Przejdź do zawartości

Hrabia Monte Christo/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
HRABIA
MONTE CHRISTO
POWIEŚĆ
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929




Drukarnia Literacka, Warszawa, N.-Świat 22. tel. 281-88



ROZDZIAŁ IV.
D.

O godzinie ósmej rano Albert wpadł do Beauchampa, jak piorun i jak błyskawica.
Dziennikarz, aczkolwiek szykował się właśnie do kąpieli, wyszedł do niego natychmiast.
— Biedny przyjacielu — rzekł — czekałem na ciebie. Opowiem ci wszystko, co się tutaj działo.
I zaczął opowiadać to, co my tutaj w strzeszczeniu podamy naszym czytelnikom.
Artykuł, w poprzednim rozdziale przytoczony, podał przedewszystkiem organ rządowy, co jeszcze większej nadawało doniosłości całej sprawie. Beauchamp był właśnie przy składaniu, gdy mu artykuł ten wpadł w oczy. Posłał natychmiast po dorożkę i pojechał do redakcji ministerjalnego dziennika.
Bez względu na to, iż wyznawał zasady przeciwne zasadom redaktora organu urzędowego, był jednak jego przyjacielem.
Gdy wszedł do niego, trzymał on w ręku swe własne pismo i rozkoszował się własnym artykułem o cukrze z buraków.
— Chwała Bogu — rzekł Beauchamp. — Trzymasz właśnie w ręku ostatni numer swego dziennika, nie będę miał potrzeby zbyt obszernie mówić, co mnie tu sprowadza.
— Czy nie jesteś wypadkiem za cukrem z trzciny? — zapytał redaktor.
— Bynajmniej! jest to dziedzina wiedzy absolutnie, mi nieznana. Ja tu w innej przybyłem sprawie. Idzie mi mianowicie o artykuł, dotyczący Morcefa.
— Pierwszorzędna sensacja!… Nieprawdaż?
— Zapewne. Naraziłeś się jednak na proces.
— Wcale nie, przy artykule bowiem otrzymaliśmy dokumenty, potwierdzające wszystko napisane, tej wagi i siły, że jesteśmy pewni, że pan Morcef będzie siedział cicho. Pozatem jest zasługą demaskować nędzników.
— Któż, u Boga, udzielić wam mógł dowodów niewątpliwych? — zapytał Beauchamp — mój dziennik pierwszy tę sprawę poruszył, lecz musiał się cofnąć wobec braku dowodów. A przecież nam więcej zależało na zdemaskowaniu Morcefa, jako para Francji, ponieważ my właśnie należymy do opozycji.
— Myśmy też skandalu tego bynajmniej nie szukali, sam wpadł on nam w ręce. Jakiś człowiek, wczoraj przybyły z Janiny, przywiózł całą tekę papierów, stanowiących dowody, a gdyśmy się wahali wystąpić w charakterze oskarżycieli, przybyły oświadczył, iż w razie nieprzyjęcia artykułu — wydrukuje go w dzienniku należącym do opozycji, gdzie go na pewno z otwartemi przyjmą rękami. Mój Beauchamp.. wiesz chyba jaką wartość ma dla pisma wiadomość podobna. To też daliśmy ją, dzięki czemu dziś tylko o naszem piśmie mówi Paryż cały, a jutro będzie mówić cała Europa.
Beauchamp, widząc, że nic nie poradzi, wyszedł z redakcji ministerjalnego organu.
Ponieważ wypadek, który opowiedzieliśmy, miał miejsce przed samem wysłaniem posłańca, Beauchamp, nie miał z tej przyczyny możności doniesienia, co się działo później.
Działo się zaś dużo poważnych bardzo rzeczy. W Izbie Parów wielkie panowało wzburzenie, jak również i w całem wyższem towarzystwie Paryża, które artykuł „Impartiala“ przyjęło nieomal obojętnie, bo cichemi szeptami jedynie, ponieważ był on dyskretnie napisany nie uderzał jak toporem. „Opinja“ więc nie śmiała występować jasno, bo to okazać się mogło niebezpieczne. Teraz zupełnie co innego. Ktoś już wziął całą odpowiedzialność na siebie, więc wszyscy rozdzierali szaty.
Odczytywano jawnie budzący zgorszenie artykuł i komentowano go głośno. Można już było nie obawiać się niczego, więc każdy rzucał kamieniem.
Hrabia de Morcef, w dodatku, nie był lubiany wogóle, nawet przez kolegów. Jak wszyscy dorobkiewicze, musiał dla utrzymania się na swem już raz zajętem stanowisku, żyć z największym zbytkiem i wystawą; nie mogąca temu sprostać arystokracja — wyszydziła to. Ludzie naprawdę utalentowani — lekceważyli go; czyści i nieskalani, — intuicyjnie odsuwali się, z bezwiedną odrazą. To też położenie hrabiego było nie do pozazdroszczenia teraz, gdy opatrzność przeznaczyła go już na zgubę.
Jeden tylko hrabia Morcef w dniu tym nie wiedział o niczem. Dzienniki bowiem czytywał bardzo rzadko i cały ranek strawił na pisaniu listów i ujeżdżaniu konia.
Na posiedzenie przybył jak zwykle — z dumnie podniesioną głową i nieulękłą źrenicą. Wszedł do sali nie spostrzegając nawet niepewnych półukłonów współtowarzyszy swoich.
Jego zjawienie się w Izbie zrobiło bardzo złe wrażenie: ogólnie uważano to jako dowód bezczelności. Zuchwalstwem zdawała się być wszystkim obecność ta, jeżeli nie zniewagą.
Cała Izba wrzała chęcią poruszenia sprawy tej z mównicy lecz nikt nie miał odwagi, jak to zwykle w podobnych wypadkach się dzieje, wziąć ciężaru tego na siebie. Wreszcie jeden z najbardziej szanownych senatorów postanowił to uczynić. Izba momentalnie dowiedziała się o tem, to też gdy wszedł na mównicę, w całej sali uroczysta zapanowała cisza.
Jeden Morcef nie wiedział jeszcze nic. Dopiero na wzmiankę o Janinie zbladł momentalnie, zwłaszcza, iż oczy całego zgromadzenia zwróciły się w jego stronę.
Rany moralne mają w sobie tę siłę fatalną, iż zabliźnić się mogą, lecz nigdy nie są zdolne zagoić się zupełnie. Przyciszony ból odradza się i krwią świeżą się oblewa, za najmniejszem podrażnieniem Noli me tangere…
Stojący na trybunie senator przeczytał przedewszystkiem artykuł w dzienniku, następnie, po zaznaczeniu, iż jego położenie jest bardzo trudne i drażliwe, dla honoru Izby wszelako i obrony dobrej sławy hrabiego de Morcefa domagał się, by zebrani zażądali przeprowadzenia śledztwa, gdyż tylko ono jedynie jest teraz zdolne oczyścić z zarzutów obwinionego.
Morcef był tak oszołomiony tym nagle spadłym na niego ciosem, iż zdołał wypowiedzieć zaledwie parę słów niezrozumiałych w swej obronie. To pomieszanie dobrze usposobiło jednak Izbę dla generała, tłumaczono je sobie w ten sposób, iż tylko uciśniona niewinność może być tak bezradna. Prawdziwie szlachetni ludzie gotowi są zawsze do współczucia, gdy nieszczęście nieprzyjaciół przechodzi granicę nienawiści.
Przewodniczący poddał wniosek głosowaniu, przyczem większość opowiedziała się za wnioskiem; to jest za przeprowadzeniem śledztwa.
Zapytano następnie hrabiego, ile żąda czasu na przygotowanie obrony?
Moc ducha wróciła Morcefowi, gdy tylko spostrzegł, że nie zginęła jeszcze nadzieja ratunku.
— Panowie — rzekł, gdy stanął na trybunie — takiej potwarzy, jaką rzucili na mnie ukryci w mroku nikczemnicy, nie wolno odpierać po jakimś czasie dopiero, lecz należy natychmiast uderzeniem pioruna odpowiedzieć na ten płomień nienawiści, który tylko dla tego, że rozbłysł tak nagle, potrafił chwilowo porazić mój wzrok. O!… gdybym mógł teraz, zamiast niedołężnej obrony, krew swą przelać dla przekonania panów, iż jestem godzien w gronie waszem się znajdować!
Słowa ten wywarły nader korzystne wrażenie na wszystkich członkach Izby.
Przewodniczący zwrócił się wtedy do zebranych z zapytaniem, czy się zgadzają na to, ażeby debaty nad sprawą tą były prowadzone natychmiast?
— Tak jest — odpowiedzieli wszyscy jednogłośnie.
Gdy zapadła ta ostatnia decyzja, Morcef poprosił o pozwolenie wyjścia, by przywieźć z domu dokumenty, stwierdzające iż jego służba w armji Ali Telebena była nieskazitelna.
Beauchamp opowiedział przyjacielowi to wszystko, przyczem Albert słuchał go z martwą twarzą, gdyż miał już świadomość, iż jego ojciec był winnym istotnie, to też zapytywał się w duchu samego siebie, jakim sposobem jego ojciec starać się będzie o to, by próbować oczyścić z zarzutów.
— No i cóż potem się stało? — zapytał Albert po chwili ciężkich rozmyślań.
— Mój drogi — odpowiedział dziennikarz ze smutkiem w głosie — bardzo ciężkie to zadanie zdawać ci relację z dalszego ciągu sprawy. Uzbrój się jednak w odwagę i moc ducha, bo ciężko ci będzie wszystkiego wysłuchać.
Albert, po usłyszeniu tych słów przeciągnął dłonią po zwilgotniałem czole, lecz skupił się w sobie i rzekł:
— Mów, przyjacielu, czuję się dość silny.
— Rozpoczęcia rozpraw oczekiwali wszyscy z najwyższą niecierpliwością. Cała Izba była w komplecie.
Hrabia Morcef przybył na salę punktualnie o godzinie ósmej i stanął w jej drzwiach z papierami w rękach. Twarz miał spokojną, chód zwykły, wojskowy, a więc sztywny nieco. Jego mundur jeneralski na wszystkie był zapięty guziki.
Wejście to jaknajlepsze sprawiło wrażenie; wybrana przez ogół senatorów komisja do rozpatrzenia się w dowodach była dla niego usposobiona jak najżyczliwiej. Kilku panów zbliżyło się nawet do przybyłego i z szacunkiem go powitało.
W tejże chwili wszedł woźny i oddał jakiś list przewodniczącemu.
— Masz pan głos, hrabio de Morcef — rzekł przewodniczący, otwierając podany list.
— Ojciec twój rozpoczął mówić — ciągnął dalej swe opowiadanie Beauchamp — i mogę cię zapewnić, Albercie, iż bronił się doskonale, ujawniając tem swe olbrzymie zdolności. Przedstawił dowody, wskazujące niezbicie, iż Ali Teleben aż do ostatniej chwili darzył go swem bezgranicznem zaufaniem. Pokazał pierścień, którym Ali Pasza pieczętował wszystkie swe listy, a który niemniej jemu był powierzony. Nie jego zaś winą jest, iż poselstwo, które mu Ali Teleben powierzył, nie udało się. Gdy wrócił — zastał już paszę Janiny zamordowanego.
— Zaufanie Ali-Telebena do mnie — mówił hrabia — było tak bezgranicznie wielkie, iż nawet w chwili śmierci myślał o mnie i mnie właśnie powierzył opiekę nad swą najulubieńszą małżonką i córką.
Na te słowa Albert zadrżał, przypomniała mu się bowiem Hayde oraz jej opowiadanie o poselstwie, pierścieniu… o tem wreszcie, jak została sprzedana wraz z matką do niewoli i zapędzona do Konstantynopola.
— Mowa hrabiego — ciągnął dalej Beauchamp — poruszyła całe zgromadzenie.
— Obcy jednak czynnik stanął temu na przeszkodzie i zmienił wszystko na złe. Wspomniałem ci już o liście, jaki oddano przewodniczącemu, otóż otworzył go on natychmiast, lecz odrzucił po chwili, pochłonięty słuchaniem mowy Morcefa i dopiero znacznie później zaczął go czytać. Zauważono natychmiast, iż już jego pierwsze słowa zrobiły na nim ogromne wrażenie, to też z widoczną uwagą i zajęciem odczytał go do końca, a następnie rzekł do twego ojca:
— Panie hrabio, powiedziałeś nam przed chwilą, że pasza Janiny oddał pod twą opiekę żonę i córkę?
— Tak jest — odpowiedział Morcef — nieszczęście jednak i w tym wypadku zaciążyło nade mną, gdy wróciłem do Janiny nie znalazłem już nigdzie ani Vasiliki, jego żony, ani też Hayde, jego córki, które gdzieś zginęły.
Przewodniczący zmarszczył lekko brwi.
— Czy mógłbyś, hrabio — rzekł — na poparcie opowiadania swego postawić jakiegoś świadka?
— Niestety, panie, jest to niemożliwe — odpowiedział hrabia — wszyscy ci, którzy otaczali Ali Telebena — zginęli w czasie tej okropnej wojny; ja jeden zdołałem wyjść z niej cało. Mam jednak listy jego i te złożyłem panu, mam także jego pierścień, jako dowód jego zaufania — oto jest. Ja nie mam świadka, któryby mógł zaświadczyć o prawdzie mych słów, lecz i oskarżenie nie ma go również.
— Sądźcie mnie teraz, panowie, wydajcie wyrok! Weźcie jednak pod uwagę, że całe oskarżenie to tylko oszczerstwo. Zaś błotem próbują obrzucić zawsze tych, którzy się wydźwignęli ponad szary tłum, najczystszych nawet. A teraz — sądźcie mnie panowie. Skończyłem.
Gdyby sprawa poszła wtedy pod głosowanie, to powtarzam, ojciec twój, Albercie, byłby opuścił Izbę oczyszczony z zarzutów.
Przewodniczący zarządził jednak inaczej; przemówił mianowicie w te słowa:
— Panowie i ty, hrabio, pozwolicie może, by stanął przed wami świadek, który sam się zgłasza, a który, w co nie wątpię, zaświadczy o niewinności hrabiego w sposób jak najbardziej oczywisty, zupełnie już pewny. Oto jego list, jaki przed chwilą otrzymałem.
Morcef, po usłyszeniu tych słów, nerwowo zgniótł trzymane w ręku papiery i nie wypowiedział swego zdania, natomiast cała Izba, jednogłośnie, poprosiła przedewszystkiem o odczytanie listu, którego treść była następująca:
„Wysoka Izbo! Mam możność przedstawienia Komisji Śledczej, wybranej dla zbadania, jak sobie poczynał w Epirze pan generał hrabia de Morcef, dowody stanowcze. Byłem przy śmierci Ali Paszy; wiem, co się stało z jego żoną, Vasiliką i córką Hayde. Jestem więc na rozkazy Komisji i proszę, by zechciała mnie przesłuchać. Czekam w przedsionku Izby“.
— I któż jest ten świadek, a raczej ten mój nieprzyjaciel? — zapytał hrabia zmienionym głosem.
— Dowiemy się niezadługo — odpowiedział przewodniczący. — Czy Izba zgadza się na przesłuchanie świadka?
— Tak jest, zgadzamy się — zawołano jednogłośnie.
Przewodniczący przywołał portjera i zapytał go:
— Kto tam oczekuje w przedsionku.
— Jakaś dama w towarzystwie służącego.
— A więc proszę jej powiedzieć, aby zechciała przyjść do nas.
Po chwili oczekiwania zjawiła się w sali. Była spowita w czarne gazy indyjskie, które osłaniały ją całą. Po lekkim chodzie i czarownej woni perfum wytwornych poznaliśmy jedynie, że musi to być kobieta młoda i piękna.
Przewodniczący poprosił, by przybyła zechciała odsłonić twarz. Odrzuciła wtedy zasłonę i zebrani ujrzeli przed sobą postać młodej, bardzo pięknej dziewczyny.
— Wiem już — zawołał Albert — kto był tym świadkiem. To była Hayde, niewolnica hrabiego Monte Christo.
— Któż ci to powiedział? — ze zdziwieniem zapytał Beauchamp. — Lecz zgadłeś, to była istotnie ona. Słuchaj jednak dalej, co się stało. Otóż pan de Morcef przyglądał się Greczynce tej to z przerażeniem, to znów z nieukrywanem zdziwieniem.
Przewodniczący wskazał ręką krzesło młodej kobiecie, ta jednak dała znak głową, że stać będzie.
— Aczkolwiek miałam cztery lata zaledwie — rozpoczęła swe zeznania młoda Greczynka głosem dźwięcznym, pełnym czarującego smutku — w chwili, gdy twierdza Janiny wpadła w ręce wrogów, ze względu jednak na to, że wypadki te dotyczyły mych najbliższych i ogromnej dla mnie były wagi, żaden szczegół nie zatarł się w mej pamięci.
— Jakiej, dla pani, mogły być wagi wszystkie te wypadki?
— Szło o życie lub śmierć mego ojca i mej matki. Me imię — Hayde, jestem bowiem córką Alego Teleben, paszy Janiny, i Vasiliki, jego pierwszej małżonki.
Rumieniec skromności i dumy wybił się w chwili tej na twarzy młodej kobiety, dostojny wyraz jej oczu, majestat postawy, dobór słów wreszcie pełnych powagi, sprawiły wprost niezwykłe wrażenie na całem zgromadzeniu.
— Pani — rzekł przewodniczący w odpowiedzi, z ukłonem pełnym głębokiego szacunku — wybacz, iż ośmielę się zapytać cię o to, czy możesz jednak słowa swe poprzeć dowodami.
— Tak jest — odpowiedziała Greczynka, dobywając z fałd sukni woreczek z jedwabiu, wonnościami nasycony — oto akt mego urodzenia, spisany przez ojca, a poświadczony przez najznakomitszych wodzów, tutaj akt chrztu, gdyż ojciec mój pozwolił, abym wyznawała wiarę matki mej, jest on poświadczony własnoręcznym podpisem i pieczęcią wielkiego prymasa Macedonji i Epiru. Nakoniec dokument ostatni, który będzie najważniejszy w tej sprawie, — akt sprzedaży, w którym oficer Franków, Fernand Mondego, zeznaje, iż odstępuje mnie, Hayde, i matkę mą, Vasilikę, kupcowi armeńskiemu, El-Kobbirowi, za tysiąc kies, to znaczy — za 400.000 franków francuskich, mniej więcej.
Siną bladość widać było na twarzy hrabiego Morcefa w chwili, gdy ostatni akt, ohydną i nikczemną zbrodnię oskarżonego w zupełności stwierdzający, został Izbie przedłożony.
Zgromadzeni zeznanie córki Alego Teleben przyjęli w grobowem milczeniu.
Hayde, po wygłoszeniu tych słów, stała dalej cicho i spokojnie. Lecz w tym spokoju swym groźniejszą była, aniżeli inni w gniewie.
— Mam jeszcze drugi akt sprzedaży, który składam również w ręce pana przewodniczącego Wysokiej Izby — ciągnęła dalej Greczynka — z prośbą, ażeby go polecił odczytać Zgromadzeniu.
Ten ostatni dokument, jak zresztą i wszystkie inne, był spisany w arabskim języku. Znalazł się jednak w gronie parów znawca języków wschodnich, który odczytał dokument, a następnie jego treść podał Izbie w tłumaczeniu; brzmiał on jak poniżej:
„Ja, El-Kobbir, handlujący niewolnikami i dostawca Haremu Jego Wysokości, stwierdzam niniejszem, iż otrzymałem dla Jego Wysokości Sułtana, od frankońskiego hrabiego de Monte Christo, szmaragd wartości 10.000 kies, jako cenę kupna chrześcijańskiej niewolnicy, mającej lat jedenaście, imieniem Hayde, córki prawej zmarłego paszy Alego-Teleben i jego pierwszej małżonki Vasiliki. Wzmiankowaną niewolnicę kupiłem przed siedmioma laty wraz z matką, która zmarła u bram stolicy, na targu w Konstantynopolu, od oficera francuskiego, noszącego nazwisko Fernanda Mondego.
Dokument ten, stwierdzający prawo własności, został wydany z upoważnienia Jego Wysokości, w 1827 roku Hedżyry. El-Kobbir“.
Po odczytaniu tego dokumentu hańby, w całej sali zapanowało milczenie.
Hrabiemu wzrok tylko pozostał i ten wzrok, z siłą nieodpartą na Hayde zwrócony, zdawał się buchać krwią i płomieniami.
— Księżniczko Teleben — odezwał się nakoniec przewodniczący — czy nie byłoby możliwe zawezwać do dania zeznań uzupełniających hrabiego de Monte Christo, który, jak mnie informują, znajdować się ma obecnie w Paryżu?
— Panie — odrzekła Hayde — hrabia de Monte Christo, który zastępuje mi ojca, od paru dni bawi w Normandji.
— Któż zatem pouczył cię, byś tu do nas zgłosiła się ze swemi zeznaniami?
— Panie, przewodnikiem moim, który mi wskazał drogę moją, jak mam postąpić, była jedynie boleść moja. Aczkolwiek jestem chrześcijanką, marzyłam zawsze o tem, by pomścić mego wielkiego ojca i moją biedną matkę. To też gdy tylko stanęłam swą stopą na ziemi wspaniałego narodu francuskiego, bezustannie starałam się dowiedzieć, co się dzieje z nikczemnym zdrajcą i mordercą mojego ojca? Z tej to przyczyny czytałam dzień w dzień, wszystkie dzienniki, w nadziei, że może kiedyś coś w nich znajdę, co dopomóc mi będzie mogło w wywarciu mej zemsty. Aż dziś nakoniec dowiedziałam się z pism, iż nad wrogiem moim właśnie odbywać się będzie sąd.
— Więc hrabia o niczem nie wiedział?
— Skąd? Jakim sposobem? Niema go przecież od paru dni w Paryżu. I lękam się, — jak przyjmie moje wystąpienie. Lecz trudno!... nie mogłam się wyrzec tak pięknego dnia w życiu — dodała, wznosząc oczy ku niebu — dnia, w którym pomścić mogłam śmierć mego ojca!
Hrabia przez cały czas mowy Greczynki stał jak skamieniały. Tyle zaszczytów i godności obrócił w proch wonny oddech młodziutkiej kobiety!
— Hrabio de Morcef — zwrócił się do twego ojca przewodniczący — czy uznajesz w przybyłej córkę Alego Teleben, paszy Janiny?
— Nie... Jest to zamach, ukartowany na mą dobrą sławę. Nic ponadto.
Brwi Hayde ściągnęły się groźnie.
— Nie poznajesz mnie — zawołała — lecz na szczęście ja cię poznałam. Tyś jest Fernand Mondego, oficer francuski, instruktor armji szlachetnego ojca mojego. Tyś wydał twierdze Janiny. Ciebie to wysłał ojciec mój do Konstantynopola, dla zawarcia układu z Sułtanem, lecz zamiast to uczynić — haniebnie go sprzedałeś, a potem przyniosłeś fałszywą wieść zawarcia korzystnego układu. Ty, zdrajco, firmanem tym podszedłeś swego pana, zamordowałeś go, a następnie wziąłeś jego pierścień, ażeby nim podejść Selima, co ci dało w zysku niezmierne skarby mego ojca! Tyś zaprzedał mnie i matkę moją kupcowi El-Kobbir! Ty morderco, zdrajco, złodzieju i zbójco! Patrzcie wszyscy, jeszcze krew pana jego, spływa mu po czole!
Słowa te z taką wiarą i siłą były wyrzeczone, z takiem żywiołowem uniesieniem, że oczy wszystkich zwróciły się na hrabiego, a i on sam nawet podniósł rękę w górę, jakby istotnie krew Alego Teleben po czole mu spływała.
— Więc pani poznajesz w panu de Morcef dawnego oficera, Fernanda Mondego? — zapytał przewodniczący.
— Czy ja go poznaję?!... O matko moja, która mi mówiłaś: Byłaś wolna, w przyszłości korona królewska czekała cię może... to też przypatrz się temu człowiekowi dobrze, który uczynił z ciebie niewolnicę, a głowę ojca twego zatknął na żelaznej lancy. Przypatrz mu się dobrze, byś go zawsze i wszędzie poznała, pod każdą postacią, jaką ten nikczemnik w przyszłości przybrać może. Przypatrz się dobrze jego prawej ręce i bliźnie szerokiej, która jest na niej. Jeżelibyś twarzy nie rozpoznała, to poznasz go po tej ręce, na której kupiec El-Kobbir odliczał złoto, sztuka po sztuce! I ja bym miała go nie poznać!
Każde z tych słów uderzało w Morcefa, jak ostrze miecza, rozbijając moc jego ducha. Przy ostatnich wyrazach mimowoli schował prawą rękę poza siebie, miał bowiem na niej istotnie bliznę.
Cisza grobowa, która do niedawna panowała w Izbie zniknęła oddawna, z ław senatorskich coraz głośniejsze wstawały pomruki.
— Panie hrabio de Morcef — odezwał się przewodniczący — nie upadaj na duchu. Może żądasz odroczenia obrad? Albo może chciałbyś, ażeby Izba wydelegowała dwóch swych członków do Janiny, by ci zbadali rzecz na miejscu?
Morcef milczał.
Członkowie Izby spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Znali przecież dobrze nieposkromiony i gwałtowny charakter hrabiego.
Wielka zaprawdę musiała być moc, jeżeli skruszyć zdołała energję takiego człowieka! Można się było obawiać jednak, iż ta moc się skupia i że za chwilę porwie się do czynu, by uderzyć jak piorun.
— A więc — zapytał raz jeszcze przewodniczący — cóż pan postanowił?
— Nie stawiam żadnych żądań i nie mam nic do powiedzenia — rzekł hrabia Morcef powstając, głosem przytłumionym, który ledwo dobywał mu się z piersi.
— Więc córka Alego Teleben powiedziała prawdę?
Hrabia spojrzał wokoło wzrokiem takiej nieokiełznanej rozpaczy, iż nawet tygrysa przejąłby trwogą, na sędziach jednak nie wywarło, to żadnego wrażenia. Wzniósł więc oczy do sklepienia, lecz je opuścił natychmiast, jakby się lękał, aby to sklepianie, rozstąpiwszy się nie zajaśniało drugim trybunałem, jakim jest niebo, i drugim sędzią, który się Bogiem nazywa.
Spazmatycznym ruchem rozerwał mundur, który jakby żelazną obręczą uciskał jego szyję, i wybiegł z Izby jak szaleniec, przez ducha ciemności opętany. Po chwili do uszu pozostałych doszły echa jego szybkich i ciężkich stąpań po schodach, a wkrótce turkot powozu zatrząsł portykiem gmachu.
— Panowie — zabrał raz jeszcze głos przewodniczący — oddaję pod głosowanie wniosek: czy hrabia Morcef popełnił zdradę i nikczemność, czy nie?
— Popełnił — odpowiedziano jednogłośnie.
Hayde wysłuchała wyroku tego z marmurową twarzą, następnie majestatycznie skłoniła się parom Francji, owinęła twarz woalem i wyszła.



ROZDZIAŁ V.
WYZWANIE.

Po wyjściu Hayde — ciągnął dalej swą opowieść Beauchamp — i ja opuściłem Izbę Parów. — Wyszedłem z duszą znękaną, lecz i zachwyconą zarazem — przebacz mi to wyznanie Albercie. — Znękany byłem, myśląc o tobie, zachwycony zaś szlachetnością tej dziewicy, tak nieubłaganie mszczącej się za ojca. I wierz mi, Albercie, że skądkolwiek przyszło odkrycie tajemnicy, przekonany jestem, że ten ktoś był posłannikiem Opatrzności, Boga.
Albert, rękami twarz zasłaniając, podniósł nakoniec głowę; lica jego okrywał rumieniec wstydu i potoki łez. Porwał za rękę Beauchampa i rzekł:
— Przyjacielu, życie moje jest już poza mną, już się skończyło. Ale to inna sprawa. Mnie nie przystoi mówić, jak tobie, że Opatrzność ten cios spuściła na mnie. Nie, moim obowiązkiem jest — człowieka, który nieszczęście to na dom nasz sprowadził, odnaleźć. Gdy to uczynię, albo on mnie, albo ja jego zabiję. Tymczasem liczę na przyjaźń twoją, liczę, że mi dopomożesz jeżeli jeszcze pogarda nie przytłumiła w tobie uczuć przyjaźni.
— Pogarda?... Z jakiejże przyczyny ta pogarda moja miałaby spaść na ciebie? I wiesz, co ja bym ci doradził teraz? Nie sposób, byś chciał walczyć ze wszystkimi, którzy wiedzą o niesławie twego ojca. Więc wyjedź, opuść Francję. W tym Babilonie nieustannego ruchu i różnorodnych pojęć, jakim jest Paryż dzisiejszy, o wszystkiem zapomina się, bardzo prędko. Wrócisz do nas za lat kilka, a zobaczysz wtedy, że nikt ani pomyśli o tem, co się tam kiedy stało.
— Dziękuję ci, kochany Beauchamp, za twe dobre chęci, nie może być jednak nic z tego. Już ci mówiłem, czego pragnę, — i to stać się musi. Mówiłeś, że cios, który spadł na mego ojca, w niebiosach ma swój początek niewątpliwie, według mnie jednak, kałuża podłej zawiści jest jego genezą. Mojem zdaniem, bowiem, Opatrzność w brudy takie nigdy się nie miesza. To też gdy szukać zacznę sprawcy, to znajdę napewno nie bezmaterjalnego posłannika niebios, lecz człowieka z krwi i kości, na którym wywrę mą pomstę. Tak, przysięgam ci, że się zemszczę za wszystko, com wycierpiał.
— Niech i tak będzie, jeżeli trwasz niezachwianie w swem postanowieniu wykrycia tajemniczego wroga.
— A więc natychmiast, drogi Beauchamp weźmy się do dzieła, każda bowiem minuta jest dla mnie bardzo droga. Donosiciel nie jest ukarany dotychczas i ma może już nadzieję, iż jego niecna działalność ujdzie mu bezkarnie.
— Słuchaj mnie tedy, Morcefie. Nie chciałem ci mówić tego, po powrocie z Janiny, bo, po co?... lecz teraz powiem. Otóż gdy stanąłem w tem mieście, przedewszystkiem udałem się do najpierwszego bankiera w mieście, ażeby u niego zasięgnąć języka: ci panowie bowiem o wszystkiem jak wiadomo wiedzą. Zanim się jednak odezwałem w tej sprawie, zanim nazwisko twego ojca wymieniłem, gdy tylko wspomniałem mu o Ali Telebenie, odpowiedział mi natychmiast: „Wiem już co pana tutaj sprowadza, ponieważ bardzo niedawno mnie o to samo zapytywano już z Paryża. Pytał mianowicie baron Danglars“.
— Danglars?... zawołał Albert — wiesz, że jest to bardzo możliwe! Od dość dawna ściga on biednego ojca mego swą zazdrosną zawiścią. On, tak demokratycznych niby przekonań, przebaczyć nie może ojcu memu, że jest hrabią i parem Francji. Tak, to on jest tym nikczemnikiem.
— Zastanów się jednak Morcefie, weź po uwagę, że to człowiek nie młody.
— Nic mi do wieku jego. Jeżeli jest starszy, tem bardziej winien być odpowiedzialny za swe czyny. To też nim dzień upłynie, jeśli tylko się okaże, że to istotnie pan Danglars jest winien, zginie on, lub ja. Trudno, honorowi memu wyprawić muszę świetny pogrzeb.
— Ha, jeżeli już chcesz tego koniecznie, to ruszaj do barona natychmiast, ja będę ci towarzyszył.
Posłano po fiakra, którym dwaj przyjaciele pojechali; dojeżdżając do pałacu Danglarsa u jego pojazdu ujrzeli faeton pana Andrzeja Cavalcanti.
— Doskonale się składa — rzekł ujrzawszy to Albert — jeżeliby wypadkiem pan Danglars bić się nie chciał ze mną to mu zięcia zabiję, nie bez pewnej nawet przyjemności.
Gdy oznajmiono bankierowi przybycie panów: wicehrabiego Morcefa i pana Beauchampa, ten wzbraniał się ich przyjąć, mając w pamięci to, co się wczoraj w Izbie Parów działo, Albert jednak nie zważał na to, i odepchnąwszy lokaja, wpadł do gabinetu szefa firmy.
— Mój panie — zawołał Danglars ujrzawszy przed sobą Morcefa — czyż już nie wolno mi w swoim własnym domu przyjmować tylko tych, których chętnie u siebie widzę? sądzę, że się pan, mój panie, trochą zanadto zapominasz.
— Bynajmniej — odparł zimno Morcef — nie mogę bowiem zważać na to, że podłość ukryć się chce za barkami swych lokajów i mniema, iż za taką zasłoną jest bezpieczna.
— Czegóż pan chcesz ode mnie?
— Nic nadzwyczajnego — rzekł Albert, nie zwracając najmniejszej uwagi na młodego Cavalcantiego, stojącego bojaźliwie przy kominku — chciałbym tylko zaproponować panu małą schadzkę w ustronnem miejscu, gdzie nikt nam nie przeszkodzi, a z której tylko jeden conajwyżej wróci do domu o własnych siłach.
Danglars najwidoczniej silnie zbladł na te słowa.
Morcef zwrócił się wtedy do Andrzeja.
— A możebyś pan mi stanął, panie baronie, w zastępstwie swego przyszłego teścia?... Bardzo proszę. Masz do tego prawo, należysz przecież już do rodziny nieomal.
— Jeśli pan szukasz zaczepki ze mną, tylko dla tego, że pan baron przeniósł mnie nad pana, to go uprzedzam że wniosę skargę o napaść.
— Nie o małżeństwo twe mój książę, chodzi mi bynajmniej — odpowiedział Albert szyderczo.
— A więc dobrze się domyślałem — zawołał Danglars — że pan, urządziwszy napaść na mój dom, miałeś co innego na myśli. Zastanów się pan jednak, że w tem mojej chyba niema winy, iż ojciec pański został zniesławiony?
— Tak nędzniku — krzyknął w odpowiedzi Albert — tyś winien temu, nikt inny.
— Ja? — odpowiedział Danglars zdziwiony — ależ pan jest chyba szalony! Alboż to mnie była wiadoma ta cała historja poddania Janiny? Czy to ja włóczyłem się kiedy po tych krajach?
— Milcz — zawył Morcef nieludzkim głosem — kto pisał do Janiny?... kto domagał się wiadomości, dotyczących mego ojca?... Może ośmielisz się temu zaprzeczyć i stwierdzić, że to nie ty bynajmniej pisałeś?
— Pisać wolno chyba wszystkim? Zwłaszcza wolno, myślę, zasięgać wiadomości o rodzinie młodego człowieka, któremu ma się zamiar oddać córkę za żonę?
Otóż pewnego razu użalałem się przed kimś, że źródło majątku ojca pańskiego nie jest dość jasne, że jest wiadome to jedynie, że początek swój wziął w Grecji. Wtedy osoba z którą rozmowę tę toczyłem powiedziała mi: „to napisz pan do Grecji, a raczej do Janiny“.
— I któż to dał panu tę radę?
— A któż u djabła, jak nie przyjaciel pański, hrabia Monte Christo?
Beauchamp i Albert spojrzeli na siebie znacząco.
— Mój panie, — odezwał się Beauchamp, milczący do tej chwili — oskarżasz hrabiego, jakby wiedząc, że go niema w Paryżu, a więc tem samem nie może się z zarzutów usprawiedliwić.
— Drogi panie, ja nie oskarżam nikogo, zaś to, co powiedziałem, gotów jestem powtórzyć w obecności hrabiego Monte Christo.
Wobec tych słów, sprawa przedstawiała się jasno. Danglars bronił się podle, ale bardzo kategorycznie. Widocznem było, iż był bez winy w tym wypadku.
A zresztą, o cóż chodziło Morcefowi? O to, by mu ktoś dał zadośćuczynienie. Kto? — mniejsza! Że zaś Danglars nie stanie do walki — było rzeczą aż nadto widoczną.
Cała sprawa w dodatku stawała w oczach Morcefa w świetle coraz wyraźniejszem. Przedewszystkiem hrabiemu Monte Christo bez najmniejszej wątpliwości wiadome było wszystko od bardzo dawna, boć przecie on to kupił z niewoli córkę Alego Telebena. Następnie podstępnie doradził Danglarsowi, ażeby napisał do Janiny, a gdy to nie dało pożądanych wyników, posłał tam swego zaufanego z dowodami zdrady do ministerjalnego dziennika. Wywiózł go nakoniec z rozmysłem z Paryża wtedy właśnie, gdy wiedział, że w senacie burza wybuchnie, a może się i spodziewał wystąpienia Hayde. W tem wszystkiem był widoczny plan, konsekwentnie przeprowadzony. Nie było wątpliwości. Monte Christo był owym wrogiem utajonym jego ojca!
Wziął więc na stronę Beauchampa i wypowiedział mu szczegółowo wszystkie swe myśli.
Dziennikarz podzielił zapatrywania te w zupełności.
— Słusznie mówisz — rzekł — wina pana Danglarsa w tem wszystkiem jest albo żadna, albo bardzo mała. Duszą całej intrygi jest niewątpliwie hrabia Monte Christo.
Albert zwrócił się w stronę Danglarsa.
— Szanowny panie — rzekł do niego — przyjmuję tłumaczenie się pańskie do wiadomości, pozwolisz jednak, iż zapytam się pana hrabiego Monte Christo o ile jest ono zgodne z prawdą.
Ukłonił się po słowach tych zdaleka bankierowi i wyszedł wraz z Beauchampem, nie spojrzawszy nawet w stronę Cavalcantiego.
Danglars, nie zważając na to jawnie impertynenckie pożegnanie, odprowadził wychodzących aż do drzwi, zapewniając Alberta, iż względem hrabiego Morcefa nie uczuwa żadnej osobistej antypatji, owszem, obiecuje sobie jeszcze bardzo wiele po życzliwości hrabiego, jaką go ten do tej chwili zaszczycać raczył.


ROZDZIAŁ VI.
ZNIEWAGA.

