami jest ta różnica, że, gdy oni tworzyli z uczucia, z duszy, z poezji i bezpośrednich wrażeń, słowem: z pierwszej ręki, drudzy tworzą już pośrednio, poczęści z upodobania w kierunku, a może i dla pozornej łatwości tematów prostych, których efekt polega właśnie na tem, że są bez efektu. Naturalnie, tą drogą następcy i naśladowcy stoczyć się musieli i staczają się niechybnie do maniery, która wkrótce, zamiast budzić podziw zagranicą, pocznie nużyć i stanie się śmieszną, jak wszelka manierowana prostota.
Bo prócz tego, między tymi dwoma a następcami zachodzi jeszcze ogromna różnica środków. Niedość poezji w duszy, niedość upodobań i zamiłowań w prostocie, w pustej melancholijnej przestrzeni, w śniegach, mgłach, szarych chmurach i deszczu. Trzeba to jeszcze umieć rysować i malować. Owoż Witkiewicz dlatego jest niepospolitym artystą, że posiada biegłość techniczną i rysunek, doprowadzony naprawdę do doskonałości. Jego targ na rynku, a raczej Rynek, znajdujący się obecnie na wystawie, najlepszym na to dowodem. Treść tak prosta, jak tylko można sobie wyobrazić. Godzina ranna; na wąskim zaułku poczynają zbierać się chłopi i wiejskie baby — wdali kilka wozów. Gromadki ludzi stoją, rozmawiają, targują przy straganie, lub pożywiają się zakupioną żywnością. Wyobraźnia nie ma tu nic do roboty. Życie powszednie samo wypowiada wszystko, co jest do powiedzenia. O uczucia obraz także nie potrąca — widzowi tylko pozostaje to zadowolenie, jakie daje prawda, uchwycona niezmiernie trafnie na gorącym uczynku w szczegółach i w szczególności. Ale zato to uczucie zadowolenia jest zupełne. Prawda i prawda wszędzie. Każdy to widział, każdy w sobie samym znajduje kryterjum, że tak jest, a nie inaczej. Prócz tego co za wyborna technika! Rzeczy i ludzie trochę może za twardzi w kolorycie, ale zresztą co za typy, jak malowane twarze, sukmany, wozy, stragany, zapasy żywności i co za rysunek wszystkiego! Dzięki powyższym przymiotom temat powszedni zmienia się w obraz niepowszedni. Przyczynia się do tego i szlachetne pojęcie przedmiotu. Widzieliśmy niedawno obraz, — nie pamiętamy, czyj — którego treść zaczerpniętą jest także z życia ludowego. Parobczak wiejski ściska na nim dziewczynę wedle komina tak zamaszyście, że aż jej nogi odrywają się od ziemi. Malowidło jest poprawne, realizm chłopskiego życia schwytany, jak i u Witkiewicza, także na gorącym uczynku, ale przedmiot pojęty został płasko i wbrew dobremu smakowi. A wszakże malarz ze względu na naturę swej sztuki winien szczególniej o dobrym smaku pamiętać. — Powieściopisarz daje czytelnikowi ciąg życia; — pojedyńczą scenę trywjalną może zrównoważyć szeregiem innych poetycznych, wzniosłych — i dzięki tej równowadze — zachować szlachetny charakter całości. Malarz oddaje chwilę jedną, jedno mgnienie oka, a zatem o wiele więcej powinien się strzec, by ta jego chwila nie wzbudziła niesmaku. Owoż ten takt estetyczny Witkiewicz posiada w wysokim stopniu. Czerpiąc ze świata, który często bywa prostackim, artysta pozostaje zawsze tylko prostym. Jest przytem spokojny, skupiony i poważny. W tem leży jego styl, płynący z wybitnej artystycznej indywidualności.
Niezawsze jednak artysta ten używa tematów powszednich. W drugim nadesłanym obrazie jest poetą. Obraz przedstawia Trzech jeźdźców, zbrojnych w dubeltówki i szable, jadących szeroką wiejską drogą. Krajobraz jest zimowy. Drogę rozrobiły kopyta końskie, ale na postronnych pagórkowatych polach leżą jeszcze śniegi obfite. Zmierzcha się. Tylko zorze rzucają na owe śniegi blaski czerwone i rozświecają za jeźdźcami szeroką, smutną przestrzeń, zamkniętą na dalekich planach zaroślami i lasem. Jak okiem dojrzeć, ani wsi, ani osady. Pusto, głucho! Zda ci się, iż słyszysz chlupotanie końskich nóg po błocie i cichą rozmowę tej pikiety. Natura o każdej porze dnia i nocy ma właściwy sobie nastrój, jakąś własną duszę, którą tylko prawdziwy artysta odgadnąć i odczuć potrafi. Zimowym zmierzchem, gdy śnieg, oświecony zorzą, daje blaski fioletowe, a noc ma zapaść pogodna, bywa w owych blaskach, w owem zaciszeniu się natury, w pustoszy pól i mrocznych masach lasów coś uroczystego i tajemniczego zarazem. Tę to uroczystość, tę duszę zimowej natury i zimowego zachodu umiał Witkiewicz odczuć i zakląć z niepospolitą siłą i prawdą. Rozwiałaby się ona, gdyby artysta na takie tło rzucił mnóstwo ludzi i koni i zapełnił obraz ruchem. Ale tych trzech zbrojnych, jadących wolno, a ostrożnie i cicho, jeszcze ją podnosi. Obraz nie przestaje mimo postaci końskich i ludzkich być krajobrazem, czarującym zarazem prawdą i poezją, tem więcej, że ta prawda i poezja mają taki swojski charakter. Gdyby kto z nas zobaczył ten krajobraz w Monachjum lub Paryżu — odrazu na widok tego nieba, sosnowych lasów i pustych pól, przysypanych śniegiem, znalazłby się myślą w stronach rodzinnych. Niemniej rozumiemy, że cudzoziemców musi dziwić oryginalność podobnych malowideł. W obrazie „siedzi dusza“, całkiem nam swojska, a im obca, dusza, na której wyraz składają się nieświadomie zarówno natura, jak i ludzie.
Ci Trzej jeźdźcy — to cały poemat. Zapominasz, że jesteś w galerji — siadasz i poczynasz myśleć. Widzisz za nimi las i zorzę wieczorną, a przed nimi drogę, niezmiernie daleką, wiodącą niewiadomo dokąd... Wyobraźnia twa pracuje dalej sama — i mimowoli tworzysz jakąś powieść, jakiś niedokończony poemat. Potem myślą ulatujesz wstecz — uogólniasz, a potem pytasz sam siebie, jakim sposobem dzieło sztuki mogło być taką podnietą i tak rozegrać w tobie wszystkie struny myśli, wyobraźni i uczuć.
Jak? — nie będę tłumaczył. Mogę tylko zapewnić, że dzieło sztuki, które tak działa i które pod takim nawałem wrażeń widza zostawia, — musi być tworem, poczętym w głębi uczucia, a zrodzonym przez prawdziwy i pełen mocy talent.

„Słowo“, r. 1882, nr. 149.






„WSPÓLNE WINY“.
Obraz dramatyczny w pięciu aktach, osnuty na tle stosunków wiejskich. Napisał J. K. Galasiewicz.

Słusznie bardzo nazwał p. Galasiewicz utwór swój obrazem dramatycznym, uchylił się bowiem przez tę nazwę od wymagań, jakie dramatowi lub komedji w ścisłem znaczeniu stawiać można. Dramat winien mieć swoją jednolitą architekturę, której szczegóły mają się składać na organiczną całość — nie może zatem nic być w nim odwiązanem, epizodycznem, rozpierzchniętem; — koloryt rodzajowy i obserwacja mają w dramacie znaczenie materjału, cennego wprawdzie i niezbędnego, ale materjał ten winien być uorganizowany wedle ścisłego planu w całości. Obraz dramatyczny jest formą luźniejszą i dlatego może odpowiedniejszą dla utworów ludowych, w których charakterystyka mas musi być uwzględnioną, a zatem w których trzeba wprowadzać i uwidaczniać mnóstwo szczegółów, nieraz przesłaniających albo odsuwających na bok główne działanie i główne charaktery. Ponieważ tedy autor zastrzegł się najwyraźniej tytułem, należy odłożyć niektóre wymagania, patrzeć na utwór jako na obraz ludowy i z tego stanowiska go sądzić.
Szczegóły przeważają więc we Wspólnych winach nad całością, charakterystyka mas nad jednolitą akcją dramatu, a koloryt nad charakterami głównemi. Ale natomiast wyznać musimy, że w zakresie tych przeważających pierwiastków dawno nie widzieliśmy utworu, któryby ze Wspólnemi winami mógł wytrzymać porównanie. Autor wżył się w lud. Jego serce bije w takt z chłopskiem, jego myśl umie się tak tłumaczyć chłopską mową, jak niczyja. Widzimy na scenie prawdę, nie kłamstwo, żywe figury, obserwowane bezpośrednio, pochwycone w cechach najbardziej typowych, stworzone zarówno umiejętnie i szczerze — i to pierwsza główna zasługa autora, której nikt mu odjąć nie może. Autor mówi do publiczności: oto tacy są chłopi — poznajcie ich, zdajcie sobie z nich sprawę, z ich bytu, umysłu, charakterów, sympatyj i antypatyj, a będziecie wiedzieli, czego się po nich spodziewać, a na co z ich strony liczyć nie należy. Sztuka p. Galasiewicza jest pouczająca, otwiera ona wrota do tajemnic ludowych i jest promieniem światła dla tych, którzy w przyszłości pisać będą o ludzie — i to druga zasługa autora. Nakoniec jest w tej obserwacji tak prawdziwej miłość — także tak prawdziwa, że bez frazesów można powiedzieć: ciepło serdeczne wieje z całości i napełnia serce otuchą. Z ostatniego wyrazu winniśmy się wytłumaczyć.
Owoż rzecz się tak ma. Chłopi p. Galasiewicza są ciemni, chytrzy, leniwi, pijacy, chciwi na cudzą własność, wrażliwi na złe wpływy. Autor nie żałuje barw ciemnych. Rzekłbyś, albo on jest pesymistą, albo jego świat jest światem bez przyszłości, jest gruntem, na którym, jeśli ktoś będzie budował, to mu się jego budowa na głowę zwali. Otóż nie! Autor nie ukrywa ani jednej złej strony ludu, a jednak lud ten okazuje się w jego utworach takim złotym, takim przepysznym, arcyswojskim i szczerym materjałem, że można na nim i z niego całe gmachy budować. Ciemne — szczegółowe — prawdy nie wyłączają tej ogólnej — jasnej; owszem, wypływa ona z nich, jako naturalna konsekwencja — i dzięki jej, widz wychodzi i rozrzewniony i z sercem, przepełnionem błogiem uczuciem. A już nic dziwnego, że wobec podobnych wrażeń ani dba, ani chce zwracać uwagi na jakieś usterki w budowie sztuki, na zbyt nieco melodramatyczny liryzm niektórych postaci. Mówi sobie: sztuka mi się podoba i kwita — i życzę autorowi wszystkiego najlepszego. Razem z owym widzem życzymy mu i my, bo posiada i talent i serce.
Wspólne winy mają zapewnione powodzenie.
Treść tej sztuki oparta na antagonizmie chłopa i szlachcica. Pan Tarski skrzywdził za lat młodzieńczych bogatego chłopa, Łukasza Skałę. Chłop żuł zemstę przez lat czterdzieści, a robił pieniądze. Majątek podwoił, potroił, zwiększył w dziesięcioro — i wreszcie doczekał się ruiny szlachcica. Wówczas majątek zajął, pana wyrzucił, zemstę nasycił.
Ale i sam poczuł jej gorzki smak. Oto miał dzieci; wyedukował je, chował synów w myśli, że w ich wiedzy znajdzie broń na panów, ale cóż się stało? Dzieci nie wyparły się ni rodzica, ni pochodzenia — wyparły się jednak nienawiści. Młodszy, gospodarz — i starszy, inżynier, mieli na ustach tylko słowa zgody, pojednania i miłości. Starszy, inżynier, zakochał się w córce dziedzica... z wzajemnością, która mogła się znaleźć w pannie tylko młodszego pokolenia. Młodszy codzień starał się przebłagać zawziętość ojca na dwór. Ojciec odepchnął ich obu — i został sam, samotny na starość, tylko ze swoją zemstą. Gromada cała stanęła również po stronie wypędzonego dziedzica, bo... chłopskie przysłowie przecie mówi: „Nie daj Bóg Iwana za pana“ — i zawzięty starzec został we dworze sam... z wyrzutami sumienia. Było mu ciężko. Pod chłopską czaszką bezustanku paliło, jak ogień, pytanie: czy miał „racyją?“ Sądził, że miał. Syn-inżynier cytował mu słowa: „i odpuść nam nasze winy“. „Odpuszcza się temu, co żałuje, — odpowiadał Skała — a czy ten jaśnie wielmożny żałuje?“
Tak jest. Ten „jaśnie wielmożny“ żałował. Nieszczęście go skruszyło, przykłady oświeciły. A w swoim czasie więcej lekkomyślny, niż zły — ale, nauczony niedolą, bił się w piersi, pierwszy powiedział: moja wina — i pogodził się z losem i odpuścił, jak chrześcijanin, tym, którzy mu zawinili. Gromada przyszła z darami, z pomocą. Ambicja radziła jej nie przyjąć — i nawet potrzeby naglącej nie było — ale on przyjął, by serc nie odpychać, jak brat od braci. Potem, gdy Skałę gromada napadła, gdy swoi obciążyli go zarzutami i przekleństwy, on, najbardziej skrzywdzony, obronił go. Wówczas poruszyło się twarde serce chłopskie — i Skała-dziedzic rzucił się z płaczem do nóg dawnego pana, który podjął go od nóg do piersi.
Wspólne ich winy miało zmazać przyszłe pokolenie.
Jest w tem wszystkiem trochę melodramatu, a może i sporo. Dziwna rzecz, że najbardziej właśnie melodramatyczne są surduty, a nie siermięgi. Rzecz na scenie dzieje się szybko, więc i ów pan zbyt szybko na scenie się zmienia. W naturze musiał być albo od początku mniej obojętnym, więcej sercowym, uczciwszym, albo zmieniać się tak wolno, jak kamień, na którym kropla po kropli przez całe lata szczerby czyni. Te wszystkie surduty są o kilka tonów za liryczne, a ci chłopscy synowie w rolach inżynierów i agronomów o tyle chyba możliwi, że rzecz się dzieje w Galicji, gdzie rzeczywiście wielu gospodarskich synów pobiera wyższą edukację. Czy jednak oni wszyscy są tacy, jakich widzimy we Wspólnych winach, czy córki ich dawnych dziedziców tak łatwo oddają im serca i ręce — rzecz wątpliwa. Ale te usterki i melodramatyczny charakter utworu wynagradzają przepyszne ramy obrazu. Bądź co bądź, w tej sztuce główną rolę gra gromada chłopska. O nią głównie chodzi, o to, jak ona myśli, bytuje, kocha lub nienawidzi, a pod tym względem obraz jako całość i wszystkie postacie, począwszy od komicznego wójta, skończywszy na ekonomie, są bez zarzutu.
Wspólne winy są doskonałem świadectwem dla autora, bo w porównaniu z Czartowską ławą widać w nich znaczny postęp. Pierwsza sztuka ze względu na treść swą jest może poetyczniejsza, ale druga przemyślana więcej, tworzona mniej przypadkowo, ze świadomością środków, z większą pewnością i o wiele jeszcze doskonalszą obserwacją.
Wspólne winy wystawione były doskonale. Dawno nie widzieliśmy tak skończonej całości, ani tak wyrobionych chórów, w czem jest niemało reżyserskiej zasługi.
W głównych rolach odznaczali się przedewszystkiem: sam autor, jako Skała, grą umiarkowaną, nie goniącą za efektami, ale dla bystrzejszego oka świadomą siebie i wyborną, dalej pp. Ostrowski w roli wójta, Ładnowski (Tarski), p. Jaśkiewicz, p. Grzywiński i p. Micińska.

„Słowo“, r. 1882, nr. 168.






FRYDERYK CHOPIN.
(Fryderyk Chopin, życie, listy, dzieła — przez Maurycego Karasowskiego. Tomów 2. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa).

Materjał, tyczący się Chopina, nie został całkowicie spożytkowany w dziele p. Karasowskiego. Należało uzupełnić go korespondencją p. George Sand, skorzystać z Pamiętnika, drukowanego przez prof. Tarnowskiego, a następnie z listów, rozproszonych w rękach prywatnych. Część ich zapewne dostarczyć mogła księżna Marcelina Czartoryska. Wiemy także, iż niewszystkie listy do Fontany zostały ogłoszone, gdyż znakomita ich ilość zostaje czasowo w posiadaniu Wieniawskiego, stanowi zaś własność pp. W. w Warszawie; słowem: materjału nader cennego znalazłoby się jeszcze dosyć, bez którego dzieło nie jest tak kompletnem, jakby być mogło. Są to braki ważne. Gdyby nie to, posąg byłby całkowitym i nie mielibyśmy mu nic do zarzucenia. Czy autor nie mógł z owych materjałów skorzystać, czy może wykończył już dzieło, nim np. korespondencja p. Sand zaczęła wychodzić, czy wreszcie jakiekolwiek okoliczności stanęły mu na przeszkodzie w dokonaniu tak niesłychanie pożądanych dopełnień — nie wiemy. Woleliśmy jednak zgóry postawić zarzuty, by z niemi odrazu skończyć. Braki są. Krytyka to stwierdziła, autor przyznać musi. W następnych wydaniach będzie można je uzupełnić. Niemniej dzieło p. Karasowskiego obejmuje ogromną ilość szczegółów, tyczących życia Chopina, a niemniej listów, pisanych do rodziny, nauczycieli i przyjaciół.
Książka zawiera materjału biograficznego i krytycznego tyle, że czytelnik poznaje Chopina, żyje z nim razem i, czytając bezpośrednio w jego duszy, zdaje sobie sprawę zarówno z tej delikatnej artystycznej natury, jak i z jej twórczości. Dzieje się to zwłaszcza dzięki listom. Autor książki mówi o nich, że są jedyną jej zaletą. I niema żadnej kwestji, że są najważniejszą, ale nie jedyną, bo mozolne, lubo niekompletne, zebranie tych listów, układ ich, dopełnienie życiorysu tam, gdzie przerywa się ich wątek, wywody i wnioski z nich, a nakoniec zebranie ustnych świadectw i ogólna synteza tak człowieka, jak i jego dzieł, to także niepospolita zaleta książki, a zarazem zasługa autora.
W ostatnich czasach mało pojawiło się książek tak zajmujących. Czyta się te dwa tomy jak romans, tem bardziej zajmujący, że bohater jego to nie fikcja, ale jedna z chlub narodowych. Z drugiej strony w niejednej powieści niema tyle romantycznego materjału, ile go jest w tem życiu artysty, pełnem wrażeń, uczuć, a jak najczęściej bywa, niedoli i bólu. Życie jednak Chopina nie chmurzy się od dzieciństwa, nie płynie samotnie wśród obojętności ludzkiej, chłodu i nadludzkiej walki o trochę uczucia i marny liść lauru. Dzieje się wprost przeciwnie: zaczyna się ono jak śliczny poranek wiosenny — i długo zapowiada pogodę. Przedewszystkiem otacza artystę od pierwszych dni ciepło rodzinnego życia.
Początek książki pana Karasowskiego poświęcony jest rodzinie Chopina. Ojciec jego, Mikołaj, przybywszy z Nancy do Warszawy przed sejmem czteroletnim, w niezmiernie ważnej epoce narodowego życia, wnet zżył się z krajem i z ludźmi. Poważany dla prawości charakteru i wykształcenia, znalazł w Polsce chleb dostatni i mnóstwo serc życzliwych. Pokochawszy nową ojczyznę, brał udział w wypadkach za czasów kościuszkowskich; następnie, gdy dwukrotnym zamiarom powrotu przeszkodziła choroba, osiadł w Polsce na zawsze.
Z początku zajmował się nauczycielstwem w domach prywatnych. Bawił czas jakiś u Łączyńskich, później u Skarbków, jako nauczyciel Fryderyka, z którym łączyła go całe życie najsilniejsza przyjaźń. Następnie ożenił się z p. Justyną Krzyżanowską i w 1810 roku został profesorem przy Liceum warszawskiem i w innych instytucjach naukowych. Wysłużywszy lata, podał się do emerytury i resztę życia spędzał w spokojnem zaciszu domowem. Był to człowiek nadzwyczaj prawy i sympatyczny. W żonie znalazł godną siebie towarzyszkę. Bóg pobłogosławił ich związek trzema córkami i synem. Rodzina kochała się nadzwyczaj, a mały Fryderyk, przedostatni z dzieci, jako jedynak był pieszczochem całego domu. Od dzieciństwa otaczała go też wysoka atmosfera umysłowa. Chopin-ojciec był człowiekiem niepospolitego wykształcenia, żył tedy przeważnie w świecie literacko-artystycznym. W domu Chopinów bywali, jako przyjaciele, Wacław Aleksander Maciejowski, hr. Skarbek, Kazimierz Brodziński, Juljusz Kolberg, Romuald Hube, Feliks Paweł Jarocki, malarz A. Brodowski i prawie wszyscy znakomitsi muzycy ówcześni, z których dwaj, Żywny i Elsner, byli nauczycielami małego Fryderyka.
Było to towarzystwo i wysoce wykształcone i nader wykwintne. Sami państwo Chopinowie trzymali na stancji uczniów, którzy przeważnie należeli do wyższych albo najwyższych warstw społecznych — byli więc z temi sferami w ustawicznem zetknięciu. Z drugiej strony, przedstawiciele arystokracji ówczesnej poczytywali sobie za zaszczyt bywać w domu Chopinów, w którym spotykali cały świat umysłowy warszawski. Łatwo zrozumieć, że z owego zetknięcia się rozumu i poloru wyrodziła się atmosfera, której wpływ musiał odbić się później na Fryderyku.
Jakoż odbił się nader silnie. Fryderyk przedstawia się nam jako dziecko delikatne, wysoce rozwinięte, o subtelnych myślach i uczuciach. Niemasz w nim nic nieokrzesanego, grubego, brutalnego. Ten genjalny muzyk jest, jak zapewnia nas biograf, jednym z najbardziej wykwintnych i polerowanych ludzi swego czasu. We wszystkich sferach towarzyskich obraca się on ze swobodą i łatwością eleganckiego światowca. Wykwintność ta odbija się w jego listach i w niezmiernie ujmującem obejściu się z ludźmi. Nikogo on nie razi, nie rani, nikt nie odbija się o kanty tej natury, bo natura sama niema kantów. Oczywistem jest, że w takiej kulturze wrodzona czułość i wrażliwość tej duszy musiała się rozwinąć do najsubtelniejszych granic.
Ale do tych stron chopinowskiej natury musimy jeszcze powrócić — obecnie pójdźmy za biografem. Dziecko od pierwszych dni zdradzało niezwykłą wrażliwość na muzykę. Biograf pisze, że, usłyszawszy fortepian, mały Fryderyk wpadał w płacz, niełatwo dojący się ukoić. Niebawem jednak to przeszło. Malec tak wydzierał się do fortepianu, że, zanim skończył lat siedm, wzięto mu nauczyciela — Żywnego. Od tej chwili robił nieprawdopodobne postępy. W ósmym roku już komponował, lubo nie umiał jeszcze pisać nut, a w dziewiątym wystąpił po raz pierwszy publicznie na koncercie dobroczynnym, urządzonym pod opieką Jul. Urs. Niemcewicza. P. Karasowski tak opisuje to pierwsze wystąpienie: „Na parę godzin przed owym popisem, na którym miał wykonać koncert Gyrowetza, postawiono Frycka na krześle i poczęto go ubierać do godnego przed liczną publicznością wystąpienia. Frycek szczególniej zadowolonym był z pięknego szerokiego kołnierzyka, jaki mu na ciemny spencerek włożono. Kiedy po skończonym koncercie matka, nie mogąc być na nim, wziąwszy synka w objęcia, wypytywała go, co się najwięcej publiczności podobało — Frycek bez wahania odpowiedział: „Wie mama — wszyscy tylko na mój kołnierzyk patrzyli“.
Od tej chwili — uznanym został za „cudowne dziecko“. Domy Czartoryskich, Sapiehów, Czetwertyńskich, Lubeckich, Radziwiłłów, Skarbków i t. d. ubiegały się o posiadanie „Szopenka“. Stał się on także częstym gościem na pokojach ks. Łowickiej w Belwederze. Tu biograf znowu robi uwagę, że przez te stosunki malec, który już w domu ojca nawykł do dobrego towarzystwa, „nabrał owego wykwintnego i arystokratycznego obejścia, które go całe życie cechowało“. „Chopin miał zawsze wstręt do ludzi szorstkich, rubasznych, nigdy się z takimi nie przyjaźnił, nigdy do poufałego towarzystwa ich nie przypuszczał“.
Sława jego rosła z dniem każdym. Słynna Catalani, przybywszy do Warszawy, tak dalece zachwyciła się talentem dziecka, że ofiarowała mu na pamiątkę złoty zegarek z napisem: „Donné par Madame Catalani à Frederic Chopin, âgé de dix ans“. W tym czasie wyszło już kilka jego kompozycyj, dar zaś improwizowania rozwijał się coraz bardziej. Fryderyk improwizował wówczas bardzo wiele. Siadłszy do fortepianu, wznosił oczy w górę i nie spuszczał ich przez cały czas gry. Kto wówczas widział tę małą, bladą główkę, o pełnych słodyczy ustach, delikatnym profilu i bujnych włosach; kto widział ekstazę i zapamiętanie się zupełne w tonach, malujące się na tej natchnionej twarzy, ten łatwo mógł w owym chłopcu odgadnąć przyszłego genjusza.
Przytem ten przyszły genjusz pracował z zapamiętałością, by pokonać trudności techniczne. Rezultaty były zdumiewające. W tym czasie począł dawać mu lekcje Elsner. Znakomity nauczyciel wtajemniczał swego ucznia w zasady kontrapunktu. Chopin jednak już wówczas pomiatał niekiedy zasadami i szedł za własną fantazją. Nauczyciel jednak, formalista nie mający prawdziwej miłości sztuki, byłby się tem oburzał, byłby hamował młodociany zapał, a może gasił go formułami, ale szanowny starzec, sam mistrz niepospolity i kompozytor, odgadł, z kim ma do czynienia: „Dajcie mu pokój, — mawiał — to prawda, że nie idzie on drogą zwyczajną, ale i talent jego jest nadzwyczajny. Nie trzyma on się ściśle metody utartej dlatego, że ma swoją — i to, jeśli się nie mylę, stanowi jego oryginalność, jakiej nikt w tak wysokim stopniu nie posiada“.
A jednak kwestja, czy i stary mistrz zdawał sobie sprawę, jak wielkim, jak europejskim muzykiem jest już ukochany jego uczeń. Improwizacje Fryderyka stawały się arcydziełami. Trudności techniczne były już całkowicie pokonane i słuchacze zdumiewali się, słuchając tych niesłychanych dotychczas zwrotów, tych melodyj — niby w każdej polskiej duszy na dnie leżących, a przez nikogo jeszcze niewyśpiewanych. „Były to — pisze biograf — prawdziwe potoki harmonji, najświetniejsze barwy kwiatów, obsypywanych brylantowym deszczem arabesków i arpedżij“. Refleksja, pamięć o metodzie, o technice — ustępowała w takich chwilach w duszy artysty natchnieniu. Grywał jakby nieświadomie, jakby zapomniał o świecie, o sobie — i roztapiał się całkowicie we własnej muzyce. A był to przecie kilkunastoletni dopiero chłopiec. Mówią także ci, co go wówczas słyszeli, że późniejsze jego utwory są w znacznej części echem improwizacyj. Mogłoby się zdawać, że sobie przypomniał, co mu śpiewali aniołowie w dziecięcej duszy — i spisywał.
Ze wszystkiego widzimy, jak szczęśliwie i jaką różaną drogą snuło się początkowo życie artysty. Rodzina zacna i kochająca, rozumny nauczyciel, warunki jak najpomyślniejsze coraz większego rozwoju, uznanie i miłość powszechna — oto co go otaczało. Nic nie zostało w nim zaniedbanem, pominiętem, skrzywionem. Ten delikatny kwiat potrzebował ciepła — kochano go, uznania — uznawano; potrzebował przewodnika, któryby mu nic ze siebie nie narzucał — Elsner nie narzucał. Rzadko który talent powstaje i rozwija się w takich warunkach i wśród takich ułatwień. To też Fryderyk był dzieckiem szczęśliwem w całem znaczeniu tego wyrazu. Nadzwyczajna żywość jego charakteru znajdowała ujście w nadzwyczajnej wesołości. Z biografji widać, że milszego, weselszego, figlarniejszego, a przytem łagodnego i łatwego w obejściu się dziecka nie było w całej Warszawie. Koledzy kochali go narówni z nauczycielami. Nauczyciele wybaczali mu figle. Miał on znakomity talent do rysowania karykatur. Raz Bogumił Linde pochwycił go na uczynku, gdy pod ławką kreślił jego karykaturę — i, zamiast skarcić, pochwalił tylko rysunek. Fryckowi widocznie wszystko było wolno.
Biograf wspomina jeszcze o jednym talencie Chopina. Oto miał dar mimiczny, posunięty do najwyższego stopnia. Mógł ze swoją fizjognomją robić, co chciał — i naśladować, kogo chciał. Występował on często w teatrach amatorskich, a Wojciech Piasecki utrzymywał, że Fryderyk ma wszelkie dane na znakomitego aktora — zapewne komika.
Pisał z równą łatwością, jak grał. W Szafarni, majątku pp. Dziewanowskich, z których synem Dominikiem łączyły go stosunki koleżeństwa i przyjaźni, redagował dla własnej i innych zabawy Kurjera Szafarskiego. W pierwszym numerze tego pisma, którego dwa przechowała rodzina, znajdujemy w rubryce: „Wiadomości krajowe“ wiadomość następującą: „D. 15 lipca r. b. na zgromadzeniu muzycznem w Szafarni, złożonem z kilkunastu osób i półosóbek, popisywał się pan Pichon (tak sam siebie nazywał) i grał koncert Kalkbrennera, który atoli nietyle zrobił wrażenia, szczególniej na małych figurkach, ile Żydek, grany przez tegoż pana Pichon“.
Dowcip, wyborny prawdziwy humor i nadzwyczajna łatwość pisania okazują się jeszcze lepiej z listów, pisanych z Szafarni do kolegów. Oto co np. Fryderyk pisze do Wilhelma Kolberga.

Szafarnia, 19 sierpnia 1824 r.

„Kochany Wilusiu! Dziękuję ci za twoją pamięć o mnie, ale z drugiej strony gniewam się na ciebie, żeś taki brzydki, niedobry, żeś taki et caetera i do mnie tylko półpiórkiem piszesz. Czy ci papieru, czy pióra, czy atramentu szkoda było? Możeś czasu nie miał, żeś się tylko przypisał? Ej, bo, to, to! — na koniu jeździ, bawi się dobrze, o mnie nie myśli. Ale co tam! daj mi buzi i zgoda.
Cieszę się, żeś zdrów, wesół, bo tego na wsi potrzeba. Mnie jest także przyjemnie, że do ciebie pisać mogę. Ja się też wcale nieźle bawię, a nietylko ty jeździsz na koniu, bo i ja umiem na nim siedzieć. Nie pytaj, czy dobrze, ale umiem, przynajmniej tak, że koń powoli, gdzie chce, idzie, a ja, jak małpa na niedźwiedziu, na nim ze strachem siedzę. Dotąd nie miałem przypadku zlecenia, bo koń mnie nie zrzucił, ale... może kiedy zlecę, jeżeli mu się spodoba.
Nie będę ci głowy zawracał mojemi interesami, bo wiem, że ci się to nanic nie przyda. Muchy mi często na wyniosłym nosie siadają, ale to mniejsza, bo to jest prawie zwyczajem tych natrętnych zwierzątek. Komary mnie gryzą, ale i to mniejsza, bo nie w nos. Biegam po ogrodzie, a czasem chodzę. Chodzę do lasu, a czasem jeżdżę, notabene nie na koniu, lecz w bryczce, w koczu lub w karecie. Z takiemi jednak honorami, iż zawsze na tyle siadam, a nigdy na przodku.
Możem cię już znudził, ale cóż robić? Jeżeli zaś nie, napisz na najbliższą pocztę, a ja czem prędzej moje literały kontynuować będę.
Bez żadnych tedy komplementów kończę mój list, ale po przyjacielsku: bądź zdrów, kochany Wilusiu, a proszę cię, pisz do mnie, nietylko przypisuj. Za cztery tygodnie widzieć się będziemy.
Ściska cię serdecznie szczery twój przyjaciel

F. Chopin“.


Przytoczyliśmy ów pierwszy list w całości, aby czytelnik mógł sobie zdać sprawę, ile w nim prócz humoru jest naturalności, swobody i łatwości pisania. Temi przymiotami odznaczają się wszystkie listy Chopina. Smutne następnie, czy wesołe, zawsze są szczere, lotne, bezpretensjonalne, co częstokroć czyni z nich prawdziwe perły literackie. Na tę wartość literacką listów nie zwrócono jeszcze uwagi, a jednak świadczy ona o jednym więcej talencie tej nad miarę bogato uposażonej natury.
Wesołość Chopina przerywały tylko chwile coraz częstsze, gdy komponował coś do druku. Pracował nad temi utworami sumiennie, a nawet ciężko. Niełatwo zadowalniał sam siebie. „Czasami — pisze Karasowski — myśl jakaś tak dalece nim owładnęła, że stawał się milczącym, pogrążonym w sobie; siadał w kąciku, unikając ludzi i rozmów; gdy do niego mówiono, odpowiadał monosylabami jak nieprzytomny“.
Wtedy był muzykiem i niczem więcej. Taka zdolność wytężania sił duszy i ciała w jednej wyłącznie myśli właściwą jest tylko niepospolitym twórczym naturom. Nazywa się to pracą wewnętrzną. Chopin oddawał się jej tak dalece, że po nocach sypiać nie mógł. Częstokroć zrywał się z posłania i biegł do fortepianu. Rodzina umiała szanować w nim takie chwile: służące płakały nad nim, sądząc, że panicz ma bzika. Również w zadumę wprawiały go pieśni i melodje wiejskie, których słuchiwał podczas swych wycieczek za miasto. Wówczas to ziarna przyszłych „mazurków“ padały w jego duszę.
Ale praca i wewnętrzna egzaltacja w chwilach tworzenia podkopały po raz pierwszy jego zdrowie, skutkiem czego wyprawiono go do Reinertz, wraz z siostrą Emilją, dziewczyną nadzwyczajnych zdolności, która później zmarła na suchoty w czternastym roku życia. Następne lato przepędzał Chopin w Poznańskiem u p. Niesiołowskiej, gdzie poznał się ze słynnym melomanem ks. Antonim Radziwiłłem. Liszt w swojej pracy o Chopinie twierdzi, jak wiadomo, że temu magnatowi winien młody Fryderyk swoje wykształcenie umysłowe i muzyczne. Liszt miał tę wiadomość od Franciszka Grzymały, ale nasz biograf jak najmocniej jej zaprzecza. Co do wykształcenia umysłowego, nie potrzebował Fryderyk od nikogo pomocy, gdyż ojciec, profesor liceum, miał większą niż ktokolwiek łatwość kształcenia syna, pod względem zaś muzycznym kształciły wprawdzie Fryderyka w późniejszej karjerze podróże zagraniczne, ale te odbywał własnym kosztem, z pieniędzy, zbieranych na koncertach, lub z pomocą ojca, którego dochody w zupełności na to pozwalały. W listach Chopina tyle jest na to świadectw, że gdyby nawet Jul. Fontana nie występował był z najsilniejszem zaprzeczeniem przeciw Lisztowi, sprawa już dziś byłaby jasną.
Pierwszą podróż odbył Fryderyk do Berlina. Opisuje ją sam w listach, z których jeden pisany jest do Tytusa Wojciechowskiego, trzy inne do rodziców. Czas mu spływał w obcem mieście na zabieraniu znajomości z muzykami, oraz w teatrach, gdzie z chciwością słuchał oper, niewystawianych w Warszawie, — i na koncertach. Z tem wszystkiem Berlin nie uczynił na nim wielkiego wrażenia. Podróż ta była raczej przejażdżką, gdyż i trwała zbyt krótko nato, by Fryderyk mógł się dać słyszeć lub zawrzeć stalsze stosunki artystyczne. Ważniejszą w następstwa była podróż do Wiednia, w którą się wybrał w 1829 r. Streszczenie tych chwil z życia Chopina jest niepomiernie trudne. Listów z tej epoki jest dosyć, ale stanowią one prawdziwy kalejdoskop, w którym ludzie i stosunki zmieniają się co chwila. Młody podróżnik zawiera mnóstwo znajomości, poznaje prawie wszystkich muzyków i, rozglądając się w ich świecie, przekonywa się poniekąd o własnej wartości, o której w Berlinie jeszcze nie miał żadnego wyobrażenia. Dodać należy, że za pierwszego jego pobytu w ojczyźnie Mozarta i Beethovena przyjmują go najuprzejmiej, ułatwiają mu wystąpienia publiczne, witają oklaskami, zdziwieniem, otaczają uznaniem. Być może, że w Wiedniu świat muzyczny zdziwiony był, znalazłszy w nieznanym młodzieńcu prawdziwego mistrza, ale i Chopin był zdziwiony przyjęciem. Listy jego do rodziny i przyjaciół drgają radością — i poczuciem własnej siły. Echo triumfów wiedeńskich odbija się i w Warszawie. Chopin wraca do kraju już z zagranicznym patentem na znakomitość, tak zawsze u nas potrzebnym.
Ci nawet, którzy już poprzednio widzieli w nim genjusz, widzą teraz śmielej, mówią otwarciej. Miejscowe gazety: Kurjer Warszawski pod Dmuszewskim i Dziennik Urzędowy zamieszczają dytyramby na cześć młodego muzyka. W domu zaś myślą o wyprawieniu go do ojczyzny wszystkich sztuk i mistrzów — do Włoch. Karasowski nadzwyczaj zajmująco kreśli stan muzyki w ówczesnych Włoszech. Między (18) 25 a 30 rokiem przypadł tam największy jej rozkwit — zwłaszcza pod względem śpiewu dramatycznego. Życie polityczne nie istniało. Cały zapał narodowy, nie mając ujść obszerniejszych, zwrócił się ku muzykom i śpiewakom. Artyści byli noszeni na ręku. Jedna opera, przedstawiona z powodzeniem, czyniła imię autora głośnem na cały półwysep, a następnie na całą Europę. Tradycja wielkiego stylu muzycznego istniała w ówczesnych Włoszech w całej sile. Był wówczas wielki skrzypek Paganini i tacy śpiewacy, jak Rubini, Tamburini, Pasta, Catalani, Garcia-Malibran etc. — wszystko to razem wpływało na autorów z niesłychaną siłą, rozwijając ich talenty, szczególniej w kierunku dramatycznym, w kierunku tworzenia oper. Prądowi temu nie oparłby się prawdopodobnie i Chopin, gdyby podróż jego przyszła do skutku. Kto wie, — pisze Karasowski — dokądby doszedł taki mistrz, gdyby okoliczności nie popchnęły go w inną stronę.
Tymczasem po powrocie z Wiednia Chopin siedział w Warszawie i czynił przygotowania do podróży. Szły one jakoś powoli. Środków miał dostarczyć koncert — i nie środki były przeszkodą, z powodu której upływał dzień za dniem — a Fryderyk siedział w Warszawie. Wyjaśnienie przyczyny zwłoki znajduje się w listach, pisanych z Warszawy do Tytusa Wojciechowskiego. Oto Fryderyk kochał się. Pierwszym jego ideałem była Konstancja Gładkowska, śpiewaczka, wychowanka konserwatorjum. Gładkowska miała piękny głos i równie piękną twarz. Nie wiemy dokładnie, w jakich okolicznościach przemówiło serce Fryderyka. Pierwszą wzmiankę, dość zresztą lekką i, jeśli się można tak wyrazić, studencką, znajdujemy w liście do Wojciechowskiego, datowanym z 3 października 1829. „Sam zapewne uznasz — pisze Chopin — potrzebę mego powrotu do Wiednia, nie dla panny Blahetki, o której ile mi się zdaje pisałem, bo ja już może na moje nieszczęście mam mój ideał, któremu wiernie, nie mówiąc z nim, już pół roku służę, który mi się śni po nocach, na którego pamiątkę skomponowałem Adagio do mojego koncertu (E-moll), — który mi inspirował tego walca“ i t. d.
I nic więcej. Nazwaliśmy wzmiankę lekką, bo istotnie natychmiast po niej przechodzi Fryderyk do innej materji. Wspomniawszy o walcu, mówi zaraz: „Uważaj jedno miejsce, † oznaczone. Jakżeby mi było miło zagrać ci go, najsłodszy mój Tytusie“.
Widocznie myśl ani serce mistrza nie było oddane nietylko wyłącznie, ale nawet w znacznej części, uczuciu. Inne wzmianki są jeszcze obojętniejsze. Czasem wspomina, że Gładkowska śpiewała to a to, dobrze lub mniej dobrze, że ją tak a tak przyjęto, że p. Sontag „powiedział jej i Wołkównie, że mają głosy przekrzyczane... etc.“. Zresztą listy przepełnione są szczegółami muzycznemi. Dopiero przed samą podróżą odzywają się w nich posępne tony, w których prawdopodobnie brzmi i żal rychłego rozłączenia. Dnia 4 września 1830 r. tak pisze: „Powiadam ci, że już mnie szały napadają mocniejsze, jak zwykle. Jeszcze siedzę. Nie mam dość sił do wybrania dnia na wyjazd. Myślę, że opuszczam Warszawę poto, bym nigdy już nie wrócił do domu; myślę, że jadę umrzeć — a jak to przykro musi być umierać gdzie indziej, między obcymi...“
Były to słowa prorocze, — lubo pisane tylko w chwili złego usposobienia, — Chopin nie przypuszczał jeszcze, jakie wypadki oddzielą go od domu i od kraju. Tęsknił, bo widział, co zostawia, a nie wiedział, co go czeka. Może obawiał się tej przyszłości... Wszystko to jednak były powody i smutki dość błahe, wiotkie, kruche. Były to raczej chwilowe złe humory i przeczucia. W następnych listach znowu więcej ożywienia. Zdając sprawę z jakiegoś cudnego kwintetu, odegranego u hr. C., w którym brał udział, tak pisze: „Dziwisz się, żem nie zasnął. Ale kiedy taka ładna panna tam była, co mi mój ideał bardzo przypominała. Wystaw sobie, przesiedziałem do 3-ciej po północy“.
Znowu wzmianka o ideale nader nawiasowa, również jak i wszystkie następne. Chopina tak zajmowała podróż, muzyka i własna przyszłość, że na poważniejsze uczucie nie było miejsca w jego sercu. Nadto był zajęty i rozerwany. Zdawaćby się mogło, iż sam się łudził i sam wmawiał w siebie tę miłość do Gładkowskiej. Nęciły go, jako artystę, formy uczucia, romantyczne strony, efekta rozłączenia, żale z odległości — słowem: była to raczej miłość dla miłości, niż dla osoby. W pewnym wieku znajduje się lubą przyjemność w udręczeniach miłości, w drażnieniu siebie samego, a wówczas pierwsza spotkana na drodze kobieta staje się pozornie ideałem, a w rzeczywistości partnerem, do gry potrzebnym. Że przytem dużo być musi wmawiania w siebie rozmaitych rzeczy i sztucznie wzniecanych egzaltacyj, łatwo zrozumieć, jak również i to, że takie uczucie trwać może dość długo, bo aż do chwili, w której go lepsze, silniejsze, rzeczywistsze nie zastąpi.
Odjeżdżając, dostał Chopin od panny Konstancji pierścionek na pamiątkę — i, gdy później był sam zagranicą, gdy spotkał się z obojętnością, niechęcią, wtedy z pewnem rozczuleniem garnął się myślą do tej, której nie kochał wprawdzie, ale od której szło do niego ciepło serdeczne. W nagłówku listu, pisanego do Jana Matuszyńskiego, czytamy: „Wiedeń. Dzień Bożego Narodzenia. Niedziela rano. Przeszłego roku o tym czasie byłem u bernardynów, dzisiaj w szlafroku sam jeden siedzę, pierścionek gryzę i piszę“.
Oczywiście, że kiedy w taki dzień wspominał, jak rok temu był u panny Konstancji u bernardynów i porównał z tem swoją teraźniejszą samotność, to pierścionek gryzł i zdawało mu się, że kocha. Tem niezadowoleniem z teraźniejszości, monotonnej i smutnej w porównaniu do romantycznej i pełnej wrażeń przeszłości, tłumaczą się i następne słowa, które na pierwszy rzut oka zdają się tchnąć prawdziwem uczuciem: „Uspokój (ją), powiedz, że, póki sił starczy... że do śmierci... że po śmierci jeszcze mój popiół będzie się słał pod nogi. Ale to wszystko mało, cobyś ty mógł powiedzieć... ja napiszę! Jużbym był dawno napisał, nie męczyłbym się tak długo; ale ludzie!... Gdyby to przypadkiem w cudze ręce wpadło, jej sławie szkodzićby mogło... Więc lepiej ty bądź moim tłumaczem...“
Czy napisał — czy nie — niewiadomo. To pewna, że panna Konstancja w dwa lata potem poszła zamąż i że listy nie wspominają, w jaki sposób przyjął o tem wiadomość Fryderyk. Można się jednak domyślać, że gdyby bolał, gdyby rozpaczał, echo tej rozpaczy doszłoby w jakikolwiek sposób do rodziny, do przyjaciół, a przez nich i do nas... Tymczasem pod tym względem cisza, więc godzi się wnioskować, że słowa: „póki sił starczy, że aż do śmierci, że jeszcze po śmierci...“ spłynęły tak w zapomnienie, jak rozmarzone tony jakiego nokturna spływają w ciszę... Jakże prędko pisał potem Fryderyk do Wojciechowskiego: „W tej chwili zabieram się do opisu balu, na którym mnie jedno bóstwo z różą w czarnych włosach zachwyciło“ i t. d.
Dobrze zrobiła panna Konstancja, że poszła zamąż.
W czasie pobytu w Wiedniu, zaskoczyły Fryderyka wielkie wypadki 1830 roku. Wojciechowski, który wówczas bawił z nim razem, udał się natychmiast do kraju. Chopin w pierwszej chwili porwał pocztę — i gonił kilka stacyj za Wojciechowskim, ale nie dogonił go. Wrócił do Wiednia i pisywał rozpaczliwe listy. Liszt miał jednak słuszność, pisząc, że ta genjalna natura miała w sobie coś kobiecego. Potrzeba mu było zawsze jakiegoś dzielnego Wojciechowskiego, na którymby się mógł oprzeć, któryby za niego radził sobie z zewnętrznemi warunkami życia — inaczej nie umiał sobie dać rady, skarżył się i narzekał. Sam on znał siebie pod tym względem. W jednym z listów do Matuszyńskiego pisze: „Wiesz, żem istota najniezdecydowańsza na świecie“. Istotnie tak było. W Wiedniu sam nie wiedział, co ma robić. Do Włoch już nie pojechał — udał się natomiast do Paryża, dokąd przybył niby w przejeździe do Londynu, ale gdzie pozostał, zetknąwszy się z polską emigracją. Z początku jednak czekały go liczne zawody. We Francji czasy były również burzliwe — a on mało znany. Niełatwo mu przyszło wybić się nawierzch. Sam też nie umiał do tego ręki przyłożyć — a tymczasem zniechęcał się. To rozpieszczone dziecko genjalne potrzebowało, jak powietrza do oddychania, sympatycznego otoczenia, uwielbień, uznania. Inaczej żyć nie mógł. Zresztą nie ufał sobie i mimo wiedeńskich triumfów i zachwytów, które budził w Niemczech, mimo uznania, które zyskał u najznakomitszych muzyków niemieckich, jak tylko znalazł się w Paryżu nieznany i nieceniony przez nikogo prócz przez Polaków, którzy, świeżo przybywszy, nie odgrywali jeszcze w świecie paryskim żadnej roli, zaraz zwątpił o sobie. Postanowił jeszcze kształcić się i — co za skromność ze strony najznakomitszego ówczesnego artysty! — brać jeszcze lekcje. Mistrzem jego miał być Kalkbrenner, nader głośny czasu swego fortepianista, który wyznaczył Chopinowi trzy lata dla zupełnego wydoskonalenia się w grze fortepianowej.
Wydaje się to prawie niepodobnem do wiary, a jednak tak było. Kalkbrennerowi chodziło o to, by Chopina mógł nazwać swoim uczniem. Fryderyk prowadził z tego powodu dość ożywioną korespondencję z Elsnerem, dawnym swoim nauczycielem w Warszawie. Rozumny i szlachetny mistrz patrzył niechętnem okiem na ten zamiar. Widocznie w duszy nie uznawał potrzeby lekcyj dla Chopina, a tymczasem pisał do niego, że w każdym razie czas trzyletni wydaje mu się za długim; że pociągnęłoby to za sobą przejęcie się metodą Kalkbrennera i utratę samodzielności. List jest rozumny, życzliwy i pełen frasunku. Widocznie Elsner wiedział, co ma myśleć o Fryderyku i umiał prawdziwie cenić jego genjusz. Fryderykowi jednakże źle się wiodło. Przez jakiś czas nosił się z myślą wyjazdu do Ameryki. Zniechęcał się coraz bardziej i, ponieważ nie był zamieszany w wypadki trzydziestego roku, postanowił wreszcie wracać do Warszawy. Był to krok desperacki, ale zgadzał się na niego i stary Chopin. Tymczasem zaszedł wypadek, który odrazu zmienił postać rzeczy. Na krótko przed wyjazdem spotkał się Fryderyk z księciem Walentym Radziwiłłem, który zaprosił go na wieczór do Rotszyldów. Chopin poszedł. Tu, gdy otoczyło go najświetniejsze towarzystwo paryskie, gdy znalazł się wśród kwiatów, świateł, przepychu i tej rozkosznej atmosfery, której tak potrzebowała ta wykwintna, egzotyczna roślina, odrazu znalazł się w swoim żywiole. Upoił się. Gdy na prośbę gospodyni zasiadł do fortepianu, oczarował tak dalece wszystkich, improwizował tak niezrównanie, że nikt nie wiedział, czy zdumiewać się bardziej, czy podziwiać mistrza, tak wielkiego, a tak mało jeszcze znanego.
„Od tego wieczora, — pisze biograf — jakby za dotknięciem laski magicznej, położenie artysty zmieniło się zupełnie. Los zwrócił ku niemu uśmiechnięte swoje oblicze, uchylając mu cokolwiek zasłonę, przez którą przebijała się pogodniejsza przyszłość, niby zwiastunka świetności nowo wschodzącego słońca. Natychmiast — jeszcze w salonach Rotszyldów — otrzymał kilka zaproszeń do dawania lekcyj na fortepianie w pierwszych domach stolicy; położenie jego materjalne poprawiało się z dnia na dzień“.
Porzucił też raz na zawsze myśl wyjazdu do Stanów Zjednoczonych — zarówno jak i powrotu do Warszawy.
Przyszło uznanie, sława — dostatek — Chopin nie umiał się wprawdzie rachować, ale zarabiał wiele — tyle przynajmniej, że mógł nie myśleć o kłopotach codziennego życia. Nie on ubiegał się o lekcje — ubiegano się o niego. Psuto go, rozpieszczano. Towarzystwa wydzierały go sobie. Niechętni lub zazdrośni musieli milczeć. Polskie pochodzenie Fryderyka, które w czasach dzisiejszych stanowiłoby przeszkodę, wówczas dodawało jeszcze uroku jego osobie. Sława jego rozchodziła się coraz szerzej i jednała mu fanatycznych wielbicieli. Stał się bóstwem kobiet. Ale te powodzenia i triumfy miały jedną złą stronę. Oto podobne życie rozkoszne i gorączkowe podkopywało zwolna jego zdrowie. Fryderyk przerywał je wprawdzie wycieczkami do Niemiec, ale te nie trwały zbyt długo. Z Paryża wybrał się do Akwizgranu, do Karlsbadu, gdzie spotkał się z rodziną, której od trzydziestego roku nie widział, dalej do Marjenbadu, Drezna i Lipska, gdzie nowe pozabierał znajomości z takimi muzykami, jak Mendelsohn, Schuman i t. d. W czasie tego pobytu w Niemczech — został narzeczonym p. Marji W. Biograf nie podaje bliższych szczegółów tego stosunku, wiemy tylko, iż p. W. bawiła z matką zagranicą, że pokochana przez Fryderyka odpłaciła mu wzajemnością i, że gdy oświadczył się o jej rękę, został przez pannę i matkę przyjęty. Następne panie wróciły do domu, by uzyskać pozwolenie ojca — Fryderyk zaś, triumfujący, szczęśliwy i pełen nadziei, — do Paryża. Ale nadzieje jego krótko trwały. Dumny szlachcic W. za nic w świecie nie chciał się zgodzić, by jego córka poszła za muzyka — i stosunek się rozchwiał. Wypadek to podobny do historji Mickiewicza i Henrjety, jak dwie krople wody, ale zdaje się, że Chopin krócej bolał, niedługo bowiem potem spotkał się z kobietą, która na całe jego życie wywarła wpływ trwały a zgubny — z George Sand.
Rozważając stosunek tej kobiety do Musseta i do Chopina, trudno oprzeć się chęci porównania jej z owym, opisywanym przez Wiktora Hugo strasznym polipem, który, zaczajony w otchłaniach, porywa i wysysa tych, których burza mu ześle. Alfred Musset padł już poprzednio i mścił się gryzącemi słowy, które przytaczamy za chopinowskim biografem:

Honte a toi, femme a l’ oeil sombre,
............
C’ est ta jeunesse et tes charmes,
Qui m’ ont fait déséspérer.
Et si je doute des larmes
C’ est que je t’ai vue pleurer.