Gdy Albert i Beauchamp opuścili dom bankiera, ostatni z nich rzekł:
— Słuchaj Albercie, przed chwilą sam ci powiedziałem, że najbardziej winnym w tej sprawie zdaje się być Monte Christo.
— Tak jest. To też idziemy teraz do niego.
— Poczekaj no, mój drogi. Zanim to uczynimy, wartoby się dobrze nad krokiem tym zastanowić. Bo widzisz, pan Danglars jest człowiekiem interesów, a ludzie tacy są zawsze przywiązani do życia i nie łatwo dają się skłonić do pojedynku. Przeciwnie hrabia, — jest szlachcicem... tak się przynajmniej zdaje. Otóż czy nie lękasz się pod tą szatą szlachcica odnaleźć zwykłego zbira?
— Ja tylko jednej rzeczy się lękam, to jest — czy ten człowiek bić się zechce?
— O to możesz być spokojny. Hrabia Monte Christo napewno przyjmie wyzwanie, nazbyt dobrze włada on bronią, by mógł uchylać się od walki. I nad tym ostatnim faktem właśnie zastanowić się warto...
— Przyjacielu! — odpowiedział Morcef z łagodnym uśmiechem — ja tego właśnie pragnę! Największem byłoby to dla mnie szczęściem, — zginąć za mego ojca; krew moja choć w części zmyłaby hańbę, jaka spadła na nas.
— Biedna twoja matka nie przeżyłaby tego.
— Biedna matka moja... Lecz lepiej niech umrze z tej przyczyny, aniżeliby miała skonać ze wstydu.
— Jeżeli tak myślisz, Albercie... idźmy więc. Czy sądzisz jednak, że go zastaniemy w domu?
— Niewątpliwie. Wyjechał w kilka godzin po mnie, jest więc w Paryżu napewno.
Beauchamp chciał sam wysiąść, Albert jednak zwrócił jego uwagę, iż sprawa jest tak ważna, iż można nie zwracać uwagi na zwykłe pojedynkowe reguły.
W przedsionku przyjął ich Baptysta.
— Pan hrabia wrócił rzeczywiście — rzekł — lecz się teraz kąpie i nikogo nie kazał przyjmować. Dom pana hrabiego przez cały dzień dzisiejszy będzie zresztą dla gości zamknięty, gdyż do obiadu pan hrabia będzie pracował w bibljotece z księdzem Bussonim, zaś po obiedzie jedzie do teatru na operę.
— Jesteś tego pewien?
— Jak najpewniejszy, pan hrabia już wczoraj wydał rozkaz, by konie były gotowe na ósmą wieczorem.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Albert — to jedynie wiedzieć pragnąłem.
Po wyjściu zaś z pałacu powiedział do Beauchampa:
— Jeżeli masz jakąś pracę, to idź do niej zaraz, jeżeli randez-vous na dziś wieczór — odłóż je do jutra. Liczę bowiem i bardzo cię o to proszę, byś zechciał pójść ze mną razem dziś do teatru. Jeżeli to możliwe, to przyprowadź ze sobą również i barona Chateau-Renaud.
Beauchamp przyrzekł, że już przed ósmą będzie w teatrze.
Wróciwszy do domu, Morcef napisał natychmiast listy do Franciszka, Morrela i Debraya z prośbą, iż pragnąłby bardzo (co podkreślił) widzieć się z nimi dziś w teatrze Opery.
Potem poszedł do swej matki, która od wczoraj nie przyjmowała nikogo i sama nie opuszczała swego pokoju. Zastał ją w łóżku, znękaną cierpieniem, złamaną zupełnie tak okropnem upokorzeniem publicznem.
Gdy ujrzała Alberta — zalała się łzami. Te łzy jednak przyniosły jej właśnie ulgę.
— Matko moja — pierwszy przemówił Albert — kogo uważasz za największego nieprzyjaciela hrabiego Morcefa?
Mercedes wzdrygnęła się cała, gdy usłyszała, że młodzieniec nie nazwał jej męża swym ojcem.
— Moje dziecię — odpowiedziała — ludzie w położeniu twego ojca mają dużo nieprzyjaciół, o których nawet nie wiedzą.
— Wiem o tem, to też odwołuję się do twej przenikliwości matko.
— Z jakich przyczyn mówisz mi to wszystko?
— Bo pragnąłbym, byś wskazała mi nieznanych nieprzyjaciół domu naszego. Zauważyłaś zapewne, że taki hrabia Monte Christo, będąc u nas na balu nic przyjąć i jeść nie chciał.
Mimo osłabienia, Mercedes zerwała się gwałtownie z łoża.
— Jakiż związek — zawołała — mieć może pan Monte Christo z pytaniem, które mi poprzednio zadałeś?
— Taki, iż on uważa się za syna Wschodu, zaś ci twierdzą, że traci prawo do zemsty ten, który przyjął pokarm lub napój od nieprzyjaciela swego.
— Mniemasz więc, że hrabia Monte Christo jest nieprzyjacielem naszym? Szalony jesteś, Albercie. Hrabia był zawsze jaknajbardziej uprzejmym dla nas, ocalił ci życie, powinienbyś pamiętać o tem. To też, błagam cię, jeżeli masz jakąś złą myśl względem niego, byś ją porzucił.
— Matko moja — rzekł Albert — widzę, iż nie chcesz mi wszystkiego powiedzieć, że z przyczyn mi nieznanych nakazujesz mi oszczędzać tego człowieka.
— Ja? — zawołała Mercedes i twarz jej oblała się rumieńcem. — Dziwnie do mnie przemawiasz i szczególne poważasz się robić mi uwagi. Zastanów się. Przed paroma dniami byłeś z nim w Normandji, w jego domu. Przed paroma dniami uważaliśmy go za najlepszego naszego przyjaciela!
Szyderczy uśmiech przemknął po ustach Alberta. Mercedes go dostrzegła, aczkolwiek był tylko jak mgnienie oka szybki i wszystko odgadła. Ukryła jednak to, jak również i swą trwogę.
Na tem rozmowa się skończyła. Albert pożegnał matkę, całując ją tkliwie i wyszedł.
Zaledwie zamknął drzwi, Mercedes przywołała zaufanego sługę i poleciła mu śledzić Alberta i jak najszybciej donosić sobie o wszystkiem.
Gdy to uczyniła, zaczęła ubierać się gorączkowo, ażeby być gotową na wszelki wypadek.
Zlecenie dane służącemu okazało się nie nazbyt trudne. Albert bowiem resztę dnia spędził w domu, przed obiadem przebrał się w strój wieczorowy i o siódmej miał już wychodzić, gdy przybył Beauchamp i razem wsiedli do powozu, dając polecenie jechania do Opery.
Chateau Renaud był już na stanowisku, a ponieważ był uprzedzony o wszystkiem przez Beauchampa, nie było potrzeby dawania mu wyjaśnień. Debraya nie było jeszcze, lecz Albertowi było wiadome, iż dzień w dzień nieomal bywał on w Operze.
Gdy zasłona uniosła się ku górze, przez cały czas pierwszego aktu nie spuszczał oka z loży pierwszego piętra, która jednak była pusta. W połowie drugiego aktu dopiero ukazał się w niej Monte Christo w towarzystwie Morrela.
Ten ostatni wzrokiem szukać zaczął po widowni siostry swej i szwagra i spostrzegł ich w loży drugiego piętra.
Co do hrabiego, to ten, rzucając wzrokiem po sali, spotkał się z oczyma iskry rzucającemi, które uporczywie weń się wpatrywały; poznał Alberta, lecz udał, że go nie widzi.
Nie przeszkodziło to mu jednak, spostrzec natychmiast jak Albert, gdy zasłona po drugim akcie zapadła, wyszedł z orkiestry w towarzystwie dwóch przyjaciół.
Hrabia wyczuwał zbliżającą się burzę i wkrótce usłyszał poruszenie klamki u drzwi, nie przerwał jednak wesołej z Morrelem rozmowy. Wiedział jak ma postąpić i był na wszystko przygotowany.
Drzwi się otworzyły. Monte Christo odwrócił się zwolna i ujrzał zsiniałego Alberta, drżącego z podniecenia, w towarzystwie Beauchampa i Chateau Renaud.
— Jak się masz! — rzekł z wytworną grzecznością — dobry wieczór ci, panie de Morcef.
I twarz tego człowieka, wyrażała spokój zupełny.
Natomiast Morrel przybladł nieco, przypomniał sobie list, jaki otrzymał od Morcefa z prośbą, by zechciał być w teatrze, to też zrozumiał odrazu, iż tu nastąpić ma starcie, mogące być okropne w skutkach.
— Nie przychodzimy tu bynajmniej dla mówienia sobie obłudnych grzeczności — odpowiedział młodzieniec — lecz chcemy cię prosić, panie hrabio, byś się zechciał wytłumaczyć z pewnych rzeczy.
— Ja mam się tłumaczyć?... i to w dodatku w teatrze — rzekł na to hrabia tonem tak spokojnym, iż ujawnił tym, jak bardzo panuje nad sobą — aczkolwiek jestem niezbyt dobrze obznajomiony ze zwyczajami paryżan, nie przypuszczałem jednak, by można swobodę swych poczynań posuwać aż tak daleko.
— Gdy jednak ktoś się w domu zamyka, broniąc dostępu do siebie całemi kohortami służby, wykręcając się tem, że się kąpie, załatwia swe sprawy religijne z księżmi, je obiad, lub śpi w łóżku, to — mimo chęci i dobrych obyczajów, musimy go niepokoić tam, gdzie szczęśliwa okazja spotkać go pozwala.
— Mnie nie tak znów trudno zastać w domu. Jeszcze wczoraj, jeżeli mnie pamięć nie myli, byłeś przecież, wicehrabio gościem w moim domu?
— Wczoraj jeszcze, tak, prawda, byłem gościem pana, lecz tylko dlatego, że nie wiedziałem jeszcze, kim jesteś istotnie!
Morcef te ostatnie słowa wypowiedział głosem do tego stopnia podniesionym, że w teatrze zaczęto już na nich zwracać uwagę.
— Ależ panie — powiedział Monte Christo bez najmniejszego, pozornie przynajmniej, wzruszenia — chyba zmysły tracisz?
— Na tyle przytomny jestem w każdym razie, iż jestem zdolen ocenić całą przewrotność pańską — zakrzyknął Albert jeszcze gwałtowniej.
— Nie rozumiem pana. A jeżelibym rozumiał, to w każdym razie nie masz prawa podnosić tak głosu, bo ja tu jestem gospodarzem i tylko ja mówić tutaj mogę, jak mi się podoba. Proszę wyjść! — odpowiedział i wskazał Albertowi drzwi ruchem tak wspaniałym, iż mógłby mu go najwyższy wódz pozazdrościć.
— Jeżeli tak, to i ja cię mój panie, zmuszę do wyjścia stąd — zawołał Albert, gniotąc w drżących dłoniach rękawiczkę, której Monte Christo nie spuszczał z oka.
— Widzę, że szukasz zaczepki. Jeżeli tak, to pozwól sobie powiedzieć, że jest to zły obyczaj hałasować przy wyzwaniu, panie Mondego, wicehrabio de Morcef!
Nazwisko to, głośno powiedziane, przejęło dreszczem całe audytorjum.
Przecież od wczoraj nazwisko to na wszystkich było ustach!
Albert wiedział o tem lepiej od innych, boleśniej odczuł, to też skurczył się i uczynił ruch, jakby chciał rzucić w twarz hrabiemu rękawiczkę, Chateau Renaud do tego nie dopuścił.
Hrabia błyskawicowo się schylił, wyrwał mu rękawiczkę z dłoni i rzekł strasznym głosem:
— Uważam rękawiczkę tę za rzuconą, odeślę ją panu, bo kulę w nią owinę. A teraz wychodź pan, bo inaczej zawołam służącego i każę cię wyrzucić.
Albert z oczyma krwią nabiegłemi cofnął się o parę kroków, z czego skorzystał Beauchamp i wyprowadził go z loży. Ali drzwi zamknął natychmiast i tem gorsząca scena się zakończyła.
Monte Christo wtedy najspokojniej wziął znów lornetkę do ręki i zaczął się rozglądać po sali, jakby nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło.
Stalowe serce było w piersi tego człowieka i twarz marmurowa.
— Co się stało? — zapytał nic nie pojmujący Morrel.
— Co się stało? — Awantura, jaką miał w izbie Parów hrabia de Morcef zmąciła umysł jego syna.
— Czyż byś pan był w to zamieszany?
— Hayde poinformowała dokładnie senatorów o zdradzie, jakiej dopuścił się Fernand Mondego, ojciec wicehrabiego, popierając słowa swe zalegalizowanemi dokumentami, stąd do mnie pretensja.
— Czyżby ta Greczynka, którą widziałem w loży twej, hrabio, była istotnie córką Alego Telebena?
— Naprawdę.
— Boże mój. Teraz dopiero wiem, iż scena ta była z góry ułożona. Morcef bowiem pisał do mnie z prośbą, bym był koniecznie dziś w operze. Chodziło tu bowiem o to, by mieć jaknajwięcej świadków. I cóż pan teraz z nim zrobisz?
— Co zrobię z Albertem? To, co zrobić, mimo żalu, muszę. Tak jak jest to niewątpliwe, iż siedzę tu i trzymam cię za rękę, tak bez najmniejszej wątpliwości zabiję go jutro przed godziną dziesiątą zrana.
Przy uścisku Morrel wyczuł, iż ręka Monte Christa jest chłodna, jak zwykle, i że puls bije jak najrówniej.
— Ach, hrabio — odezwał się Morrel wtedy — pomyśl jak bardzo prawy, jak szlachetny jest to młodzieniec.
Na słowa te Monte Christo nic nie odpowiedział. Dopiero po chwili:
— Posłuchaj, Maksymilianie, — rzekł — jak Duprez cudownie śpiewa tę arję: „O Matyldo, bóstwo duszy mojej“. Czy wiesz, że pierwszy oceniłem w Neapolu głos tego śpiewaka i przepowiedziałem mu świetną przyszłość? Brawo, brawo, brawo!
Morrel, widząc, iż niema co mówić o Morcefie, zaczął również słuchać śpiewu. Wtem zapukał ktoś do drzwi loży.
— Proszę — rzekł Monte Christo swobodnym tonem.
Wszedł Beauchamp.
— Proszę, niech pan siada, panie Beauchamp — powitał go spokojnie hrabia, takim głosem, jakby go widział po raz pierwszy tego wieczora.
— Przed chwilą towarzyszyłem panu de Morcef — rzekł przybyły — jak pan to może zauważył?
— To znaczy — odpowiedział Monte Christo z lekkim uśmiechem — że zapewne jedliście panowie razem obiad. Cieszy mnie bardzo, panie Beauchamp, że jesteś wstrzemięźliwszy od niego.
— Panie hrabio! Przyznaję, iż przyjaciel mój uniósł się ponad miarę. Tyle co do mnie. Jednak upoważniony jestem przez wicehrabiego Morcefa, bym prosił pana o danie niektórych wyjaśnień w kwestji Janiny, jak również Greczynki, która...
Monte Christo w tem miejscu nakazał mówcy milczenie.
— Dajmy temu wszystkiemu pokój, panie Beauchamp, dobrze? Do niedawna świat, do którego należysz, mówił, iż jestem Larą, Manfredem, lordem Ruthwenem... Bóg raczy wiedzieć — czem jeszcze! Teraz znów chcielibyście zrobić ze mnie człowieka światowego, to znaczy — zmusić, bym wam dawał jakieś wyjaśnienia, bym wam się z czegoś tłumaczył... Nie, panie, tego na mnie nie wymusicie!
— Są jednak wypadki, gdy prosta uczciwość nakazuje... rozpoczął Beauchamp.
— Panie Beauchamp — przerwał mu hrabia — zechciej pamiętać, iż hrabiemu de Monte Christo tylko hrabia Monte Christo nakazywać coś może. Proszę więcej o tem ani słowa. Wiem w jakiej sprawie przychodzisz, więc powiedz pan wicehrabiemu, że obaj mamy krew w żyłach, którą chcielibyśmy przelać i to stanowi naszą wartość. Tę więc odpowiedź odnieś tylko swemu mocodawcy i dodaj, że jutro przed dziesiątą zobaczę kolor jego krwi.
— Pozostaje mi więc tylko ułożyć warunki spotkania?
— A, ja już o tem mówić nie mogę. We Francji zresztą, o ile wiem, biją się na szpady, lub na pistolety, w kolonjach na karabiny, we Włoszech, na noże... Mnie podobno, jako obrażonemu, przysługuje prawo wyboru broni, chcę jednak wytrwać w roli dziwaka do końca i mam zaszczyt zakomunikować panu, że zostawiam prawo wyboru broni stronie przeciwnej. Przyjmuję nawet walkę losową, aczkolwiek uważam ją za najgłupszą. Chociaż ze mną to zupełnie co innego, ja bowiem jestem zupełnie pewien zwycięstwa.
— Jesteś pan zupełnie pewien zwycięstwa?... powtórzył Beauchamp osłupiały.
— Ależ tak — rzekł Monte Christo, wzruszając lekko ramionami — gdyby było inaczej, nie biłbym się z panem wicehrabią. Więc ci mówię, panie, że ja go zabiję, nie on mnie, bo tak właśnie potrzeba, by się stało. Powiedz mi tylko, panie, o której godzinie i gdzie spotkać się jutro mamy, zaś pozostałe warunki omówi pan już z obecnym tu panem Morrelem.
— A więc jutro o godzinie ósmej rano, w lasku Vincennes — odparł Beauchamp najzupełniej zbity z tropu, nie wiedział bowiem czy ma do czynienia z pyszałkiem, czy też z nadprzyrodzoną istotą?...
— Doskonale. A teraz umówcie się panowie pomiędzy sobą, gdzie się spotkacie, zaś mnie wybaczyć zechciej, panie Beauchamp, że cię pożegnam, lecz chciałbym posłuchać jeszcze trochę tej wspaniałej muzyki, widzisz.
Beauchamp w dwóch słowach załatwił sprawę z Morrelem i wyszedł, w najwyższym stopniu zdziwiony.
Monte Christo wtedy zwrócił się do Morrela ze słowy:
— Wybacz, przyjacielu, że nie pytając, rozporządziłem się twoją osobą. Lecz mogę liczyć na ciebie, nieprawdaż?
— Czyż możesz o to, hrabio, pytać? Któż jednak będzie twoim drugim świadkiem?
— Nie znam nikogo takiego w Paryżu, któremu mógłbym powierzyć śmiało mój honor, prócz ciebie i twego szwagra, Emanuela. Otóż czy ten ostatni nie zechciałby mi wyświadczyć tej przysługi?
— Ręczę za niego, hrabio, jak za siebie.
— A więc wszystko załatwione. Jutro, przeto, około godziny siódmej rano, czekać będę na ciebie. Dobrze?
— Przybędziemy obydwaj.
— Dziękuję ci za to. A teraz cicho!... Zasłona się podnosi, więc słuchajmy. Nie lubię jednej nuty stracić, gdy jestem na tej operze. Cóż to bowiem za cudowna muzyka jest w tym Wilhelmie Tellu!



ROZDZIAŁ VII.
NOC PRZED DNIEM PIORUNÓW.

Monte Christo, jak to było jego zwyczajem, czekał dopóki Duprez nie zaśpiewa słynnego: „Za mną bracia“... dopiero wtedy wstał i wyszedł, a po pożegnaniu się z Morrelem, wsiadł do powozu i odjechał do domu.
Gdy się znalazł u siebie, rozkazał Alemu, żeby mu ten podał kawę i pistolety.
Przykładał właśnie broń do oka, mierząc, jak zazwyczaj, do asa treflowego, gdy drzwi gabinetu otworzyły się nagle i ukazał się w nich Baptysta.
Poza nim w cieniu stała kobieta zawoalowana, która, gdytylko ujrzała hrabiego z pistoletem w dłoni, a także dwie szpady leżące na stole, z zaledwie dosłyszalnym jękiem rzuciła się przed siebie.
Baptysta wzrokiem zapytał pana.
Hrabia dał znak przyzwolenia, a wtedy lokaj usunął się, dając przejść zawoalowanej damie, a następnie zamknął cicho drzwi za sobą.
— Kto pani jesteś? — zapytał hrabia.
Nieznajoma rzuciła wzrokiem dookoła, chcąc się upewnić widocznie, czy nikogo niema więcej w pokoju, a potem schylając głowę i składając jak do modlitwy ręce, zawołała z wyrazem rozpaczy w głosie:
— Edmundzie!... przecież ty nie zabijesz mego syna!
Hrabia krzyknął nagle, jakby śmiertelnym ciosem uderzony w serce, cofnął się, broń wypadła mu z ręki.
— Jakież to imię powiedziałaś, pani hrabino de Morcef? — rzekł po chwili.
— Twoje — zawołała — twoje niewątpliwie. I wiedz, że nie pani Morcef przyszła do ciebie, ale dawna Mercedes.
— Mercedes już niema na tej ziemi.
— Nie, Edmundzie, Mercedes jest, żyje i pamięta. Pamięta wszystko. Od pierwszego spojrzenia ona cię poznała, a nawet nim cię ujrzała, to już wiedziała, że to ty jesteś, bo poznała twój głos. To też ona nie potrzebowała domyślać się, szukać, wiedziała odrazu z czyjej ręki padł cios, który ugodził w pana Morcefa.
— W Fernanda!... chciałaś pani powiedzieć zapewne? — powiedział Monte Christo z gorzką ironją. — Ponieważ zaczęliśmy sobie przypominać dawne imiona, przypomnijmy je sobie wszystkie!
— Ach!... z jakąż nienawiścią wymówiłeś to imię!... Czyż więc dziwić się możesz, gdy cię błagam: oszczędź Alberta!
— A któż ci powiedział, że ja godzę w twego syna?
— Nikt. Sam wiesz o tem dobrze, że nikt. Lecz Bóg podwójnym wzrokiem matki obdarza, to też odgadłam wszystko. Byłam w operze i widziałam, słyszałam wszystko...
— Jeżeli widziałaś, pani, wszystko, to widziałaś i to również, jak syn Fernanda znieważył mnie publicznie?
— Litości!
— Widziałaś, niewątpliwie, iż chciał rzucić we mnie rękawiczką i że tylko jego przyjaciele przeszkodzili temu.
— Litości!... Syn mój odgadł również, iż to ty jesteś, panie, przyczyną wszystkich nieszczęść, jakie spadły na jego ojca.
— Nie są to nieszczęścia, lecz kara. Nie ja bynajmniej ugodziłem w hrabiego Morcefa, lecz dawnego Fernanda ukarała Opatrzność.
— A skądże ty, panie, stajesz w imieniu Opatrzności? Z jakich przyczyn ty masz pamiętać o tem, o czem Opatrzność zapomniała? Czy to do ciebie należy?... Cóż cię obchodzi, Edmundzie, Janina i jej pasza?
— Tak, prawda — odpowiedział Monte Christo — że jest to sprawa między oficerem francuskim, a córką Vasiliki, nadewszystko. I to do mnie istotnie nie należy, bo ja, jeżeli przysiągłem zemstę, to ani francuskiemu oficerowi, w służbie greckiej, ani hrabiemu Morcefowi, parowi Francji, ale rybakowi Fernandowi, mężowi katalonki Mercedes.
— O!... jakżeż bardzo bezlitosna zemsta za czyn, który spełnić musiałam, bo tego domagało się ode mnie nie znające również litości życie. Lecz jeżeli to był błąd, to ja jedna jestem tutaj winna, nikt inny. Byłam jednak sama, osierocona, opuszczona przez wszystkich.
— Byłaś sama... A któż był winien temu sieroctwu?
— Nikt. Zły los sprawił, że ciebie aresztowano, Edmundzie, niewinnie.
— A dlaczego mnie aresztowano?
Nie wiem tego — rzekła Mercedes, rozkładając ręce.
— Tak, nie wiesz pani tego, w co zresztą nie wątpiłem nigdy. Zatem się dowiedz, iż zostałem aresztowany, a następnie wtrącony do więzienia, ponieważ w wilję dnia tego, w którym miałem cię zaślubić, człowiek, pewien, nazwiskiem Danglars, napisał list, jaki ci pani za chwilę pokażę, zaś rybak Fernand oddał go na pocztę.
Powiedziawszy to, Monte Christo podszedł do biurka, i dobył z niego zżółkły papier, który podał hrabinie.
I Mercedes przeczytała ze strasznym uciskiem w sercu, znany nam już list:
„Przyjaciel tronu i religji zawiadamia niniejszem pana prokuratora królewskiego, iż niejaki Edmund Dantes, porucznik okrętu „Faraon“, przybyły dziś rano ze Smyrny, wstępował do Neapolu i Porto Ferrajo, przyczem otrzymał zlecenia oddania listów od Murata, do Uzurpatora, i od tego ostatniego, do Komitetu Bonapartystów w Paryżu.
Jeżeliby ktoś chciał się przekonać o prawdzie tych słów, winienby kazać aresztować wyżej wspomnianego Edmunda Dantesa, ponieważ list ostatni znajduje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo też w kajucie kapitańskiej na statku „Faraon“.
— Boże litościwy — szepnęła z jękiem Mercedes, ocierając czoło potem zroszone — i ten list?..
— Odkupiłem za 200.000 franków. Jak się okazuje, — kupiłem go tanio, skoro go mogę dziś pani pokazać.
— Ja się pytam, jakie były następstwa tego listu?
— O tem, że zostałem aresztowany — wiadome jest pani. Nie wiesz jednak, jak długo na dnie lochów przebywałem. Otóż lat czternaście jęczałem niedaleko od pani, bo w ciemnościach zamku If. I nie wiesz pani tego, że przez tych lat czternaście codzień ponawiałem ślub zemsty, w pierwszym dniu niewoli uczyniony. A nie wiedziałem przecież, że ty, pani, żoną Fernanda zostałaś i że mój ojciec... umarł z głodu.
— Boże Sprawiedliwy! — krzyknęła Mercedes jeszcze boleśniej, chwiejąc się na nogach.
— O tem dowiedziałem się dopiero po wyjściu z więzienia. A wtedy ślub mój zemsty na Fernandzie ponowiłem. Dziś godzina ta wybiła. Zostanie ukarany za czyn swój nikczemny, który zresztą nie był jedynym w jego życiu. Będąc naturalizowanym francuzem — przeszedł do anglików; hiszpan z rodu — walczył przeciwko swym rodakom, gdy znalazł się w służbie Alego Telebena — i tego nowego pana swego: naprzód zdradził, zaprzedał, a w końcu zamordował.
W porównaniu z temi zbrodniami, czemże jest oddanie listu, któryś dopiero co przeczytała? Błahostką, o której wspominać nie warto nawet. Francuzi jednak nie zemścili się nad zdrajcą, hiszpanie nie uczynili tego również; Ali Teleben śpi cicho w swym krwawym grobie, tylko ja jeden, za życia do grobu wtrącony, z grobu tego po latach za łaską Boga wyszedłem, by uczynić sąd nad zbrodniarzem.
Mercedes, słysząc to wszystko, zachwiała się i padła na ziemię, martwiejącemi już nieomal usty jedynie te słowa będąc zdolna wyszeptać:
— A jednak raz jeszcze błagam, Edmundzie, gdyż kocham cię jeszcze: litości!
Hrabia podskoczył, uniósł ją jak piórko i złożył na szezlongu.
— Niepodobna, pani, niepodobna — mówił, — abym nie starł na proch tego przeklętego pokolenia, bym miał się stać nieposłuszny Bogu.
— Edmundzie!... zawołała wpół obłąkana bólem matka — Boże mój, wybacz mi, że ja go Edmundem nazywam. Lecz jeżeli już to się stało, czemu ty do mnie: „Mercedes“ nie zawołasz?
— Mercedes!... powiedział cicho Edmund — Mercedes!... Niech i tak będzie, masz słuszność. Jeszcze i dziś imię to wymawiam z rozkoszą i po raz pierwszy od tylu lat wyszło ono z ust moich w tak czystem brzmieniu. O Mercedes!... Imię twoje wymawiałem Bogu wśród westchnień, jęków i wśród bluźnierczych okrzyków. Wymawiałem je, gdy mnie gorączka trawiła i gdy obijałem się, oszalały, o wilgotne ściany mojej ciemnicy. Otóż Mercedes!... ja muszę się zemścić, bo lat czternaście cierpiałem straszliwie lat czternaście płakałem gorzko, lat czternaście złorzeczyłem...
— Dobrze, Edmundzie, mścij się, lecz się mścij, na winnych, a nie gub biednego syna mego.
— W Świętych Księgach napisano — odpowiedział Monte Christo: — „za błędy ojców cierpieć będą dzieci, aż do dziesiątego pokolenia“. Jeżeli Bóg w tych słowach objawił wolę swą prorokowi swemu, czemuż ja miałbym być bardziej litościwy?
— Bo Bóg włada czasem i wiecznością, widzi więc lepiej od nas i sądzi sprawiedliwiej.
Monte Christo pochwycił się za włosy i targał je z rozpaczą.
— Edmundzie!... mówiła Mercedes, wyciągając do hrabiego błagalnie dłonie — Edmundzie!... Od pierwszej chwili, gdy cię poznałam, czciłam zawsze twoje imię, szanowałam pamięć twoją! Edmundzie!... przyjacielu mój!... nie pozwól na to, aby zczerniał w mej myśli twój czysty i szlachetny obraz. O, gdybyś, Edmundzie, wiedział i znał wszystkie modlitwy, które za tobą do Boga zanosiłam, kiedym się jeszcze spodziewała ujrzeć cię żyjącego a i potem, gdy już mniemałam, żeś umarł! I ta męka, że ci nic pomóc nie mogę w tej niedoli twojej, to bezmierne, a tak nieznośne poczucie bezradności... Bo cóż mogłam dla ciebie uczynić, Edmundzie?... modlić, się i płakać, jedynie, nic więcej! Słuchaj, przez dziesięć lat ostatnich, już tutaj, w Paryżu, noc w noc jeden i ten sam miewałam sen, sen-zmorę. Mówiono tutaj w sądownych kołach o tobie, że chciałeś ujść z więzienia, tym mianowicie sposobem, że zająłeś miejsce jednego z więźniów zmarłych, a więc żyjącego trupa strącono z wież zamku If. Mówiono, że krzyk twój właśnie, gdyś tak leciał w dół, zanim padłeś i rozbiłeś się o skały, zawiadomił grabarzy o fakcie zmiany. Otóż przysięgam ci, Edmundzie, na głowę tego syna, za którego błagam cię w tej chwili, że przez lat dziesięć, noc w noc, widziałam ludzi, kołyszących bezwładnie ciało w długim worku na szczycie czarnej skały; przez lat dziesięć noc w noc, słyszałam ten twój krzyk okropny, który mnie budził drżącą i zimnym potem oblaną. O, Edmundzie!... wierz mi, że i ja wycierpiałam wiele.
— A czy i ty, pani, umierałaś noc w noc z ojcem swoim jak ja umierałem, nie mogąc mu dać ratunku, a wiedząc, że bez mej pomocy musi on umrzeć z głodu?... Czyś widziała kobietę ukochaną, wyciągającą ręce do twego rywala, gdy ty się tarzasz na dnie więziennego lochu?...
— Nie!... Lecz się boję, bym noc w noc nie widziała ukochanego mego, jak ten morduje mego syna!
Mercedes wymówiła te słowa z taką głęboką boleścią i z taką rozpaczą, że wyrwały one łkanie z piersi Monte Christo.
Lew został poskromiony, mściciel zwyciężony.
— Czegóż żądasz ode mnie? — rzekł — chcesz, ażeby syn twój nie zginął?... Dobrze. Żyć więc będzie.
Mercedes krzyknęła radośnie, natomiast łzy potoczyły się z oczu Dantesa, lecz znikły natychmiast.
— Dzięki ci, dzięki, Edmundzie!... zawołała Mercedes, porywając dłonie hrabiego i do ust je cisnąc — widzę cię znów takim, jakim byłeś w mych marzeniach, jakim cię zawsze kochałam. O!... teraz mogę ci to powiedzieć!
— Tem bardziej, że biedny Edmund nie tak znów długo przez ciebie będzie kochany. Umarły wstąpi do grobu, widmo wsączy się w cienie nocy.
— Co mówisz, Edmundzie?
— Mówię, że gdy taka jest wola twoja, Mercedes, to umrzeć trzeba.
— Masz umrzeć?... A któż to powiada?... któż to o śmierci mówi?
— Nie myślisz chyba, bym po publicznej zniewadze, nie pomszczonej, mógł żyć dłużej?... To, co kochałem najbardziej po tobie, Mercedes, to była godność moja; zdruzgotałaś ją swemi słowami, więc umrę.
— Ależ nie będzie pojedynku, Edmundzie, skoro mu przebaczasz?
— Będzie, pani — odparł uroczyście Monte Christo — tylko zamiast krwi syna, którą ziemia napoić się miała, moja krew popłynie.
— Edmundzie — rzekła Mercedes — jest Bóg nad nami. Jemu więc ufam i spokojnie czekać będę na łaskę Jego. Już ten Bóg wyrwał syna, z nocy tej, z objęć śmierci, więc i ty, Edmundzie, żyć będziesz.
— Nie wiem tego, Mercedes. Nie mam twej wiary. Wiem to jedynie, iż ogromną dla ciebie uczyniłem ofiarę. Wyobraź sobie Najwyższego Stwórcę, który, stworzywszy już świat, potem, dla oszczędzenia łez jednemu aniołowi w chwili, gdy miał sam stanąć w zachwycie nad dziełem swojem, — zagasił słońce i strącił znów wszystko w chaos niebytu, w noc wiekuistą... Wyobraź sobie, a wtenczas pojąć może będziesz zdolna, ile ja tracę, tracąc życie w tej chwili.
Mercedes spojrzała na hrabiego okiem, w którem malowały się: podziw, wdzięczność, miłość, uwielbienie.
— Edmundzie, mam jedno dla ciebie słowo...
Uśmiechnął się gorzko, boleśnie.
— Edmundzie... chociaż czoło moje pomarszczyło się, przygasły oczy, cała moja zniknęła piękność, chociaż dzisiejsza Mercedes jest już niepodobna z rysów twarzy do tej, którą znałeś ongi, przekonasz się jednak jeszcze, że jej serce jest zawsze jednakie. Bądź zdrów, Edmundzie!... Już nic nie żądam od Boga... widziałam ciebie... zobaczyłam cię znów! I ujrzałam cię tak samo szlachetnym, jak to było dawniej. Bądź zdrów, Edmundzie! Dziękuję ci... żegnaj!
Monte Christo stał bez ruchu.
Mercedes otworzyła drzwi gabinetu i wyszła.
Monte Christo stał dalej bez ruchu, z rękoma na biurku wspartemi, tak jak go Mercedes, wychodząc, zostawiła. Stał tak bardzo długo.
Nakoniec głos zegara na wieży Inwalidów wydzwaniający godzinę pierwszą po północy, wyrwał go z zadumy.
— Szalony byłem — rzekł — gdy zaprzysięgłem zemstę nie wyrwawszy serca przedtem z piersi!



ROZDZIAŁ VIII.
SPOTKANIE.

Po odejściu Mercedes Monte Christo czuł się zupełnie rozbity. Jak ciało omdlewa po nazbyt wielkim wysiłku tak i jego dusza, pełna zawsze energji, straciła swój zwykły hart na chwilę.
— Wszystko więc skończone! — rzekł sam do siebie — Gmach, od tak dawna, z takim trudem i mozołem wznoszony, — już runął, już go niema!... I to dzięki jednemu słowu kobiety. I to ja, ja uległem, który się miałem za istotę wyższą, ponad poziom zwykłych zjadaczów chleba?... Ja, który w lochach zamku If maleńką drobiną byłem tylko, a potrafiłem niemniej wznieść się tak bardzo wysoko?... I ja, ten sam, mam być jutro, dziś nawet, za godzin parę, garstką prochu tylko?... Nie lękam się śmierci ciała, bo czyż wyzwolenie się ducha z jego ciężaru nie jest odpoczynkiem, do którego i ja sam wzdychałem, tęskniłem, zanim Faria zjawił się w celi mojej? Czemże jest śmierć bowiem, absolutną, jeżeli nie nirwaną, spokojem bezwzględnym i wieczną ciszą?... Nie życia mi żal przeto, nie istnienia, na ziemi, lecz że runęły w proch wszystkie moje plany!
Zdawało mi się, że me zamysły sama Opatrzność wspiera, a teraz widzę, iż przeciwko mnie zwróciła się Ona. Więc nie było wolą Boga, by kara spadła na winnych?
I wszystko to, — tylko dlatego, że serce moje, które za umarłe miałem, uśpione było tylko... że się zbudziło i znów krwią gorącą bić zaczęło i że uległem bólowi jego drgnień rozżagwionemu słowami kobiety!
— A jednak... to niepodobna, niepodobna, by w kobiecie tej, mającej serce tak bardzo szlachetne, egoizm macierzyńskiej miłości był aż tak wielki, gdyż w takim razie cnoty w największe zbrodnie przeobrażać by się łatwo mogły.
Nagle lekki szmer doszedł do uszu Monte Christa, coś się przewiało w powietrzu jakby lekkie westchnienie. Odwrócił szybko głowę i bacznie rozejrzał się dokoła.
Hrabia podszedł do drzew i lekko je uchylił, a wtedy spostrzegł na krześle, przy samych drzwiach stojącem, Hayde w śnie spoczywającą, ze zwieszonemi rączkami i główką w tył odrzuconą.
Siadła przy drzwiach samych, w oczekiwaniu na wyjście hrabiego, bo wejść do jego pokoju nie śmiała; sen jednak od miłości nawet potężniejszy, zmorzył ją po długiem oczekiwaniu.
Otworzenie drzwi nie rozbudziło dzieweczki, na którą hrabia spoglądał teraz wzrokiem pełnym troski i żalu.
— Mercedes o swym synu pamiętała tylko — szepnął do siebie — ja zaś o swej córce, niestety, zapomniałem! Nie wolno mi, nie mogę odejść w zaświaty bez przesłania jej słów pożegnania; zanim umrę, muszę ją komu powierzyć.
Wrócił cicho na miejsce, wyjął z biurka swój testament i u jego dołu dopisał:
„Zapisuję panu Maksymiljanowi Morrelowi, kapitanowi Spahisów, synowi Piotra, kupca i właściciela okrętów w Marsylji, dawnego mego dobroczyńcy, sumę pięćdziesięciu miljonów franków. Część sumy tej, proszę, by zechciał oddać swej siostrze Julji.
Jeżeli serce Maksymiljana jest wolne i jeżeli zechce on zaślubić księżniczkę Hayde, córkę Alego Teleben, paszy Janiny, którą wychowałem w miłości ojcowskiej i która ma dla mnie uczucia córki, dopełni tem nie powiem: ostatniej woli mojej, ale ostatniego mego życzenia.
Testament niniejszy czyni księżniczkę Teleben dziedziczką całej reszty mojego majątku, składającego się z kapitałów umieszczonych w państwowych bankach w Anglji, Francji i Holandji, a także prywatnych, oraz dóbr, domów dochodowych i pałaców, znajdujących się w Europie całej, nie wyłączając wysp Śródziemnego morza, i na Wschodzie. Spadkobierczynię jeneralną obciążają jedynie zapisy porobione dla służby mojej, w sumie ogólnej około dwustu miljonów“.
Gdy skreślił słowa ostatnie, usłyszał nagle, tuż nad swą głową, spazmatyczny krzyk, z kobiecej wydarty piersi.
Zerwał się i ujrzał Hayde przed sobą.
— Tyś to czytała, Hayde? — zapytał.
— Tak, panie. Lecz czemuż ty to piszesz?... i o tak późnej godzinie? Dlaczego mnie cały swój majątek zapisujesz?
— Udaję się w podróż bardzo daleką, moje dziecię — odpowiedział Monte Christo z wyrazem nieskończonej melancholji w głosie — na wypadek więc jakiegoś nieszczęścia...
— Cóż wtedy? — zapytała Hayde, z powagą, jakiej hrabia jeszcze nigdy w niej nie zauważył i wobec której zadrżał teraz.
— Gdyby mnie spotkać miało więc nieszczęście, chciałbym mej córce choć spokojny byt zapewnić w przyszłości.
Hayde smutnie się uśmiechnęła i wstrząsnęła główką.
— Myślisz o śmierci? — zapytała.
— Jest to myśl zbawienna, jak mówi mędrzec.
— Jeżeli chcesz umrzeć, to zapisz swój majątek komu innemu. Jeżeli bowiem ciebie miałoby zabraknąć na świecie — i mnie już nic nie będzie potrzebne.
Wzięła papier z biurka, przedarła go i rzuciła na ziemię.
Po tym jednak dowodzie energji, tak niezwykłej u niewolnicy, padła na ziemię zemdlona.
Monte Christo podniósł ją natychmiast i patrząc na to piękne ciało, twarz, zamknięte oczy, usta... wszystko czaru pełne, zastanowił się po raz pierwszy, czy Hayde nie kocha go wypadkiem inaczej, aniżeli córka ojca?...
— Ach! — szepnął, myślą tą uderzony — kto wie?... możebym mógł być na tej ziemi szczęśliwy?
Zadzwonił, oddał Greczynkę w ręce służebnych, a następnie przepisał zniszczony przez Hayde testament.
Kończył właśnie pracę, gdy turkot zajeżdżającego powozu doszedł jego ucha.
Monte Christo podszedł do okna i ujrzał wysiadających Maksymiljana i Emanuela. Zapieczętował wtedy testament i wyszedł na spotkanie przybyłych.
— Zawcześnie przychodzę może, panie hrabio — rzekł Morrel, po powitaniach — przyznam się jednak szczerze, iż całą noc nie spałem. Nikt zresztą nocy tej nie spał w domu naszym.
Monte Christo nie mógł przyjąć zimno tak wielkich dowodów uczucia, które zresztą istotnie wzruszyły go do głębin, to też obydwie ręce wyciągnął do przyjaciela.
— Dziękuję ci, Morrelu — rzekł tylko, nie mogąc znaleźć innych słów w ustach.
Następnie uderzył w dzwonek. Wszedł Ali.
— Weź to — rzekł Monte Christo — i każ odnieść to natychmiast do mego notariusza. To mój testament. Otworzy go po mojej śmierci...
— Jakto, po twojej śmierci?... zawołał Morrel.
— Tak, po mojej śmierci i to bardzo rychłej. Pan Morcef wróci jak najzdrowszy z przyjaciółmi swymi do domu, ja zaś... pozostanę na placu. Jest to tak pewne, mój przyjacielu, jak to, że do ciebie mówię. Tak, pan Morcef mnie zabije.
— Mówiłeś o tem wczoraj trochę inaczej, hrabio?
— Wczoraj... Wczoraj?... to było tak dawno! Oddzieliła nas od tego „wczoraj“, noc cała. Zaś w czasie tej nocy zdarzyło mi się to, co Brutusowi przed bitwą pod Filippi. Widziałem ducha!
— Ducha?... I cóż ten duch?
— Powiedział mi on, przyjacielu, że żyłem już dosyć.
Maksymiljan i Emanuel spojrzeli po sobie w milczeniu. Monte Christo dobył zegarka.
— Jedźmy już, jedźmy!... powiedział. — Już pięć minut po siódmej, możemy się spóźnić na ósmą.
Powóz czekał u drzwi pałacowych. Gdy przechodzili schodami, Monte Christo zatrzymał się na moment u jednych drzwi, z poza których dochodził ni to płacz, ni to kwilenie ptaka. Monte Christo westchnął i poszedł dalej.
Wsiedli do powozu, a rącze konie bardzo szybko zawiozły ich na miejsce.
Monte Christo, wysiadając, wsparł się na ręku Maksymiljana, który w dłoni hrabiego nie wyczuł najmniejszego drżenia.
— Dzięki Bogu — pomyślał Morrel — taką rękę lubię widzieć u człowieka, którego życie spoczywa w słuszności jego sprawy.
Zdala dojrzeć można było powóz przeciwników, widniejący między drzewami.
Monte Christo nie poszedł jednak wprost ku niemu, lecz biorąc Morrela za rękę, odszedł z nim nieco w bok, pomiędzy drzewa.
— Maksymiljanie, czy serce twe jest dotychczas wolne? — zapytał.
Morrel rzucił spojrzenie pełne zdziwienia.
— Nie domagam się od ciebie zwierzeń, drogi przyjacielu, zapytuję tylko wprost, prosząc o odpowiedź: „tak“ lub „nie“ jedynie.
— Kocham młodą panienką...
— Bardzo?
— Nad życie!
— Otóż i ostatnia zawiodła mnie nadzieja — szepnął do siebie Monte Christo z ciężkiem westchnieniem.
— Mam w powozie pudełko z pistoletami, lecz wolałbym, ażeby użytą została broń przeciwnej strony — rzekł Morrel, chcąc zmienić temat rozmowy — pójdę zapytać się o to.
— Dobrze — odpowiedział Monte Christo — nie wchodź jednak z nimi w żadne układy.
Morrel podszedł do panów Beauchampa i Chateau Renaud, którzy, gdy go tylko spostrzegli idącego, postąpili parę kroków ku niemu.
Przywitano go chłodno, konwencjonalnie, jak zwyczaj nakazywał.
— Pan wicehrabia de Morcef nie przybył z panami? — zapytał Emanuel.
— Zawiadomił nas dziś rano, iż przybędzie wprost na miejsce spotkania.
— O, mamy czas, możemy więc zaczekać — uprzejmie rzekł Morrel.
— Jest zaledwie pięć minut po ósmej, pan Morcef ma zatem jeszcze dziesięć minut czasu — rzekł, akcentując wyrazy, Chateau Renaud.
— Ależ nie miałem tego na myśli — bronił się Morrel.
— A zresztą powóz już się zbliża — rzekł Beauchamp.
Istotnie, drogą wijącą się między polami, zbliżał się powóz kryty, wzniecając tumany kurzu.
— Panowie macie zapewne pistolety ze sobą?
— Przewidzieliśmy tę delikatność ze strony panów — dał odpowiedź Chateau Renaud — to też przywieźliśmy pistolety, przed paroma dniami zaledwie nabyte. Pan de Morcef nie widział ich nawet, mogę za to ręczyć.
— Kiedy pan, panie baronie, nam to mówisz, iż wicehrabia de Morcef nie zna tej broni, wystarcza to nam w zupełności.
W tejże chwili kareta zatrzymała się na skraju polanki, lecz wysiedli z niej w miejsce spodziewanego Morcefa panowie: Debray i Franciszek d‘Epinay.
— A panowie co tu robią? — ze zdziwieniem zapytał Chateau Renaud.
— Dziś rano każdy z nas otrzymał zawiadomienie od Alberta, z prośbą, byśmy tutaj stawili się na godzinę ósmą.
Beauchamp i Chateau Renaud spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Pozwólcie, panowie — odezwał się Morrel — a ja wam to wytłumaczę. Wczoraj wszyscy byliśmy w teatrze i wszyscy na specjalne zaproszenie Morcefa. Otóż ponieważ byliśmy wszyscy świadkami wyzwania, pan de Morcef pragnie najwidoczniej, abyśmy wszyscy byli świadkami pojedynku.
— Ma pan słuszność, o ile się zdaje, panie Morrel — rzekł Beauchamp.
— Mimo to wszystko — rzekł Chateau Renaud z pewnem niezadowoleniem w głosie — pan Morcef trochę za bardzo się spóźnia! Już jest trzynaście minut po ósmej.
— Właśnie nadjeżdża — zawołał Beauchamp — lecz konno! — Cóż to za nierozwaga, przyjeżdżać konno, mając przed sobą spotkanie na pistolety!
— Dalej jeszcze — uzupełnił słowa Beauchampa Chateau-Renaud — iż się ubrał w szeroki kołnierz odwijany i białą kamizelkę. Jużby lepiej było, ażeby kazał wymalować sobie białą farbą cel na tużurku!
Albert tymczasem zbliżył się do oczekujących, tuż przed nimi się zatrzymał i zeskoczył z konia, oddając cugle i pejcz służącemu, który wraz z nim przyjechał.
Był blady, oczy miał czerwone i nabrzmiałe; widoczne było, iż spędził noc bezsennie.
— Dziękuję wam, panowie — przemówił — że zechcieliście przybyć na me wezwanie; wierzcie mi, że jestem wam nieskończenie wdzięczny za ten dowód przyjaźni.
Morrel za zbliżeniem się Morcefa odszedł parę kroków na bok.
— I ty, panie Morrelu, chciej przyjąć me podziękowanie, aczkolwiek do strony przeciwnej należysz.
— Panie Morrelu — rzekł Chateau-Renaud — możesz pan zatem zawiadomić hrabiego Monte Christo, że pan Morcef już przybył.
— Panowie — rzekł Albert wtedy — przybyłem tutaj, ażeby powiedzieć parę słów hrabiemu Monte Christo.
Wszyscy w zdumieniu spojrzeli po sobie. Rozmowa z przeciwnikiem na miejscu spotkania, nie leży bowiem w zwyczajach pojedynkowych. Morrel poszedł zakomunikować fakt ten hrabiemu.
— Czegóż on chcieć może ode mnie?! — zawołał Monte Christo — niech jednak nie doświadcza Boga jaką nową zniewagą!
Hrabia zbliżył się, w towarzystwie Morrela i Emanuela, do grupy na polance oczekującej. Jego spokój stanowił dziwny kontrast z pomieszaniem Alberta.
— Panie hrabio — zaczął Albert drżącym początkowo głosem, który jednak z każdem wypowiedzianem słowem coraz więcej nabierał mocy — uczyniłem panu zarzut, żeś rozgłosił tajemnicę czynów hrabiego Morcefa w Epirze. Dziś stwierdzam, iż miałeś do tego prawo, ponieważ tak samo jak oficer Fernand Mondego zdradził Alego Telebena, tak rybak Fernand zdradził ciebie.
Przysługiwało ci zatem, panie hrabio, prawo zemsty.
Gdybym był wiedział o tem wczoraj, — nie byłbym cię znieważył; dziś, gdy jest mi to już wiadome — przepraszam cię za to.
Gdyby był piorun spadł z jasnego nieba, nie uczyniłby większego wrażenia, jak powyższe słowa Alberta.
Monte Christo wzniósł oczy ku niebu, z wyrazem najwyższej wdzięczności, a potem spojrzał nietylko z szacunkiem, ale i uwielbieniem na Alberta, odwagę którego miał możność ocenić w Rzymie, a który niemniej teraz tak bardzo po męsku się ukorzył.
Poznał w tem nadziemski wpływ Mercedes, pojął, dlaczego jej szlachetne serce tak skorem się okazało w przyjęciu ofiary, wiedząc zgóry, iż nie będzie potrzebną ona.
— Jeżeli uznasz, panie hrabio — mówić znów zaczął Albert — me tłumaczenie za wystarczające, to proszę cię o podanie ręki.
— Może niewłaściwą, nienaturalną, wydawać się może ta prośba moja, lecz też nienaturalne, nieziemskie, wywołały ją czynniki.
Posłannik niebios jedynie, archanioł na stopniach tronu Boga straż trzymający, mógł nas od śmierci wybawić, — i anioł taki z stąpił z nieba właśnie, ażeby to uczynić, by nas połączyć, jeśli nie węzłami przyjaźni, bo to mocą przeznaczenia zdaje się być niemożliwe, to węzłami wzajemnego szacunku przynajmniej.
Monte Chrysto ze łzą w oku i z piersią wzdętą bezkresnem wzruszeniem, wyciągnął rękę do Alberta, którą ten uścisnął z wyrazem niewypowiedzianego szacunku, poczem przeciwnicy się rozeszli.



ROZDZIAŁ IX.
MATKA I SYN.

Gdy hrabia Monte Christo odjechał ze swymi świadkami, pozostała na placu boju reszta towarzystwa zabierała się również do odwrotu.
— No, kochany przyjacielu — odezwał się nakoniec do Alberta, po nazbyt długiem i ciężkiem milczeniu, Beauchamp pierwszy — pozwól sobie powinszować, potrafiłeś bowiem załatwić w sposób bardzo... niezwykły nader przykrą sprawę.
Albert pozostawił te słowa bez odpowiedzi. Chateau Renaud giętką trzciną uderzał po butach lakierowanych.
— Czy jedziemy? — zapytał po chwili.
— Sądzę, panowie — odezwał się Albert — że nie zdajecie sobie dość dobrze z tego sprawy, że pomiędzy mną, a panem Monte Christo zajść musiało coś nader ważnego.
— Owszem, pojmujemy to w sposób najzupełniej dla nas wystarczający — odpowiedział Beauchamp z dużym pośpiechem — niestety jednak, cała nasza tak bardzo salonowa młodzież, heroizmu twego z pewnością ocenić nie potrafi, tak, iż prędzej czy później będziesz musiał nieco dokładniej wyjaśnić im tę kwestję. To też wiesz, jaką ja bym ci dał teraz radę? Jedź do Neapolu, do New-Jorku, do Petersburga, do Berlina zwłaszcza, gdzie pojęcia o honorze nieco są inne, aniżeli u ognistych paryżan. Tam ucz się strzelać; strzelać od rana do nocy, bij się na pałasze i szpady, wracaj zaś do nas wtedy dopiero, gdy o tobie nieco zapomną. Ty, panie Chateau Renaud, zapewne tego samego jesteś zdania?
— Bezwątpienia. Nic tak nie naraża człowieka na niebezpieczne pojedynki, jak pojedynek, który zakończył się przeprosinami.
— Dziękuję panom — odpowiedział Albert z mrożąco zimnym uśmiechem — pójdę nawet za waszą radą, to jest opuszczę Francję, lecz z przyczyn najzupełniej innych, aniżeli te, które mi podsuwacie.
Ci, do których były skierowane te słowa, spojrzeli po sobie. Były one wypowiedziane tak męskim tonem, tak energicznie i dostojnie, że położenie wszystkich obecnych stać się mogło bardzo drażliwe, gdyby rozmowa prowadzoną być miała dalej w tym samym tonie.
— Bądź zdrów, Albercie, — odezwali się d‘Epinay, Debray i Beauchamp, podając mu mniej lub więcej niedbale ręce.
— Żegnam cię, wicehrabio — rzekł oddzielnie Chateau Renaud, trzymając w lewej ręce laseczkę, zaś prawą przesyłając ukłon.
Usta Alberta okazały się zdolne wyszeptać zaledwie jedno słowo: „żegnajcie“.
Gdy jego byli przyjaciele odjechali wszyscy, Albert wskoczył nakoniec na konia i pogalopował w stronę Paryża, mając służącego za sobą.
Gdy przybył do pałacu, zdało mu się, że za jedną z portjer apartamentu ojca dojrzał jego bladą twarz; odwrócił wtedy głowę z westchnieniem i poszedł do swego mieszkania w oficynie.
Gdy się w niem znalazł, zaczął gorączkowo porządkować wszystkie znajdujące się tam przedmioty, broń turecką, angielskie fuzje, bronzy, obrazy, porcelany japońskie... wyrwał jedynie ze złoconych ram portret matki i płótno zwinął w rolkę, pozostawiając próżnię czarną. Przejrzał następnie wszystkie szuflady, wszędzie pozostawiając kluczyki; pieniądze, jakie znalazł w biurku i w kieszeniach, położył na stole, to samo — całą swą biżuterję. W końcu zrobił spis dokładny rzeczy pozostawionych i położył go w miejscu widocznem na stole.
Pracę tę w pewnym momencie przerwał mu służący, który wszedł nie wołany.
— Czego chcesz? — zapytał go głosem bardziej smutnym, aniżeli gniewnym.
— Przepraszam pana, lecz starszy pan przysłał po mnie, z tej przyczyny zapewne, iż wie, że jeździłem z panem na miejsce spotkania. Więc jeżeli o to zapyta, to co mam powiedzieć?
— Prawdę. Że pojedynku nie było, a nawet, — że przeprosiłem hrabiego Monte Christo.
Po usłyszeniu odpowiedzi tej, służący wyszedł.
Zaś Albert znów się wziął do swej pracy.
Gdy była ona już na ukończeniu, nagły tętent koni na dziedzińcu i turkot kół powozowych zatrząsł szybami domu. Albert podszedł do okna i zobaczył, że ojciec wyjeżdża z pałacu.
Praca Alberta była już ukończona. Wszystko, co miał, leżało na widocznych miejscach, z dokładnym spisem. Wtedy poszedł do apartamentu matki i ujrzał, iż zajęta ona była tem samem, co i on robił przed chwilą: porządkowała i układała na stołach swe: suknie, bieliznę, biżuterję, brylanty, wreszcie pozostałe pieniądze.
Albert, gdy to ujrzał, rzucił się do nóg Mercedes z okrzykiem: matko moja!... co robisz?
— A ty co robiłeś? — zapytała w odpowiedzi Mercedes.
— O, matko! — zawołał Albert zrozpaczonym głosem — co innego ja, a co innego ty! Ty możesz pozostać w tym domu, gdy ja opuścić go muszę! Przyszedłem się właśnie pożegnać z tobą, matko moja.
— I ja także wychodzę z domu tego, Albercie. I ja także! Powiem ci nawet, iż byłam pewna tego, że syn mój towarzyszyć mi będzie. Widzisz, że się nie omyliłam.
— Matko moja, nie możesz dzielić losu, jaki będzie teraz moim udziałem. Pracować będę, matko, pracować ciężko, tem ciężej, że dotychczas nic nie robiłem. Każdy początek jest zaś bardzo trudny. — By zaś te poczynania umożliwić sobie, iść mam zamiar do Franciszka z prośbą, by mi pożyczył drobną sumę na tymczasowe utrzymanie. Idę w świat, zrywam z całą swą przeszłością i to do tego stopnia, że zmieniam nawet nazwisko. Ty, matko rozumiesz to dobrze, że syn twój nie może nosić imienia człowieka, na wspomnienie którego twarz rumieńcem się pokrywa.
— Więc pójdźmy w świat oboje — powiedziała Mercedes — i ja może jakoś potrafię zapracować na swe życie: razem więc borykać się będziemy z losem. Czystemu sercu czystego trzeba imienia, weź więc nazwisko ojca mego: Herrera. Znam cię, Albercie, więc wiem, że jakikolwiek zawód sobie obierzesz, pracować będziesz wszędzie z pożytkiem dla ludzkości, a imię twoje głośnem się niezadługo stanie i powrócisz do świata, który teraz opuszczasz.
Zostaw mi tę nadzieję, że tak będzie, bo ja żadnej innej już nie posiadam; życie moje jest już poza mną, zaś przede mną: noc i pustka; grób mój zaczyna się dla mnie napewno.
— Postaram się ziścić tę nadzieję, matko!... To jedno jest pewne, iż gniew Boży ścigać nas nie będzie, boś ty czysta a i ja jestem bez winy. Otóż gdyśmy razem postanowili działać, to już działajmy wytrwale i szybko. Pan de Morcef przed półgodziną wyjechał z pałacu, postarajmy się więc opuścić dom ten przed jego powrotem.
I Albert wybiegł z domu, by sprowadzić fiakra, a gdy to uczynił i wysiadł z niego właśnie przed pałacem, zbliżył się do niego jakiś człowiek, w którym młodzieniec poznał natychmiast Bertuccia, i oddał mu list ze słowami: „od pana hrabiego“.
Albert list przyjął, rzecz prosta, a następnie szybko przebiegł go oczyma; gdy skończył, poszukał wzrokiem intendenta, lecz go już nie było.
Ze łzami w oczach Albert wrócił do matki i podał jej list, nie rzekłszy słowa. Mercedes wtedy przeczytała:
„Albercie! Przewiduję krok, jaki za chwilę uczynić masz zamiar i umiem to ocenić. Opuszczasz dom, w którym żyłeś od dziecka, zabierając ze sobą swą matkę. Zmierz, jednak, oblicz swe siły, czy możesz w obecnem swem położeniu, dać jej wszystko, co się jej należy?
Rozpocznij walkę z całym światem, z losem, lecz matce swej oszczędź nędzy, nieodstępnej towarzyszki usiłowań początkowych. Matka twoja nie zasłużyła sobie niczem na los, który staje się jej udziałem.
Słuchaj więc, Albercie. Przed dwudziestu czterema laty, mniej więcej, wracałem raz do rodzinnego miasta mego z bardzo dalekiej podróży. Miałem wtedy narzeczoną, dziewicę czystą, kryształową, świętą, którą czciłem jak bóstwo.
Dla tej narzeczonej mojej zebrałem latami ciężkiej pracy sto pięćdziesiąt luidorów. Skarb ten mój miałem zakopany w ogrodzie domu, który ojciec mój zamieszkiwał, przy alei Meillan, w Marsylii.
Matka twoja, Albercie, domek ten zna dobrze.
W domu tym, który do mnie należy teraz, i w tym ogrodzie byłem niedawno. — Byłem w mieszkaniu ojca mego, w którem teraz nikt nie mieszka i w którem zamieszkać możecie, jeżeliby matka twoja zechciała się zgodzić na to, i byłem w ogrodzie. Przez ciekawość zacząłem kopać i przekonałem się, iż owa szkatułka, z biednem złotem mojem ciągle jeszcze się znajduje pod tem samem pięknem drzewem figowem, pod którem ją ongi zakopałem.
Otóż, mój Albercie, pieniądze te kiedyś miały dać skromny byt kobiecie, przeze mnie uwielbianej; dziś, szczególnym i okropnym trafem, na ten sam cel obrócone być mogą.
Zrozum dobrze myśl moją. Zrozum, że mógłbym kobiecie tej może i miljard rzucić pod stopy, jeżelibym zdołał zebrać wszystkie bogactwa moje, po świecie rozrzucone, zaś ośmielam się, z lękiem w sercu, zaofiarować jej drobinę, za którą mieć może kawałek czarnego chleba zaledwie, a która była przeze mnie przez tyle lat zapomniana.
Albercie, jesteś człowiekiem szlachetnym, zaślepić cię jednak może nierozważna duma: to też wiedz, że jeżelibyś nie przyjął ode mnie tej pożyczki (którą możesz oddać mnie, lub ubogim, za rok, za dwa, za lat dziesięć...), jeżelibyś miał serce zażądać jej od kogo innego, to ci powiem, iż nie jest to szlachetne odrzucać pomoc składaną u stóp twej matki przez człowieka, którego ojca... ojciec twój zabił głodem i rozpaczą“.
Gdy Mercedes ukończyła czytanie listu, wzniosła oczy ku niebu z wyrazem tkliwości nieprzebranej.
— Przyjmuję — rzekła — człowiek ten ma prawo dać posag klasztorowi, który pod dach swój przyjąć mnie zechce.
Przycisnęła list do ust, do oczu, do serca, następnie wzięła syna za rękę i pewnym krokiem schodzić zaczęła po schodach, na które wejść nie miała już nigdy.



ROZDZIAŁ X.
SAMOBÓSTWO.

Gdy się to działo — Monte Christo wracał z Vincennes do domu, w towarzystwie Maksymiljana i Emanuela.
Powrót do smutnych nie należał. Emanuel zwłaszcza wyrażał głośno swą radość, że cała sprawa tak pomyślny wzięła obrót.
Przy wjeździe do miasta ujrzeli oczekującego Bertuccia: czekał jak szyldwach na stanowisku.
Monte Christo wychylił się z powozu i coś szepnął mu do ucha, poczem intendent oddalił się natychmiast i wsiadł do kabrjoletu, który ruszył pędem przez ulice miasta.
Gdy powóz hrabiego znalazł się przed Palais Royal, Emanuel odezwał się do Monte Christo w te słowa:
— Pozwól nam, panie hrabio, wysiąść w pobliżu mego mieszkania, gdyż pragnąłbym jak najprędzej zobaczyć swą żonę, która musi być tam bardzo o ciebie niespokojna. Gdyby nie było to niewłaściwością, to ośmieliłbym się nawet prosić hrabiego, aby do nas wstąpił, lecz wiem, że i hrabia ma w domu serca, niepokój których ukoićby pragnął. Pozwól więc, że cię pożegnamy.
— Pan mnie dla żony opuszcza — rzekł Monte Christo — więc trudno, z tem się pogodzić muszę. Nie pozbawiaj mnie jednak w zupełności towarzystwa i pozwól, by choć Maksymiljan pojechał ze mną.
— Ależ pojadę z tobą, hrabio, najchętniej — odezwał się Morrel — będzie mi to nawet na rękę, gdyż mam do załatwienia w tamtych stronach mały interes.
— Lecz na śniadanie powrócisz? — zapytał Emanuel młodzieńca.
— Wątpię bardzo.
Jeszcze ukłony i powóz ruszył dalej.
— Odmówiłeś szwagrowi — rzekł Monte Christo — to może ze mną zgodziłbyś się zjeść śniadanie?
— Wybacz, hrabio, lecz muszę cię pożegnać przed dziesiątą.
— To znaczy, zapewne, iż masz schadzkę o dziesiątej?
— A jeżeli nie będę nigdzie jadł śniadania, jeżeli jeść mi się nie chce? — odpowiedział młodzieniec, wesoło potrząsając głową.
— O!... odpowiedział hrabia — są tylko dwa uczucia, które są zdolne odebrać apetyt: boleść i miłość. Nie zdaje mi się, byś cierpiał, zanadto bowiem jesteś wesoły... pozostaje więc miłość.
— Na honor — zawołał Morrel wesoło — nie twierdzę, byś się, hrabio, mylił.
— I nic mi o tem nie mówiłeś — rzekł hrabia tonem lekkiego wyrzutu.
— Ależ powiedziałem już przecież dziś rano, że kocham i to nad życie. Serce moje jest tam, dokąd idę.
— A więc idź, drogi przyjacielu, a jeżelibyś znalazł na swej drodze przeszkodę, to wtedy zechciej pomyśleć o tem, że posiadam pewną władzę nad światem, której używam dosyć szczęśliwie na korzyść ludzi, których kocham. Ciebie zaś kocham z całej duszy.
— Dobrze. Wspomnę o tobie, jak notoryczni egoiści przypominają sobie rodziców... gdy od nich czego potrzebują.
Konie w tym momencie stanęły przed pałacem hrabiego. Morrel wtedy się pożegnał i zniknął w kierunku ulicy Marigny, zaś do Monte Christo zbliżył się Bertuccio.
— No, jakże tam? — zapytał hrabia.
— Oboje dom opuszczają.
Monte Christo bez słowa odpowiedzi, gestem, jedynie dał poznać intendentowi, by podążał za nim i udał się do gabinetu, gdzie napisał list do Alberta, który już czytaliśmy, i oddał go oczekującemu.
— Jedź z nim natychmiast, przedtem jednak zawiadom Hayde, że powróciłem.
— Jestem, panie mój — zawołała, w drzwiach się ukazując.
Uniesienia radości córki, cieszącej się powrotem ojca, szczęście kochanki, w chwili ponownego ujrzenia ubóstwianego kochanka — były niczem w porównaniu z ogromem uczuć, jakich doświadczyła Hayde, gdy zobaczyła Monte Christo z tak bezmierną oczekiwanego niecierpliwością, niepokojem i tęsknotą.
I radość hrabiego, aczkolwiek niczem nazewnątrz się nie ujawniająca, była niemniej żywa. Wesele dla serc, które długo i mocno cierpiały, jest jak rosa niebiańska, która spada na ziemię, przepaloną słońcem.
Monte Christo przed paroma godzinami zaledwie, gdy świt różowił niebo, doznał objawienia, że są dwie Mercedes na świecie i że on... kto wie? — jeszcze na tej ziemi szczęścia zaznać może...
To też oczy jego z rozkoszą zatopiły spojrzenia swe w tęsknych oczach Hayde, gdy wtem dało się słyszeć pukanie w drzwi.
Hrabia zmarszczył brwi.
— Pan hrabia de Morcef — oznajmił, wchodząc Baptysta, głosem, jakby zawiadomienie o tem było aż nadto wystarczającem tłumaczeniem wszystkiego.
Twarz Monte Christo rozbłysła radością.
— Boże mój — zawołała Hayde — więc to się jeszcze nie skończyło?
— Nie wiem tego, drogie dziecię — powiedział hrabia, biorąc tkliwie Greczynkę za rękę — to jednak jest mi wiadome, że nie masz się już czego obawiać. Fernand Mondego nie jest dla mnie groźny. Lękać się można było, gdy z jego synem miałem do czynienia, ze względu, iż jest on również i synem swej matki.
— Ileż ja łez wylałam, jak bardzo wielkie były me cierpienia!... tego ty, panie, nigdy wiedzieć nie będziesz.
— Teraz możesz być spokojna. Na twą głowę przysięgam ci, że jeżeli teraz jakie niebezpieczeństwo komuś grozi, to nie mnie, napewno.
— Wierzę ci, panie, jak Bogu samemu — rzekła Greczynka, podając hrabiemu czoło do ucałowania.
— Boże Mocny, dla którego niemasz niemożliwości, czyż byś sprawił, że ja mógłbym pokochać raz jeszcze? — szepnął do siebie hrabia.
— Zawiadom hrabiego de Morcef, iż służyć mu będę za chwilę — rzekł, odprowadzając Hayde.
Winniśmy tutaj, choć w kilku słowach, wyjaśnić genezę tych odwiedzin, spodziewanych może przez Monte Christo, ale nie przez naszych czytelników.
Gdy Mercedes i Albert, każde w swych apartamentach, zajęci byli spisywaniem rzeczy swoich, nie zauważyli, bo zauważyć tego nie byli w stanie, iż ich czynności były bacznie przez hrabiego Morcefa obserwowane.
Wyniosła postać hrabiego, o twarzy przeraźliwie bladej krążyła od okna do okna i widziała, widziała, widziała wszystko w ponurej boleści, coraz bardziej dna serca sięgającej.
Postać ta dostrzegła, oczywiście, powrót Alberta z pojedynku i jej oko rozbłysło szatańską radością. Albert wrócił zdrów i cały, — więc zemścił się za ojca!
Błyskawica radości błysła na twarzy bólem wykrzywionej, jak ostatni promień słońca w otchłań nocy zapadający.
Daremnie jednak czekał na przyjście syna, by mu ten obwieścił o triumfie odniesionym. Że syn, idący do walki, by pomścić honor ojca, nie był u niego, nie było trudne do zrozumienia. Dlaczegóż jednak ten syn nie przychodzi teraz, gdy potwarca już poniósł karę zasłużoną?
Wobec tego Morcef posłał po lokaja.
I dowiedział się o wszystkiem...
To było kroplą, która przepełniła czarę. W dziesięć minut potem Morcef wyszedł na ganek w czarnym surducie, zapiętym aż pod samą szyję, w czarnych spodniach, w czarnych rękawiczkach nawet.
Powóz już czekał na rozkazy. Za nim wyszedł pokojowy i ułożył na siedzeniu futerał skórzany, zawierający dwie szpady.
— Na Pola Elizejskie, pałac hrabiego Monte Christo — zawołał Morcef — tylko prędko.
Konie ruszyły galopem i w pięć minut stanęły przed wskazanym domem.
Po chwili Baptysta zameldował hrabiemu de Monte Christo hrabiego de Morcef.
Oto jak się stało, że były Fernand przybył do byłego Edmunda Dantesa.
Po odprowadzeniu Hayde, hrabia poszedł do gościa.
— A!... pan de Morcef — powiedział chłodnym tonem.
— Tak, to ja. Ja teraz do pana przybyłem — rzekł Morcef zdławionym głosem.
— Chciałbym wiedzieć, jakim okolicznościom mam do zawdzięczenia fakt widzenia pana, hrabio, o tak wczesnej godzinie w mym domu?
— Miałeś pan z synem moim dziś rano pojedynek? Wszak tak? — zapytał przybyły.
— Jest to już panu wiadome? — odpowiedział hrabia.
— Nietylko to. Wiem również, iż syn mój miał bardzo słuszne powody do tego, by z panem stoczyć walkę śmiertelną, a nawet go zabić.
— Do tego stopnia słuszne, że syn pański nietylko nie poważył się bić ze mną, ale mnie nawet przeprosił.
— Czemu pan przypisujesz postępek podobny?
— Temu — odpowiedział Monte Christo ze spokojem mrożącym krew w żyłach — zapewne, iż uważał, że nie ja jestem bynajmniej przyczyną główną hańby, jaka spadła na jego głowę, że jest ktoś ode mnie winniejszy.
— Któż by nim mógł być, w takim razie?
— Jego ojciec!
— Przypuśćmy... że tak jest nawet — rzekł Morcef, przyczem twarz mu już nie zbladła, lecz wprost zzieleniała — to wiedzieć byś pan powinien, iż najwinniejszy nawet nienazbyt chętnie słucha, gdy mu to mówią w oczy. Jeżeli nawet w mem życiu znaleźć można błędy, to mój syn, niestety, okazał się nikczemniejszy.
— Panie — odpowiedział Monte Christo — nie sądzę, byś po to do mnie przyszedł, ażeby mi się zwierzać ze swych spraw familijnych. Udaj się z tem do swego syna.
— Nie, panie, nie pójdę — rzekł generał z uśmiechem złowrogim, który zresztą przemknął się po jego twarzy przelotnie jak zimowa błyskawica, — i dobrze powiedziałeś, że nie poto tu przyszedłem, ażeby złorzeczyć na syna. Przyszedłem tutaj, ażeby ci powiedzieć, że cię nienawidzę, że cię nienawidzę żywiołowo, bezświadomie, bezwiednie. Zdaje mi się, że cię nienawidzę od chwili urodzenia chyba, oddawna. Zdaje mi się, że cię znałem już dawniej, w mej młodości, czy dzieciństwie i że zawsze cię nienawidziłem. Myślę więc, że jeżeli młodzież dzisiejsza bić się nie lubi, to my powinniśmy może stanąć ze sobą do walki śmiertelnej. Czy takie jest pańskie zdanie?
— Najzupełniej.
— Bić się będziemy na śmierć, dopóki jeden z nas nie zginie — rzekł Morcef z wściekłością.
— Dopóki jeden z nas nie zginie — powtórzył jak echo Monte Christo, dając przytem głową lekki ruch potakiwania.
— Możemy więc natychmiast iść, by poszukać sobie jakiegoś pustynnego miejsca.
— W samej rzeczy — przyznał Monte Christo — świadkowie są dla nas zbyteczni najzupełniej, znamy się bowiem aż nadto dobrze.
— No, jeżeli o to chodzi — zaprzeczył Morcef — to nie tak znów bardzo.
— Czyżby?... powiedział Monte Christo ze spokojem do rozpaczy istotnie doprowadzić mogącym — zobaczymy tedy...
— Czy nie jesteś pan żołnierzem Fernandem, który zbiegł z szeregów w przeddzień bitwy pod Waterloo?... Czy nie jesteś porucznikiem Mondego, który, jako szpieg, przeprowadził armję francuską w Hiszpanji?... Czy nie jesteś jenerałem Fernandem Mondego wreszcie, który zdradził, zaprzedał, a w końcu zamordował dobroczyńcę swego, Ali Telebena?... I czy ci wszyscy trzej Fernandowie nie przeobrazili się następnie w jenerał-porucznika Fernanda, hrabiego de Morcefa, para Francji?...
— O!... zakrzyknął Morcef, zraniony słowami hrabiego do żywego — o, nikczemny, który mi przypominasz wszystkie czarne karty historji życia mego, o jasnych zapominając, i to w chwili, gdy niezadługo padnę może z twojej ręki. Wiem ja dobrze, żeś wyśledził, wybadał, wywęszył całą przeszłość moją... Może jednak, mimo to wszystko, więcej zasług, czci, godności, dostojeństwa... jest we mnie, aniżeli w tobie, awanturniku nikomu nieznany, a złotem i brylantami okryty!...
W Paryżu każesz się tytułować hrabią de Monte Christo, we Włoszech — nazywają cię marynarzem Sindbadem, gdy ty sam o sobie mówisz, że jesteś lordem Vilmorem... Na Malcie znów zwą cię... nie pamiętam już jak?... Kim istotnie jesteś? — nikt nie wie. Przed tym śmiertelnym pojedynkiem domagam się byś powiedział swe prawdziwe imię i nazwisko, abym zatapiając szpadę w twem sercu, wiedział, kogo zabijam.
Gdy Monte Christo usłyszał to wezwanie, zbladł okropnie, oko zapaliło się straszliwym płomieniem. Bez słowa odpowiedzi zniknął w przyległym pokoju, zrzucił surdut, kamizelkę, koszulę nawet... wkładając bluzę marynarza, zaś na głowę czapkę frygijską, z pod której wydobywały się niesforne, długie pukle czarnych włosów.
Tak ubrany, wyszedł do Morcefa, z rękoma na krzyż złożonemi, majestatycznym krokiem zbliżając się do jenerała, który teraz dopiero zrozumiał, co znaczyło to jego zniknięcie. Uczuł, że nogi się pod nim chwieją i zęby szczękają w niesamowitej trwodze.
— Fernandzie — krzyknął majtek — ze stu imion moich jedno ci, już prawdziwe, powiem, lecz jak gromem niem uderzę! Lecz ty je odgadujesz, już je sobie przypominasz!? Bo mimo całej męki minionych lat, mimo bólu i cierpienia, ukazuję ci twarz niezmienioną, twarz, którą triumfująca zemsta odmłodziła, twarz, którąś widywał z pewnością w gorączkowych snach, pełnych obłędnego strachu, od chwili, gdy zawarłeś śluby... z Mercedes, moją narzeczoną.
Jenerał, z głową w tył odrzuconą, z wyciągniętemi sztywno naprzód rękoma, ze wzrokiem osłupiałym, pożerał, pochłaniał tę straszliwą dla siebie postać. Przerzucił następnie w tył ręce, zaczął niemi błądzić w powietrzu, szukać czegoś... Potem się cofać zaczął... uczynił w tył krok jeden, drugi, trzeci... aż doszedł do ściany, a gdy to się stało, sunął, czepiając się muru, bokiem, pochylony aż do drzwi, które wywalił jednem uderzeniem ramienia, wydając pomruk cichy, pełen rozpaczy:
— Edmund Dantes!... Edmund Dantes!...
Następnie w jękach, które nic ludzkiego w sobie nie miały, zawlókł się aż do przedsionka, minął go, wyszedł na dziedziniec, wreszcie padł na poduszki powozu, mamrocząc niezrozumiale prawie:
— Do domu... do domu!...
W powozie jednak czuł się tak źle, że wysiadł wreszcie i pieszo udał się do domu. Gdy się doń zbliżył, ujrzał stojącego przed pałacem fiakra. Woźnica rozglądał się zdumiony, iż powołano go do tak wspaniałego gmachu.
Na schodach dostrzegł dwie osoby; miał tyle czasu, iż zdążył wpaść do bocznego salonu, ażeby uniknąć spotkania. To Mercedes, wsparta na ramieniu syna, opuszczała nazawsze dom męża. Gdy dosłyszał słowa Alberta:
— Bądź odważną, matko! Spieszmy się opuścić te mury, nienaszego już domu.
Morcef schwycił rękoma za adamaszkową portjerę, ażeby nie upaść i stłumił jęk, dobywający się z piersi. Żona i syn opuszczali go jednocześnie! Dopadł do okna, ażeby raz jeszcze zobaczyć tych, których jedynie kochał na świecie, ale fiakr już odjechał, Mercedes i Albert zniknęli, nie spojrzawszy nawet na dom, który przez tyle lat był ich domem.
Pozostał więc sam. Sam jeden w tym wielkim, pustym domu. Nikt, odchodząc, nie pożegnał go spojrzeniem choćby, nie wyraził żalu, nie rzucił wyrazu przebaczenia, lub bodaj tylko litości.
Gdy turkot fiakra zcichł w oddaleniu, dał się słyszeć huk wystrzału i dym gęsty przedarł się przez lustrzaną szybę, roztrzaskaną mocą tego wystrzału.



ROZDZIAŁ XI.
WALENTYNA.

Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, dokąd to Morrel spieszył się tak bardzo.
Noirtier i Walentyna zezwolili, by ich odwiedzał dwa razy w tygodniu, i nic chyba, prócz jednej śmierci, nie mogłoby go zmusić, by nie skorzystał z tego prawa. — Wolno mu było przychodzić o jednej i tej samej zawsze godzinie, o dziesiątej rano mianowicie; czyż dziwić mu się więc można, iż się spieszył?
Gdy wszedł, Walentyna już czekała na niego. Niespokojna i pomieszana zaprowadziła go do starca. Zaś niepokój ten pochodził z tej przyczyny, iż awantura Morcefa narobiła w mieście całem dużego hałasu. I w domu pana de Villeforta, jak wszędzie zresztą, nie wątpiono, że następstwem tak gorszącego zajścia musiał być pojedynek. Walentyna odgadła natychmiast intuicją kochającej kobiety, że jej Maksymiljan, nikt inny, będzie świadkiem hrabiego; znając zaś odwagę swego kochanka i jego głęboką przyjaźń dla hrabiego, lękała się, czy porywczy młodzieniec będzie miał dość umiarkowania, ażeby poprzestać na roli biernego świadka.
To też, gdy tylko Morrel ukazał się w pokoju Noirtiera, natychmiast zasypany został gradem zapytań, dotyczących przebiegu walki. Wiadomość, że Albert przeprosił hrabiego, zdziwiła ogromnie nietylko Noirtiera, ale nawet i Walentynę, lecz ostatecznie ta wyraziła radość, iż skończyło się wszystko bez rozlewu krwi.
— A teraz — powiedziała panna de Villefort, gdy skończono mówić o powyższem zajściu, i, wskazując, by Morrel usiadł obok starca, siadła na niskim taburecie — teraz pomówimy trochę o naszych własnych interesach. Przypominasz już sobie, że kochany dziadek nasz nosił się czas jakiś z myślą opuszczenia domu pana de Villeforta i wynajęcia sobie gdziekolwiek mieszkania?
— Mam ciągle w pamięci ten zamiar i uważam go za bardzo słuszny.
— Uciesz się zatem, bo dziadek wrócił do niego. Dziadek jest zdania, iż powietrze na przedmieściu Saint Honore bardzo mi nie służy.
— Dziadek twój, droga Walentyno, zdaje się mieć bezwzględną słuszność. Już od dwóch tygodni wydajesz się być cierpiącą i wyglądasz z dnia nad dzień gorzej.
— Jest w tem może trochę prawdy, gdyż w istocie czuję się nie najlepiej, to też drogi dziadunio wziął się do leczenia mnie, więc mam nadzieję szybkiego powrotu do zdrowia. Lecz tego nie można uważać bynajmniej za jakąś chorobę, ot, czuję się trochę osłabiona, straciłam apetyt, mam przytem wrażenie, jakby organizm mój walczył z czemś, do czego nie może się przyzwyczaić.
Noirtier słuchał z największą uwagą każdego słowa Walentyny.
— I jakąż kurację zalecił ci dziadek? — zapytał Morrel.
— Biorę lekarstwo dziadunia raz na dzień, zwiększając stopniowo dozę. Zaczęłam od łyżeczki, a teraz już doszłam do czterech. Dziadunio twierdzi, że jest to doskonały środek, skuteczny na wszystkie choroby.
Przy słowach tych Walentyna starała się uśmiechnąć, lecz na twarzyczce jej ujawniło się tylko bolesne skrzywienie.
Maksymiljan, rozkochany do ostatnich granic, patrzył na nią w milczeniu i zauważył z przerażeniem, że bladość jej zwykła przybrała jakieś ołowiane tony, oczy gorzały gorączkowym blaskiem, śnieżne zawsze ręce zżółkły i wydłużyły się.
— I lekarstwo dziadka pomaga pani?
— Czy ja wiem? Lecz pewnie pomaga. Jest ono bardzo gorzkie, gorzkie do tego stopnia, że czegokolwiek się po niem napiję, to mi się zdaje, że jest gorzkie również.
Noirtier spojrzał pytającym wzrokiem na wnuczkę.
— Tak jest, dziadku kochany. Mówię szczerą prawdę. Przed przyjściem do ciebie nalałam sobie szklankę wody z sokiem, no i nie mogłam wypić wszystkiego, do tego stopnia zdawała się ona być gorzką.
Noirtier zbladł i dał znak, że chce mówić.
Walentyna wstała natychmiast i poszła po słownik, lecz, zanim doszła do stołu, zachwiała się cała.
— Cóż to — zawołała — czyżby chmury tak nagle przysłoniły słońce? Zupełnie pociemniało mi w oczach. Ale to nic — dodała po chwili z dość wesołym uśmiechem — już mi przeszło, już mi zupełnie dobrze. To też się nie trwóżcie, mój kochany dziaduniu i ty, Maksymiljanie.
W tej samej chwili dał się słyszeć turkot pojazdu na dziedzińcu. Walentyna wybiegła natychmiast do sąsiedniego pokoju, by zobaczyć, kto przyjechał? — i wróciła natychmiast.
— To pani Danglars przyjechała, wraz z córką. A zatem — do widzenia, muszę iść, gdyż inaczej przyszliby tutaj po mnie. Do widzenia więc. Nie żegnam cię, Maksymiljanie, bo może powrócę jeszcze.
Zaledwie drzwi zamknęły się za Walentyną, Noirtier dał Morrelowi znak, by wziął słownik do ręki.
Morrel położył natychmiast żądany przedmiot na kolanach starca, Walentyna bowiem nauczyła go już, jak można porozumieć się z dziadkiem; to też bez większych trudności, po paru minutach pracy, zrozumiał myśl starca, która wyrażała się w słowach:
— Przynieś szklankę oraz karafkę, z pokoju Walentyny.
Morrel natychmiast zadzwonił na służącego, który zajął miejsce Wawrzyńca, i w imieniu Noirtiera powtórzył mu powyższy rozkaz.
Służący powrócił po paru minutach z próżną karafką i z wiadomością, że resztę wody z sokiem wylał pan Edwardek do korytka dla kaczek.
Noirtier, po wysłuchaniu tej wieści wzniósł oczy ku niebu, a następnie utkwił je w drzwiach, przez które wyszła Walentyna.
Gdy się to działo, pani de Villefort oczekiwała już na przybyłych gości. Obie damy weszły do salonu wymuszenie sztywne, co wskazywać miało na urzędowy charakter wizyty.
Osoby z tej samej sfery towarzyskiej rozumieją najmniejszy odcień w postępowaniu, to też pani de Villefort na urzędowe wejście odpowiedziała miną poważną i uroczystą.
To samo powtórzyło się z Walentyną, gdy ta weszła do salonu.
— Kochana przyjaciółko — rozpoczęła rozmowę baronowa, gdy obie panienki ujęły się za ręce — przybyłam do ciebie, ażeby ciebie pierwszą zawiadomić o bliskim związku mej córki z księciem Cavalcantim.
Tutaj dodać musimy w nawiasie wiadomość, że to sam Danglars ozdobił nazwisko Cavalcantich tytułem książęcym; pomysłowy bankier bowiem zauważył, nie bez słuszności, ostatecznie, że „książę“ brzmi o wiele lepiej, aniżeli prosty „hrabia“, zaś nikt nie będzie przecież sprawdzać, jak to tam jest istotnie za Alpami?...
— Przyjmij pani ode mnie — rzekła po deklaracji tej pani de Villefort — me szczere powinszowania. Młody książę Cavalcanti bowiem wygląda na młodzieńca wychowanego bardzo dobrze. Bardzo dobrze...
— O!... — powiedziała baronowa z uśmiechem — książę Cavalcanti paryżaninem dopiero będzie. Ma on bowiem jeszcze w sobie coś z cudzoziemszczyzny, to też my, francuzi, od pierwszego rzutu oka rozpoznać możemy w nim arystokratę, jeżeli nie niemieckiego, to już włoskiego napewno. Ma za to wyjątkowo dobre serce i umysł bardzo bystry.
— Niech mama i to jeszcze zechce dodać — wtrąciła Eugenja, przeglądająca albumy leżące na stole, — że papa ma do tego człowieka jakąś szczególną skłonność.
— No, a ty, Eugenjo? — zapytała pani de Villefort.
— Ja?... odpowiedziała Eugenja chłodno, tonem pełnym sarkazmu. — O, upewniam panią, że nie pomyślałam o tem nawet, czy i o ile mam dla pana Cavalcantiego jakieś skłonności. Ja wogóle nie czuję w sobie powołania do kłopotów gospodarskich i nie pragnę wcale tego, by być zależną od kaprysów jakiegoś człowieka — jakimkolwiek by on nie był. Powołaniem mojem jest być artystką, to znaczy — być wolną. Wolną, to jest mieć wolny umysł i serce.
Rumieniec wystąpił na twarz Walentyny, gdy usłyszała takie teorje.
— A zresztą — ciągnęła dalej swobodnym tonem panna Danglars — jeżeli mam już iść za mąż, to dziękuję Opatrzności za to, że nie wyszłam za człowieka, który miał zostać moim mężem, za pana Morcefa. Byłabym dziś żoną człowieka, wyzutego z honoru.
— Czyż jednak — próbowała bronić Alberta Walentyna — hańba ojca ma tak nieodzownie spadać i na syna?
— Daruj, kochana przyjaciółko — powiedziała nieubłagana nieprzyjaciółka mężczyzn i małżeństwa — pan wicehrabia de Morcef domaga się udziału w hańbie ojcowskiej sam, swem niegodnem postępowaniem. Wczoraj udawał bohatera... w teatrze, gdy jednak znalazł się na placu i ujrzał pistolety, — zmiękł odrazu i przeprosił pana de Monte Christo, na kolanach nieomal.
Walentynie znaną już była prawda, lecz nie odezwała się słowem, żałując serdecznie, że uczynić tego nie może. Czuła się zresztą znów nad wszelki wyraz chorą i osłabioną; wybić się to musiało najwidoczniej na jej twarzy, gdyż nawet pani Danglars to spostrzegła i powiedziała:
— Ależ ty jesteś cierpiącą, kochana Walentyno?
— Ja? — zdziwiła się panienka, przecierając dłonią rozpalone czoło.
— Ależ tak. Przejrzyj się tylko w zwierciadle. Bledniesz, to znów rumienisz się gwałtownie, naprzemian.
Walentyna była tak zmieniona, iż nawet pani de Villefort to zauważyła.
— Idź do swego pokoju, droga Walentyno — rzekła — nasi goście zechcą ci to wybaczyć. Połóż się na chwilę, obmyj twarz zimną wodą, a zaraz przejdzie ci to chwilowe osłabienie.
Walentyna skwapliwie skorzystała z pozwolenia macochy, skłoniła się pani Danglars, ucałowała Eugenję, życząc jej jeszcze raz szczęścia, i wyszła, kierując swe kroki do pokoju dziadka, oczywiście. Nie zdołała jednak przebyć całej drogi, gdyż w ostatniej chwili pociemniało jej nagle w oczach i, będąc już nieomal na progu pokoju Noirtiera, padła zemdlona.
Morrel usłyszał łoskot padającego ciała, otworzył drzwi i ujrzał swą ukochaną leżącą na ziemi, nieprzytomną. Porwać ją na ręce, zanieść do pokoju i złożyć na szeslongu — było dla niego dziełem jednej chwili.
Walentyna otworzyła wtedy oczy.
— Jakże niezgrabną jestem — rzekła, rzucając gorączkowo wyrazy — czy już na nogach utrzymać się nie potrafię?
— Znowu ten zawrót głowy! — zawołał Morrel, załamując ręce. — Bądź ostrożną, Walentyno, błagam cię!
— Ależ nic mi nie jest. Jestem już zupełnie zdrowa!... Czekaj jednak... Co to jest?... Ach!... ach!... ach!...
I wpadła w śmiech gwałtowny, konwulsyjny. Ból wykrzywił jej twarz, ręce jej zaczęły się kurczyć, drgawki ogarnęły ciało.
Wyraz śmiertelnej trwogi wybił się na twarzy Noirtiera.
Morrel pojął, że należy natychmiast zawezwać pomocy. Pochwycił więc za dzwonek i zaczął wstrząsać nim tak gwałtownie, że w tej samej nieomal chwili przybiegli: pokojowa Walentyny oraz nowy służący Noirtiera.
Trwoga, która od niejakiego czasu cały ten dom przeklęty ogarnęła, dotknęła tak dalece i służących również, że pomieszani wybiegli na korytarz, głośno wzywając pomocy, gdy tylko ujrzeli Walentynę w ataku.



ROZDZIAŁ XII.
WYZWANIE.

W odpowiedzi na to wołanie, dał się słyszeć głos pana domu:
— Cóż się tam takiego stało?
Morrel spojrzał wtedy na Noirtiera nie wiedząc, co powinien uczynić?
Starzec wskazał okiem na gabinet, w którym raz już w podobnych okolicznościach, młodzieniec znalazł schronienie.
Ledwo zdołał to uczynić, gdy de Villefort wpadł do pokoju, porwał za ręce Walentynę i zawołał przejmującym głosem:
— Doktora!... Na miłość boską, prędzej doktora! Niech kto idzie do d‘Avrigny! Lecz nie — dodał po chwili, zniżając głos — lepiej ja sam po niego pojadę.
I wybiegł z pokoju, do którego wszedł wtedy Morrel. Był w trwodze najwyższej, okropne wspomnienie przyszło mu na myśl, przypomniał sobie rozmowę de Villeforta z doktorem, którą słyszał po śmierci pani de Saint Meran. Uderzyło go również, że te same symptomaty, które objawiły się u Walentyny, poprzedziły zgon Wawrzyńca.
To wszystko sprawiło, iż biedny młodzieniec był bliski obłąkania, lecz Bóg nie pozwolił, by cierpiał zbyt długo i zesłał mu myśl-natchnienie; przywiódł mu na pamięć słowa Monte Christo: „pamiętaj, iż ja wiele na tej ziemi mogę; gdybyś więc natrafił na jaką przeszkodę, przyjdź do mnie“.
Gdy Morrel przypomniał sobie słowa te, pędem wybiegł z pokoju, wskoczył do pierwszej napotkanej dorożki i kazał się wieźć do domu hrabiego.
Tymczasem de Villefort wpadł do pana d‘Avrigny.
— A... to pan — rzekł ten, gdy go zobaczył.
— Tak, to ja — jęknął de Villefort, zamykając drzwi za sobą — przychodzę znów do ciebie i zapytuję, czy tylko sami jesteśmy? Doktorze, mój dom jest przeklęty!
— Czyżby? — zapytał doktór z pozorną obojętnością, głęboko jednak wzruszony w gruncie rzeczy — więc może znów ktoś u ciebie zachorował?
— Tak jest — zawołał Villefort, szarpiąc włosy z rozpaczy — tak jest!
— Wszak ci to przepowiedziałem — wyraził naprzód wzrok doktora.
— Któż ma tam umrzeć teraz? — powiedział. — Jakaż nowa ofiara oskarżać cię ma teraz przed Bogiem za twą grzeszną słabość?
Bolesne łkanie wydobyło się z piersi Villeforta, zbliżył się do lekarza, ujął go za rękę i rzekł:
— Walentyna! na nią teraz kolej nadeszła!
— Walentyna? — zawołał d‘Avrigny, przejęty boleścią.
— Widzisz — ponuro odpowiedział Villefort — widzisz, że się omyliłeś, rzucając na nią tak straszliwe podejrzenia. Idźże teraz do niej, leżącej na łożu boleści i błagaj ją, aby ci przebaczyła.
— Jeżeli ją tylko przy życiu zastanę, bo śmierć w twym domu uderza jak piorun, panie prokuratorze królewski. Aczkolwiek na nic się to zda, jednakże idę.
— Teraz, doktorze, nie będziesz miał możności czynienia mi zarzutów, iż jestem powolny. Już ja odnajdę mordercę i ukarzę go strasznie, przysięgam.
— Postarajmy się naprzód wyrwać ofiarę z jego szponów, potem dopiero pomyślimy o zemście. Jestem już gotów do wyjścia.
I kabrjolet powiózł go teraz z powrotem, lecz już wraz z doktorem.
W tej samej chwili Morrel wysiadł przed domem hrabiego. Był na szczęście u siebie i pracował nad jakiemiś raportami w gabinecie. Gdy mu zameldowano Morrela, zerwał się natychmiast od biurka i pobiegł na jego spotkanie z wyciągniętemi rękoma i zapytaniem na ustach.
— Co się stało, Maksymiljanie? Jakiż jesteś blady! Czy w domu u was zdarzyło się jakie nieszczęście?
— Nie przypuszczam, by tam coś złego stać się mogło. Nie byłem zresztą u siostry. Przychodzę z domu, pod dachem którego zdaje się gościć śmierć i dlatego przybiegłem do ciebie, hrabio.
— Z domu Morcefów przybywasz. Cóż tam robiłeś?
— Ależ ja byłem zupełnie gdzieindziej.
— Jenerał zastrzelił się przed chwilą. Nie jest to jednak żadne nieszczęście, ani dla jego żony, ani też dla syna. Lepiej, ażeby taki mąż i ojciec nie żył, niż miał żyć zniesławiony.
— Biedna hrabina, biedny Albert! Lecz, hrabio, ja nie mogę użalać się nad losem innych, gdy we mnie grom uderzył. Przybyłem, by cię błagać o pomoc.
— Wszystko uczynię, co będzie w mej mocy. Mów.
— Nie wiem, czy mi wolno odkryć tę tajemnicę — rzekł z wahaniem Morrel. — Przeklęty to dom, do którego chcę cię wprowadzić, ażebyś dał mu ratunek. Już trzy ofiary padły z ręki niewidzialnego mordercy, a teraz zginąć ma czwarta.
— Wiem, o jakim domu mówisz, że tak jest, udowodnię ci to, wymieniając imiona ofiar. Zginęli więc: pan Saint Meran, jego żona i wreszcie stary Wawrzyniec. Ale jest to rodzina Atrydów; Bóg ich skazał na zagładę i wszyscy muszą zginąć. Teraz przyszła kolei na Noirtiera lub na pannę Walentynę, czy nie tak?
— Więc ty, hrabio, wiedziałeś o tem? — zawołał Morrel z takiem uniesieniem rozpaczy, iż Monte Christo, którego nie wzruszyłoby runięcie nieba, teraz zadrżał — wiedziałeś, że ona ma umrzeć, aczkolwiek ja ją kocham więcej, niż duszę własną!
— Ty ją kochasz? o Boże! — zawołał Monte Christo, zrywając się na nogi.
— Kocham ją do szaleństwa, kocham tak, że wszystką krew przelałbym za jednę łzę jej oka. Kocham Walentynę de Villefort, którą zabijają w tej chwili. Czy pojmujesz więc, hrabio, co się teraz dziać musi w mem sercu. Kocham ją i zapytuję teraz Boga i ciebie, czy i jakim sposobem możnaby ją ocalić?
Monte Christo, po usłyszeniu tych słów, wydał z siebie ni to krzyk, ni to jęk, który nie miał w sobie nic ludzkiego.
— Nieszczęsny! — zawołał — kochasz córkę przeklętego pokolenia!
Nigdy nikt nie widział chyba podobnego wyrazu cierpienia na twarzy, niczyje oko napewno nigdy nie rozbłysło tak straszliwym płomieniem... Widać było, że jeszcze nigdy żaden obraz nie wstrząsnął tak jego jestestwem.
Morrel cofnął się strwożony.
Monte Christo, po tym wybuchu, zamknął oczy, jakby był olśniony błyskawicami. Skupił się, stężał, zebrał całą swą moc i wolę, wzruszenie ucichło w nim zwolna.
Nareszcie podniósł w górę oczy pobladłe z cierpienia.
— Patrzaj — rzekł głosem prawie spokojnym już — patrzajże, drogi przyjacielu, jak Bóg łamać i giąć potrafi najsilniejszą choćby wolę. Ja, który przyglądałem się zdala i obojętnie całemu temu dramatowi, ja, który jak zły duch uśmiechałem się tylko, patrząc na najpotworniejsze choćby czyny ludzi — zaznałem teraz, co to jest ukąszenie żmiji w samo serce.
Morrel jęczał tylko głucho.
— Lecz już dosyć tego — rzekł hrabia swym dawniejszym już, mocarnym głosem — dosyć tych łkań niewieścich i niemęskich żalów. Bądźmy znów mężni, silni, gotowi do walki, wyczekujący na zwycięstwo. A ty, Morrelu, miej nadzieję, bo jestem z tobą, czuwam nad twojem szczęściem. I słuchaj, co ci powiem: teraz jest dwunasta, jeżeli Walentyna nie umarła dotąd, to żyć będzie. Mówię to z całą pewnością, a wierzaj, że się nie mylę. Dziękuj Bogu, że mnie zastałeś w domu, bo gdybym zaczął działać wieczorem dopiero, byłoby już z pewnością zapóźno.
— A czyż ja mogę wiedzieć, czy żyje? — zawołał Morrel z rozpaczą — gdym odchodził, była umierająca.
Monte Christo wsparł czoło na dłoni i wpadł w głęboką zadumę.
Co się działo w jego głowie, ciężarnej straszliwemi tajemnicami?
Co anioł jasności, czy też duch mroków i ciemności szeptał temu nieubłaganemu, a litościwemu jednocześnie umysłowi?... Któż mógł wiedzieć. Jeden Bóg chyba!
Nakoniec Monte Christo zdjął dłonie z oczu, które znów dały się widzieć: jasne, czyste, spokojne. Powziął już decyzję, już wiedział, co i jak czynić.
— Maksymiljanie, udasz się natychmiast do swego domu i w nim pozostaniesz, aż cię zawezwę.
— Boże miłościwy — zawołał Morrel. — Przerażasz mnie swą zimną krwią, swym spokojem, hrabio.
— Ja wiele mogę, przyjacielu — odpowiedział Monte Christo, głosem cichym i pełnym słodkiej melancholji. — A teraz idź. Muszę być sam, z myślami memi.
Od hrabiego biła taka siła i moc nieprzeparta, iż Morrel bez słowa uścisnął jedynie rękę hrabiego i wyszedł.
De Villefort przybył tymczasem do Walentyny z doktorem.
Ten ostatni, gdy tylko wszedł, z troskliwością ojca zaczął badać stan chorej, nakoniec rzekł:
— Żyje jeszcze... i to bardzo mnie dziwi. Zakrawa to na cud, zaprawdę.
— Ale czy żyć będzie? — zapytał ojciec.
— Będzie, bo żyje.
W tej chwili wzrok doktora spotkał się ze spojrzeniem Noirtiera.
Oko paralityka gorzało tak bezmierną radością, a raczej triumfem, iż nie mogło to nie zwrócić uwagi lekarza. Pomyślał przez chwilę, a następnie rzekł do Villeforta:
— Zechciej, mój drogi, zawołać pokojową Walentyny.
Villefort, posłuszny temu rozkazowi, wybiegł natychmiast. Wtedy doktór podszedł do Noirtiera.
— Pan masz mi coś do powiedzenia? Nieprawdaż?
Starzec dał znak potwierdzenia.
— Czy mnie samemu?
W tej chwili wszedł Villefort ze służącą, za nimi pani de Villefort.
— Co się stało temu drogiemu dziecku? — zapytała — gdy mnie opuszczała, skarżyła się, że jest słaba, nie przypuszczałam jednak, by to mogło być coś poważniejszego.
I ze łzami w oczach, ze wszystkiemi oznakami czułości macierzyńskiej, podeszła do Walentyny.
D‘Avrigny nie spuszczał oka z Noirtiera i spostrzegł, iż oczy starca drgały, lica zsiniały, pot wreszcie kroplisty wystąpił na czoło.
— Acha! — wykrzyknął doktór bezwiednie, gdy podążył wzrokiem za spojrzeniem Noirtiera, wpatrującego się w panią Villefort, która właśnie mówiła:
— Biednemu dziecku lepiej będzie w łóżku. Fanny, chodź, pomożesz mi ją w niem ułożyć.
Pan d‘Avrigny widząc, iż tym sposobem będzie mógł pozostać sam na sam z Noirtierem, dał znak swego na to zezwolenia. Zabronił tylko dawać cośkolwiek chorej.
Gdy zaczęto krzątać się około przeniesienia chorej, spostrzeżono, iż zaczyna wracać do przytomności; była jednak tak bezsilna, że nietylko poruszać się, ale i mówić nie była zdolna. Zdobyła się zaledwie na skinięcie głową dziadkowi.
D‘Avrigny wyszedł wraz z chorą, polecając jednocześnie Villefortowi, ażeby poszedł sam do apteki i w swojej obecności kazał przyrządzić lekarstwa, a następnie przyniósł je sam do domu.
Powtórzywszy raz jeszcze surowo, ażeby nic nie dawano chorej, d‘Avrigny wrócił do Noirtiera i przekonawszy się, że nikt nie słucha, zbliżył się do niego.
— Czy pan wiesz o chorobie swej wnuczki?
— Tak — wyraził spojrzeniem starzec.
— Czyżbyś pan przewidywał wypadek, który dziś spotkał Walentynę?
— Tak.
D‘Avrigny pomyślał chwilę, a potem, przysuwając się jeszcze bliżej do Noirtiera, zapytał głosem jeszcze bardziej zniżonym:
— Czy widziałeś, jak biedny Wawrzyniec umierał? Domyślasz się z czego umarł?
— Tak.
— Według twego mniemania, umarł śmiercią naturalną?
Coś nakształt skrzywienia przebiło się na twarzy bezwładnego, a oczy powiedziały „nie“.
— Więc wpadłeś na domysł, że został otruty?
— Tak.
— Sądzisz pan, że ktoś usiłował otruć go z rozmysłem?
— Nie.
— Lecz w twem mniemaniu otruła go ta sama ręka, która teraz chciała zgładzić Walentynę, a wtedy godziła na życie innej osoby?
Starzec potwierdził zamknięciem oczu.
— Więc i ona padnie ofiarą — zapytał d‘Avrigny, wlepiając przenikliwy wzrok w Noirtiera i obserwując, jakie wrażenie sprawią na starcu te słowa.
— Nie — odpowiedział Noirtier, ze spojrzeniem pełnem triumfu.
— Spodziewasz się zatem, iż morderca odstąpi od spełnienia swego niecnego zamiaru?
— Nie.
Doktór był zdumiony.
— Sądzisz, iż trucizna nie wywrze na niej skutku?
— Tak.
— Na jakiejże zasadzie urobić sobie pan mogłeś to niezwykłe mniemanie?
Paralityk skoncentrował całą siłę swego wzroku na jednym punkcie, d‘Avrigny spojrzał za nim w tym samym kierunku i stwierdził nie bez zdziwienia, iż oczy starca zwrócone były na lekarstwo, które on sam stale przyjmował.
— Ach — zawołał d‘Avrigny uderzony nagłą myślą — więc ty...
— Tak — mówił triumfalny wzrok starca.
— Uchroniłeś ją od śmierci, dając jej lekarstwo, o którem wiedziałeś, iż jest trucizną. To znaczy, iż organizm jej do trucizny tej przyzwyczaiłeś!... I tem uratowałeś jej życie!
Starzec nie dał tutaj swego znaku potwierdzenia. Oczy jego tylko promieniały radością.
— Osiągnąłeś swój cel. Gdyby nie twa przezorność, nasza droga Walentyna byłaby już tylko martwem ciałem. Atak był gwałtowny, wstrząsnął całym jej organizmem, lecz jej nie zabił. To twoja, panie, zasługa. Tobie jedynie zawdzięcza ona życie. I żyć będzie, o ile nie wykonają na nią jakiego innego zamachu.
Z oczu bezwładnego starca popłynęły łzy radości.
W tej chwili wbiegł do pokoju de Villefort, ze słowy:
— Masz wszystko, doktorze, czegoś żądał. Lekarstwo przygotowano w mojej obecności, przyczem badałem skrupulatnie napisy na wszystkich flaszkach i słojach. Sam je tutaj przyniosłem, nie dotknęły ich niczyje absolutnie ręce, za to mogę ręczyć.
D‘Avrigny wziął flaszkę, nalał parę kropel na dłoń i posmakował.
— Tak, tego właśnie żądałem — powiedział — chodź więc coprędzej do pokoju Walentyny, gdzie dam wskazówki, jak należy obchodzić się z chorą. Ty zaś, panie prokuratorze królewski, musisz dopilnować, by nic niezwykłego się nie stało.
I wyszli, pozostawiając Noirtiera samego.
W tej samej chwili, gdy doktór i de Villefort wchodzili do pokoju Walentyny, jakiś ksiądz włoski, o ruchach spokojnych, lecz bardzo stanowczych i pewnych siebie najmował dla siebie dom, jedną ścianą przylegający do pałacu de Villeforta.
Nie wiadomo z jakich powodów, po upływie dwóch godzin zaledwie z całego domu wyprowadzili się wszyscy lokatorowie, zresztą w liczbie siedmiu tylko osób, gdyż domek był mały, jednopiętrowy zaledwie. W pobliskim komisarjacie mówiono, że dom ten był zbudowany na bardzo słabych fundamentach i groził zawaleniem. Z tej przyczyny właśnie opuścili go dawniejsi lokatorowie. Fakt zarysowania się ściany miał nastąpić dopiero po podpisaniu aktu przez nowonabywcę, który jednak nie zważał na grożące mu niebezpieczeństwo i zaczął się urządzać w nowej siedzibie.
Przywołano natychmiast rzemieślników, którzy przy różnych przeróbkach zewnątrz i wewnątrz domu pracowali do późnej nocy.
Nowonabywca zameldował się w policji, jako ksiądz Jakób Bussoni.



ROZDZIAŁ XIII.
OJCIEC I CÓRKA.

Pewnego pięknego ranka na parę dni przed wypadkami, które opisaliśmy powyżej, po swym salonie t. zw. „złotym“, faktycznie zaś — tylko pozłacanym, przechadzał się trochę nerwowo i niecierpliwie pan domu, baron Danglars. Był zamyślony i jakby niepewny siebie; niecierpliwił się przytem coraz bardziej, gdy zaś przebrała się miara jego cierpliwości, zdobył się na odwagę, zadzwonił na służącego i rzekł do niego.
— Mój Stefanie, dowiedz się, dlaczego panna baronówna nie schodzi do salonu, jak mi to przyobiecała.
Panna Eugenja po przebudzeniu się istotnie zażądała posłuchania u ojca, wyznaczając przytem salon jako miejsce spotkania. Żądanie to, a zwłaszcza oschła urzędowa forma, w jakiej wyrażona była ta niezwykła prośba, zdziwiły bankiera.
— Czego ta szalona dziewczyna chce ode mnie, dlaczego „zażądała“ widzenia się ze mną w salonie, a nie przyszła wprost do gabinetu?
Po raz dwudziesty może, powtarzał sobie to pytanie i te myśli niepokojące ogarniały coraz bardziej umysł ojca, gdy drzwi się uchyliły i do salonu weszła panna Eugenja w czarnej sukni jedwabnej, przybranej czarnymi guziczkami. Wyglądała jak hiszpanka, idąca na operę do teatru i wyglądała prześlicznie.
— Czegóż ty chcesz, droga Eugenjo, ode mnie — rzekł bankier — i dlaczegoś wybrała salon, jako miejsce rozmowy, a nie raczyłaś, jak zwykła śmiertelniczka, przyjść do mego gabinetu w biurze?
— Odpowiem ci na obydwa twe zapytania, ojcze, odpowiem natychmiast. Wybrałam salon, by nie wpaść w twym gabinecie w atmosferę banków, kantorów wymiany i giełdy. Te książki kasowe, ogniotrwałe kasy, czeki i t d., wszystko to musi źle oddziaływać na serce ojca, wytrącając z jego pamięci rzeczy istotnie wartościowe, jak np. rodzina i jej przyszłość. I dlatego wybrałam salon, jako miejsce bardziej godne ludzi, gdyż będące siedzibą radości, życia, wesołości, wesela... Ja zaś bardzo łatwo ulegam władzy wrażeń zewnętrznych. Nie byłabym artystką, gdybym nie była wrażliwą i przemieszkiwała w państwie marzeń i ułudy.
— Wszystko to bardzo piękne — rzekł Danglars, po wysłuchaniu całej tyrady córki, z której ani słowa nie zrozumiał, zwłaszcza, że miał głowę zajętą własnymi, bardzo ważnymi interesami — lecz to wszystko nie wyjaśnia mi, poco i naco ci to było potrzebne, by od pracy mnie odrywać i wzywać do salonu.
— Na to pytanie odpowiedzieć mogę w dwóch słowach; nie chcę iść za pana Cavalcantiego i to tylko chciałam ci powiedzieć.
Danglars aż podskoczył na krześle, wznosząc w tym ruchu ręce i oczy ku niebu.
— Jak widzę — mówiła dalej Eugenja, nie przejmując się temi dramatycznemi pozami swego ojca, zupełnie chłodno i obojętnie — to się temu mocno dziwisz, mój ojcze. Przez cały czas, gdyś decydował tę sprawę, jednem nie odzywałam się słowem, będąc pewną, iż będzie dość jeszcze czasu, bym i ja w tej kwestji, w której bądź co bądź i ja również jestem trochę zainteresowaną, wyraziła swą wolę. Czas na to już nadszedł najwyższy.
— Lecz jakaż jest tego przyczyna?
— Jaka przyczyna?... powiedziała. — Nie ta z pewnością, by pan Cavalcanti był brzydszy, lub piękniejszy od innych, więcej ograniczony, lub mądrzejszy, bardziej odrażający wreszcie, aniżeli wszyscy inni przedstawiciele męskiego rodzaju. Owszem, pan Andrzej wydawać się może konkurentem do pozazdroszczenia, zwłaszcza dla panien, dla których piękna figura mężczyzny jest wszystkiem. Lecz to, co jest odpowiednie dla pensjonarek, lub dla... zawiedzionych mężatek, niegodne jest mnie, ojcze. Ja swej wolności nie oddam nikomu, nie zgodzę się na to nigdy, bym od kogoś była zależna.
— O nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! — zawołał Danglars.
— Nieszczęśliwa?... A to dlaczego, ojcze? Wcale nie. Wyrażenie twe jest bardzo teatralne, mocno przesadzone. Rzecz się ma wprost przeciwnie nawet, bo powiedz, czego mi brakuje naprawdę? Jestem piękna, nie bez pewnych zdolności i bardzo wrażliwa przytem, to znaczy — odczuwająca piękno we wszystkich jego przejawach, jestem nakoniec bogata, bo przecież ty, ojcze, masz posiadać podobno kolosalny majątek, zaś ja jestem jedyną twoją dziedziczką. Mógłbyś mnie wprawdzie wydziedziczyć, na szczęście prawo nie pozwala na to i musisz mi chcąc nie chcąc część swego majątku pozostawić, mam jednak nadzieję, iż otrzymam go cały, bo znam twój charakter i wiem, że oddanie go ubogim byłoby dla ciebie rzeczą niemożliwą. Niemożliwą...
— Eugenjo — odpowiedział bankier — widzę, że jesteś moją nieodrodną córką. Cóż to za wspaniały egoizm!... poznaję swoją krew. Otóż wiedz, że jeżeli nastaję, byś poszła za mąż, to mam ważne powody, domagając się tego. Bądź przytem pewna, że, jeżeli ci zaproponowałem zamążpójście, to nie dla twego dobra, bo o tem, Bóg mi świadkiem — nie myślałem wcale. Lubisz szczerość, więc ci to mówię otwarcie. Otóż proponowałem ci męża z powodu niektórych handlowych stosunków i projektów, które, dzięki zamążpójściu twemu chciałbym doprowadzić do skutku. Wzmocniłoby ono mianowicie mój kredyt, zaś kredyt dla bankiera jest tem samem, czem dla człowieka powietrze, bez kredytu bankier istnieć nie może. Pan de Monte Christo powiedział mi nawet w tej mierze coś takiego, czego do śmierci nie zapomnę; powiedział mi mianowicie, że jeżeli kredyt bankiera zamiera, to jego ciało zamienia się w trupa. No, a to przytrafić się może właśnie bankierowi, który ma szczęście być ojcem córki, tak wyjątkowo trzeźwo patrzącej na świat.
Eugenja spojrzała nań ze zdumieniem.
— Straciłeś wszystko? — zapytała.
— Trafiłaś na właściwe wyrażenie — zawołał bankier, zatapiając paznogcie w piersiach. — Jestem zrujnowany! Tak.
— A!... zakrzyknęła Eugenja.
— Tak, jestem zrujnowany, zaś powiedziałem ci to, by ci przedłożyć jednocześnie i to również, jakim sposobem przez twe małżeństwo katastrofę tę możnaby zmniejszyć.
— Złym jesteś fizjognomistą — zawołała Eugenja — jeśli przypuszczasz, że przez wzgląd na siebie boleję nad nieszczęściem, o którem się tak niespodziewanie dowiedziałam. Cóż mnie osobiście to twoje bankructwo może obchodzić? Czyż nie mam talentu, który da mi napewno fortunę? Czyż nie mogę jak Pesta, Malibran, Grisi... artystki wszechświatowej sławy, zarobić tyle, ile tybyś nigdy dać mi nie mógł? I te pieniądze mieć będę w towarzystwie oklasków, okrzyków i kwiatów. Sądzisz może, że się martwię matką? O!... i o nią jestem spokojną, o ile mi się zdaje bowiem, to matka moja zabezpieczyła się dobrze na wypadek nieszczęścia. Zainteresował mnie tylko twój osobisty los, mój ojcze. Tyle lat żyliśmy, bądź co bądź, razem...
— A jednak ty właśnie, nikt inny, chcesz mnie zgubić.
— A to jakim sposobem?
— Pan Cavalcanti, widzisz, zaślubiając ciebie, wnieść ma trzy miljony, przyczem ma je złożyć w moje ręce.
— To co innego, teraz rozumiem pana — rzekła Eugenja, z wyniosłym chłodem spoglądając na ojca.
— Myślisz, iż ja mam zamiar skrzywdzić was o te trzy miljony? Bynajmniej! Te trzy miljony, w moich rękach, dadzą nam minimum dziesięć. Mam bowiem, do spółki z innym bankierem, w kieszeni koncesję na budowę nowej linji kolejowej. Zaś wiedz o tem, że jest to zupełnie nowa gałęź przemysłu, zupełnie niewyczerpana, a tem samem dająca zyski olbrzymie, niesłychane. Jest to interes zupełnie pewny, jakby był na najlepszej hipotece. Dla takiego interesu przeto warto poświęcić wszystko. To też ja zobowiązałem się dać na swoją część cztery miljony na początek. Dadzą mi one conajmniej trzynaście.
— I na to ci jest potrzebny posag pana Cavalcantiego... Ależ ja przecież nie dalej jak wczoraj widziałam na twym stole jakieś papiery, o których mówiłeś, że przedstawiają wartość przeszło pięciu miljonów?
— Tak, lecz nie były to bynajmniej moje asygnaty, lecz były i są własnością szpitali, które w dowód swego do mnie zaufania złożyły w moje ręce tę część swego majątku. Jest to depozyt, którego ruszyć nie mogę, w każdej chwili bowiem administracja zażądać może zwrotu, a gdybym tego nie uczynił natychmiast, groziłoby mi wtedy już nie zwykłe bankructwo tylko, lecz najohydniejszy proces kryminalny. Bankructwami nie gardzę, bo te bywają przeważnie doskonałym interesem; iść do więzienia jednak — najmniejszej nie mam ochoty. Wracam do jądra naszej rozmowy. Otóż jeżelibyś wyszła za Cavalcantiego, dostałbym owe trzy miljony, a już conajmniej, — wszyscy byliby tego mniemania, co dałoby w wyniku, iż kredyt mój stanąłby znów na silnych nogach.
— Zatem chcesz poprostu oddać mnie w zastaw, za owe trzy miljony?
— Im większa suma, tem pochlebniejsze jest to dla ciebie, daje to bowiem miarę twej wartości.
— Dziękuję. Jeszcze słowo. Czy przyrzekasz, że w razie, gdybym tak zgodziła się zostać żoną tego tam posiadacza owych trzech miljonów, pieniędzy tych nie włożyłbyś istotnie w swe spekulacje, lecz użyłbyś ich jako wabika jedynie, któryby przyciągał twój kredyt? Bardzobym pragnęła, byś poprawił stan swych interesów, nie życzę sobie jednak tego, abym ja miała być wspólniczką grabieży cudzego mienia. Zapytuję więc wyraźnie: czy sam rozgłos faktu, iż wziąłeś owe trzy miljony, mógłby ci dopomóc do wyjścia z przykrego położenia.
— Jestem prawie pewien tego.
— Czy mógłbyś wypłacić panu Cavalcantiemu owe pół miljona zagwarantowane w intercyzie?
— Dostanie je natychmiast do rąk, gdy tylko powróci od urzędnika cywilnego, po podpisaniu aktu.
— W takim razie — dobrze, jestem gotowa ów akt ślubny podpisać również. Przecież po jego podpisaniu będę nie mniej wolna i niepodległa, jak teraz?
— Więc podpiszesz? Dziękuję ci za to. Lecz ty coś zamierzasz?
— A!... przepraszam, to jest moja tajemnica. Czemżesz byłabym wyższą, gdybym, znając twoją tajemnicę, powierzyła ci własną?
Danglars przygryzł wargi.
— Czy zechcesz poskładać wizyty nieodzowne w podobnych wypadkach?
— Dobrze.
— I za trzy dni podpiszesz akt ślubny?
— Podpiszę. A teraz myślę, że rozmowa nasza jest już skończona, prawda?
Danglars skinieniem głowy potwierdził, iż istotnie nie ma już nic więcej do powiedzenia swej córce w chwili, gdy wkroczyć ma ona na nowe tory życia.
W pięć minut później z saloniku panny Danglars dały się słyszeć tony fortepianu, wywoływane paluszkami panny d‘Armilly i głos Eugenji, opiewającej przekleństwo Desdemony.



ROZDZIAŁ XIV.
INTERCYZA.