Chopin nie słuchał tych słów. Spotkanie jego z dziwożoną tak opisuje biograf:
„Podczas jednego dnia dżdżystego Chopin znajdował się w stanie silnego rozdrażnienia nerwów, będącego skutkiem zbyt wilgotnej temperatury, której nigdy nie znosił. Nikt ze znajomych nie odwiedził go przez dzień cały, żadna książka rozerwać go nie mogła, ani jedna myśl muzykalna szczęśliwa nie przyszła mu do głowy.
Nareszcie, kiedy wybiła godzina dziesiąta wieczorem, przypomniał sobie salon hr. C., w tym dniu bowiem zwykła ona była przyjmować towarzystwo, składające się zwykle z osób, odznaczających się pięknością, rozumem, albo artystycznemi zasługami. Kiedy Chopin szedł po schodach, pokrytych dywanami, zdawało mu się, jak gdyby cień jakiś postępował za nim; woń fiołków, ulubionych mu kwiatów, rozchodziła się w powietrzu. I takiego naraz doznał uczucia, jak gdyby go miało coś niezwykłego, coś nadzwyczajnego spotkać. Już chciał nawet zawrócić do siebie, lecz ostatecznie, namyśliwszy się, drzwi otworzył.
Powitawszy panią domu, kiedy się obejrzał po salonie, ujrzał obok znajomych kilka zupełnie obcych osób. Towarzystwo, podzielone na większe lub mniejsze grona, oddawało się rozmowie o teatrze, literaturze, polityce i wypadkach codziennych, prowadzonej z ową lekkością i wdziękiem, właściwym tylko wyższym sferom francuskim. Chopin, nieusposobiony dziś do brania udziału w rozmowie, usiadł w rogu salonu, przypatrując się damom, w towarzystwie hr. C. przesuwającym się przed jego oczami. Kiedy salon począł się już wyludniać, a konwersacja stawała się coraz poufniejszą, wtedy Chopin zasiadł do fortepianu, poczuł bowiem w sobie znienacka chęć do improwizowania. Słuchacze oddech w sobie wstrzymywali. Zatopiony w poetycznych obrazach, przedstawiających się oczom duszy jego, Chopin wyrażał je potokami czarownej muzyki, okres po okresie szybko po sobie ustępującemi. Nagle, spojrzawszy przed siebie, ujrzał wspartą na końcu fortepianu kobietę, nieruchomie, niby kamienny posąg, naprzeciwko stojącą. Czarne jej, płonące żarem oczy, przy oliwkowej prawie cerze twarzy, zdawały się go nawskroś przeszywać. Chopin uczuł, że pod wpływem jej fascynacyjnego wzroku twarz jego się zarumieniła. Ona uśmiechnęła się nieznacznie. A kiedy powstał z krzesła i schronił dla odpoczynku poza grupą kwiatów kameljowych, posłyszał szelest jedwabnej sukni, wydającej woń fiołkową i ujrzał tuż przy sobie ową damę, która go tak wzrokiem przy fortepianie przeszywała, wspartą na ramieniu Liszta... Gdy ją tenże przedstawił, poczęła głosem dźwięcznym mówić o jego grze, o treści, służącej za tło do improwizacji. Chopin słuchał słów jej pochlebnych z pewnym rodzajem niezwykłego wzruszenia; jakaś duchowa siła i nieopisana poetyczność wyrażeń, płynących niby potok z ust tej kobiety, przekonywała go, że potrafi odgadnąć i zrozumieć jego natchnienie, jak nikt jeszcze dotąd“.
Tak odbyło się poznanie. Chopin, jeśli nie mógł oprzeć się pewnemu podziwowi, jeśli był pod urokiem, to ten urok podobny był do wpływu, jaki oczy węża wywierają na ptaka. Ogólne wrażenie było ujemne. W kilka dni potem pisał do rodziców: „Poznałem wielką znakomitość, panią Sand, ale twarz jej niesympatyczna, nie podobała mi się; jest w niej coś odpychającego“.
Istotnie była niepiękna i niemłoda.
Tymczasem chora jej i pożądliwa wyobraźnia zapłonęła. Poczęła okazywać Chopinowi gwałtowną miłość. Z jego strony weszła także w grę miłość — ale własna. Bądź co bądź była to najznakomitsza kobieta Francji. Początek wielu uczuć zaczyna się od pochlebionej miłości własnej. Potem dalej pożar się rozszerza, ogarnia, pali, trawi. Tak stało się i z Chopinem. Był on poprostu porwany. Potem sam zapłonął. Następnie nałóg wzmocnił to chore uczucie — podtrzymywała je i bierność charakteru. Polip opasywał go coraz silniej ramionami.
Początkowo jednak na chwilę tej miłości przypadła najświetniejsza epoka jego życia. Żył, jak gdyby w świecie olimpijskim i sam był w nim nieśmiertelnem bóstwem.
Liszt tak opisuje ten świat ówczesny chopinowski.
„Salonik, któryśmy wtedy, pamiętam, zdobywali, oświetlony był tylko od strony fortepianu... a z trzech stron pogrążony w cieniu — zdawał się wcale nie mieć krańców i przypierać niejako do tajemniczych zaświatowych przestrzeni. Tu i owdzie w półcieniu przebłyskiwał sprzęt jaki, niewyraźnie zarysowany, niby widziadło, przychodzące posłuchać dźwięków, które je z nicości do siebie przyzwały. Światło od fortepianu padało na posadzkę, ślizgając się po niej aż ku przygasającym na kominku błyskom, skąd promyki niekiedy pryskały, niby fale jaskrawe, a krępe, na podobieństwo gromów, zaciekawionych dobrze im znaną mową. Jedyny portret pianisty i serdecznego jego przyjaciela zdawał się tam raz na zawsze zaproszony na tę wspaniałą ucztę przypływu i odpływu dźwięków, to jęczących, to huczących, to wreszcie odbiegających gdzieś daleko, wpośród tej toni instrumentu, ponad którym był zawieszony. Błyszcząca zaś zwierciadła powierzchnia, dziwnie rozumnym w sobie trafem, powtarzała nam raz jeszcze w odbiciu tę twarz piękną, bujnemi otoczoną puklami...“
Mieszkanie to na Chaussée d’Antin pozostanie na zawsze pamiętnem w historji sztuki.
Cóż bo za towarzystwo bywało u naszego artysty! Nie można sobie wyobrazić nic czarowniejszego nad te wieczory księżycowe, w czasie których Chopin przyjmował gości muzyką.
Wówczas, w tajemniczych potokach bladego światła, zlewającego się z różowemi blaskami kominkowego ognia, widać było zadumaną, olimpijską twarz Adama Mickiewicza, który pod wpływem harmonji błąkał się myślą w nadziemskich sferach; obok niego siadywał Henryk Heine; dalej Liszt, Meyerbeer; słynni malarze: Ary Schäffer i Eugenjusz Delacroix; Adolf Nourrit, słynny śpiewak; sędziwy Niemcewicz, Witwicki, a nakoniec la femme á l’ oeil sombre — George Sand.
Wszystko, co było najznakomitszego w Europie, olbrzymi myśli i genjuszu — to towarzystwo, zbierające się na Chaussée d’Antin. Biograf pisze, że w tem poufnem kółku Chopin promieniał radością i wpadał w dawną wesołość swych lat młodzieńczych, posuwając się aż do swawoli i figlów.
W r. 1837 udał się na czas jakiś do Londynu. Z tego czasu jest list o nim Mendelsohna z pierwszą wzmianką o chorobie Fryderyka: „Chopin zjawił się tutaj niespodzianie, — pisze Mendelsohn — lecz nie odwiedzał nikogo. Słyszę, iż ma być cierpiącym“. Jakoż i był cierpiącym. W Paryżu nietylko żył, ale nadużywał życia. Zresztą sam sposób, w jaki się żyje w stolicy Francji, wpływał ujemnie na jego zdrowie. Na wiosnę w r. 1838 udał się do wiejskiego mieszkania pani Sand do Nohant. Z tego czasu jest sporo jego listów do Fontany, z których widać, że komponował tam i wydawał wiele. Poniekąd musiał to czynić, gdyż najobfitsze dochody, jakie przynosiły mu lekcje, zostały zatamowane. Listy zresztą obejmują mnóstwo szczegółów, tyczących się muzyki, wydawców i tysiące drobnych spraw, które zacny Fontana, nie żałując czasu i fatygi, dla Chopina załatwiał. Najgorszem było to, że pobyt na wsi nietylko nie poprawił zdrowia Fryderyka, ale je pogorszył. Więcej może, jak wieś, było Chopinowi potrzebne rozłączenie się z panią Sand, której uczucie poderwało jego zdrowie, a właśnie w Nohant był z nią ciągle. Pojawiły się symptomata suchot. Lekarze doradzali zmianę klimatu, a ponieważ George Sand miała właśnie wyjechać dla zdrowia syna na Majorkę, Chopin zabrał się z nimi razem. Pobyt jednakże na tej wyspie, gdzie życie było jeszcze nadzwyczaj pierwotne, gdzie brakło wszelkich wygód i komfortu, bez którego Chopin nigdy obejść się nie umiał, naraził go na liczne przykrości. Oboje z Sand zajęli stary, opuszczony klasztor kartuzów, zwany Valdemosa. Tam, wśród murów, krużganków i posępnych korytarzy, mieszkali w celach, siedzieli przy łojowych świeczkach, osadzonych w ołowianych lichtarzach, na kulawych krzesłach.
Nadobitkę czas był zły — deszcz ciągle padał. W klasztorze byli oddzieleni od całego świata; żyli jak pustelnicy i Sand musiała dawać rady wszystkiemu. Rozstrój nerwowy Chopina doszedł najwyższego stopnia. — W chwilach, gdy Sand z synem udawała się do miasta po zapasy, a Fryderyk zostawał samotny — cierpienia jego przechodziły wszelkie wyobrażenie. Miewał wizje i halucynacje. Wróciwszy do domu, Sand zastawała go nieprzytomnego, z obłąkanemi oczyma i oblanego zimnym potem.
Chwilami zdawało mu się, że umarł, że zaczęło się dla niego jakieś inne, tajemnicze życie wśród ciemności, wśród strasznych jakichś murów, pokręconych w tajemnicze krużganki. To znów marzył, że otaczają go duchy, — a wówczas zabobonny przestrach podnosił mu włosy na głowie. Dla odpędzenia mar siadał do fortepianu i wówczas wyrywały mu się z pod ręki rozdzierające i tragiczne melodje, które podniecały go jeszcze bardziej.
Tam — pisze biograf — skomponował najpiękniejszy z tych krótkich ustępów muzycznych, znanych pod skromną nazwą Preludjów. Niektóre z nich zdają się wśród odgłosu żałobnych pieśni przywoływać przed oczy słuchaczów cienie pomarłych mnichów z całym pogrzebowym orszakiem.
„Znam szczególniej jedną taką preludję, — pisze George Sand — którą ułożył wieczorem podczas deszczu; ta wprawia duszę w przerażające zwątpienie. Otóż pewnego dnia ja i Maurycy (jej syn) udaliśmy się do Palmy celem zakupienia potrzebnych nam przedmiotów, zostawiwszy Chopina w zdrowiu jak najlepszem. Tymczasem ku wieczorowi drobny deszcz zaczął padać. Strumienie wezbrały, my zaś, wśród powodzi pogubiwszy obuwie, opuszczeni przez naszego furmana i narażeni na niesłychane niebezpieczeństwa, zaledwie zdołaliśmy w przeciągu sześciu godzin odbyć półtorej mili drogi. Nareszcie, koło północy, przybyliśmy do domu. To opóźnienie tem bardziej nas dręczyło, ile że wiedzieliśmy, w jakiej niespokojności nasz chory musi się znajdować. W samej rzeczy niespokojność ta była bardzo wielka, lecz już przeszła była w stan jakiejś apatycznej rozpaczy. Skoro nas spostrzegł wchodzących, powstał z krzykiem, cały zmieszany i dziwnym głosem zawołał: O! wiedziałem, że już nie żyjecie!
Przyszedłszy do siebie i przypatrzywszy się naszym postaciom, tudzież przemokłej a zniszczonej odzieży, rozchorował się na myśl niebezpieczeństw, jakie nam przed chwilą groziły. Wyznał, że czekając na nas, miał niby senne widzenie całej naszej podróży, że nie mogąc odróżnić tego widzenia od rzeczywistości, wpadł w pewien stan odurzenia i, grając na fortepianie, sądził, iż sam nie żyje. Zdawało mu się, że utonął i, leżąc na dnie jeziora, czuł zimne i ciężkie krople wody, spadające w takt na piersi jego; a gdym mu zwróciła uwagę na krople deszczu, miarowo na dach spadające, twierdził, że ich poprzednio wcale nie słyszał. Rozgniewał się nawet, gdym użyła wyrazu „harmonja naśladownicza““.
Biograf twierdzi, że preludjum, które skomponował owego wieczora, w istocie jest pełne kropel deszczu.
Z tych krótkich przytoczeń łatwo poznać, jak dalece podkopane było zdrowie, a zwłaszcza nerwy Chopina. George Sand skarży się na niego: „Biedny artysta — mówi — stawał się nieznośny w chorobie“. Jakoż stosunek był taki, że ona musiała dawać mu opiekę męską, on przyjmował ją, jak chora kobieta. Oboje może rozdrażniali się przytem na siebie, gdyż rzeczywiście życie ich było ciężkie. Zapomnieliśmy dodać, że na Majorce niesłychanie obawiają się suchot, więc unikano ich, jak zapowietrzonych.
Zdrowie Chopina poprawiło się jednak znakomicie w Marsylji, gdy dostał się w ręce rozumnego doktora. Pan Cauvières stwierdził stanowczo, że artysta nie ma suchot i że przy odrobinie starania może całkowicie przyjść do sił. Pobyt w Nohant, dokąd oboje z Sand wrócili, wzmocnił go jeszcze bardziej i rozweselił. Bawiono się doskonale w gronie znakomitych gości, do których należał Liszt i E. Delacroix. Chopin z Lisztem przesadzali się w wesołości i figlach. Grywali przy zgaszonych świecach, naśladowali się wzajemnie.
Ale przyszła zima. Sand, a z nią Chopin przenieśli się do Paryża. Chopin pomimo przestróg życzliwych przyjaciół natychmiast wrócił do dawnego życia. Noce spędzał bezsennie, w dzień pracował, wogóle nadużywał, więc wkrótce pojawiły się znowu groźne symptomata. Śmierć ojca, która nastąpiła w 44 roku, była dlań strasznym ciosem. Nie mógł się zdobyć nawet na napisanie listu kondolencyjnego do matki, która niechętnem okiem patrzyła na jego stosunek z George Sand. Ale właśnie sama Sand zastąpiła go w tym względzie. Z listu jej, pisanego do pani Chopinowej, podajemy następny charakterystyczny wyjątek tyczący się Fryderyka:
Du moins, ne soyez pas de votre côté inquiète de sa situation extérieure. Je ne veux pas lui ôter cette peine si profonde, si légitime et si durable; mais je puis du moins soigner sa santé et l’entourer d’autant d’affection et de précaution, que vous le feriez vous même. C’est un devoir bien doux, que je me suis imposé avec bonheur et auquel je ne manquerai jamais etc.
Owoż, pisząc te słowa, pani Sand poprostu kłamała. Działo się wprost przeciwnie. Oddawna uczucie jej dla Chopina poczęło chłodnąć, a wkońcu wygasło zupełnie. Stosunki ich utrzymywały się tylko, jeśli się tak wyrazić można, siłą bezwładności. Ale wkrótce kobieta ta poczęła mu dawać do poznania, że się go pragnie pozbyć. Położenie jego stawało się nieznośne i upokarzające. Chopin, swego czasu porwany jej uczuciem, przywiązał się do niej następnie całem uniesieniem swej artystycznej natury, mocą przyzwyczajenia, słabością charakteru. Była mu ona poprostu potrzebna do życia. Później, kiedy pod wpływem upokorzeń, jakich doznawał, ochłódł dla niej, gdy, poznawszy do gruntu tę kobietę o gorączkowej wyobraźni i rozszalałych zmysłach, a wyschłem sercu, uczuł dla niej nawet pogardę, — wówczas jeszcze nałóg przemagał. Nie miał siły zerwać, choć wkońcu ona aż nazbyt otwarcie dawała mu do poznania, że zerwać pragnie; kochała ona Chopina wielkiego, sławnego, młodszego od siebie, pełnego sił i fantazji — teraz ten schorowany, wybladły człowiek był tylko jej ciężarem. Rola siostry miłosierdzia i opiekunki umierającego, rola wiernej do grobu, która może miała dla niej początkowo jakieś powaby, znudziła się jej teraz. Wielki artysta nie umierał dość prędko. Doszło do tego, że napisała romans pod tytułem Lukrecja Florjani, w którym, odmalowawszy cały stosunek swój do Chopina, uczyniła z siebie ofiarę — z niego egoistę, wyzyskującego ofiarność.
Kartki — drukowane z romansu — umyślnie kładła na biurku Chopina, by czytał i poznawał siebie w bohaterze. Dzieci jej mawiały: „Czy pan wie, panie Chopin, że książę Karol to pan, a Lukrecja to mama“. — Chopin tak dalece już był wyczerpany, tak stracił wszelką energję, że i wówczas nie zerwał. — Ile wybuchów, ile przykrych scen odbyło się między nimi, łatwo przypuścić. Zerwanie nastąpiło dopiero, gdy Chopin oburzył się potwornem jej postępowaniem z córką. Odtąd raz się tylko widzieli. Na wieczorze u pani H., po długim już czasie rozłączenia, ona zbliżyła się ku niemu z twarzą pełną skruchy i pokory, a usta jej wyszeptały z uczuciem: „Fryderyku!“... — on zbladł, jak płótno, skłonił się jej obojętnie — i wyszedł z salonu.
Ale chwile jego już były policzone. Choroba rozwinęła się do tego stopnia, że nie było na nią ratunku. Odbył jeszcze jedną podróż do Anglji, gdzie opiekowały się nim panny Stirling. Były to Szkotki, bogate jak królowa Saba, entuzjastki i zapalone wielbicielki Chopina. Opieka ich była poprostu anielska, ale nużyła chorego artystę, który w jednym liście do Grzymały mówi: „Moje istotki pokoju mi nie dają... One mnie przez dobroć zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię“.
Po powrocie do Paryża czuł się już tak źle, że wszyscy przewidywali niedługi koniec; on tylko sam miał nadzieję. Nadobitkę choroba wyczerpała jego środki, lekcyj nie mógł już dawać, więc zbliżył się i niedostatek... Wówczas miss Stirling przyszła z pomocą uwielbianemu mistrzowi z nadzwyczajną delikatnością, kazała bowiem podrzucić na jego stole 20.000 fr. w ten sposób, by Chopin nie wiedział, od kogo przychodzą i skąd się wzięły. Tymczasem śmierć zbliżała się do niego z nadzwyczajną szybkością. W pierwszej połowie października Fryderyk mógł się podnosić tylko z obcą pomocą — 15 października począł konać. Biograf opisuje szczegółowo ostatnie jego chwile, który to opis sprostowała jednak siostrzenica Chopina. Przy łożu umierającego zasiadła siostra, Jędrzejewiczowa, umyślnie przybyła z Warszawy — i najbliżsi przyjaciele. Delfina Potocka, która na kilka dni przed jego śmiercią śpiewała mu przez łzy pieśń Belliniego, była również obecną. Chopin zasnął cicho i spokojnie 19 października 1849.
Biograf poświęca koniec książki charakterystyce Chopina jako człowieka, a nakoniec rozbiorowi jego dzieł. Charakterystykę Chopina podaliśmy poniekąd na początku niniejszego sprawozdania, zresztą sam czytelnik utworzy ją sobie łatwo, poznawszy szczegóły jego życia i jego listy. Była to istota nawskroś artystyczna, tkliwa, czuła, jak mimoza — i wykwintna, kochająca piękno, nie znosząca zetknięcia się ze wszystkiem, co było szorstkie i brutalne. Brakło jej energji i siły, nie w muzyce wprawdzie, nie w twórczości, ale w życiu, które też i złamało się zbyt rychło.
Biograf dodaje, że Chopin był najlepszym synem, bratem, przyjacielem, że nakoniec kochał swój kraj całą siłą nigdy nie gasnącego uczucia.
Sprawozdanie z części książki, traktującej o działalności muzycznej, nie do nas należy.
Sądzimy jednak, że czytelnicy chętnie zaznajomią się z tem zajmującem dziełem i że nasze obszerne sprawozdanie nie znuży ich, ale raczej do odczytania pracy Karasowskiego zachęci. Nie jest ona może kompletna, nie zawiera wszystkich materjałów. Nie wspomina prawie wcale o tem, coby nas nadewszystko zajmować mogło, to jest o stosunku Chopina do Adama Mickiewicza i innych ówczesnych znakomitości polskich — niemniej jednak zawiera w sobie tyle materjału, że niechybnie posłuży za podstawę dla tego, kto w przyszłości zamierzy wyrzeźbić kompletny posąg mistrza.

„Słowo“, r. 1882, nr. 224—228.






PIĘKNA.
Dramat w czterech aktach Wł. Okońskiego.

„Autor wybrał przedmiot bardzo nienowy, ale obrobił go w sposób bardzo niezwykły“. Tak wyraził się jeden z recenzentów, który zresztą nie znalazł żadnych prawie plam na jasnem tle dramatu p. Okońskiego. Że kobieta piękna narażona jest na tysiące pokus, którym nie podlega brzydka, że, jeśli nie wszyscy, to wielu przeciw niej spiskuje, że wywiera więcej uroku, budzi więcej uczuć od innych, że wreszcie trudniej jej przejść przez życie nieskalaną, niż tym, którym szpetota dała list żelazny bezpieczeństwa, — to zaiste przedmiot nienowy, nawet bardzo nienowy; to teza, która nie potrzebuje dowodzenia, jest bowiem starą, jak świat, a przynajmniej, jak ludzie. Ale niechże mi będzie wolno stanąć w obronie p. Okońskiego. Pisarz, ubiegający się o oryginalność, pisarz, posiadający nietylko odwagę, ale i zuchwałość swych przekonań, które, jeśli są istotnie zuchwałe, to tem samem muszą czemś przeciwstawiać się zwykłym i ogólnie przyjętym, nie mógł, a przedewszystkiem nie chciałby — stawiać nawet w „niezwykły“ sposób tak oklepanej tezy. I zobaczymy, że postawił ją inaczej. Jak? — niech treść sztuki wyjaśni to czytelnikom.
„Piękna“, alias Pani Emilja Bosławska, kwitnie, jak cudny kwiat, w męskiem otoczeniu wielbicieli. Należy do nich jej mąż Zygmunt, uczony profesor botaniki, Ryszard hr. Bogój, młody, nawpół zbankrutowany panicz, Zenon Biebrza, stary powieściopisarz, Henryk Mścich, jego siostrzeniec, który zarazem jest muzykiem — i Gracjan Dąbek, bogaty garbarz, czy eksgarbarz. Urokowi „Pięknej“ nikt i nic oprzeć się nie może: planety zwalniają obrót, by się jej lepiej przypatrzeć, gwiazdy bledną, zawstydzone blaskiem jej oczu. Wyłamują się z pod czaru — łatwo zgadnąć — tylko kobiety: Irena, siostra męża „Pięknej“, narzeczona Henryka; Teresa, która kocha hrabiego Ryszarda, no i — z mężczyzn — stary Janusz Bogój, ojciec Ryszarda, który widzi wprawdzie światło, ale nie odczuwa już ciepła. Łatwo zgadnąć, że gdzie jest tak piękna syrena, ufający, zajęty herboryzowaniem mąż, zaślepieni wielbiciele i brzydsze kobiety, zakochane w tychże wielbicielach, tam zamiary się krzyżują, pragnienia przeciwstawiają, drogi przecinają się wzajemnie, sprawy plączą... i węzeł dramatyczny gotowy.
Wszyscy tę „Piękną“ kochają — i jak? Tak, jak autor im każe: pożądają jej. Jedni, jak hr. Ryszard i Dąbek, mają odrazu świadomość swych zamiarów, — Henryka, który jej nie ma, doprowadza o świadomości wuj. „Namiętność twoja — mówi młodzieńcowi doświadczony wujaszek — będzie nieustannem pragnieniem, a jej pozorne umiarkowanie obawą nieustannego pożądania. Jeśli wiesz o tem — nie okłamuj mnie — jeśli nie wiesz, nie łudź siebie. Gdy pani Bosławska każe zamilknąć obowiązkom żony, ty uciszysz sumienie uczciwego człowieka... Dziś zadowalniasz się widzeniem jej, jutro nie zadowolnisz się czułym uściskiem“...
Autor jasno zarysował stosunek tych mężczyzn do tej kobiety. W świecie zwierzęcym piękna samica pociąga największą ilość samców. Jest to prawo naturalnego wyboru. W świecie ludzkim — wedle tego, co widzimy w dramacie — dzieje się tak samo. Sam profesor Bosławski wprawdzie zaprzecza temu. Zwierzę mieści się całkowicie w człowieku, ale człowiek nie mieści się całkowicie w zwierzęciu, — mówi ten nowoczesny perypatetyk: stosunki ludzkie są uduchownione; wspierają się na podstawie moralnej poczucia obowiązku. Ale to, co widzimy w dramacie, zaprzecza zkolei teorji profesora. Ryszard, Henryk i Dąbek — to trzy samce. Autor, kreśląc te postacie, nie uwydatnił w nich nic więcej nad popęd. Chodziło o wykazanie tylko tego, tak dalece, że nie uwydatniono nic innego. Samo pożądanie musi przecież w rozmaitych ludziach przybierać rozmaite formy, zależne od charakteru, temperamentu, wychowania, pozycji, — autor nie uwzględnił i tego. Ci trzej pragną „Pięknej“ jednako, chociaż jeden z nich jest hrabią, drugi garbarzem, trzeci muzykiem. Te ich pozycje socjalne mają tylko o tyle znaczenie, o ile autor chciał wykazać, że piękną kobietę wiodą zarówno na pokuszenie: tytuł, pieniądz i talent, że jest bardzo obleganą i bardzo narażoną, — ale w stosunku do pożądania tych trzech panów ich pozycje nie mają znaczenia.
Jest ich trzech dlatego, żeby wykazać, że piękną zawsze wielu oblega. Mogłoby być zarówno pięciu lub dziesięciu. Ludźmi są o tyle tylko, że mają imiona chrzestne, że chodzą na dwóch nogach i że się o „Piękną“ nie bodą, jak jelenie i nie gryzą, jak wilki. Zresztą każdy w zakresie możności robi, na co go stać. Najśmielszy — ma danych najwięcej.
A „Piękna“?... Słuchajcie: „Bóbr ginie dlatego, że ma futro piękne, kolibr, że ma świetne pióra“. „Piękna“ musi zginąć; — „kto ją chce ubezpieczyć, — mówi doświadczony Zenon — niech ją, jeśli się urodziła piękną, w kolebce skaleczy i zeszpeci“...
...„Wabiona wszelkiemi ponętami i sidłami przez rozum, miłość, bogactwo, obłudę, musiałaby mieć nieczułość skały, żeby uniknąć rozstawionych na nią sieci“

„Kto językiem dzisiejszego obyczaju powiada, że kobieta piękna uszlachetnia mężczyznę, ten do jego serca nigdy nie zajrzał. Ona go naprzód znieprawia, a potem staje się ofiarą jego nieprawości. W jej czarujących urokach dostrzeże on wszystkie uroki, prócz uroku cnoty“
Chcieć zatrzymać ją na drodze upadku „byłoby dziś równie skutecznem, jak przypomnieć jej lunacje księżyca“
Musi zginąć!
Gdy w końcu sztuki Emilja Bosławska zdaje się nawracać z niebezpiecznej drogi, tenże sam Zenon rzuca zwątpienie w serca widzów jednem słowem... — „Piękna“!
Autor nie chciał jej zrobić piękną i złą. Bynajmniej. Jest ona łagodna, bierna — ale przedewszystkiem tylko piękna. A jednak jest to gwiazda klęski. Irena truje się kurarą w rozpaczy po stracie serca Henryka. Teresa zdobywa wprawdzie swego Ryszarda, ale nie zdobywa ani jego serca, ani pragnienia, kupuje tylko, jak się sama wyraża, „kochane ciało“, a kupić może, bo ma hrabiowskie fałszowane weksle.
Dąbek zaniedbuje dla niej żonę, młody hrabia rozmija się z obowiązkami cnoty, honoru, najelementarniejszej dyskrecji.
Ona sama cofa się przed pierwszą schadzką, ale posłuchajcie znowu:
...„Pierwszego dnia wstrzyma ją przeszkoda, drugiego obowiązek, trzeciego bojaźń... ale przyjdzie dzień czwarty“.
Zasłona w tej sztuce spada po dniu pierwszym, drugim i trzecim.
Widz winien odejść z przekonaniem, że nadejdzie dzień czwarty.
Taka jest sztuka.
Jeśli autor co innego miał na myśli, to tem gorzej dla niego, bo myśl zwichnął wykonaniem. Ale nie sądzę; przypuszczać nie wolno; to nie pisarz naiwny; nie da on się też porwać na bok, gdy chce iść przed siebie.
„Piękna“ zginąć musi. Oto założenie. Ludzie muszą ją oskubać z cnoty tak, jak kolibra z piór. To konieczność, stwierdzona prawem naturalnego doboru.
Kto powiada, że teza stara, oklepana, ten się myli.
Teza jest nowa, tak dalece, że aż zdumiewa. Bo gdyby ktoś chciał twierdzić, że ogień tylko pali, a nie ogrzewa, że światło tylko oślepia, a nie rozświeca, że woda tylko zatapia, a nie napaja i nie dźwiga okrętów, — ten zaiste powiedziałby fałsz, rozminąłby się z prawdą, z rzeczywistością, z doświadczeniem codziennego życia, z pewnikami, które każdy codzień stwierdza, ale postawiłby tezę o tyle właśnie nową, o ile fałszywą.
Taką cechę czegoś nowego posiada w zupełności założenie dramatu Okońskiego.
Autorowi należy tylko przyznać, że jest konsekwentny. Ci, którzy twierdzą, że dla konsekwencji sztuka powinna się skończyć inaczej, mylą się — bo zapominają, że po trzech dniach następuje czwarty. Dlaczego koniecznie „Piękna“ ma utarzać się w oczach widzów? Owszem: jesteśmy autorowi wdzięczni, że się to ma stać po wyjściu widzów.
Natomiast nie będę walczył z nikim, ktoby się chciał upierać, że może żaden dotąd dramaturg nie postawił swego dramatycznego posągu na tak kruchej podstawie. Sztuka stoi na paradoksie. Ktoby dowiódł, że znał kobietę piękną, otaczaną, uwielbianą, która umarła cnotliwą, tenby zarazem wykazał, że słowa pana Zenona są fałszem od a do z — i jednym zamachem obalił bez ratunku sztukę. A pytam: kto nie znał w życiu kobiety pięknej, otaczanej, uwielbianej i — cnotliwej?
Autor jest nieuleczonym pesymistą. Bo cóż to jest piękność? Każda kobieta piękna jest brzydką w stosunku do piękniejszej od siebie, każda brzydka piękną w stosunku do brzydszej, — każda, czy piękna, czy brzydka, piękną w stosunku do tego mężczyzny, któremu się podoba; — przeto możnaby dojść do przekonania, że ogromna większość kobiet, a raczej wszystkie z wyjątkiem potworów, mogłyby i musiały mieć swój dzień czwarty.
Inaczej mówiąc, rozszerzenie założenia wiedzie tam, gdzie autor mimo całej odwagi iść nie chciał.
Z fałszywych premis można wyprowadzić wniosek logiczny, ale nigdy prawdziwy. Kryterjum życiowe przy pierwszem zetknięciu się z nim wykaże, że jest to ułuda, bańka mydlana, że to się ma tak do rzeczywistości i prawdy, jak owe obrazy jezior, drzew lub miast, któremi gra światła łudzi w pustyniach oko wędrowca.
Autor wziął piękność w pojęciu oderwanem. W filozoficznej rozprawie jest to sposób tak dobry, jak każdy inny, — w dramacie, w przedstawieniu człowieka, jest to zaprzeczeniem samego dramatu i niemożebnością, wiodącą natychmiast na rozdroża. W dramacie musi wystąpić nie „piękna“, ale kobieta piękna, a przy tem zła lub dobra, uczciwa lub nieuczciwa, wychowana w zasadach cnoty lub lekkomyślna. Jak tysiące przyczyn składa się na jej fizjognomję zewnętrzną, tak tysiące na jej fizjognomję moralną. Oderwanej piękności niepodobna sobie ani nikomu wyobrazić wcielonej. Jeśli kobieta piękność swoją cenić będzie więcej niż honor i szczęście innych, to będzie piękną — nieuczciwą, zmysłową i t. d., jeśli mniej, to nie upadnie. Najpiękniejsza i najbardziej kuszona może przytem być zimną, jak ryba, lub kochać swoje dzieci, jak pelikan. Na czynności jej sama tylko uroda nie może wpływać, ale również tysiące składników, ergo upadnie nie dlatego, że ma świetne pióra, ale dlatego, że jest przytem taką, lub owaką.
Pojęcie „piękna“ bez niczego więcej jest na scenie cieniem, co więcej: fałszem. Widz ani krytyk nie uwierzy w coś takiego; niechże go autor nie łudzi, że to jest życie.
Ale cóż spostrzegamy w dramacie pana Okońskiego? Oto, że inne osoby — to cienie. Mężczyźni to oderwane popędy, kobiety również. Trochę cech ludzkich ma brzydka Irena, ale nie dowodzi tego, czego autor chciał. Że brzydota obok piękności ostać się nie może, to jasne, ale brzydota może być dobrą, dobroć zaś w sferze etycznej jest tem, czem piękność w zakresie estetyki. Irena zaś jest obok brzydoty złą, wygadaną, jest to „uczona sowa z pazurami“, albo osa, która tnie żądłem człowieka, którego kocha, — bez miłosierdzia. Gdyby umiała cierpieć cicho, koić cudzy ból, może zmęczone serce kochanka nie oderwałoby się od niej. Zresztą w znacznej części i ona jest abstrakcją — jak inni, jak wszyscy... Dlatego wszyscy, bez różnicy płci, wieku, wykształcenia, pozycji, mówią w dramacie jednym językiem, jednakowo myślą; niema w nim głupszych i mądrzejszych, wymowniejszych i mniej wymownych. Wszyscy szermują na jeden sposób, wszyscy igrają słowem, nadawając jednako pojęciom oderwanym znaczenie konkretne, wszyscy argumentują tak, jak autorowi potrzeba, wszyscy nie są indywidualni, ale samym autorem.
Pojedynczo brane osoby nie mają znaczenia, bo nie mają indywidualności — znaczą coś dopiero wszystkie razem. „Macie głos dopiero we dwudziestu“, powiedział kiedyś podobno Wagner skrzypkom. Mniej więcej mógłby toż samo powiedzieć swym działaczom i nasz autor. Razem wzięte grają pewien koncert. Dramat nie jest zderzeniem się życia z życiem, woli z wolą, charakteru z charakterem, człowieka z człowiekiem lub losem — ale jest rozmową doktryn. A ponieważ te doktryny są jaskrawe, niemiłosierne, ponieważ autor prawa świata zwierzęcego bez wahania przenosi w świat ludzki, ponieważ nie Bosławski ma rację, więc łatwo zrozumieć, dlaczego w dramacie ludzie jego tak mało robią ze sobą ceremonij. O rzeczywistość i prawdę życiową nie chodzi, więc panna tnie w oczy narzeczonemu: „Jesteś kurczęciem“; więc druga panna mówi do mężczyzny: „Kupuję sobie kochane ciało“; więc hrabia Ryszard, choć potomek rycerzy, nie prosi o wyznaczenie godziny schadzki, ale sam ją wyznacza kobiecie. Więc do głowy nie przychodzi mu dyskrecja, jako pierwszy obowiązek honoru, obserwowany nawet przez ludzi najbardziej zepsutych, więc zapowiada Zenonowi: — ona tu przyjdzie, ciekawym, co powie po pierwszym pocałunku; — więc nakoniec wszyscy podsłuchują się i rozmawiają ze sobą tak brutalnie, jak nigdy i nigdzie w życiu i na świecie nie rozmawiają.
Jeśli bowiem chodzi o pojęcia oderwane, to właściwie jest wszystko jedno — a autor nie tworzy ludzi.
Pytanie tylko, czy to system, nowa zasada, nowa szkoła, czy impotencja twórczości?
Wielbiciele twierdzą, że to zasada, że to nowy dramat. Nam się wydaje, że nie. — Nowy dramat może sobie być nowym, tylko nie powinien przestawać być dramatem. Każde dzieło sztuki polega na wcieleniu pewnych idej i przekonań w zewnętrzne, zmysłowe kształty. W dziele scenicznem te pojęcia muszą być zaklęte w dusze i ciała ludzkie. Dramat musi tworzyć człowieka, któremu obserwacja winna dostarczyć cech indywidualnych. Inaczej nie będzie nowym dramatem, tylko niedołężnym dramatem, lub miernym dramatem. Żywych ma tworzyć, kto akta życiowe na scenie przedstawia, serca — kto ruchy serc, dusze — kto porywy dusz. Czyny bez indywiduów nie są zrozumiałe. Siła dramatyczna leży w życiu, nie w paradoksie — choćby najjaskrawszej doktryny.
Okoński jest talentem — i niepowszednim, ale do pisania, nie do tworzenia. Styl jego świeci, ale nie ogrzewa, bo krwi w nim niema. Czy siłę wcielania znajdzie w przyszłości — nie wiem — życzę. Wtedy i język jego stanie się prostszym, mniej wyrafinowanym, mniej sztucznym — a to, co w nim błyszczy — błyszczeć będzie mocniej.

„Słowo“, r. 1882, nr. 241.

∗             ∗
ODPOWIEDZI OD REDAKCJI.

Organu p. Świętochowskiego nie puszczaliśmy przeze drzwi, więc go dziś dopiero wypraszać nie potrzebujemy. Co do Bartka, sądzimy, że jako chłop, musiał bywać i fornalem, — wątpimy jednak, czyby i on dał sobie rady z całem stadem byków, jakie wypuściła redakcja Prawdy.

„Słowo“, r. 1882, nr. 255.






JACUŚ.
Komedja w czterech aktach przez Edwarda Lubowskiego.