W trzy dni po scenie pomiędzy ojcem a córką, opisanej w poprzednim rozdziale, przyszedł dzień wyznaczony na podpisanie intercyzy, oraz aktu ślubnego baronówny Eugenji Danglars z panem Andrzejem Cavalcantim, którego Danglars uparł się nazywać księciem.
W dniu tym przed pałac hrabiego Monte Christo zajechał szykowny faeton, z którego wyskoczył pan Andrzej Cavalcanti tak promieniejący i wesoły, jakby miał zaślubić jakąś księżniczkę.
Zapytał lokaja, ze zwykłą mu poufałością, o zdrowie hrabiego, a następnie, nucąc jakaś arjetkę, biec zaczął szybko po schodach, gdy na ich szczycie ujrzał hrabiego, wychodzącego najwidoczniej na miasto.
Na widok młodzieńca hrabia przystanął.
— Jak się masz, hrabio! — zawołał poufale „książę“.
— Jak się ma pan Andrzej — odpowiedział Monte Christo z nieukrywaną ironją.
— Jak najlepiej — powiedział młokos, nie zwracając na ton Monte Christo żadnej uwagi — mam z tobą, hrabio, do pomówienia o sprawach bardzo ważnych. Lecz widzę, że wychodzisz... w takim razie pojadę wraz z tobą, a mój Tom pojedzie za nami.
— Nie, panie — rzekł wtedy hrabia pogardliwie — wolę już tutaj dać ci posłuchanie, lepiej to będzie, choćby już tylko dlatego, że stangret w lot by tam chwytał nasze słowa.
Hrabia wszedł następnie do małego salonu, usiadł, założył nogę na nogę, a dopiero potem dał znak, by i przybyły usiadł również.
— Wiesz zapewne, kochany hrabio — rozpoczął Andrzej ciągle wesoły i uśmiechnięty — że dziś wieczorem odbędą się moje zaręczyny. O godzinie dziewiątej wieczorem mianowicie, w salonach mego przyszłego teścia, podpisany będzie akt ślubny.
— Doprawdy? — zapytał Monte Christo.
— Czyżby to dla pana miało być nowiną? Przecież pan Danglars musiał pana zawiadomić o tem?
— Tak... teraz już to sobie przypominam; otrzymałem list taki istotnie... Robisz pan tedy, mój książę (jak pan Danglars pisze), partję, bądź co bądź wcale nie najgorszą. Panna jest niezaprzeczenie bardzo ładna, a przedewszystkiem ogromnie podobno, tak przynajmniej mówią, bogata. Już to ci przyznać należy, panie Cavalcanti, że wziąłeś się do tego interesu z ogromną zręcznością. To też ci radzę: zostań dyplomatą. No, ale nie pytałem o rzecz najgłówniejszą, czy pan się kochasz naprawdę?
— Wiesz, hrabio, lękam się, bym nie był zakochany naprawdę — odpowiedział Andrzej. — Co zaś do twej, hrabio, pochwały, iż wziąłem się do tej sprawy nie bez pewnej zręczności, to... być może, jest w tem coś niecoś mej zasługi lecz nadzwyczaj wiele w przeprowadzeniu tej rzeczy dopomógł mi...
— Któż taki ci dopomógł?
— Ależ ty, hrabio!
— Ja?... wolne żarty, mości książę — rzekł Monte Christo z przesadnym naciskiem wymawiając tytuł, dany Andrzejowi przez barona. — W czemże ja mogłem ci dopomóc? Czyż pańskie imię, tytuł, majątek, położenie w świecie, osobiste pańskie zalety wreszcie... nie wystarczały w zupełności?
— Nie, nie!... mów sobie, co chcesz, panie hrabio, a ja utrzymywać będę, że wpływ twój więcej tu zdziałał, aniżeli wszystkie me powyżej wyliczone dodatnie cechy.
— Mylisz się pan w zupełności — rzekł sucho Monte Christo, który zorientował się natychmiast, do jakiego celu zmierzają słowa przebiegłego złoczyńcy — dzięki mnie jedynie, wszedłeś pan w ten wyższy świat dziesięciu tysięcy, lecz to było wszystko, co dla pana zrobiłem. Zaś uczyniłem to ze względu na przyjaciół moich: lorda Vilmora, który mi polecił pana i księdza Bussoniego, który ma zaszczyt znać pańskiego ojca. Starożytne nazwisko pańskiego ojca zresztą najzupełniej uprawomocniło mnie do zaprezentowania was obydwóch paryskiemu towarzystwu.
Spokój i suchy ton, jakim słowa te były wypowiedziane, pouczyły Andrzeja, iż ma do czynienia z mocniejszym od siebie przeciwnikiem.
Panie hrabio — odpowiedział już innym tonem — dzięki tobie, w każdym razie, jak to sam zresztą przyznajesz, miałem możność poznania wielu ustosunkowanych i wysoko postawionych osób paryskiego świata, w którym teraz mam przyjaciół nawet. Otóż teraz wobec tego, iż mój ojciec nie jest w stanie przyjechać na mój ślub, ze względu na to, iż nie może zaniedbywać bardzo odpowiedzialnej służby wojskowej, udaję się do ciebie, hrabio, z prośbą, byś mi zechciał w tej ważnej chwili mego życia zastąpić łaskawie ojca.
— A, kochany panie!... dziwię się, iż obcując ze mną przez tak długi czas, poznałeś mnie tak mało, iż zaryzykowałeś zwrócenie się do mnie z podobną prośbą. Hrabia Monte Christo nie poprowadzi do ślubu księcia Andrzeja Cavalcanti. Jest to niepodobieństwem!
— Więc mi pan odmawiasz?
— Stanowczo.
— Cóż ja teraz biedny pocznę?
— Masz przecież licznych przyjaciół, jak to sam przed chwilą mi powiedziałeś?
— Tak, ale Danglars dzięki panu mnie poznał.
— Wcale nie! Rozpatrzmy, jak to było? Ja tylko zaprosiłem pana do siebie, gdzie pan sam już, bez mego pośrednictwa, przedstawiłeś się baronowi.
— Nie przestaję twierdzić, iż ty, hrabio, dopomogłeś do skojarzenia tego związku...
— Odpowiem ci na to raz jeszcze, iż się mylisz zasadniczo. Zechciej sobie przypomnieć, co ci powiedziałem, gdyś przyszedł do mnie z prośbą, bym w twojem imieniu poprosił Danglarsa o rękę córki: „Nie wdaję się w żadne kojarzenia małżeństw“ — powiedziałem ci wtedy, czego mi chyba nie zaprzeczysz, mój książe?
Andrzej ponownie, przygryzł sobie wargi.
— Lecz u Danglarsów będziesz dziś, hrabio, by akt ślubny podpisać?
— Cały Paryż tam będzie, a więc i ja wraz z innymi będę, by trochę się pogapić?
— Ponieważ z tak zastanawiającym uporem odsuwasz się, hrabio, od wszystkiego, poprzestać muszę na tem, co mi łaskawie raczyłeś przyobiecać. Dziś więc wieczorem?
— Tak, dziś wieczorem, około godziny dziesiątej — rzekł hrabia z zagadkowym uśmiechem sfinksa.
Goście Danglarsów przybywać zaczęli o wiele wcześniej do obszernych salonów baronostwa, tak iż już około dziewiątej były one przepełnione tłumem, jeżeli nie najwytworniejszym, to w każdym razie dobrze ubranym i wyperfumowanym najwytworniejszymi zapachami.
Salony były rzęsiście oświetlone, co ujawniało jeszcze jaskrawiej brak gustu w umeblowaniu.
Za to narzeczona wyglądała naprawdę pięknie, czarująco, zwłaszcza, iż ubrała się z nadzwyczajną prostotą: sukienka z białego tiulu indyjskiego, przybrana delikatnym haftem tej samej barwy i trochę gwoździków białych na piersi — były całym jej strojem, Pani Danglars za to była cała obsypana brylantami.
Baron, otoczony tłumem deputowanych i finansistów, wykładał z ożywieniem teorję nowego opodatkowania, którą miał zamiar wprowadzić w wykonanie, gdy tylko rząd będzie widział się zmuszony oddać mu tekę ministerstwa finansów.
Andrzej trzymał pod rękę jednego z najgłośniejszych lwów salonów Paryża, opowiadał mu o swych projektach urządzenia sobie życia przy 175.000 frankach rocznego dochodu.
Tłumy przelewały się po salonach, jak odpływ i przypływ turkusów, rubinów, szmaragdów, pereł i brylantów.
Co chwila, wśród wrzawy, gwaru i śmiechów, wygalowana służba oznajmiała wejście osób, znanych w arystokracji, finansach, dyplomacji i literaturze. Każde takie nazwisko witał lekki szmer wśród zebranych.
W chwili, gdy wskazówka zegara dochodziła do godziny dziesiątej, zabrzmiało z kolei nazwisko hrabiego de Monte Christo. Na tę wieść oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom wejściowym.
Hrabia był ubrany wykwintnie a skromnie jak zazwyczaj. Na kamizelce miał tylko cienki i delikatny łańcuszek, który robił wrażenie złotej nitki.
Hrabia jednym rzutem oka spostrzegł panią Danglars, w jednym końcu salonu, pana Danglars w drugim, wreszcie Eugenję vis-a-vis siebie, ukrytą, wraz z panią d‘Armilly, w cieniu portier okiennych.
Naprzód zbliżył się do baronowej, rozmawiającej w tej chwili z panią de Villefort, która przybyła sama, ponieważ Walentyna ciągle była cierpiąca, następnie zwrócił się do panny Eugenji i złożył jej swe powinszowania w słowach tak umiarkowanych, iż to nawet tę istotę, drwiącą sobie z całego świata, dotknąć musiało i dotknęło.
Nieodstępna panna d‘Armilly, korzystając ze sposobności, podziękowała hrabiemu za listy polecające, z których, jak mówiła, ma wkrótce zrobić użytek.
W końcu hrabia podszedł do barona i bez jednego słowa podał mu rękę na powitanie, na tem poprzestając.
Uczyniwszy zadość tym obowiązkom towarzyskim, stanął, powiódł okiem dookoła, z tym szczególnym wyrazem twarzy, właściwym ludziom wyższym, który zdawał się mówić: zrobiłem, co do mnie należało, a teraz czekam.
Andrzej, widząc, jakie wrażenie zrobiło wejście hrabiego, pośpieszył pierwszy powitać przybyłego. Za nim nieprzerwaną falą szli inni, by się poszczycić, iż choć jedno słowo zamienili z tym, który zwracał uwagę całego Paryża.
To ogólne zainteresowanie przerwało wejście rejentów, którzy natychmiast porozkładali na stole swe papiery, a zwłaszcza olbrzymi rozmiarami akt ślubny, który podpisać miała w charakterze świadków połowa Paryża.
Każdy starał się zająć miejsca najbliżej stołu; wyróżniały się zwłaszcza pod tym względem kobiety, mężczyźni, jako mniej ciekawi, czynili spostrzeżenia nad gorączkowem zachowaniem się Andrzeja i obojętnością narzeczonej.
Intercyzę odczytano wśród głębokiego milczenia, lecz gdy cała jej treść była już wiadoma, powstał jeszcze większy gwar. Miljony, o których mówiła umowa przedślubna, wstrząsnęły nerwami zazdrosnego zgromadzania.
Wdzięki panny Danglars spotęgowały się bardzo znacznie dzięki miljonom tym i ćmiły blask słońca.
Andrzej, ściskany przez przyjaciół, zaczynał już wierzyć, iż jego złoty sen staje się rzeczywistością.
Nakoniec notariusz z namaszczeniem wziął pióro do ręki i powiedział głosem aż do śmieszności poważnym:
— Szanowni państwo!... przystępuję do podpisania aktu.
Naprzód miał podpisać baron, potem baronowa, a następnie przyszli małżonkowie.
Baron ujął za pióro i podpisał pośpiesznie, gdyż mu to przerwało wykład o projekcie podatku dochodowego. Zbliżyła się wtedy baronowa, w towarzystwie pani de Villefort.
— Wyobraź sobie — rzekła do męża, biorąc pióro do ręki, — co za fatalny zdarzył się wypadek; jakieś nowe odkrycie w tej sprawie o morderstwo i kradzież w pałacu hrabiego de Monte Christo, nie pozwoliło panu de Villefort przybyć do nas.
— Cóż za szkoda!... odpowiedział żonie Danglars tonem takim, jakby mówił: — pocóż zawracasz mi głowę?
— Jest mi okropnie przykro — rzekł Monte Christo, zbliżając się do stołu — iż to ja mimowoli stałem się podobno przyczyną nieobecności pana de Villeforta.
— Jakto? Więc to ty, hrabio, pozbawiłeś nas tak pożądanego gościa? — zawołała baronowa, kładąc swój podpis na akcie — nigdy ci tego nie daruję.
Andrzej pilnie nadstawił ucha.
— Jestem bez winy w tym wypadku, pani baronowo, proszę mi wierzyć — odezwał się Monte Christo.
A gdy zaczęto go prosić o bliższe szczegóły, zaczął opowiadać:
— Przypominacie sobie może, państwo, iż w moim domu zmarł ten biedak, który usiłował mnie okraść. Zabity został przez swego wspólnika, o ile się zdaje, który na niego czatował, ukryty w cieniu drzew. Pośpieszono mu wtedy z mego domu na ratunek, a że miał ranę na piersi, więc naprzód rozebrano, przyczem jego kamizelka zarzucona została tak nieszczęśliwie, iż jej nawet urzędnicy policyjni nie zabrali, gdy byli w mym domu dla przeprowadzenia śledztwa.
Gdy Andrzej usłyszał te słowa, zbladł śmiertelnie i zaczął się zbliżać ku drzwiom wyjściowym; już dojrzał zbliżającą się burzę i, jako człowiek ostrożny, starał się schronić przed nią.
— Otóż dziś właśnie — kontynuował swe opowiadanie hrabia — znaleziono wypadkowo tę nieszczęsną kamizelkę, przedziurawioną nożem i zbroczoną krwią, w jakiejś szafie, czy szufladzie.
Kilka dam krzyknęło spazmatycznie, a niektóre szykowały się nawet zemdleć, w pozach jak najbardziej efektownych oczywiście.
— Przyniesiono mi tę kamizelkę. Nikt nie wiedział, do kogo mogłaby ona należeć, ja dopiero wpadłem na myśl, że musiała być ona własnością zabitego. Wtem służący mój, który przeglądał ze wstrętem te zakrwawione łachmany, znalazł w kieszonce bocznej tej kamizelki jakiś papier. I czy dasz wiarę, kochany baronie, co to było?... list do ciebie adresowany! Odesłałem go, rzecz prosta, wraz z kamizelką, panu prokuratorowi królewskiemu, jako nowy dowód. Śpieszyłem się nawet z tem bardzo, bo kto wie?... czy złoczyńcy nie planują jakiegoś zamachu na ciebie lub na twą kasę?
Andrzej rzucił na Monte Christo wzrok obłąkany i nie czekając już na dalszy ciąg opowiadania, znikł w pobliskim salonie.
— Bardzo możliwe!... rzekł Danglars, poruszony do żywego opowiadaniem — a czy ten zamordowany człowiek nie był wypadkiem dawniej na galerach?
— Tak jest — odpowiedział hrabia — był to stary galernik, niejaki Kadrus.
Andrzej, którego słowa te doszły z drugiego już pokoju, wyniósł się z niego do przedsionka.
— Ależ podpisujcie, państwo — zrobił uwagę Monte Christo — widzę, opowiadanie moje wywołało zamieszanie, za co przepraszam najmocniej.
— Jaśnie oświecony książe Cavalcanti — zawołał notarjusz, odbierając pióro od baronowej — na księcia Cavalcantiego kolej.
— Andrzeju!... Andrzeju!... powtórzyło kilku z młodzieży, którzy z dostojnym włochem już byli na tym stopniu poufałości, iż go mogli nazywać po imieniu.
W tej samej chwili całe towarzystwo stanęło jak skamieniałe, jakby upiory jakieś wtargnęły do salonu.
Istotnie — było czego się przerazić.
Oficer żandarmerji przy wszystkich drzwiach salonu rozstawiał swych podkomendnych, a następnie, w towarzystwie komisarza policji, zaczął iść wprost ku Danglarsowi.
Widząc to, baronowa krzyknęła spazmatycznie i zemdlała.
A i Danglars, aczkolwiek nie spodziewał się, by jego różne szacherki giełdowe mogły kiedykolwiek wyjść na jaw, zbladł bardzo silnie i nie mógł słowa wymówić.
— Co to znaczy, mój panie? — wystąpił wtedy Monte Christo, zwracając się do komisarza.
— Który z panów — zawołał głośno przedstawiciel władzy, nie odpowiadając na pytanie hrabiego — mianuje się Andrzejem Cavalcantim?
Odpowiedziały mu okrzyki zdumienia i przestrachu.
— Czegóż wy chcieć możecie od księcia Andrzeja Cavalcanti, panowie? — zapytał Danglars w obłąkaniu prawie.
— Jest to galernik zbiegły z Tulonu — odpowiedział komisarz spokojnie — obwiniony o zamordowanie niejakiego Kadrusa, swego byłego towarzysza z galer. Proszę więc o wskazanie mi go, ażebym mógł go zaaresztować.
Lecz Benedykta nie było już, jak wiemy, w salonie. Zniknął.



ROZDZIAŁ XV.
DROGA DO BELGJI.

W kilka chwil po tej okropnej scenie, salony pana Danglarsa opustoszały doszczętnie. Zgromadzeni na uroczystości opuszczali progi tak bardzo skompromitowanego domu już nie z pośpiechem, lecz w popłochu, w panicznej ucieczce. Nie pozostał nikt, by pocieszyć, ukoić strapionych; uciekli wszyscy.
W pałacu zostali jedynie: Danglars, zamknięty w swym gabinecie wraz z żandarmem, któremu składał zeznania, dotyczące Benedykta i Kadrusa, baronowa, która, spazmując, zamknęła się w swej sypialni; została nareszcie Eugenja, która, kryjąc w głębi swej duszy doznane wrażenia, odeszła do swego apartamentu z dumnie podniesionem czołem, pociągając wraz z sobą i swą towarzyszkę, pannę d‘Armilly.
Z całego tego grona, te dwie osoby zasługują na uwagę.
Niedoszła panna młoda oddaliła się do swoich pokojów z miną, jak to już zaznaczyliśmy, obrażonej królowej; panna d‘Armilly natomiast zdawała się być bardzo wzruszoną.
Gdy się znalazły w pokoju Eugenji, ta ostatnia zaryglowała natychmiast za sobą drzwi, zaś Ludwika prawie zemdlona padła na krzesło.
— Boże!... Boże mój... cóż za okropna rzecz — szlochała Ludwika — kto mógłby się tego spodziewać?! Pan Cavalcanti... zbiegły galernik... morderca!
Ironiczny uśmiech ukazał się na ustach Eugenji.
— Jestem widać ulubienicą, losu, zaprawdę — rzekła — ledwie zdołałam się uwolnić od pana Morcefa, trafiłam natychmiast na pana Cavalcantiego!
— Ależ, Eugenjo, zachowaj miarę i nie porównywaj tego z tamtym!
— Ach!... dajże pokój... wszyscy mężczyźni są siebie warci, wszyscy są jednakowo nikczemni. Szczęśliwa jestem, iż ten ostatni wypadek uwolnił mnie od nich wszystkich i na zawsze.
— Więc trwasz niezłomnie w zamiarze wyjazdu wraz ze mną?
— Ależ bardziej niż poprzednio, z tą jedynie zmianą, iż wyjedziemy natychmiast, a nie za trzy dni dopiero, jak to było projektowane. Mam już dosyć i aż za wiele tego życia światowego. Pragnę w przyszłości prowadzić życie swobodne, niezależne, życie artystyczne, z którego przed sobą tylko zdawałabym sprawę. — Zostać tutaj?... A na co?... by za miesiąc wydać mnie chciano za pana Debraya naprzykład?... Więc jadę z tobą. Powóz mamy, zaś konie pocztowe zamówić można w każdej chwili. Paszport mam również, oto go masz!
I Eugenja, mówiąc to, wyjęła z pugilaresu papier urzędowy, rozwinęła go i zaczęła czytać:
„Pan Leon d‘Armilly lat dwadzieścia, artysta. Włosy i oczy czarne, nos zgrabny (widzisz... mam zgrabny nos!). Udaje się do Belgji wraz z siostrą, Ludwiką“.
— Cóż ja teraz zrobię ze swoim własnym paszportem? — zawołała panna d‘Armilly rozbawiona — skądżeż ten swój wzięłaś?
— Gdym była u hrabiego Monte Christo z prośbą o listy do dyrekcji teatrów w Brukselli, Wiedniu, Medjolanie i Rzymie, powiedziałam mu, że ty ogromnie boisz się sama podróżować, i że byłabyś mu ogromnie wdzięczna, gdyby zechciał tak wyrobić paszport nietylko dla ciebie, ale i dla twego brata. Obiecał mi to zrobić i dotrzymał obietnicy.
— Bardzo grzeczny człowiek. Więc jedziemy razem? Zastanów się jednak poważnie, Eugenjo, nad krokiem, który zamierzasz uczynić.
— Już się nad tem zastanawiałam poważnie i oddawna. Powyżej uszu już mam tego pana Debraya oraz wiadomości o spadku lub wznoszeniu się kursu akcyj kolei żelaznej, papierów hiszpańskich, pożyczki miasta Haiti i tym podobnych.
Odtąd słuchać będę już tylko śpiewu ptaków, zobaczę morze, kanały weneckie, zobaczę i stary Rzym, katedrę medjolańską zobaczę!... Ile mamy pieniędzy, Ludwiko?
Panna d'Armilly otworzyła biurko i wydobyła z niego mały skórzany portfel, a po przeliczeniu pieniędzy, rzekła:
— Dwadzieścia trzy tysiące franków.
— Drugie tyle, conajmniej, w perłach, brylantach i innej biżuterji, — uzupełniła Eugenja — jesteśmy zatem bogate. Mając około pięćdziesięciu tysięcy franków, możemy żyć ze dwa lata jak księżniczki, lub też ze cztery — dostatnio. Za pół roku jednak, ty swą muzyką, ja zaś swym głosem — kapitał ten podwoimy. Ty weź pieniądze, ja zaś mieć będę przy sobie kosztowności. Tym sposobem, gdyby jedna z nas jakimś nieszczęśliwym trafem zgubiła połowę naszego skarbu, to i tak nie pozostałybyśmy bez grosza. A teraz bierzmy się do pakowania waliz.
I obydwie przyjaciółki z niezmierną energją pakować zaczęły swe rzeczy, tak, iż w bardzo krótkim czasie praca ta została ukończona.
Następnie Eugenja, z szybkością i wprawą, która zdradzała, iż nie było to dla niej nowością, przebrała się w suknie męskie, przyczem w kamizelce zapiętej pod szyję i w zgrabnym surducie wyglądała prześlicznie.
— Doskonale ci w tem przebraniu — zawołała Ludwika, spoglądając z uwielbieniem na swą przyjaciółkę — lecz co zrobisz z temi swemi wspaniałemi włosami, których ci wszystkie kobiety zazdroszczą? Nie zdaje mi się, ażeby się one schować dały pod męski kapelusz?
— Zobaczysz to natychmiast — powiedziała panna Danglars, a następnie lewą ręką ujęła bujne swe sploty, zaś prawą uchwyciła nożyczki i paroma ich poruszeniami obcięła te przepyszną ozdobę swej głowy, przyczem oczy jej jaśniały weselem i radością.
— Ach, jakże mi żal tych cudnych kędziorów — zawołała panna d‘Armilly, gdy Eugenja dokończyła swego dzieła.
— Alboż z krótkiemi włosami nie jest mi do twarzy? — zawołał czarny chłopiec, całując swą przyjaciółkę po oczach i w usta.
— Tyś zawsze piękna! — zawołała Ludwika z przekonaniem.
— No, będziemy miały jeszcze czas pomówić o tem. Teraz zaś wytknąć sobie musimy marszrutę. Jedziemy więc naprzód do Brukselli, bo granica belgijska znajduje się od Paryża najbliżej, potem do Akwizgranu, następnie Renem do Strasburga, a dalej przez Szwajcarję do Włoch. Jakże myślisz?
— Zgoda. Lecz, gdy tak patrzę na ciebie — wiesz, co mi przychodzi na myśl? Że wszyscy będą sądzić, że mnie wykradasz i że jesteś prześliczna!
I obydwie przyjaciółki, o których myślano, że się zalewają łzami, — parsknęły głośnym śmiechem, a następnie, dźwigając walizki wymknęły się z domu bocznemi schodami wprost na ulicę, gdyż przewidująca wszystko Eugenja postarała się oddawna o klucz do tych tajemnych drzwiczek.
Fiakra znalazły bardzo łatwo, to też bez większych już trudności zajechały do jednego z domów na przedmieściu, gdzie Eugenja zastukała śmiało w okiennice.
Było to mieszkanie praczki, uprzedzonej już o wszystkiem; jeszcze nie spała, to też drzwi otworzyła natychmiast.
— Moja droga pani — powiedziała do niej Eugenja — zechciej natychmiast posłać po konie na pocztę; a oto pięć franków dla posłańca za tę usługę.
W kwadrans później konie pocztowe były już zaprzężone do powozu, a pocztyljon, zwracając paszport, zapytał:
— Jaką drogą pojedziemy?
— Do Fontainebleau — odpowiedziała Eugenja męskim prawie głosem.
— Ależ, Eugenjo, mylisz się! — szepnęła Ludwika.
— Cicho! Naumyślnie daję błędne polecenie — powiedziała Eugenja, — ponieważ ta praczka, która nam wyświadczyła przysługę za sto franków, zdradzić nas może za dwieście. Za chwilę zmienimy kierunek.
I tak się stało. Powóz, zaprzężony w pocztowe konie, około północy minął rogatkę wschodnią i potoczył się szybko dalej, ku północy.
Danglars nie miał już córki.



ROZDZIAŁ XVI.
OBERŻA POD DZWONNICĄ.

Zostawmy teraz na chwilę pannę Danglars wraz z jej przyjaciółką, zdążające do Brukselli i powróćmy do biednego księcia Andrzeja Cavalcanti, który, będąc u szczytu karjery, tak niespodziewanie został w dół strącony.
Pan Andrzej, na szczęście, aczkolwiek bardzo młody, był ponad swój wiek roztropny.
Widzieliśmy, jak już przy pierwszych słowach rewelacyj Monte Christo skierował roztropnie swe kroki ku drzwiom wyjściowym, przechodząc cały szereg pokoi, w których, dodać należy, porozkładane były bogate podarki, przez licznych znajomych młodej narzeczonej przesłane, jak: brosze, kolczyki, bransolety, koronki i t. p.
Otóż Andrzej, przechodząc przez te pokoje, dowiódł nietylko zręczności, lecz ujawnił jeszcze i duże zasoby przezorności, zabierając wszystko, co zdało mu się być cenniejsze i łatwiejsze do ukrycia.
Tak obciążony Andrzej, dziwna rzecz, uczuł się o wiele lżejszym, to też bardzo zręcznie wyskoczył przez okno, następnie po murze dostał się do sąsiedniej posesji, skąd już z miną wielkiego pana wydostał się na bulwary.
— Czyżbym miał zginąć teraz? — zapytał sam siebie. — Nie, to być nie może. Policja jest dopiero na moim tropie, lecz nie zna mnie zupełnie i ściga naoślep. Dam więc sobie z nią jeszcze radę. Nie traćmy więc jeszcze nadziei.
W tej chwili spostrzegł — a był już na dość odległem od środka miasta przedmieściu — jednokonną dorożkę.
— Hej, przyjacielu! — zawołał Benedykt.
— Czegóż ci to, obywatelu, potrzeba? — zapytał woźnica.
— Czy twój koń bardzo zmęczony?
— O!... bardzo, bo przez cały dzień nic nie zarobił. Cztery najokropniejsze przez cały dzień odbył kursy, bez jednego sou na piwo. Wszystkiego siedem franków mam w kalecie, gdy dziesięć trzeba oddać gospodarzowi.
— Ha, w takim razie możebyś chciał do tamtych siedmiu dołożyć jeszcze dwadzieścia?
— Cóż takiego miałbym zrobić za to?
— Rzecz bardzo łatwą, jeżeli tylko twój koń jest świeży?
— Powiadam ci, że lecieć będzie jak ptak.
— Pojedziemy więc do Louvru. Chodzi mi o dogonienie przyjaciela, z którym mam być jutro na polowaniu w Chapelle en Serval. Miał tu z powozem czekać na mnie do jedenastej, lecz ja spóźniłem się, boć to przecież teraz już dwunasta. Możebyś więc tak popróbował go dogonić?
— Ja próbować nie będę, bo ja go dogonię, o ile otrzymam za to osobną premję.
— Jeżeli go dogonimy, to dostaniesz... no!... dwa luidory dostaniesz! — rzekł niby po chwili wahania Benedykt, wiedząc, że obietnica ta nie obciąży przecież jego kieszeni!
— Zgoda! — zawołał woźnica — siadaj i jazda w drogę.
Andrzej wsiadł i dorożka galopem przebyła przedmieście Ś-go Marcina i wypadła na drogę do Villet.
Woźnica istotnie starał się, gdyż dość szybko dopędził powóz, zaprzężony w parę dzielnych koni pocztowych, lecz Andrzej zakomunikował mu, iż, niestety, nie jest to powóz jego przyjaciela.
I nie był nim napewno, ponieważ w powozie tym jechała panna Eugenja ze swą przyjaciółką.
— Jedźmy tylko dalej — wołał Andrzej — a z pewnością go dogonimy. Dostaniesz trzy luidory za to.
I znów biedne konisko puściło się bardzo wyciągniętym kłusem, tak, iż całe w pianie dotarło do Louvru.
— Widzę — rzekł wtedy Andrzej — że go już nie dogonimy, zwłaszcza że twój koń jest tak zmęczony, iż gotów jest paść. Więc ja już tu sobie pozostanę. Masz oto dwa luidory za fatygę, a ja pójdę sobie przespać się do hotelu „Pod czerwonym kogutkiem“, zaś jutro rano dopiero postaram się jakoś o to, by się dostać do Chapelle.
Mówiąc to, Andrzej dał dwie sztuki złota woźnicy i lekko wyskoczył z kabrjoletu, a następnie udał, że idzie do hotelu. Gdy jednak fiakr zniknął mu z oczu, puścił się bardzo ostro w drogę, tak iż w czasie godziny przebył parę kilometrów. Nakoniec stanął, a nawet usiadł w przydrożnym rowie, ażeby spokojniej rozważyć wszystko i zastanowić się nad położeniem.
O podróży dyliżansem nie było co myśleć, to samo pocztą, gdyż te sposoby lokomocji domagały się nieodzownie paszportu.
Zaś pozostać w departamencie Oise było również niepodobieństwem, departament ten był jednym z najbardziej ożywionych i przepełnionych przez policję, która z pewnością zatrzymałaby takiego osobnika, jak on, obwinionego o przestępstwo kryminalne.
Było nad czem myśleć! Po dziesięciu minutach szelako Andrzej podniósł głowę i wesołemi oczyma spojrzał przed siebie. Już wiedział, co należy robić.
Powalał błotem bok paltota, który zdążył porwać w przedpokoju i włożyć na toaletę balową, a następnie poszedł śmiało do pobliskiej oberży i bardzo głośno, bez żadnych ceremonji, zapukał.
Sam gospodarz mu otworzył.
— Mój przyjacielu — rzekł do niego Andrzej — jechałem do Senlis, gdy oto koń mój, znarowione stworzenie, poniósł i zrzucił mnie z siebie. Muszę zaś nocy dzisiejszej stanąć bezwarunkowo w Compiegne, w przeciwnym bowiem razie nabawiłbym rodzinę wielkiego niepokoju; czy nie mógłbyś mi więc wynająć konia?
Oberżysta pod Paryżem ma zawsze w swej stajni choć jednego konia, oberżysta w Chapelle posiadał aż dwa, to też osiodłał obydwa, oddając jednego przybyłemu, zaś na drugiego sadzając swego syna, z poleceniem, aby odprowadził z powrotem obydwa konie.
Andrzej zapłacił za to oberżyście dwadzieścia franków, a, czyniąc to, upuścił na podłogę, niby wypadkowo, bilet wizytowy, należący do jednego ze swych przyjaciół.
Oberżysta po odjeździe Andrzeja, gdy podniósł z ziemi bilet, był już najpewniejszy, iż konia wynajął hrabiemu de Mauleon, zamieszkałemu przy ulicy Ś-go Dominika, Nr. 25.
Siwek, którego Andrzej dosiadł, nie był nazbyt rączy, to też po upływie trzech godzin dopiero Andrzej dotarł do Compiegne.
Andrzej zsiadł z konia i odprawił chłopca, dając ma jako napiwek tyle drobnych, ile tylko ich miał przy sobie, a następnie udał się do hotelu „Pod dzwonnicą“, w którym był już parokrotnie, w czasie swych wesołych, zamiejskich wycieczek.
Drzwi otworzył służący hotelowy.
— Mój przyjacielu — rzekł Andrzej — byłem w St.-Jean-au-Bois na spacerze, na którym było nazbyt może wesoło. Widać zdrzemnąłem się trochę, a teraz o powrocie do Paryża niema co i myśleć. Otwórz mi więc jaki mały, ładny pokoik, wychodzący na dziedziniec, ażebym nie słyszał ulicznych hałasów i przynieś mi do numeru kurczę na zimno wraz z butelką Chablis.
Służący znał już Andrzeja z jego poprzednich wizyt, nie mógł więc mieć żadnych podejrzeń, zresztą mowa Andrzeja znamionowała najzupełniejszą pewność siebie, cygaro zapalone w ustach, ręce w kieszeni, wytworne suknie, bródka pięknie ostrzyżona i starannie utrzymana, obuwie bez zarzutu... wszystko to wskazywało na młodzika, który po hulance spóźnił się z powrotem do domu.
Gdy służący porządkował pokój, do poczekalni weszła sama gospodyni domu, wtedy Andrzej zwrócił się do niej z zapytaniem, czy nie mógłby dostać pokoju Nr. 3, o dwóch oknach, który już raz zajmował, gdy bawił w Compiegne po raz ostatni?
Gospodyni odpowiedziała, iż jest to niemożliwe, ponieważ numer wzmiankowany zajął przed paroma godzinami właśnie jakiś młodzieniec, podróżujący ze swą siostrą.
Andrzej ubolewał ogromnie z tej przyczyny i uspokoił się wtedy dopiero, gdy gospodyni zapewniła go, iż numer siódmy, który zajmie, jest jeszcze dogodniejszy.
Andrzej nie bez powodów tak bardzo nastawał na to, ażeby móc otrzymać ów numer trzeci właśnie, jego okna bowiem wychodziły na galerję, otaczającą cały dziedziniec, co miało, dla osobnika, znajdującego się w takiem jak Andrzej położeniu, ogromne swoje zalety.
Gdy byłego księcia Cavalcanti wprowadzono nakoniec do przygotowanego dlań pokoiku, spożył on z ogromnym apetytem kurczę, potem parę kawałków tortu, wreszcie wypił do ostatniej kropelki wino, które okazało się doskonałem.
Po spożyciu kolacji, położył się natychmiast spać i zasnął snem tak twardym, jakim spać może młodzieniec lat dwudziestu, choćby go nawet napastowały zgryzoty i niepokoiło groźne położenie. Co prawda, to jeszcze przed spożyciem kolacji obmyślił on sobie plan, jego zdaniem tak dobry, iż zdawał się on gwarantować zupełnie bezpieczeństwo. Chciał, mianowicie, wstać jak najwcześniej, a następnie po opłaceniu sowitem wszystkich rachunków, wyjść z hotelu i udać się do lasu, przebyć w nim dzień cały i dopiero pod wieczór zajść do jakiej wiejskiej chaty, stojącej na uboczu, z prośbą o gościnność, tam nabyć odzienie parobka, przebrać się w nie, i już jako wieśniak przekradać się aż do granicy belgijskiej. Gdyby się to udało, zapas brylantów i kilkanaście tysięcy w pugilaresie, gwarantowały mu na wolnej ziemi Belgów beztroski żywot.
Dlatego to, mimo znużenia, Andrzej zasnął natychmiast, jak tylko przyłożył głowę do poduszki.
By się zbudzić jak najwcześniej, nie kazał zamykać okiennic, drzwi tylko zaryglował starannie, na stoliku zaś, stojącym przy łóżku, położył nóż, którego hart i ostrze znał doskonale, a który go nie odstępował nigdy.
O godzinie siódmej rano, Andrzej obudzony został jasnemi promieniami słońca, padającemi wprost na jego twarz.
W każdym mózgu prawidłowo działającym, myśl główna daje znać o sobie po obudzeniu się organizmu.
To też Andrzej wiedział, że spał za długo.
Momentalnie więc wyskoczył z łóżka i podbiegł ku oknu, by ujrzeć... żandarma, przechadzającego się po dziedzińcu.
— Poco tu żandarm? — pomyślał wtedy Andrzej.
Lecz natychmiast odpowiedział sam sobie na pytanie to z przedziwnym spokojem i rozsądkiem: — żandarm w hotelu nigdy dziwić nie powinien; niema się więc nad czem zastanawiać; za to ubierać się należy jak najprędzej.
I młodzieniec ubrał się z nadzwyczajną szybkością, co ujawniło, iż nie tracił on bynajmniej swych przyrodzonych zalet, mimo to, że od paru miesięcy miał pokojowca.
— Zanim się ubiorę, ów żandarm pójdzie sobie niezawodnie — monologował dalej Andrzej — a wtedy wymknę się do lasu.
Niestety jednak. Nietylko pierwszy żandarm nie odszedł, ale nawet zjawił się drugi, który stanął przy drzwiach wyjściowych, gdy trzeci na koniu i z karabinem w ręku stróżował po drugiej stronie dziedzińca. Nie mogło ulegać wątpliwości, iż od frontu hotelu pilnowała straż w niemniejszej sile.
— To za mną pogoń! — wpadł odrazu na trafną myśl Andrzej — źle, do djabła!...
Trudno się dziwić, że w tem położeniu bladość okryła jego twarz. Niespokojnem okiem rzucił dookoła...
Z pokoju wyjść można było: albo na korytarz, albo też na ganek, obserwowany w tej chwili nietylko przez żandarmów, ale i przez setki gapiów, którzy wyrastają jak z pod ziemi w podobnych wypadkach.
— Zginąłem — była myśl Andrzeja.
I rzeczywiście, dla człowieka w takiem, jak Andrzej, położeniu, uwięzienie było równoznaczne z sądem przysięgłych, wyrokiem, no i gilotyną.
Na moment porwał się za włosy, drgając konwulsyjnie.
Na myśl o tem wszystkiem mogło, istotnie, ogarnąć szaleństwo.
Ludzie typu Benedykta nie ulegają jednak tak łatwo.
Więc też niewyraźny uśmiech wykwitł na twarzy zbrodniarza. Spojrzał przed siebie, podszedł do biurka, wziął pióro do ręki i napisał kilka wierszy:
— „Nie mam wyjątkowo czem zapłacić za numer i kolację, jednak jako uczciwy człowiek pozostawiam szpilkę z szafirem, wartości przewyższającej z pewnością wielokrotnie sumę należności. Za dwa, trzy dni przyjadę, ażeby szpilkę wykupić i uregulować rachunek. Dla uniknięcia wstydu, wyszedłem o świcie“.
Gdy skończył pisać, wyjął szpilkę z chustki i położył na liście. Potem uchylił drzwi, pozostawiając je nawpół przymknięte, jakby je zapomniał zamknąć, wsunął się do komina tak zręcznie, jakby już nieraz próbował tego sposobu i zaczął się piąć ku górze.
W tej samej chwili żandarm z komisarzem policji wchodzili na schody. Był więc czas najwyższy, by się ratować ucieczką.
Musimy wyjaśnić czytelnikom, jakim sposobem policja tak szybko natrafiła na ślad Benedykta.
Otóż z Paryża na wszystkie strony wysłane były natychmiast po ucieczce zbrodniarza, drogą telegraficzną, zawiadomienia, ażeby władze miejscowe starały się pochwycić obwinionego.
Compiegne było siedzibą królewską, miało więc liczne władze i dużą załogę, poszukiwania więc rozpoczęły się natychmiast; po otrzymaniu zawiadomienia, na hotele odrazu zwrócono uwagę; żandarmerja nie mogła pominąć i hotelu „Pod dzwonnicą“, aczkolwiek nie miała danych, by w hotelu tym obwiniony ukrywał się. Wiedziano tylko, iż jakiś młodzieniec przyjechał konno z Chapelle około godziny czwartej rano do Compiegne, a następnie udał się pieszo do wzmiankowanego hotelu.
Podobnego rodzaju podróżny nie mógł nie wzbudzić podejrzeń, to też na niego zwrócono główną uwagę i do niego to właśnie szli po schodach: starszy żandarm z komisarzem.
— O!... źle — rzekł brygadjer, stary lis, obznajmiony ze wszystkiemi figlami złoczyńców — drzwi pokoju ptaszka uchylone!... Znak to wcale nie najlepszy! Wolałbym, ażeby były zatarasowane.
Bilecik i szpilka potwierdzały tę smutną prawdę. Zbrodniarz wymknął się.
Dla doświadczonego żandarma list i drzwi uchylone nie były jeszcze niezbitymi dowodami, któreby mówiły, iż zbrodzień uciekł istotnie.
Obejrzał się wokoło, zajrzał pod łóżko, odsłonił firanki, pootwierał szafy, stanął wreszcie przed kominkiem. Dzięki przezorności Andrzeja ślady jego przejścia były zupełnie zatarte. Było to jednak wyjście, a w takich razach każde wyjście jest przedmiotem starannych poszukiwań.
Brygadjer kazał sobie przynieść słomy, ułożył na palenisku i podpalił.
Buchnęły płomienie i słupy dymu walić zaczęły przez komin, poszukiwany nie spadł jednakże, jak miano nadzieję.
Andrzej przewidział to podłożenie ognia, to też wymknął się na dach i przyczaił za kominem. Ocenił jednak szybko, iż schronienie to nie gwarantuje bezpieczeństwa, postanowił więc powrócić do hotelu, lecz nie przez komin, przez który się wydostał, lecz przez którykolwiek inny.
Obserwować więc zaczął, z którego komina się nie dymi i ostrożnie przyczołgał się do niego i zniknął w jego otworze.
— I cóż — zapytał komisarz policji po bezowocnych poszukiwaniach — zdaje się, iż ptaszek uciekł nam z klatki, a teraz szukaj wiatru w polu?
— Tak. Zdaje się, że zbrodniarz umknął nam istotnie — odpowiedział brygadjer osowiałym głosem — ale to nic, umknąć mógł jedynie do lasu, więc urządzimy obławę w lesie i tam niezawodnie go schwytamy.
Zaledwie zacny żołnierz wymówił te słowa, gdy przeciągły krzyk trwogi i odgłos gwałtownie poruszanego dzwonka dały się słyszeć na korytarzu.
— Oho!... co to znaczy? — zawołał brygadjer.
— Widać jakiemuś gościowi bardzo pilno — rzekł gospodarz — z którego to numeru dzwonią? Z pod numeru trzeciego, o ile się zdaje. Jerzy, biegnij tam duchem.
— O, nie!.. zawołał wtedy brygadjer, zatrzymując ręką służącego — tam za energicznie dzwonią, jak na garsona. Kto zajmuje ten numer trzeci?
— Jakiś wysmukły, elegancki młodzieniec, przybyły tej nocy z siostrą pocztowymi końmi.
Dzwonek zabrzmiał po raz trzeci i to głosem donośnym, jakby na najwyższą trwogę.
— Hej tam, kamraci — zawołał brygadjer — chodźcie tutaj wszyscy, niech tylko jeden zostanie na dziedzińcu i pilnuje okien. Broń mieć gotową.
I zaczęli wchodzić ostrożnie po schodach.
A teraz powiedzmy, co się wydarzyło.
Otóż Benedykt wsunął się w komin jak najzręczniej, gdy wtem niespodziewanie noga mu się poślizgnęła i bez ratunku spadać zaczął z coraz większą szybkością, a co gorsza z ogromnym łoskotem, którego najmniej sobie życzył.
Byłoby to rzeczą bez znaczenia, gdyby był spadł do pokoju pustego, los jednak zrządził inaczej.
W pokoju tym, w jednem łóżku spały dwie kobiety, które hałas rozbudził nagle z głębokiego snu.
Zerwały się z pościeli i ujrzały mężczyznę, leżącego na palenisku.
Jedna z tych kobiet krzyknęła tak okropnie, iż głos jej usłyszał prawie cały dom, druga zaś pochwyciła dzwonek i targać nim zaczęła z całej siły.
Od Andrzeja odwróciło się najwidoczniej szczęście.
— Na miłość boską — zawołał blady i pomieszany, nie rozpoznając nawet osób, do których mówił — jeżeli macie Boga w sercu, nie wołajcie nikogo, lecz mnie ratujcie, ja wam nic złego uczynić nie zamierzam.
— Andrzej, morderca! — krzyknęła jedna z kobiet.
— To ty, Eugenjo! — zawołał Benedykt, przechodząc z trwogi w osłupienie.
— Ratunku!... Pomocy! — krzyknęła panna d‘Armilly, wyrywając z rąk Eugenji dzwonek i dzwoniąc nim jeszcze gwałtowniej, aniżeli to robiła przyjaciółka.
— Ratuj mnie, pani!... ścigają mnie — powiedział do Eugenji Andrzej, składając jak do modlitwy ręce — ulituj się nade mną!
— Już zapóźno, już idą na górę — odpowiedziała panna Danglars.
— A więc mnie ukryj gdziekolwiek, policji zaś powiedz, że przelękłaś się bez żadnej przyczyny, tym sposobem ocalisz mi życie.
Przyjaciółki, przytulone do siebie, pookrywane kołdrami pozostawiły błaganie to bez odpowiedzi.
Trwoga, wstręt i litość walczyły razem w ich umysłach.
— Niech i tak będzie — rzekła wreszcie Eugenja — wracaj tą samą drogą, którą przyszedłeś, my nic nie powiemy.
— Oto go macie!... Zbrodniarz jest tutaj — rozległ się głos za drzwiami — już go widzę!
To brygadjer przez dziurkę od klucza dojrzał Benedykta, a następnie jednem potężnem uderzeniem ramienia wywalił drzwi i wpadł do pokoju, a za nim dwóch żandarmów, z karabinami wymierzonymi w pierś Benedykta.
Na ten widok galernik stanął blady, bezradny, trzymając swój nóż, bezużyteczny wobec broni palnej, w ręku.
— Uciekaj! — zawołała panna d‘Armilly, do serca której nagle wstąpiła litość — uciekaj.
— Albo zabij się — rzekła Eugenja, tonem i w postawie Westalki, dającej zgięciem palca rozkaz w cyrku, ażeby zwycięski gladjator dobił pokonanego przeciwnika.
Benedykt uśmiechnął się tylko cynicznie.
— Ja miałbym zabić się — powiedział, odrzucając nóż od siebie — a to z jakiej racji?
— Mówiłeś przecie, że cię czeka śmierć z ręki kata!
— Ho! ho!... do tego jeszcze daleko — zawołał były książę Cavalcanti, — mam przecież przyjaciół.
Brygadjer zaczął wtedy zbliżać się do niego z bagnetem w ręku.
— Niema potrzeby robić sobie tyle ambarasu ze mną, mój ty granatowy kanarku — zawołał Benedykt, wyciągając naprzód ręce, ażeby je skuto — przecież ja sam, dobrowolnie, oddaje się w wasze ręce.
Obie panienki ze zgrozą i wstrętem patrzyły na tę ohydną scenę, jak młodzieniec światowy przeobrażał się w galernika.
Benedykt, jakby mu to nie wystarczało jeszcze, odwrócił się do swej byłej narzeczonej i rzekł z bezwstydnym uśmiechem:
— Może masz, moja droga panno Eugenjo, jakieś zlecenia do swego ojca?... Bo ty, o ile mi się zdaje, wybrałaś się w dalszą nieco podróż ze swą turkaweczką, gdy ja według wszelkiego prawdopodobieństwa będę zmuszony wracać do Paryża.
Panna Danglars przysłoniła twarz rękoma.
— Niema się czego wstydzić, żeś w miłosnej tęsknocie aż pocztowymi końmi za mną goniła, gdy doszłaś do przekonania, że z naszego małżeństwa będą nici. Nie ja ci sprawiłem taki zawód, moja droga!
Po tym żarcie Benedykt wyszedł z pokoju, zmuszony do tego przez żandarmów.
W godzinę potem przyjaciółki, obydwie w kobiecych już sukniach, odjechały.
Pomimo zamknięcia bramy hotelowej, trudno się było ustrzec ciekawych spojrzeń tłumu, który przy wjeździe, z wytrzeszczonemi oczyma i otwartą gębą, czatował z dwóch stron na młode podróżniczki.
Jechały wśród śmiechu i wydrwiwań tłumu.
— O!... czemuż świat ten nie jest pustynią! — zawołała panna Danglars, rzucając się w objęcia przyjaciółki, z iskrzącemi się oczyma, jak Kaligula, który pragnął, by świat rzymski jednę miał głowę, gdyż wtedy ściąćby ją można było jednem uderzeniem miecza.
Nazajutrz były już w Brukselli.
Benedykt natomiast w godzinę po opuszczeniu Compiegne siedział w więzieniu.