Onegdaj widzieliśmy w teatrze to, czego nie widziano od dosyć dawna, to jest wszystkie miejsca od góry do dołu zapełnione, nastrój w sali wesoły i zadowolnioną publiczność. Przyczyną tego był Jacuś, komedja w czterech aktach Edwarda Lubowskiego, a raczej jej pierwsze przedstawienie. Jest to sztuka wesoła, ale daleka od farsy, która śmiech tylko ma na celu i, nie licząc się z prawdopodobieństwem, używa dla wzbudzenia śmiechu tak zwanej szarży. W Jacusiu autor pragnie wywołać śmiech, ale ostrą satyrą obyczajów, a w szczególności satyrą uwielbienia dla bogactwa. Tendencję możnaby zamknąć w horacjuszowych słowach: O cives, cives! quaerenda pecunia prima est — virtus post nummos! Tak było i tak jest. Pod tym względem świat widocznie zmienia się bardzo powoli. Na dowód posłuchajmy treści sztuki.
Jacuś jest to młody gap, jakich wielu, z dobrem sercem, ale słabą głową. Jest on wychowankiem i synowcem bardzo bogatego szlachcica, który trzyma go krótko i traktuje ostro jak ekonoma. Pragnąc jednak, by chłopiec przetarł się w świecie, wysyła go do Warszawy, dając mu 200 rubli na drogę. Sztuka poczyna się w domu pewnej pani Baronowej, gdzie na balu jest i Jacuś. Ma on za ciasny frak, za ciasne buty, podziwia wielki świat, obyczaje warszawskie i „szyk“ towarzyski gości pani Baronowej, którzy zresztą są zbieraniną wszystkich warstw społecznych. Są między nimi i hrabiowie, jak Eugenjusz, który bałamuci córkę p. Baronowej, i pan Kamilek i radca Melaniecki z ładną żoną i nawet takie dwuznaczne figury, jak Oxen. Ten ostatni pochodzi, jak sam powiada, z bogatej, przekolonizowanej rodziny, w swoim czasie odgrywał jakąś rolę na Podolu, a zresztą jest kosmopolitą, kocha Turków, Rumunów i nas, byle mógł pić, hulać, a czasem dostać co w łapę, w której się wszystko mieści. Ta figura, którą autor trzyma w półświetle i półcieniu, jest w całem znaczeniu tego wyrazu wyborną i całkiem nową. Satyryczny talent autora znalazł w niej prawdziwe pole do popisu. Nawet jej niejasność wyszła na korzyść, gdyż dzięki temu satyra jest delikatną, a każdy rys równie subtelny, jak zjadliwy. Wszystkie inne figury salonu Baronowej są również ujemne. Wogóle bywają tam ludzie nieszczególni. Baronowa musiała mieć dość burzliwą przeszłość, obecnie spekuluje na córce, która jest wielkoświatową kokietką. Patrzy ona jednem okiem na lorda Dundasa, który dał jej lordowskie słowo, że o niej nie zapomni, drugiem na hrabiego Eugenjusza, który o niej ciągle myśli, kwestja tylko, w jaki sposób. Wszystko to nie przeszkadza Jacusiowi podziwiać tego świata, patrzeć na niego z roztwartemi ustami i powtarzać co chwila z całą naiwnością wieśniaczą: „To ci szyk!“ Natomiast goście pani Baronowej drwią z gapia, ile wlezie, bawią się nim, a zarazem potrącają go bez żadnej ceremonji i wyśmiewają bez miary.
Wpada zadyszany przyjaciel Baronowej, radca Polewski, z wieścią, że stryjaszek, uderzony apopleksją zmarł i że Jacuś jest jego generalnym spadkobiercą, zatem miljonowym panem. Piorun nie wywarłby większego wrażenia. Tylko poczciwy Jacuś wypada z balu z okrzykiem: „O rany boskie!“ i z prawdziwą rozpaczą po stryju. Pozostałe towarzystwo nie może przyjść do siebie: on, ten głupi Jacuś miljonerem? — No! nie jest on taki głupi — mówi jeden. — Ja znajduję nawet, że ma spryt — dodaje drugi. Ale jaki spryt! Ho! ho! Kompletnie miły chłopak. I sympatyczny! Co to musi być za serce, co za charakter! — W czemże zresztą on śmieszny? Że tam brak mu trochę poloru, że jest pełen prostoty — to i lepiej. — Bardzo rozumny, dystyngowany i młody człowiek. — Słowem: zmiana frontu na całej linji.
Akt II mógłby nosić tytuł: strzyżenie barana. Jacuś już w Warszawie. Mieszka we własnej kamienicy (bo stryjaszek zostawił i kamienicę), fechtuje się, uczy się śpiewać, fryzuje się przed zwierciadłem — słowem jest to elegant pierwszej mody. A że ma zawsze dobre serce, więc go strzygą. Już pan Kamilek mieszka u niego, zawiaduje jego kasą, trzyma go w kurateli — słowem: rządzi się, jak szara gęś po niebie. Ubiegł on wszystkich i ma teraz w Jacusiu prawdziwe Eldorado. Tymczasem bawi go. Wyprawia śniadania z demi-mondem. Na takiem śniadanku publiczność widzi raz jeszcze Oxena w całym blasku i przekonywa się że grattez Oxen et vous trouverez un ours. Pełno w tej scenie spostrzeżeń bezpośrednich i wysokiej wartości. Kamila tylko niepokoi jedna rzecz: oto, gdy się Jacuś ożeni, jego rola, jako opiekuna, się skończy. A Jacuś co chwila jak na złość powtarza: „Ja ci się chcę żenić!“ Bo rzeczywiście od dawnych lat kocha on „Wandziusię“, córkę sąsiada Gabrylewicza, poczciwą i dzielną panienkę wiejską. Gabrylewicz przyjmował go, a Wandzia kochała jeszcze wówczas, kiedy nie miał nic — więc Jacuś gotów choćby zaraz do ołtarza, gdyby nie Kamilek.
Tymczasem ciągną Jacusia i do baronówny, która jakoś nie może doczekać się ani powrotu lorda Dundasa, ani oświadczyn Eugenjusza. Jest to wyborna scena III aktu, w której Baronowa wymawia Jacusiowi, że się podstępnie wśliznął do serca jej córki, że jest skryty, chytry, że źle zrobił, iż nie miał zaufania do niej, jako do matki i że wreszcie daje im swoje błogosławieństwo. Jacuś, któremu, mówiąc nawiasem, ani się o tem śniło, jest poprostu przerażony. Komizm tu szczery, wypływający bezpośrednio z sytuacji — Jacuś więc ma się żenić wbrew chęci i woli. Wandzia, sądząc, że ją zdradził, nie chce go słuchać. — Kiedy tak, — woła w rozpaczy Jacuś — to się żenię, to się na złość ożenię. — Pojedynek o baronównę z Oxenem zaciska jeszcze więzy, krępujące naszego bohatera. Na szczęście Kamilek przychodzi z pomocą. Rozpuszcza on wieść, że zgłosił się drugi sukcesor i że Jacuś straci wszystko. Natychmiast obie panie dają odkosza biednemu młodzieńcowi. Ale i Kamilek grę przegrywa, bo oto nagle zjawia się stary poczciwy Gabrylewicz, godzi Jacusia z Wandziusią — i teraz Jacuś się żeni naprawdę.
Sztuka jest dzielna, wesoła i żywa. Akt I i IV mają pewne długości końcowe, które należałoby skrócić, — sądzę również, że charakter Baronowej jest za jaskrawy. Jest ona zbyt cyniczną w swej gonitwie za bogatym zięciem, zbyt otwarcie wypowiada, że pieniądze to rozum, to piękność, to cnota. Kobieta tej sfery, która posiada pewien spryt, a nawet przebiegłość, mogłaby to myśleć, ale nie zdradzałaby się z temi myślami. Mimo jednak tych usterek Jacuś jest jedną z lepszych sztuk Lubowskiego. Tak w Oxenie, jak we wszystkich innych postawach, jest dużo dowcipu i pełno rysów, płynących z równie bezpośredniej, jak oryginalnej, obserwacji. Niemasz tu nic, robionego na obcy wzór i na obcy ład. To, co tam jest, wypływa wprost z autora. Jest to robota szczera, co pozostanie zawsze jednym z większych przymiotów we wszystkich dziełach artyzmu. Małostki ludzkie, chciwość, próżność, gonitwa za pieniądzmi, a zwłaszcza hipokryzja towarzyska, sprawiająca, że wady przemawiają jak przymioty, cynizm jak szczerość, występek jak cnota, są tam pochwycone z niezwykłą bystrością. Pod tym względem, w umiejętności satyrycznego tworzenia hipokrytów, mało kto z naszych pisarzów mógłby wyrównać Lubowskiemu. Sztuka ma jeszcze jeden ogromny przymiot — oto od początku do końca jest zabawna i zajmująca — dlatego podobała się szczerze i dlatego wróżymy jej długie życie sceniczne.
Grana była przytem doskonale. Bohaterem był pan Wolski, nietylko pod względem roli, ale i gry. Rapacki świetnie oddał Oxena; pani Lüdowa stworzyła doskonały typ — zarówno jak pp. Tatarkiewicz i Ostrowski. Nabraliśmy wczoraj przekonania, że pomimo tylu ubytków, tak niepowetowanych, można jeszcze grać na naszej scenie i ma kto grać... przy dobrej woli. Tegoż zdania była publiczność, która nie szczędziła oklasków.

„Słowo“, r. 1882, nr. 291.






NOWELLE WALERJI SOLECKIEJ.
Przedmowa.

Wyznaję, że gdy mnie proszono o napisanie kilku słów przedmowy do niniejszej książki, nie wypadło mi to w porę. Byłem zajęty inną pracą, od której z trudnością tylko mogłem się oderwać. Autorki ani jej prac nie znałem; słyszałem, że niedawno wystąpiła na pole literackie, wiadomo zaś, że pierwsze wystąpienia bywają w najlepszym razie dobrą zaledwie wróżbą, niezmiernie zaś rzadko objawami, zasługującemi na ściślejsze studja.
Z tem wszystkiem nie miałem ani siły, ani chęci odmówić, bo o tę koleżeńską przysługę prosił mnie utalentowany rzeźbiarz Błotnicki, bliski mój znajomy, a zarazem mąż zmarłej przed niedawnym czasem autorki. W tych warunkach odmowa byłaby zbyt dla niego bolesną. Sam mi oświadczył, że na wydanie prac żony patrzy jak na ostatni względem niej obowiązek, a zarazem, jak na akt czci i pamięci dla zmarłej. Wobec tego zabrałem się natychmiast do czytania korekt.
Zabrałem się jednak z pewnym strachem. Myśl, że utwory te pokrywa świeży całun, a do tego i świeża boleść ludzka, utrudniała dziwnie moje zadanie. Jakże tu przyjść uchylić całun i rozpocząć zimną analizę, która będzie może raniła ową boleść? Z drugiej strony — co napisać, jeśli okaże się, że te pierwsze próby są czczym, nie zasługującym na żadną uwagę objawem powszechnej, zwłaszcza u kobiet, gorączki literackiej? Co napisać, jeśli dostrzegę, że niema w nich nic oryginalnego, że to tylko słabe odbicie przeczytanych książek, zasłyszanych pojęć i zapożyczonych sentymentów, wtłoczone w konwencjonalną formę powieści? Wszakże tak bywa najczęściej! Są przecież autorowie, nawet zażywający pewnej wziętości, którzy całe życie nie dają inaczej nic, jak z drugiej ręki.
W miarę jednak, jak czytałem książkę, obawy moje zmniejszyły się i wreszcie znikły. Są to pierwsze próby? Tak! Dużo w nich nierówności. Sama faktura chwilami jest, bo musi być, naiwna. Ale od pierwszego rzutu oka zaraz spostrzeżesz, że mają one jeden pierwszorzędny i nieoceniony przymiot, którego często nie posiadają utwory nierównie lepiej zrównoważone, to jest: szczerość. Autorka nie dlatego pisze, że przed nią napisał ktoś taką a taką powieść, taką a taką nowellę, stworzył taki lub owaki efekt, poruszył pewną tezę, ale dlatego, że bezpośrednio odczuwa życie. To nie są wypracowania na wymyślony temat, to są wrażenia z pierwszej ręki, takie żywotne, że rozsadzają nawet tę konwencjonalność, która leży koniecznie w samej formie powieści lub nowelli. W pierwszej powiastce, p. t. On i Ona, forma załamuje się co chwila, nawet ze szkodą jasności.
Autorka opowiada nam o niezgrabnym zakochanym ułanie, który, zagapiwszy się podczas balu na ukochaną dziewczynę, podarł szablą jej suknię, tak, że musiała się cofnąć z zabawy. Otóż rzecz przedstawiona jest z początku narracyjnie, gdy wtem — najniespodzianiej — autorce przerywa sam ułan i mówi dalej; potem znów wraca sposób narracyjny, potem znów przerywa go bohaterka i tym podobnie; widać tu brak wprawy pisarskiej, ale zato jakże ten ułan i ta dziewczyna kochają się serdecznie! Czytelnik dowiaduje się o tem nie od autorki, ale zgaduje sam i odczuwa to tak silnie, że ta zakochana para chwyta go za serce, jakby ją znał dobrze i oddawna.
Miłość tam świeci, jak słońce, grzeje, jak ogień, różowią się nią wszystkie stronice. Jakim sposobem autorka potrafi dać czytelnikowi takie wrażenie? jak się to robi bez jej zapewnień i długich tyrad? — to jest moc talentu, to są te dotknięcia drobne, uchodzące uwagi czytelnika, które jednak sprawiają, że dane uczucie staje się nie chłodnym opisem, ale gorącą życiową prawdą. Twórca musi sam czuć szczerze, to warunek konieczny, ale musi także umieć to oddać w ten sposób, żeby cechy prawdy i rzeczywistości nie pozostały w drodze między głową a piórem. Ta umiejętność jest rzeczą wrodzoną, tego się nauczyć niepodobna, bo to nie tylko moc ale i tajemnica talentu.
Nieraz już zauważono, że wielka łatwość pisania źle wróży o przyszłości autora. Być może, że tak jest. Prawdziwy talent często szamoce się początkowo z formą, jak jeździec z dzikim koniem, ale rychło zmaga ją i czyni zarówno posłuszną, jak karną. Ilekroć o tem myślę, przychodzi mi na pamięć wiersz Wiktora Hugo, poczynający się od słów:

I chwyciłem go za uzdę
I ciągnąłem całą siłą,
Że aż wysilenie brózdę
Między brwiami mi zrobiło.

Autorka przechodziła niewątpliwie przez podobne wysilenia, które widoczne są jeszcze w obrazku: Jej dziecko. Wkońcu przyniosły one jednak plon obfity. Bije to w oczy w następnej zaraz nowelce: Kraseńka. Jest to niewątpliwie najlepsza rzecz w tym zbiorze, tak nawet dobra, że ją bez żadnej przesady można uważać za perełkę w swoim rodzaju. Wszystko tu zaobserwowane wprost z życia. Prawda charakterów równa się prawdzie otoczenia. Pewna już siebie ręka kreśli ten wizerunek wsi rusińskiej i chłopskiej niedoli, a tem pewniejsza, że wiedzie ją serce. W poprzednich nowellach uczucie biło tak żywo, że narzucało się z nieprzepartą siłą czytelnikowi, ale brakło im jednej rzeczy: obrazu. Tu już jest obraz — i to nie przemalowany z byle wzoru, ale wprost z natury, biegle i z sumiennością flamandzką. Wioska, chata, ludzie, kreśleni są tak, że i sama rzeczywistość niewiele plastyczniejsze mogłaby dać wrażenie. Na pierwszy rzut oka wydaje się nawet, że autorka pod wpływem nowszej francuskiej powieści goni do pewnego stopnia umyślnie za realizmem. Tak jednak nie jest. Niema tam ani pod tym, ani pod innym względem, żadnej przesady i naciągania, żadnej ukrytej myśli, by jaskrawością barw zdobyć sobie opinję „polskiego Zoli“. Realizmu jest tyle, ile potrzeba, ile z natury rzeczy wynika, a raczej, mówiąc innemi słowy: wszystko jest tam realne o tyle właśnie, o ile życie jest realne, co nietylko nie wyłącza poezji, ale ją zawiera. Ten wiejski obraz jest wzruszający, a zarazem straszny. Chłopka, zakochana w mężu pijaku, znosi niemal wesoło jego brutalne obejście się, jego razy, zabija go jednak w uniesieniu, gdy ów chce po pijanemu wyprowadzić do Żyda i przepić „Kraseńkę“, krówkę, żywicielkę całej rodziny. Tem to bardziej wzruszające i tem straszniejsze, że takie proste. Wszystko się tak dzieje, jak się musiało dziać. Kobieta porwała kół z płota i zabiła niechcący. Ludzie otoczyli ją zaraz i pytają:
— Toś ty jego, Motro, zamordowała?
A ona stoi zmieniona w kamień, bez ducha; wreszcie z strasznym krzykiem rzuca się na stygnące ciało Andrucha, od którego odrywa ją dopiero... żandarm.
I koniec. Ale ten koniec czyni na czytelniku wrażenie otchłani. W ową przepaść wpadnie ta chata, te dzieci bez żadnej opieki, stary dziaduś sparaliżowany, który z głodu zemrze pod płotem. Morze nędzy i łez! W tem wszystkiem ani jednego napuszonego wyrazu, żadnych koturnów. Tak piszą talenty, które znalazły swą drogę i idą pewnym krokiem do wziętości, powodzeń i sławy, o ile nie do grobu.
Różowy pokój — to historja kobiety, która kochała i której ukochany zmalał nagle w oczach do lichego człowieka. Dramat leży w tem, że w podobnych razach nanic się nie przyda przebaczenie. Pozostaje tylko codzienny obowiązek, który cięży na ramionach, jak krzyż. Tysiące kobiet przechodzą podobnie przez życie — i to nadaje znaczenia tej powiastce.
Lepszy od niej jednak jest Amor. Odkładając na bok sam pomysł, są tam rzeczy i typy, opisywane wybornie. Pod taką sceną, jak przyjazd trupy aktorów do małego miasteczka lub jak przedstawienie, podpisałby się chętnie niejeden znany literat. Aktorka Mucha jest swego rodzaju kreślonym po daudetowsku typem. Pomysł może nieco dziwaczny, zbyt złożony, jak na nowellę, przydałby się raczej do jakiejś obszerniejszej, w rodzaju Dickensa, powieści. Ale oryginalność jego nagradza braki. Natomiast w robocie widać wszędy ową szczególną zdolność autorki do kreślenia obrazków rodzajowych, pełnych właściwego sobie charakteru, widać również obok głębokiego uczucia bystry zmysł obserwacyjny, chwytający wlot wszystkie te drobiazgi, które, razem wzięte, nadają rzeczom i ludziom właściwy typowy koloryt.
Temi przymiotami odznacza się i mały obrazek, zatytułowany: Moje pierwsze zamówienie. Młody artysta opowiada tu, jak malował portrety rybaka z Nadwiśla i jego żony. Czytelnik po ukończeniu powiastki powiada sobie, że jedno jest pewne: oto, że autorka skreśliła te portrety doskonale. Czyta się to z tem większą przyjemnością, że rzecz jest od początku do końca wesoła. Wobec wszystkich prac autorki wygląda ona jak uśmiech na twarzy — prawie zawsze smutnej.
Wogóle z tych utworów przebija głęboki, graniczący z pesymizmem smutek. Są krytycy, którzy biorą ów pesymizm za złe młodym autorom. Możnaby jednak spytać w ich imieniu, skąd mają nabrać otuchy, skoro w ich sercach niema jej ani atomu. Życie nasze ogólne aż nadto usprawiedliwia owe minorowe tony. Co do autorki tych opowiastek, może do powszechnych powodów łączyło się w niej jeszcze przeczucie bliskiej śmierci. Kto wie, czy z chwilą, w której po licznych, zwykłych prawdziwym talentom zwątpieniach poczuła i przekonała się, że mogłaby coś zrobić na niwie literatury, — nie poczuła jednocześnie, że te pierwsze utwory są zarazem i ostatniemi.
A wobec tej tragedji nawet ludziom obcym trudno się powstrzymać od szczerego żalu. Patrząc na te obrazki jako na zapowiedź, każdy musi przyznać, że ta zapowiedź była niezwykłą. Szczerość, uczucie, zmysła obserwacyjny, dar plastycznego słowa, słowem wszystkie przymioty, wróżące doniosłą przyszłość, rzadko kiedy pojawiają się w takim stopniu w utworach pisarzy, dopiero wstępujących na literacką drogę. Coby być mogło, gdyby przymioty owe zdołały dojrzeć zupełnie, gdyby je poparło doświadczenie, wprawa i doskonalący się z każdym rokiem smak artystyczny?
Tem większy żal ogarnia, gdy się pomyśli, że ta młoda ręka trzyma już nie pióro — ale krzyżyk.

Przedmowa do zbioru nowel Walerji Soleckiej
p. t. „On i Ona“, Lwów, 1890.






PASIERBY
ANATOLA KRZYŻANOWSKIEGO.

Czasy dla rolników są złe, nietylko u nas, ale i wszędzie. Prócz tego życie obywatela wiejskiego i jego rodziny jest poniekąd kołem błędnem, z którego często niema innego wyjścia, jak przez ruinę. Rzecz to prosta. Jeśli obywatel wiejski ma sześcioro dzieci, dzieci owe, przywykłszy do pewnej stopy życia, pragną utrzymać ją i nadal, a tymczasem każde z nich ma tylko szóstą część ojcowskiego majątku. I oto już wrota otwarte narozcież do katastrofy. Żyje się wprawdzie na wsi oszczędnie i pilnuje się każdego grosza daleko troskliwiej, niż to sobie wyobrażają ludzie w miastach, niemniej jednak siła rzeczy prowadzi do upadku. Dodajmy do tego ogólne obdłużenie majątków, klęski elementarne, brak obrotowego kapitału, zmienność cen, często niedostateczną znajomość zawodu, wszelkiego rodzaju słabości ludzkie, czasem fantastyczną, opartą na złudzeniach gospodarkę, a ujrzymy jasno, że każdego roku pewna ilość rodzin wiejskich musi wyjść z ziemi i znaleźć się na bruku.
Jest to konieczność nieunikniona, leżąca w naturze rzeczy, a przytem straszna. W mieście myślą o różnych rzeczach filantropijnych, ale dla rodzin wiejskich, rzuconych na bruk, niemasz żadnej obmyślonej opieki. Tymczasem los ich bywa niemal zawsze cięższy, niż każdy inny. Bankructwa wiejskie, o ile są nieubłagane, o tyle powolne i nie przychodzą nigdy tak szybko, jak miejskie. Poprzedzają je zwykle całe lata tak zwanych interesów, łataniny, pożyczek, przedłużanych terminów i wszelkiego rodzaju wykrętów, wśród których ojciec rodziny traci zdrowie i wykrzywia charakter, matka zaś, po wielu chwilach cichego bohaterstwa, staje się istotą zbolałą i niedołężną.
Obojgu pozostaje tylko myśl o śmierci i nieustanna ciężka troska o dzieci, przed któremi stoi otworem miasto i nędza. Synowie takich rodzin na bruku dadzą sobie jeszcze jakoś rady. Chodzą do szkół i uniwersytetów. Ci, którzy dla braku środków lub zdolności nie wykształcą się, pójdą do rzemiosła, do kantorów lub na ekonomów na wieś. Wielu zapewne upadnie, wielu wyjdzie na urwisów, wielu zginie moralnie i fizycznie. Ale będą i tacy, którzy wypłyną jako kupcy, jako urzędnicy, jako dziennikarze, jako mechanicy, lekarze, adwokaci. Ci będą tęgimi ludźmi, społecznie niezmiernie nawet pożądanymi. Przez nich to spotęguje się tak zwany stan trzeci. Ci zapełnią społeczną lukę, prywatnie zaś odbudują majątki i staną się opatrznością własnych rodzin. To się dzieje. Na to się codzień patrzy i największy pesymista nie może temu zaprzeczyć. Dość byłoby przejrzeć osobiste papiery wielu słynnych lekarzy, tęgich adwokatów, a nawet i kupców, by znaleźć w nich nietylko herby, o które w tej chwili nie chodzi, ale jakąś Wolę lub Wólkę, którą za życia ojca lub dziada „licho wzięło“. W tak zwanej inteligencji miejskiej jest najmniej połowa synów szlacheckich, którzy zawodowe miejskie obowiązki spełniają niegorzej od urodzonych mieszczan.
Ale chodzi również o córki i tu zaczyna się prawdziwa tragedja. Zwykle ostatni grosz na wsi oddaje się na wychowanie chłopców. Dziewcząt często niema za co kształcić, nie mówiąc o tem, że istnieje słuszne pod pewnym względem uprzedzenie przeciw pensjonatom dla panien. Z tych powodów córki średnich właścicieli wiejskich otrzymują najpowszechniej tak zwane wychowanie domowe. Polega ono najczęściej na tem, że jakaś tania nauczycielka, Francuzka lub Polka, uczy je trochę języków, trochę muzyki, a reszty dopełnia matka, która wkłada zarazem dziewczęta do gospodarstwa domowego. Czy to jest mało? Zależy, jak do jakiego życia. Książka ma daleko większy powab dla dziewcząt, niż dla chłopców. Panienki wiejskie czytają dużo, jakkolwiek bezładnie i bez wyboru. Czytają nawet nieraz takie rzeczy, których nie powinny czytać, rzadko jednak psują się niemi. Jak pszczoła nie bierze z kwiatu trucizn, tylko pyły jej potrzebne, tak te natury zdrowe, a w wysokim stopniu idealne, wyciągają z książek pierwiastki tylko najlepsze. Psują się czytaniem książek bardziej mężatki. Dziewczyna wiejska wyrabia w sobie, przeważnie przez czytanie, tylko duszę delikatną, wrażliwą, pełną czci dla duchowego świata sztuki i wiedzy, pełną poczuć społecznych obowiązków, słowem, taką, która nie pozwoli jej być tylko lalką lub tylko kucharką i gospodynią, a pozwoli jej być dobrą żoną i matką, zdolną przekazać dzieciom szlachetniejsze strony ludzkiej natury.
Córka wiejskiego obywatela jest zatem dość rozwiniętą, dość wykształconą i dość uzdolnioną nato, by po wyjściu zamąż spełnić wszystkie obowiązki, nietylko prywatne, ale i społeczne. Ale, gdy natomiast los rzuci rodzinę na bruk i gdy chodzi o zarobkowanie, o samodzielne zdobycie kawałka chleba, ta sama dziewczyna staje się bezradną i bezbronną. Wychowała się na „panienkę“. Przyzwyczajenia rodzinne, położenie społeczne, miano obywatelskiej córki, które wlecze się za nią jak kula u nogi, zamykają jej te wszystkie sposoby zarobkowania, których się może chwycić kobieta prosta i bez wychowania. Zamykają się przed nią te drogi nietylko dlatego, żeby nie chciała na nie wejść, ale i dlatego, że jąć się ich nie może, że nie jest do nich uzdolnioną, że jej na to otoczenie nie pozwoli, a wkońcu, że jej nawet nie przyjmą. Przy pracy igłą zamiera się z głodu. Na nauczycielki mniejszy jest u nas popyt niż podaż, a przytem poszukuje się osób z wykształceniem systematycznem, nie zaś dorywczem; bony do dzieci sprowadza się z zagranicy. Więc co? Należy się zawsze do pewnej sfery, bez możności utrzymania się w niej. Obywatel wiejski, który stracił majątek, jest zawsze eks-obywatelem. Córka jego nie pójdzie za dziewczynę do restauracji — i nie pójdzie nietylko dla jakichś szlacheckich much, ale dlatego, że naprawdę nie może, bo jej wychowanie, jej potrzeby umysłowe, jej duchowa natura takiego życia wprost nie zniosą. Więc, gdy się nie trafi mąż, gdy się nie ma brata, który, zostawszy lekarzem, adwokatem lub inżynierem, wyciąga za uszy rodzinę z nędzy, to pozostaje rzeczywiście tylko nędza.
A jaka szkoda takich „pasierbic fortuny“! Szkoda nietylko ze względu na ich niedolę, ale i społeczna. Bo trzeba wiedzieć, że te wiejskie dziewczęta to w znacznej większości i najlepszy materjał i najszlachetniejszy gatunek kobiet, jaki się w społeczeństwie naszem znajduje. Tam istotnie rzadko trafiają się dusze modniarek, rzadko lalki, rzadko manekiny. Składa się na to wszystko: i wieś, i zdrowa młodość, i tradycja rodzinna, przekazana przez białowłose babki i matki. To są natury najczęściej do szpiku kości poczciwe, przywiązane do rodziny, delikatne, świeże, jak polne kwiaty, pełne aspiracyj, ciche, cierpliwe, zdolne do poświęceń i odważne. — Odważnie też idą na bruk, łudząc się, że zapracują na siebie i rodziców. Później dopiero przychodzą do przekonania, że gotowe są do pracy każdej, dlatego, że nie są przygotowane do żadnej — i że wskutek tego każdy je odpycha, gdy wyciągną ku niej swe delikatne ręce. — A wówczas ile bólu, ile łez, gorzkiego wstydu, zawodów, rozczarowań, rozdartych serc i poszarpanych złudzeń! — Artyści, w poszukiwaniu wzruszających scen, mogą tu ich znaleźć ile chcą, pisarze, poszukujący tematów z tendencją, mają gotowe pole. Bo, istotnie, jest to sprawa, którą należy podnieść, jest to niedola, którą warto odczuć — są to ofiary, których jest dużo — i dusze, których naprawdę szkoda.
Brano też nieraz tę niedolę i przerabiano ją na literaturę.
Szlachcic, który traci majątek i osiada na bruku, nie jest literacką nowością. Niedawno Sygietyński, który jest utalentowanym człowiekiem, ale okrutnym pesymistą, napisał powieść: Wysadzony z siodła. — Jest to historja obywatela, który, wysadzony z majątku, znajduje się wraz z córką na bruku. Oboje spadają coraz niżej po szczeblach drabiny moralnej, aż wkońcu ona zostaje gamratką, on zaś korzysta z jej zarobków. — Mogło się zdarzyć i tak. — Nędza i bruk rozkładają nieraz charakter ludzki do ostatka. Ale nieraz — i nieporównanie częściej — losy takich „wysadzonych z siodła“ bywają mniej błotniste, a jeszcze tragiczniejsze. I takie właśnie przedstawia powieść Anatola, do której te kilka kartek ma służyć za przedmowę. „Pasierby“ to ludzie ze wsi, z którymi los obszedł się po macoszemu. Zamożny z rodu obywatel traci majątek. Traci go przez zbytnią gotowość do usług sąsiedzkich i z powodu zbyt natężonej gospodarki. Jest to człowiek inteligentny, ale nie jest roztropny: głowa niezrównoważona i fantastyczna. Liczy on na swe pomysły i za dużo wkłada w ziemię, — aż wreszcie doprowadza majątek i rodzinę do ruiny. Wówczas matka z córką przenoszą się do miasta, ojciec zaś, chcąc im zapewnić los, ubezpiecza się na życie, a następnie odbiera je sobie, pozorując ten czyn tak, by śmierć wydała się wypadkową.
Lecz nim towarzystwo wypłaciło cenę krwi, pod dach matki i córki zajrzała nędza. Obie poczęły wyprzedawać i zastawiać ostatnie kosztowne drobiazgi, przechodząc przez wszystkie męki i upokorzenia, przez jakie kobiety przechodzą zwykle w podobnem położeniu. Wkońcu, na domiar nieszczęścia, córka z listu ojca, pisanego przed śmiercią, dowiaduje się, że śmierć ta nie była wypadkową — i, jako uczciwa dziewczyna, odsyła list dyrektorowi. Poprzednio jeszcze wróciła słowo narzeczonemu nie chcąc być w jego życiu kulą u nogi. Nie było przytem takich cierpień, przez któreby nie przeszła, nie było ofiar i bohaterstw, którychby nie spełniła. Lecz wreszcie siły ludzkie mają swe granice — i ta wątła istota, ta natura, utkana tylko z promieni, nie może wytrzymać naporu niedoli. Ów list ojca i wiadomość, że musiałaby żyć za cenę jego podejścia i cenę krwi, były dla niej ciosem ostatnim. Powieść, idąca dalej zwykłą koleją opowiadań o uczuciach i nieszczęściach ludzkich, urasta niespodzianie w okrutny dramat, w którym obłąkana Ofelja deklamuje cichym, monotonnym głosem żałobne wiersze, kończąc je jękiem i łkaniem. Jest dziś rzeczą dość rzadką, by autor miał odwagę tak zakończyć książkę. Ludzie cofają się przed przewidywanym zarzutem melodramatyczności. Anatol nie uląkł się i ta właśnie odwaga podniosła powieść. Ma ona wprawdzie strony słabsze. Ów bohater opowiadania, młody Zygmunt, jest figurą niedołężną. Ten strzelec, który chodzi na wiosnę ze strzelbą po lesie i, mierząc w dzięcioła, trafia w psa, jest zarazem pudłem autora. Ten deklamator, który pannie, spotkanej po raz pierwszy w życiu, mówi o boginiach, spacerujących po lesie, będzie miał zawsze wysoki frazes, a lichy czyn. Ona się go wyrzeka, nie chcąc mu być kulą u nogi — i przed nią — za to czołem! Ale on wówczas nie powie jej: „Musisz być moją, boś przyrzekła, boś jest mojem życiem, musisz, bo każdy kawałek chleba, którym się z tobą nie podzielę, będzie mi trucizną, musisz, bo tak chcę i biorę cię, jak moją duszę i moją własność“. Sercu, energji, miłości i rozkazowi, który z nich płynie, zakochana kobieta oprzeć się nie może. Ale on nie zdobył się ni na energję, ni na rozkaz. Trochę protestował, trochę przeciwdziałał, a potem wolał rzucić się na piersi swego opiekuna-stryja i beczeć mu w kamizelkę. Beczał także, gdy mrok ogarnął umysł jego dawnej narzeczonej, a nakoniec — ożenił się z inną. Niedołęgów jest niemało na świecie, prawda! Ale nie widzę powodu, by literatura miała ich pasować na rycerzy. To jest błąd. A oprócz tego są w tej powieści i inne. Piszący, szczególniej zaś piszące kobiety, często nie pamiętają, że stylu nie powinno być więcej, niż go potrzeba. W Pasierbach, zwłaszcza w początku, jest go za dużo i wogóle za dużo słów, za dużo ozdób, za dużo określeń. Lecz właśnie ten ogrom nieszczęścia, który spada na bezbronne głowy, sprawia, że powieść przerasta zwykłą, pospolitą miarę. Widok niedoli niezasłużonej, a olbrzymiej, będzie zawsze wzruszał ludzkie dusze. To wzruszenie autor daje. Czytelnik nie spodziewał się, żeby dramat stał się tak rozdzierający — i owo zdumienie, ów niespodziany ucisk duchowy, pod którym kończy się tę książkę, stanowi jej wartość literacką. Słowa i obrazy, które potrafią wzruszyć, są zawsze utworami rzetelnego talentu, trudno zaś bez ściśnięcia serca czytać, jak ta nieszczęsna dziewczyna deklamuje w obłędzie przy trumnie matki smutne, jak łzy i, mówiąc nawiasem, śliczne wiersze współczesnego poety. Wszystko jedno, czy jest w tem ton melodramatyczny, czy go niema, bo czytelnikowi także wszystko jedno, jak się co nazywa, jeśli go to wstrząsa. Kto to potrafi, to już dobrze! Zresztą dramat porywa wkońcu i samego autora, który na ostatnich stronicach staje się prostszym i zapomina o stylu dla rzeczy samej.
Tyle można powiedzieć o literackiej stronie powieści. Ale prócz tego jest w niej i kwestja. Ach! istnieją u nas rozmaite zakłady, istnieją rozmaite pomoce: dla nauczycielek, szwaczek, paralityczek, położnic — niema natomiast żadnej uorganizowanej pomocy dla dzieci wiejskich bankrutów, dla „pasierbic fortuny“, dla tych istot, po większej części czystych i prawych, które są kością z kości i krwią z krwi swojskiego żywiołu, a które na bruku miejskim próżno wyciągają ręce do pracy.
Autor daje jednak i radę. Chce on, by wieśniacy dawali swym córkom prócz wychowania jeszcze i wykształcenie zawodowe. Chmielarki, ogrodniczki, zawodowe mleczarki, pasieczniczki, znalazłyby, wedle Anatola, zawsze kawałek chleba i nie potrzebowałyby iść na bruk, na którym łamią się ciała i dusze.
Kwestja warta zastanowienia — i książka warta czytania.

Słowo wstępne do powieści Anatola Krzyżanowskiego,
p. t. „Pasierby“, Warszawa, 1896.






O TOŁSTOJU[24].

Tołstoj jest to najwyższe drzewo w lesie twórczości rosyjskiej, a przytem tego rodzaju umysł, który mógł wyrosnąć tylko z rosyjskiej gleby. — Złożyły się na niego całe wieki waszego historycznego i społecznego życia. Zbiorowa dusza waszego ludu, przygnieciona niesłychanem brzemieniem niedoli i niewoli, a zarazem mistyczna, zrażona do życia zewnętrznego, a zajęta wewnętrznem i zaświatowem, szukająca ulgi w sektach religijnych, przemówiła przez jego usta głosem, który usłyszał cały świat. Literatura jest wszędzie poniekąd kwiatem życia; — u was — przeważnie jękiem życia. — Ale w jęku Tołstoja, zwłaszcza w ostatnich czasach jego twórczości, brzmi przytem jakby rezygnacja. Jest w nim to osobliwego, czego niema w żadnym innym pisarzu, że głos jego jest jednocześnie protestem, pod którego potęgą drżą wasze świeckie i duchowne podwaliny państwowe — i zarazem jakby poddaniem się konieczności zła. Zdaje się on mówić: „Wszystko, co jest, jest, prócz etyki Chrystusowej, złowrogie, przeklęte i nikczemne; dogmat jest fałszem, a budowa polityczno-społeczna, w której żyjecie, gwałtem, zadanym prostocie ludzkiej natury. Ale to wszystko jest zło zewnętrzne, doczesne, z którem walczyć nie należy, albowiem mimo tego człowiek wogóle, a Rosjanin w szczególności, może orać ziemię, łatać stare chodaki, miłować bliźnich i czytać Ewangelję, czyli żyć tak, jak jedynie żyć warta“. — W ten sposób łączy się w Tołstoju idea przewrotu, którego na drodze przemocy fizycznej on sam nie chce, z ewangeliczną idyllą, której szuka i którą pragnąłby stworzyć na ziemi. Jest to pod pewnym względem wasz Rousseau, z dodatkiem słowiańskiego mistycyzmu, skłonnego do wiary, że prawdziwa rzeczywistość zaczyna się dopiero po drugiej stronie życia. Ale, wogóle biorąc, to typ czystszy od Roussa i szlachetniejszy.
Zachodzi przytem między nimi i ta różnica, że Rousseau jest kosmopolitą, — Tołstoj chce nim być tylko. Pierwszy streścił, uświadomił i wypowiedział ideje, których atomy krążyły już, jako reakcja przeciw konwencjonalnej marności życia, nietylko w głowach filozofów, lecz i wśród wykształconych ludzi całej Europy; przez drugiego odzywa się dusza ludu, specyficznie rosyjska. Z tego powodu Tołstoj jest też jednym z najbardziej narodowych waszych pisarzy.
Jego słowiańsko-rosyjski charakter tkwi także i w tem, że, mogąc być wielkim artystą, woli być apostołem. Nie chcę przez to powiedzieć, że zniszczył w sobie artyzm, lecz tylko, że starał się go w sobie zapoznać i usunąć tę stronę swej twórczości na drugi plan, nie bacząc, że, prócz daru wyjątkowo głębokiej obserwacji psychologicznej, ta właśnie siła uczyniła go sławnym na cały świat.
Jakoż, gdyby nie jego olbrzymi talent artystyczny, to zasady, które wygłasza, mimo że istotą ich jest nieprzebrana miłość bliźniego, nie zdołałyby wywołać tak gromkiego echa i nie stałyby się problematami, nad któremi zastanawiają się wysoce kulturalne umysły w Europie. Co najwyżej wzbudziłyby zaciekawienie, jako zjawisko, zarazem oryginalne i egzotyczne. W gruncie rzeczy bowiem dla duszy zachodniej, wyhodowanej w kulturze łacińskiej, rozmiłowanej w życiu, czynnej, zapobiegliwej i gotowej do walki ze wszystkiem tem, co potęgę i radość tego życia umniejsza, — niemasz nic przeciwniejszego od tych podniosłych, ale zbyt pierwotnych koncepcyj tołstojowskich, w których idylla ewangeliczna ma za podkład bierność wobec zła i jakby buddaistyczne wyrzeczenie się — zarówno organizacji społecznej, jak i walki z przeciwnościami i zdobywania szczęścia, a nawet i rozkoszy. Narzucić światu tego rodzaju koncepcje, wypowiedzieć je w taki sposób, by zmusić inteligencję zachodnią do rozważania ich i do zaliczenia w poczet nowych prądów, mógł tylko tak wielki talent i takiej miary artysta.
Dzięki też tej niezrównanej sile żaden z waszych poprzednich znakomitych pisarzy nie potrafił w tak wysokim stopniu zwrócić powszechnej uwagi na wasze społeczeństwo. Rosja była przed Tołstojem znana, jako dziwne, ogromne i starzejące się w bezdusznych formach państwo; — on ukazał ją światu, jako dziwny, ogromny i młody lud. I tu zasługa patrjotyczna tego myśliciela, który w zasadzie potępił zresztą uczucie patrjotyzmu, jest wprost niezmierna. Dla sławy Rosji, dla jej znaczenia w świecie ducha uczynił on nieskończenie więcej od całych setek lent, szlif i chrestów. Oczywiście, że rwąc mimowoli stare wiązadła i podkopując fundamenty zmurszałej budowy, a dając wzamian niesłychanie trudną do urzeczywistnienia w praktycznem życiu ewangeliczno-anarchiczną idyllę, musiał wzbudzić nienawiść i narobić sobie wrogów. Ale nieporównanie większa i lepsza część serc rosyjskich nie odstąpi go nigdy, a wraz z niemi staną po jego stronie wszystkie szlachetniejsze umysły świata. I tak być powinno, ponieważ jest to, bądź co bądź, nietylko wielki pisarz, ale głosiciel wolności, wielki obrońca uciśnionych i potężny rzecznik ogólnoludzkich ideałów. To też ręce jego wrogów są zbyt krótkie, a wzrost ich zbyt karli, by mogli zedrzeć laur z jego głowy — i, gdyby ci wszyscy, którzy dziś odgrażają się przeciw niemu, żyli naprzykład za czasów angielskiego Henryka VIII, — król ów powiedziałby im niezawodnie: „Zostawcie go w spokoju, albowiem z dziesięciu chłopów zrobię, gdy mi się podoba, dziesięciu ministrów, ale z dziesięciu ministrów nie zrobię jednego Tołstoja“[25].
Rosja, jeżeli nie zechce pozostać ani takiem Państwem, jakiem była dotychczas, ani stać się wcieleniem tołstojowskiej idylli, powinna szukać jakiejś trzeciej, całkiem nowej, drogi przyszłości — lecz zarazem powinna czcić głęboko swego olbrzyma.

„Czas“, r. 1908, nr. 204.






SŁOWACKI — HELJOS.

Niegdyś, przed laty już, zdarzyło mi się, że przyjechawszy morzem o pierwszym brzasku do Pireus, nie podążyłem do pobliskich Aten koleją, ale nająłem powóz, albowiem z powozu można lepiej, niż z wagonu, podziwiać wschód słońca na równinie attyckiej. Zanim wyruszyliśmy z portu, brzask zmienił się na świt. Od strony Eubei wstała jutrzenka, — ta sama „różanopalca“, którą ongi podziwiał Homer — i tak samo po tysiącach lat młoda i cudna. Rozległy oliwnik, ciągnący się między wybrzeżem a miastem, zbudził się, jakby ze snu, w jej promieniach, a przede mną, w nawpół błękitnej, nawpół perłowej oddali, zajaśniał wgórze Akropol.
Ujrzałem go po raz pierwszy w życiu i wyznaję, iż mało widziałem tak niezapomnianych widoków. Ściany Propylei, Erechtejonu i boskie w swej niedoścignionej harmonji kolumny Partenonu — widne, jak na dłoni — poczęły się maścić i maić wszystkiemi barwami, jakie zawierała w sobie zorza poranna. Szmaragdy, opal, szafiry i rubiny, zanurzone w ogólnej różowej toni, jęły grać, migotać, mienić się, mieszać, nasuwać lekko jedne na drugie, zbiegać się w zagłębieniach marmuru i rozbiegać się na szerszych jego płaszczyznach. — Był to poprostu hejnał tonów jasnych, radosnych, jakby świeżo wykąpanych w Archipelagu, a wskutek tego niesłychanie rzeźwych i przezroczych. Zdawało się, że zręby ścian, architrawy i kolumny wycięte zostały nie z ciężkiego, kamiennego tworzywa, nie z marmuru, ale z różanego i tęczowego światła. Trwało zaś to dopóty, dopóki nie weszło słońce i nie pogrążyło równiny, miasta i Akropolu w powszechnej topieli.
I oto, ilekroć zdarzyło mi się później czytać Słowackiego, lub myśleć o nim, tylekroć to wspomnienie stawało mi, jak żywe, przed oczyma. Język polski poetycki, najbardziej uprawny i najdawniej rozwinięty ze wszystkich słowiańskich, podobny był do tych odbarwionych przez czas świątyń, wznoszących się do dziś nad Atenami. Miał majestat marmuru i wagę spiżu; posiadł ład architektoniczny i plastykę rzeźbiarską w wysokim stopniu, brakło mu jednak w takim samym stosunku koloru, tak, jak naprzykład brakuje go łacinie, na której się urabiał i w której również pierwiastek architektoniczny i rzeźbiarski przeważa nad malarskim. Dopiero od narodzin wielkiej trójcy poetów stał się jakby cud. Oto poezja nasza, nie straciwszy nic z poprzednich przymiotów, rozświeciła się odrazu blaskami zórz i zapłonęła żarem słońca. A stało się to tak bez przejść, bez stopniowań i tak nagle, że sama ta nagłość zjawiska powinna była zwrócić baczniejszą uwagę badaczów. Nie mówiąc już o języku dawniejszej mowy, dość jest porównać język poetów z epoki stanisławowskiej i późniejszej z językiem Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego, aby spostrzec, że jest między niemi taka różnica, jaka zachodzi między krajobrazem, widzianym przy szarem jednostajnem świetle chmurnego dnia, a krajobrazem, w którym drgają w najwyższem natężeniu wszystkie barwy, istniejące w naturze.
Owoż można naprzykład twierdzić, że siąg skrzydeł Słowackiego był mniejszy, niż Mickiewicza, lub, że głąb myśli Krasińskiego była bardziej otchłanna, niepodobna jednak zaprzeczyć, że między trzema on właśnie był najświetniejszym iluminatorem. I to jest pierwsza cecha jego wielkości, a zarazem potężniejsza, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Zrównoważyć w języku żywioły architektoniczne i rzeźbiarskie z malarskiemi, być dla niego słońcem, księżycem, zorzą i tęczą, dać mu barwy kwiatów i drogich kamieni, mógł tylko prawdziwie wielki i genjalny poeta. Wynikły z tego i dalsze niezmiernej wagi następstwa. Istnieją w naturze zjawiska tak czysto świetlane, a w człowieku rozmaite stany duszy, rozmaite pojęcia, uczucia i poczucia tak subtelne, tak uduchowione i widziadłowe, że mogą być w poezji oddane tylko — jeśli tak rzec można — zapomocą barwnych i przezroczych promieni. Anhelli, Król Duch, niektóre ustępy z Beniowskiego lub poemat w Szwajcarji nie mogły być napisane językiem, którym pisał Krasicki, Trembecki, a po nich Osiński — nietylko dlatego, że treść tego rodzaju nie istniała w uczuciu i wyobraźni tych pisarzy, ale i dlatego, że w samym języku nie było nato dość promiennego materjału. Stworzył go w najwyższej mierze dopiero Słowacki, a stworzywszy, zdobył dla poezji moc wyrażania tego, czego przed nim wyrazić nie była w stanie, rozwinął ogromnie jej pojemność i rozciągnął jej psychologiczne granice niemal do nieskończoności.
Jako przykład, pozwolę sobie przytoczyć po raz wtóry poemat W Szwajcarji, a to dlatego, że występuje w nim jeszcze inny, lubo pokrewny poprzednim, przymiot, którego dawniejszy poetycki język nie posiadał. Nie chodzi tu już o samą tylko barwę. Wiadomo, że z marmuru nie można kować, a ze spiżu nie można odlewać rzeczy zbyt wiotkich, co zaś do metali wogóle, jedno tylko złoto daje się rozciągać w nić, ledwie widzialną dla oka. Taką rozciągliwość dał językowi Słowacki. Czytając W Szwajcarji, otrzymujemy wrażenia marzeń, smutków i nastrojów tak nieuchwytnych, a nawet nikłych, że prawie niema dla nich dźwięków i wyrazów w mowie ludzkiej. A jednak nić złota ciągnie się coraz cieńsza i słowa snują się lekkie, powiewne, utworzone jakby tylko z tęsknoty i woni nocnych kwiatów, cichsze od wypłakanych w samotności łez, senniejsze od snu, mniej materjalne od westchnień.
Chwilami zdaje się, że to są czary! — Mówiąc bez żadnej przesady i bez chęci wynoszenia języka polskiego nad inne, nieraz zadawałem sobie pytanie: czy w tych innych znalazłaby się dość subtelna osnowa dla poematu, utkanego z tak cienkich nitek? I nie wiem. — Odpowiedź wypadała przecząco, może dlatego, że wszystkie przekłady, jakie trafiło mi się czytać, były zmaterjalizowaniem i pogrubieniem tej pajęczej tkaniny.
Ale natomiast tem potężniejszem świadectwem rozległości genjuszu jest to, że ten sam człowiek, który w owej przedziwnej sielance potrafił być współzawodnikiem Arachny, umiał również, gdy tak mu kazało natchnienie i wola, huczeć jak grzmot, razić słowem jak piorunem, wstrząsać ziemią jak tytan Seismos, lub staczać skały z gór, aby następnie wykuwać z nich ogromne, podobne do szekspirowskich postacie.
Jest rzeczą zdumiewającą, że, przy całej swej niepojętej twórczości językowej, Słowacki, chociaż jest królem i władcą mowy, „rozokolonej“ prawie bez granic, jednakże nie nadużywa wyrażenia. Styl jego nie przelewa się przez krańce idei, nie przygłusza jej i nie zatapia, ale ją uwypukla i wzmaga. Na ten genjalny artystyczny umiar zwracać należy uwagę szczególniej dziś, gdy literatura polska, zatracając prostotę, stacza się częściowo po stromej pochyłości ku nieznośnemu barokowi i gdy na każdą najmarniejszą myśl używa się dziesięć razy tyle wyrazów, ile trzeba, a w dodatku wyrazów jaskrawych i wrzaskliwych jak stado papug, a wykrzywiających się jak małpy. — W Słowackim niemasz logorrei. On wie, że co innego jest hurkot i zgrzyt młyna, a co innego mąka, z której wypieka się chleb. A dalej: jego główne pomysły, jego ideje przewodnie, mogą być w niektórych poematach ukryte, jakby za chmurami, tajemnicze i nieprzystępne dla umysłu zwykłego czytelnika, natomiast każde jego zdanie, każdy pojedyńczy wyraz ma wprawdzie często własność tęczowania, jaką posiadają diamenty, ale zarazem i ich przejrzystość.
Przytem w poezji Słowackiego, obok piorunowych zygzaków, obok bezładnych, potarganych szczytów, wyrzuconych w górę jakby przez wybuch wulkanu, istnieje i prawdziwie olimpijska prostolinijność. Jego człowiek wije się, miota i skręca, jak Laokoon, wówczas, gdy opaszą go węże bólu, rozpaczy lub namiętności; ale, gdy poeta naprzykład mówi:

W gajach, gdzie księżyc przez drzewa oliwne
Przegląda blado, jak słońce sumienia,
Chodziłem z tobą, jak dwie mary dziwne,
Jedna z marmuru, a druga z promienia;
Skrzydła nam wiatru nie były przeciwne
I nie ruszały włosów ni odzienia,
Między kolumny, na niebie, się kreśląc.
Staliśmy — jak dwa sny — oboje myśląc...,

— to otrzymujemy wrażenie nietylko ciszy i spokoju, ale zarazem czysto rysunkowe wrażenie linji, do tego stopnia prostych i oględnych, iż zdaje nam się, że mamy przed sobą jeden z obrazów zmarłego niedawno Puvis’a de Chavannes, które są ostatniem słowem elizejskiej ciszy, spokoju i oględnej w wykonaniu prostoty.
Lecz czego w Słowackiem niema? Postanowiłem mówić przeważnie o jego języku, trudno jednak nie pochylić głowy i przed łabędzią czystością jego idej — i przedewszystkiem przed tą wielką i głęboką miłością ojczyzny, która czyni poetę podobnym do pochodni, płonącej na jej ołtarzu, albo do trybularza u stóp jej krzyża.
Wszystko to, razem wzięte, tworzy poprostu ogrom. Pisano już o Słowackim całe tomy, które wszelako nie mogły go pomieścić i nie poruszyły wszystkich strun jego harfy. Tem bardziej nie może temu podołać doraźny, o kilkudziesięciu wierszach artykuł. Muszę jednakże jeszcze powiedzieć, że to, co dziś uważa się za nowe sposoby, nowe nastroje i nowe „dreszcze“ najmłodszej muzy, to zasadniczo, w stanie mniej lub więcej rozwiniętym, znajduje się już w utworach Słowackiego. Przesolono tylko jego właściwości. Z niezliczonych żywiołów jego poezji porobiono osobne chorągwie i, jak niegdyś monarchję Aleksandra Wielkiego, tak i jego olbrzymie państwo rozdzielono na pojedyńcze kraje. Nie Słowackiego wina, że kwitną tylko niektóre, w innych zaś panuje chaos, mrok i barokowa anarchja, albowiem epigonowie dziedziczą zwykle tylko wady genjuszów.
Słowacki był wzniosłym, czystym jak kryształ poetą, wielkim, słonecznym twórcą nowych blasków w poezji, ale i twórcą dusz. Postacie, stworzone przez niego, tak jak postacie Szekspira, stanowią legjon. Była też i w nim samym świadomość własnej potęgi. Wypowiedział to nawet otwarcie w Beniowskim, mówiąc o napisie, jaki powinienby być położony na jego pomniku. Jakoż miał pełne prawo powtórzyć za Horacym: Exegi monimentum aere perennius... Ale ten pomnik wznosi się dotychczas tylko w naszych sercach — kiedyż stanie w naszej stolicy?

„Kurjer Warszawski“, r. 1909, nr. 1.






PIEŚŃ POKOJU.

Ubiegłe niedawno lata trwałą i smutną pozostawią po sobie pamięć w sercach dzisiejszego pokolenia. Były to lata brzemienne nadzieją, która rozwiała się czczym dymem, a zarazem lata głębokiej rozterki wewnętrznej. Jaskrawe teorje społeczne, zaszczepione na zapuszczonej i zdziczałej naszej glebie, wyrosły chwastem niezgody i rozdzieliły nietylko umysły, ale i uczucia. Rozpaliły się namiętności; powstały różnorodne obozy, wzajem ze sobą walczące. Zapomniano o miłości, jaka się obywatelowi od obywatela, Polakowi od Polaka zawsze należy. Stracono z oczu cel główny, to jest dobro ogólne i odzyskanie praw, zarówno ludzkich, jak narodowych, a zwalczano się tak, jakby najważniejszem zadaniem było zwycięstwo jednych warstw społecznych nad drugiemi. Ręce, z których jeszcze nie opadły więzy, nietylko podnoszono już na się z wyzwaniem i groźbą, ale zaczęto się niemi szarpać. W uniesieniu nie wahano się deptać po religijnych i narodowych ideałach, podstawiając na ich miejsce zapożyczone z Zachodu, a nawet i ze Wschodu, czarne i czerwone szmaty radykalnych doktryn. Na piersiach narodu leżał jakby olbrzymi głaz, gniotący jednakowo wszystkie klasy, a tymczasem głupota i złość, wziąwszy się za ręce, zaczęły wmawiać w lud roboczy, że nie odwalenie głazu przez mądrą pracę, ale wewnętrzna walka klasowa będzie drogą, wiodącą do zbawienia. Walka nie zmieniła się wprawdzie, bo nie mogła się zmienić w wielką i otwartą orężną wojnę domową, ale zawrzała tem silnej w sercach i ujawniła się szeregiem morderstw, które opasły jakby krwawym, piekielnym różańcem cały kraj.
A gdy napaści wywoływały obronę, nienawiść rozlała się jak morze. Człowiek człowiekowi i rodak rodakowi stał się wilkiem. Regulatorem praw uczyniono rewolwer lub nóż. Głowy zaczadziały od krwi. Serca zdziczały. Namiętności społeczne zaczęły się przeradzać poprostu w zbójeckie — i wyłoniły plagę, która trwa do dziś dnia — bandytyzm.
Ale wówczas wśród innych głosów, nawołujących do opamiętania, podniosła się i rozległa nad wrogiemi obozowiskami pieśń dziwna, wysoka, prosta jakąś prostotą pierwotnych chrześcijan, przejęta głęboką miłością dla zbłąkanych, pełna przebaczenia i pełna wiary w to, że zapanuje nad potępieńczemi krzykami i zgrzytem nienawiści — pieśń braterstwa i pokoju, która zaczęła śpiewać:

Nic nie upadla bardziej duszy,
Niż nienawiści wstrętny jad:
Co złe, dłoń Boża sama skruszy,
Co dobre — uczci Bóg i świat. —

A dalej, zwracając się wprost do zbłąkanych:

Precz ze strzelbami, sztyletami!
Niech zginie gwałt i rzeź i mord!
Chrystusa znamię rządzi nami,
Nie pójdziem śladem dzikich hord!

Takie orędzie od krzyża niosła ta pieśń, dla której wyśpiewania trzeba było zapomnieć o wszelkich egotycznych uczuciach, o sobie samym i, jak powiada Słowacki; nie

Z kochankami, mdlejąc, latać,
Włosy splatać i rozplatać,
Ale twardo, ale jasno
Wśród narodu swego stać...

Trzeba było nie myśleć o ślinie i o ciosach, jakie mogły się zwrócić przeciw takiej pieśni, ale czekać ich „z piersią cichą, choć samotną, choć ją sztyletami rażą“. I tak też uczynił poeta-chrześcijanin w swej Odpowiedzi, która w niektórych ustępach zmienia się wprost w rzewną modlitwę:

Nie o siebie się trwożę,
Cóżem jest? — piasku ziarno...
Lecz, błagam, wybiel, Boże.
Tę noc czerwono-czarną:

Wybiel ją świtem białym,
Wyzłoć ją jutrznią złotą,
Niech nad ludem mym całym
Anieli skrzydła splotą! —

On, tak dzielny wśród trudu,
Tak święte ma wspomnienia.
O! niech nikt tego ludu
W dzikie zwierzę nie zmienia. —

W czasie rozpętanych strajków, które w ostatecznych następstwach pogorszyły dolę ludu, ale podczas których słychać było tylko okrzyki: „więcej pieniędzy, mniej pracy, więcej dosytu!“ — jakąż należało mieć odwagę obywatelską, by rzucić następujące słowa:

Lud łaknie, więc go nakarmić trzeba,
Lecz ja o głodzie ciał tylko słyszę.
Czyż ten lud łaknie jedynie chleba?
Czyż chce brać, kłócąc społeczną ciszę,
Wszystko od ziemi, a nic od nieba? —

Obowiązkiem więc pierwszym i świętym jest lud nakarmić, dać mu pracę i chleb do sytości, ale nie zapominać przytem, że gdy się wyłącznie na tem poprzestaje, to się patrzy na ten lud i traktuje się go jak zwierzę. A tak czyniło wielu przewódców ówczesnego ruchu. Brzmią nam jeszcze w uszach i takie głosy, które mówiły robotnikom: „Jedzcie, pijcie, spoczywajcie i mnóżcie się, gdyż pozatem niemasz nic innego, a Bóg i Ojczyzna to stare przesądy, które powinniście wyrzucić z serc i dusz“.
W odpowiedzi zaś na to poeta przemawia już nietylko jako chrześcijanin, ale i jako Polak:

Nikt z nas się nie wyrzecze
Po przodkach puścizny;

Nikt się z nas nie wyrzecze
Rany, ani blizny.

Nikt nie wypleni z serca
Wieków starych pleśni,
Nikt nie wypleni z serca
Starych wieszczów pieśni.

Zaiste, w tych czasach snobizmu poetyckiego, który się powiada być nadczłowieczeństwem, w tych czasach, w których o wielu śpiewakach możnaby powiedzieć razem ze Słowackim, że „każdy patron sam za sobą“ i że niejeden przychodzi „nie z swym duchem, lecz z osobą“, — te pieśni, przepełnione nie miłością własną, ale miłością bliźnich, patrjotyczne, chrześcijańskie i po obywatelsku odważne, zasługują na najgłębszą uwagę i na większe uznanie, niż wiele innych utworów, w których niemasz nic prócz wybujałego egotyzmu. Nie tracą one bynajmniej znaczenia wśród martwej ciszy, jaka zapadła po wczorajszej społecznej orgji. Jest w nich dowód, że orgja nawet w chwilach największego rozpętania nie stłumiła szlachetnych uczuć i szlachetnych głosów; jest w nich przestroga jasnowidza, jest serce chrześcijańskie i polskie, jest wreszcie otucha głęboko wierzącego człowieka, który nie traci i nie pozwala nikomu tracić nadziei, ponieważ przez łzy widzi jaśniejszą przyszłość i wierzy, że:

Co złe, dłoń Boża skruszy
Co dobre, uczci Bóg i świat.


∗             ∗
Te pieśni, które są nietylko poezją, ale i obywatelskim czynem, wyśpiewał wśród ciosów rodzinnych, pod twardą ręką losu — znakomity poeta, Wiktor Gomulicki. Wyśpiewał je po czterdziestu latach pracy. Ciosy złamały tylko jego szczęście osobiste. Trud i zawody nie przepełniły mu duszy goryczą. Wieczorne dni życia nie wystudziły mu serca. Po czterdziestu latach pracy został wierny dwom ideałom: Krzyżowi i Polsce.


„Kurjer Warszawski“, r. 1909, nr. 335.






„WOJNA SZWEDZKA“ KUBALI[26].

Między historykami należy Kubala do pierwszorzędnych talentów pisarskich. Ma on w wysokim stopniu dar wskrzeszania. Umie budzić wieki, które oddawna zasnęły, umie tchnąć życie w to, co zmarło i pod tym względem, od czasów Szajnochy, mało kto może iść z nim o lepszą. Świeżym tego dowodem jest najnowsze jego dzieło pod tytułem: Wojna szwedzka 1655—1656. — Jest to przedewszystkiem świetna galerja portretów. Ale z woli autora królowie, kanclerze, biskupi i wojownicy opuszczają szczerniałe ramy i stają przed naszemi oczyma, biorąc, jak żywi, udział w wielkiej tragedji, która dwieście sześćdziesiąt lat temu rozegrała się na naszych ziemiach. A tragedja dziejowa nigdy przedtem, nawet w czasie wojen krzyżackich, nie groziła państwu polskiemu większą katastrofą. Chmielnicczyzna na współkę z Tatary wytoczyła zaledwie przed kilku laty z narodu morze krwi; na wschodzie rozgorzała wojna moskiewska, a w ostatku, po całym szeregu klęsk, strat i spustoszeń, na wycieńczony kraj, na skłócony z królem i rozrywany przez fakcje magnackie naród, zwaliła się od zachodniej rubieży burza szwedzka. Gdy nadomiar z nowym najezdnikiem połączył się przeniewierczy lennik, zdawało się, że to koniec. Tak myśleli magnaci, którzy przeszli na stronę Karola Gustawa, tak myślała szlachta i wojsko, które znalazło się w obozie szwedzkim.
Ale Karol Gustaw, zdobywszy rękoma Polaków Polskę, nie zrozumiał, że tylko rękoma Polaków może ją utrzymać. Potęga szwedzka była poniekąd podobna do meteoru, który rozbłyska na chwilę jaskrawo, a potem gaśnie. Była ona do pewnego stopnia złudą. — Batory, który miał poczucie siły polskiej, nazywał władców Szwecji „królikami“. Rzeczpospolita, słaba jako państwo, była przynajmniej w trójnasób zasobniejsza i ludniejsza od całej Skandynawji i gdyby Polacy nie kochali więcej wolności, niż ojczyzny, Polska stałaby się głównym arbitrem na północy i wschodzie Europy. Drzemały w niej utajone siły, których nie należało najeźdźcom budzić. To też, gdy nowy władca jął deptać wiarę i uczucia wielkiego narodu, naród ów dźwignął się z upadku i od tej chwili godziny panowania szwedzkiego były policzone.
W plastycznem, pełnem ciepłych a mocnych barw opowiadaniu Kubali rozwija się przed oczyma czytelnika ów łańcuch olbrzymich zdarzeń. Pierwsze rozdziały obejmują znakomicie skreślony portret Karola Gustawa i płonne wobec zgóry postanowionej wojny rokowania dyplomatyczne. W dalszych następuje wybuch wojny i jej niesłychany przebieg, więc: kapitulacja pod Ujściem i w Kiejdanach, zajęcie Warszawy, ustąpienie Jana Kazimierza do Śląska, kapitulacja Krakowa, przejście do Szweda wojsk, szlachty i ogólny upadek. Najezdnik poczyna patrzeć od tej chwili na Polskę jak na łup wojenny, łamie obietnice, depce przysięgi i nie waha się podnieść świętokradzkiej ręki na największą świętość narodową, na Częstochowę.
I tu następuje przełom. Wojna, która zdawała się być skończona, wybucha na nowo. Powstaje Wielkopolska, Mazowsze, Małopolska, Litwa i Ruś. Zaczyna się to powstanie, jakby jakiś straszny „kulig“, w którym, zgodnie ze słowami manifestu Jana Kazimierza, jeden szlachcic łączy się z dwoma, ci trzej z trzema innymi, tych sześciu z takąż, albo większą gromadą. W ten sposób tworzą się hufce zbrojne i pożar ogarnia całą Rzeczpospolitą. Potem chwyta za cepy i kosy lud wiejski, a powszechnemu wybuchowi przychodzi w pomoc groźny Czarniecki. Król wraca ze Śląska, wojsko porzuca obozy szwedzkie i rozpala się wojna na śmierć i życie, która po ślubach Jana Kazimierza staje się zarazem narodową i religijną. Zwycięstwa i klęski przeplatają się nawzajem, gdyż „z Karolem Gustawem bitwę przegrać łatwo“. — Ale jego wyprawa na Ruś kończy się odwrotem, a z obłogu w widłach Sanu i Wisły ratuje go tylko odejście Czarnieckiego pod Warkę. Śpieszy wówczas Carolus do Prus, by ostatecznie przeciągnąć na swą stronę chytrego kurfirsta, a tymczasem zastępy polskie zwalają się nakształt chmur pod Warszawę i biorą ją szturmem. Stolica wydarta, więc znowu zda się, że wojna skończona.
Ale na tem kończy się tylko dzieło Kubali, wojna — nie. — Niewielu autorów bada tak sumiennie i dokładnie źródła, których ogrom wymaga długich lat pracy, mało opowiadań historycznych drga taką prawdą i takiem życiem; przeto i książkę czyta się nietylko z pożytkiem naukowym, ale i z rozkoszą artystyczną. A jednak trzeba powiedzieć, że zakończenie jej napełnia czytelnika zdziwieniem. Dlaczego autor urwał na pierwszem odebraniu Warszawy i kapitulacji Piotrkowa? — Na to pytanie, które sobie każdy niewątpliwie zada, — niema odpowiedzi. Możnaby przypuścić, że to jest tylko tom pierwszy, ale książka tego nie zaznacza. Zapewne, wolno jest historykowi napisać monografję tylko jednego roku wojny, jednego nawet miesiąca, ale naprzód, Kubala wybiera się w tę podróż historyczną z takiemi zasobami, jakby miał zamiar odbyć ją całą, a po wtóre, łatwo zrozumieć, że widz, któremu pokazano z tragedji o czterech aktach tylko dwa pierwsze, a na pozostałe zapuszczono zasłonę, czuje pewien zawód. Wogóle ma się takie wrażenie, jakby dzieło Kubali zostało przerwane z powodu nieprzewidzianej przeszkody. Wynikają z tego braku i inne, które czynią książkę tem bardziej niezupełną. Oto czytelnik historycznego dzieła szuka w niem zawsze pewnej syntezy, szuka krytyki, szuka ogólnego poglądu na epokę, na ludzi, na wypadki — i pewnej historjozoficznej nauki, pewnych wskazań i wniosków, wyciągniętych z wiru zdarzeń. Tymczasem nic z tego. Opowiadanie jest czysto objektywnem przedstawieniem rzeczy i płynie tak, jakby je spisał bardzo ścisły i bardzo utalentowany kronikarz. Na krytyczny pogląd, zda się, zbrakło czasu. Tylko przy kreśleniu portretów rzuci niekiedy autor kilka uwag. Są one naogół trafne i doskonale charakteryzują takie kapitalne postacie, jak Karol Gustaw, Jan Kazimierz, kurfirst, Witemberg, Oxenstierna, Leszczyńscy, Opaliński, Radziejowski i t. d. — lecz wypowiadane bywają czasem z rozmachem i fantazją, godną pana Paska. Bo gdy autor odsyła do lasu“ pewnych polityków, można się jeszcze na to zgodzić, ale, gdy przy charakterystyce Bogusława Leszczyńskiego czytamy n.p.: Djabli wiedzą, skąd się taki wziął w Polsce", wówczas ogarnia nas wątpliwość, czy takie wyrażenie licuje z powagą historji.
A potem — jeszcze jedna uwaga. Kubala włącza ustawicznie do opowiadania listy współczesnych, ustępy z tychże listów, a nawet dialogi. Naszem zdaniem, wolno tak czynić tylko wówczas, gdy chodzi o osoby główne, a w książce niezawsze tak jest. — Niewątpliwie, obfite cytowanie listów i dialogów ułatwia czytanie i dodaje życia opowiadaniu, ale natomiast zbliża je nadto do historycznej gawędy i pstrzy zbytecznie jego tok. Historja jest nietylko nauką, lecz i sztuką. Gmachy, przez nią wznoszone, mają pewien właściwy sobie styl, baczyć zatem należy na architektonikę dzieła i unikać wszystkiego, co przeciąża i psuje czystość i dostojeństwo linij.
Lecz to są zastrzeżenia mniejszej wagi. Wogóle można powiedzieć, że nauka polska zyskała w książce Kubali dzieło ozdobne, ciekawe i świetne. Złożyły się na nie i głęboka wiedza i przedziwny talent, wskutek czego będzie ono żyło i błyszczało nietylko w ścisłej nauce, ale i w literaturze!
Kończymy też życzeniem, by autorowi, bliskiemu już wieczornych dni życia, danem i dozwolonem było obdarzyć wkrótce powszechność polską taką następną pracą, któraby była uzupełnieniem i koroną napisanej obecnie przez niego Wojny szwedzkiej.

„Książka“, r. 1914, nr. 1—2.






WSPOMNIENIA POŚMIERTNE

TYTUSOWI CHAŁUBIŃSKIEMU.

Odrywam się od mojej roboty, aby parę słów poświęcić zgasłemu przed kilkoma dniami profesorowi Chałubińskiemu. Specjalne pióra ocenią jego zasługi, jako lekarza i uczonego. Ja pragnę spłacić dług wdzięczności względem człowieka, z którym łączyła mnie zażyłość, dla którego miałem serdeczne uczucie przyjaźni i który w ciężkich dla mnie czasach nietylko przychodził mi z pomocą lekarską, nietylko czynił, co leży w zakresie sił ludzkich, żeby uratować drogą mi istotę, ale okazywał mi tyle współczucia i serca, że te kilka słów, które mu poświęcam, są niczem wobec tego, com mu obowiązany.
I czy tylko ja jeden?! Iluż to ludzi czuje w tej chwili to samo, co ja czuję, iluż zaciągnęło względem niego takie długi, które się spłaca chyba wdzięcznością, żalem, pamięcią!
Są uczeni, którzy kochają doktrynerską miłością ludzkość, a pozostają całe życie zimni dla ludzi. Owoż człowieka, któryby tak kochał ludzi, jak Chałubiński, nie spotkałem. Gdy on zbliżał się do łóżka chorego, wówczas zbliżał się nietylko bystry i genjalny lekarz, który jednym rzutem oka rozpoznawał chorobę i brał ją, jak atleta, za gardło, ale zbliżał się wyrozumiały mędrzec, filantrop, szczery i zacny przyjaciel. I chory czuł to, że przychodzi do niego nietylko zimna wiedza, ale zarazem i bliźnia dusza, że mu daje współczucie, nie poczerpnięte z doktryny, ale z gorącego serca — i krzepił się i nabierał otuchy i odzyskiwał ochotę do życia.
W ostatnich czasach Chałubiński, sam już cierpiący i chory bez nadziei, zajmował się zawsze więcej cierpieniem innych, niż własnem. Miałem tego przykład jeszcze przed kilku miesiącami, gdy dzieci moje chorowały w Zakopanem. Chałubiński zapadł wówczas na zapalenie płuc — i tylko istotnie niesłychane wysiłki doktorów Baranowskiego i Kruszyńskiego zdołały przywrócić go do życia, a raczej przedłużyć je na kilka miesięcy. Otóż, leżąc niemal na łożu śmierci, składał jeszcze prawdziwe konsylja z tymi lekarzami nad chorobą mego chłopca. Cóż dziwnego, że mi to wspomnienie wkłada pióro do ręki? Takich rzeczy nie zapomina się nigdy.
I trudno mi pogodzić się z myślą, że to mieszkanie prawdziwego filozofa dobroczynnego, że ten dom w Zakopanem, otoczony lasem smereków, będzie stał odtąd pustką, że tam ten dobry i słodki mędrzec nie podniesie się już z uprzejmym uśmiechem na powitanie gościa — że przestało już bić to serce, w ludziach rozkochane — ta dusza gorąca, która tak ciągnęła ku sobie inne dusze, jak magnes ciągnie żelazo.
Pamiętam jego rozmowę, tak nieraz wesołą, tak pełną prostoty, która czyniła jednak na mnie wrażenie orlego lotu. Zataczając coraz szersze koła, myśl jego wznosiła się coraz wyżej i wyżej, ogarniała coraz szersze widnokręgi. Czasem rzucała się, zupełnie jak orzeł, zwysoka, chwytając wlot istotę rzeczy. Nieraz zastanawiałem się nad tem, jak ten umysł umie ująć każdą ideę, jak wyrazić ją nietylko jasno, ale tak po swojemu, tak oryginalnie i tak plastycznie, że każda, choćby najwięcej oderwana, stawała się czemś namacalnem i rzeczywistem.
Był to ten dar szczególny, jaki posiadają wyłącznie ludzie, w tym stopniu uzdolnieni. Dar ten uderzał każdego i udzielał się nawet otoczeniu, przyjaciołom, młodym lekarzom, uczniom. Ten człowiek tworzył mimowolnie naśladowców i całą szkołę, która starała się przejąć sposoby jego chwytania istoty rzeczy, rozumowania i określeń.
Nieprawda, co mówiono, że umysł jego w ostatnich czasach osłabł i zobojętniał. Widziałem go i rozmawiałem z nim dłużej na parę miesięcy przed jego śmiercią. Myśl jego posiadała zawsze tę samą, niemal genjalną rzutkość, jak za dni fizycznego zdrowia. Mówił z ożywieniem, nieledwie z zapałem i interesował się tak wszystkiem, co dotyka wiedzy, społeczeństwa, całej ludzkości, jak młody człowiek, który wypływa wszystkiemi żaglami na morze życia.
Lecz co jeszcze stanowiło największą szczególność tej istotnie niepospolitej organizacji duchowej i na co nigdy nie można położyć dostatecznego nacisku, oto, o czemkolwiek Chałubiński mówił, choćby o rzeczach czysto naukowych, nie mających z sercem i uczuciem najmniejszego związku, zawsze jakaś dobroć, jakaś miłość ozłacała tak jego wysokie myśli, jak ciepłe promienie słońca ozłacają śniegi Giewontu. Był to rozum dobry — i zawsze dobry, drugiego przykładu takiego połączenia trzebaby chyba z latarnią Diogenesową szukać.
Za mało powiedziałem, że Chałubiński kochał ludzi. On kochał życie wogóle, w ludziach, zwierzętach, roślinach. Co można więcej powiedzieć o człowieku i lekarzu? Istniał w nim jakiś tajemniczy a nieprzeparty pociąg do wszystkich objawów życia, choćby najsłabszych, najlichszych. Doprawdy, bez głębokiego rozrzewnienia nie mogę sobie przypomnieć jednej — maluchnej napozór — okoliczności: oto ten dobry filozof, chory już, ledwie dźwigając nogi i wspierając się na kulach, wstawał rano, aby w tajemnicy przed służbą wypuszczać myszy z pułapek. Jest to drobiazg, ale w tym małym drobiazgu maluje się wielkie serce.
Czem Chałubiński był dla Zakopanego i górali, każdy wie, ale nie sądzę, aby było powszechnie wiadomem, że potrafił on być dobroczyńcą nietylko pojedyńczych ludzi i że cała okolica zawdzięcza mu poprawę bytu. Jak Minerwa darowała kiedyś Ateńczykom drzewo oliwne, tak Chałubiński pierwszy sprowadził dla górali koniczynę i nauczył ich siać ją. Doniosłość tej usługi zrozumie łatwo każdy, kto sobie przypomni, że w górach gospodarstwo musi głównie na hodowli polegać. Ile jego powaga, jego rady wykorzeniły przeciwhigjeniczne przyzwyczajenia, ile wpłynęły na polepszenie zdrowia górali, niech to już specjaliści-lekarze ocenią.
Serca na tamtej ziemi są poniekąd z tego samego tworzywa, co i góry ukute — i niełatwo się poruszają, jednak gdy góral wymawiał słowa: „pan prefesór“, to w oczach jego widziałeś nietylko cześć największą, ale i coś cieplejszego, jakieś odblaski prawdziwego przywiązania i wdzięczności.
Nieraz w Warszawie lub Krakowie zdarzyło mi się słyszeć tuzinkowe głowy i serca, zarzucające Chałubińskiemu, że psuje górali zbytnią hojnością. Ale czy taki człowiek mógł być inny dla tego ludu, który sam mówi o swojej ziemi: „Bóg dodał ozdoby, a ujął chleba“, czy mogła być inną, mniej szczodrą w dawaniu chleba, ta dłoń, która była gotowa serce wyjąć z własnej piersi dla ludzi?
W Chałubińskim, obok filantropa, mędrca i lekarza, siedział jeszcze poeta. Tacy ludzie mają otwartą rękę i nie zbierają kapitałów.
Był poetą, zwłaszcza w górach. Miłość jego do tych ogromów, do tych samotni, do tych widnokręgów, które widać ze szczytów, a w których gubi się wzrok i dusza, wybiegała daleko poza granicę zwykłych podróżniczych upodobań. Nie! To było coś więcej: to, podług mnie, było jakieś mistyczne pokrewieństwo ducha z tem otoczeniem — jakieś poczucie jednakiej organizacji, to była tęsknota istoty wyższej do wyżyn. Ta szlachetna gorąca dusza przeczuwała przez te ogromy i przez te widnokręgi jeszcze wyższe ogromy, jeszcze bardziej niezmierzone widnokręgi, poza któremi przestaje istnieć natura, a poczyna się poprostu: nieskończoność.


∗               ∗

Niechaj te słowa będą wiankiem, który wdzięczne serce i przyjazna ręka składają na jego grobie.

„Słowo“, r. 1889, nr. 253.






PO ŚMIERCI WYSPIAŃSKIEGO.
(List do prezydenta miasta Krakowa).
Czcigodny Panie Prezydencie!

Późno dowiedziałem się o śmierci Wyspiańskiego, albowiem dzienniki polskie dochodzą do rąk moich nie wprost, ale pośrednio. Pomimo jednak spóźnionego terminu pragnę oznajmić, że łączę się z uczuciem żalu powszechnego, jaki w sercach polskich wzbudziła przedwczesna śmierć poety, który głęboką miłość dla kraju łączył z niezwykłą i prawdziwie wzniosłą czystością myśli i uczuć. Jeśli nieraz spotykał się z zarzutami, że twórczość jego nie była dosyć jasną, to jednak zawsze i zupełnie jasną była w niej ta właśnie miłość, ten lot ku ideałom i to szybowanie wysoko nad błotem i pyłem ziemi. Służył ojczyźnie, potrafił wstrząsnąć i pociągnąć ku sobie serca polskie, a więc niechże te głosy głębokiego żalu, które tak zgodnie odezwały się ze wszystkich ziem naszych, będą miarą jego talentu, jego chwałą i niech przekażą trwalej od spiżu jego pamięć przyszłym pokoleniom. Przesyłam te kilka słów listownie, nie zaś przez depeszę, albowiem nie możnaby uniknąć niemiłosiernego ich przekręcenia. Proszę zarazem uprzejmie Czcigodnego Pana, abyś zechciał przesłać je pozostałej po zmarłym rodzinie. Z wysokiem poważaniem

Henryk Sienkiewicz.
Paryż, 3 XII 1907.
„Czas“ r. 1907, nr. 282.






HELENA MODRZEJEWSKA.

Do krytyków, do pisarzy dramatycznych, wreszcie do historyków teatru należy ocena Heleny Modrzejewskiej jako artystki, która podniosła u nas poziom sztuki scenicznej, odtworzyła cały szereg wielkich tragicznych postaci i rozpoczęła — krótki, na nieszczęście — okres największej świetności naszego teatru. Ja chcę podnieść i oświetlić inną stronę jej życia, którą specjalna krytyka się nie zajmie. Będzie to jakby jedna więcej garść ziemi na tę przybyłą z za oceanu trumnę. Pamięć wielkiej artystki przeżyje długie lata — niechże nie ginie i pamięć obywatelki!
Potok, który toczy kamienie, morze, które rzuca niemi o brzeg, tak ściera ich kanty, tak wygładza je, wyokrągla i nadaje im postać tak jednaką, że różnią się tylko wielkością. Życie bywa nieraz takim potokiem i takiem morzem. Jeśli wyrwie człowieka z rodzinnego gniazda, wówczas toczy nim, jak kamieniem, rzuca go na obce brzegi, wśród obcych ludzi i wkońcu upodabnia go do otoczenia, nadaje mu wspólne ze środowiskiem duchowe kształty i ściera — często całkowicie — cechy rodzinne. Tak działa prąd, tak działa fala życia. Lecz w tem powszechnem zjawisku zdarzają się wyjątki. Istnieją duchy tak oporne, że tę siłę łamią. Są serca jakby wykute z diamentu, które nietylko treści wewnętrznej, ale i formy nigdy nie zmienią i pozostaną zawsze tem, czem były. Przykładem tego jest Helena Modrzejewska, której zwłoki spoczęły w ziemi ojczystej. Życie zewnętrzne tej niepospolitej kobiety składało się na to, aby uczynić ją wielką, ale kosmopolityczną artystką, natomiast jej życie wewnętrzne związane było do tego stopnia z krajem rodzinnym, że ani na chwilę nie przestała być polską patrjotką.
„O, Jeruzalem, Jeruzalem, jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana prawica moja“ — te słowa psalmu Dawidowego stały się jakby cząstką jej duszy. Więc nie zapomniała nigdy. I wracała do tej ziemi-matki, ilekroć mogła, a wreszcie wróciła w trumnie. Tu dla niej spoczynek, tu dla niej spokój, tu dla niej cichy, wieczny sen. Nie zapomniała o starej ziemi, w tej nowej, w której zapomnieć łatwiej, niż w każdej innej, albowiem każda inna będzie zawsze przybyszowi macochą, ta jedna staje się matką, uznaje go za dziecko własne i daje mu wszystko, co ma i posiada sama. Modrzejewskiej dała najwyższe dla artystów dobro, bo sławę wielką, a jednak nie zdołała zatrzymać nietylko jej duszy, ale i śmiertelnych szczątków.
I równie jak ziarno naszej sosny lub lipy, porwane wichrem, może gdzieś nad brzegami dalekich mórz wyrosnąć w strzeliste drzewo, jednakże nie zmieni się w palmę lub oliwkę, tak i ona, wyrosła bardzo wysoko, lecz zrodzona na polskiej ziemi, została Polką do ostatniego tchnienia.
Dlaczego? co dało tę żywotność jej polskim uczuciom, co sprawiło, że tradycja, że miłość, że pamięć rodzinnego gniazda pociągnęły za nią przez ocean, tak, jak ptaki morskie ciągną za okrętem — i nie opuściły jej nigdy? Taka była jej natura? Niewątpliwie. Ale tego rodzaju odpowiedź nic nie tłumaczy i zmniejsza tylko zasługę. I mimowoli nasuwa się na myśl inne jeszcze pytanie. Oto, gdyby ta stara ziemia była potężna, bogata, wolna i szczęśliwa, — czy tak samo nie byłoby łatwo zmarłej artystce odedrzeć od niej serca? I w tem pytaniu leży może tajemnica tej miłości. Ta stara ziemia — to matka w niedoli. Więc, gdy się widzi cudzą siłę, a pomyśli o jej słabości, gdy wobec cudzego bogactwa pomyśli się o jej ubóstwie, wobec cudzej radości o jej łzach, wobec cudzej pełni i swobody życia o jej zakratowanej celi — to wówczas kocha się tem bardziej jej niedolę, jej słabość, jej ubóstwo, jej łzy i jej utrapienia — wówczas woła się ku niej razem z Dawidem: „O Jeruzalem, Jeruzalem! jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana prawica moja!“
Ale kto tak kocha? Przecie nie ci, którzy głoszą hasło: ibi patria, ubi bene. Tak kochają matkę dzieci wierne, tak kochają dusze szlachetne i podniosłe, tak kochają ci, których wzrusza wszelka niedola i których oburza wszelka niesprawiedliwość.
A nakoniec tak kochają istoty, wybrane i obdarzone przez Boga odtwórczą mocą wyobraźni, — które, gdy zatęskni w nich serce ku matce, to widzą ją choćby z za dziesiątego morza tak wyrażnie, jakby stanęły u jej progu. Widzą wówczas wieże rodzinnych miast, śniegi ojczystych gór i łany zbóż i kwiaty łąk... Słyszą śpiewy kościelne i fujarki pastusze i wszystkie głosy ziemi, a im owe głosy, złączone razem, podobniejsze są do łkania — tem więcej tęsknią i tem głębiej kochają.
Tak kochała swą matkę-ziemię Helena Modrzejewska.

„Kurjer Warszawski“ r. 1909, nr. 194.






WRAŻENIA Z PODRÓŻY

Z PODRÓŻY DO KOLONJI, OSTENDY I PARYŻA.
Kolonja (18 sierpnia)[27]
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Aleksandrów przejechaliśmy bez żadnej trudności co do paszportu. Była już noc, którą poczęści przespaliśmy i rozbudziliśmy się dopiero przed świtaniem, kiedy Toruń i Bydgoszcz daleko już zostały za nami. Jechaliśmy dalej krajem równym, płaskim, jednostajnym, bardzo starannie uprawnym, ale widocznie słabo urodzajnym. Wkrótce jednostajność widoków poczęła nas nużyć. Te wioski, wiecznie też same, o białych domach czarno kratowanych, z czerwonemi dachówkami, te pola, pocięte w jednostajne szachownice, — wszystko to, zwłaszcza zmęczonemu nocą i drogą podróżnikowi, wydaje się dziwnie nudne. O godzinie ósmej świst lokomotywy oznajmił nam Berlin. Miasto nie podobało mi się niesłychanie. Przejeżdżałem przez nie z foksalu kistrzyńskiego na magdeburski: ponure, martwe jakieś i pomimo wspaniałości dziwnie pozbawione wdzięku i smaku, tak jak i ludzie, je zamieszkujący. Nie zatrzymywaliśmy się tu, bo nie było czasu — i po półgodzinnym spoczynku ruszyliśmy dalej. Droga takaż sama — płaszczyzna — też same wioski i pola. Nudno! ach! jak nudno! Dopiero od Magdeburga droga poczęła się ożywiać — grunt faluje się coraz bardziej; wzgórza piętrzą się wyżej — gdzie niegdzie na górze sterczą ruiny jakiegoś burgu; słowem — piękniej i weselej. Od Krajensen droga staje się śliczna...
...Co za bogaty kraj! Kominów fabrycznych lasy całe — wzgórza pokryte dębowemi lasami — tu i owdzie zwierciadło wód, wszędy piękność, zamożność, wesołość i swoboda. Nakoniec, dotarłszy do Elberfeld, podróżny widzi przed sobą prawdziwą panoramę, która znika mu z oczu razem z zachodzącem słońcem.
Do Kolonji przybyliśmy nocą i stanęli z tej strony Renu, na przedmieściu Deutz. Tu nocowaliśmy i spędziliśmy jeszcze dzień aż do ósmej. Zwiedziliśmy wszystko: katedrę, ogród zoologiczny, akwarjum i botanikę. Cudne miasto! W chwili, gdy to piszę, ciemno już — i za kwadrans ruszam. Noc już. Ren szumi przed oknami, a z drugiej strony wieże miasta rozpływają się we mgle.
Szeregi świateł odbijają się w wodzie. Od czasu do czasu zaszumi statek parowy i dolecą śpiewy lub muzyka. Ale powoli wszystko zapada w ciszę — trochę senną, a bardzo romantyczną. Czuję się swobodny, szczęśliwy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tej chwili stoi nade mną portjer z rachunkiem i oznajmia, że czas jechać na centralny banhof.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



∗             ∗


Ostenda, Rue de Flandre, N. 3.
Piątek, dn. 21 sierpnia.

Jeszcze onegdaj przybyłem rankiem do Ostendy, ale umyślnie trochę zwlokłem pisanie listu, raz dla zebrania większej liczby wrażeń, a po wtóre dla zaprowadzenia między niemi większego ładu.
Wyjechałem z Kolonji we wtorek wieczór. Dopiero na dworcu kolei dowiedzieliśmy się z moim towarzyszem, że wypada nam się rozłączyć nie w Verviers, jak myśleliśmy początkowo, ale natychmiast. Całą noc byłem w drodze i po największej części spałem, a spałem tem wygodniej, żem jechał pierwszą klasą, bo z Kolonji inna nie idzie. W ten sposób przespałem Akwizgran i obudziłem się dopiero na granicy Belgji w Verviers, gdzie jest rewizja rzeczy. Tu dopiero pierwszy raz od czasu wyjazdu ze Skierniewic, a raczej z Polski, usłyszałem język francuski. Wydostałem się więc już z Niemiec! Ucieszyło mnie to tak, jakbym się dostał między swoich. Przez jakiś czas nie spałem, ale wyglądałem oknem, chcąc choć cokolwiek dojrzeć, jak wygląda kraj, do którego wjechałem.
Noc była pochmurna i ciemna; drobny deszczyk mżył od czasu mego wyjazdu z Kolonji i przejmował wilgocią odzież i włosy. Wogóle niewiele mogłem dojrzeć, a miasto i wsie uciekały po obu stronach drogi prawie niedostrzeżone. Co chwila tylko na ciemnem i chmurnem tle nocy rysowały się buchające dymem i skrami kominy fabryczne, których tu taka mnogość, jak u nas sosen w borach — i wielkie piece hut czy giserni, dzień i noc rozpalone do białości. Piece te, zwłaszcza w nocy, przedstawiają wspaniały widok. Krwawe blaski płomieni, huk młotów, zgrzyt żelaza i łoskot wszelkiego rodzaju machin parowych, sylwetki ludzkie, czerwono oświetlone, kręcące się z jakimś gorączkowym pośpiechem na wszystkie strony — słupy iskier, kłęby dymu, szczególniejszy jakiś zapach węgla i saletry, który przejmuje w tych okolicach całą atmosferę, wszystko to ma w sobie coś chaotycznego, dzikiego, ale i wspaniałego zarazem. Mimowoli przychodzą na myśl majestatyczne, choć pełne zgrozy, obrazy piekła Danta. — Ale oto po chwili wszystko się zmienia: ciemno, ponuro, duszno jakoś — oto pociąg przebiega tunel między Pepinster i Nessouvaux. Tunelów takich — i większych i mniejszych — pełno tu przez całą drogę, a czasem nawet przechodzą przez tak małe wyniosłości, że trudno sobie zdać sprawę, dlaczego je budowano.
Z Verviers po dwóch godzinach przybyłem do Liège, ale ciemność nie pozwoliła mi dojrzeć miasta; zresztą i pociąg, w którym jechałem, nie zatrzymywał się nigdzie długo. — Byłem bardzo zmęczony i wkrótce sen mnie zmorzył na nowo; rozbudziłem się jednak jeszcze przed świtem, na godzinę drogi przed Brukselą. Była to chwila pierwszego brzasku. Lampy w wagonie pobladły już cokolwiek; spojrzałem po twarzach moich towarzyszów; spali wszyscy w najrozmaitszych pozycjach, prócz jakiegoś Anglika, który najspokojniej spoglądał na mnie, a raczej na mój łokieć, przez binokle. Nie rozumiałem z początku, co mógł ciekawego upatrzyć w moim łokciu, — wkrótce jednak przekonałem się, że łokieć ów spoczywał na jego filcowym kapeluszu, który w czasie snu spadł mu z głowy. Przeprosiłem go najmocniej, na co Anglik oświadczył, że nic nie szkodzi i że nie chciał mnie budzić dla takiej bagateli. — Przykro mi było, bo bagatela ta była tak pognieciona, że, gdy ją włożył na głowę, wyglądał (jak to u nas mówią) — jak nieboskie stworzenie. Ale z tego powodu zawiązała się między nami pogawędka. Bóg jeden wie, jak mogliśmy się zrozumieć, bo Anglik umiał ze trzy słowa po niemiecku, ze trzy po francusku, a zresztą tylko po angielsku. Utworzyliśmy więc piękną mieszaninę wszystkich języków na świecie z dodatkiem migów, któremi ratowaliśmy się w razie potrzeby. — W ostateczności wpadłem jeszcze na łacinę — Anglik nie umie — prócz kilku słów — i po łacinie. — Zresztą, choć sili się na francuski, to tak wymownie, że nie rozumiem ani słowa. Zacząłem się śmiać, a on także.
Tymczasem przybyliśmy do Brukseli. Była godzina piąta rano (według warszawskiego południka czwarta), dzień bielał już na dobre i wszystkie przedmioty można było widzieć niewyraźnie. — W Brukseli następuje zmiana pociągów i ze dwie godziny odpoczynku, a że pociąg zatrzymuje się prawie w środku miasta, Anglik więc zaproponował mi, żebyśmy poszli je zwiedzić. Na ulicach pusto było jeszcze zupełnie, miasto spało; tu i owdzie tylko turkotały wozy, przeznaczone do wywożenia śmieci z ulic, a zaprzężone w ogromne finlandzkie konie. — Miasto schludne, wesołe, w niektórych nawet miejscach, mianowicie na placu Leopolda, piękne, — ale zresztą nie przedstawiające nic szczególnego i bez przedmieść o połowę przynajmniej od Warszawy mniejsze. — Najpiękniejszą rzeczą jest park, położony w samym środku, a pełen ogromnych drzew nieznanego mi gatunku. Pałac królewski zato niewiele piękniejszy, niż u nas dom Kronenberga. Jest tu podobno wspaniały ogród zoologiczny, ale nie był jeszcze otwarty, a zresztą leży daleko za miastem. Z tem wszystkiem ten powierzchowny przegląd Brukseli tyle nam zajął czasu, że tylko co nie spóźniliśmy się na pociąg.
Wyjechaliśmy koło siódmej. Przez drogę przyglądałem się okolicy. Bogato wszędzie, ludno wszędzie, znać, że kwitnie przemysł i handel, znać dostatek. — Kraj cały wygląda literalnie jak najstaranniej uprawny ogród. Jak okiem dojrzeć, rozciąga się bujna płaszczyzna, a na niej tysiące wiosek, miast, miasteczek, fabryk i pieców hutniczych. — Między szeregami drzew i całemi lasami chmielników żółcieją tu i owdzie niewielkie łany zboża — poczęści pszenicy, jęczmienia, owsa. — Z tem wszystkiem ziemia nietylko nie żyźniejsza, niż u nas, ale nawet mniej żyzna. Znać prawdę powiedział Klonowicz:

Że Polska cała na żyznym zagonie
Usiadła, jakby u Boga na łonie.