ROZDZIAŁ XVII.
PRAWO.

Widzieliśmy, z jaką łatwością udała się pannie Danglars ucieczka z domu rodzicielskiego.
Nie było w tem nic dziwnego, gdy się zważy, iż każde z rodziców zajęte było wyłącznie swemi myślami, zaś służba rozbiegła się po całem mieście, by opowiadać, co się to stało w domu ich państwa.
Zostawmy na chwilę bankiera, załamującego ręce nad księgami handlowemi, które mówiły szeregiem cyfr, iż jest bankrutem, a udajmy się za baronową, która po tak okropnym ciosie, poszła na pociechę do... swego stałego pocieszyciela, oczywiście, pana Lucjana Debraya.
Ten jednak nie mógł jej przyjąć natychmiast, ponieważ gościł u siebie grono przyjaciół, z którymi wyszedł razem od Danglarsów, a którzy starali się go przekonać, iż teraz on, jako przyjaciel domu, powinienby zaślubić bankierównę, biorąc z nią również i jej miljony.
Debray bronił się oczywiście, lecz bronił się tak, jak broni się człowiek, który z całej duszy pragnie, aby został pokonany.
Myśl ta nieraz krążyła mu po głowie, niezależny charakter panny Danglars mroził jednak te zapędy.
Gawędy podobne, czarna kawa, wino, gra wreszcie, zapowiadały, iż zabawa przeciągnąć się może choćby do rana, pani Danglars widziała się więc zmuszoną zrezygnować z widzenia się z kochankiem i wróciła do domu.
Wielkie damy bowiem, zupełnie tak samo jak panienki z magazynów, ogromnie szanują się i bardzo rzadko decydują się na przebywanie u kochanków dłużej, jak do północy.
Pragnienie pomówienia z kochankiem było u pani Danglars do tego stopnia wielkie, iż nie zważała w tym wypadku na savoir-vivre, na wielkoświatową moralność, i wróciła od kochanka, który jej notabene nie przyjął, gdy zegary wieżowe miasta wybijały pierwszą godzinę. Zrobiła więc więcej, niż była powinna, narażając tem swój honor wielkoświatowej matrony.
Z przyczyn powyższych baronowa wracała do domu z tą samą ostrożnością, z jaką wydalała się Eugenja.
Ze ściśniętem sercem weszła cicho po schodach do swych apartamentów, które, jak wiadomo, przylegały do pokojów, zajmowanych przez pannę Danglars, Przechodząc koło sypialni swej córki, baronowa chciała wejść do niej, lecz drzwi były zamknięte. Pomyślała wtedy, iż jej córka śpi już. Zapytała jednak pokojówki o zdrowie panienki.
— Panna Eugenja, po powrocie z salonów, zamknęła się w swym pokoju wraz z panną d‘Armilly i zupełnie mnie do siebie nie wzywała — odpowiedziała pokojowa — jeżeli więc w ich pokoju panuje cisza, dowodzi to, że już śpią, gdyż nie wychodziły z domu napewno.
Pani Danglars położyła się więc spokojnie, zupełnie bez cienia podejrzeń, które zresztą nie mogły jej przyjść na myśl.
Nie mogła jednak zasnąć. Wypadki były nazbyt silne, by można było przejść nad niemi do porządku dziennego. Skandal był zbyt wielki.
Mimowoli przypomniała sobie baronowa, jak nie miała najmniejszej litości dla biednej Mercedes, gdy na nią spadło nieszczęście, bez żadnej z jej strony winy.
— Eugenja i cały nasz dom zginęły na zawsze. Podobny skandal okrywa nas bowiem hańbą na czas bardzo długi — mówiła do siebie baronowa — całe szczęście, iż Bóg obdarzył Eugenję tak niezłomnym charakterem, może się więc nie ugnie pod tym ciosem?
— Lecz jakim sposobem mogło stać się to wszystko — myślała dalej — jakim sposobem ten Cavalcanti, taki elegancki, dobrze wychowany, bogaty z pozoru?... mógł się okazać zwykłym złodziejem, mordercą, byłym galernikiem?...
Nie umiała tego sobie wytłumaczyć sama, więc się udała o pomoc do Debraya. Nie przyjął jej... Prawda, że nie ze swej winy, lecz tak czy inaczej — rozmówić się z nim nie mogła.
Do kogóż więc się zwrócić o pomoc i ratunek, o radę? Przyszedł jej na myśl de Villefort... Lecz ten, jako prokurator królewski, dał przecież rozkaz zaaresztowania pana Cavalcantiego! Więc to pan de Villefort właśnie, bez żadnej uwagi na ich dom, na nią, okazał się sprawcą tego całego nieszczęścia!
Z drugiej jednak strony, Villefort postąpił tak, jak postąpić musiał. Był przecież urzędnikiem. Czyż byłoby lepiej, ażeby aresztowanie opóźnił, a tem samem umożliwił podpisanie ślubnego aktu, co dałoby tylko wynik, iż jej córka byłaby dziś żoną mordercy i galernika?
— Nie! Pan Villefort postąpił dobrze, gdyż uchronił nas od hańby jeszcze większej. Pan de Villefort jednak, jeżeli ma choć trochę życzliwości dla niej, jeżeli w jego pamięci nie zatarła się jeszcze przeszłość, winien na tem poprzestać i pozwolić by Cavalcanti mógł uniknąć kary.
Postanowiła prosić go o to. I dopiero wtedy, gdy ta myśl narodziła się w jej głowie, zdołała usnąć spokojnie.
Nazajutrz wstała bardzo rano, ubrała się bez pomocy pokojowej nawet, jak najskromniej, już o godzinie dziewiątej wyszła z pałacu i pieszo doszła do ulicy Provence, gdzie wzięła dorożkę i kazała się zawieźć do domu Villeforta.
Od tygodnia przeklęty dom ten przedstawiał okropny widok, jakby szpitala dla zadżumionych. Okiennice prawie stale były pozamykane, bardzo rzadko przed domem ukazywała się jakaś postać, nikt nie dzwonił do drzwi wejściowych...
Zaś okoliczni sąsiedzi paplali tylko pomiędzy sobą: „czy też dziś znów będzie jaki nowy pogrzeb z domu prokuratora królewskiego?“
Panią Danglars przejął grozą widok tego opuszczonego i ponurego domu; wysiadła z dorożki drżąca i blada, a następnie cicho zadzwoniła.
Za trzecim razem dopiero odźwierny uchylił bramę, lecz nie chciał przybyłej przepuścić do wnętrza, zapytując, kto jest, od kogo przychodzi i poco?
— Mój przyjacielu — zawołała baronowa — czy głowę straciłeś, że śmiesz mnie zapytywać o to? Widziałeś mnie przecież ze sto razy conajmniej.
— Być może. My teraz jednak już nikogo nie znamy, nikogo nie poznajemy. Mam zresztą taki rozkaz. Więc kto pani jesteś?... Zapytuję, gdyż nikogo absolutnie przepuszczać mi nie wolno, bez wiedzy i pozwolenia pana prokuratora królewskiego, lub też doktora d‘Avrigny.
— Ja mam interes do pana de Villeforta właśnie.
— Czy bardzo pilny?
— Musi być on bardzo ważny najwidoczniej, jeżeli mimo takiego przyjęcia nie wsiadłam do powozu i nie odjechałam. Oto mój bilet, zanieś go swemu panu.
— Zechcę pani poczekać, dopóki nie wrócę.
I odźwierny zamknął drzwi na rygle, zostawiając baronową na ulicy.
Nie czekała jednak długo. Dość szybko bowiem drzwi otworzyły się i pani Danglars przeszła przez nie na dziedziniec, na którym oczekiwał już na nią lokaj.
— Niech pani baronowa raczy darować temu poczciwinie, lecz jest on wykonawcą takich właśnie rozkazów pana de Villeforta — powiedział służący.
Aczkolwiek pani Danglars była bardzo przygnębiona nieszczęściami, jakie na nią spadły, rozpoczęła rozmowę z de Villefortem, od skargi na niestosowny sposób obejścia się z nią jego służby.
Ale de Villefort podniósł przeciążoną boleścią głowę i z tak smutnym spojrzał na nią uśmiechem, iż wszystkie skargi zastygły na jej ustach.
— Daruj, pani, służącym, tę podejrzliwość, której za winę poczytywać nie mogę, są oni podejrzliwi, bo ich mają w podejrzeniu.
— Jesteś — rzekła baronowa — jak widzę, bardzo nieszczęśliwy, więc i nade mną się może ulitujesz. Już wiesz, rzecz prosta, o nieszczęściu, które na dom nasz spadło?
— Mówisz pani o tych niepomyślnych okolicznościach? Nieszczęściem bowiem jest taki fakt dopiero, którego niczem już cofnąć nie można.
— Sądzisz pan, iż o hańbie, jaka na dom nasz spadła, ludzie kiedyś zapomną?
— Ludzie zapominają wszystko i wszystkich. Jeśli córka pani nie będzie mogła dziś wyjść za mąż, wyjdzie za miesiąc, za pół roku, za rok, za dwa lata... Zaś nie sądzę, byście miały żałować pana Cavalcantiego?...
Pani Danglars z osłupieniem spojrzała na de Villeforta; spokój, z jakim mówił, był prawie szyderczy.
— Czy jestem u przyjaciela? — zapytała głosem, w którym zadrgał ból istotny.
— Tego możesz być pani zupełnie pewna — odpowiedział Villefort, przyczem jego twarz oblała się słabym rumieńcem.
— A więc w takim razie zmień swój ton, panie, mów do mnie jak przyjaciel, a nie jak sędzia.
— Pani — odpowiedział prokurator — gdy mi kto mówi teraz o nieszczęściach, porównywam je zaraz z memi własnemi, a wtedy widzę, jak bardzo błahe są przeważnie. Tak też i twoje nieszczęście, pani, zdaje się być w mych oczach tylko przemijającem niepowodzeniem. W porównaniu z moim, — los twój wydaje mi się godny zazdrości. — Słowa moje zdają się być dla pani przykre. Nie mówmy więc o tem. Przyszłaś pani do mnie w jakimś interesie zapewne. Czem jej zatem mogę służyć?
— Przyszłam się dowiedzieć, jak stoi sprawa tego złoczyńcy?
— Złoczyńcy?... O!... starasz się, pani, złagodzić winę tego zbrodniarza. Jest to przecież zbiegły galernik, fałszerz i morderca.
— Nie myślę temu przeczyć. Im większa jednak będzie surowość twa względem tego nędznika, tem większa hańba spadnie na nasz dom... Pozwól mu zatem, by uciekł.
— Zapóźno, pani, z tem przychodzisz. Rozkazy w tej mierze już zostały wydane. To też nie wątpię, iż będzie on ujęty.
— Jeżeli tak, to w takim razie spraw, by nie był sądzony. Niech siedzi w więzieniu, przynajmniej aż do dnia ślubu mej córki.
— Niepodobieństwo, pani, przepisy prawa są bardzo wyraźne i nie sposób ich lekceważyć. — Zbrodnia zresztą musi być ukarana.
— Czyż prawo dla wszystkich jest jedno i to samo, czyż nie zna wyjątków? Więc prokurator królewski i dla mnie w swem sercu nie znalazłby najmniejszego pobłażania?
— Prawo jest jedno dla wszystkich, pani.
— Ha!... w takim razie...
Tutaj baronowa wstrzymała się, nie kończąc słów swoich.
Villefort spojrzał na nią, wtedy przenikliwym wzrokiem.
— Wiem dobrze, co chciałaś powiedzieć, pani — rzekł po chwili — miałaś na myśli owe straszliwe pogłoski, które opinja paryska łączy z trzema wypadkami śmierci, jakie dom mój w tak krótkim czasie okryły żałobą. Teraz znów Walentyna...
— Nie myślałam nawet o tem — zaprzeczyła baronowa, żałując swego wykrzyknika.
— Gdybyś jednak tak właśnie myślała, pani, wcale bym się temu nie dziwił. Tak myśleć miałaś wszelkie prawo. Powiem ci nawet, jaką mniej więcej, była myśl twoja: „Ty, który tak zapamiętale ścigasz wszystkie zbrodnie, odpowiedz, z jakiej przyczyny te, które w twym domu się dzieją — cieszą się bezkarnością“? To miałaś na myśli, prawda?
Baronowa zbladła, a potem rzekła cicho: „przyznaję“.
— A więc ci odpowiem — rzekł, przysuwając się z krzesłem do baronowej.
— Są występki — rozpoczął — które muszą uchodzić przez czas jakiś bezkarnie, dopóki sprawiedliwość nie zna zbrodniarzy, i lęka się, by nie poświęcić niewinnej głowy, zamiast ukarać występną. — Gdy jednak zbrodniarz zostanie odkryty — Villefort przy słowach tych położył rękę na krucyfiksie stojącym na stole — przysięgam ci, pani, na żywe rany tego Boga, iż kimkolwiekby nie był, zginie. A teraz, gdym złożył to oświadczenie i przysiągł, czy domagać się będziesz jeszcze łaski dla tego nędznika?...
— A czy jest to bezwzględnie pewne, iż Cavalcanti jest takim zbrodniarzem właśnie?
— Proszę posłuchać. Oto są jego papiery. W szesnastym roku życia był skazany na pięć lat galer za fałszerstwo. Jak pani widzi, zaczął dość wcześnie. Z galer uciekł jednak, by dokonać morderstwa.
— I z jakich przyczyn to uczynił? Przecież to Cavalcanti!...
— Ach, nie. Jego istotne imię — Benedykt. Z rodem Cavalcantich niema on nic wspólnego, a ów jegomość z Lukki przybyły, to zapewne również jakiś zbrodniarz, nic ponadto.
Baronowa załamała ręce.
— Villeforcie... — rzekła słodkim głosem.
— Na Boga, pani — odpowiedział prokurator głosem niedopuszczającym opozycji — proszę cię, nie proś mnie nigdy o łaskę dla winowajcy! Bo kim jestem? Wykonawcą prawa. Prawem samem. Czy zaś prawo ma oczy, by smutek pani dojrzało?... Czy ma uszy, aby dosłyszało twój słodki głos?... Czy prawo ma pamięć, by z panią, we wspomnieniu połączyć się mogło?... Nie. Jest ślepe. Nie widzące nigdy, na kogo spadnie jego wyostrzony miecz. Powiesz pani może, że ja nie jestem bynajmniej prawem, lecz tylko żywym człowiekiem. Spójrz w takim razie dookoła siebie w tym domu i powiedz, czy ludzie obeszli się ze mną jak z człowiekiem, jak z bratem?... Gdzież są dowody ich miłości?... Czy oni, ci wszyscy ludzie, mieli nade mną litość? Czy ktośkolwiek podniósł głos, aby Villefortowi udzielono łaski? Nie, nie, nie!... Same tylko ciosy bezlitosne, jeden za drugim!
— Mówiłeś, panie — próbowała mimo wszystko prosić jeszcze baronowa — że to włóczęga, dziecko opuszczone, samotne, które nigdy nie miało rodziny, nie znało ojca, matki...
— Tem gorzej, pani, tem gorzej... Albo raczej tem lepiej, przynajmniej nikt go opłakiwać nie będzie.
— Nie jest że to pastwienie się nad słabym...
— Słaby, a zabija...
— Niesława jego, jak krew, na dom mój spadnie.
— A ja, czyż nie mam w swym domu hańby i trupów?
— Panie, jesteś bez litości dla innych; pamiętaj, że i dla ciebie nikt jej mieć nie będzie.
— Mniejsza o to — rzekł de Villefort, wznosząc rękę ku niebu, jakby z wyzwaniem.
— Odłóż pan przynajmniej sprawę tego nieszczęśliwego, jeśli już go schwytano, do przyszłych posiedzeń. Ludzie przez ten czas zapomną nieco.
— Nie mogę, pani, litera prawa na to nie pozwala.
— Gdyby jednak do tej chwili nie został schwytany, to nie wywieraj nacisku, pozwól, by uciekł.
— Zapóźno na to, pani, upewniam cię.
— Panie — rzekł służący, wchodząc — w tej chwili woźny przyniósł te papiery z ministerstwa spraw wewnętrznych, mówiąc, że bardzo pilne.
De Villefort gorączkowo rozerwał pieczęcie.
Prokurator drżał z podniecenia, baronowa z trwogi.
— Schwytany! — zawołał de Villefort — sprawa skończona.
Pani Danglars podniosła się zimna i blada.
— Żegnam pana — rzekła.
— Żegnam panią — odpowiedział prokurator królewski, nie pamiętny na jej smutek, z radością prawie.
A potem, wracając do biurka, rzekł, uderzając ręką po papierach:
— Mam więc fałszerstwo, trzy kradzieże i dwa podpalenia. Brakowało mi tylko morderstwa i oto mam je. Wspaniałe mieć będę posiedzenie!



ROZDZIAŁ XVIII.
WIDZIADŁA.

Walentyna żyła. Przewidział to nietylko doktór d‘Avrigny, ale i Monte Christo, mówiąc, że jeżeli nie zabił jej pierwszy atak, to żyć będzie.
Tak się też stało. Była jednak tak osłabiona, że nie mogła podnosić się z łóżka.
Od macochy dowiedziała się o zerwaniu małżeństwa Eugenji z mniemanym księciem Cavalcantim, który okazał się zbiegiem z galer i mordercą, o ucieczce z domu rodzicielskiego Eugenji, wreszcie o schwytaniu Benedykta.
Wszystkie te wiadomości, aczkolwiek tak bardzo sensacyjne, bardzo niewielkie zrobiły na Walentynie wrażenie, jej umysł był nazbyt jeszcze osłabiony, by mógł funkcjonować normalnie. Powstało na tem tle w schorzałym umyśle kilka tylko błędnych i niewyraźnych widziadeł, które snuły się jak cienie przed oczami, znikały, to znów wracały w obłędnym korowodzie.
W świetle dnia chora żyła jeszcze rzeczywistością, bo czcigodny jej dziadek kazał się zanosić do pokoju wnuczki i tam ojcowskim wzrokiem czuwał nad nią; gdy wszelako nadchodziła noc, gdy w pokoju panował półcień, rozświetlany słabym płomieniem małej nocnej lampki jedynie, zapadała ona w świat rojeń, marzeń i widziadeł.
Około godziny jedenastej, gdy Walentyna zdawała się zasypiać zazwyczaj, z jej pokoju wychodziła nawet pielęgniarka, a wtedy był on starannie zamykany na klucz, który następnie był oddawany do ręki samemu panu de Villefort, tak, iż od tej godziny nikt wejść nie mógł do chorej, chyba że przez pokoje pani de Villefort i małego Edwardka.
Nie potrzebujemy chyba nadmieniać, iż Morrel dzień w dzień odwiedzał Noirtiera, aby się dowiedzieć o stanie zdrowia Walentyny, przyczem nawet wieści o chwilowem pogorszeniu przyjmował ze spokojem. Ten stan umysłu zawdzięczał on słowom Monte Christa, który zaręczał, że chora ma się coraz lepiej i że żadne niebezpieczeństwo już jej nie grozi.
Tak minęły cztery dni. Rozdrażnienie, stan podniecenia, to znów bezwzględne wyczerpanie, nie opuszczały jednak chorej. Najlepiej czuła się w nocy, w stanie nawpółprzytomnym: prześladowały ją wtedy mary i widziadła, lecz leżała bezwładna, w stanie absolutnego spokoju, co dobrze wpływało na jej wyczerpane ciało i umysł.
W widziadłach rozpoznawała to macochę, to Monte Christa, lub wreszcie Cavalcantiego i Eugenję. Trwało to do godziny drugiej... trzeciej... zazwyczaj. Nad ranem jednak spadał na nią sen mocny, który pokrzepiał jej siły.
Widziadła takie napastować zaczęły Walentynę i w czasie piątej nocy choroby. Już jakieś kilkanaście minut upłynęło od zamknięcia drzwi na klucz, już moc gorączki wzmagającej się w nocy opanowała schorzałą głowę Walentyny i przeprowadzała przed jej oczami nieustanne widziadła i cienie, gdy nagle, przy słabem świetle nocnej lampki, ujrzała bibljoteczkę swoją, znajdującą się w murze przy kominku, jak się otwierała cicho, tak, iż zawiasy najmniejszego nie wydały szmeru.
W normalnym stanie, Walentyna rzuciłaby się do dzwonka i wołać zaczęła o pomoc; w stanie chorobliwej apatji, w jakiej się znajdowała, nic jej nie mogło zadziwić, lub przestraszyć. Patrzyła więc spokojnie dalej.
Przekonana była zresztą, iż jest to jedno z widziadeł, jakich widziała już tysiące w czasie swej choroby: zapragnęła jedynie, by choć raz ukazał jej się Maksymiljan, a nie macocha, lub Monte Christo, jak to zdarzało się przeważnie.
Z za drzwi bibljoteki wyszła jakaś postać i cicho, jak prawdziwa mara, zbliżać się zaczęła do jej łoża.
Wtem jaśniejszy błysk lampki oświetlił nieco lepiej twarz nocnego gościa.
— To nie on, nie Maksymiljan — rzekła wtedy do siebie Walentyna.
I czekała apatycznie, aż zjawa rozpłynie się, zniknie w powietrzu, jak to się zazwyczaj zdarza w marzeniach.
Widziadło nie ginęło jednak, lecz stało nieruchome. Zaczęło ją to męczyć, dotknęła się więc pulsu, by się przekonać, czy jest to sen, czy też rzeczywistość może? Puls uderzał nierówno i bardzo gwałtownie. Przyszło jej wtedy na myśl, iż najlepszym sposobem przywrócenia umysłowi sprawności działania jest orzeźwienie się jakimś napojem. Wyciągnęła więc rękę ku szklance, która stała na kryształowej podstawie, lecz wtedy widziadło uczyniło ruch cichy, lecz bardzo gwałtowny i Walentyna uczuła jakby uściśnienie ręki.
Tym razem złudzenie, albo raczej rzeczywistość, przewyższyła wszystko, czego do tej chwili doświadczała Walentyna. Zadrżała cała.
Uściśnienie dłoni widziadła nie pozwoliło Walentynie sięgnąć po napój; cofnęła więc zwolna rękę.
Wówczas widziadło, które mimo wszystko zdało się być Walentynie raczej opiekuńcze niż groźne, wzięło szklankę, zbliżyło ją do lampy, pod światło zbadało napój, dopiero wtedy podało szklankę Walentynie i przemówiło głosem pełnym tkliwości:
— Pij, dziecię, teraz.
Duch mówił. Walentyna już otworzyła usta do okrzyku.
Nocny gość położył wtedy palec na ustach.
— Pan hrabia Monte Christo! — powiedziała Walentyna do siebie.
— Nie lękaj się mnie — rzekł hrabia — nie dopuszczaj do serca swego niepokoju, i wierz mi, iż jestem twoim przyjacielem. Nie jestem zjawą, ni widziadłem, jestem rzeczywistością, a zwłaszcza, co raz jeszcze powtarzam, jestem twoim przyjacielem.
Walentyna nie mogła znaleźć słów; z przerażenia zresztą głosu nawet wydobyć nie mogła.
W jej wzroku jednak, lęku i obawy pełnym, każdy wyczytać mógł zapytanie:
— Jeżeli twe zamiary czyste, pocóż tu przyszedłeś?
Hrabia swą iście nieziemską intuicją odgadł, co się działo w sercu dziewicy.
— Słuchaj mnie, albo raczej spojrzyj na mnie — rzekł — popatrz na moje zaczerwienione oczy i na twarz bledszą niż zazwyczaj. Już cztery noce ani na jeden moment oka nie zmrużyłem, już cztery noce czuwam nad tobą, zaś czynię to bo mnie prosił o to nasz wspólny przyjaciel, Maksymiljan.
Fala gorącej krwi zalała purpurową łuną bladziutkie do tej chwili lica chorej. Imię to, tak nagle wymówione, rozproszyło w niej resztki nieufności, jaką uczuwała dla hrabiego.
— Więc Maksymiljan powiedział panu wszystko? — zapytała.
— Tak jest. Od niego dowiedziałem się, iż przez ciebie i tobą jedynie żyje. To też przyrzekłem mu, iż żyć będziesz.
— Zdaje mi się, że mówiłeś, przed chwilą, o opiece, jaką roztoczyłeś nade mną. Czy jesteś, panie, doktorem?
— Jestem, pani, i doktorem również, lecz jestem nadewszystko twoim przyjacielem. Czuwałem nad twem bezpieczeństwem po nocach całych, ukryty tam, w tej bibljotece, do której przechodziłem specjalnie przebitem, przejściem, — z sąsiedniego domu, który jest teraz moją własnością.
Walentyna, przejęta uczuciem wstydliwości niewieściej, spuściła oczy i z wyrazem dumy oraz lekkiego gniewu powiedziała:
— To, coś czynił, panie, nie jest zgodne z poczuciem honoru, opieka w ten sposób dana, graniczy za zniewagą!
— Walentyno, żono mego przyjaciela! Przez cały czas całonocnych czuwań moich uwaga moja była zwrócona jedynie na ludzi, którzy przychodzili do ciebie nocą; badałem następnie jakość lekarstw, które ci podawano; gdym tylko spostrzegł rzeczy niewłaściwe, wylewałem je natychmiast z twej szklanki, a w miejsce trucizny, dawałem napój życiodajny, który wlewał w twe żyły nie śmierć, lecz życie.
— Śmierć, trucizna!... zawołała Walentyna, myśląc, iż znowu ogarnia ją gorączka — co znaczyć mogą słowa te, hrabio?
— Tak jest, niestety, dziecko moje! — Dawano ci tutaj trucizny i szykowano śmierć. Inna rzecz — moje środki lecznicze, te napewno przywrócą ci zdrowie i dadzą życie. Więc wypij!
Mówiąc słowa te, hrabia wpuścił do szklanki z wodą dwie krople rubinowego lekarstwa z kryształowego flakonu.
Walentyna wyciągnęła już rękę, lecz cofnęła ją, po chwili, zdjęta nagłem przerażeniem.
Monte Christo, widząc to, podniósł szklankę do swych ust i wypił do połowy, oddając pozostałą resztę Walentynie, która wtedy z uśmiechem wypiła napój.
— Tak — rzekła — poznaję smak moich nocnych napojów, smak wody, która zawsze ożywiała mą pierś uspakajała podrażnione nerwy. Dziękuję ci, panie, za nie.
— Dzięki tym purpurowym kroplom, do wody dolewanym, utrzymałem cię przy życiu, Walentyno. Ileż ja przecierpiałem, ukryty za drzwiami tej bibljoteki, gdy patrzeć byłem zmuszony, jak do twej szklanki wlewano truciznę, gdym drżał, abyś tego napoju niosącego śmierć nie wypiła, zanim ja uzyskam możność wyjścia z ukrycia swego i usunięcia tej trucizny!
— Więc powiadasz, panie, — rzekła Walentyna z sercem zamierającem z trwogi — że do mej szklanki wlewano truciznę?... Boże mój, Boże!... Lecz jeżeli tak, to widzieć musiałeś i osobę, która to czyniła?...
— Widziałem.
Walentyna uniosła się na łóżku, zakrywając bielszą od śniegu pierś batystową zasłoną.
— Widziałeś tę osobę? — zawołała z przestrachem.
— Tak jest, widziałem — powtórzył jak echo hrabia.
— Zgrozą przejmują mnie słowa twe, panie. Cóż za dno zbrodni i cierpienia! Więc w domu ojca mego, leżącą na łożu cierpień, dobić mnie chcą jeszcze?... Ach, odejdź ode mnie, nie mów mi tego, bo słuchając cię, wiarę w Boga mogłabym zatracić. To być nie mogło, nie mogło!
— Czyliż w ciebie pierwszą, Walentyno, ta ręka ugodziła? Czyż nie widziałaś, jak przy tobie umierali: babka twa, margrabina de Saint Meran i Wawrzyniec? A byłabyś widziała, z największą pewnością i skon pana Noirtiera, gdyby organizm jego nie był uodporniony na trucizny, przez to, iż doktór d‘Avrigny, truciznami właśnie leczył jego paraliż!
— Boże!... To dlatego dziadek od miesiąca zmuszał mnie, bym i ja jego lekarstwa zażywała?!
— Lekarstwo to miało smak skórki pomarańczowej, wszak prawda?
— Tak jest, panie.
— Teraz rozumiem już wszystko — zawołał Monte Christo — więc i panu Noirtier jest już wiadome, iż w domu tym grasują truciciele. Wie może również i to, czyja ręka podaje truciznę. On to w swej bezgranicznej miłości, starał się zabezpieczyć cię od uderzenia tej morderczej dłoni, on ci życie uratował.
— Lecz któż jest tym zbrodniarzem, tym mordercą?
— To ja ciebie, pani, zapytam się raczej, czy nigdy nie widziałaś nikogo takiego, któryby wchodził nocą do twego pokoju?
— Widziałam, panie. Lecz były to tylko gorączkowe marzenia, gdyż widywałam osoby, które napewno wejść tu nie mogły, jak pan Cavalcanti, lub Eugenja... Lecz prawda!... zdawało mi się, iż widziałam, parokrotnie nawet, również i ciebie, panie.
— Teraz nie masz gorączki, bo rozmawiasz przytomnie, za chwilę więc poznasz swych wrogów, zbliża się bowiem północ, godzina piekła i morderców, za chwilę przyjdzie tutaj przeto truciciel lub trucicielka, z pewnością.
— Boże Wielki!... zawołała Walentyna, ocierając dłonią pot, perłami na jej czoło występujący.
Godzina duchów ciemności uderzyła po chwili, zegar na kominku stojący wydzwonił cicho północ, a każde uderzenie jego bronzowego młota zdawało się spadać centnarowym ciężarem na serce chorej, struchlałe z trwogi.
— Walentyno — rzekł hrabia — zbierz teraz wszystkie swe siły, całą przytomność swego umysłu i ucisz bicie swego serca, przytłum oddech i udawaj śpiącą, a za chwilę zobaczysz sama mordercę. Gdy odejdzie — powrócę.
I znikł za drzwiami bibljoteki, przyczem, już je zamykając, dodał szeptem:
— Pamiętaj, abyś się nie zdradziła już nie słowem, lecz jednym ruchem choćby, gdyż wtedy zginąć byś mogła, zanim ja przyjśćbym ci zdołał z pomocą.



ROZDZIAŁ XIX.
MORDERCZYNI.