Czyli, inaczej mówiąc: takiej błogosławionej ziemi, jak nasza, niema prawie nigdzie i gdyby tylko pracy przyłożyć, gdyby skrzętności więcej i wytrwania — zmienilibyśmy nasze pola na bujniejsze jeszcze ogrody.
Ogólny widok kraju nie różni się wielce od stron naszych. Równina i równina, pofalowana lekko, jak np. u nas koło Rawy — ot i wszystko. Kanały dosyć częste, ale wogóle wód niewiele. Krajobraz mniej nawet piękny od naszego, bo mniej naturalny i zakopcony wiecznie dymem. Klimat zato o wiele łagodniejszy, to jest niemasz tu ani takich upałów w lecie, ani mrozów w zimie. Jest to klimat morski, słońce świeci, pogoda; zdaje się, powinien być upał, a tymczasem łagodne, można rzec, niewypowiedzianie słodkie tchnienie wiatru łagodzi znojne gorąco, odświeża powietrze i napełnia piersi prawdziwą rozkoszą. — Taki jest ogólny widok Belgji, widziany przez okna wagonu.
O dziewiątej byłem już w Ostendzie. Pytam portjera o list do mnie, w którym Naimski miał mi dać adres mieszkania — niema! Co tu robić? Niema innej rady, jak jechać do hotelu. Jakoż i tak zrobiłem, stanąłem niedaleko morza, Hôtel St. Denis, rue de la Chapelle. Dano mi pokoik na drugiem piętrze, mający bez przesady dwa kroki wzdłuż i dwa wszerz. Umyłem się, bo przyjechałem tak zakopcony, jak kominiarz, przebrałem i dalej do morza!
Już niedaleko grobli, która widok na morze zasłania, słychać poważny i majestatyczny szum bałwanów. Serce zabiło mi żywiej, bo z wagonu nie można dojrzeć morza, miałem je więc ujrzeć pierwszy raz w życiu. Wbiegłem co prędzej po schodach na dygę i... Nie zgadzam się... żeby to było rozczarowanie, którego się doznaje na widok tych obszarów wód — nie! Jest to wrażenie innego rodzaju. Morze względem człowieka jest nieskończonością i, jak każda nieskończoność, uciska umysł ludzki. Jest to coś, z czego narazie nie można sobie zdać sprawy, okiem nie ogarniesz — uchem nie uchwycisz — rozumem nie pojmiesz. Człowiek poprostu gubi się w morzu. Przedmioty, nas otaczające, mają pewną wielkość, — morze przechodzi nasze pojęcia wielkości; inne przedmioty mają kształt — morze nie ma kształtu, inne przedmioty mają barwę — morze nie ma barwy, inne mają granice — morze nie ma granic — słowem, morze, — jakkolwiek jest czemś materjalnem, wymyka się zarówno zmysłom, jak i umysłowi. Stąd pierwsze wrażenie jest jakby nieprzyjemne i przygniatające. Człowiek przymyka oczy i czuje się nicością. Powoli dopiero przyzwyczaja się do tego widoku i uczy się w nim orjentować. Dziś już i ja przyzwyczaiłem się, ale pierwszego dnia przeszedłem całą tę falę wrażeń, o których wspomniałem. Teraz widzę morze takiem, jakiem jest objektywnie, t. j. nieskończoną, wiecznie rozkołysaną i wiecznie szumiącą płaszczyzną zielonawego, to żółtawego, to błękitnego, to wreszcie nieokreślonego koloru. Płaszczyzna ta ucieka wdal przed okiem i zdaje się podnosić i formować jakby ogromne płaskowzgórze. Choćby ktoś stanął na najwyższym nawet brzegu, dal morza zdaje się zawsze być wyżej. Tak przedstawia się morze.
Na dydze wieje ciągle silny wiatr, którego nie czuć w głębi kraju. Wieje albo z morza albo z lądu. Powierzchnia wód nigdy nie bywa gładką — stawy nasze, rzeki i jeziora, tak czasem się uciszą i wygładzą, że zdają się spać. Wówczas to powierzchnia ich przedstawia się, jak zwierciadło, lub jak szyba szklanna, w której przegląda się całe niebo, a w nocy księżyc i gwiazdy. Morze przeciwnie: w dnie burzliwe ryczy, huczy, jak grzmot i wyje, ale w najcichszą nawet pogodę zawsze bałwani się, zawsze pieni groźnie i mruczy, rozbijając się z wściekłością o brzegi. Piękny jest widok morza od strony portu. Tu i owdzie woddali bielą się żagle, czasem widać słup dymu, wznoszący się ku niebu — to statek parowy płynie z Douvru i za chwilę będzie już w porcie — coraz bliżej i bliżej; już można rozeznać komin i banderę; kołysze się na falach, czasem wspina się na szczyt bałwanu, tak, że widać go niemal w całości, to znów pogrąży się w bróździe między falami, że tylko komin i maszty sterczą nad wodą. Zeszedłem z dygi na płaskie piasczyste wybrzeże. Była to chwila odpływu. Tak cofają się, zostawiając po sobie na piasku porosty, muszle, obrzydliwe kraby, obrzydliwsze jeszcze pająki i najobrzydliwsze ze wszystkiego galaretniki barwy zielonawej, niewiele różniącej się od wody. — Mnóstwo dzieci biega z rydelkami po mokrym jeszcze piasku, amatorowie wyszukują małych czarnych muszelek, zwanych moules i wyjadają ze środka ślimaki, jeszcze ociekające wodą morską. Fale ustępują coraz dalej, a w miarę jak odkrywają coraz więcej dna, zaraz dzieci biorą je w posiadanie. Zdala widać w morzu wózki, a przed wózkami od strony morza mnóstwo kąpiących się kobiet, mężczyzn i dzieci w pstrych kostjumach. Kiedy bałwan przychodzi, nakrywa wszystkich jakby ogromną białą zasłoną i po chwili dopiero głowy na nowo pokazują się nad wodą. Na dydze mnóstwo spacerujących; tu wznosi się wspaniały kursal; pełno Anglików, Francuzów, Niemców, Amerykanów, Polaków, Moskali, Włochów i wszelkiego rodzaju obcokrajowców spaceruje tam i napowrót lub siedzi między szklannemi ścianami kursalu, spoglądając na morze przez perspektywy, lub bawiąc się różnojęzyczną rozmową.
Patrzyłbym był na to wszystko Bóg wie jak długo, gdyby nie to, że trzeba było wracać do miasta i szukać sobie mieszkania, bo w hotelu drogo kosztuje. Wróciłem więc i przy wejściu na rue de Flandre spotkałem znajomego, niejakiego p. Mateckiego z Warszawy, który bawił tu już od dni dziesięciu i znał miasto lepiej ode mnie. Z pomocą tegoż p. Mateckiego znalazłem mieszkanie, jak na tutejsze ceny bardzo niedrogie, bo za dwa franki na dobę, na Rue de Flandre Nr. 3. Jest to jeden pokoik, dość spory, ładnie umeblowany i idealnie czysty. Moja gospodyni, dość tłusta i dość przystojna Flamandka, nazywająca się poetycznie Espérance, zarazem usługuje mi, czyszcząc rzeczy, obuwie i t. p. Ktoby to u nas uwierzył, że córka właścicielki kamienicy, średnio wykształcona, ubierająca się tak, jak wszystkie panie na świecie, nie wstydzi się usługiwać. Ha! co kraj to obyczaj! U nas inaczej! inaczej! inaczej! — W hotelu, w którym się zatrzymałem chwilowo (St. Denis), zdarli mię bez miłosierdzia, ale teraz, gdy się już urządziłem, poznaję, że drożyzna, jakkolwiek znaczna, nie jest jeszcze tak wielka, jak mówią. Wydatki moje dzienne, oprócz opłaty za kursal i za kąpiele, oprócz kostjumu i płóciennych trzewików, są następujące: mieszkanie 2 franki, śniadanie 1 fr., obiad 3 fr. 50 centimów, kolacja 50 centimów, służbie 20 centimów; razem 7 fr. i 20 centimów, co na nasze pieniądze wynosi 14 złotych, zatem tyle prawie, ile wydaję w Warszawie. Kursal, kąpiele, kostjum i inne nieodzowne przy kąpielach sprawunki kosztowały mnie drogo, bo około 70 franków.
Pierwsze dnie rozglądałem się na wszystkie strony. Odbyłem już podróż morską, trwającą dwie godziny na — jachcie spacerowym Leopold II. Czas był spokojny, a chociaż statek kołysał się silnie, kilka tylko osób wypłaciło zwykłą daninę Neptunowi. Co do mnie, nie czułem nic i prawdopodobnie nicbym nie czuł, choćbyśmy jechali i dalej, bo niewszystkie osoby doznają choroby morskiej. Pochlebiam sobie, że należę do tych szczęśliwych wyjątków. Po dwugodzinnej podróży Ostenda poczyna roztapiać się we mgle i niknąć z oczu. Zupełnie jednak, zwłaszcza dla dobrych oczu, nie ginie. Taka podróż jest to niewypowiedziana rozkosz i chętnie pojechałbym do Douvru, gbybym tylko znalazł dobre polskie towarzystwo. — Do Douvru jedzie się tylko kilka godzin — a kosztuje tam i napowrót koło 12 franków, czyli 24 złotych na nasze pieniądze. Z tem wszystkiem nie wiem jeszcze, czy pojadę.
Drugiego dnia pobytu przetrząsłem port, pozabierałem znajomości z majtkami i z rybakami, którzy wyjeżdżają na połów na orkach na kilka dni. Orki są to głębokie i szerokie, a prawie okrągłe statki z obszernem dnem, mogącem objąć masy ryb. Widziałem mnóstwo najrozmaitszych gatunków ryb w porcie. — Niektóre, zwłaszcza np. płaszczki i raje, mają prawdziwie potworne kształty — wszystkie zaś, zwłaszcza większe gatunki, mają formy mniej złożone — mniej symetryczne i mniej wyraźne, niż nasze ryby. — Ugotowane są doskonałe, ale za życia pachną bardzo nieprzyjemnie. — Muszę też, wyjeżdżając, kupić sobie jakie pudełko i przywieźć napokaz... kilka krabów, które przedtem umyślnie każę wysuszyć na słońcu. Szkoda tylko, że przy brzegach niema wielkich, a na pełnem morzu nie łapią ich, bo do jedzenia niedobre. — Wogóle ryby morskie, tak jak i wszystkie żyjątka, są dosyć obrzydliwe, tak, że wiele osób nie może znieść ich widoku. W porcie łapałem ryby na wielkie podrywki, których jest tu kilkadziesiąt — i ułowiłem kilka wcale znacznej wielkości, najwięcej jednak krabów, które wrzucają napowrót do wody. Z rybakami umówiłem się, że pojadę z nimi na połów — i prawdopodobnie zrobię to, bo jestem ciekawy, w jaki sposób tu łapią wielkie ryby na pełnem morzu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



∗             ∗


Ostenda, dn. 31 sierpnia.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ostenda nie jest wprawdzie tak droga, jak myślałem i jak mi mówiono, ale zawsze wydaje się sporo. — Miałem początkowo zamiar wpaść do Paryża, obecnie, w miarę jak się obliczam, odkładam ten projekt ad feliciora tempora!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Ja nie jestem wielkim panem i nie mogę jeździć po całej Europie wedle fantazji. Przykro, bardzo przykro! ale cóż robić? Żałuję, że i tu przyjechałem. Kołobrzeg byłby sprawił też same skutki, co Ostenda, która, jak dotąd, nie sprawiła żadnych.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Z tem wszystkiem nie nudzę się, tem bardziej, że mam tu już dobrych znajomych. Bawią tu państwo Naimscy (dwóch braci i żona jednego z braci), z którymi głównie trzymam kompanję, jadam, spaceruję i t. d. Jeden z tych panów jest obywatelem wiejskim, drugi adwokatem w Warszawie; pani Naimska zaś, żona adwokata, jest to osoba bardzo jeszcze młoda, bardzo miła i pewno najpiękniejsza kobieta ze wszystkich w Ostendzie. — Jest tu także mnóstwo pięknych Angielek: kto ma jeszcze serce wolne, ten tu dla kapitałów uczucia może znaleźć taką hipotekę, jaka mu się podoba. — Francuzki nie podobają mi się — Polki, prócz pani Naimskiej, tak brzydkie, że mogłyby iść na wystawę... Bawi tu obecnie król, stąd drożyzna większa; ma przyjechać Bazaine etc. Gości jeszcze mnóstwo. — Co do mnie, wyruszę stąd za 14 dni — i najprawdopodobniej pojadę wprost do Warszawy. Szkoda jeszcze raz, że nie jestem lordem, którego wprawdzie nie udawałem, ale którym chciałbym być teraz więcej, niż kiedykolwiek...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



∗             ∗


Paryż, dn. 22 września.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Bawię obecnie w Paryżu — a bawię już przez dni cztery. Droga z Ostendy niewiele więcej mnie kosztowała, niż do Aleksandrowa ze Skierniewic, jechałem bowiem trzecią klasą. — Tu, w Paryżu, wszystko wydaje mi się po Ostendzie tak tanio, że nie mogę wyjść z podziwienia. Mieszkania nie płacę wcale, stoję bowiem u Zglińskiego...; obiad kosztuje mnie franka i dziesięć centimów, słowem, dziennie nie wydaję nigdy trzech franków, licząc w to i omnibusy.
Paryż, przepychem, ogromem, szaloną wesołością, oryginalnym charakterem i ciekawościami przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Widziałem już mnóstwo rzeczy, a mnóstwo pozostaje mi obejrzeć. — Cały dzień biegam, zwiedzam, oglądam, przypatruję się i staram się każdy szczegół zanotować dobrze w pamięci... Zabawię tu jeszcze z tydzień...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
W Ostendzie nudziłem się w ostatnich dniach, bo pp. Naimscy wyjechali na kilka dni przede mną. Mili ludzie!! — W końcu sezonu było mnóstwo Polaków, ale to właśnie najmniej przyjemne towarzystwo. — Teraz tam już pusto, zimno, wietrzno i smutno. — Do domu czas się zbierać!! do domu!
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



„Kurjer Warszawski“, r. 1921, nr. 1.






LIST Z AMERYKI[28].
W wagonie kolei Oceanu Spokojnego,
w stanie Wyoming, na granicy Utah,
dnia 12 marca 1876 roku.


Szanowna pani! Postanowiłem sobie po spożyciu ostatniej okruszyny z czekolady Pani napisać do Niej list dziękczynny. Otóż stało się to w drodze do Ogden, stacji, leżącej w stanie Utah nad brzegiem Słonego Jeziora, gdzie mieszkają Mormoni. Przedostatnią tabliczkę dałem na stacji Ketchum wraz z trochą tytoniu Indjaninowi z narodu Sioux, za co czerwonoskóry poczciwiec oświadczył: „Brat mój jest wielkim wojownikiem, albowiem ręka jego jest otwarta, twarz jego jest blada, ale serce czerwone“. Potem zapewnił jeszcze przez tłumacza-Francuza, który umiał po angielsku, że topór wojenny między mną i pokoleniem z którego pochodzę, a Siouxami będzie na zawsze pogrzebany i t. d. Otóż nietylko czekolada Szanownej Pani dostarczyła mi długiego i smacznego pokarmu, ale dzięki jej zostałem wielkim wojownikiem, o czem mi się nigdy nie śniło — i zawarłem wieczyste przymierze ze szlachetnym narodem Siouxów. Przymierze to dla mnie tem jest cenniejsze, że u pasa wojownika, z którym rozmawiałem, wisiało kilka świeżo widocznie zdartych skalpów.
Wojowniczy Siouxowie byli obecni w Ketchum dla układów z zarządem kolei żelaznej. Bardzo mi się podobali i cała moja sympatja jest po ich stronie. Zato Amerykanie robią jak najgorsze wrażenie. Cuda będę opisywał o nich w Gazecie. Piszę teraz w wagonie, który strasznie trzęsie, dlatego tak bazgrzę; że na okręcie było sto razy gorzej, oto więc powód, dla którego nie napisałem dotąd korespondencji. Jestem teraz odległy o całe tysiące mil już nie od Warszawy, ale od New Yorku. Okolica, przez którą przejeżdżam, pusta jest i dzika. Ziemia nie należy do nikogo. Z okien widać umykające przed pociągiem antylopy, żubry i skunksy, które niepachną okropnie i wonią swoją napełniają całą okolicę. W Utah, czyli w Ogden, zatrzymamy się parę godzin. Skorzystamy z nich, aby wyjść na polowanie, — tu i tam obfitość zwierzyny, a prerja zaczyna się zaraz za stacją.
Tymczasem kończę i całuję rączki Pani, jeszcze raz powtarzam podziękę za czekoladę.

„Warszawa Wołyniowi, wydawnictwo zbiorowe“
(Warszawa, 1917).






OSADY POLSKIE W STANACH ZJEDNOCZONYCH PÓŁNOCNEJ AMERYKI.

Mam przed czytelnikami zdać sprawę z podróży mojej po Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki. Doprawdy, gdy myśl moja na skrzydłach wspomnień przebiegnie te niezmierne przestrzenie od brzegu Atlantyku aż do Wielkich Jezior, a stamtąd rozleglejszą jeszcze pustynię, której zachodnie stoki toną w lazurowych falach oceanu Spokojnego — doprawdy, powtarzam: cofam się przed zadaniem. Istotnie niełatwą jest rzeczą w krótkim szkicu przeprowadzić was przez te odległości, do przebycia których najszybsze pociągi kolei żelaznej potrzebują siedmiu dni i siedmiu nocy. Myśl, wyobraźnia i pamięć unoszą się jakby strudzone ptaki ponad obszarami i nie wiedzą, gdzie pofolgować zmęczonym skrzydłom, gdzie zatrzymać się dłużej. Wszystko tam nowe w tej dziewiczej części świata, wszystko od naszego odmienne; na wschodzie New York, władca oceanu, ze swemi tysiącami masztów, z kolejami żelaznemi, pozawieszanemi na wysokości domów — dalej grzmiące wody Niagary, gdzie Erie zlewa się z Ontario; a dalej Chicago, Missisipi, Missouri, stepy, zamieszkałe przez czerwonoskórych wojowników; jeszcze dalej dziki i straszny świat granitów — to Góry Skaliste, za niemi słone ziemie Utahu, siedlisko Mormonów, nakoniec słoneczna, kwiecista i złotodajna Kalifornja...
Zadanie moje wydaje się jeszcze trudniejsze, gdy spojrzę na różnostronność objawów życia ludzkiego na tych ziemiach. Przedewszystkiem, gdyby się mnie spytano, jaki naród zamieszkuje ten kraj, którego północne granice śpią pod wiecznemi śniegami, południowe zaś szumią lasami palm, odpowiedziałbym: tam niema jednego narodu, albo raczej tam są wszystkie narody, lub nawet: wszystkie rasy ludzkie. Aryjczyk, semita, prognatyczny murzyn, syn państwa niebieskiego o skośnych oczach i długim warkoczu, a nakoniec pierwotny właściciel tych ziem, dumny czerwonoskóry wojownik, żyją tam pod temiż samemi klimatami, pod temże samem niebem, często bezpośrednio obok siebie. Rasa kaukaska wysłała tam przedstawicieli wszystkich swoich szczepów i narodowości, począwszy od Greków, skończywszy na Szkotach i Irlandczykach.
Chcąc rozwiązać pytanie, jak te narodowości żyją obok siebie, jakie instytucje zdołały związać je w jeden węzeł państwowy, musiałbym chyba, idąc śladami Alexisa Tocquevilla, napisać wyczerpujące dzieło o urządzeniach społecznych amerykańskich, do czego zbrakłoby mi zdolności i czasu. Odpowiem więc tylko ogólnie: w Stanach Zjednoczonych nie próbowano asymilować, nie wiązano nikogo nigdy i to jest sekret owej zgody, w jakiej żyją odrębne żywioły. Trudna zagadka wyjaśnia się tym jednym wyrazem, który w Europie jest tylko ideą i postulatem, tam praktyką codziennego życia — wyrazem: wolność.
Ale właśnie owa wolność społeczna, polityczna i religijna, owa płynąca z niej decentralizacja, posunięta do ostatecznych granic, owa luźność związków państwowych i nieograniczone uwzględnienie jednostki, rodzi tę różnostronność objawów życia, o której już wspomniałem, a stąd i niepodobieństwo ogarnięcia jej w jednej ogólnej charakterystyce. Kraj i jego mieszkańcy, stosunek ich do siebie, ogólna konstytucja Unji, prawo pojedynczych stanów, hrabstw, gmin, rozmaitość stowarzyszeń świeckich, sprawa oświaty, stosunek wzajemny mężczyzn i kobiet, sekty religijne, a nakoniec luźne socjalno-religijne falanstery — wszystko to zbyt bogaty i zbyt obfity materjał, aby z niego nawet pobieżnie skorzystać można. Niepodobieństwem jest iść odrazu kilkunastoma drogami, żeby więc nie zgubić się w ich labiryncie, trzeba wybrać sobie jedną najciekawszą, najsympatyczniejszą i pójść nią prosto, mówiąc tyle tylko o widokach przyrodniczych, o ile nie leżą poza krańcami widnokręgu.
Taką drogę, która mi się wydała najbardziej zajmującą, wybrałem. Idąc tym szlakiem, nie wypełnię może swego programu — ale jakkolwiek poprowadzę czytelników moich za ocean, nie wprowadzę ich jednak w otoczenie zbyt obce.
Będę mówił o Polakach i o osadach polskich w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki.


I.

Na okrętach, przebiegających przestrzenie między Hamburgiem a New Yorkiem, jest miejsce dla najuboższych pasażerów, tak zwane: pod pokładem. Na statkach angielskich i francuskich wygląda ono jako tako, na niemieckich daleko gorzej; wogóle jest to obszerna, ciemna sala, gdzie światło dzienne dochodzi nie przez oszklone otwory w pokładzie, ale przez zwykłe soczewkowate okienka, poumieszczane w bokach statku. Kajut niema, łóżka stoją poprzypierane bezpośrednio do ściany, kąt tylko, przeznaczony dla kobiet, oddzielony jest osobnym parapetem. W czasie wzburzonego morza fale, uderzające raz wraz z hukiem w okienka, napełniają salę ponurem zielonawem światłem. Do wyziewów kuchennych i ludzkich łączy się tu ostry zapach ropy morskiej, smoły i zmoczonych lin okrętowych. Wogóle jest tam duszno, wilgotno, ciemno. Wieczorami lampy rzucają mdłe światło, szkła i naczynia blaszane, poumieszczane na stołach, dzwonią, poruszane kołysaniem się statku, wiązania skrzypią — a z góry dochodzą żałosne nawoływania majtków i ostre głosy świstawek miczmenów. W salach takich jadą emigranci.
Na niewielkich statkach, najtańszych ze wszystkich, można za dwadzieścia kilka dolarów dostać się w ten sposób z Hamburga do New Yorku, Bostonu, Baltimore lub innych portów amerykańskich. Ale też nędzny to i męczący sposób podróżowania. Każdemu jednak podróżnikowi polskiemu, jadącemu wygodnie pierwszą klasą, radzę, żeby przez samą ciekawość zajrzał pod pokład, zwłaszcza wieczorem w czasie burzy, gdy olbrzymie zwały wody przelewają się przez pokład, wicher rzuca okrętem, a powietrze, woda i ciemność zdają się być zmieszane w jeden chaos. Na iluż to statkach, zanim wzrok podróżnego oswoi się z półmrokiem, usłyszy słowa, szeptane przez wystraszone głosy i przez pochowane po kątach postacie — słowa w rodzinnej naszej mowie: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!“ Na pytanie:
— Ludzie, czyście z Polski? — ciemne owe postacie zerwą się, jakoby podrzucone tajemną jaką siłą, otoczą ze wszystkich stron podróżnika, a wzruszone i drżące od łez głosy zarzucą go pytaniami:
— Panie! wielmożny Panie, my z Polski. Czy pan także?
Gdy się ich spytać, z których stron, odpowiedź brzmi:
— Z pod Prusaka, z pod Austrjaka, z pod Moskala.
To nasza krew, kość z kości naszych — to nasze Mazury, Wielkopolanie i Ślązacy — jadą... dokąd?...
— Do Mameryki! — odpowie Mazur — do Frylandu! — objaśnia Ślązak.
— A poco?
— Szukać chleba i woli, których w domu brakło.
Wkrótce jednak zaczną narzekać, bo żal im za swemi strzechami, pod któremi się urodzili. Namówił ich tam taki a taki ajent, któremu kompanja płaci procent od każdej ludzkiej sztuki. Ale oni nie wiedzieli, że to tak, że przez takie morza i odmęty trzeba przejeżdżać, że ich tak napakują pod pomost. Przytem w domu nie wiedzieli także, że się też z nikim nie będzie można rozmówić „po katolicku“. Co się z nimi stanie, nie wiedzą. Są na woli bożej, jak owe mewy, płynące w powietrzu za okrętem. Wszystko tu dla nich obce, począwszy od spiętrzonych gór wodnych, skończywszy na samym statku, na załodze. Huk śruby i łopotanie nocne żagli, targanych wiatrem, napełnia ich zabobonnym przestrachem, najwięcej jednak przeraża ich bezmiar oceanu. Nie wiedzą, jak zdać sobie sprawę tego wszystkiego co ich otacza. Są pod naciskiem czegoś nieznanego. Jednakże wszystkim tym obcym żywiołom, utrudzeniu, nudzie, pogardliwym żartom, niewygodom, nieznanym wrażeniom, strachom, przeciwstawiają swoją niewyczerpaną, bierną, pokorną cierpliwość chłopską i swoją wiarę w tę Marję Częstochowską o ciemnem obliczu a jasnej koronie, która im wśród tych nocy burzliwych i pustyni wodnej jest Gwiazdą Przewodnią...
Tymczasem upływają dni i noce. Okręt z dziobem, zwróconym na zachód, wspina się pracowicie z fali na falę i idzie naprzód, aż wreszcie — po kilkunastu lub więcej dniach podróży — poczyna się rysować i jakby wychodzić z wody ziemia, do której dążyli. Brzeg widać i widać coraz wyraźniej. Dom kwarantanny na Sandy Hool wynurza się z fali, dalej widać olbrzymie ujście East-River, dalej lasy masztów, nad niemi spiętrzone dachy, kominy fabryczne, wieże, nad tem wszystkiem jeszcze kolumny dymów, rozwiane w puszyste kiście u szczytów — to New York i jego okolice. Nasi podróżni cisną się na pokład wzruszeni i uradowani. Kto przebył ocean, łatwo zrozumie ich radość na widok ziemi. A oto wydaje im się, że Bóg umiłował się już nad nimi, jakoby nad jakim taborem, błądzącym po pustyni i, przeprowadziwszy ich szczęśliwie przez morze, ukazał im ziemię obiecaną. Tymczasem przywykłych do ciszy i jednostajnej pustoszy morskiej otacza gwar i hałas kipiącego życia. Mały statek pilota mknie z chyżością jaskółki po falach i zbliża się do okrętu, za nim drugi z kwarantanny. Śruba poczyna burzyć wodę, popychając okręt to wtył, to naprzód, słychać hurkot rozwijających się sznurów, okrzyki, nawoływania i klątwy majtków; godzina jeszcze; okręt wsuwa się w wąski dok jak w futerał i wyludnia się z pasażerów.
Przyjechali. Przez wielki budynek celniczy na t. z. warfach wychodzą na ulicę...
I teraz co ?...
Maciej spogląda na Bartłomieja, Bartłomiej na Franciszka. Co robić? Gdzie się obrócić? Gdzie iść? Okręt wyrzucił ich poprostu na bruk i na tem koniec... Ajent w Hamburgu obiecywał im wprawdzie, że, jak przyjadą, będzie ktoś na nich czekał, ale ten „ktoś“ istniał tylko w słowach ajenta. Ajent i okręt zrobili swoje. Pierwszy zapakował ich pod pokład, drugi przewiózł ich przez ocean. Więcej do nich nie należy. Emigranci mogą sobie teraz robić, co im się podoba. Przybyli oto do wielkiego miasta, koło nich wre nieznane życie — lokomotywy świszczą na wysokości drugiego piętra; krzyżują się omnibusy i pojazdy; tłumy ludzi białych i kolorowych latają z gorączkowym pośpiechem na wszystkie strony; ajenci wszelkiego rodzaju wrzeszczą jak opętani, a oni — ci chłopi nasi, wśród tego gwaru, przepychów i świetności, czują się jeszcze bardziej samotni i opuszczeni, niż byli na wielkiej pustyni morskiej. I znowu są na woli bożej. Ani zgadują, ile jeszcze muszą przecierpieć, nim trafi się jaki ksiądz polski, który powie im, gdzie się obrócić, gdzie poszukać roboty, gdzie znaleźć kawałek chleba.
Przedtem jeszcze chciwi właściciele bording-housów, położonych blisko portu, wycisną z nich grosz ostatni; jeszcze niemało nacierpią się zimna w obrzydłych suterenach różnych kwater — pierwej jeszcze niejeden pijany Irlandczyk, którego, jako prawdziwego znawcę, zadziwią tęgie pięści mazurskie, zapragnie spróbować ich siły i popodbija oczy tym biedakom, którzy bronić się nawet nie śmią, z obawy, aby nie uderzyć „pana“.
Dola ich ciężka, straszna — i ktoby odmalował wierny jej obraz, tenby stworzył epos nędzy ludzkiej. O tych dniach bez kawałka chleba, w których głód żelazną ręką targa wnętrzności, o nocach, spędzonych w „dokach“, pod odkrytem niebem, o snach, przerywanych brzęczeniem moskitów w lecie, poświstem wiatru w zimie, łatwiej jest pisać lub słuchać, niż je odczuć lub przejść samemu... Kto im tam nie robi krzywdy? Kto nie chce. Początkowa ich historja, to historja nędzy, tęsknoty, bolesnych zwątpień i poniewierki. Nie myślcie jednak, abym wam kreślił dzieje pojedyńczego jakiegoś oddziału wychodźców. Nie! Sto tysięcy blisko chłopów, których ziemia nasza wysłała na drugą stronę oceanu, przeszło przez takie dantejskie piekło — za życia. Emigracja nasza w Ameryce nie ma żadnego podobieństwa do emigracji, zamieszkującej Francję lub Szwajcarię. Ci ostatni — to wychodźcy polityczni, wyrzuceni burzami rewolucyjnemi; w Ameryce niema prawie politycznych polskich wychodźców. Przeważnie są to chłopi i robotnicy, wychodzący za chlebem. Zrozumiecie więc łatwo, że w kraju, zamieszkanym przez ludność bynajmniej nie sentymentalną, ale energiczną, zabiegłą, z którą spółzawodnictwo istotnie trudno jest wytrzymać, los tych ludzi, mało oświeconych, nie rozumiejących stosunków tamtejszych, nie znających języka, nie wiedzących, jak sobie dać rady, istotnie musi być opłakanym.
Ameryka, a ściślej mówiąc Stany Zjednoczone, nie są ziemią niegościnną. Ci szorstcy demokraci yankesi, wiecznie zajęci businessem, mają w gruncie rzeczy lepsze serca, niż się napozór wydaje. Jest to kraj prostych ludzi i prostych uczuć. Młody i zdrowy mężczyzna usłyszy tam wprawdzie jedną odpowiedź: pomagaj sam sobie — i z głodu może umrzeć, jeśli nie potrafi iść za tą radą. Niedołężny zato starzec, kobieta, dziecko, doznają tam takiej pomocy, jak nigdzie. W stosunku jednak do emigracji najszczersza pomoc prywatna byłaby niewystarczającą, a wreszcie w tego rodzaju sprawach, jak kwestja pomocy dla wychodztwa, tylko obustronna korzyść może być regulatorem. Otóż, o ile np. napływ Chińczyków jest dla młodej rzeczypospolitej niebezpieczny, o tyle napływ białych korzystny. Biali stają się obywatelami, osiadają na roli, zamieniają pustynie w uprawne łany, zakładają miasta, wytwarzają nowe stosunki handlowe i potężny rozwój ekonomiczny. Interesem więc Unji jest popierać przypływ wychodztwa europejskiego. Tym celem w New Yorku istnieją tak zwane domy dla emigrantów, gdzie każdy przybyły może znaleźć przytułek, pożywienie, naukę angielskiego języka i jakiegoś rzemiosła. Prace, dokonywane w takich zakładach przez emigrantów, idą na pokrycie kosztów ich utrzymania; po pewnym zaś czasie, gdy wychodźca przygotowany już jest do walki z życiem, opuszcza zakład i poczyna pracować na własną rękę.
Ale instytucja ta, dająca chlubne świadectwo rozumowi i sercu Amerykanów, jest wielce niewystarczająca. Naprzód zakłady nie mogą pomieścić nawet połowy wszystkich potrzebujących przytułku emigrantów, po wtóre uczą tylko rzemiosł, tymczasem ludność napływowa, np. polska, przeważnie ciśnie się do roli. Przytem zakład taki jest rodzajem kurateli, jest poprostu domem zarobkowym. Mężczyźni, kobiety i dzieci pracują tam osobno, jak tego sam rodzaj ich zajęć wymaga — rodzina zatem nie może być razem. Dla tych powodów, przy znanym wstręcie naszych włościan do podobnych instytucyj, jak szpitale, domy zarobkowe i t. p., mała bardzo ich część z zakładów emigranckich korzysta.
Ale głównym powodem jest, że chłopi nasi nic o nich nie wiedzą. Zdarzyło mi się spotykać Polaków, zamieszkałych od kilku lat w Stanach Zjednoczonych, którzy o istnieniu working-housów emigracyjnych dowiadywali się po raz pierwszy, gdy z rozmowy wypadło — z moich ust. Domy emigracyjne nie mają, jak łatwo zrozumieć, swoich ajentów na wzór hotelowych, którzyby wyszukiwali w porcie nowo przybyłych.
A jednak — czy chłopi nasi nie przywożą do nowej części świata nic, coby mogło zapewnić im spokojne życie i pewny kawałek chleba? Przeciwnie. Przywożą przyzwyczajenie do przestawania na małem, prawdziwie chłopską wytrzymałość, cierpliwość i żelazne zdrowie. Wysileniom i niewygodom, jakim z trudnością opiera się emigrant Niemiec lub Francuz, nasz chłop, przywykły chodzić boso i jadać byle jak, sypiać pod byle czem, opiera się z większą łatwością. On nie rozumie nawet potrzeby rozmaitych wygód, które pierwszy uważa za konieczność życia. Słońce go nie spali, deszcz mu nie zaszkodzi, śniegi i wiatry go nie zmrożą. W zimnym Wisconsinie lub Minesocie nie dba o zamieć śnieżną, w pół-zwrotnikowym Teksasie, raz wytrząsłszy się na febrę, pracuje na spiekocie, jak murzyn. Przytem robotnik z niego może mniej zręczny od innych, ale wytrwalszy, korny, cichy.


II.

W kraju, gdzie takie przestrzenie, jak Cesarstwo Niemieckie i Francja, razem wzięte, stoją jeszcze pustkami; w kraju, którego niezmierne zasoby mineralne i rolnicze czekają tylko rąk ludzkich, gdzie zatem praca jest zarówno cenną, jak poszukiwaną, takie przymioty powinnyby zapewnić pomyślność naszym osadnikom. Na nieszczęście, jeśli nawet dochodzą do niej — to krzyżową drogą. O ile stany zachodnie, z tamtej strony Missisipi, są jeszcze puste, o tyle nadatlantyckie prawie już przeludnione. Szczególniej można to powiedzieć o państwie New York i mieście tejże nazwy, do którego przybija większa część przewozowych okrętów. Tam niema już ani cala kwadratowego niezajętej ziemi, rąk zaś do pracy prawie za dużo. — Przejeżdżając od oceanu Atlantyckiego ku Wielkim Jeziorom, widziałem naokół siebie kraj uprawny, podzielony na małe po większej części gospodarstwa, czyli t. z. farmy — i zaludniony do tego stopnia, że chwilami zdawało mi się, iż jestem w Belgji lub Anglji. Dotarłszy już nawet do splotu Wielkich Jezior, pociąg mija ustawicznie białe domy farmerów, miasta większe i mniejsze, a niekiedy i grody, do stu tysięcy mieszkańców liczące. W miarę posuwania się ku zachodowi ludność rzednieje, ale zwolna, miejscami staje się nawet znowu niezmiernie gęsto osiadłą. Granica Dalekiego Zachodu, czyli Far-Westu, z każdym rokiem oddala się od Atlantyku. Ohio, Indiana, Illinois z ogromnem Chicago są stanami mocno jeszcze zaludnionemi. Zachodni brzeg Missisippi również już został przekroczony przez pionierów, a ziemie puste, stepowe, dziewicze, zaczynają się dopiero na zachodniej ukrainie Jowy, o kilkanaście dni drogi wozowej od koryta Missouri. Tu dopiero podróżnik, który napróżno dotychczas upatrywał stepów, opisywanych przez Coopera, znajduje, czego szukał. Domów przydrożnych nigdzie już nie widać na widnokręgu, a oko gubi się w niezmiernym, bezbrzeżnym stepie, na którym wiatr migoce barwami tysiącznych kwiatów. Łby bawole, poprzybijane na stacjach kolejowych i olbrzymie wypchane szare niedźwiedzie, strzegące drzwi budynków, okazują, jacy są mieszkańcy tych przestrzeni. Wszystko tu zdradza krainę pierwotną i dziką. Z okien wagonu można świtaniem dostrzec antylopy, skaczące w bujnych trawach, lub dzikich czerwonych jeźdźców z piórami, pozatykanemi we włosy, harcujących za zwierzyną. Gromady kopców, usypanych przez pieski ziemne, są jedynemi miastami, przez które przejeżdża się poza Omaha. Jest to prawdziwa pustynia, prawdziwy ocean traw. Upływają dnie i noce, a step nie kończy się, w miarę tylko, jak zbliżamy się do Rocky Mountains, czyli gór Skalistych, wznosi się nieznacznie coraz wyżej i wyżej, tak, że stacja Sherman leży już na 8.242 stóp nad poziom morza, czyli na granicy wiecznych śniegów. Olbrzymie drzewiane galerje pokrywają tęż drogę w tych miejscach, która inaczej byłaby zasypana śniegami. Ale góry Skaliste nie są granicą, jeno tylko kością pacierzową pustyni. Gdy pociąg wydostanie się nakoniec z tego świata granitów, z tych „kanjonów“, kamiennych gardzieli, urwisk, złamów i przepaści, gdy minie góry Skaliste i sploty Wasaeru, wjeżdża w pustynię jeszcze dzikszą. Dopiero w Utah trafia na Ogden, większą osadę ludzką, zamieszkaną przez Mormonów, a leżącą niedaleko ich stolicy Salt Lake City. Ale Ogden i Salt Lake City to tylko oazy, reszta zaś kraju pusta. Nigdzie nawet nie zdarzyło mi się widzieć pustyni równie głuchej i, jeśli rzec można, równie groźnej w swoim majestacie. Z tamtej strony gór Skalistych to przynajmniej step, szumiący falą traw — z tej strony, aż do Sierra Nevada, to pustynia biblijna, bezpłodna, skalista, na której łysa ziemia poci się solą, a widnokrąg, zamknięty jakoby zwaliskami jakichś murów, przypomina krajobrazy z piekła Danta w ilustracjach Dorégo.
Te stepy, „kanjony“, góry i pustynie, to tak zwany Far-West — Daleki Zachód. Ludność całej środkowej Europy mogłaby się w nim pomieścić, a z jego bogactw rolniczych i mineralnych drugą taką cywilizację możnaby stworzyć. Ziemia tu niczyja. Ludność rolnicza zaczyna ją zalewać powoli od strony Chicago, ale kto osiada na brzegu, ten ma przed sobą zawsze ogromne przestrzenie niezamieszkane. Na owych brzegach też każdy może stać się właścicielem. Ale długo nacierpi się nasz chłop, nim zrozumie radę, rzuconą mu na Wschodzie od niechcenia:
Go to the Far-West. Idź na Daleki Zachód, a znajdziesz ziemię i robotę.
Pominąwszy już jednak to, że aby iść na Daleki Zachód, trzeba naprzód wiedzieć, że on istnieje, o czem nowo przybyły nasz chłop nie ma żadnego pojęcia — iść tam niełatwo. Sama podróż koleją z New Yorku do Chicago, choćby emigranckim tylko pociągiem, więcej prawie kosztuje niż z Hamburga do New Yorku. Potem i przybywszy już na ziemie niezajęte, trzebaż mieć pługi, siekiery, kosy, wozy, konie, muły, broń przeciw dzikim zwierzętom, ziarno na zasiew, słowem: cały tabor osadniczy. Tymczasem chłop nasz, z którego ostatni grosz wyciśnięto w New Yorku, albo wcale nie może się na Daleki Zachód wydostać, albo, jeśli się wydostanie, wówczas wobec tych pustyni i niebezpieczeństw ujrzy się samotnym i bezbronnym. Historja liści wśród burzy zaczyna przybierać obrót tragiczny. Jednakże pod groźbą głodowej śmierci większość wychodźców musi wydostać się z przeludnionych wybrzeży Atlantyku w głąb kraju. Tam nietylko o ziemię łatwo, ale i rąk większa potrzeba, więc i praca gotowa. Pochód to jednak krzyżowy. Dziś zapewne jest lepiej nowo przybyłym, niż było dawniej. Dziś wychodzą już w Stanach Zjednoczonych gazety polskie, które o biedzie mogą rozgłosić; istnieją stowarzyszenia, zarządzające składki w nagłych wypadkach, ale i dziś, nim słońce zejdzie, rosa częstokroć oczy wyjada, nim zacznie się żyć własnym zapracowanym kawałkiem chleba, długo żyje się boleścią, gorzkiemi łzami... i wiele liści burza rozwieje na marne, nim reszta padnie koło jakiego polskiego kościółka na dalekich stepach Wisconsinu, Illinois, Teksasu lub Nebraski.


III.

Wspomniałem, że prawie wszyscy przechodzili przez podobne koleje. Ale w Stanach Zjednoczonych jest przysłowie, że kto do nich przyjedzie, ten pierwszego roku łaje je, w drugim zaczyna je poznawać, w trzecim kochać. Prawdę tego przysłowia stwierdziłem poniekąd na sobie samym, o Polakach zaś, zamieszkałych już oddawna w Stanach, powiem tylko tyle: emigrantowi, żyjącemu we Francji lub Szwajcarji, można co się chce powiedzieć na Francję, lub Szwajcarję, ale byłoby niebezpiecznem wobec amerykańskiego osiadłego Polaka mówić źle lub pogardliwie o Stanach Zjednoczonych. Nie przestaje on kochać swojej starej ojczyzny, ale po Polsce kocha najwięcej Stany Zjednoczone. Niema w tem nic dziwnego. Polak we Francji pozostanie zawsze emigrantem, ta zaś szeroka ziemia uzna go odrazu za swego. Nowo przybyły przychodzi do sędziego stanowego, oświadczając mu, iż pragnie zostać obywatelem Unji. Odpowiedź krótka i zawsze jednakowa: All right! Sędzia czyta oświadczenie, na mocy którego nowo przybyły zrzeka się dawnego poddaństwa i przywilejów szlacheckich, jeśli takowe posiada — i wszystko skończone. Od tej pory jest się pod opieką gwiaździstego sztandaru, jest się u siebie; nie w obcym, ale w swoim kraju. Po pięciu latach ma się prawo głosowania, zostania deputowanym, senatorem, ministrem, słowem, posiada się wszystko, co posiada zupełny obywatel Stanów. Wprawdzie ten, kto się nie urodził na amerykańskiej ziemi, nie może zostać prezydentem Unji, wierzajcie mi jednak, że nasz zwyczajny sobie Maciej lub Bartłomiej mało ma do tego pretensji.
Zresztą korzysta ze wszystkich praw. Inne ziemie dają tylko przytułek — ta ziemia uznaje za syna i daje prawa. To odwrotna strona medalu, na którego pierwszej odmalowałem nędzę wychodźców. Kto raz tę nędzę przebył, kto po nadludzkich usiłowaniach zdołał się wydostać z przeludnionych miast portowych na farmy lub miasta Dalszego Zachodu, temu już dola łatwiejsza. Wielu z nowo przybyłych osiada po miastach, zwłaszcza takich, które dopiero rosną, gdzie zatem budzące się potrzeby ludzkie i powstający z nich przemysł wymaga mnóstwa rąk. Czynią to zwłaszcza ci, którzy w domu już należeli do klasy wyrobniczej.
Ponieważ w stanie wspomnianego rozrostu, zatem i potrzeby rąk, znajdowały się aż do ostatnich czasów szczególniej, miasta, leżące nad splotem Wielkich Jezior: Superior, Michigan, Huron, Erie i Ontario, tam przeto głównie grupują się polscy robotnicy. Pełno też ich w Buffalo, Detroit, Chicago i Milwaukee. Głównem ogniskiem polskiem jest Chicago, położone w państwie Illinois, nad olbrzymiem jeziorem Michigan. W mieście tem, liczącem blisko pół miljona mieszkańców, ma się znajdować około dwadzieścia tysięcy naszych rodaków. Sądząc z przestrzeni miasta, jaką zajmują, a jaką Niemcy tamtejsi zowią szyderczo: Polakey, cyfra ta wydaje się przesadzoną. Najwięcej Polaków osiadło, nabywszy nieruchome własności, przy ulicy Milwaukee Avenue. Gdy w czasie mej podroży, przybywszy o świcie do Chicago, udałem się do tej części miasta, chwilami wydawało mi się, że jestem w Polsce. Poranne słońce, wstając z wód Michiganu, rozświecało nazwiska i napisy polskie na sklepach. Tylko niezmierna, niewidzialna w Europie ilość drutów telegraficznych, pouczepianych do słupów lub narożników, a nakoniec widok nieprzejrzanego jeziora, psuły złudzenie. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej. Domy i okna poczynały się otwierać i złudzenie znów wróciło, bo pierwsze słowa, jakie usłyszałem, były wymówione po polsku. Po kilku minutach dalszej drogi ujrzałem kościół św. Stanisława Kostki, wzniesiony na rogu Noble-Street i Brodley. Około ósmej rano zaroiły się tłumy dzieci, podążając do szkoły, położonej przy kościele, a utrzymywanej przez księży. Dziwne wrażenie robił na mnie ich szczebiot, na którym, mimo iż dzieci uczą się w polskiej szkole, nieprzeparty wpływ angielszczyzny odbijał się już wyraźnie.
Gdy dzieci nikły we drzwiach szkoły, poszedłem dalej, zobaczyć drugi kościół, między Milwaukee Avenue a Division Street. Jest to jednak tylko jakoby filja poprzedniego, który coraz wzrastającej liczbie Polaków nie mógł wystarczyć. Na nieszczęście nową budowę wkrótce zabrano za długi.
W przeciwnej stronie miasta, południowo-zachodniej, osiadła także dość znaczna liczba Polaków. Spójnią dla wszystkich są stowarzyszenia polskie, których celem jest dawanie pomocy nowo przybyłym, obrona swych członków przed obcemi wpływami i podtrzymanie ducha narodowego. Jest tych stowarzyszeń dziewięć, ale siedm z nich nosi charakter czysto kościelny. Świeckie noszą nazwy: Gmina Polska i Towarzystwo Kościuszki. Na nieszczęście wszystkie, razem wzięte, nie idą często zgodnie, w czem pisma tamtejsze polskie: Gazeta Polska Katolicka i Gazeta Polska Chicagowska, dają im pierwszy przykład, a co w czasie wyborów szkodzi kandydaturom polskim i osłabia wpływ, jaki Polacy w państwie Illinois ze względu na swą liczbę miećby mogli.
Drugiem ogniskiem, w którem skupiła się licznie ludność polska, jest Milwaukee w państwie Wisconsin, nad brzegiem jeziora Michigan. Liczba Polaków, tu zamieszkałych, ma dorównywać tejże w Chicago, wogóle zaś Polacy tamtejsi, jako dawniej osiedli, lepiej się mają od zamieszkałych w innych miasteczkach. Istnieją tu dwie szkoły: wyższa i elementarna. Stowarzyszenia wszystkie noszą charakter kościelny.
W tymże stanie Wisconsin leży Northeim, kolonja wśród ogromnych lasów, ledwie cokolwiek przetrzebionych. Ziemia, zajęta przez tę kolonję, nabyta była bardzo tanio, lub zajęta na prawach osadniczych. Później, gdy okolica zaczęła się ożywiać pod względem handlowo-przemysłowym i rolniczym, ceny gruntu podskoczyły nagle w górę, skutkiem czego dawni osiedleńcy znaleźli się w posiadaniu dość znacznych majątków. Ludność chłopska zostaje tu pod zarządem duchownego, który zarazem jest dyrektorem szkoły, liczącej 90 słuchaczów. Northeim stanowi jedną parafję z sąsiednią osadą Manitowoc, w którym istnieje kolegjum polskie, podtrzymywane przez rząd Wisconsinu.
W New Yorku ma się znajdować około 8 tysięcy Polaków. Mieli oni tu swój organ, Kurjer Nowo-Yorski, który niedawno przestał wychodzić. Prócz tego w każdem ze znakomitszych miast mieszka większa lub mniejsza liczba Polaków, połączonych to w towarzystwo świeckie, jeśli członkowie stanowią przeważnie t. z. inteligencję, lub kościelno-parafjalne, jeśli składają się z włościan i wyrobników. Cytowanie podobnych wielkich miast, każdemu znanych z geografji, uważam za zbyteczne, pozwolę sobie natomiast wymienić wszystkie takie, w których istnieją zupełnie uorganizowane osady i w których ludność polska w stosunku do ogólnej gra jakąkolwiek rolę. Te ostatnie są następujące: Detroit (Mich.), Pittsburg (Pa.), Kalumet (Mich.), Lemont (Illin.), Lykens (Pa.), St. Paul (Min.), Shamokin (Pa.), Berca (Oh.), Polonia (Wisc.), North Creek (Wisc.), Piane Creek (Wisc.), Beaverdam (Wisc.), Stevenspoint (Wisc.), Teresa (Wisc.), Nortporth (Wisc.), Oshkosh (Wisc.), Princetown (Wisc.), Greenbay (Wisc.), Kraków (Mo.), Radom (Ill.), La Salle (Illion.), Dunkirk (N. Y.), Dellano (Min.), Farribonnd (Min.), Winona (Min.), Shenahdoah (Pa.), Nauticoce (Pa.), Toledo (Oh.), Cleveland (Oh.), Cedar Rapids (Mich.), Bay-City (Mich.), Jeffersonville (Indjana pod księdzem Moczygębą), Otis (Ind.), Lanesville (Ind.), Panna Marja (Tek.), San Antonio (Teksas), Cottage Hill (Tek.), Mulberry (Tek.), Bluff (Tek.), Bandera (Tek.), Platonia (Tek.), Plantersville (Tek.), a nakoniec dwie jeszcze, świeżo założone: Waren Hoino w Arkanzas i Nowy Poznań w Nebrasce.
W niektórych z tych miast i miasteczek żyją Polacy we wspólnej organizacji z Czechami (Lemont Ill.), w innych nawet z Irlandczykami (Calomet, Mich.). Czysto polskie osady są Radom w Illinois, Kraków w Missouri, Polonia w Wisconsin i Panna Marja w Teksas. Są to większe lub mniejsze miasteczka rolnicze, mające po kilkaset rodzin, szkoły, kościoły i własny samorząd, na podobieństwo wszelkich innych gmin amerykańskich. Charakter ich wogóle jest do tego stopnia polski, że prawie w niczem nie różnią się od leżących w Polsce. Trafiają się tam nawet i Żydzi, lubo nie w takiej ilości jak u nas, albowiem bardziej ich nęcą wielkie rynki handlowe. Żydzi polscy, których w Ameryce spotkałem, byli to wogóle ludzie dostatni. We wszystkich większych miastach jest ich mnóstwo, wogóle zaś dochodzą do majątków. Amerykanie, dawno już osiedli, nazywają greenhornami (nowicjuszami) świeżo przybyłych i zwykle wyzyskują ich na każdym kroku, tymczasem nasz polski Żyd, dzięki wrodzonemu sprytowi do interesów i rzutkości, przybywszy do New Yorku np. w niedzielę, w poniedziałek zaczyna zaraz handelek, a we wtorek zdarza mu się wyprowadzić już w pole najbardziej szczwanego Amerykanina, jeżeli tenże chciał go oszukać. Trafia tu kosa na kamień, stąd też nazwa Polish Jew (polski Żyd) budzi w spekulantach amerykańskich dość uzasadnioną obawę. Żydom naszym z powodu ich sprytu, znajomości języka niemieckiego i ruchliwości handlowej wcale nieźle się dzieje w Stanach Zjednoczonych i wcale nie przechodzą przez takie cierpienia, jak np. chłopi. W nowo odkrytych kopalniach, gdzie ludność awanturnicza szybko poczyna się gromadzić, gdzie panuje jeszcze nóż, rewolwer lub straszliwe prawo lynch, gdzie kupiec amerykański niechętnie się udaje z obawy niebezpieczeństwa dla towaru i życia, pierwsze sklepy otwierają zwykle Żydzi nasi. Grzecznością, dobrem słowem, a przedewszystkiem kredytem ujmują oni sobie zwykle najgroźniejszych awanturników, lub regulatorów[29], a zjednawszy raz dla siebie ich rewolwery, handlują już pod ich opieką bezpiecznie. Zyski zato w takich miejscowościach, gdzie górnik zamiast pieniądzmi płaci na oko proszkiem złotym, są ogromne. Widziałem istniejące w tych warunkach sklepy naszych Żydów w Dedwood (Wyoming), w Darwin (Kalifornja), Virginia City (Newada). Właściciele ich w ciągu kilku może lat staną się miljonerami. Wogóle, gdy rozważę położenie ludności żydowskiej w Stanach Zjednoczonych, dochodzę do wniosku, że o ile emigracja chłopska jest i dla kraju i dla samychże chłopów niebezpieczna, o tyle wychodztwo Żydów jest rzeczą dla nich korzystną. W naszych miasteczkach istnieją setki rodzin żydowskich, nie mających z czego żyć i trudniących się tylko szkodliwem, nieprodukcyjnem pośrednictwem, tam zaś, gdzie z gołemi rękami, byle z obrotną głową, można dojść do majątku, gdzie wiele gałęzi handlowych nie zdołano jeszcze rozwinąć, otworzyłoby się dla nich szerokie pole dobrobytu i zysków.
Nie mogę jednak zatrzymywać się nad tym przedmiotem dłużej i wracam do osad polskich. Wspomniałem, że Radom, Panna Marja i t. p. nie są miasteczkami ściśle handlowemi. Mieszkańcy ich zajmują się przeważnie hodowlą bydła i uprawą roli. W Illinois, Wisconsin Indjanie sadzą kartofle i sieją pszenicę, jak w Polsce, w gorącym Teksasie kukurydzę lub nawet bawełnę. Stan ich, daleki od dostatków i wogóle dość mierny, zaspokaja jednak ich potrzeby, a dochody wystarczają na wznoszenie kościołów, zakładanie szkół i opędzanie wydatków gminnych. Dawniejsi osiedleńcy, jeśli są ludźmi rządnymi, żyją nawet we względnym dobrobycie. Najłatwiej do pewnej zamożności dochodzą ludzie żonaci, a zwłaszcza mający dużo dzieci, albowiem w Stanach Zjednoczonych, gdzie praca drogo kosztuje, dzieci, byle trochę podrosły, są prawdziwem dobrodziejstwem dla osadnika. W miastach znaczną część ludności polskiej stanowią robotnicy, żyjący z zarobku dziennego po fabrykach. Są oni znacznie ubożsi od robotników amerykańskich, niemieckich, angielskich lub szkockich. Jednakże, gdy interesa w całych Stanach idą dobrze, żyją oni lepiej, niż żyli w Polsce, a oszczędniejsi dochodzą nawet do spokojnego kawałka chleba. W wielu pomieszkaniach tamtejszych polskich robotników widziałem podłogi, pokryte całkowicie, wedle zwyczaju amerykańskiego, dywanami; w tak zwanym „parlorze“, czyli bawialni, nie brakło krzeseł na biegunach, na obiad zaś podawano befsztyk i porter, albo mięsne puddingi. Zastrzegam jednak zawsze, że piszę o tych tylko, którzy mieli dość zdrowia i hartu duszy, by przetrzymać nędzę początkową. Z drugiej strony i ci nawet, szczęśliwi, w chwilach zastoju handlowego lub bankructw fabrycznych tracą robotę i wpadają w bardzo trudne położenie. Sprowadza to częstokroć nowe wychodztwa w okolice, w których bussiness idzie lepiej, albo przenoszenie się ludności miejskiej na osady rolnicze. Za czasu mej bytności powstały w ten sposób dwie nowe kolonje polskie: Nowy Poznań w Nebrasce i Waren-Hoino w Arkanzas. Temu ostatniemu jednak, założonemu w złych warunkach, nie przepowiadano długiej przyszłości.
Z tego, com dotąd powiedział, widzimy, że Polacy żyją rozproszeni w całych Stanach, od oceanu Atlantyckiego do Spokojnego i od zatoki Meksykańskiej aż po rzekę św. Wawrzyńca, czyli na przestrzeniach tak rozległych, jak cała Europa. Spójnię dla wszystkich stanowią stowarzyszenia, znoszące się wzajemnie, pisma perjodyczne, których niedawno wychodziło cztery, obecnie zaś trzy[30] wychodzi w Chicago — i wydawnictwa, puszczane w świat przez księgarnie polskie, założone w Chicago, Milwaukee i Detroit. Główną jednak siłą, podtrzymującą jaką taką jedność moralną, jest kościół i przewodniczący polscy księża. Kościół grupuje wokół siebie przewodniczących robotników lub chłopów i wytwarza coraz nowe parafje; ksiądz żeni, chrzci, grzebie, a przedewszystkiem uczy. Duchownemu nietylko przynosi to dochody, ale daje mu wpływ polityczny, on bowiem rozporządza głosami swoich owieczek. Taki stan rzeczy może się komuś nie podobać, co mu jednak nie przeszkadza istnieć. Być może nawet, że przewaga wpływu czysto kościelnego sprowadza pewną wyłączność i zacieśnienie granic polsko-amerykańskiej gminy, usuwa bowiem np. protestantów, których wielu znajduje się między Ślązakami lub Mazurami pruskimi. Z drugiej strony jednak należy wyznać, że ogół ludności skupia, wytwarza z niego społeczne jednostki, nie daje mu rozpraszać się i ginąć marnie między obcemi żywiołami, a nakoniec staje się wyłączną opieką dla takich nowo przybyłych, których losy skreśliłem na początku niniejszego szkicu.



IV.

Przy zakładaniu nowych osad rozwijają duchowni szczególnie pożyteczną działalność. Zdarza się częstokroć, w większych zwłaszcza miastach amerykańskich, że ludność robotnicza objawia nagle dążność do zamienienia życia w rękodzielniach na pług i siekierę pionierską. Przyczyną tego bywają bezrobocia, zaburzenia lub zastój w interesach, bezpośrednio zaś brak roboty. Życie osadnika, jakkolwiek z początku trudne, pewniejsze jest jednak, niż wyrobnicze. Zająwszy ziemię na prawach klemowych z wypłatą na lat dziesięć po dolarze i pół od akra, lub nabywszy takową również na częściową spłatę od kolei żelaznej, dochodzi się zawsze w Stanach, po przecierpieniu pierwszych bied, do posiadania własności i spokojnego kawałka chleba. Ale oczywiście pojedynczy człowiek nie może osiadać zdala od ludzi na pustyni. Potrzebną tu jest działalność wspólna; potrzeba, żeby wybierała się naraz znaczna partja ludzi, gotowych wspierać się solidarnie. Wobec tego koniecznem jest dla jedności działania pewne przewództwo; rodziny zatem, mające zamiar zakładać osadę, wybierają sobie zwykle jednego lub kilku pełnomocników, którzy jeżdżą naprzód oglądać grunta, prowadzą o nie układy z zarządami kolei żelaznych, starają się uzyskać możliwie najlepsze warunki, a nakoniec rozdzielają nabyte przestrzenie. Przy osiadaniu na ziemiach rządowych pośrednictwo takie mniej jest potrzebne, ziemia bowiem rządowa jest właściwie niczyją i wedle prawa można na niej osiąść bez poprzednich z kimkolwiek układów. Po spłacie dolara i pół z morgi w najbliższym Wydziale Gruntowym (Land office), a nawet po spłacie pierwszej raty, uważa się taka ziemia już za prywatną własność. Należy więc tylko przy osiedleniu się zachować pewną ostrożność, by wypadkiem nie zająć ziem, do których już ktoś rości jakiekolwiek prawa — zresztą innych utrudnień niema. Osadnicy jednak wolą zwykle grunta, należące do kompanij kolejowych, te bowiem, położone nad linjami drogi żelaznej, więcej mają widoków rozwoju na przyszłość. W tym ostatnim razie rola pełnomocników niesłychanie jest ważną, wszystko bowiem zawisło od warunków, na jakich staje układ z kolejowym zarządem. I tak: zarząd może obiecać stację nowo budującej się osadzie, może drożej lub taniej ustąpić grunta, może rozłożyć spłatę ich na bardzo długie terminy — co wszystko zależy już od tego, jak pełnomocnicy umieją się wziąć do rzeczy. Otóż takimi pełnomocnikami dla naszych osadników są prawie wyłącznie księża i, gdyby nie oni, osady, jak Radom, Częstochowa etc., nigdyby nie powstały, chłopi bowiem sami nie umieliby się nawet wziąć do rzeczy. Przytem pełnomocnik duchowny ma tę wyższość nad świeckim, że świecki może wziąć od zarządu kubana za narzucenie osadnikom gruntów jak najgorszych lub za układ dla zarządu najodpowiedniejszy, a potem porzucić sprawę i pójść sobie, gdzie mu się podoba; duchowny zaś zostaje zwykle z osadnikami i staje się ich proboszczem, jego więc przyszły los osady bezpośrednio dotyczy. Jest to bardzo naturalne i o takiej wyższości przewódców duchownych nad świeckimi miałem sposobność przekonać się dokładnie za czasów mego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Zakładano właśnie wówczas dwie nowe osady polskie. Przewódca świecki zakupił grunta w Arkanzas, nazwał założyć się mającą kolonję Waren Hoino i, odmalowywując ją w złotych prawdziwie barwach, zdołał zgromadzić do stu kilkudziesięciu rodzin. Popierała całe to przedsięwzięcie usilnie Gazeta Polska Chicagowska Dyniewicza, rywalizująca bardzo zacięcie z Gazetą Polską Katolicką, redagowaną przez duchownych. Ta ostatnia, a raczej partja jej, widząc, że Chicagowska, popierając istotnie sprawę ważną, może pociągnąć za sobą większość, postanowiła przeciwdziałać. Z początkowania jej powstała myśl założenia jednocześnie drugiej osady polskiej w Nebrasce, pod nazwiskiem Nowy Poznań. Ponieważ chętnych nie brakło, zakupiono wkrótce grunta i Nowy Poznań przeszedł także z dziedziny zamysłów w dziedzinę rzeczywistości. Obie gazety poczęły teraz wysławiać każda swoją osadę, nie znajdując dość słów potępienia dla przeciwnej. Nowemu Poznaniowi zarzucano, że położony jest w krainie bezdrzewnej, gdzie nie będzie z czego pobudować domów, a przytem w okolicach, pustoszonych od czasu do czasu przez szarańczę. Była nawet w tem część prawdy. Nebraska jest jednym olbrzymim stepem, na którym do dziś dnia koczują Indjanie Pawnisowie, a na którym drzewa znajdują się tylko przy rzece Plata i jej potokach. Szarańcza niszczy także często te cudne stepy. Z drugiej jednak strony urodzajność dziewiczej ziemi nagradza osadnikowi wszystkie klęski. Gazeta Katolicka, odpierając zarzuty, twierdziła, że grunta w Arkanzas pokryte są dębami, których karczunek tak długo może się pociągnąć, iż osadnicy pierwej z głodu poumierają; dalej mówiono, że układ zawarty jest lekkomyślnie i zakupiona przestrzeń ma tylko płytką warstwę czarnoziemu, a nakoniec, iż cała okolica rok rocznie zatapianą bywa przez wody rzeki Arkanzas, z czego powstają zabójcze febry i inne choroby, dziesiątkujące ludność. Obie strony wysyłały komisje, mające sprawdzić istotny stan rzeczy, ale komisje te, złożone z ludzi, należących do stronnictw, powtarzały za i przeciw wedle widoków stronnictw.
Ostatecznie jednak sprawy w Waren Hoino wzięły zły obrót. Arkanzas słynie wprawdzie z urodzajności ziemi, obfitość lasów jest jedną dodatnią stroną więcej dla każdej kolonji — nakoniec klimat tam nie jest tak niezdrowy, jak np. w Teksas, przekonałem się jednak, że mimo tych pomyślnych warunków osada, tam założona, nie miała przed sobą żadnej przyszłości. Prawdopodobnie kupno było prowadzone lekkomyślnie, ziemia wybrana nieopatrznie, działki przeprowadzone z uwzględnianiem różnych pobocznych względów, wreszcie zarząd funduszami naganny. Większa część osadników, którzy się już byli do Waren Hoina wybrali, powróciła stamtąd bardzo śpiesznie, podnosząc krzyk, że została omamioną. Niektórzy, wydawszy wszystkie pieniądze na drogę, a nie chcąc pozostać w osadzie, znaleźli się istotnie w bardzo przykrem położeniu. Nazwano wyprawę do Hoina wyprawą na Sybir. Krótko mówiąc, pokazuje się, że świeckim inicjatorom nowej osady wiele jest do zarzucenia. Tymczasem Nowy Poznań, który na pierwszy rzut oka nie miał przed sobą tylu danych do przyszłego pomyślnego rozwoju, stanął jednak odrazu na silnej podstawie i, o ile wiem, widoki jego na przyszłość z każdym dniem stają się lepsze.
Poświęciłem kilka słów historji tych dwóch osad dlatego także, żeby czytelnikom moim dać przykład, w jaki sposób powstają nowe kolonje, a zarazem, aby okazać, jak dalece jest ważną rola i działalność księży polskich w Stanach Zjednoczonych. Rozwaga i sumienność, z jaką np. prowadzoną była sprawa Nowego Poznania, objaśnia się niezawodnie tem, że umocowani duchowni zaraz osiędą w osadzie, utworzą parafję — interes więc Nowego Poznania jest ich interesem, przyszła jego pomyślność ich pomyślnością. Nie twierdzę przez to, by wyłącznie tylko względy osobiste orzekały o uczciwości ich działania, ale niemniej pewnikiem jest, że dobro ogólne zawsze i wszędzie tem mocniej jest przestrzegane, im silniej i bezpośredniej wiąże się z dobrem osobistem ludzi, stojących u steru.
Z tego, co dotąd powiedziałem, wypada, że, jeśli u Polaków, zamieszkałych w Ameryce, istnieją jakieś ślady organizacji, to organizację ową wprowadzili po największej części duchowni. Zapewne, że to, co jest, nie wystarcza; osady są rozproszone po całej przestrzeni Stanów i wogóle mało o sobie wiedzą. Pismom, wychodzącym w Chicago, brak korespondencji z mnóstwa osad, wskutek tego ustalenie jakichś danych statystycznych niezmiernie jest utrudnione. Prawdę powiedziawszy, nikt dokładnie nie wie, ilu Polaków zamieszkuje Stany Zjednoczone. Wiadomości, podawane przez tamtejsze pisma polskie, nie są oparte na żadnej pewnej podstawie, a zawsze przesadne, redaktorom bowiem chodzi, aby przedstawiać dzienniki swe jako organa wielkich partyj i poczytne. Z jednej strony ściąga im to płatne ogłoszenia kupców, stanowiące główny zysk dziennikarski, z drugiej nadaje pewne znaczenie polityczne w czasie wyborów. Istotnie, w takiem Chicago, Milwaukee lub Detroit, gdzie ludność polska gęsto jest osiadłą, dla każdego kandydata niemałą rzeczą jest mieć za sobą jej głosy, które nie mogą wprawdzie same jedne na urząd posadzić, ale, jeśli chodzi np. o rozstrzygnięcie między kandydatem republikańskim a demokratycznym, mogą szale na jedną lub drugą stronę przeważyć. Oczywiście kandydat, chcąc mieć głosy jakiejś narodowości, nie udaje się do pojedynczych osób, ale do ich dziennika, wyświadczając mu rozmaite usługi lub obiecując korzyści, odpowiednie do liczby głosów — i stąd owa przesada wszystkich dzienników w podawaniu liczby swych abonentów i wogóle współrodaków.
Z powyższych powodów cyfry, trafiające się w gazetach polsko-amerykańskich, a oznaczające ludność polską na 200, 300, 500 tysięcy dusz, nie zasługują na żadną wiarę. Ustaleniem ich nikt się nie zajmuje, a wskutek tego nikt też nie ma pojęcia, jakie właściwie znaczenie mogliby mieć Polacy w Stanach, gdyby działali wspólnie.
Organizacja więc wiele jeszcze pozostawia do życzenia. O zebraniu wszystkich Polaków w jednem terytorjum lub stanie i o wytworzeniu z nich potężnej jednostki społecznej nawet mowy być nie może. Podobne pia desideria przychodziły wprawdzie do głowy Polakom — ale... nie zamieszkałym w Stanach. Ci ostatni wiedzą, że idealne owe zamiary rozbiłyby się niechybnie o względy praktyczne. Tylko jakieś nowe, a rozbudzające fanatyzm sekty religijne mogą tak zbierać swych współwyznawców, jak Brigham Jung zebrał mormonów. W łonie Polaków powstała za czasu mego pobytu myśl wytworzenia sejmu i senatu, któreby zaprowadziły jedność w życiu ich publicznem — ale i ta myśl okazała się po bliższem jej zbadaniu niepraktyczną.
Poza sferą religijną i społeczną działalność duchownych ma głównie na celu obronę narodowości. Cel ten zresztą stawiają sobie gazety, stowarzyszenia świeckie, gwardje wojskowe, słowem — wszystkie instytucje polskie w Ameryce. Na nieszczęście jednak napróżno. Według mego zdania, Polakom amerykańskim mimo najszlachetniejszych usiłowań ze strony przewódców i ich samych grozi niechybnie wcześniejsze lub późniejsze wynarodowienie się i całkowite rozpłynięcie w żywiole amerykańskim. Temu wpływowi języka i cywilizacji anglo-saskiej potężniejsze nawet, niż polski, żywioły oprzeć się nie mogą. Nikt tam nikogo nie chce amerykanizować. Nikt bezwarunkowo nic nie narzuca, każdej narodowości wolno zakładać swoje pisma, szkoły, wojsko nawet, w którym to ostatnim wypadku rząd pośredniczy o tyle tylko, że zawiązującym się gwardjom przesyła karabiny — a jednak wpływ amerykański staje się nieprzepartym. Cudzoziemcy, którzy, przybywszy do Ameryki i zostawszy obywatelami, żyją pod amerykańskiemi urządzeniami, biorą udział w życiu publicznem, prędzej czy później przerabiają się na Amerykanów z ducha. Potem przyjęcie języka angielskiego jest już nieubłaganą koniecznością, zależną tylko od czasu. Wszystkie narodowości, żyjące obok siebie, muszą przecie używać jakiegoś jednego wspólnego języka, inaczej bowiem Polak, np. zamieszkujący Haywood, nie mógłby nigdy porozumieć się z tamże żyjącym Portugalczykiem. Oczywiście tym wspólnym językiem towarzyskim, handlowym i urzędowym jest język angielski. Oprócz tego, przybywający do Stanów Zjednoczonych Polacy, Włosi, Czesi, Hiszpanie i t. p. nie mają w narzeczach swoich mnóstwa wyrazów, służących do oznaczenia czysto lokalnych amerykańskich pojęć, stosunków i urządzeń; w takie więc szczerby i szczeliny językowe wciskają się z konieczności wyrazy angielskie i rozkład ojczystego języka rozpoczyna się nieubłaganie. Rzekłbyś, język angielski wieje tam z wiatrem w powietrzu i niby jakoś niechcący wchłaniany bywa przez przybyłych z Europy.
Jest to jakby zalew, stopniowy wprawdzie, ale posuwający się bez przerwy. W Anaheim, kolonji czysto niemieckiej, położonej w południowej Kalifornji, Niemcy biją dzieci za to, że nie chcą rozmawiać ze sobą inaczej, jak po angielsku. A jednak kolonja ta, leżąca wśród ludności przeważnie meksykańskiej, nie ma nawet bezpośredniego zetknięcia się z żywiołem anglo-saskim. Tenże sam wpływ angielszczyzny na młodzież niemiecką widziałem i w Cincinatti, najpotężniejszem ognisku germańskiem w całych Stanach. Co do Polaków, nawet duchowni, nawet redaktorowie i współpracownicy gazet nie mogli się oprzeć wpływowi angielszczyzny, jakkolwiek są to ludzie mniej więcej wykształceni, którzy bronią się mu z całą świadomością. Rzekłbym, pod wpływem angielszczyzny wytwarza się tu osobny polsko-amerykański język, którego wyrazy potoczne są polskie, wszystkie zaś terminy, wszystkie nazwy handlowe, społeczne, urzędowe, wszystkie wyrazy, mające związek ze zwyczajami, z sposobami rolniczemi, słowem, z tem wogóle, w czem tylko różni się życie amerykańskie od polskiego — angielskie. Ograniczę się na przytoczeniu kilkunastu tylko przykładów, wyjętych po największej części nie ze zwyczajnej mowy, ale z języka tamtejszych pism polskich. I tak, zamiast: kolej żelazna, znajdziesz rajlrod, zamiast bilet tykiet, zamiast kancelarja ofis, zamiast statek parowy stymer, zamiast mniejszy żaglowiec bot, zamiast hipoteka morgedż, lub ded[31], zamiast wagon kar, zamiast deski lumber, zamiast płot feus, zamiast siano hay, zamiast kurnik czyken-jad, zamiast żyto korn, zamiast woźnica tymster lub drajwer, zamiast wóz tym, zamiast sklep stor, zamiast szynkownia salon, zamiast sprawa biznes (bussiness), Boże Narodzenie nazywa się Chrystmas, sąd (budynek sądowy) kurt, bawialnia parlor, powozik buggy, ubranie całkowite siut i t. p. Dalej pod wpływem składni angielskiej rodzą się także wyrażenia, jak: Dziecko tyle a tyle lat stare. Robić życie. Człowiek wart tyle a tyle dolarów. Robisz mnie śmiać się. Nie słyszałem nikogo mówić. Wczorajsze papiery pisały. Fuliszujesz mnie. Well, drogi panie! Certainly, kochany panie! etc.
Jednakże pisma przestrzegają czystości języka. Księgarnie Barzyńskich, Dyniewicza i Piotrowskiego sprzedają książki polskie, stowarzyszenia starają się prowadzić swe sprawozdania w najlepszym języku, słowem, na dobrych chęciach i patrjotyzmie nie zbywa Polakom, ale język ich, oderwany od pnia macierzystego, musi psuć się, rozkładać, zmieniać ducha pierwotnego i przeradzać się tak, jak przeradza się przesadzona na obcy grunt roślina.
Skupienie wszystkich Polaków w jednym jakimś stanie, połączenie ich w jedną całość, zakładanie urządzeń własnych ochronnych, mogłoby wynaradawianie się opóźnić, ale, ponieważ nic podobnego nie istnieje i istnieć nie może, ponieważ Polacy żyją rozproszeni po całych Stanach, wynarodowienie więc przyszłych zwłaszcza pokoleń jest tylko rzeczą czasu. Świeży napływ wychodztwa nie będzie także tamą, bo tak gorączka wychodzca, jak i warunki, które tę chorobę powodują, są to rzeczy przemijające, które, raz doszedłszy do najwyższego natężenia, następnie słabieją. Ani w Królestwie, włączając Litwę, ani w Galicji, ani w W. Księstwie Poznańskiem nie jesteśmy w położeniu Niemiec lub Anglji, które corocznie muszą wyrzucić gdziekolwiek nadmiar swej ludności pod groźbą nędzy i klęsk głodowych — więc i namowy agentów emigracyjnych nie znajdą u nas nigdy podstawy, opartej na czemś istotnem, przedmiotowem. Mówiąc nawiasem, dla nas jest to okoliczność nader pomyślna. Z mniejszym jednak napływem przesiedleńców wynaradawanie dawniejszych będzie pompowało coraz szybciej. Przytem wszelkie wychodztwo składa się przeważnie z mężczyzn, którzy, nie znajdując dość swoich kobiet, biorą żony z miejscowego otoczenia. Otóż nie znam ani jednego Polaka, żonatego z Amerykanką, któregoby dzieci umiały po polsku. Nie wyłączam nawet i inteligencji. Jest to nieuniknione. Dzieci takie nie mogą już czytać pism i książek polskich, a choćby nawet nauczyły się po polsku, nie będzie to już ich język domowy. Osady czysto polskie, jak Radom lub Częstochowa, a zwłaszcza zakładane na pustyniach, zdala od wielkich miast, jak Nowy Poznań w Nebrasce, będą zapewne trzymały się dłużej, może nawet bardzo długo jeszcze, ale z upływem lat i te czeka los wspólny. Dodajmy do tego, że wogóle ludność uboższa dostaje się nieodmiennie pod wpływ bogatszej, a Amerykanie miejscowi bogatsi są od Polaków. Wszystko więc składa się przeciw najlepszym ich chęciom. Ta cząstka krwi polskiej rozpłynie się prędzej czy później siłą nieprzepartych okoliczności w krwi obcej. Płonka, zaszczepiona na innym pniu, w inne przerodzi się drzewo. Pamiętajmy, że żyje tam dopiero pierwsze pokolenie. To się jeszcze oprze. Ci, co urodzili się w kraju, nie zapomną go ani nad Wielkiemi Jeziorami, ani nad oceanem Spokojnym — i wiary mu dochowają. Osadnicy w Illinois i Teksas przechowują, jakby relikwje, grudki ziemi polskiej, które wkładają także zmarłym do trumien, pod głowę lub na piersi. Chłop polski kocha więcej ojczyznę, niż sam wie o tem. Dziś niejeden z nich, klepiąc osełką kosę na stepach Nebraski lub Arkanzasu, zaduma się, a często i zapłacze, bo mu ten dźwięk rodzinną wioskę przypomni. Dziś jeszcze, gdy gdzieś pod gorącem niebem Teksasu ozwą się organy w kościele, a ludzie zaśpiewają: „Święty Boże“, oczy im zachodzą łzami, a owe myśli chłopskie przełamią, jakoby mewy, ocean — i wracają do Polski pod strzechy ojczyste.
Ale przyszłe, drugie, trzecie, czwarte pokolenia? Ale zrodzone z Niemek, Irlandek i Amerykanek dzieci? Prędzej czy później zapomną, zmienią wszystko aż do nazwisk, które, dla angielskich zębów do zgryzienia za trudne, przeszkadzają w bussinessie.
W jakim przeciągu czasu to się stanie, dziś trudno oznaczyć — jednakże to los nieunikniony, choć smutny, że, jak dawniej wedle królewskiej przepowiedni Rzeczpospolita, tak dziś rozproszone po całym świecie jej dzieci idą in direptionem gentium.

„Przewodnik Naukowy i Literacki“, r. 1879,
zeszyty lipcowy i sierpniowy.






WSPOMNIENIA OSOBISTE

MARZENIA MŁODOŚCI[32].
5 grudnia 1900 r.


Szanowny Redaktorze!

Nie wiem i nie pamiętam, czy umiałem już czytać, gdy uczono mnie Śpiewów historycznych Niemcewicza. Chciałem wówczas jeździć po cecorskiem i po innych błoniach, jak Sieniawski, „odważny i smutny“ — innemi słowy: pragnąłem być rycerzem. Potem rozpalił moją wyobraźnię Robinson Cruzoe i szwajcarski. Marzeniem mojem było osiąść na bezludnej wyspie. Te wrażenia dziecinne zmieniły się zczasem w chęć i zamiłowanie do podróży. Porywy te zdołałem w części urzeczywistnić w życiu. Trzecią książką, która wywarła na mnie nadzwyczajne wrażenie, było ilustrowane życie Napoleona. Od chwili jej przeczytania chciało mi się być wielkim wodzem.
Pragnienia te przetrwały cały wiek dziecinny, a nawet i część pierwszej młodości.
Zdawało mi się, że tylko na polu bitew można zyskać prawdziwą sławę — i nosiłem się z myślą wstąpienia do jakiejś szkoły wojskowej.
Przypuszczam jednak, że pociąg do powieści wojennej, który rozbudzi się we mnie później, ma swą przyczynę w tych właśnie czasach i wrażeniach.
Od dzieciństwa pisałem wiersze i utwory prozą, ale, właściwie mówiąc, jako dziecko — nie marzyłem o zawodzie wyłącznie pisarskim. Przyszło do tego jakoś samo przez się — jakby trochę z tego powodu, że inaczej być nie mogło. Jakoż, jakkolwiek zgładziłem w moich powieściach ze świata nie mniej ludzi od Napoleona lub Moltkego, obecnie jednak nic już Europie od mego oręża nie grozi.
Łączę wyrazy poważania i przyjaźni

Henryk Sienkiewicz.
„Wieczory Rodzinne“, r. 1901, nr. 1.






O GENEZIE „QUO VADIS“[33]
Szanowny Panie i Kolego!

Wczoraj dopiero powróciłem z Galicji z polowania, które przedłużyło się trochę i spowodowało opóźnienie mej odpowiedzi. Niebawem opuszczam Warszawę, aby towarzyszyć mej chorej córce, prawdopodobnie do Korfu. Wskutek tego nie jestem w stanie zadość uczynić wyczerpująco Pańskiemu życzeniu.
Pyta mię Pan, w jaki sposób powstała w mej wyobraźni myśl napisania Quo vadis. Był to rezultat licznych przyczyn. Miałem zwyczaj, od wielu lat, przed zaśnięciem, wczytywać się w dawnych dziejopisów łacińskich. Robiłem to nietylko z zamiłowania do historji, którą się zawsze bardzo interesowałem, ale również ze względu na łacinę, której nie chciałem zapomnieć. To przyzwyczajenie pozwalało mi czytać prozaików i poetów łacińskich bez wszelkich trudności, budziło zarazem coraz gorętszą miłość do świata starożytnego.
Najsilniej pociągał mię, jako historyk, Tacyt. Wczytując się w Annale, niejednokrotnie czułem się kuszonym przez myśl przeciwstawienia w pracy artystycznej tych dwóch światów, z których jeden był potęgą rządzącą i wszechmocną machiny administracyjnej, — drugi reprezentował wyłącznie siłę duchową. Myśl ta pociągała mię, jako Polaka, przez swą ideę zwycięstwa ducha nad siłą materjalną; jako artystę, porywała mię przez wspaniałe formy, w jakie umiał przyoblekać się świat starożytny.
Siedm lat temu, podczas mego ostatniego pobytu w Rzymie, zwiedzałem miasto i okolice z Tacytem w ręku. Mogę śmiało rzec, iż sama myśl już była we mnie dojrzała; szło tylko o znalezienie punktu wyjścia. Kaplica Quo vadis, widok bazyliki św. Piotra, góry Albańskie, tre fontane — dokonały reszty.
Wróciwszy do Warszawy, rozpocząłem studja historyczne, które natchnęły mię jeszcze silniejszą miłością do zamierzonego dzieła.
Taka jest geneza Quo vadis. Wszystko, co Panu piszę, jest nadto krótkie i suche, ponieważ do tych motywów możnaby dodać jeszcze wiele innych, — me uczucia osobiste, wędrówki po katakumbach, przecudny krajobraz, który otacza zawsze miasto wieczne, akwedukty, widziane o wschodzie lub zachodzie słońca...
Lecz nie mogę pisać dłużej. Zresztą sądzę, iż to, co powiedziałem, może najwyżej posłużyć Panu jako tekst do artykułu, który pod Pańskiem piórem, przy Pańskiej znajomości języka francuskiego, będzie piękniejszy, bogatszy i barwniejszy, niż to wszystko, co ja sam mógłbym napisać.
Racz Pan przyjąć, Szanowny Panie i Kolego, wyrazy mego wysokiego poważania

Henryk Sienkiewicz.
„Kraj“, r. 1901, nr. 10.






O SWOJEJ WŁASNEJ TWÓRCZOŚCI[34].

Niegdyś na pytanie: jak tworzę? — odpowiedziałem, że tworzę jak kucharka, która nie lubi, aby jej zaglądano do garnków. Mówić o sobie jest zawsze niezbyt przyjemnie. Ponieważ Pańska ankieta ma na celu objąć wszystkich żyjących polskich pisarzy, przeto nie chcąc się wyłączać, odpowiadam na zawarte w niej pytania, co następuje:
1) Jak powstaje pomysł artystyczny, na to trudno jest odpowiedzieć. Może on powstać pod wpływem wszelkich pobudek, pod wpływem uczuć i idej osobistych, albo zaobserwowanych w otoczeniu; pod wpływem prądów społecznych, wypadków dziejowych, pod wpływem patrjotyzmu i uczuć humanitarnych. Poddaje, a raczej podsuwa go czasem natura i jej zjawiska, czasem przeczytane książki, widziane obrazy, słowem: wszelkiego rodzaju pobudki, działające na wyobraźnię artystyczną i jednocześnie na uczucie.
Objaśniam to przykładami z moich własnych utworów:
Szkice węglem powstały z obserwacji stosunków wiejskich po uwłaszczeniu, które to uwłaszczenie wytworzyło (dziś już, na szczęście, zasypaną) przepaść między dworem a chatą.
Trylogja. Z rozczytywania się w kronikach i pamiętnikach z epoki, którą odczuwałem artystycznie mocniej, niż inne okresy dziejów — i z chęci pokrzepienia serc.
Bez dogmatu. Z refleksyj, do czego prowadzi rozmaitych genjuszów bez teki zbytnia samoanaliza i wogóle przerafinowanie.
Quo vadis. Z wczytywania się w Tacyta, za czem poszły inne źródła — z wrażeń, zebranych podczas dłuższego pobytu w Rzymie.
Krzyżacy. Z odczucia chwały narodowej w przeciwstawieniu do dzisiejszej narodowej niedoli.
W pustyni i w puszczy. Z miłości do naszych dzieci i ze wspomnień podróżniczych.
2) Każdy pomysł leży we mnie długo i, jeżeli tak można rzec, fermentuje, nim się do niego zabiorę. Przykład: Zagłobę wprowadziłem do Ogniem i mieczem, aby całość obrazu nie była zbyt posępna, tymczasem wyrósł mi on na jedną z głównych postaci i przewędrował przez trzynaście tomów. Nieraz w ciągu pracy wprowadzam nowe figury dla pełni życia lub dla dokładniejszego przeprowadzenia przewodniej idei.
3) Ponieważ myślę, że najwyższą sztuką i najgłębszem psychologicznem zadaniem pisarza jest stworzenie żywego człowieka, który zostaje w pamięci ludzkiej jako typ, przeto staram się tworzyć postacie, mające nietylko ogólne, lecz i indywidualne cechy życia i charakteru.
4) Schematów nie spisuję. Powieści nie rozkładam zgóry na rozdziały i nie wyznaczam sobie, co w którym będę pisał. Zostawiam to logice rzeczy i naturalnemu rozwojowi wypadków.
5) Jakkolwiek pisanie nie przychodzi mi wcale z łatwością, rękopisy moje wyglądają dość czysto, albowiem przekreślam naprzód w myśli wszelkie zdania i określenia, które nie wydają mi się malownicze i silne. Wolę takich pisarzy, którzy trudno piszą, ale których łatwo się czyta, niż takich, którzy łatwo piszą, a trudni są do czytania.
6) Unikam przewagi słów nad treścią, aby nie wpaść w popis stylowy i w literacki barok — i aby zjawiska opisywane nie ginęły tak pod nadmiarem określeń, jak w zimie giną wszelkie kształty pod śnieżną zadymką.
7) Pracuję od dziesiątej rano do trzeciej, o ile pozwala mi na to panujący u nas zwyczaj rozporządzania czasem pisarzów na wszelkiego rodzaju cele publiczne, a nawet prywatne.
8) Co do książek i autorów. Mogę zawsze czytać Iljadę i Odyseję, Tacyta, Liwjusza, Horacego, Szekspira, Molière’a i Trójcę naszych poetów. Z powieściopisarzy cenię Balzaca, Dickensa i Dumasa-ojca. Z zamiłowaniem czytam książki historyczne, kroniki, pamiętniki i podróże. W ostatnich czasach czytałem z ciekawością Bergsona. Czytuję od czwartej do późnego wieczora.
9) Podczas natężonej pracy największym odpoczynkiem umysłowym jest dla mnie polowanie i wogóle ruch. Sypiam koło ośmiu godzin na dobę. Co do odżywiania się — jem, co mi dadzą.
Zapomniałem dodać, że większą część moich powieści (prawie wszystkie, prócz nowel) pisałem z dnia na dzień, odsyłając zaraz napisane kartki do druku. Ale wogóle jest to metoda, wymagająca wielkiej czujności, niewygodna i niebezpieczna.

„Świat“, r. 1913, nr. 23.






WSPOMNIENIE.

Było to przed laty. Chodziłem wówczas do klasy pierwszej i stałem na stancji na Starem Mieście, w pierwszym z brzegu domu za Świętojańską.
Przez tę też ulicę wiodła najprostsza droga do gimnazjum, które mieściło się tam, gdzie dziś uniwersytet. Ale wolałem chodzić przez Piwną, z powodu sklepów z ptakami.
Istniało tych sklepów kilka obok siebie, po lewym boku ulicy. Nazewnątrz wisiały klatki, a w nich czyże, zięby, szczygły, słowiki i gile, niekiedy nawet sowy, sójki i kraski.
Byli to dobrzy moi znajomi, których widok przypominał mi wieś, a zwłaszcza wakacje na Boże Narodzenie, gdy z powodu mrozów to ptactwo, które nie odlatuje na zimę, zbliża się do zabudowań.
Wystawałem nieraz przed temi klatkami tak długo, że spóźniałem się na lekcje, co, jak wiadomo, pociąga za sobą rozmaite niemiłe następstwa.
Lecz i Świętojańska miała swoje ponęty, z których największą była „Fara“.
Między uczniami panowało wówczas przekonanie, które podzielali z nami zapewne wszyscy mieszkańcy Starego Miasta i ulic przyległych, że jest to jeden z najwspanialszych kościołów na świecie. Ci, którzy słyszeli coś o kościołach rzymskich, przyznawali, że tam, gdzie mieszka papież, może jest jaki równie okazały; ale pozatem, gdyby kto chciał zaprzeczać pierwszeństwa naszej Farze, miałby był z nami do czynienia. Nie zaglądałem jednak do Fary przez pobożność, mieliśmy bowiem nasze własne gimnazjalne nabożeństwa, tylko przez ciekawość. Gotyckie żebrowania kościelnej nawy, ołtarze, pomniki, portrety, a zwłaszcza posągi rycerzy w zbrojach — oto co pociągało mnie nadzwyczajnie. Nie przeczuwałem wówczas, patrząc na śpiących obok siebie ostatnich książąt mazowieckich, że będę opisywał ich przodków w Krzyżakach. A wszelako sam nie wiem, czy od tych rozmaitych pamiątek, od tych portretów, od tych pomników, od tych marmurowych twarzy, nie wiał na mnie wówczas wiatr minionych wieków, sławy, siły, wolności i nie nanosił tych ziarn, które długo leżały mi w duszy, zanim wyrosły z nich moje powieści historyczne.
Lecz zajmował mnie także ogromnie obraz w wielkim ołtarzu, gdyż od dziecinnych lat byłem wielkim miłośnikiem malarstwa. Przedstawia on, jak wiadomo, na górze Matkę Boską, otoczoną wieńcem aniołów, w dole świętego Stanisława, wskrzeszającego Piotrowina — i świętego Jana Chrzciciela, który, oparty o skałę, patrzy z ciekawością i powagą na cud polskiego biskupa. Kto był autorem obrazu, nie pytałem, albowiem nie przychodziło mi wówczas na myśl, by ten obraz był czemś odrębnem od kościoła, nie zaś jakąś jego częścią, która powstała z nim razem, przed tysiącami lat. Ale zdumiewało mnie co innego, a mianowicie obecność Jana Chrzciciela przy wskrzeszeniu. W owych „zacofanych“ czasach chłopcy, zwłaszcza wiejscy, przybywający do gimnazjum, umieli napamięć Pielgrzyma z Dobromila i wszystkie daty z historji polskiej. Z tego powodu nie mogło mi się w głowie pomieścić, jakim sposobem święty Jan, który chrzcił Chrystusa i któremu ucięto przed wiekami głowę, mógł być w tysiąc ośmdziesiąt jeden lat później w Krakowie, a jeśli był, to dlaczego ani w historji Pod Lipą ani w Pielgrzymia z Dobromila nie było o tem najmniejszej wzmianki.
I to pytanie niepokoiło mnie do tego stopnia, że nakoniec postanowiłem udać się po odpowiedź do osoby najbardziej kompetentnej, to jest do naszego prefekta.
Był nim stary dziekan, dzielny, poczciwy ksiądz o złotem sercu, dawny podobno kapelan wojskowy. Chodziły o nim wieści, że w swoim czasie, pod Stoczkiem, szarżował z „białemi rabatami“ na armaty i bił, ile włazło. Nie wiem, co było w tem prawdy, ale to pewna, że przez usta naszego prefekta odzywał się często stary żołnierz — i, że gdy nam wykładał religję lub odpowiadał krótko a węzłowato na nasze pytania, zdawać się mogło, że odpowiada żołnierzom. Jego wymowa kaznodziejska była też wprost fenomenalna. Wymawiając naprzykład na kazaniu: „Piotr i Paweł“, najbardziej grzmiąco i patetycznie wygłaszał spójnik i. Rzeczy religijne i kościelne kładł nam, jak łopatą, w głowę, a jeśli który z nas nie uważał, kręcił się lub hałasował w czasie wykładu, ksiądz przywoływał go do porządku następującem nagłem pytaniem:
— Czy cię ta bąki ćwiczą?
Albo:
— Zgrzebłem cię ta skrobią, że wierzgasz?
Miał jednak opinję uczonego, byłem przeto pewien, że jednem słowem potrafi rozproszyć moje wątpliwości. W tym celu wstałem pewnego dnia podczas wykładu i wyciągnąłem w górę dwa palce:
— Proszę księdza prefekta...
— Czego znów?
— A bo ja się chciałem spytać, jakim sposobem święty Jan Chrzciciel mógł być obecny w Polsce przy wskrzeszeniu Piotrowina?
— Blekotu się najadłeś, czy co?
— Nie, proszę księdza, tylko u Fary jest obraz, na którym święty Jan patrzy na świętego Stanisława, a że świętemu Janowi ucięli głowę tysiąc lat przedtem, więc nie rozumiem, jak to być mogło ?...
— To się go ta spytaj!
Między kolegami rozległ się śmiech, a ja siadłem zawstydzony i rozczarowany. Prefekt pomyślał jednak widocznie, że nie można na tem poprzestać, gdyż po lekcji zbliżył się do mnie i rzekł:
— Polska była niedawno ochrzczona — rozumiesz?
— Rozumiem.
— To i co ta dziwnego, że duch świętego Jana Chrzciciela zstąpił z nieba, zobaczyć, czy się porządnie ochrzciła — rozumiesz?
— Rozumiem.
— A że ta ducha malować nie można, bo go nasze grzeszne oczy nie widzą, to prosta rzecz, że malarz wymalował go w ciele. Naaa!
Oczywiście sprawa stała się dla mnie odrazu jasna jak słońce i anachronizmy, których potem dużo widziałem w rozmaitych galerjach, nie dziwiły mnie wcale. Nie zdziwił mnie nawet w jednej zakrystji na Podlasiu „landszaft“, przedstawiający pana starostę Komierowskiego w mundurze obywatelskim województwa, całującego w rękę Pana Jezusa. Od tej pory patrzyłem też bez niepokoju na świętego Jana, obecnego przy wskrzeszeniu Piotrowina.
Po latach dowiedziałem się, że obraz ten malował na zamówienie Zygmunta III Jakób Palma młodszy, zwany Palmetto.
Malował on tak długo, że aż przemalował swój talent. Ale Matka Boska ze świętym Janem i wskrzeszeniem Piotrowina na dole należy do najlepszych jego dzieł i tak dalece nawet cennych, że za czasów Napoleona zabrano obraz do Paryża.
Dopiero w roku 1815, gdy po upadku „boga wojny“ wszystkie spolia wracały tam, skąd były wzięte, wróciło także dzieło Palmetta na dawne miejsce.
I obraz zdobi po staremu wielki ołtarz w katedrze, gdzie widują go ci wszyscy, którzy tam zachodzą dla nabożeństwa, lub dlatego, by wciągnąć w piersi tchnienie minionych wieków siły, sławy i wolności.

„Tygodnik Ilustrowany“, r. 1916, nr. 48.






DLACZEGO MOGŁEM CZYTAĆ SZEKSPIRA?[35]

W pierwszych dniach wojny przybyłem wraz z rodziną do Krakowa, gdzie pozostaliśmy przez kilka tygodni. Były to czasy ciężkiego niepokoju. Troska o kraj i dzieci nie pozwoliła mi sypiać. Często po kilka nocy zrzędu nie mogłem zamknąć oczu, więc, jak się to zwykle czyni w takich razach, próbowałem czytać od wieczora do ranka.
Lecz i to nie prowadziło do niczego. Brałem książkę za książką, powieść za powieścią — i odrzucałem jedną po drugiej. Myśl moja była tak dalece zajęta czem innem, że nie rozumiałem, co czytałem. Wobec wielkości wypadków jakieś zagadnienia psychologiczne lub dramaty uczuciowe wydawały mi się czemś tak marnem i błahem, że wprost nie mogłem pojąć, dlaczego zajmowały mnie poprzednio.
Ponieważ bibljoteka w domu krewnych, w którym się zatrzymałem, była nieźle zaopatrzona, więc przerzuciłem w ten sposób wiele książek, a wreszcie trafiłem na Szekspira.
I wówczas zaszło coś dziwnego.
Oto pokazało się, że Szekspira, którego dramaty widywałem na wszystkich scenach europejskich i którego nie wiem ile razy odczytywałem poprzednio, mogę czytać, mogę rozumieć, mogę odczuwać.
Jego jednego!
W pamiętniku, który piszę od czasu wojny, starałem się zdać sobie sprawę z tego faktu. Objaśnienia owe zajmują tam kilka stronic, obecnie jednak przytaczam tylko następujące:
....Szekspir, to po Bogu najpotężniejszy twórca dusz. Dlatego panuje nad czasem i nad wypadkami. Starzeją się pisarze, którzy są przedstawicielami pewnych szkół, pewnej mody, schlebiaczami danej epoki, odtwórcami panujących doraźnie gustów. On nie zestarzeje się nigdy, albowiem tworzy prawdę życia, a prawda i życie są zawsze aktualne....
Tworzy ludzi o rzeczywistych duszach, istotnem ciele i gorącej krwi, którzy mieszkają i żyją dziś między nami tak samo intensywnie, jak żyli przed wiekami. Osobiście mało znam ludzi, z którymibym rozmawiał równie chętnie, jak rozmawiałem z Hamletem; a po przeczytaniu Burzy mimowoli przychodzi mi zawsze na myśl, że jakiś współczesny Barnum powinien wyszukać Kalibana i pokazywać go za pieniądze.
Znałem ludzi, którzy kochali się w Mirandzie, a ja sam trochę w Rozalindzie.
Przykładów nie będę mnożył, ale przecie Falstaff miał w Polsce brata Zagłobę, a obaj mają wielu żyjących dotychczas braci w Anglji i w Polsce — lubo polscy bracia wychudli dziś tak, że są tylko cieniami dawnych.
Ta sama niesłychana intensywność życia znajduje się w Henryczku Monmouth, w Poinsie, w Romeu, Jagonie, Otellu etc. Takiż sam żywy i ciepły urok kobiecy w Ofelji, Julji, Kordelji lub Imogenie. Lecz moc genjusza sprawia, że wszystkie te postacie, niemniej żywe od współczesnych, są daleko więcej od nich interesujące, albowiem wszechludzkie porywy i namiętności, ogólne pierwiastki zła i dobra spotęgowane są w nich w stopniu daleko wyższym. Są to ludzie więksi od nas, stworzeni na miarę bardziej posągową, a jednak każdy odnajdzie w nich nietylko siebie, lecz i powszechne prawa tego wielkiego i odwiecznego procesu, który zwie się życiem ludzkości.
Tem się też tłumaczy, że dola i niedola szekspirowskich bohaterów, że ich uczucia, ich nienawiści, ich losy, nawet ich wojny, choćby tak odległe, jak wojna Yorków z Lancastrami, porywają nas, narzucają nam z niesłychaną siłą udział w przebiegu zdarzeń i obchodzą tak bezpośrednio, jak nasze własne dzisiejsze sprawy...
I oto dlaczego w dzisiejszych czasach wojny, moru i głodu mogłem czytać, rozumieć i odczuwać Szekspira.

„Tygodnik Ilustrowany“, r. 1917, nr. 26.






PRZEMÓWIENIA

TOAST
na cześć Cyprjana Godebskiego, twórcy pomnika Mickiewicza, w Warszawie, na uczcie d. 29 grudnia r. 1898.
Drogi i kochany mistrzu!