Gdy Walentyna pozostała sama, zaczęła, targana niepokojem, liczyć upływające sekundy i przekonała się, iż ich bieg był dwa razy wolniejszy od uderzeń jej serca.
Mimo całą ufność, jaką powzięła ku osobie hrabiego — wątpiła. Któż pragnąćby mógł jej śmierci?... z jakich przyczyn?... dlaczego?... komuż co zawiniła, by mieć nieprzyjaciół, idących w swej nienawiści aż tak daleko?
Minęło dwadzieścia parę minut trwogi pełnych, tego nieznośnego oczekiwania, czas ten wydawał się wiecznością... aż nakoniec Walentyna, znajdująca się już na krańcach wyczerpania, usłyszała odgłos skrzypiącej posadzki w pokoju Edwardka.
Nadstawiła ucha, tłumiąc jednocześnie oddech; po chwili cicho zaskrzypiały zawiasy u drzwi.
Walentyna mimowoli uniosła się wtedy z łoża, jakby chciała uciekać. Lekkie uderzenie paznogciem o ściany bibljoteki przywróciło jej przytomność, dało poznać, iż hrabia czuwa i że w każdej chwili jest gotów pospieszyć jej z pomocą.
Opadła więc z powrotem na poduszki, drżąca cała z niewymownej trwogi.
W tej samej chwili czyjaś dłoń uchyliła firanki, zwieszające się nad łożem.
Walentyna, pomna rad hrabiego, przyczaiła się, starając się oddychać jak najrówniej, by tem udać sen głęboki.
— Walentyno! — zawołano zcicha.
Dzieweczka zadrżała na ten głos, lecz leżała cicho.
— Walentyno! — powtórzono wołanie.
I znowu odpowiedzią na to wołanie było milczenie tylko.
W ciszy tej jednak tem wyraźniej słyszeć było można odgłos kropel jakiegoś płynu, wpadającego do szklanki, z której przed chwilą piła Walentyna.
Panna de Villefort nie była zdolną wtedy do pozostawania dłużej w bezwładzie, mimo niebezpieczeństwa otworzyła nieco oczy i ujrzała przy łóżku jakąś postać, przybraną w białe niewieście szaty, która właśnie była zajęta wlewaniem do szklanki kropel z kryształowego flakonu.
Była to pani de Villefort.
Na ten niespodziewany widok Walentyna zadrżała do tego stopnia silnie, iż zwróciło to uwagę przybyłej, gdyż ta pochyliła się nad chorą. Walentyna zamarła wtedy w trwodze, w mniemaniu, iż teraz uczuje, jak zimne żelazo wbija się jej w serce. Pani de Villefort uznała jednak najwidoczniej, iż ostateczność ta nie jest jeszcze nieodzowną, i po chwili nadsłuchiwań, — oddaliła się cicho.
Parę chwil martwej ciszy, potem delikatny skrzyp drzwi bibljoteki... i hrabia znów stanął przy łożu.
— Widziałaś? — zapytał.
— Tak jest, niestety!
— I poznałaś?
— O tak!... Lecz wolałabym umrzeć raczej, aniżeli dożyć takiej chwili.
— Wolałabyś więc umrzeć, nie myśląc o tem, że spowodowałoby to i śmierć Maksymiljana również?...
— Boże Wielki, Boże Miłosierny! — zawołała Walentyna, obłąkana nieomal — więc cóż mam robić, aby ocalić siebie, a więc i jego?
— Walentyno!... ręka, która cię ściga, wszędzie cię znajdzie i w końcu ugodzi śmiertelnie. Garściami złota przekupi twą służbę i śmierć czyhać na ciebie będzie wszędzie i na każdym kroku. Znajdziesz ją nawet w wodzie, którą pić będziesz u źródła, w owocu, jaki zerwiesz z drzewa.
— Ależ ja na trucizny jestem uodporniona, jak to pan sam przecież mówiłeś?
— Na jednę tylko. Inne zabić cię mogą z największą łatwością. A truciznę zmienić mogą w każdej chwili.
Monte Christo, powiedziawszy słowa te, wziął do ręki szklankę i skosztował.
— Przepowiedziałem — rzekł — tak właśnie zrobiono. Dano ci teraz nie truciznę, lecz silny narkotyk. Gdybyś wypiła, to co pani de Villefort ostatnio przelała do twej szklanki, w przeciągu paru minut już byś nie żyła, Walentyno!
— Ależ na Boga!... za cóż mnie prześladuje ta kobieta?
— Zapominasz, Walentyno, w niewinności swojej, że jesteś bardzo bogata, gdyż posiadasz dwieście tysięcy rocznego dochodu; gdybyś nie żyła, fortuna ta należałaby do Edwardka.
— A to jakim sposobem? — majątek ten spadł na mnie po matce mej i po rodzicach mej matki przecież?
— Bez wątpienia. To też dlatego właśnie państwo de Saint Meran już nie żyją, byś ty została ich dziedziczką. Potem próbowano uśmiercić pana Noirtiera, gdy tylko zmienił on swój testament na twą korzyść. Nie udało się to, przyczem niewinną ofiarą zamachu tego padł biedny Wawrzyniec. Teraz tyś miała umrzeć, bo wtedy cała twa fortuna spadłaby na ojca twego, po którym, z kolei, jego syn, Edward, odziedziczyłby wszystko.
— Edwardek!?... biedne dziecię!... więc dla niego popełniono tyle zbrodni?
— Zrozumiałaś nakoniec?
— Że też w umyśle tak młodej kobiety, tak okropne zbrodnie narodzić się mogły!
— Przypomnij sobie Perouse i mężczyznę w czarnym płaszczu, którego macocha twa z takiem zajęciem wypytywała o właściwości aqua-tofany. Już w tamtych czasach ten szatański pomysł tkwił w jej umyśle.
— Widzę już, panie — zawołała dzieweczka, tonąc we łzach cała — widzę, że muszę umrzeć. Muszę!!... taki już mój los.
— Nie, Walentyno, nie umrzesz, bo wróg został już odkryty i są już nam znane jego cele, zamiary, środki wreszcie, jakimi działa. Wróg taki nie jest nigdy nazbyt groźny. Więc żyć będziesz, ja bowiem nie pozwolę na to, byś umarła. Żyć będziesz, abyś istnieniem swem i miłością osładzała żywot Maksymiljana, żyć będziesz dla własnego i Maksymiljana, szczęścia. By jednak tak właśnie się stało, musisz, Walentyno, całkowicie mi zaufać!
— Co czynić mam, panie?
— Wszystko, co ci rozkażę i ufać mnie jednemu, nie wierząc poza mną nikomu absolutnie, nawet ojcu własnemu.
— Przecież ojciec mój do tej intrygi przeciwko mnie nie należy chyba?... ach powiedz mi to, panie — zawołało biedne dziecko, załamując w bólu ręce.
— Nie, nie należy. Lecz ojciec twój, jako wytrawny sądownik, nie powinien był już wątpić, że te wszystkie wypadki nagłych śmierci, jakie zdarzyły się w jego domu, są nienormalne, zbrodnicze! Czyż nie twój ojciec powinien był czuwać nad tobą?... czy nie on winien być na mem miejscu?... Czyż nie on powinien był truciznę tę od ciebie oddalić?... czy nie jego obowiązkiem, nakoniec, było stanąć pierś w pierś naprzeciw mordercy?
— Panie!... litości nad mojem sercem!... Uczynię wszystko, co każesz, bo dwie są na tym świecie istoty, któreby umarły, gdyby mnie zabrakło na tej ziemi; mój dziadek i Maksymiljan.
— Czuwać będę i nad nimi, jak czuwam nad tobą.
— Dobrze więc. Rozkazuj. Przysięgam, iż będę ci posłuszną.
— Przedewszystkiem, cokolwiekby się stać miało z tobą, Walentyno, — bądź spokojną, nie lękaj się niczego, bo nic złego ci się nie stanie. Gdybyś się obudziła w jakiemś nieznanem ci miejscu — nie lękaj się, choćby to nawet miały być: grób i trumna. Gdyby tak nawet było, — leż spokojnie i cicho, mówiąc sobie: „przyjaciel Maksymiljana czuwa nade mną“.
Hrabia, po wymówieniu słów tych, wydobył z bocznej kieszeni surduta flakonik szmaragdowy, otworzył go za pomocą wyjęcia złotego koreczka, dobył z niego jednę pigułkę brunatnej barwy, i podał ją Walentynie ze słowami:
— Połknij to.
Panna de Villefort uczyniła to bez jednej chwili wahania się.
— A teraz, dziecię, odchodzę, bo jesteś już ocalona, ze słowami: „do widzenia“.
— Do widzenia ci, przyjacielu Maksymiljana. Ufam ci, jak Bogu.
Monte Christo odsunął się od łoża, nie odszedł jednak zupełnie, lecz czekał u wezgłowia dość długo, aż Walentyna zasnęła mocno. Potem wziął szklankę, trzy czwarte narkotyku wylał do kominka, ażeby myślano, iż chora napój wypiła i postawił szklankę na tem samem miejscu.
Dopiero wtedy wyszedł, rzucając ostatnie spojrzenie na Walentynę, zasypiającą z uśmiechem szczęścia na ustach, pełną nadziei i ufności, a czystą jak anioł, który u stóp Stwórcy spoczywa.



ROZDZIAŁ XX.
WALENTYNA.

Dogasała lampka, stojąca na kominku w pokoju Walentyny, pochłaniając ostatnie krople oliwy pływającej na wodzie, a przez zasłony, u okien zwieszające się, sączyć się zaczęło posępne światło ponurego dnia deszczowego, gdy otworzyły się drzwi wiodące do pokoju Edwarda i w ich ramie ukazała się głowa, którą widzieliśmy przy łożu Walentyny zaraz po północy.
To pani de Villefort przyszła zobaczyć, co zdziałał dany przez nią narkotyk?
Gdy ujrzała, że w szklance pozostało jeszcze coś niecoś, wylała to w popiół, a następnie szklankę wypłukała bardzo starannie, wytarła własną chustką i dopiero wtedy postawiła ją z powrotem na stole.
Gdyby kto wówczas spojrzał na żonę prokuratora, to mógłby zauważyć, że parokrotnie chciała ona podnieść firanki, osłaniające łóżko Walentyny, lecz zawsze ręka jej opadała i nie zdołała tego uczynić.
Nakoniec jednem szarpnięciem dokonała tego, a wtedy miała już możność przekonania się, iż jej pasierbica nie oddychała już; zęby nawpół rozchylone nie przepuszczały najmniejszego tchnienia, oczy, otoczone fioletową obwódką, zdawały się przebijać skórę nabrzmiałą, opuchłą, długie czarne rzęsy podkreślały swą mocną barwą pożółkłe jak wosk, powieki.
Pani de Villefort wpatrywała się w tę nieruchomą twarz błędnem spojrzeniem, bez poruszenia; po chwili ośmieliła się jednak, uniosła ku górze kołdrę i położyła rękę na sercu leżącej.
Serce to nie biło już.
Tylko arterje jej własnych palców uderzało o ciało.
Dopiero wtedy cofnęła się z lekkim okrzykiem i zadrżała.
Jedna ręka Walentyny zwieszała się z łóżka. Paznogcie ręki tej były sine zupełnie.
Pani de Villefort była przekonana, że wszystko się już skończyło.
Dokonał się jej czyn ostatni, najstraszliwszy.
Na śmierć naturalną pana Noirtiera — jej Edwardek mógł czekać spokojnie, bez żadnej dla siebie szkody.
Trud jej życia był ukończony. Mogła odpocząć teraz.
Trucicielka, widząc, iż już nic jej nie pozostało do zrobienia, zabierała się do wyjścia, lecz odchodziła z widocznemi: lękiem i bojaźnią; ona, tak odważna do tej chwili, obawiała się teraz, by podłoga nie zatrzeszczała głośniej; cofając się — trzymała jednak ciągle jeszcze zasłonę ku górze wzniesioną, pożerając wzrokiem widok śmierci, która wywiera dziwny urok na patrzących, gdy — jest jeszcze tajemnicą.
Chwile upływały; pani de Vilefort nie miała dość sił, by wypuścić z rąk firankę i odejść. Morderczyni nie mogła się oderwać od swej ofiary.
W tej samej chwili zgasły ostatnie płomyki lampki. Pani de Villefort zadrżała silnie, a wtedy fałdy firanki opadły wraz z ręką wpół omdlałą.
W tej chwili zegar wybił godzinę czwartą. Trucicielka po omacku doszła do drzwi i wyszła z pokoju śmierci — śmiertelnym potem zgryzoty oblana.
Półmrok trwał jeszcze około dwóch godzin. Powoli blady brzask zaczął wchodzić przez szczeliny okiennic do pokoju, aż wreszcie zajaśniał w pełnym blasku, ujawniając właściwe kształty wszystkich przedmiotów.
Około godziny ósmej dał się słyszeć odgłos otwieranych kluczem drzwi i do pokoju weszła pielęgniarka, doglądająca Walentyny, z filiżanką aromatycznej herbaty w ręku.
Gdyby ojciec lub kochanek spojrzał na Walentynę, byłby spostrzegł odrazu, że to zimny trup spoczywa na łożu. Najemne oko oceniło natomiast, iż chora śpi jeszcze.
— Zasnęła najwidoczniej po wypiciu lekarstwa, bo szklanka nieomal w całości została wypróżniona — rzekła — wszystko więc idzie dobrze.
Postawiła herbatę na stoliczku, następnie zbliżyła się do kominka, rozpaliła ogień... a gdy to uczyniła, rozsiadła się w krześle i natychmiast zasnęła, aczkolwiek noc całą przespała spokojnie i wstała przed półgodziną zaledwie.
Obudził ją zegar, wydzwaniający godzinę dziesiątą.
Tak twardy sen chorej zdziwił ją teraz, aczkolwiek nie zaniepokoił jeszcze, dopiero ręka, bez zmiany z łóżka się zwieszająca, uczyniła to nakoniec. Przystąpiła więc do łóżka i wtedy dopiero przekonała się, że ręka jest zimna i serce nie bije.
Krzyknęła przeraźliwie i pobiegła ku drzwiom z głośnem wołaniem: pomocy!... ratunku!...
— Co się tam stało? — odezwał się głos pana d‘Avrigny, który przybył właśnie o zwykłej godzinie odwiedzin.
— Kto woła o ratunek i komu jest on potrzebny? — dał się słyszeć jednocześnie głos de Villeforta — doktorze, czyś słyszał?... ktoś woła o ratunek!
— Tak jest, to też pospieszajmy, nie zastanawiając się zbytnio nad tem, kto potrzebuje naszej pomocy. Najprędzej Walentyna, idźmy więc do niej — rzekł doktór.
Jednocześnie z de Villefortem i doktorem, do pokoju Walentyny zbiegła się cała znajdująca się w domu służba, wołając jednym głosem: „ratunku!“...
— Gdzie jest moja żona?... — obudźcie panią! — zawołał pan prokurator królewski, stając przed drzwiami pokoju swej córki, do którego, zdawało się, że wejść nie śmiał.
Pan d‘Avrigny tymczasem porwał na ręce Walentynę.
— Znowu to samo — rzekł ponuro, opuszczając martwe ciało z powrotem na łóżko.
A zwracając się do de Villeforta, który w chwili tej wszedł właśnie do pokoju, rzekł głosem strasznym, lecz i bardzo uroczystym:
— Córka twa nie żyje, panie prokuratorze królewski.
Pan de Villefort, po usłyszeniu słów tych, zachwiał się i padł, uderzając głową o łóżko Walentyny.
Po słowach doktora, w gronie służby podniósł się jeden głośny krzyk; po chwili wybiegła ona wszystka z pokoju, jakiś czas słychać było zgiełk na dziedzińcu, wreszcie głucha cisza zapanowała w całym domu. Od pierwszego do ostatniego, wszyscy opuścili przeklęty dom.
W tejże samej chwili pani de Villefort z ręką nawpół zatopioną w nieładzie rozpuszczonych włosów stanęła na progu i pozostała tak czas jakiś bez ruchu, jakby wzrokiem zapytując obecnych, co się tu takiego stało?... Nakoniec parę łez, jakby z trudem wyciśniętych, spłynęło z jej oczu po policzkach.
Potem skoczyła nagle, z wyciągniętemi ramionami do stoliczka, który stał przy łóżku Walentyny, a z którego pan d‘Avrigny wziął właśnie do ręki szklankę, z resztkami niedopitego płynu.
Narkotyk, którego nie wypiła w zupełności Walentyna, ona sama własną ręką w popiół wylała przecież?... A nawet, pamięta to doskonale, szklankę naprzód umyła, a następnie wytarła do sucha jak najstaranniej.. No, a teraz, ta sama szklanka znów w jednej czwartej jest napełniona płynem?
Jakim sposobem stać się to mogło? Widok martwej twarzy Walentyny mniejsze na trucicielce uczynił wrażenie, aniżeli widok tej niewinnej z pozoru szklanki.
Było się jednak czem przerazić. W szklance bowiem znajdował się płyn, ten sam zupełnie, tej samej gęstości i barwy, jaki ona sama, własną ręką, nalała do szklanki, w chwili, gdy zegary wydzwaniały północ.
Co teraz będzie? Że to narkotyk, że to trucizna... doktór to pozna niewątpliwie... Jakim jednak sposobem znaleźć się mogła ona w szklance? Cud boski sprawił to chyba, ażeby ślad występku pozostał widoczny, by bez kary nie pozostał?
Doktór zaś już rozpoczął badanie. Przystąpił do okna, ażeby mieć możność lepszego przyjrzenia się płynowi następnie nieco płynu wziął na palce i pokosztował.
— A więc to już nie dawna trucizna — powiedział do siebie — lecz jakiś inny preparat, ciekaw jestem, jaki?
Pobiegł do szafy, w której sobie urządził podręczną apteczkę, wziął do ręki mały srebrny flakonik z kwasem saletrzanym parę jego kropel wpuścił do szklanki z pozostawionym płynem, który w tejże chwili zmienił barwę i stał się zielonkawo-czerwony.
— Acha! — zawołał głosem groźnego sędziego, któremu udało się wykryć zbrodnię, jednak nie bez zadowolenia uczonego, któremu udało się rozwiązać trudne zagadnienie.
Oczy pani de Villefort rzuciły płomienne błyskawice, a następnie przygasły odrazu. Wyciągniętą ręką oparła się o ścianę, i chwiejąc się, wyszła z pokoju.
Po chwili dał się słyszeć daleki odgłos ciała, spadającego ciężko na podłogę.
D‘Avrigny nie zauważył tego jednak, gdyż cały był pochłonięty swym rozbiorem chemicznym, co zaś do Villeforta, to ten pozostawał ciągle jeszcze w stanie bezprzytomnym. Po chwili jednak uwagę jego zwróciła nieobecność w pokoju macochy, zastanowiło go to, więc otworzył drzwi, do pokoju Edwardka wiodące, i ujrzał w trzecim pokoju leżącą na dywanie panią domu.
Zwrócił się wtedy do pielęgniarki, która — jako przez zakon sióstr miłosierdzia przysłana — nie chciała, czy nie śmiała opuścić domu Villefortów wraz z innymi, i dał jej polecenie, ażeby się udała na ratunek pani de Villefort.
— A panna Walentyna? — zapytała nieśmiało.
— Dziecko to już niczyjej nie potrzebuję pomocy — odpowiedział doktór — nie żyje przecież!
— Nie żyje!... nie żyje — zajęczał de Villefort w nowym wybuchu boleści, tem bardziej rozdzierającej, iż kamienne to serce nie czuło do tej chwili żadnej, tłumiąc siłą wszelkie porywy serca.
— Nie żyje?... kto mówi, że Walentyna nie żyje — dał się słyszeć obcy głos.
Doktór i de Villefort odwrócili się ku drzwiom i ujrzeli na progu stojącego Morrela — bladego, w najwyższem uniesieniu rozpaczy.
Jak się tam znalazł. Rzecz się tak miała:
O zwykłej swej godzinie, bocznem wejściem, jak zazwyczaj, wszedł Morrel do Noirtiera.
Zdziwiło go to, iż drzwi zastał otwarte, udał się więc sam na górę, nie czekając na służącego, który zawsze oczekiwał na niego, aby go zaprowadzić do starca.
Cała służba jednak już uciekła.
Morrel nie miał żadnego powodu być niespokojnym; Monte Christo przecież zaraz po wypadku przyrzekł mu, iż Walentyna żyć będzie — i żyła. Żyła już cztery dni i czuła się coraz to lepiej. Co wieczór mówił mu to hrabia; to samo potwierdzał, co rano, Nortier.
Nienormalna cisza, panująca w całym domu, zastanowiła go jednak, z drżeniem więc już podążał dalej, znajdując wszędzie drzwi stojące otworem.
Drzwi do pokoju Noirtiera również stały otworem.
Gdy wszedł do jego pokoju, zastał go na zwykłem miejscu, siedzącego na krześle; błędny jego wzrok wszelako wyrażać się zdawał ogromną trwogę, wrażenie to potęgowało się jeszcze niezwykłą bladością twarzy.
— Jak zdrowie pańskie? — zapytał młodzieniec, którego również ogarniać zaczęła podświadoma trwoga.
— Dobrze — dał odpowiedź starzec przymknięciem oka, lecz wyraz oczu tych jeszcze boleśniejszy wyrażał niepokój.
— Pan czegoś chcesz, widać, czegoś potrzebujesz? — zapytał Morrel — może każesz przywołać służącego?
— Dobrze — wyraził Noirtier.
Morrel pociągnął za sznurek od dzwonka, raz, drugi, i trzeci — lecz bez rezultatu, służący nie przychodził.
Zwrócił się wtedy ponownie do starca, na którego twarzy coraz okropniejsze malowało się przerażenie.
— Co ci jest, panie? — zawołał wkońcu młodzieniec — Walentyna może?... Walentyna!!
—Tak... tak... mówiły oczy paralityka.
Maksymiljan chciał wtedy coś powiedzieć, o ile się zdaje, lecz jego zmartwiałe usta nie wydały głosu. Zachwiał się, aż się o stół wesprzeć musiał, a w końcu rzucił się ku drzwiom.
— Dobrze... tak... powtórzyły oczy Noirtiera.
Maksymiljan wypadł na schody, przebiegł wszystkie opuszczone pokoje i wpadł do pokoju Walentyny.
Nie potrzebował drzwi otwierać, bo stały otworem.
Zaraz na wstępie słuch jego uderzyło głośne łkanie, a następnie usłyszał i wyrazy:
— Walentyna nie żyje...



ROZDZIAŁ XXI.
MAKSYMILJAN.

Gdy Villefort ujrzał na progu nieznajomego, podniósł się ze wstydem, iż go pochwycono na takiej boleści.
Wzrok jego, obłąkany przed chwilą, zajaśniał znów błyskami rozumu i prokurator odezwał się znów przytomnym głosem:
— Kto jesteś pan, który zapominasz, iż nie wchodzi się do domu, w którym śmierć gościła przed chwilą. Zechciej wyjść natychmiast!... Rozkazuję!...
Morrel stał jednak nieporuszony, nie mógł oderwać oczu od straszliwego widoku: tego łóżka i sztywnej, białej postaci na niem spoczywającej.
— Czy zrozumiałeś mnie pan?... Masz wyjść!... zawołał podrażnionym już głosem prokurator królewski, gdy doktór ze swej strony zbliżył się do Morrela, ażeby go skłonić do opuszczenia pokoju.
Lecz ten stał niewzruszenie, na wszystko głuchy, obłąkanym wzrokiem spoglądając na trupa.
Otworzył nakoniec usta, a nawet poruszył niemi parokrotnie, ściśnięta krtań nie wydawała jednak głosu.
Doktór i Villefort spojrzeli wtedy po sobie, a ich oczy zdawały się mówić:
— To człowiek szalony.
Po chwili zniknął, nie upłynęło jednak pięciu minut, jak schody trzeszczeć zaczęły pod wyjątkowym ciężarem, a po chwili Morrel ukazał się ponownie, niosący z nadludzką siłą Noirtiera wraz z jego fotelem.
Czynu tego młodzieniec dokonał z nadludzką siłą, którą dała mu rozpacz i z szybkością wprost niewiarogodną.
Twarz Noirtiera przedstawiała widok przerażający, jego oczy zwłaszcza miały okropny wyraz. Dla Villeforta zjawienie się tego bezwładnego ciała, tej twarzy bladej i tego płomiennego spojrzenia... było straszliwe.
— Patrz, ojcze, co z nią zrobili!... wołał Morrel do Noirtiera w rozpaczy — patrz, ojcze!...
Villefort cofnął się i pełen zdziwienia spojrzał na młodzieńca, którego prawie nie znał, a który jednak jego ojca, ojcem swym nazywał!
Z Noirtierem natomiast działy się anormalne rzeczy. Cała jego dusza przeniosła się, jak się zdawało, do jego oczu; żyły na szyi wzdęły się; siność okropna, jaka daje się widzieć w czasie napadów epilepsji, okryła nagle jego twarz, skronie i czoło. Ta twarz wołała, najwyraźniej wyrażała jego uczucia, była straszliwa w swej niemocy, rozdzierająca w milczeniu.
D‘Avrigny rzucił się ku starcowi, aby jakimś zabiegiem przywrócić mu oddech.
— Panie — wołał Morrel, porywając martwą rękę paralityka — oni mnie zapytują, jakiem prawem się tutaj znajduję? Ty, panie, wiesz najlepiej, że prawo to posiadam, ale powiedzieć nie możesz.
W tem miejscu głos młodzieńca załamał się, rozpłynął się w łkaniu i jękach.
Starzec dusił się prawie, pracując silnie piersiami i cały drżał. Nakoniec łzy trysnęły mu z oczu, łzy błogosławione, dające ulgę, łzy, których młodzieniec uronić nie mógł, aczkolwiek głośno szlochał.
— Powiedz im, panie — mówił Morrel dalej przerywanym głosem — że ja byłem jej narzeczonym! Powiedz, że była ona dla mnie świętością, miłością, jak woda z gór, czystą. Powiedz im to! Powiedz, że nad jej doczesnymi szczątkami i ja płakać mam prawo.
Po wymówieniu słów tych biedny młodzieniec, pokonany cierpieniem, padł na kolana, potem głową uderzył o krawędź krzesła i tak pozostał, z konwulsyjnie zaciśniętemi pięściami.
Boleść ta była tak przejmująca, że doktór odszedł do okna, aby ukryć wzruszenie, a Villefort nie domagał się już więcej wyjścia młodzieńca, zwyciężony straszliwą siłą jego rozpaczy. Chciał nawet podać rękę człowiekowi, który tak rozpacznie bolał nad śmiercią jego córki — lecz Morrel nie przyjął uścisku, był nieprzytomny!
Jego łkania rozpaczliwe przerywały ciszę. Wszystko jednak mija, więc i rozpacz Morrela uciszyła się, pozostał tylko ból szarpiący piersi.
— Panie — rzekł Villefort do Morrela — mówisz, że kochałeś córkę moją, że byłeś jej narzeczonym. Ze zdumieniem dowiaduję się o tem, gdyż ja, jako ojciec, powinienem był wiedzieć o tem. Jednakże ci przebaczam, bo widzę, iż boleść twa jest wielka. Teraz jednak spójrz, niewinna ta dzieweczka opuściła już ziemię. Pożegnaj więc spojrzeniem te prochy, uściśnij po raz ostatni jej rękę i odejdź, w tej chwili bowiem córka ma potrzebuje tylko kapłana, aby jej oddał ostatnią posługę.
— Mylisz się, panie — odpowiedział Morrel, powstając — córka twoja potrzebuje nietylko kapłana, ale i mściciela jeszcze. Jeżeli chcesz, panie, to poślij po kapłana, ja zaś będę jej mścicielem.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie? — zawołał Villefort, spoglądając bacznie na młodzieńca w mniemaniu, iż postradał zmysły.
— Mówię, iż winieneś być w tym wypadku nietylko ojcem, opłakującym córkę, lecz i prokuratorem, czyniącym to, co jest jego obowiązkiem!
Oczy Noirtiera błysnęły ogniem, a i d‘Avrigny przystąpił do Villeforta.
— Pojmuję całą wagę słów, które wypowiedziałem przed chwilą — mówił dalej Morrel, widząc w oczach doktora i Noirtiera aprobatę swych słów — a i ty, panie, wiesz dobrze, że Walentyna nie zginęła zwykłą śmiercią, lecz zginęła zamordowana.
De Villefort opuścił głowę; d‘Avrigny krok jeden naprzód postąpił; oczy Noirtiera mówiły: „tak“.
— Jest rzeczą nie do pomyślenia — mówił dalej Morrel ze wzrastającą siłą głosu — ażeby w czasach, w których żyjemy, umierali ludzie tak, jak Walentyna, i aby nikt nie zapytał, z jakich przyczyn się to stało? A więc, panie prokuratorze królewski, słuchaj: ja oto zanoszę skargę, iż tutaj popełniono zbrodnię! Szukaj więc mordercy, udowodnij mu jego zbrodnię i ukarz bez litości!
I patrzył wzrokiem nieubłaganym w Villeforta, który zaczął szukać pomocy w oczach Noirtiera i doktora, lecz wszędzie z tym samym spotkał się wzrokiem.
— Tak! — mówił wzrok starca.
— Spełnij swój obowiązek — powiedział d‘Avrigny.
— Panie — próbował opierać się de Villefort — mylisz się. W moim domu nie mogło być zbrodni. Los mnie prześladuje, Bóg bezlitośnie mnie karze za me grzechy, lecz niemasz tu mordercy!
Oczy Noirtiera zajaśniały ponurym błyskiem, doktór już otwierał usta, lecz Morrel uprzedził go, ponownie zabierając głos.
— A ja ci mówię, panie, że w tym domu zamieszkuje zbrodniarz. I jest to jego czwarta ofiara w bardzo krótkim czasie. Przed czterema dniami usiłowano otruć Walentynę i tylko cud, a raczej przezorność pana Noirtiera, uchroniły ją od śmierci. Teraz, albo podwojono dozę, albo zmieniono truciznę, która dała mordercy pożądany wynik. A zresztą, pocóż ja to mówię?... ty sam wiesz najlepiej. Przecież ten pan, który tu stoi obok ciebie, poinformował cię o tem, jako doktór i przyjaciel.
— Szalony jesteś, mój panie — odpowiedział Villefort, nie wiedząc jak się wydrzeć z zaciskającego się coraz bardziej koła oskarżeń.
— Ja mam być szalony?! — zawołał Morrel — a więc powołuję się na świadectwo pana d‘Avrigny. Zechciej zapytać się go, panie, czy pamięta własne słowa, jakie wypowiedział do ciebie w ogrodzie, do twego pałacu przylegającym, w nocy, gdy skonała pani de Saint Meran, gdyście to wy dwaj, sądząc, iż was nikt nie słyszy, rozmawiali o przyczynach tej nagłej śmierci. Najniesłuszniej obwiniasz, panie, los i Boga, który tylko tyle jest w tej sprawie winien, iż pozwala, aby morderca mógł żyć tak długo na tej ziemi bezkarnie! Wiedz, iż ja to właśnie rozmowę waszą słyszałem i biada mi, iż natychmiast nie zrobiłem z niej użytku, byłabyś żyła, Walentyno! I ja więc jestem, Boże!... współwinowajcą twej śmierci. Lecz teraz winowajca ten przemieni się w mściciela. Jest to czwarte morderstwo. Jeżeli ojciec twój, Walentyno, zapomni, co ci jest winien, to wtedy ja, przysięgam ci, ścigać będę mordercę!
Po słowach tych nastąpiła reakcja. Łzy, które dotąd dusiły go, wytrysły z oczu i padł na kolana przed łożem Walentyny z rozdzierającym serce szlochem.
Teraz doktór uważał za konieczne przemówić.
— I ja również — powiedział mocnym głosem — dołączam prośbę mą do prośby pana Morrela, domagając się sądu i kary za zbrodnie, zwłaszcza, że i moje sumienie czuje się winnem, iż przez karygodne pobłażanie ośmielało mordercę do popełniania czynów coraz okropniejszych.
— Boże Miłosierny — zawołał Villefort pokonany.
W tej chwili Morrel podniósł głowę i ujrzał w oczach Noirtiera blask niezwykle silny.
— Spójrzcie panowie — zawołał — pan Noirtier chce mówić.
— Tak jest — wyraził spojrzeniem starzec.
— Czy znasz pan może mordercę?
— Tak.
— I wskażesz go nam? — zapytał młodzieniec.
Noirtier zwrócił wtedy na nieszczęśliwego młodzieńca pełne przejmującej melancholji spojrzenie, którem tak często uszczęśliwiał Walentynę. Potem jednak skierował swój wzrok na drzwi wejściowe i tak je pozostawił z zastanawiającą uporczywością.
— Chcesz, panie, ażebym wyszedł? — odezwał się z bezmiernym bólem Morrel, który zrozumiał wreszcie ten wzrok.
— Tak jest.
— Czy będę mógł powrócić jednak?
— Tak.
— Któż ma wyjść ze mną? Czy pan prokurator królewski?
— Nie.
— Więc doktór d‘Avrigny? Ty zaś, panie, pozostać pragniesz ze swym synem jedynie.
— Tak.
— Dobrze — zawołał Villefort z radością, szczęśliwy, iż rozmowa odbędzie się sam na sam. Zadrżał jednocześnie. Co miał mu do powiedzenia ten straszliwy starzec?
Doktór tymczasem wziął za rękę Morrela i wyszedł z nim razem do sąsiedniego pokoju.
Po kwadransie, drzwi te otworzyły się ponownie i wyszedł na ich próg de Villefort chwiejnym krokiem ze słowami: „proszę wejść“ a następnie poprowadził ich do krzesła Noirtiera.
Twarz prokuratora królewskiego w czasie tego krótkiego kwadransa zmieniła się nie do poznania. Przedewszystkiem zbielała nieprawdopodobnie, a raczej zżółkła, stała się szara, jakby ją popiołem posypano. Wielkie rdzawe plamy widniały na policzkach, zapadłych nagle, na skroniach i na czole.
— Panowie — rzekł głosem dziwnie cichym, przytłumionym — dajcie mi słowo honoru, iż straszna ta tajemnica zagrzebaną zostanie w piersiach waszych.
— Ależ!... zawołał Morrel — więc zbrodniarz...
— Bądź pan spokojny — rzekł Villefort — sprawiedliwość będzie wymierzona. Ojciec mój wskazał mi mordercę, przyczem nie możecie wątpić, iż domaga się on kary, pragnie zemsty. A jednak i on wraz ze mną błaga was, abyście milczeli. Wszak tak, mój ojcze?
— Tak — wyraził Noirtier stanowczo.
Morrel cofnął się w tył, z uczuciem niewypowiedzianej zgrozy.
— Panie! — zawołał wtedy prokurator królewski, chwytając młodzieńca za rękę — jeżeli ojciec mój, człowiek nieugięty, jak o tem wiesz zapewne, domaga się od ciebie tego, to możesz być pewien, iż Walentyna będzie pomszczona — i to okropnie, strasznie!... Nieprawdaż, mój ojcze?
Starzec dał znak potwierdzenia, zaś Villefort mówił:
— Zna on mnie dobrze i wie, iż na słowie mojem można polegać. Ja zaś dałem mu słowo, iż kara dosięgnie zbrodniarza. Bądźcie też, panowie, pewni i zupełnie spokojni, iż tak właśnie się stanie. Proszę was tylko o trzy dni czasu, nawet sąd wojenny nie załatwiłby się prędzej z tak zagmatwaną sprawą. Po trzech dniach jednak, kara, jaka spadnie na zbrodniarza, przerazić zdoła z pewnością choćby najbardziej zimnych i nieczułych ludzi.
— Czy przyrzeczenie to dopełnionem będzie, panie Noirtier? — zapytał Morrel starca, gdy doktór to samo pytanie wyrażał wzrokiem.
— Tak jest — powiedział okiem Noirtier, a w jego spojrzeniu rozbłysła ponura radość.
— Przysięgnijcie więc, panowie — rzekł prokurator królewski — przysięgnijcie, że milczeć będziecie, ulitujcie się nad honorem mego domu!.
Doktór odwrócił się i rzekł słabym głosem: dobrze.
Morrel jednakże wyrwał rękę z dłoni de Villeforta, padł raz jeszcze obok łoża, ucałował zlodowaciałą rękę Walentyny i wybiegł z pokoju.
Jak już wspominaliśmy o tem, cała służba opuściła w popłochu dom de Villeforta. Prokurator królewski widział się więc zmuszonym prosić doktora, aby ten zechciał wziąć na siebie wszystkie zabiegi, jakie są nieodłączne od każdego wypadku śmierci, a zwłaszcza śmierci w tak podejrzanych okolicznościach.
De Villefort udał się wtedy do swego gabinetu, doktór zaś do lekarza miejskiego. Co do Noirtiera, to ten nie chciał odstąpić od swej wnuczki.
W pół godziny potem d‘Avrigny powrócił, prowadząc swego kolegę — doktora. Lekarz umarłych przystąpił obojętnie do zwłok, podniósł zasłonę, okrywającą twarz zmarłej dzieweczki i dotknął powierzchownie, końcami palców jej oczu, uszu i ust.
— Niema najmniejszej wątpliwości — rzekł d‘Avrigny z westchnieniem — iż biedne dziecko nie żyje.
— Tak jest — odpowiedział lakonicznie lekarz.
Noirtier wydał głuche chrapnięcie, a oczy jego wyrażały tak straszliwe, tak nieludzkie cierpienie, iż doktór d‘Avrigny zrozumiał niemą prośbę tych spojrzeń i odsłonił raz jeszcze twarz zmarłej dzieweczki, cichą i bladą, podobną do twarzy uśpionego anioła.
Łza spłynęła wtedy z oczu Noirtiera; tym sposobem biedny paralityk wyraził swą wdzięczność zacnemu doktorowi.
Lekarz umarłych wypełnił formularz, zezwalający na pochowanie zwłok i wyszedł pośpiesznie, odprowadzony do drzwi przez d‘Avrigny‘ego.
De Villefort usłyszał przechodzących i stanął we drzwiach swego gabinetu. W paru słowach podziękował lekarzowi, a następnie, zwracając się do pana d‘Avrigny, powiedział:
— Dobrzeby było sprowadzić teraz księdza.
— Najbliżej mieszka — rzekł doktór — jakiś bardzo zacny ksiądz, włoch, czyniący wiele dobrego. Mieszka w sąsiednim zaraz domu. Możeby jego poprosić?
— Doskonale. A tutaj masz oto klucze od drzwi wejściowych i od bramy, ażebyś mógł wchodzić i wychodzić kiedy zechcesz. Księdza zaś wprowadź odrazu do pokoju Walentyny, gdyż ja, doprawdy, zbyt wiele mam na głowie, bym był zdolny czynić zadość formułkom grzeczności. Wytłomacz to mu i przeproś w mojem imieniu.
Gdy d‘Avrigny szedł do kapłana, spotkał go, stojącego przed domem, zbliżył się więc do niego z prośbą, czy nie zechciałby pomodlić się przy zwłokach córki prokuratora królewskiego, zmarłej niedawno.
— Jest już mi wiadome, panie, — odpowiedział kapłan z silnym akcentem włoskim — iż śmierć nawiedziła jego dom. Wiem również, od sług, którzy dom ten przed godziną opuścili, że zmarła była młodą dzieweczką i że na imię miała Walentyna. Już pomodliłem się za nią będąc w swym domu, a teraz uczynić to mogę przy jej zwłokach.
— Dziękuję ci za to, panie — rzekł d‘Avrigny — a więc zechciej wejść do tego domu żałoby i czuwać przy zmarłej, ojciec jej będzie ci wdzięczny za to.
Gdy kapłan wszedł do pokoju Walentyny, d‘Avrigny poprosił go, ażeby nietylko modlił się za zmarłą, lecz zechciał się jeszcze zaopiekować żyjącym, ojcem pana de Villeforta, bezwładnym paralitykiem, na co kapłan się zgodził jak najchętniej i dotrzymał obietnicy, ponieważ jak tylko d‘Avrigny wyszedł na miasto, włoski ksiądz pozamykał wszystkie drzwi z dużą starannością, a następnie rozmawiać zaczął ze starcem z dużem ożywieniem.



ROZDZIAŁ XXII.
POPIS DANGLARSA.