Temu, co kochał i cierpiał za miljony, serca tych miljonów odpowiedziały największą czcią i miłością, a gdy przyszła pomyślna chwila, chciały swoim uczuciom dać niespożyty i wieczny wyraz. Ale, jak przed kilku dniami widziałeś, ludzie u nas, im głębiej zbiorowo czują, tem głębiej milczą... Ogół zresztą wypowiada to, co ma w duszy, zawsze przez pojedyncze usta — więc i tę miłość i tę cześć dla wielkiego Adama mógł wyrazić tylko jeden z takich wybranych synów narodu, któremu Bóg dał potemu moc odpowiednią.
Tym wybrańcem zostałeś ty — i, zaiste, szczęsny był wybór. — Szczęsny, boś umiał odgadnąć, że owe miljony chcą od ciebie, by dzieło było wielkie, wspaniałe, o tyle bardziej natchnione i bardziej narodowe od zwykłych pomników, o ile bardziej natchnionym i narodowym od innych poetów był nasz wieszcz Adam.
I wywiązałeś się z zadania. Żaden inny poeta w żadnem mieście nie ma większego i wspanialszego pomnika od Mickiewicza w Warszawie. — Cześć ci i chwała za to! Imię twoje, sławne i głośne już przedtem, otoczy teraz wdzięczna pamięć społeczeństwa, które ci ją wypowiada przez moje usta. Przyjmij na dowód owej wdzięczności ten medal! Niech ci on będzie pamiątką spełnionego obywatelskiego czynu i jasnem wspomnieniem na wieczorne dni twego życia! Wiedz, że oprócz twego oblicza i wizerunku pomnika wyciśnięte są na nim i serca nasze, które odtąd będą cię kochały i będą łączyły twe nazwisko z jednym z najpiękniejszych dni naszego społecznego życia.

„Rok mickiewiczowski“ (Lwów 1899).






NA WŁASNYM JUBILEUSZU
d. 22 grudnia, r. 1900.

Trudno mi wypowiedzieć słowami, jak dalece wzrusza mnie dzień dzisiejszy i wszystko, co mnie w nim spotyka. Ja, który z powodu prac moich dużo zajmowałem się przeszłością, z najgłębszem rozrzewnieniem przypominam sobie, że w dawnych czasach tak właśnie nagradzano rycerzy, słynnych z odwagi i poświęcenia.
Dziś jednak trzeba przedewszystkiem nie jednorazowych uczynków, ale pracy długiej, wytrwałej, codziennej. I właśnie tę pracę moją kraj wynagradza w sposób najwspanialszy, najszlachetniejszy i najzgodniejszy z naszą tradycją — bo wynagradza ziemią. Nic nie przychodzi bez trudu, zatem i ja musiałem tworzyć w pocie czoła, ale mogę rzec, że Bóg błogosławił mojej pracy. Zyskałem miłość swoich, uznanie obcych, a nawet względny dostatek — brakło mi tylko jednego: ziemi, tej ziemi, której wszyscyśmy wyrośli, która jest i będzie niewzruszoną podstawą życia i nieśmiertelną matką pokoleń. Aż oto wzywa mnie tu kraj — i ofiaruje mi szmat tej naszej ziemi, dla której pracowałem — ofiaruje dla mnie i dla moich dzieci.
Podwójny to dar — bo dar dla serca i duszy. W pracy, w wyczerpaniu, przychodzą czasem chwile zwątpienia, czy te wysiłki, które się ponosi, są pożyteczne, czy ten chleb, który się podaje, jest zdrowy i pożywny. A wy tym darem przynosicie mi uspokojenie. Kościół przez twoje usta, dostojny kapłanie[36], powiada mi: „Potykaniem dobrem potykałeś się“, — kraj mówi przez ciebie: „Pracowałeś rzetelnie, dawałeś chleb zdrowy, a oto ta ziemia niech ci będzie świadectwem służby“.
Co za radość, co za uspokojenie! jakie wspomnienie tego dnia — dla mnie i dla dzieci moich po wszystkie dni ich życia! Gdzie znajdę słowo podzięki — jak ją wyrażę — nie wiem. Z serca wyrywa mi się tylko okrzyk: Bóg zapłać — i niech żyje, niech kwitnie to wielkie serce ogólne, które tak umie czuć i tak nagradzać.[37]





NA ZJEŹDZIE WYCHOWAŃCÓW SZKOŁY GŁÓWNEJ.
Czcigodni profesorowie i szanowni koledzy!

Powierzono mi zaszczytny obowiązek powitania uczestników tego pamiątkowego zjazdu. Pamiątkowy on jest, zaiste, bo przywodzi nam na pamięć nietylko nasze młode lata, ale i tę ważną chwilę w naszych dziejach, w której po długiej przerwie otwarty został taki właśnie wyższy przybytek naukowy, jakiego gorąco pożądało całe społeczeństwo. Miał on zaświecić, jak gwiazda, nad całym krajem, miał rzucić jasne promienie wiedzy w najodleglejsze krańce tej ziemi, miał wytworzyć ludzi nauki i światłych obywateli, miał podnieść poziom naszej kultury i uszlachetnić, a zarazem pogłębić myśl narodową.
Więc pogarnęliśmy się tłumnie do tej naszej Szkoły Głównej. Z miłością witani przez was, czcigodni nasi przewodnicy, odpłaciliśmy wam równie gorącem sercem.
Krótkie było istnienie tej naszej szkoły, ale śmiało można powiedzieć, że mało który w świecie uniwersytet mógł się pochlubić takim stosunkiem przewodników do młodzieży.
Częstokroć bywają to dwa obozy, my zaś stanowiliśmy jeden, a stało się tak dlatego, że mieliśmy głębokie poczucie jedności naszych celów i ideałów i że czuliśmy najmocniej tożsamość naszych dusz.
Tkwiła w nas nieograniczona do was ufność, a na takiej glebie łatwo wyrasta miłość, łatwo zgoda, łatwo zapał, łatwo praca. Więc z miłością, w zgodzie, z zapałem wzięliśmy się do pracy dla dobra społecznego i dla przyszłości.
I oto po czterech latach mogliście, czcigodni panowie, powiedzieć już społeczeństwu: „Plon niesiemy, plon!“ Z pod waszego przewodnictwa wyrosło pierwsze pokolenie ludzi, które zajęło opróżnione dotychczas stanowiska społeczne i rozniosło po kraju nietylko wiedzę zawodową, ale i wyższe poglądy, szlachetniejsze porywy, głębsze myśli.
Odtąd co rok wypuszczaliście nowe zastępy posłanników waszego ducha, ci zaś nieśli światło w pomrokę, podwójnie błogosławione, bo i takie, które rozjaśnia umysły, i takie, które rozgrzewa serca ludzkie.
Więc, gdy po upływie kilku dziesiątków lat postanowiliśmy raz jeszcze policzyć się, raz jeszcze spojrzeć sobie w twarze, raz jeszcze wzajem się sobie przypomnieć, słuszną i sprawiedliwą rzeczą jest, abyśmy rozpoczęli to zebranie od wyrażenia wam, czcigodni profesorowie, naszej wielkiej i niewygasłej wdzięczności. Taka była najpierwsza myśl wszystkich tu zebranych uczniów Szkoły Głównej i takie pierwsze uczucie, którego jestem w tej chwili wyrazem.
To wam się od nas należy, albowiem winniśmy wam wdzięczność nietylko za te ziarna nauki, które rzucaliście w nasze umysły, ale i za ową zasadniczą, wysoką miłość ideałów, którą wszczepiliście nam w duszę, a dzięki której żaden z waszych wychowańców nie przeszedł nigdy tej granicy, poza którą rozpoczyna się od tych ideałów odstępstwo.
Kształciliście rozumy, ale kształciliście także charaktery. Wasza główna zasługa — to ten ogromny zastęp cichych pracowników, którzy w ciężkich nieraz warunkach życia wraz z umysłowym podnosili zarazem i moralny poziom społeczny, a pracując uporczywie, lubo bez rozgłosu i sławy — ni dla chleba, ni dla żadnych innych korzyści nie sprzeniewierzyli się duszy powszechnej.
Ten cichy, a niewzruszony, jak skała, zastęp wyście stworzyli. I cześć należy się wam za to, nietylko nasza, ale i powszechna.
A teraz patrzcie: szron ubielił włosy i waszych uczniów. Różne były ich losy i różna dola. Po tylu latach ubiegłych niejednemu może często przychodzi na myśl wiersz naszego wieszcza:

Polały się łzy me czyste, rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,

Na moją młodość górną i chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski;
Polały się łzy me czyste, rzęsiste...[38]

Ale klęski i zawody męskiego wieku, ale te łzy nie ugasiły w nas jednak pamięci, że pierwszym obowiązkiem naszym jest przekazać to, co odziedziczyliśmy po was przyszłym pokoleniom, jako najszlachetniejszą i najświętszą puściznę.
Więc za tę naukową pracę, tak owocną, za ten wielki trud obywatelski, cześć wam wszystkim!
Cześć pierwszemu przewodnikowi Szkoły Głównej, którego wspomnienie pozostanie nam na zawsze drogie!
Cześć pamięci zmarłych i cześć tym, których mamy jeszcze szczęście oglądać na tym zjeździe!
Nasi profesorowie Szkoły Głównej niech żyją!

„Kurjer Warszawski“, r. 1903, nr. 155.






PRZEMÓWIENIE
Podczas procesji narodowej w Warszawie, d. 5 listopada r. 1905 (z balkonu w Alejach Ujazdowskich).
Bracia rodacy!

Po długich latach kajdan, bólu i męczeństwa nadszedł wreszcie dzień, w którym powiały nam nad głowami nasze narodowe chorągwie z naszym drogim Orłem Białym, który był zawsze, jest i będzie symbolem miłości, tolerancji, sprawiedliwości i wolności.
Tak jest! zajaśniał nam pierwszy brzask wolności — i oto czekamy, aby weszło jej słońce.
Ale pamiętajmy, że wolność, dając prawa, wkłada także obowiązki.
Pamiętajmy, że po narodowych świętach powinny i muszą nadejść powszednie dni pracy dla ojczyzny.
Więc bierzmy się do pracy w zgodzie, w jedności i miłości bratniej. To dziś nasz pierwszy obowiązek.
Ludu polski! W twojem ręku twoja przyszłość, lecz pomnij, że wolność, zdobyta przez ból, utwierdza się tylko przez pracę.
Ludu polski! Ty masz swą pracą odbudować ten twój ukochany dom, który ci zburzono w czasach klęski — i nad bramą jego położyć napis, wyryty we wszystkich naszych sercach: „Jeszcze Polska nie zginęła!“
Niech żyje lud polski! niech żyje miłość bratnia! niech żyje praca! — niech żyje Polska!

„Gazeta Polska“, r. 1905; nr. 289.






W SZTOKHOLMIE NA UROCZYSTOŚCI ROZDAWNICTWA NAGRÓD IMIENIA NOBLA.

Ci, którzy mają prawo ubiegać się o nagrodę, ustanowioną przez szlachetnego filantropa, nie należą do ludzi jednego szeregu i nie są mieszkańcami jednego kraju. Wszystkie narody świata idą w zawody o tę nagrodę, w osobach swoich poetów i pisarzów. Dlatego też wysoki areopag, który tę nagrodę przyznaje i dostojny monarcha, który ją wręcza, wieńczą nietylko poetę, ale zarazem i naród, którego synem jest ów poeta.
Stwierdzają oni tem samem, że ów naród wybitny bierze udział w pracy powszechnej, że praca jego jest płodna, a życie potrzebne dla dobra ludzkości.
Jednakże zaszczyt ten, cenny dla wszystkich, o ileż jeszcze cenniejszym być musi dla syna Polski!... Głoszono ją umarłą, a oto jeden z tysiącznych dowodów, że ona żyje!... Głoszono ją niezdolną do myślenia i pracy, a oto dowód, że działa!... Głoszono ją podbitą, a oto nowy dowód, że umie zwyciężać!...
Komuż nie przyjdą na myśl słowa Galileusza: E pur si muove!..., skoro uznana jest wobec całego świata potęga jej pracy, a jedno z jej dzieł uwieńczone.
Więc za to uwieńczenie — nie mojej osoby, albowiem gleba polska jest żyzna i nie brak pisarzów, którzy mnie przewyższają, — ale za to uwieńczenie polskiej pracy i polskiej siły twórczej, wam, panowie członkowie akademji, którzy jesteście najwyższym wyrazem myśli i uczuć waszego szlachetnego narodu, składam, jako Polak, najszczersze i najgorętsze dzięki.

„Tygodnik Mód i Powieści“ r. 1905, nr. 52.






NA JUBILEUSZU
STANISŁAWA TARNOWSKIEGO.
Dostojny panie!

Gdy się czci człowieka twych zasług i twego charakteru, to mimowoli jednakie przychodzą ludziom myśli, tak, jak jednakie uczucia ożywiają ich serca. Z tego powodu wybacz mi, jeśli słowa, któremi do ciebie przemawiam, podobne będą do tych, które już słyszałeś i które jeszcze usłyszysz. Ale, ponieważ wypowiadam je z całego serca, ufam, że przyjmiesz je, jako hołd szczery, a zarazem należny ci i głęboki.
Przed chwilą wspomniano o twych ojcach, a poprzednio czytałem, iż już na ostatniem posiedzeniu Akademji powiedziano, że, odziedziczywszy po nich świetną tradycję rycerską, przez całe życie wstępowałeś w ich ślady. I powiedziano słusznie. Jeśli bowiem oni walczyli za wiarę i ojczyznę, to ty od lat czterdziestu bojujesz w imię tych dwóch ideałów — i zasługa twoja nie jest od zasług twych przodków mniejsza. Ale z jak różnem uczuciem i w jakże odmiennych warunkach walczyli twoi ojcowie! Oni, rycerze wielkiej i potężnej Rzeczypospolitej szli w bój z gromkim okrzykiem na ustach, przy odgłosie surm wojennych, z rozkołysaną duszą, z radością i wiarą, że jeśli zginą, to nieśmiertelna sława opromieni ich grobowce, — jeśli zwyciężą, to król i stany rzucą im senatorskie delje na ramiona, obdarzą ziemią, dostojeństwy i zaszczytami. Twoja walka była inna: — dłuższa, cichsza, smutniejsza. Tyś przyszedł w czasach, gdy potęga ojczyzny snem tylko mogła się wydawać i gdy można było powtarzać bez końca słowa starej pieśni:

Ach, nieprzyjaciel, wziął sobie na cel,
O nieszczęśliwa dola!
Z tak znamienitej Rzeczypospolitej
Uczynić głuche pola!

Aleś ty walki się nie wyrzekł, bo jednak nie wszystko przepadło. Została tradycja, została wiara w lepszą przyszłość, została cudna mowa polska, została pieśń, została literatura. I wnet stanąłeś na straży tych ostatnich dóbr narodowych.
Lecz w ciągu tych czasów nadeszła jednak chwila bardziej pomyślna, gdy przez ciemne zawały chmur przedarł się jakby jasny promyk słońca i gdy wielkoduszny monarcha, władca większej części naszej wielkiej ziemi, zwrócił uniwersytetowi tutejszemu jego jagiellońską tradycję i język ojczysty. Wówczas stanąłeś na katedrze literatury, jak na szańcu, by bronić czystości duszy polskiej, czystości myśli, czystości pieśni, czystości piór Białego Orła.
I życie zbiegło ci w tej obronie — i szron pobielił twe włosy, i spracowan a utrudzon jesteś bardzo — i nieraz dolegają ci rany. Bo gdym nazwał tę twoją walkę tylko cichszą, dłuższą i smutniejszą — tom niedość powiedział. Bywała ona i gorzka bardzo i tragiczna, bo przecie te pociski, które godziły w pierś twoją, często i najczęściej nie z obcej wychodziły ręki. Aleś ty wytrwał i zwyciężyłeś! Zwyciężyłeś wiedzą, talentem, szlachetnością myśli, dobrą wolą i miłością. I oto głowy chylą się dziś przed tobą — i oto ci nawet, którzy odmiennemi szli drogami, mówią, że twoja prosta była i jasna i żeś na niej wytrwał do końca. Ale źle mówię, żeś wytrwał, bo ty trwasz dotąd. Odchodzi profesor z katedry, ale zostaje nauczyciel narodu, zostaje przewodnik, zostaje narodowy chorąży. I ty tej chorągwi nie złożysz, póki sam Bóg nie wyjmie jej z twej dłoni! Dajże ci Boże dożyć po wielu, wielu jeszcze latach drugiej takiej chwili, w której głowy znów pochylą się przed tobą i w której inny, młodszy ode mnie żołnierz, z pod tego samego znaku Orła, powtórzy słowa, które wypowiadam w tej chwili: cześć pracy, cześć zasłudze, cześć szlachetnej duszy, cześć służbie, czystej, jak łza!

„Czas“, r. 1909, nr. 117.






NAD MOGIŁĄ JEŻA.

Brak mi dat, żałobni słuchacze, bym mógł wam, skreślić dokładnie jego życie, jego walki, czyny i zasługi. Ale nie brak mi woli do wypowiedzenia kilku słów nad trumną tego patrjoty — bojownika. Kilku słów, mówię, albowiem przędziwo jego żywota w dwóch niemal całe zamknąć można: żołnierz i pisarz! — Lecz w tej podwójnej służbie, jeżeli człowiek włożył w nią wszystkie siły ciała i duszy, jakiż ogrom zasługi! Jak zaś ją spełniał T. T. Jeż, wiecie najlepiej żałobni słuchacze! Ilekroć zawrzała walka za ojczyznę, niósł jej w ofierze życie; gdy walka gasła chwytał za pióro i tworzył dzieła znakomite, których sława przekraczała często granice Polski. Nigdy nie tracił wiary w przyszłość narodu, nigdy nie przestał miłować ziemi i ludu. I tak, w ogniu, w pracy, w ubóstwie i na tułactwie, przeżywszy całe prawie stulecie, mógł mówić i zapewne mówił często Bogu i ojczyźnie: „Puśćcie waszego sługę w pokoju, bo oto utrudzon jest bardzo i spoczynek mu się należy.“
Po wrzawie i grzmotach bitew — cisza; po pracy nad siły — wieczysty spokój; po tułaczce — mogiła, na którą padnie promień sławy i którą otoczą bluszcze i pamięć ludzka. Tak — to ci się należy, polski pisarzu i polski rycerzu, w boju mężny, w boju cierpliwy, w pracy wytrwały, prawy i wierny synu Matki bolesnej. Śpij więc cicho w gościnnej, choć obcej, ziemi, dopóki polskie ramiona nie przeniosą cię do tej naszej, którąś tak ukochał, że ostatnia twoja myśl niechybnie do niej była zwrócona i ostatnie twe westchnienie ku niej uleciało. I jeszcze jedno: Niech Bóg i ta „Panna święta, co jasnej broni Częstochowy i w Ostrej świeci Bramie“, dadzą twej duszy tę moc i tę łaskę, aby zawisła, jak szary skowronek, nad szarą, a dziś krwawą, polską glebą — i z wysokości mogła oglądać świt dnia nowego i upragnioną wiosnę zmartwychwstania.

„Polonja“ (Paryż, 1915), nr. 4.






AFORYZMY.

1.

Lud nie jest bezkształtną bryłą, ale pięknym, choć martwym posągiem. Bądźmy Pigmaljonami, a posąg ożyje!

2.

Miłość jest mgłą, która wytwarza się w głowie. Jeśli owa mgła opada nadół — na serce — następuje pogoda życia; — jeśli pozostaje w głowie — pada deszcz łez.[39]

3.
Ponieważ Fortuna kołem się toczy, jest zatem cyklistką — niechże więc, jako cyklistka, sprzyja naszemu Towarzystwu.[40]

4.

Nie wolno dopasowywać kobiety do jakichś zgóry powziętych pojęć o miłości, bo te pojęcia, jak dzieci, dopiero z kobiety mogą się rodzić.

5.

Śmierć jest bezsilną wobec kochania, które idzie za grób: może drogą duszę zabrać, ale nie może zabronić nam jej kochać i nie może jej skazić; owszem przebóstwia ją i czyni nietylko kochaną, ale i świętą.

6.

Nieszczęście ma to do siebie, że stoi, a człowiek, czy chce, czy nie chce, musi iść w przyszłość, więc odchodzi od niego coraz dalej. Wlecze się wprawdzie za człowiekiem nić bólu i pamięci, ale coraz cieńsza, bo siła rzeczy jest taka, że żyje się jutrem.

7.

Głupoty ludzkiej nie można brać w rachubę, albowiem jest nieskończoną.[41]

8.

Tyś sama kwiat.

9.
Tylko bardzo małe świeczki gasną od westchnień.

10.

Czytaj — i wznieś swych oczu jedwabne zasłony:
On jest także w tej sali — ten twój przeznaczony.

11.

Co to za piękna dola kobieca, być sercem wielkiego dzwonu!

12.

Zaszczytniej jest dla kobiety mieć u ustóp swych lwa, niż mopsa.[42]

13.

Życie prywatne ludzi oparte jest na prawie Chrystusa. Życie dziejowe ludów pozostało jeszcze pogańskie. A oto dowody. Gdy na ulicy zemdleje i upadnie pojedynczy człowiek, ludzie pośpieszają mu na wyścigi z pomocą: gdy w ciągu dziejów omdleje naród, ludzie śpieszą, jeden przez drugiego, by go dobić. Chrystusa niema jeszcze w historji; gdy do niej zstąpi, pocznie się nowa epoka chrześcijaństwa i ludzkości.[43]

14.
Kobieta jest, jak Wenezuela: nie oddaje tego, co wzięła i nie lęka się blokady.

15.

Kobiety umieją być nietylko nadpannami i nadżonami, ale i nad... mężami.

16.

Higjena i miłość nigdy nie będą w zgodzie, albowiem pierwsza poleca owoce dojrzałe, a druga ich nie znosi.[44]

17.

Ruja pojawia się tylko w pewnych porach roku i nie wypełnia całkowitego życia, nawet zwierzęcego, tem bardziej więc nie może wypełniać ludzkiego. Z tego względu kierunek, oparty wyłącznie na porubstwie, jest nietylko szkodliwy etycznie, ale, jako niezgodny z prawdą i naturą rzeczy, wydaje mi się w znaczeniu estetycznem naciąganym, nieszczerym, zatem bezwartościowym.[45]

18.
Romantyzm był tem w naszej literaturze, czem legjony w historji: dał świadectwo narodowemu życiu, rozniecił wielki płomień miłości Ojczyzny i duszę polską uczynił niezłomną.[46]

19.

„Jam jest świecą“, rzekł rozum. Miłość na to: „Bracie!
Jam słońcem — więc, gdy zajdę, dopiero czas na cię“.

20.

Muzyka balowa sprawia, że matki słyszą gorzej, niż zwykle, — a córki lepiej.

21.

Bal to częstokroć drzwi, otwarte w nieznaną przyszłość.

22.

Miłość należy do kosmetyków, albowiem nieszczęśliwa wybiela, szczęśliwa różuje.

23.

Z komedij balowych. Dialog.
Kokietka (bardzo otoczona — do młodego muzyka): Nie przemówił pan dziś do mnie ani słowa.
Muzyk: Bo jestem solistą i nie grywam w orkiestrze.

24.

Miłość nie jest ślepa: ona zmienia tylko oczy w pryzmaty i pokazuje świat w barwach tęczowych.

25.
Taniec jest nadwornym dostawcą królowej Miłości.

26.

Szczęście jest to taka roślina, którą warunki zewnętrzne mogą rozwinąć, lub zniszczyć, ale trzeba ją zasiać i wyhodować we własnem sercu, gdyż inaczej nie ma z czego wyrastać.

27.

Optymizm jest często głupi, jak głupie bywa dziecko; ma on jednak tę samą wyższość nad pesymizmem, jaką ma dziecko nad starcem. Przed starcem jest tylko grób: z dziecka wyrasta młodzieniec, a potem mąż dojrzały. Może wprawdzie wyrosnąć zarówno głupiec, jak mędrzec — ale to już rzecz wychowania.

28.

Są kobiety, które własne nieszczęścia, własne zawody i bóle pielęgnują, jak drogie i ulubione kwiaty. Z ukrytem zadowoleniem podlewają je łzami, rade są, gdy rosną, a gniewno im i żal, gdy więdną.

29.

Kobieta zła niewarta najgorszego mężczyzny, ale najlepszy mężczyzna niewart jest kobiety dobrej.

30.
Gdyby kobiety kochano za ich przymioty umysłowe, nie zdarzyłby się od czasów Adama ani jeden wypadek miłości.

31.

— Czy nie miałem słuszności krzyżować Polaków? — zapytał w piekle Bismark Piłata.
A Piłat na to:
— Ach! umyłbym znów ręce, ale, na nieszczęście, tu niema wody.

32.

Nowe odkrycia są źródłem nowych porównań...
— Czy chcesz pani być szczęśliwą? Jest na to sposób. Uczyń swe serce podobnem do radjum. Jak ten metal, tak niech i ono ogrzewa i rozświeca wszystko, co się do niego zbliży. A wówczas zapewni szczęście sobie i innym.

33.

Socjalizm, który dotychczas ma bujną, rozczochraną czuprynę, musi jednakże zczasem stać się łysym. Wtedy będzie mu urągała szczególniej młodzież.

34.

Wszelakie przemiany społeczne, jeśli mają być doniosłe i wielkie, muszą się poczynać od reformy dusz ludzkich, — inaczej będą tylko mechanicznem przemieszczaniem wartości lub przywilejów.

35.
Nawet cztery działania arytmetyczne są rzeczą gustu: jeżeli chodzi np. o kapitał, bogaci wolą dodawanie i mnożenie, ubodzy — odejmowanie i dzielenie.

36.

W naturze rozkład zaczyna się zawsze po śmierci; biurokracja jednakże nie podlega temu prawu, pierwej bowiem zaczyna gnić, a dopiero potem umiera.

37.

Głupi to młot, który myśli, że gwoździe dlatego tylko istnieją na świecie, żeby miał kogo bić po głowie.

38.

Tylko tacy ludzie, którzy w głębi duszy są jeszcze nomadami, mogą nie rozumieć, że ziemia dla chłopa jest nietylko wartością, ale i miłością.

39.

Kto głośno mówi: „Nie przestanę karać śmiercią, póki zdarzają się zabójstwa“, — ten cicho myśli: „Nie przestanę kraść, póki zdarzają się złodziejstwa“.[47]





DO CUDZOZIEMCÓW
W OBRONIE WŁASNEGO NARODU.

LIST OTWARTY DO KSIĘCIA UCHTOMSKIEGO[48].
Książę!

Obchodzicie jubileusz największego waszego poety wśród nader smutnych dla was okoliczności. Głód sroży się w waszych prowincjach, a dzieci waszych włościan mrą z braku pożywienia i ze skorbutu. Niedola tych dzieci wzruszyła mnie i nasunęła mi myśl, że najlepszym sposobem uczczenia pamięci waszego poety, a zarazem przyjaciela naszego Mickiewicza, jest przyjść z pomocą choćby skromnym datkiem tym, którzy cierpią i wyciągają ręce o pomoc.
W tej myśli zwracam się do pana z prośbą, abyś w swym uczciwym i odważnym dzienniku zechciał ogłosić następującą propozycję.
Od lat kilku rozmaite pisma rosyjskie drukowały przekłady moich utworów i księgarze wydawali je w osobnych edycjach. Oczywiście i pisma i wydawcy nie byliby tego czynili, gdyby przynosiło im to straty, nie zaś zyski. Na powiększenie tych zysków mogło wpłynąć i to, że nigdy nie upominałem się o honorarja i nigdy ich nie otrzymywałem. Ale oto zdarza się sposobność, z której zamierzam skorzystać. Niechże z okazji jubileuszu waszego poety każdy z wydawców, którzy drukowali moje utwory, ofiaruje coś na mrące z głodu dzieci. Niech ofiaruje, ile sam chce i ile mu jego uczucie nakaże. Było ich tylu, że przy dobroci serca, o której brak nie mam powodu nikogo podejrzewać, zbierze się suma, która potrafi otrzeć niejedną łzę i uratować niejednego ginącego.
Nie chcąc jednak być posądzonym, że pragnę być wspaniałomyślnym cudzym kosztem, dołączam od siebie rbl. 50 z prośbą, by były one użyte przedewszystkiem na ratunek ginących dzieci.
Pragnę również zaznaczyć bardzo wyraźnie, że nie czynię tego w imię żadnej polityki, ani żadnej ugody, gdyż w stosunkach, w których chodzi przedewszystkiem o sprawiedliwość, nie może być o czem innem mowy. Postępek mój jedynie wypływa z chęci uczczenia waszego poety tak, jak i wasi pisarze uczcili naszego — i z poczucia, że należę do narodu, który od wieków nosił wysoko sztandar kultury chrześcijańskiej i chodził zawsze wskazanemi przez nią drogami.

Łączę wyrazy wysokiego poważania

H. Sienkiewicz.



„Kurjer Warszawski“, r. 1899, nr. 156.






ODPOWIEDŹ NA ANKIETĘ W SPRAWIE PRZYSZŁOŚCI BOERÓW[49].

Bohaterstwo Boerów i ich wytrwałość zapewniły im sympatję i podziw całego świata. Bądź co bądź są oni jednak kolonistami — i nie mają do Afryki południowej praw, tak odwiecznych i uświęconych, jakby była ich kolebką.
Boerowie są bardzo mało liczni — a liczba ich zmniejszyła się jeszcze przez wojnę, — grozi im więc podwójne niebezpieczeństwo.
W razie zwycięstwa nad Anglikami zostaną zalani przez fale emigracji ze wszystkich krajów europejskich i staną się wkrótce nieznaczną mniejszością.
Jeżeli zostaną zwyciężeni, wejdą w skład olbrzymiego państwa wielko-brytańskiego.
Lecz w tym ostatnim wypadku co za szczęście w nieszczęściu, że zostaną zwyciężeni przez Anglo-saksonów, a nie naprzykład przez Prusaków!
Pod panowaniem angielskiem otrzymają samorząd, prawa ich i język będą uszanowane, ziemia nie będzie im wydzierana przez żadne komisje, rozporządzające miljonami, na które w Prusach muszą się składać wszyscy poddani państwa, a zatem i ci, przeciw którym owe miljony mają być użyte.
Wreszcie, jeśli Edward VII, lub ktokolwiek z jego następców, stawiąc w zakład honor narodu i dynastji, poręczy Boerom słowem królewskiem ich prawa, to nie do pomyślenia jest, aby znalazł się w Anglji minister dość bezwstydny, któryby miał odwagę powiedzieć, jak Bismark w pełnym parlamencie: „Słowo królewskie grosza nie warte“.
Nie znajdzie się także żaden Anglik, któryby nie rozumiał, iż złamanie słowa królewskiego jest hańbą dla dynastji i państwa.

„Gazeta Polska“, r. 1902, nr. 75.






LIST W SPRAWIE SZKOLNEJ DO REDAKCJI „RUSI“[50].
Szanowny Panie Redaktorze!

Na zebraniu, które z powodu kwestyj szkolnych odbyło się niedawno w Warszawie, pan kurator okręgu naukowego warszawskiego wypowiedział myśl następującą:
„Rozumiem, — rzekł — że naród, mający za sobą taką przeszłość, taką odrębną cywilizację i taką bogatą literaturę, jak polski, upomina się o szkołę polską; obawiam się jednak, że szkoła taka wychowywałaby wroga wewnętrznego w państwie rosyjskiem i, zamiast zbliżać dwa społeczeństwa, pogłębiałaby jeszcze dzielącą je przepaść“.
Bawiąc zagranicą, czytałem te słowa w sprawozdaniu z wiecu, które wyszło w osobnej broszurze, nie wiem zatem, o ile powtórzono je literalnie, sądzę wszelako, że treść ich była niewątpliwie taka, a nie inna. Jeżeli tedy pan kurator rozumie, że naród z taką przeszłością dziejową i taką literaturą upomina się o szkołę własną, to tem samem przyznaje, że powinienby ją mieć i że miałby ją, gdyby nie owa obawa, że owa szkoła wytworzy wrogów wewnętrznych.
Poczucie, że stan szkolnictwa w Polsce woła wprost o pomstę do Boga i że trzeba w jakikolwiek sposób złemu zaradzić, ogarnęło już szerokie warstwy narodu rosyjskiego, być może jednak, że znaczna jego część podziela obawy, jakim pan kurator dał wyraz. Dlatego, pomijając w dalszym ciągu listu jego osobę, zwracam się wprost do opinji rosyjskiej i do tych osobistości, w których ręku spoczywa przyszłość sprawy.
Wierzę przytem, że jako realiści, nie będziecie się lękali spojrzeć w oczy rzeczywistości i że fakta silniej do was przemówią od frazesów.
Postawcie więc tym, którzy się obawiają, że szkoła polska wytworzy wrogów wewnętrznych i pogłębi przepaść, dzielącą oba narody, następujące pytanie:
— Czy istniejąca dotychczas rosyjska i rusyfikacyjna szkoła wytworzyła przyjaciół państwa i społeczeństwa?
Na tem pytaniu mógłbym poprzestać, albowiem dają na nie odpowiedź fakta i żaden Rosjanin, który nie chce zadać gwałtu własnemu rozumowi, lub który dla osobistych korzyści nie poświęca interesów obu narodowości, nie może tym faktom zaprzeczyć.
Dodaję więc tylko kilka słów objaśnienia.
Nie posłuchano cesarza Aleksandra II, który jak najsurowiej potępił kierunek, usiłujący ze szkoły uczynić narzędzie polityczne; nie posłuchano Milutina, który również z całą siłą przekonania wypowiedział się przeciw tego rodzaju tendencji — i zaprowadzono szkołę taką, jaką ona dziś jest, to jest rosyjską i rusyfikacyjną.
I nadszedł okres apuchtinowski; nadeszły czasy polityki we wszystkich zakładach naukowych, począwszy od elementarnych, a skończywszy na uniwersytecie. Język polski uczyniono nieobowiązującym i zaczęto go wykładać narówni z innemi przedmiotami po rosyjsku; powprowadzano idjotyczne podręczniki, w których można znaleźć takie np. wiadomości, że Wiedeń oswobodzili od najścia Turków kozacy; poczęto karać za każde słowo polskie, wymówione w murach szkolnych, jak za przestępstwo; lżono przeszłość polskiego narodu, jego czyny i jego historję; urągano językowi; poniewierano wszystkiem, co mogło być polskiemu dziecku bliskiem i drogiem — i wypędzano ze szkół za najmniejszy protest przeciw tej codziennej ohydzie.
I co się stało?
Oto szkoła stała się wprost katownią i nieszczęściem społecznem, i tragedją dla wychowańców. Lata dziecinne i lata młodości zmieniły się w Królestwie Polskiem, literalnie, w lata niedoli i męczarni.
A jednak rodzice posyłali dzieci nawet i do takich szkół, — posyłali i dla tych okruchów nauki, chociaż skaleczałej i zaprawionej polityką, i dla świadectw i patentów, bez których człowiek stawał się w państwie parjasem. Ale co się działo w ich sercach i co w sercu polskiego dziecka, które musiało chodzić do takiej szkoły, ścinać zęby i milczeć, — a co więcej, wydawać lekcje i powtarzać napamięć za nauczycielem to wszystko, co było bluźnierstwem przeciw jego polskiej duszy? Jakie musiały się w niem zbierać pokłady pogardy i nienawiści? A przecie byli to jedynie Rosjanie, z którymi się to dziecko stykało — i z nich tylko mogło sądzić o państwie i narodzie.
Za owo zaś zamknięcie się w sobie, za ów milczący protest, wreszcie za tę nieufność i pogardę, która od czasu do czasu przebłyskiwała z jego oczu, zostało i samo znienawidzone. I nie mogło być inaczej, albowiem słowa Tacyta: Proprium humani ingenii est odisse, quem laeseris — są i pozostaną wieczną prawdą.
W ten sposób powstawały dwa przeciwne obozy: jeden stanowiła obca i wroga narodowi szkoła z całym stojącym za nią administracyjnym i policyjnym aparatem, drugi: dzieci, rodzice, ich poczucie niedoli i poczucie krzywdy, które odczuwał cały naród. Tragedja zaś stawała się tem bardziej rozdzierającą, że każdy (prócz tych chyba, którym przynosiły korzyść pensje) czuł, że ta haniebna szkoła mija się nawet z tym celem, który sobie założyła, że przeciwnie, szkodzi nawet i rosyjskiemu państwu, że wykopuje naprawdę niezgłębioną przepaść między dwoma narodami — i że ucisk i męka i deprawacja charakterów istnieją, z niewypowiedzianą dla obu stron szkodą, tylko dla samych siebie.
I w takich warunkach upływały dziesiątki lat!
Ktoby mi chciał zarzucić, że maluję rzeczy zbyt czarno, ten albo nie zna tutejszych stosunków tak, jak ja je znam, albo kłamie rozmyślnie. Mój Pamiętnik nauczyciela poznańskiego jest przeniesiony w stosunki poznańskie tylko dlatego, że inaczej nie byłaby go puściła warszawska cenzura. Doszło do tego, że nawet tak zwani ugodowcy wysyłali dzieci do szkół zagranicznych, a jeden z nich, zapytany, dlaczego tak czyni, odrzekł, iż woli, by jego synowie odsłużyli później, jako nie posiadający świadectw szkolnych, pięć lat w rosyjskiej armji, niż żeby im całe dzieciństwo i młodość miały upłynąć wprost w męczarni w rosyjskiej szkole, która zresztą uczy tylko nienawiści do Rosji.
A wobec tego czemże jest obawa, aby polska szkoła nie wytworzyła wrogów wewnętrznych?
Lecz mógłby kto rzec, że szkoła rosyjska działała tak dlatego, że była złą, lepsi ludzie pozostawali w Rosji, — gorsi przychodzili do nas, że łapownictwo nie było ścigane — i że gdyby było przeciwnie, gdyby profesorowie rosyjscy byli wzorowymi pedagogami, to rezultaty mogłyby być inne.
A więc pomijam, że powszechny system wychowania był w całem państwie zły, bo był policyjnym i politycznym, nie zaś pedagogicznym — i odpowiadam, co następuje.
Jeżeli wielu, a może już większość Rosjan, żywi przekonanie, że naród z taką przeszłością, z taką odrębną cywilizacją i taką bogatą literaturą, jak polski, ma prawo upominać się o własną szkołę, to pozwólcie sobie powiedzieć, że społeczeństwo nasze żywić musi to przekonanie w stopniu stokroć wyższym. Tymczasem cóż się dzieje? Oto szkoły są rosyjskie! Więc, choćby pedagogowie byli jak najlepsi, każde dziecko polskie wchodzi do tej szkoły z przekonaniem, że skoro ona jest rosyjską, a nie polską, to tem samem jego ojczystemu językowi, jego ojczyźnie, to jest temu, co mu jest najdroższe i najbliższe, dzieje się krzywda. I oto odrazu szkoła dzieli się na dwa obozy: „krzywdzicieli i pokrzywdzonych“; czy zaś w takiej szkole może kwitnąć nauka i wychowanie, czy raczej nie zabarwi się ona odrazu polityką i nienawiścią — niech wasz rozsądek sam odpowie na to pytanie.
Zresztą fakta są przed nami. W ostatnich czasach usiłowano oczyścić szkoły, usiłowano nawet poniekąd (zresztą wobec złej woli i oporu tutejszych pedagogów prawie bezskutecznie) polepszyć warunki wykładu polskiego języka — i jakież są rezultaty tych usiłowań?
Oto przy pierwszem powszechnem wstrząśnieniu państwowem zaszły te opłakane, brzemienne klęską wypadki, których jesteśmy świadkami obecnie. Inaczej mówiąc: nienawiść, jaką przez lata ucisku wywołała przeciw sobie szkoła rosyjska, wybuchnęła z mocą tak wielką, że dotychczas wybuchu tego nie mogły pohamować żadne usiłowania.
I byłoby złudzeniem, lub frazesem, godnym tylko agentów policyjnych, nie zaś mężów stanu, twierdzenie, że objawy te są dziełem kilku lub kilkunastu agitatorów. Gdzie niema nagromadzonych prochów, tam rzucane iskry nie spowodują wybuchu. Rzecz stała się możliwą dlatego właśnie, że cały system wychowawczy jest zły, przewrotny, że stracił z oczu cel właściwy, a stał się tylko politycznem narzędziem bezmyślnego ucisku i ciężkiej niedoli nietylko uczącej się młodzieży, ale i całego kraju. Siał on wiatr, a zebrał burzę, która, jako ślepa, na obie strony wyrządza niepowetowane straty.
Więc co pozostaje?
Reforma, ale reforma gruntowna, płynąca z rozumu stanu i ze zrozumienia obustronnego pożytku, — płynąca z dobrej woli, nie połowicznej, nie lękliwej i podejrzliwej, ale pełnej, męskiej, nie bojącej się wyrzec prawdy i iść za prawdą.
Szkoła musi wychowywać oświecone, zdrowe i moralne pokolenia, a takich celów w Polsce może dopiąć tylko szkoła polska. Jasnem jest przytem, że z większą będzie korzyścią, jeśli szkoły w Królestwie będą wychowywały prawych, szczerych i rozumnych obywateli z trochę mniej dokładnem „udarenijem“ niż zbolałych i zatrutych jadem nienawiści — z doskonałem „udarenijem“.
Kończę wreszcie tą uwagą, że jakkolwiek zabrałem głos w tej sprawie jako pisarz polski, którego najserdeczniej obchodzi przyszłość kraju i młodych pokoleń, mogę sumiennie powiedzieć, że gdybym był pisarzem francuskim, angielskim, czy choćby niemieckim, a znał równie dobrze stosunki, to i wówczas ze stanowiska rozumu i etyki nie wygłosiłbym innego zdania.

„Kraj“, r. 1905, nr. 10.






O POLITYCE PRUSKIEJ[51].

Rząd pruski będzie napróżno usiłował zlekceważyć zawarte w tej książce głosy, gdyż w istocie rzeczy są one dla niego dotkliwą, a co więcej — haniebną klęską. Opinja, wyrażona przez ludzi, zajmujących tak wysokie intelektualne stanowiska, jest zarazem pierwszorzędnym dokumentem historycznym, stwierdzającym, że wytworzyły się w Europie dwa przeciwne obozy. W jednym z nich znalazły się najwyższe umysły, najgorętsze serca, najbardziej humanitarne ideje i najzacniejsze dążenia do prawdy, dobra, sprawiedliwości i postępu, — w drugim: Prusy ze swoim kanclerzem, swym znieprawionym sejmem i swoją ustawą o wywłaszczeniu. Jest to fakt, którego nic już nie zmieni. Ale również faktem jest, że rząd, który do takiego rozdziału dopuścił, który postępował w ten sposób, że najprostsze zasady moralności musiały stanąć w rzędzie jego przeciwników, popełnił nietylko zbrodnię, lecz i niezmierny błąd polityczny, przez który wyrządził szkodę ludzkości i krzywdę własnemu narodowi. Obecnie nie jest to już proces między rządową pruską ideą a kilku miljonami Polaków, ale między tąż ideą a obrażonem sumieniem całej ludzkości. Głosy najszlachetniejszych przedstawicieli wszystkich narodów wydały wyrok w pierwszej instancji — w dalszych zawyrokuje przyszłość.

„Tygodnik Ilustrowany“, r. 1909, nr. 22.






ODPOWIEDŹ NA LIST OTWARTY CHÉRADAME’A[52].
Szanowny Panie!

Z prawdziwem zdziwieniem wyczytałem w pańskim Liście otwartym, że za główną przeszkodę w porozumieniu się Słowian wogóle, a Polaków i Rosjan w szczególności, uważasz pan stosunek Polaków do Rusinów w Galicji i politykę Koła Polskiego w Wiedniu. Widzę w tem tylko nowy dowód, jak sprawy te trudne są do zrozumienia dla ludzi, stojących od nich zdaleka, a zatem tem bardziej poczuwam się do wyjaśnienia właściwych stosunków, o ile one w krótkiej odpowiedzi wyjaśnione być mogą.
Więc naprzód co do Rusinów w Galicji.
Dzielą się oni na dwa stronnictwa. Jedno z nich, nader liczne, twierdzi, że Rusini stanowią całkiem odrębny od Rosjan naród, który się zowie ukraińskim, drugie, bez porównania szczuplejsze, głosi, że między Rusinami a Rosjanami niema żadnej różnicy i że Rusini galicyjscy pod panowaniem Austrji są tylko oderwaną gałązką od pnia wielkiego narodu rosyjskiego.
Byłoby, zaiste, rzeczą pożądaną, aby Rusini w Galicji zdecydowali między sobą, czem są i jak ich należy nazywać. Ale, nim to nastąpi, z którym z tych dwu wzajem się nienawidzących obozów radzisz pan porozumiewać się Polakom? Który popierać, któremu czynić ustępstwa? Czy układać się ze starorusinami, którzy uważają się za Rosjan i przyjmują język rosyjski za swój własny? Są politycy polscy, którzy próbowali iść w tym kierunku, ale obecnie wiadomo aż nadto dobrze, jak kończą się tego rodzaju próby. Oto Rusini z przeciwnego, nierównie liczniejszego obozu podburzają masy ludowe przeciw Polakom, a posłowie ich w Wiedniu skarżą się na krzywdy, na gwałt, zadany narodowości ukraińskiej, na prześladowanie i ucisk. Skargi ich trafiają, jak to niedawno się zdarzyło, nawet do tak wybitnych, a mylnie poinformowanych osobistości, jak Björnson — i przez ich usta rozbrzmiewają w całej Europie. Jestem przekonany, że pańskie wiadomości o ucisku Rusinów płyną także z tego źródła.
Więc może powiesz pan, że trzeba się porozumiewać z obozem, obejmującym ogromną większość Rusinów w Galicji, to jest z ukraińcami, którzy się uważają za odrębny od Rosjan naród? Tak. Wielu polskich polityków podzielało to zdanie. Ale, nie mówiąc już o tem, że przedstawiciele ukraińców w Galicji, dla których jedyną racją bytu jest walka z Polakami, odrzucają absolutnie myśl ugody, czy pan zechce zwrócić uwagę na to, jakie byłyby jej następstwa w państwie rosyjskiem, w stosunku do pańskich własnych dezyderatów? Pan przecie twierdzi, że przyszłość Słowiańszczyzny, a zatem Polski i Rosji, zależy od porozumienia się Rosjan z Polakami. Otóż, biorąc rzecz z pańskiego stanowiska, oświadczam panu, że nic nie utrudniłoby w tak wysokim stopniu tego porozumienia, jak zgoda w Galicji Polaków z obozem Rusinów-ukraińców. Nie my to bowiem, ale Rosja nie chce uznać narodu ukraińskiego. Rosja, która posiada u siebie wiele miljonów Rusinów, boi się, jak ognia, separatyzmu rusińskiego, ten bowiem zwrócićby się musiał w jej granicach nie przeciw Polakom, jak w Austrji, ale przeciw Rosjanom. Czy panu wiadomo, że niedawno jeszcze, gdy w Galicji Polacy przyznawali Rusinom katedry uniwersyteckie, gimnazja i szkoły, w Rosji rząd zabraniał absolutnie nawet drukowania książek w ich języku? Czy panu wiadomo, że przed kilku zaledwie dniami najbardziej wpływowy i najpoczytniejszy dziennik rosyjski, Nowoje Wremia, mówiąc o możliwości zbliżenia się Polaków z ukraińcami, nazwał próby, czynione w tym kierunku „polską intrygą“ i zapowiedział, że za wszelkie ustępstwa, przyznane Rusinom-ukraińcom w Galicji, rząd rosyjski pomści się na Polakach, przynależnych do państwa rosyjskiego?
A wobec takiego położenia, jakieżby znaleźli wyjście ci, którzy w rozmaitych dziennikach europejskich rozpisują się o ucisku Rusinów w Galicji? Ucisk i prześladowanie nie leżą w polskim charakterze. Rusini przeszli niedawno przez krwawe prześladowanie religijne, ale to było w granicach państwa rosyjskiego i wiadomo panu, że prześladowcami nie byli Polacy. Faktem jest, któremu nikt zaprzeczyć nie zdoła, że jedynym na świecie krajem, w którym Rusini posiadają narodowe prawa, jest rządzona przez Polaków Galicja.
Więc nie będę panu powtarzał tego, com już napisał Björnsonowi, o zupełnem równouprawnieniu Rusinów; nie będę panu wymieniał, ile rusińskich katedr w polskim uniwersytecie we Lwowie, ile gimnazjów z wykładem w narodowym języku i ile tysięcy własnych szkół mają Rusini w Galicji. Powiem tylko jedno: Gdybyśmy, Polacy, posiadali takie prawa pod panowaniem rosyjskiem, to, istotnie, podstawa do porozumienia byłaby położona. Ale my nietylko nie posiadamy nic z tego, lecz na każdym kroku, z największym trudem i wysiłkiem musimy walczyć o naszą polską duszę i naszą łacińską kulturę. Zrozumie pan, iż w takich warunkach mamy co innego do roboty, niż krytykować politykę Koła Polskiego w Wiedniu. Politykę tę prowadzą ludzie wytrawni i znający bliżej od nas obu stosunki austrjackie. Nie brak im z pewnością sympatji dla ludów słowiańskich, ani poczucia solidarności z niemi, ale w swych kombinacjach politycznych muszą dbać o dobro i bezpieczeństwo Austrji, jako jedynego państwa, które przyznało nam prawa narodowe i ludzkie.
To, co się dzieje teraz w krajach polskich pod panowaniem rosyjskiem, wychodzi istotnie na korzyść Niemiec, ale pańska nadzieja, że w Rosji znajdzie się większa liczba ludzi, którzy zrozumieją konieczność głębokiej reformy stosunków rosyjsko-polskich, jest złudna. Takich ludzi możnaby zliczyć na palcach — i ci nie mają najmniejszego wpływu, gdy zwolennikom dawnego systemu na imię jest legjon i władza spoczywa w ich ręku. — Do nich więc — i do nich jedynie, powinny się zwracać głosy polityków, ożywionych tak szlachetnemi intencjami, jakie pan żywisz — i im tylko wykazywać, na czyją korzyść pracują.

„Kurjer Warszawski“, r. 1910, nr 49.






DO LUDÓW UCYWILIZOWANYCH[53].

Wojna największa w dziejach i straszliwe zniszczenie — oto dwa złe duchy, które władną dziś światem.
Giną setki tysięcy żołnierzy od kul i bagnetów, a miljony bezbronnych ludzi z nędzy i głodu.
Krwawem pobojowiskiem stały się szczególnie dwa kraje, niegdyś hojne żywicielki narodów, w nich zamieszkałych, dziś zmienione w głuchą pustynię.
To Polska i Belgja.
Ale Belgji przyszedł już słusznie cały świat z pomocą. Obecnie wzywa jej moja ojczyzna.
Siedmkroć razy większa przestrzeń, niż królestwo bohatera — Alberta, została zdeptana w Polsce żelazną stopą wojny. Miecz wytoczył w nieszczęsnej ziemi rzeki krwi, gdyż synowie jej zmuszeni są walczyć w trzech wrogich sobie wojskach. Pożoga zniszczyła miasta i wsie. Ustała praca ludzka — i nad olbrzymią krainą, od Niemna do Karpat, roztoczył skrzydła upiór głodu.
Robotnik nie pracuje, gdyż niemasz już w Polsce fabryk; pługi rdzewieją bezczynnie, albowiem wieśniakowi zabrano inwentarz i ziarno na zasiew; kupiec w większości miast nie sprzedaje towaru, ponieważ nikt nie ma go za co nabyć. Starcom i kobietom brak wśród srogiej zimy dachu nad głową. Rozszerzyły się choroby; pogasły domowe ogniska, a gdy dzieci wyciągają wychudłe ręce do matek z prośbą o kawałek chleba — matki odpowiadają im tylko łzami.
I takich zgłodniałych i łaknących pomocy — słuchajcie chrześcijańskie ludy! — są miljony i miljony.
Lecz czy Polska ma prawo do waszej pomocy?
Ma je w imię miłości bliźniego każdy naród, a tem bardziej polski, który po rozdarciu ojczyzny nie ugiął się pod przemocą, nie zaparł się swego imienia i wykazał tak wielką siłę życia, że zatrata musiała się cofnąć przed nią.
Ma je ze względu na swą przeszłość dziejową, albowiem przez długie wieki był przedmurzem chrześcijaństwa w walce z półksiężycem, — tarczą cywilizacji i obroną uciśnionych. Imiona Sobieskiego, Kościuszki i księcia Józefa Poniatowskiego tkwią w pamięci ludzkiej i pozostaną w niej na wieki. Drzwi naszej ojczyzny otwarte były zawsze dla ofiar wszelkiego prześladowania. Gdziekolwiek wrzała walka o wolność, płynęła nasza krew; gdziekolwiek klęski elementarne wtrącały w nędzę ludzi, płynął i nasz grosz. W chórze narodów nie brakło nigdy naszego głosu, który brzmiał zawsze podniośle. W cywilizacyjnym dorobku nie brakło naszych imion, naszej pracy, naszej myśli, naszej siły twórczej.
Więc w imię tego udziału w życiu ludzkości, w imię praw, jakie ów udział daje, w imię nauki Chrystusowej, w imię cierpień dawnych i obecnych, zwracam się do was, ucywilizowane narody, i wzywam dla mojego — waszej pomocy. Niech dźwigają się z gruzów polskie miasta i wsie. Niech chłopu polskiemu nie zbraknie sił do ujęcia pługa, ni ziarna na obsianie gleby; niech serce polskie dozna innych uczuć prócz bólu, niech głos polski przestanie być tylko jękiem powszechnym. Niech matki polskie potrafią dać dzieciom coś więcej prócz łez.
Chleba i dachu dla polskiego ludu, by mógł doczekać się wiosny odrodzenia!

Vevey, 1 lutego 1915.





LITERATURA POLSKA[54].

Od początku swego istnienia literatura polska szła ręka w rękę z literaturą zachodniego świata. Wspólna kultura, wspólne życie duchowe wydawały podobne, a przynajmniej mało różne owoce. Mieliśmy naszych Petrarków, Ariostów i Ronsardów. Młodzież polska jeździła do Padwy, Bolonji i Paryża, cudzoziemcy licznie odwiedzali starą wszechnicę krakowską. Wpływy odrodzenia i reformacji odbijały się tak samo w Polsce, jak i w innych narodach, przynależnych do kultury łacińskiej. — Można rzec, że literatura nasza, jakkolwiek wypełniała się przeważnie treścią polską, była objawem twórczości, równoległej i pobratymczej z twórczością powszechną. Dopiero w XVII wieku, wskutek krwawych walk z muzułmańskim Wschodem, a zarówno i wskutek odrębnego rozwoju form państwowych, przybiera ona bardziej swoisty charakter. Lecz w XVIII wieku pod wpływem klasycyzmu francuskiego podobieństwo i odpowiedniość wraca — i tak dzieje się aż do upadku kraju, po którym literatura polska bierze na swe barki zadania, albo wcale przez inne literatury nie spełniane, albo spełniane tylko w małym stopniu i ubocznie.
Upłynęło niedawno sto lat, jak państwo polskie, w chwili, gdy było zajęte reformą wewnętrzną, zostało napadnięte przez trzech rozbójniczych sąsiadów i powalone. — Ziemię rozdarto, na pierś polską stoczono olbrzymie głazy niewoli. Rozpoczął się wiek nieznanych w nowszych dziejach prześladowań i nieznanego męczeństwa, albowiem rozbójnicy karali, jak za zbrodnię, swą ofiarę za to, że nie chciała umrzeć. Z wyrachowanem okrucieństwem tłumiono wszelkie funkcje życiowe narodu. Niszczono lub łupiono wspaniałe zabytki jego kultury, rabowano jego własność, otoczono go łańcuchami praw wyjątkowych, wynaradawiano jego szkoły, prześladowano jego język, a jeden z trzech łotrów posunął się aż do zakazu Polakom używania polskiej mowy w miejscach publicznych. — I tak upływał jeden dziesiątek lat za drugim, aż do dnia dzisiejszego. Historja Polski stała się historją zbrodni, nad nią spełnianych.
Ale oto, jeśli zdarzy się, że wskutek seismicznego kataklizmu zapadnie się lub zostanie zasypany stary krater jakiegoś wulkanu, wnet jego ogień wewnętrzny szuka sobie innych ujść. Toruje nowe drogi i tworzy nowe kratery, któremi wybucha płomień i wylewają się strumienie lawy. Wspaniałą analogję do tego zjawiska stanowi twórczość duchowa polska. — Życie narodu nie zgasło, a niepohamowane jego siły wstrząsały pokładami, któremi je przywalono — i wyrywały drogi, któremiby mogły wydostać się na świat słoneczny. Można było nałożyć kajdany na ręce i nogi, niepodobna było skować uczuć i myśli. Więc znalazły one ujście w literaturze. — Jeśli wypowiadanie ich w ojczyźnie krępowała cenzura[55], tem górniej i potężniej wypowiadała się dusza polska ustami emigracji w krajach wolnych. W ten sposób literatura polska stała się poniekąd surogatem całego życia narodowego. Była ona i jest dotychczas nietylko mózgiem i sercem, ale i płucami, któremi naród oddycha, a ponadto, nazewnątrz, wobec państw, rządów i ludów, które dla własnej wygody wolały uważać Polskę za rzecz martwą, nie przestała ani na chwilę powtarzać słynnych słów Galileusza: e pur si muove.
Trzeba koniecznie zrozumieć, że gdy w innych narodach literatura i sztuka jest kwiatem i ozdobą życia — w Polsce jest samem życiem. I dzieje się tak nie dlatego, by Polakom brakło zdolności do działania na wszystkich innych polach twórczości, lecz dlatego, że te pola były dla nich zamknięte. Dzięki, jak to wyżej wspomniałem, wiekowej przynależności do kultury zachodniej, literatura polska nie nosi kolczyków w uszach ani kożucha futrem do góry i formy jej są wysoce wyrobione oraz wytworne, jednakże żadna inna nie jest tak nawskroś narodowa nawet w takich dziełach, w których nie mówi wprost o ojczyźnie i o jej losach. I to stanowi jej główną charakterystyczną cechę a zarazem jej odrębność. Tą drogą buchają płomienie i płynie lawa przysypanego, ale niewygasłego wulkanu. Naród streszcza się w swej literaturze i żyje przez nią, gdyż inaczej żyć nie może. Politycznie może ona często błądzić, narodowo nie błądzi nigdy. Jest ona jak pochodnia, która rozświeca ciemności niewoli — i jak wielki dzwon, który nie pozwala usnąć sumieniu nietylko polskiemu, ale i sumieniu innych ludów. Próżno ci, którym chodzi przedewszystkiem o spokój, zatykają sobie uszy. Dzwon powtarza im nieubłaganie, że rozbój, dokonany nad Polską, jest niesłychaną w dziejach zbrodnią i że dopóty ludzkość chorzeć będzie, dopóki nie stanie się zadość sprawiedliwości. Takimi wielkimi dzwonnikami byli Mickiewicz, Słowacki i Krasiński. Po nich słabsze ręce uchwyciły za sznur narodowej dzwonnicy, ale i te pracują, jak mogą, by nie umilkły te dźwięki, które głoszą na cztery strony świata:

JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA!

W tych czterech słowach streszcza się cała literatura polska.

1916.






ODEZWY DO WŁASNEGO
SPOŁECZEŃSTWA.

O GWAŁTACH PRUSKICH[56].
Szanowny panie redaktorze!

Zapadł niesłychany wyrok!
Nie podniesiono na żadnego ze szkolnych katów ręki, nie było napaści, ni czynów przemocy, a jednak rodziców tych małych dzieci, skatowanych przez pruską szkołę, sądy pruskie ukarały długiem więzieniem za to, że pod wpływem rozpaczy i litości wypowiedzieli zbyt głośno słowa oburzenia przeciw takiej szkole i takim nauczycielom.
Wszędy, gdzie zwyrodniona kultura nie przeszła w stan dzikości, nawet wśród tych Niemców, którzy woleliby w dziejach inną rolę, niż rolę zbirów pruskich, wyrok ten wzbudzi jednaką grozę i pogardę — a zarazem napełni serca trwogą o przyszłość i zdumieniem.
My jedni, którzy od czasu, gdy część narodu naszego weszła w skład Prus, znamy bliżej to środowisko, — nie powinniśmy się ani dziwić, ani też poprzestać na słowach i załamywaniu rąk.
Tak jest! Zdziwienie nie byłoby na miejscu. Wszakże ich własny, niemiecki pisarz wypowiedział niegdyś znamienne słowa, iż złudzeniem jest, aby niemoralna polityka mogła nie znieprawić społeczeństwa i przyszłych jego pokoleń. Stało się więc, co się stać musiało. Od czasów Fryderyka II i jeszcze dawniejszych polityka pruska była nieprzerwanym ciągiem zbrodni, przemocy, podstępów, pokory względem silnych, tyraństwa względem słabszych, kłamstwa, niedotrzymywania umów, łamania słów i obłudy.
Jest to zdanie nietylko obcych, ale i niemieckich, niepodległych historyków, a zatem cóż dziwnego, że w takich warunkach nastąpił ogólny rozkład dusz, że zwyrodniało poczucie sprawiedliwości i prawdy, że zanikł zupełnie zmysł moralny, a w ogólnem rozłajdaczeniu szkoła stała się katownią, a spodlałe sądy powolnem narzędziem dzikich instynktów i przemocy.
Więc, gdy nakoniec taki organizm, społeczny, wskutek zbiegu nieszczęsnych wypadków, uczuł się zarazem państwowo silnym, musiało dojść do objawów tak potwornych, jak między innemi ostatnie procesy: toruński i wrzesiński. Można się pocieszyć myślą, że to wszystko nie może trwać.
Historja świadczy, że budowy, wznoszone tylko na tyranji, złości i głupocie, nie trwały nigdy długo. Rosja, która jęczała pod równie bezecnem jarzmem tatarskiem, zdołała je wkońcu zrzucić. Okrutne władztwo hiszpańskie nie ostało się we Flandrji. Chrześcijanie i kulturalne narody nie mogą długo podlegać barbarzyństwu. Niemcy nie mogą także przez całą wieczność podlegać prusactwu — więc przyszłość musi przynieść jakąś olbrzymią ewolucję i ekspiację.
Ale tymczasem co mamy czynić my, nad którymi zbrodnia i dzikość cięży bezpośrednio?
Wogóle — wytrwać! a w szczególności pomóc do wytrwania tym, którzy się stali bezpośredniemi ofiarami łotrostwa i przemocy.
Po skatowaniu dzieci skazano na więzienie rodziców, którzy pracowali na ich chleb. Jedną z obwinionych, ubogą matkę siedmiorga drobiazgu, zamknięto na dwa i pół lata. Czy chodziło również o to, by bohaterskie dzieci pomarły z głodu? W społeczeństwie Hakaty — doprawdy — i to możliwe.
Więc niech się poruszą serca wszystkich naszych matek! Dajmy chleba dzieciom, przynieśmy tę pociechę skowanym rodzicom, że ich nieszczęsne dzieci nie będą zmuszone żebrać! Prawo Boże, prawo chrześcijańskie nakazuje litość nad dziećmi wszystkim, a cóż dopiero, gdy chodzi o takie dzieci — nam!
Dołączam do niniejszego listu dwieście koron na chleb dla ofiar.

„Przedświt“, r. 1901, nr. 272.






LIST OTWARTY
DO ADAMA KRASIŃSKIEGO
w sprawie strajku szkolnego w Królestwie w r. 1905.
Szanowny panie!

W odpowiedzi na list pański z wielkim żalem oznajmiam, że nie mogę być na dzisiejszem posiedzeniu, albowiem ważne i nie cierpiące zwłoki sprawy powołują mnie do Kielc i do domu. Artykuł prof. Askenazego[57] czytałem i zasadniczo zgadzam się z nim zupełnie. Zresztą nie ukrywałem od początku mego poglądu na bojkot szkolny i przy każdej sposobności zaznaczałem moje stanowisko całkiem wyraźnie. Upominać się z całą siłą, wszelkiemi sposobami i na wszelkich drogach o szkoły polskie, a jednocześnie nie dozwolić, aby całe młode pokolenie marnowało się bez ratunku i nie zacinać się w wielkim i nieszczęsnym narodowym błędzie — oto jedyne wyjście z manowców.
Nie mogę w tej chwili rozpisywać się szerzej w tej sprawie, która zresztą nie powinna być rozpatrywaną odrębnie od całości interesów narodowych, — twierdzę tylko, że nie wolno nam między innemi zgodzić się i na to, by cała młodzież polska stała się łupem propagandy anarchistycznej, — którym stają się zawsze wykolejeni.
Łączę wyrazy wysokiego poważania i szacunku

Henryk Sienkiewicz.


10. VII. 1905.

P. S. Kwestji, o ile prywatne szkoły (gdyby były dozwolone) mogłyby zapobiec powszechnej klęsce, nie dotykam — przedewszystkiem rozstrzygnąć ją musi ołówek i cyfry. O innych stronach sprawy możnaby dysputować dopiero następnie.


„Głosy w sprawie bezrobocia szkolnego“,
Warszawa, 1905.






ODEZWA DO ROLNIKÓW.

Długi strajk kolejowy pogrążył tysiące rzemieślniczej, robotniczej i wyrobniczej ludności na dno niebywałej dotąd nędzy.
Potrzeba ratunku jest niezbędna.
Zrozumiały i odczuły ją zamożniejsze klasy warszawskie, zrozumieli więksi posiadacze ziemscy, a z nimi razem i kmiecie nasi, którzy w miarę sił przychodzą z całego serca z pomocą zagrożonej ludności miejskiej.
Lecz rozmiary klęski są tak ogromne, a widmo głodu tak ze wszelkich względów groźne, że koniecznością jest, aby wszystkie okolice naszego kraju, choćby najdalej od stolicy leżące, wzięły udział w niesieniu pomocy nieszczęśliwym.
Zwracamy się więc z usilną prośbą do Towarzystw Rolniczych, do spółek i stowarzyszeń spożywczych, do obywateli miast prowincjonalnych, do kapłanów, do dworów i braci naszych włościan, aby w miarę sił i możności poparli jego działalność, mającą na celu zapobieżenie głodowi i wszelkim jego następstwom.
Zwracamy się z całą ufnością i niezachwianą nadzieją, że serca polskie nie pozostaną głuche na nasz głos.
W imieniu Komitetu Narodowego Niesienia Pomocy Pozbawionym Pracy

Henryk Sienkiewicz.


„Gazeta Polska“, r. 1905. nr. 302.






PRZED WYBORAMI DO DUMY.

Nie stawiam swej kandydatury do sejmu państwowego ani w Warszawie, ani w Kieleckiem. Gdybym był wbrew mojej woli wybrany, musiałbym stanowczo zrzec się zaszczytu. Powodów tego postanowienia nie widzę potrzeby wyjaśniać, są one bowiem natury czysto prywatnej, a zatem nie mogą nikogo interesować. Jeżeli zaś wspominam o samem postanowieniu, to jedynie dla tej przyczyny, że wobec tego nikomu nie wolno będzie mnie posądzić, że mówię pro domo mea.
Tak jest! — nie mówię pro domo mea, nie polecam się niczyim łaskawym względom i nie daję nikomu prawa do przypuszczenia, że upatruję właśnie w sobie te zalety, których wymagam od kandydatów do przyszłego sejmu. Zapewnia mi to zupełną swobodę w wypowiadaniu mych myśli i powiększa wagę słów moich, jako dyktowanych tylko przez miłość dobra publicznego.
Pytaniem, kogo wybrać do sejmu, zajmuje się coraz więcej nasze społeczeństwo i prasa. Podnoszą się głosy, zalecające tych lub owych kandydatów. Jedni rają nam ekonomistów, jako najsprawniejszych przewodników na drodze, wiodącej do ogólnego dobrobytu; inni — takich polityków, którzy odczuwają najlepiej duszę narodową; inni poczytują za główną zaletę znajomość zadań prawno-społecznych, inni — pedagogicznych i wogóle kulturalnych.
Przedewszystkiem jednak wysuwają swych ludzi stronnictwa. — „Kto nie należy do nas, ten tem samem jest nieodpowiedni i niegodzien“ — oto w istocie rzeczy zasada i hasło, pod którem rozpoczynają się zabiegi wyborcze. A w ten sposób, gdybyśmy wysłuchali wszystkich stronnictw, pokazałoby się, że wcale niema ludzi odpowiednich i godnych.
A jednak trzeba ich znaleźć! — trzeba koniecznie! — Inaczej naród nasz, który ma świetną przeszłość, który żył własnem ogromnem życiem państwowem i który posiada tak odwieczne tradycje parlamentarne, jak mało który w Europie, może odegrać smutną i mizerną rolę w przyszłym sejmie, a tem smutniejszą, im ów sejm większe będzie miał przed sobą zadania i im udział w nim naszych wybrańców okazaćby się mógł bardziej decydującym o losach naszego kraju.
Powinno zaś być przeciwnie. Pomimo, że cesarstwo miało samorząd, którego nam nie dano, a który mógł w Rosji przygotować ludzi do życia publicznego, pomimo iż miało swoje własne uniwersytety, których nam brakło, powinien nasz naród, właśnie dzięki swej przeszłości i w imię swej tradycji, zdobyć się na zastęp ludzi, którzyby mogli zająć poważne i wybitne stanowisko w izbie państwowej, złożyć świadectwo odziedziczonych i przechowanych w głębi narodowej duszy uzdolnień, odznaczyć się rozumem stanu, gruntowną znajomością spraw i ciążących na przedstawicielstwie zadań, odznaczyć się bystrością w wyborze dróg, wiodących do celu, prawnością w taktyce parlamentarnej. A wreszcie, powinien zalecić takich, na których narodowem sumieniu i charakterze można w zupełności polegać i z całem zaufaniem złożyć swe losy w ich ręce.
Wszelki parlament jest to młyn, którego mechanika prędko oddziela ważne ziarno od plew. W normalnych warunkach pracy wrażenia, wywoływane przez sejmowych krzykaczy, mijają, jak fajerwerki, zostawiając po sobie jedynie dym — istotny zaś wpływ, głęboki, wyciskający swą pieczęć na wszelkich sprawach i urabiający często przyszłość dziejową, wywierają w dłuższym biegu lat tylko prawdziwie wybitni przedstawiciele wielkich idej i silne, a solidarne grupy, które idą za ich przewodem.
Potrzeba nam wpływu — szukajmy więc odpowiednich ludzi.
Ale gdzie ich znaleźć i jakich właśnie nam potrzeba?
Kompetencja ekonomiczna i prawnicza jest niewątpliwie wysoce w posłach pożądana, ale do rozwiązywania pierwszorzędnej dla nas wagi zadań politycznych sama jedna nie wystarcza i zmysłu politycznego, ani rozumu stanu zastąpić nie może. Również i odczuwanie duszy narodowej nie jest dostateczną w wybrańcach zaletą, bo przecie dusza owa może błądzić w wyborze dróg i wówczas należy je przed nią prostować. Najmniej jednak wystarcza przynależność do danej partji.
Jest rzeczą naturalną, zwłaszcza w krajach jednolitych, że każde stronnictwo stara się przeprowadzić swoich ludzi, ale, jeżeli mówi: „ojczyzna to ja!“, jeśli wyłączność posuwa zbyt daleko, jeśli swój wpływ, swoje rozpowszechnienie i swe panowanie albo przekłada ponad interesa ojczyzny, albo je z niemi utożsamia; jeśli wreszcie wysuwa naprzód miernoty, dlatego tylko, że do niego duszą i ciałem należą to wówczas grzeszy przeciw narodowi i jego przyszłości. Społeczeństwo nasze chce i musi mieć wpływ w przyszłej izbie. Jest to kwestja tak dla nas doniosła, że bez jak najsilniejszego nacisku mówić o niej nie można. Tego zaś wpływu nie zapewnią nam ani takie mierności, na których dobro można tylko zapisać ciasny fanatyzm stronniczy, ani takie, którym zmienione stosunki przedstawiają się jedynie jako złote schody, wiodące do raju materjalnych korzyści lub zadowolonej ambicji, ani takie, które stare patrjotyczne frazesy przekuwają sobie na nowe medale patrjotycznej zasługi, ani wreszcie takie, których niedawno jeszcze, w najcięższym okresie naszego życia, nie było przy społecznej robocie.
A z tego wniosek, że winniśmy się strzec, jak ognia, wszelkiej nicości, czyto skojarzonej z jednostronnym fanatyzmem, czyto z interesem osobistym, czyto z nieuzasadnioną ambicją, czy z uporem w starych błędach, czy z próżniactwem.
Ale w takim razie po raz wtóry czeka odpowiedzi walne pytanie: kogo wybrać i gdzie wybrańców szukać?
Gdzie? — odpowiedź nietrudna. W całym kraju. — W stronnictwach i poza stronnictwami. A również bez wahania można powiedzieć, jakich ludzi należy wybrać. Przedewszystkiem ludzi wybitnej pracy. Dzisiejsze czasy, jakkolwiek trudne, są jednak w porównaniu z poprzedniemi jakąś wiosenną zapowiedzią. Coś się oznajmia, coś kiełkuje, coś się zazielenia, poczyna się ukazywać ruń jakiegoś zboża. Zjawiają się już nawet nieoczekiwani ochotnicy, którzy mówią: będziemy żąć, wiązać snopy i zbierać kłosy. Otóż nie! Nie ich należy wybierać, ale tych, którzy wówczas, gdy nad tą naszą rolą gwizdały najmroźniejsze wichry, kładli się na niej i ogrzewali ją własnem ciałem, aby nie skostniała zupełnie — i którzy wyrywali z niej ciernie i krzemienie. A mówiąc bez przenośni, należy zaufać takim niestrudzonym robotnikom, którzy pracowali oddawna i którzy to na jednej, to drugiej niwie odznaczali się tak wyjątkową wytrwałością, taką wyjątkową i owocną energją, tak bezprzykładną czujnością, że owe przymioty wyniosły ich znacznie ponad poziom zwykłych pracowników. To są ludzie nietylko ogromnej zasługi, ale zarazem niepospolici; tacy odznaczą się i uzyskają wpływ wszędzie, a zarazem wzbudzą szacunek i podziw tak dla siebie samych, jak dla zbiorowego ciała, do którego należeć będą.
A następnie należy wybierać ludzi wybitnej wiedzy. Fanatyczna nienawiść wzniosła przeciwko nam prawdziwy mur uprzedzeń. Szkalowano nasze dzieje, szkalowano triumfy, szkalowano zwłaszcza epokę upadku i życie porozbiorowe. Przekręcano fakta i fałszowano na własny użytek historję. Byliśmy społeczeństwem, wyjątkowo przez los prześladowanem, a czyniono nas prześladowcami — byliśmy rozbici, a przedstawiano nas jako rozbijających, byliśmy niejednokrotnie zawiedzeni, a widziano w nas przeniewierców. I czyniono tak nietylko na polu historji. Obok kłamstw historyczno-politycznych wznosiły się i wznoszą, nie z jednej, ale ze wszystkich stron, całe góry uprzedzeń, zmyśleń i fałszów nawet: etnograficznych, społecznych, ekonomicznych i wszelkich innych. — Obecnie należy je zwalić, ale byle kto tego uczynić nie może i nie zdoła. Trzeba nam — do boju z tą „potęgą ciemnoty“ i złości — szermierzy, otoczonych uznaniem i powagą, szczególnie biegłych, szczególnie silnych, przywykłych nietylko do walki, ale i do zwycięstw. Tem gorzej dla nas, jeśli ich nie znajdziemy, albo, jeśli znalazłszy, pominiem. Które stronnictwo ma ich w sobie, niech ich da. Wszystkie powinny w imię miłości dla kraju ich szukać i oddać im głosy.
Tak nakazuje patrjotyzm i to jest jedyna droga, żeby coś znaczyć, żeby skutecznie działać, żeby czegoś dokonać, żeby coś osiągnąć. Nie zapędzajmy się zbytnio w stronniczych zapasach, nie wysyłajmy mierności, których jedyną zaletą jest kokarda danego stronnictwa. Szukajmy w całym kraju ludzi najlepszych i nie obawiajmy się, że pójdą rozbieżnie, albowiem nawewnątrz musi ich obowiązywać solidarność nietylko względem siebie, ale i w stosunku do posłów naszej narodowości z poza granic Królestwa. Szukajmy wśród polityków, ekonomistów, prawników, historyków i publicystów, rolników i przemysłowców ludzi najbardziej stwierdzonej zasługi, ludzi pracy, ludzi najznakomitszej wiedzy i największego talentu, a gdy znajdziemy takich, którzy z owemi przymiotami łączyć będą wielką miłość kraju i niezłomny charakter, wówczas będziemy mogli sobie powiedzieć, że spełniliśmy patrjotyczny obowiązek.

„Biblioteka Warszawska“, 1905,
zeszyt październikowy.






LIST OTWARTY
do Polaków w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Rodacy!

„Komitet Warszawski Pomocy dla Pozbawionych Możności Zarobkowania“, który powstał z połączenia ze wszystkich poprzednich komitetów ratunkowych, ogłasza i będzie w dalszym ciągu ogłaszał listy ofiar, nadesłanych przez was ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Ale oprócz obrachunków należy się wam coś więcej, a mianowicie należy wam się od całego społeczeństwa gorąca bratnia podzięka za waszą ofiarność, za wasz patrjotyzm i za ów ratunek, który usiłujecie nieść ludności, pozbawionej wskutek strajków chleba w ojczystym kraju.
Wiemy, że i za oceanem niewielu z was dochodzi do dostatków i że musicie ciężko i wytrwale pracować na chleb powszedni, ale właśnie dlatego tem lepiej rozumiemy, że to, co przysyłacie, jest istotną ofiarą, jest może nieraz groszem wdowim.
Fala życiowa zaniosła was na dalekie brzegi, ale myśli wasze przelatują, jakby ptactwo morskie, ocean i krążą nad starym krajem, a serca w waszych piersiach płoną jednaką miłością do wspólnej nam Matki, Rodzicielki.
Więc błogosławią was za to w ojczyźnie nieszczęśliwi i dzięki wam czyni kraj cały. Wiedzcie, że błogą, doniosłą i skuteczną jest wasza pomoc i że były już chwile, w których, gdyby nie wy, ratunek doraźny musiałby ulec przerwie.
Cześć wam za to, rodacy i rodaczki, które w tak gorących słowach odpowiedziałyście mi na odezwę, zamieszczoną w dziennikach warszawskich.
Cześć tem większa, iż oświadczacie, że ofiarność wasza nie jest dotychczas wyczerpana i że zasiłki w dalszym ciągu z waszych pracowitych rąk płynąć będą.
Kraj ich potrzebuje, albowiem nie jedna, dwie klęski gniotą go ciężkiem brzemieniem: doraźna klęska głodu i druga, sroższa jeszcze, od lat całych umyślnie podtrzymywana, klęska ciemnoty. Nie wolno nam było mieć szkół naszych i za przestępcę jeszcze doniedawna poczytywany był każdy obywatel, któremu leżała na sercu oświata ludu. Chciano ten lud mieć powolnem narzędziem i rozumiano to dobrze, że tylko ciemny da się prowadzić na złowrogie bezdroża i że posiew nienawiści tylko w ciemności wzrastać może.
Dziś ciężkie czasy nie przeszły jeszcze, ale jednakże świta nam lepsza nadzieja i zwolna spiętrza się przed nami olbrzymie zadanie, którego bezpośrednim celem jest oświata i nauka ludu.
Albowiem tylko przez naukę i oświatę stać się możemy zczasem silnym, prawym, rozumnym i rozumnie miłującym ojczyznę narodem. Więc pomóżcie nam i w tem, drodzy rodacy. Nie chcę was wzywać do nowych wysiłków, bo wiem, że i tak czynicie wszystko, co możecie, ale skoro sami zapowiadacie dalszą pomoc, to pozwólcie, aby część tych waszych groszów ofiarnych szła na głodnych duchowo, t. j. na nasze przyszłe ludowe szkolnictwo polskie.
Za wasz patrjotyzm, za waszą miłość bratnią, za waszą niezrównaną serdeczną ofiarność będą wam wdzięczne nietylko dzisiejsze, ale i przyszłe, da Bóg, szczęśliwsze od nas, polskie pokolenia.
Raz jeszcze — dzięki wam z całego serca! — i cześć także temu szlachetnemu, wolnemu krajowi, który daje wam chleb, a nie odbiera pamięci.

„Kurjer Warszawski“, r. 1906, nr. 61.






LIST DO WŁOŚCIAN[58].
Szanowni i kochani rodacy!

Od powrotu ze Szwecji bawię w Krakowie i tu przed kilku dopiero dniami otrzymałem wasz list.
Dlatego tak późno odpowiadam.
Dziękuję wam, kochani współobywatele, za ufność, jaką mi okazujecie, chcąc mnie wybrać do „Dumy“, czyli do izby państwowej. Z tego waszego zaufania nie mogę jednak skorzystać. Podałem się już dawno na wyborcę w Warszawie, bo tam więcej trzeba pilnować wyborów — i z tego powodu mógłbym być wybrany tylko w Warszawie, ale i tam nie kandyduję, gdyż uważam, że potrzebniejszy będę na miejscu w kraju, niż w Petersburgu.
Od kilku już lat bowiem mam na myśli przyszłe szkolnictwo ludowe polskie. To tak samo ważna sprawa, jak i „Duma“, bo szkół mieliśmy za mało, a te, któreśmy mieli, były jak najgorsze. Sami wiecie, jak bardzo trzeba nam oświaty i szkół polskich, aby się młode pokolenia wychowały w miłości Boga i ojczyzny i aby naród umiał odróżnić, co złe a co dobre — i nie wierzył byle hultajom i włóczęgom, którzy sieją nienawiść i podburzają jednych na drugich dlatego, żeby w mętnej wodzie ryby łowić.
Wszystkim zarówno chodzi o to, aby włościanom było dobrze, bo od tego zależy dobro całego kraju, więc wybierzcie tylko do „Dumy“ szczerego Polaka i patrjotę, siejącego miłość, nie nienawiść, a możecie być pewni, że taki będzie waszych interesów i waszego dobra ze wszystkich sił bronił — i wszyscy posłowie, kochający swój kraj, będą się starali, żeby jak najwięcej dla was uzyskać. Będzie wreszcie i nad nimi dozór. A ja, choć zostanę w kraju i będę pracował nad oświatą, którą uważam za rzecz najważniejszą, będę miał przecie zawsze pióro w ręku, aby i innych spraw bronić i wypowiadać publicznie, co uważam za najpotrzebniejsze dla całej Polski i dla was.
Natomiast, jeżeli — co daj Boże! — będziemy mieli zczasem Sejm w Warszawie, na którym sami będziemy dla naszego kraju prawa stanowili, wówczas z największą chęcią podam się na posła i pokłonię się wam o głosy, aby ojczyźnie naszej służyć, póki mi Bóg życia dozwoli.
Całem sercem z wami

Henryk Sienkiewicz.


„Kurjer Warszawski“, r. 1906, nr. 95.






LIST DO POLAKÓW W AMERYCE
z powodu odsłonięcia pomników Pułaskiego i Kościuszki w Waszyngtonie.
Czcigodni i drodzy rodacy!

Niepomyślny stan zdrowia i zupełna niemożność przemawiania na zgromadzeniach publicznych nie pozwalają mi stawić się osobiście w Waszyngtonie dla wzięcia udziału w drogich dla każdego serca polskiego uroczystościach odsłonienia pomników Pułaskiego i Kościuszki. Z tego jednak powodu poczytuję sobie tem bardziej za obowiązek wziąć udział chociaż listownie i przesłać wam, czcigodni rodacy, kilka słów, mających być świadectwem, że w tak ważnych dla was chwilach serce moje jest przy was i cieszy się razem z wami chwałą naszych narodowych bohaterów. Walczyli oni za wolność Stanów Zjednoczonych, przez co zapewnili Polakom prawo moralne do tej ziemi i, umiłowawszy ten kraj swobodny, a zarazem przechowując wielką i niewygasłą miłość dla Polski, zostawili wam przykład, jak pogodzić i połączyć z sobą te uczucia. Że zachowujecie święcie ową tradycję, dowodem ten świetny obchód i to zebranie, na które podążyliście ze wszystkich stron Ameryki. Bierzecie bowiem w nim udział jako Polacy, jako synowie tej starej ojczyzny-Matki, o której pamięć goreje zawsze nakształt Znicza w waszych sercach, ale jednocześnie jako wdzięczni i lojalni obywatele Stanów Zjednoczonych, gotowi oddać życie za potężny kraj, który daje wam wolność, chleb i który przyjmuje was nie jako gości, nie jako obcych przybyszów, ale jako rodzone dzieci. Jest to jakby węzeł, na dwoje w waszych sercach zawiązany. Jesteście cząstką siły Stanów Zjednoczonych, a nie przestajecie być siłą polską. Jesteście przedstawicielami metropolji w najwolniejszym na świecie kraju i, korzystając z wielkich jego instytucyj, w prawy, szlachetny i legalny sposób składacie tem samem świadectwo, że Polak dojrzał do wolności, że potrafi z niej korzystać i że przywrócenie jej polskiemu narodowi leży w interesie ludzkości.
Przy spełnianiu tej misji wobec ludu amerykańskiego będą przyświecały wiecznie wam i waszym potomkom dwa wielkie i drogie imiona, należące również do historji Stanów Zjednoczonych, jak i do polskiej. Posągi obu bohaterów nie mogły stanąć dotychczas na ojczystej ziemi, tem bardziej zatem chwalebną i tem słuszniejszą jest rzeczą, że postanowiliście wznieść je wy, którym nie związano rąk. Nieliczni tylko przedstawiciele ojczyzny mogli się stawić na tę uroczystość, ale duch całej Polski jest w tej chwili z wami, drodzy rodacy, a wszystkie usta polskie powtarzają słowa, któremi kończę list: Cześć pamięci Pułaskiego i Kościuszki! Cześć wam! Niech żyje Polska i niech żyją Stany Zjednoczone!
Kraków, d. 15 kwietnia 1910 r.

„Kurjer Warszawski“, r. 1910, nr. 144.






W SPRAWIE ROCZNICY GRUNWALDZKIEJ.

W miarę jak zbliża się pięćsetna rocznica bitwy i zwycięstwa grunwaldzkiego, coraz więcej poruszane bywa pytanie, jak należy obchodzić tę rocznicę. Przed niedawnym czasem nie brakło nawet głosów, które zapytywały, czy wogóle ją obchodzić — i głosy takie odzywały się wcale nietylko w obozie konserwatywnym. Przeciwnicy obchodu twierdzili, że Grunwald jest zwycięstwem, historycznie biorąc, świetnem, ale dla dzisiejszych pokoleń wspomnieniem raczej bolesnem, albowiem, jak powiada Dante: „niemasz większej boleści, jak wspominać czasy szczęśliwe“. Złamani w wiekopomnej bitwie Niemcy wytworzyli jednak w ciągu wieków ogromną państwową potęgę, podczas gdy my straciliśmy na ich korzyść nietylko prowincje, wówczas odzyskane, ale — wraz z bytem politycznym — i te, które były odwiecznem gniazdem naszego narodu. Słyszałem zdanie, że gdybyśmy 15 lipca 1910 roku posypali głowy popiołem, to byłoby najwłaściwszym obchodem naszego zwycięstwa.
Z drugiej strony, poważni politycy, zwłaszcza w W. Ks. Poznańskiem, nie przestają zwracać uwagi na to, że, wobec obecnego położenia rzeczy w Prusach, manifestacja grunwaldzka może pogorszyć i tak już nad wszelki wyraz ciężki los naszych braci w zaborze pruskim. I istotnie, jest to wzgląd, z którym się liczyć należy.
Ale czy z tego wynika, by wcale nie obchodzić rocznicy grunwaldzkiej? Ponieważ z wielu stron otrzymuję zapytania, co o tej sprawie myślę, kreślę przeto te kilka słów odpowiedzi, jako wskazówkę dla tych, którzy ją mieć pragną.
Naprzód, praktycznie biorąc, nie należy hamować wybuchu uczuć narodowych wówczas, gdy się zgóry wie, że hamować się on nie da — i że uczucia te znajdą w każdym razie i mimo wszelkich usiłowań odpowiedni sobie zewnętrzny wyraz. Jest to błąd polityczny, który często popełniają konserwatyści, budząc przez to reakcję i tracąc wpływ na przebieg i kierunek narodowego życia. Ale istnieje prócz tego wzgląd, stokroć ważniejszy, dla którego zaniechanie obchodu rocznicy grunwaldzkiej byłoby wprost narodowym grzechem. Oto Grunwald był wielkiem wytężeniem duszy polskiej i wielką ofiarą krwi dla ojczyzny, a zatem jest wiekopomnym przykładem, jak w przełomowych chwilach dziejowych okupuje się byt narodowy.
Grunwald, jak słusznie zauważył ks. B. Teodorowicz, mógł być grobem Polski, a stał się źródłem nowego, spotęgowanego życia. Grunwald przedewszystkiem pozwolił połączyć się nam z Litwą, umożliwił unję horodelską, a przez nią nieznany dotychczas w dziejach świata fakt — zaślubin między dwoma narodami na długie wieki wspólnej doli i niedoli.
Zapomnieć o tem wszystkiem byłoby małodusznością i rezygnacją z praw do narodowego życia, albowiem niczem innem, jak rezygnacją, jest zapieranie się przeszłości i niepamięć o niej w chwilach upadku i słabości. Zachęcać więc do tego nikt nie powinien i nikt nie ma prawa, choćby nawet z obawy, by nie drażnić sił nam wrogich.
Nie drażnić!! — Pisze się o tem wiele i słyszy się o tem często, zwłaszcza, gdy chodzi o stosunki pruskie; a właściwie mówiąc, do czego może prowadzić zbytnia pod tym względem ostrożność i godne raczej kuropatw, nie potomków rycerskiego narodu, ukrywanie głowy w śnieg wówczas, gdy krąży nad nami złowrogi jastrząb? Niewątpliwie należy liczyć się z położeniem naszych braci pod zaborem pruskim i z ich głosami, ale trzeba również pamiętać, że hakatystów nie przejednamy nigdy i zważać na nich nie warto, gdyż oni wszelkie czyny nasze wezmą za wyzwanie — a brak czynów za dowód, że polityka ich jest owocna. Inni natomiast, uczciwsi Niemcy, nie zdołają zapewne oprzeć się myśli, że i oni obchodzą zawsze wielkie rocznice swych zwycięstw, a nie obchodziliby ich tylko w takim razie, gdyby ich dusze spodlały, a patrjotyzm wysechł. Ci z nich, którzy znają historję nietylko z hakatystycznych gazet, może sobie nawet przypomną, że armję krzyżacką pod Grunwaldem rozgromili wprawdzie Polacy, ale że zagłady zakonu krzyżackiego w Prusach dokonali margrabiowie brandenburscy.... Zresztą bez względu na to, co mógłby sobie kto pomyśleć, co przypomnieć i jakie w nim uczucia wzbudzićby mogło wspomnienie pogromu grunwaldzkiego, — my, których dusze nie spodlały, a patrjotyzm nie wysechł, obchodzić rocznicę naszego zwycięstwa i zbawienia powinniśmy i będziemy.
Więc pozostaje tylko drugie pytanie: jak ją obchodzić? Na to odpowiadam z całą otwartością tym, którzy chcą wiedzieć moje zdanie: tak, by obchód nie zmienił się w doraźną i krzykliwą antyniemiecką manifestację. Naprzód, byłoby czemś upokarzającem odpowiadać na istotne ciosy, jakie spadły na naszych braci w zaborze pruskim, tylko tanim krzykiem, tylko zewnętrznym patosem, tylko próżnemi słowy, tylko bezsilnem podniecaniem samych siebie i licytacją między stronnictwami na patrjotyczny frazes.... Ale jest inna, głębsza przyczyna, dla której powinniśmy tego unikać, a mianowicie: obecne stosunki w dzielnicach polskich, należących do Rosji. Zachodzi niebezpieczeństwo, co do którego nie brak wskazówek, że wszelką antyniemiecką, czy nawet antypruską manifestację uważanoby w kołach rosyjskich, których organem jest np. Nowoje Wremia lub temu podobne dzienniki, za dowód, że, w razie koniecznego wyboru, wybralibyśmy jednak takie warunki, jakie istnieją obecnie w Królestwie i w innych dzielnicach polskich pod panowaniem rosyjskiem.... Otóż nigdy nie było mniej, niż dziś, powodów, byśmy w podobnem mniemaniu utwierdzali te właśnie koła, za przyczyną których stosunki polsko-rosyjskie stają się z każdym dniem cięższe i bardziej nieznośne. Przeciwnie! Zależeć nam może raczej na tem, by wykazać mniej zaślepionym ludziom w Rosji, do czego może prowadzić polityka taka, jaka w ostatnich czasach była u nas stosowana. Jest rzeczą zrozumiałą, że nie mogę się rozpisywać o tem ani obszerniej, ani jaśniej, sądzę jednak, że powiedziałem dość, by skłonić naszych braci w Galicji do jak najgłębszego zastanowienia się nad tą sprawą i do pokierowania obchodem w ten sposób, by nie mógł on być zrozumiany jako przechylenie się ogółu Polaków w jakąkolwiek stronę.
Grunwald, mojem zdaniem, powinien być wielkiem, dostojnem i poważnem świętem narodowem o dwu obliczach, z których jedno zwraca się w przeszłość ze smutnemi na ustach słowy: nessun maggior dolore, — drugie patrzy w przyszłość z otuchą i wiarą, że dzieje narodu naszego nie zamknęły się jeszcze i że po chwilowym upadku musi nastąpić odrodzenie.
A droga do tego, to praca, to cnota publiczna, to wielka ofiarność, to rozniecanie ognisk oświaty dla ludu, przy których blasku:

....Brat pozna swego brata,
I wejdzie nieśmiertelność, jako anioł, w człowieka
I staniem ludem świata — ....


„Gazeta Warszawska“, r. 1910, nr. 155.






DOM POLSKI I JEGO ZNACZENIE.

Nieraz przychodziło mi na myśl, że ten sam indywidualizm polski, który przyczynił się tak przeważnie do upadku państwa, uchronił jednak od zagłady nasz naród. W tym gmachu, który zwał się Rzecząpospolitą Polską, źle powiązane cegły żyły własnem życiem i, gdy gmach runął, żyć nie przestały. Mocarstwa, które podzieliły między siebie kraje polskie, nie rozumiały i nie mogły rozumieć, że to, co było powodem małej odporności państwowej, stanie się przyczyną wielkiej odporności narodowej. Niewątpliwie — byłoby stokroć dla nas lepiej, gdyby wiązadła gmachu okazały się silniejsze, niemniej faktem jest, że po nieszczęsnej katastrofie Polskę trzeba było zabijać w każdym domu polskim zosobna, a to już jest rzecz, przechodząca wszelkie państwowe siły.
I taki stan trwał od rozbiorów. Zgaszono wielki Znicz na forum, ale domowe patrjotyczne ogniska płonęły jasno. Okazało się, że nacisk zewnętrzny, choćby najdłuższy i najbardziej nieubłagany, może przyczynić narodowi męczarni, — zabić go nie może. Idea polska może zginąć tylko samobójstwem, albo z choroby wewnętrznej. Jeśli to się nie stanie, przetrwa złe czasy i w zwykłej kolei spraw ludzkich musi doczekać się lepszych.
Ale takie widoki potęgują jeszcze zadanie polskiego domu. Dawny miał do czynienia tylko z niebezpieczeństwem zewnętrznem, dzisiejszy musi walczyć i z wewnętrznem. Próżno bowiem wmawialibyśmy w siebie i drugich, że obecnie jesteśmy tak zdrowi, jak byliśmy przed niedawnym jeszcze czasem i że ta idea, którą nasze domy przechowywały przez cały wiek w nieskalanej czystości, nie zabrukała się w rozterce i mętach lat ostatnich. Dziś nie wśród obcych i nie wśród nieprzyjaciół, ale wśród nas samych są tacy, którzy patrzą na nią obojętnie, są tacy, którzy się jej wyrzekają, są tacy, którzy ją czernią, są tacy, którzy jej nienawidzą, są tacy, którzy na nią plwają. I ta zaraza wewnętrzna, szerzona przez obce żywioły, obcą szkołę, a w części i przez obcą literaturę, jest największem niebezpieczeństwem, jakie nam kiedykolwiek groziło.
A czy mamy środki ratunku? Zapewne — nie wszędzie nam je odjęto, a tam, gdzie chciano to uczynić, nie zdołano odjąć wszystkich. Mamy w niektórych dzielnicach kraju przybytki nauki, mamy na całym obszarze dawnej Rzeczypospolitej własną literaturę, mamy prasę, która jest wyrazem opinji — i wreszcie te drobiny życia publicznego, które