Dzień, który po dniu śmierci przyszedł, był równie mglisty, deszczowy i ponury, jak tamten.
W nocy uszyto suknię śmiertelną i przybrano w nią zmarłą. Mówią o równości w obliczu śmierci, lecz nie wydaje się, by miało to być prawdą bezwzględną. Zbytek bowiem towarzyszył zmarłej po śmierci, jak to było i za życia. Suknia śmiertelna uszyta była z najcieńszego batystu. Ciało Walentyny tonęło przytem w powodzi kwiatów i tysiąc świec gorzało dokoła niej.
Wieczorem przywołani ludzie przenieśli Noirtiera z powrotem do jego mieszkania, przyczem starzec, ku wielkiemu zdziwieniu de Villeforta, najzupełniej się temu nie opierał, żegnając spojrzeniem pełnem życzliwości księdza Bussoniego.
Na noc ksiądz ten sam jeden pozostał przy zwłokach i oddalił się do swego domu, dopiero gdy dzień już był biały, nie pozostawiając nikogo na swe miejsce.
Około godziny dziewiątej rano, jak zazwyczaj, doktór d‘Avrigny przybył do domu prokuratora królewskiego, i na schodach spotkał się z de Villefortem, idącym do ojca, ażeby się dowiedzieć, jak noc spędził.
Zastali go w wielkiem krześle, które mu zastępowało łóżko, uśpionego snem silnym i spokojnym.
Zdziwieni zatrzymali się na progu.
— Patrzajże — rzekł d‘Avrigny do Villeforta — pokazuje się, iż natura potrafi przezwyciężyć wszystkie boleści! Któżby śmiał powiedzieć, iż pan Noirtier nie kochał swej wnuczki, a jednak śpi spokojnie!
— Prawda — odpowiedział de Villefort niemniej, aniżeli doktór zdziwiony — w zdumienie wprowadzać może ten jego beztroskliwy sen, zwłaszcza, iż byle zmartwienie przyprawiało go o bezsenność.
— Boleść go zmogła! — postawił djagnozę d‘Avrigny.
I wrócili w zamyśleniu do gabinetu prokuratora.
— Patrz!... ja nie spałem zupełnie — rzekł de Villefort, pokazując doktorowi nietknięte łóżko — mnie boleść pokonać nie była zdolna, aczkolwiek już dwie noce spędziłem przy pracy. Ale za to spojrzyj, jak bardzo wielkie są owoce tego wysilonego trudu. Patrz, jakie olbrzymie foljały przejrzałem! W przeciągu jednej nocy opracowałem akt oskarżenia, dotyczący sprawy morderstwa Kadrusa. O pracy!... ty jesteś jedyną radością mego życia, gdybym ciebie nie miał, przyszłoby mi chyba oszaleć! Ty jedna jesteś zdolna przytłumić wszystkie moje boleści! Lecz widzę, że się spieszysz, więc żegnaj, lecz mam nadzieję, iż na godzinę jedenastą powrócisz, bo o godzinie dwunastej ma być eksportacja. O mój Boże!... mój Boże!... Moje dziecię najdroższe!
— Będziesz zapewne oczekiwał przybycia życzliwych w salonie gościnnym?
— Nie!... Jeden ze starszych krewnych przyrzekł mi, iż mnie zastąpi w pełnieniu tej smutnej powinności. Ja, doktorze, pracować będę, pracować muszę, bo inaczej oszalałbym. I nie myśl, by to był czczy frazes tylko. Tak mogłoby się zdarzyć istotnie, gdyż niejednokrotnie czuję, iż mi się w głowie mąci, gdy tylko odejdę od mego biurka.
Na ganku spotkał d‘Avrigny owego krewnego, o którym de Villefort wspominał. Była to istota równie mało znacząca w życiu, jak w tej powieści i w swej rodzinie.
Nie chybił minuty. Więcej — przybył o wiele za wcześnie. Czarno ubrany, z krepą na kapeluszu i na rękawie, udał się wprost do swego dostojnego krewnego z ułożoną na ten dzień fizjognomją żałobną, którą miał utrzymać dopóty, dopóki okoliczności będą tego wymagać.
O godzinie jedenastej wozy żałobne zaturkotały na bruku dziedzińca i ulica św. Honorjusza rozbrzmiewać zaczęta cała szeptami tłumu, chciwego zawsze zarówno radości, jak i smutku bogaczów; tłumu — co biegnie z tą samą ochota na ślub, czy na pogrzeb możnych tego świata.
Powoli zapełniał się salon, w którym spoczywały zwłoki[1]. Pomiędzy innymi, przybyli i nasi znajomi: Debray, Chateau Renaud, Beauchamp, wszystkie znakomitości stolicy, potentaci armij, sądownictwa, literatury, sztuki, giełdy...
Zamówiony krewny stał przy drzwiach i wszystkim nisko się kłaniał. Przyznać należy, iż dla osób obojętnych (a cóż kogo czyjaś śmierć może obchodzić), jest rzeczą nader miłą zetknąć się z osobą niemniej obojętną, stan duszy której nie domaga się bynajmniej kłamliwej fizjognomji, udanych łez, jakie przed ojcem, bratem, matką, żoną... należałoby wycisnąć z oczu.
Przybyli witali się ze sobą, jak w przedsionku teatralnym, łączyli się w grupy, z oddali przesyłali sobie uśmiechy... W jednę taką grupę połączyli się Debray, Beauchamp i Chateau Ronaud, ażeby uniknąć nudy, zabawić się rozmową.
— Biedna panienka! — rzekł Debray, rzucając zwykły frazes litości, do czego każdy z przybyłych czuł się obowiązany — biedna panienka!... taka bogata i taka piękna! Czyżbyś mógł pomyśleć o tem, mój Chateau Renaud, gdyśmy byli tutaj z wizytą, z racji zamierzonego małżeństwa, iż po czterech tygodniach zbierzemy się na jej pogrzebie?
— Zapewne, iż trudno było zrobić takie przypuszczenie — odpowiedział zapytany — znałem ją zresztą bardzo mało. Zdawała mi się być prześliczną, oto wszystko, co wiem o niej. Ale gdzie jest macocha?
— Była tutaj przed chwilą. Wyszła do innych salonów z żoną tego pana, który nas przyjmuje. Ale cóż to powypisywałeś z powodu tego wypadku, w swym dzienniku, mój Beauchamp?
— Ach, to artykuł nadesłany i to przez osobę bardzo, o ile mi się zdaje, wpływową, gdyż sam minister polecił mi jej rękopis oddać do druku. Wątpię, by de Villefortowi mógł przypaść do smaku. Powiadają tam, pomiędzy innemi, że gdyby podobne cztery wypadki nagłej śmierci zdarzyły się w innym domu, a nie w domu prokuratora królewskiego, to ten sam pan prokurator królewski sprawą taką zająłby się z większą gorliwością, aniżeli zajmuje się nią teraz.
— No, no... mój drogi — odezwał się Chateau Renaud — pan d‘Avrigny, lekarz domowy mej matki, twierdzi zupełnie co innego, mówi mianowicie, iż pan de Villefort rozpacza bardzo. Ale kogo to tak szukasz wzrokiem, Debray‘u?
— Hrabiego Monte Christo.
— Spotkałem go na bulwarach, idąc tutaj. Musi być na wyjezdnem, gdyż szedł do Danglarsa, który jest, jak wiecie zapewne, jednym z jego bankierów. Ale nie jednego hrabiego brakuje tutaj. Nie widzę również Morrela?
Beauchamp, aczkolwiek dziennikarz, wypadkowo może, lecz powiedział prawdę. Spotkał bowiem istotnie, idąc na pogrzeb, Monte Christo, dążącego właśnie do Danglarsa.
Bankier przyjął przybyłego z żałosnym uśmiechem.
— Źle, kochany hrabio — powiedział, po powitaniach — przychodzisz do mnie zapewne z kondolencją. Prawdziwie, że jakaś lawina nieszczęść nawiedziła dom mój. Jakiś dziwny los zresztą prześladować zdaje się ludzi w moim wieku. I tak: de Villefort stracił córkę, a potem jeszcze matkę i ojca swej pierwszej żony; hrabia Morcef znów, zhańbiony, zastrzelił się. Nakoniec ja: naprzód zostałem okryty śmiesznością, przez tego zbrodniarza Benedykta, a potem...
— Cóż takiego stało się jeszcze potem?
— Córka moja, Eugenja, opuściła dom mój, wyjechała. Jakżeż ty, hrabio, jesteś szczęśliwy, że nie masz ani żony, ani dzieci... Sam jesteś, wolny jak ptak! Wracając jednak do sprawy, to Eugenja nie mogła przenieść wstydu, jakim okrył nas ten nikczemnik, poprosiła mnie o pozwolenie wyjazdu no i wyjechała. Sam wyjazd był drobnostką, obawiam się jednak, znając jej charakter, iż może ona nie zechcieć już nigdy powrócić do Francji.
— Cóż to wszystko dla ciebie, kochany baronie, znaczy! Zgryzoty tego rodzaju zdolne są zabić, być może, ludzi zwyczajnych, ale nie miljonerów! Filozofowie tego nie rozumieją, ludzie praktyczni wszelako znają doskonale wartość pieniędzy, a cóż dopiero ty, który jesteś królem giełdy, ośrodkiem całej finansowej potęgi!
Danglars spojrzał trochę z ukosa na hrabiego, jakby chcąc zbadać, czy nie szydzi z niego czasem.
— Nie ulega wątpliwości — powiedział — że jeżeli majątek może dać pociechę, to ja tej pociechy nie jestem pozbawiony, jednakże...
— Niema żadnego jednakże, kochany baronie! Jesteś bogaty, bardzo bogaty, i na tem koniec. Potęgę swoją finansową porównaćby można z piramidami chyba!
Danglars uśmiechnął się dobrodusznie.
— To mi przypomina — powiedział — iż wystawić mam dwa małe weksle, które właśnie zacząłem podpisywać, gdyś wchodził, hrabio.
— I cóż to są za weksle? — niedbale zapytał Monte Christo — na Haiti, czy też na Neapol może?
— Wcale nie — rzucił Danglars z uśmiechem dużego zadowolenia — są to weksle na okaziciela, do banku francuskiego. Przeczytaj, hrabio, ty, który, jesteś cesarzem finansów, jeżeli ja mam być uważany za ich króla. Czyś widział kiedy, hrabio, tak małe świstki papieru, o tak olbrzymiej wartości, jak te oto właśnie?
I Danglars, mówiąc to, podał hrabiemu dwie kartki, wielkości dużych biletów wizytowych, na których były wypisane słowa:
„Bank Francuski. Proszę wypłacić okazicielowi niniejszego sumę 2.500.000 franków (słownie: dwa miljony pięćset tysięcy franków) i zapisać je na mój rachunek.
Baron Danglars“.

— Pięć milionów… na bank francuski… i to jednego dnia!.. Tam do djabła!.. kolosalnemi obracasz pan sumami.
— Dzień w dzień robię podobne interesy. Tu każę płacić, gdzieindziej znów odbieram…
Piękna to rzecz mieć tak olbrzymi kredyt, by mieć możność podnoszenia w jednym dniu aż pięciu miljonów! No gdybym nie widział czeków tych na własne oczy, nigdybym temu nie uwierzył!
— Pan zdajesz się wątpić?…
— Wcale nie!
— Bo takim to powiedziałeś tonem… Wiesz, hrabio, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciał wziąć do swego powozu mego urzędnika i zobaczyć, jak mu Bank Francuski, w przeciągu pięciu minut, sumę tę wypłaci.
— A pocóż jabym miał robić podobne rzeczy? — rzekł Monte Christo, składając staranie obydwa czeki — jest to rzecz do tego stopnia ciekawa, iż ja sam osobiście stanę przy kasie i poproszę, ażeby mnie tę górę złota wypłacono. Miałem u pana sześć miljonów okrągłe, zaś wybrałem 900.000 wszystkiego. Biorę więc te pięć miljonów, tak, iż rachunek będzie pomiędzy nami zakończony. Pomijając już to bowiem, iż będę miał w owym banku doskonałą zabawę, wierzaj baronie, iż dziś właśnie ogromnie mi potrzeba gotówki! Po nią właśnie do ciebie przyszedłem.
Po słowach tych, Monte Christo schował najspokojniej czeki do kieszeni, a następnie szybko napisał pokwitowanie i podał je oniemiałemu Danglarsowi.
Gdyby piorun padł pod nogi bankiera, nie sprawiłoby to na nim większego wrażenia.
— Ależ, panie hrabio — odezwał się w pomieszaniu — jakżeż możesz brać pan te pieniądze tak odrazu i nagle?… Bardzo przepraszam, lecz mają już one inne przeznaczenie. Mam je wypłacić mianowicie administracji szpitalnej.
— A to zupełnie co innego — rzekł Monte Christo — nie upieram się bynajmniej przy tych właśnie czekach. Wziąłem je jedynie w tym celu, bym mógł opowiadać całemu światu, jak to baron Danglars wypisuje kiedy tylko zapragnie czeki wartości pięciu miljonów, które bank Francuski realizuje następnie bez żadnej zwłoki, natychmiast. — Zwracam panu przeto te czeki, zaś rozkaż przynieść sumę pięciu miljonów ze swej własnej kasy, lub też, jeżeliby ci to sprawiało jakąś trudność, odeślij mi ją do domu, lecz najpóźniej do jutra, do godziny dziesiątej rano, ponieważ, jak ci to już mówiłem, jestem w ogromnej potrzebie.
I podał dwa świstki Danglarsowi, który — wybladły — już wyciągnął po nie rękę, lecz ją cofnął natychmiast, niewyraźny uśmiech zjawił się na jego twarzy.
— Ależ bardzo dobrze, hrabio, zatrzymaj sobie te czeki, bo i dla mnie jest to rzecz obojętna. Twój kwit jest przecież tem samem, co gotówka.
— O, co do tego, to możesz być, baronie, najzupełniej o to spokojny. Dom Thomson i French sumę sześciu miljonów wypłaci ci natychmiast, za pokazaniem mego kwitu, o ile, naturalnie, nie podniosłeś już przedtem miljona. Mogę więc te dwa czeki zatrzymać sobie?
— Tak — rzekł bankier krótko, ocierając pot z czoła.
— Może jednak sprawi ci to jakiś kłopot? Może nie masz znów tak wielkiego kredytu, jakim się przed chwilą przechwalałeś? W takim razie...
— Nie — zakrzyknął Danglars, boleśnie dotknięty w swej dumie — możesz pan czeki te zatrzymać. Lecz należy ci się, hrabio, jeszcze suma stu tysięcy franków ode mnie?
— O, to drobnostka! Myślę, że samo ażjo tyle wyniesie.
— Hrabio!... nie mówisz tego chyba poważnie! Sto tysięcy!... zbyt poważna jest to suma, ażeby nią szastać bez namysłu.
— Ja z bankierami nigdy nie żartuję — odpowiedział Monte Christo tonem, graniczącym z impertynencją.
I podniósł się z krzesła, właśnie w chwili, gdy lokaj oznajmiał:
— Pan de Boville, poborca jeneralny szpitalów.
— Na honor, — rzekł Monte Christo — okazuje się, że przyszedłem w porę odebrać swe pieniądze, bo i inni, widzę, spieszą uczynić to samo.
Danglars zbladł po raz drugi i jak najśpieszniej pożegnał się z hrabią.
Hrabia Monte Christo, wychodząc, zamienił z panem de Boville ukłon jak najbardziej uprzejmy, a następnie rozkazał się wieźć wprost do banku francuskiego, ażeby nie być, wypadkiem, przez kogo uprzedzonym.
Bankier tymczasem przyjmował pana de Boville jowialnym uśmiechem:
— Witam cię, mój zacny wierzycielu — zaczął mówić wielkopańskim tonem — list twój odebrałem, twoje wdowy i sieroty będą musiały poczekać jednak dwadzieścia cztery godziny na swe pięć miljonów, ponieważ akurat dziś wypłacić ich nie mogę. A wiesz, kto temu winien? Ten pan, który oto przed chwilą stąd wyszedł. — Nie wierzysz temu, szanowny panie de Boville? Więc przeczytaj to pokwitowanie.
I baron z pozornem lekceważeniem podał kwit, przez Monte Christa przed chwilą podpisany.
— Pojmujesz pan — ciągnął dalej Danglars swobodnym tonem — iż nie mogę żądać od banku francuskiego, by mi w jednym dniu wypłacił sumę dziesięciu miljonów. Mogłoby to zwrócić uwagę i ujemnie wpłynąć na mój kredyt. Jutro, to co innego. Jutro ci więc służyć będę, drogi i szanowny panie.
— Cóż robić... — powiedział pan de Boville, nieco markotnym tonem. — Przyjdę jutro, jeżeli nie można inaczej. Więc ten hrabia Monte Christo jest taki bogaty, że w jednym dniu podniósł pięć miljonów franków na swe domowe wydatki? Muszę iść do niego i wymóc na nim jakąś ofiarę na biednych. Jako dobry przykład zacytuję hrabinę de Morcef i jej syna, którzy cały swój majątek, co do jednego centima, oddali na biednych i na szpitale.
— Czyż to możliwe?! — zawołał Danglars tonem zupełnego niedowierzania.
— Niewątpliwie, panie baronie. Nie chcieli korzystać z majątku zdobytego w tak nikczemny sposób.
— Z czego będą teraz żyli?
— Matka wyjechała na prowincję, syn zaś wziął się do jakiejś pracy.
— No, no!... rzekł Danglars — to niezwykle skrupuły.
— Wczoraj właśnie sporządziłem akt darowizny.
— Dużo też mogli mieć?
— Wcale nie tak dużo. Miljon dwakroć, do miljona trzechkroć, najwyżej. Wróćmy jednak do tej należności, którą biedne wdowy i sieroty mają u szanownego pana.
— Jutro, około godziny dwunastej, zechciej zajść do mnie, szanowny panie poborco, a kasy moje wypłacą całą należną ci sumę.
— A więc dobrze. Przyjdę jutro, tylko bardzo proszę, ażeby już bez...
— Ależ nie masz pan potrzeby żądania swego podkreślać. Jutro o godzinie dwunastej będziesz miał swe pięć miljonów.
Uścisnęli się za ręce.
— Ale, ale... rzekł pan de Boville, już wychodząc — czy nie będziesz pan na pogrzebie tej biedaczki, panny de Villefort?
— Nie. Dzięki temu wypadkowi z owym Benedyktem, jestem narażony na żarty i drwiny, więc unikam świata.
— Bardzo źle robisz, Czy w tem, co się stało, była jakaśkolwiek twoja wina?
— No, nie. Ja jednak jestem bardzo wrażliwy.
— Bądź przekonany, iż wszyscy uczciwie myślący ludzie współczują szczerze z panem.
— Biedna Eugenja!... Czy wiesz pan, że wstępuje ona do klasztoru?
— Czyż to możliwe!
— Jest to rzecz postanowiona. Nieszczęsna ofiara losu wyjechała już z kraju, wraz z pewną zakonnicą, przyjaciółką swoją, a teraz szuka klasztoru najsurowszej reguły we Włoszech, lub Hiszpanji.
— Biedna! Po trzykroć biedna!
I pan de Boville, po tym okrzyku ubolewania, pożegnał bankiera i wyszedł.
Zaledwie to uczynił, bankier rzucił za nim pełne wściekłości spojrzenie, a następnie, chowając kwit hrabiego Monte Christo do pugilaresu, rzekł z naigrawaniem:
— Przychodź jutro w południe, głupcze! Zanim przyjdziesz — będę już daleko!
Potem przywołał lokaja i dał mu rozkaz, ażeby nikogo do niego nie wpuszczał, a następnie, po zamknięciu drzwi na klucz, powybierał gotowiznę ze wszystkich szuflad, część papierów zniszczył, niektóre znów porozrzucał na widocznych miejscach, wreszcie napisał list, adresując go: „Do własnych rąk pani baronowej Danglars“, który schował do pugilaresu ze słowami:
— Położę jej to na toalecie wieczorem.
Wreszcie wydobył z szuflady paszport, stwierdzając, iż jest ważny jeszcze na dwa miesiące i wyszedł na miasto, wsiadł do fiakra i kazał się wieźć do podmiejskiej knajpki, gdzie zjadł obiad z ogromnym smakiem i doskonałym apetytem.
Znalazł sposób wydobycia się z toni i miał pełną nadzieję, że czeka go jeszcze najjaśniejsza przyszłość.



ROZDZIAŁ XXIII.
CMENTARZ PERE LACHAISE.

Dzień, w którym odbywał się pogrzeb Walentyny, był prawdziwie już jesienny, pochmurny i mglisty. Od czasu do czasu ponad drzewami przewiewał wiatr, nie mroźny jeszcze, lecz już zabójczy dla pożółkłych liści, które odrywał od gałęzi i rozwiewał po bulwarach, lub rzucał wprost w błoto.
Pan de Villefort uważał cmentarz Pere Lachaise za jedyne miejsce wieczystego spoczynku, godne przyjęcia ludzi rodów arystokratycznych.
Na tym właśnie cmentarzu znajdował się jego grób familijny, który zajmowali członkowie jego rodziny.
Na największej płycie czarnego marmuru, tego wspaniałego grobowca, wyryte były złotem słowa: „Grób rodziny de Villefortów i de Saint Meranów“. Zaś w piwnicach grobu stały już metalowe trumny ze zwłokami biednej Renaty i jej rodziców, a teraz przybyć miała do ich grona czwarta trumna, z ciałem Walentyny.
Ku cmentarzowi Pere Lachaise tedy kierował się świetny orszak z przedmieścia św. Honorjusza. Przeszło sto pięćdziesiąt pojazdów posuwało się powoli za wozem żałobnym, tuż za którym szło pieszo do tysiąca osób.
W pobliżu rogatki paryskiej kareta hrabiego de Monte Christo, w cztery kare konie zaprzężona, dogoniła orszak pogrzebowy. Hrabia wysiadł i wszedł w tłum, pieszo postępujący za karawanem.
Chateau Renaud i Beauchamp, gdy tylko ujrzeli hrabiego, zbliżyli się do niego natychmiast. Monte Christo przywitał się z nimi jak najgrzeczniej, lecz nie wdawał się w rozmowę, szukając kogoś wzrokiem wśród tłumu.
— Gdzie jest Morrel? Czy który z panów nie widział go wypadkiem? — zapytał wreszcie.
— I my parokrotnie zadawaliśmy sobie wzajemnie to samo pytanie — odpowiedział Chateau Renaud — lecz nikt go nie widział.
Hrabia zamilkł, nie przestając jednak szukać spojrzeniem. Bystry jego wzrok dojrzał nakoniec, daleko, pomiędzy świerkami i topolami cmentarza, samotnie posuwająca się sylwetkę męską.
Widok ten uspokoił go momentalnie; musiał to być niewątpliwie poszukiwany Morrel.
Postać zauważona przez Monte Christo przemknęła się cicho około grobu Heloizy i Abelarda, a następnie wolno iść zaczęła przed końmi, które ciągnęły wóz żałobny, posuwając się wolno ku grobowcowi de Villefortów i de Saint Meranów.
Po dwakroć hrabia wysuwał się z orszaku, dla sprawdzenia, czy ręce człowieka tego nie szukają jakiejś broni, ukrytej pod sukniami. Nakoniec, gdy orszak zbliżył się do grobu, w postaci tej znajomi rozpoznać mogli Morrela, który w czarnym, zapiętym pod szyję surducie, blady, z zapadniętymi policzkami, z pogniecionym kapeluszem w konwulsyjnie drgających rękach, stał cicho nad grobem.
Cały obrzęd odbył się według zwykłego szablonu. Kilka osób, ci właśnie, dla których wszystko to jak najdoskonalej było obojętne, wygłosiło mowy pogrzebowe. Jedni rozwodzili żale nad śmiercią tak przedwczesną, inni mówili o boleści ojca, jeszcze inni o stracie, jaką poniósł cały kraj... znaleźli się i tacy, którzy starali się wmówić w słuchaczów, iż zmarła dzieweczka była aniołem, który niejednokrotnie błagał ojca o łaskę dla winowajcy, nad którego głową już wisiał miecz sprawiedliwości... Wyczerpano wreszcie wszystkie kwieciste i pięknie stylizowane przenośnie i posępnie brzmiące zwroty, dając znudzonym słuchaczom nadzieje że kiedyś to wszystko skończy się wreszcie.
Monte Christo nic nie widział i nic nie słyszał, albo raczej widział tylko Morrela, którego błędne, pełne tępej rozpaczy spojrzenia i nieruchoma postawa przerażające robiły nań wrażenie.
— Patrzaj — rzekł nagle Beauchamp do Debraya — znalazł się Morrel. Lecz gdzież on się u djabła umieścił!
— Jakiż blady — rzekł Debray ze drżeniem — pogrzeb ten musiał na nim uczynić ogromne wrażenie.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł Chateau Renaud — to pan Morrel znał pannę de Villefort. Przypominam sobie nawet, iż na owym balu u Morcefów coś trzykrotnie z nią tańczył. Pamiętasz, hrabio, ten bal? — zakończył, zwracając się do Monte Christo.
— Nic nie wiem i nic nie pamiętam — odpowiedział hrabia, który istotnie nie wiedział kto i o co go zapytuje, zajęty jedynie czuwaniem nad Morrelem.
Po chwili Monte Christo, nie żegnając się z nikim, wysunął się z tłumów i znikł, przez nikogo nie zauważony.
Obrzędy pogrzebowe skończyły się wreszcie i wszyscy zaczęli się rozchodzić.
Monte Christo nie opuścił jednak cmentarza, lecz skrył się za drzewami, obserwując w ten sposób, sam niewidzialny, wszystkie poruszenia Morrela, który stopniowo zbliżał się ku grobowcowi, opuszczonemu już przez wszystkich, przez rodzinę i przez ciekawych.
Monte Christo zbliżył się również i stanął za drzewem oddalony o dziesięć kroków od grobowca.
Gdy Morrel zbliżył się do grobu, ukląkł, głowę opierając o zimne marmury, głosem cichym, lecz dziwnie przejmującym, zajęczał:
— O, Walentyno!
Serce hrabiego omal nie pękło, gdy go doszło słabe echo tych wyrazów, to też nie miał sił przyglądać się przyjacielowi z ukrycia, lecz podszedł do niego:
— Szukałem cię, Maksymiljanie, aż nakoniec znalazłam.
Monte Christo spodziewał się jakiegoś wybuchu żalu, lub gniewu. Czekał na to, lecz omylił się.
Młodzieniec odwrócił się i rzekł z pozornym spokojem:
— Widzisz, hrabio, że się modliłem.
Przenikliwy wzrok Monte Christo ogarnął młodzieńca od stóp do głowy, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł widać, gdyż się uspokoił.
— Czy pozwolisz, ażebym cię odwiózł do domu?
— Dziękuję. Chciałbym pozostać sam.
Hrabia oddalił się bez jednego słowa i natychmiast, lecz po to tylko, ażeby ukryć się za innem drzewem i w ten sposób czuwać dalej nad rozpaczającym.
Młodzieniec po krótkiej modlitwie powstał z klęczek, otrzepał kolana i zwrócił się ku wyjściu, nie obejrzawszy się ni razu na pozostawiony w pustce grób.
Gdy wyszedł z cmentarza, pieszo poszedł drogą ku Paryżowi, minął ulicę Roquette, potem kanał, wreszcie doszedł do ulicy Meslay i wszedł do domu swej siostry.
W pięć minut po zamknięciu się drzwi za Morrelem, też same drzwi otworzyły się dla Monte Christa.
Julja stała w furtce ogrodowej, skąd z wielką uwagą przyglądała się Penelonowi, który owijał właśnie słomą jakiś krzew.
— A... pan hrabia de Monte Christo — zawołała radośnie na widok przybyłego siostra Morrela.
— Maksymiljan już wrócił zapewne? — zapytał hrabia.
— Zdaje mi się, że go widziałam — odpowiedziała Julja — może lepiej przywołać Emanuela?
— Zechce mi pani darować, lecz ja muszę się z Maksymiljanem zobaczyć natychmiast, mam mu bowiem coś bardzo ważnego do zakomunikowania, jeżeli więc pani pozwoli, to sam udam się do niego.
— Ależ niechże pan idzie, bardzo pana proszę o to — rzekła młoda kobieta z czarującym uśmiechem, odprowadzając hrabiego do schodów.
Monte Christo w paru skokach wbiegł na pierwsze piętro i zatrzymał się przed drzwiami gabinetu Morrela. Schylił się, chcąc zajrzeć do pokoju przez dziurkę od klucza, lecz nic nie zobaczył, gdyż drzwi z tamtej strony osłaniała portjera, nacisnął klamkę, — okazało się wtedy, iż drzwi były zamknięte na klucz.
Niepokój w sercu Monte Christa potęgował się z każdą chwilą; był on do tego stopnia wielki, iż rumieńce wystąpiły na twarz tego człowieka, z pozoru zimnego, jak głaz.
— Co tu robić? — rzekł sam do siebie — czy dzwonić?... Nie, częstokroć bowiem świadomość, iż ktoś nadchodzi, przyspiesza okropny czyn ludzi, znajdujących się w podobnem, jak Maksymiljan, podnieceniu.
I Monte Christo zadrżał na samą tę myśl.
Że zaś błyskawicowo zawsze spełniał decyzje, jakie w myśli jego powstały, uderzył jakby piorunem w matowe tafle szklanne, w górnej części drzwi umieszczone, uniósł ku górze zasłonę i ujrzał tym sposobem Morrela siedzącego przy biurku i zajętego pisaniem.
Młodzieniec zerwał się na odgłos zbitej szyby.
— Ach, przepraszam cię bardzo za uczynioną szkodę — rzekł hrabia — jakiż ze mnie niedołęga! Poślizgnąłem się jednak w chwili, gdy się zbliżyłem do twoich drzwi, no i łokciem wybiłem szybę. Przebacz mi to, choćby ze względu na przysłowie, które mówi: „gdzie się tłucze, tam się szczęści“.
Mówiąc to, bez żadnych dalszych ceregieli sięgnął ręką do klucza, otworzył sobie drzwi i wszedł do pokoju.
Morrel powitał gościa z widocznem ociąganiem się. Postąpił wprawdzie parę kroków naprzód, nie tyle jednak dla przyjęcia, jak raczej — w chęci zastąpienia mu drogi.
— Nie moja to wina — mówił żartobliwie Monte Christo, rozcierając sobie niby łokieć — lecz raczej twoich służących, którzy nazbyt już starannie froterują posadzki, iż lśnią się jak zwierciadła.
— Zraniłeś się pan? — zapytał chłodno Morrel.
— Chyba nie, boli jednak fatalnie. Ależ cóż to ty robiłeś tam przy stoliku? Pisałeś? Ależ tak, bo i palce masz powalane atramentem. Lecz pocóż i pistolety leżą na twem biurku? O ile wiem, to nawet wojskowi nie pisują przecież nimi?
— Wybieram się w podróż... otrzymał na pytanie to odpowiedź.
— Mój przyjacielu! Mój przyjacielu drogi! — rzekł Monte Christo łagodnym, pełnym tkliwości głosem — błagam cię, byś nie myślał o żadnych ostatecznościach.
— Z jakiej to dobrej racji zwykłą podróż raczysz zaliczać aż do ostateczności, mój panie?
— Maksymiljanie! — rzekł wtedy poważnym tonem Monte Christo — odrzućmy na bok nasze kłamane słowa, zrzućmy z twarzy naszych założone maski. Nie odstręczaj mnie swą oziębłością, gdyż ja nie przyszedłem do ciebie, bynajmniej z pustemi pocieszeniami. Musiałem chyba mieć ważne powody, jeżeli odważyłem się aż na dostanie się gwałtem do twego pokoju. Maksymiljanie!... ty chciałeś się zabić. A oto dowód.
Po wymówieniu słów tych, podszedł do biurka i wziął do ręki papier, który Morrel zapisywał w chwili jego wejścia.
Morrel skoczył, ażeby wyrwać ten papier z ręki hrabiego. Lecz Monte Christo ruch ten przewidział i drugą ręką z siłą nieodpartą powstrzymał młodzieńca.
— Widzisz więc, że chciałeś się zabić, przecież w liście tym zaznaczasz ten zamiar swój zupełnie wyraźnie...
— Więc cóż z tego?... zawołał gwałtownie Morrel. — Jeżeli postanowiłem rozstać się z życiem, któż może wzbronić mi tego? Jeżeli powiem: wszystkie moje nadzieje znikły, rozpadły się, rozwiały się w mgłę?... Serce moje zamiera i nie jest już zdolne do życia... tylko żałoba, ból i cierpienie we mnie i dookoła mnie... Ziemia, po której stąpam, pali mnie, powietrze, którem oddycham, dusi mnie, głos ludzi rozkrwawia rany mego serca, szarpie je, rozdziera... Łaskę uczyniłby mi ten, ktoby mnie zabił, a nie ten, który mi nie pozwala umrzeć. Jeżeli bowiem nie umrę w tej chwili, to oszaleję na pewno. A teraz powiedz mi, szanowny panie, czy będziesz mieć i dalej odwagę wzbraniania mi śmierci?
— Tak jest — odpowiedział Monte Christo z dziwną powagą, spokojem i pewnością siebie — tak jest.
— Ty! — zawołał Morrel w gwałtownym wybuchu gniewu i wyrzutu. — Ty!... który ośmielałeś się łudzić mnie głupią nadzieją, Ty!... coś mnie ukołysał, uśpił obietnicami, próżnemi, gdy, być może, jakimś śmiałym czynem, kto wie?... czy nie udałoby mi się ocalić ją jeszcze? Ty!... który udajesz, iż jesteś widomym posłańcem Opatrzności na tej ziemi, a nie miałeś tyle siły i mocy, by zniweczyć skutki zadanej trucizny, co pierwszy lepszy lekarz, gdy się tylko pozna na tem, zdolny jest uczynić. Na honor, mój panie, jesteś śmieszny z tem wszystkiem.
— Morrelu!
— Mówiłeś przecież, byśmy zrzucili swe maski. Uczyniłem więc zadość twej woli i mówię ci w oczy tylko prawdę, bez poprzednich kłamstw i grzeczności. Gdyś śledził mnie na cmentarzu, milczałem przecież, to samo — tutaj nawet, aczkolwiek do tego ostatniego schronienia mego wtargnąłeś nieproszony. Lecz teraz jest to już ponad moje siły, już dłużej kłamać nie jestem zdolny, więc ci powiedziałem prawdę. Sam zresztą chciałeś tego, czemuż się teraz obrażasz? Lecz twoją rozkoszą widać jest sycenie się widokiem cierpienia innych. A więc, panie hrabio Monte Christo, rzekomy mój przyjacielu, niechże się stanie zadość twemu życzeniu. Za chwilę ujrzysz śmierć swego „przyjaciela“.
I Morrel w uniesieniu najwyższej rozpaczy pochwycił ręką za pistolet.
Monte Christo, blady jak widmo, założył wtedy ręce na piersi i rzekł głosem, który uderzał jak stal:
— Otóż ja raz jeszcze, Morrelu, powtarzam, iż mieć będę odwagę i siłę wzbronić ci tego!
— Ty mi zabronisz?! — zawołał Maksymiljan.
— Tak, ja!
— A któż ty jesteś, że przyoblekasz się w szaty tyrana, rozdającego śmierć i życie?
— Kto ja jestem?... Chcesz wiedzieć?... a więc ci odpowiem. Ja jestem ten, który dał życie ojcu twojemu, mam więc prawo żądać teraz, by twoje życie — moją było własnością. Ja jestem tym, który zostawił dla twej siostry ów worek pąsowy, z przedartymi wekslami, w domku przy alei Meillan w Marsylji. Ja jestem tym, który rozmawiał z twym ojcem, w dniu 5 września 1829 roku, jako reprezentant domu Thompson i French, we Florencji. Ja jestem Edmundem Dantesem nakoniec, którego imię ojciec twój wspominał z wdzięcznością w chwili śmierci.
Morrel cofnął się, podniósł ręce w górę i z niedającym się opisać krzykiem rzucił się do nóg hrabiego; potem zerwał się i jak obłąkany wypadł na schody z głośnem wołaniem:
— Juljo!... Emanuelu!... Przybywajcie co prędzej!... przybywajcie!...
Na te krzyki Maksymiljana zbiegli się wszyscy mieszkańcy domu: Emanuel, Julia, Penelon, służba cała...
Morrel pochwycił za ręce siostrę i szwagra i razem z nimi wrócił do pokoju, wołając:
— Klęknijcie, rzućcie się na kolana!... To zbawca ojca naszego!... to...
Chciał powiedzieć: Edmund Dantes, lecz hrabia chwycił go za rękę, zmuszając tem do milczenia.
Julja, po usłyszeniu słów tych, z głośnem szlochaniem rzuciła się na pierś hrabiego, który tulił ją, całował po włosach, jak swe dziecko; Emanuel ściskał jego ręce, z drugiej strony to samo czynił Maksymiljan!... wszyscy we łzach.
Jeden Penelon tylko stał zdala, wyrażając swe uczucia głośnym płaczem jedynie.
Było to ponad siły nawet tak żelaznego, jak Monte Christo człowieka; uczuł gwałtowne bicie serca, gorący zdrój łez rzucił mu się do oczu i hrabia, pochylając głowę, zapłakał, on, który nawet wieść o śmierci ojca i o zniknięciu Mercedes przyjął suchemi oczyma!
Pierwsza Julja wyrwała się z tej słodkiej, kojącej serca fali łez, i wybiegła z pokoju; szybko zsunęła się ze schodów i udała się do salonu, gdzie wyjęła z pod kryształowego klosza relikwię domu, woreczek pąsowy, i pobiegła z nim, radosna, z powrotem na górę.
W trakcie tego Emanuel, głosem urywanym, mówił do Monte Christa:
— A, panie hrabio, jak mogłeś aż do dzisiejszego dnia czekać, nie dać się poznać, gdyśmy tylokrotnie w twej obecności wyrażali swe tęskne pragnienia poznania naszego nieznanego dobroczyńcy i zbawcy! Wierzaj mi, hrabio, iż było to okrucieństwem z twej strony.
— Posłuchaj, przyjacielu — odpowiedział hrabia — a mogę cię tak nazywać, bo jestem, wierzaj, przyjacielem twoim od lat jedenastu. Nie dowiedzielibyście się nigdy ode mnie prawdy, gdyby nie bardzo ważna okoliczność, która zmusiła mnie wprost do ujawnienia tej słodkiej mej tajemnicy. Bóg świadkiem, iż pragnąłem ją na wieki zagrzebać na dnie swego serca, lecz brat twej żony, Maksymiljan, wyrwał mi ją gwałtem z serca, a teraz żałuję tego z pewnością.
Widząc jednak, iż Morrel, po radosnym wybuchu, jakby zmartwiał i trwa w odrętwieniu, rzekł cicho do Emanuela.
— Pamiętaj czuwać nad nim.
— A to z jakich powodów? — zapytał ten, zdziwiony.
— Nie mogę ci powiedzieć tego, lecz powtarzam z dużym naciskiem: czuwaj nad nim!
Emanuel rzucił wzrokiem na biurko i dopiero wtedy spostrzegł leżące na niem pistolety. Strwożony wskazał na nie palcem, wzrokiem zapytując hrabiego, który nic nie odpowiedział, zadowalając się pochyleniem głowy.
W tej chwili weszła do pokoju Julja, trzymając w ręku jedwabny worek, a łzy radości spływały po jej twarzy.
— Oto nasze relikwie, nasze najdroższe pamiątki — powiedziała — nie sądź jednak, hrabio, by worek ten stał się mniej drogi sercom naszym, wobec tego, żeśmy nakoniec poznali swego zbawcę.
— Dziecię moje — odpowiedział Monte Christo naprawdę zażenowany — teraz, gdy już poznałaś me prawdziwe oblicze — zwróć mi tę drobnostkę, która nie jest warta tego, byś się nią zajmowała.
— O nie! — zawołała Julja, przyciskając worek do piersi — błagam cię, panie, nie odbieraj mi go. Przecież może przyjść czas, że nas opuścisz, cóż by mi pozostało wtedy?
— I serce dobrze ci powiedziało — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem — za tydzień opuszczam na zawsze ten kraj, gdzie tylu ludzi, zasługujących na karę niebios, żyło w szczęściu i dostatkach, gdy ojciec mój skonał z głodu!
Gdy Monte Christo mówił o swym wyjeździe, nie spuszczał oka z Morrela i spostrzegł, iż ten, na słowa: „kraj ten opuszczam“, jakby oprzytomniał. To mu dało wskazówkę, iż musi jeszcze jednę walkę stoczyć z nim, a raczej z jego rozpaczą i bólem.
Wziął więc za ręce Emanuela i Julję, uścisnął je z uczuciem prawdziwie ojcowskiem, i powiedział:
— Wybaczcie mi, lecz chciałbym pozostać sam na sam z Maksymiljanem, zostawcie mnie z nim przeto.
Julja żywo pociągnęła wtedy męża za rękę i rzekła:
— Wyjdźmy, Emanuelu, jeżeli hrabia tego żąda.
Gdy wyszli, Monte Christo rzekł wtedy z pozornym spokojem:
— No, Maksymiljanie! Bądźże mężczyzną nakoniec.
— Bądź spokojny, przyjacielu, gdy taka jest twoja wola, to ja, bądź tego pewien, żadnej broni nie poszukam — odrzekł Morrel, podnosząc ku górze głowę i ukazując hrabiemu twarz, napiętnowaną bezdennym bólem — mam lepszy środek, niż kula pistoletu, lub ostrze szpady... On mnie wyleczy, bo teraz już wiem, iż sama boleść mnie zabije.
— Słuchaj, przyjacielu — rzekł Monte Christo mocnym głosem — i ja, był czas, iż w podobnej, jak ty żyłem rozpaczy i tak samo jak ty zabić się chciałem. I ojciec twój, był czas taki, chciał również zabić się. Gdyby do którego z nas dwóch ktośkolwiek przyszedł wtedy i powiedział: „słuchaj, zachowaj życie!... bo przyjdzie dzień, w którym będziesz jeszcze szczęśliwy“ — skądkolwiek by ten głos nie przyszedł do nas wtedy — przyjęlibyśmy go ze śmiechem niedowierzania, z nienawiścią, ze wzgardą. A jednak!... ileż razy ojciec twój, ściskając Julję lub ciebie, błogosławił, napewno, życiu swemu... ileż razy ja sam...
— Tak — zawołał Morrel, — lecz ty utraciłeś wtedy wolność tylko, ojciec mój — stracił majątek, gdy ja... straciłem wszystko, straciłem... Walentynę!
— Spójrz na mnie, Morrelu — rzekł Monte Christo, ze zwykłym sobie w pewnych wypadkach majestatem, który go tak bardzo wywyższał ponad poziom zwykłych ludzi — spojrzyj na mnie, wszak widzisz, że jestem przytomny, prawda? bądź więc pewien, iż doskonale odczuwam twe cierpienie, twój ból, twą rozpacz... Odczuwam to tem bardziej, że cię kocham, jak syna, Maksymiljanie. Czyżbym więc cię zmuszał do noszenia ciężaru podobnego życia, gdybym nie ufał, że ból twój przeminie?... „bo serca mrą z boleści, lecz powoli zapominają o tem, co je boli“, jak może powie kiedyś poeta. I to jest prawda. W imię tej prawdy, Morrelu, proszę cię i rozkazuję: żyj!
— Boże mój!... Ty może nie rozumiesz, hrabio, nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo wielkiej domagasz się ode mnie ofiary, gdy żądasz, bym zapomniał o swym bólu! Hrabio, do lat trzydziestu nieomal nie miałem pojęcia, co to jest miłość kobiety. Nie kochałem nigdy, nie bawiłem się miłostkami nawet. Przed dwoma laty ujrzałem Walentynę i pokochałem ją odrazu swą pierwszą miłością, a zarazem i miłością ostatnią. Pokochałem jej wszystkie cnoty, które Stwórca hojną ręką zasiał w jej sercu. Hrabio!... w związku z Walentyną widziałem szczęście bez granic, bez miary, bezbrzeżne... Szczęście nieznane na tej ziemi, wielkie, zupełne... nadto czyste może jedynie, jak na ten ziemski świat, bo uczucie me dla niej wziąłem zza światów. Czy więc rozumiesz teraz, hrabio, że bez Walentyny niema dla mnie życia?...
— Powiedziałem ci: miej nadzieję, Morrelu.
— A ja powtórzę ci raz jeszcze, hrabio, rozważ dobrze, co mi obiecujesz, czem pragniesz mnie łudzić!... szczęście dla mnie może być tylko jedno; zobaczyć Walentynę... A tego mi obiecać nie możesz!... Więc jakże?...
Hrabia uśmiechnął się tajemniczo.
— Panie!... nie igraj z moją boleścią, bo mogę oszaleć. Siła tajemnicza, jaka jest w tobie, odbiera mi rozum. Po raz trzeci więc mówię ci, licz się z tem, co twój uśmiech, twe spojrzenie, twe słowa niejasne, tajemnicze zdają się obiecywać, bo oto oczy moje, mimo mej woli, rozpromieniają się, w umyśle mym myśl zaczyna rodzić się nieziszczalna, że jednak?... kto wie?... może?... ty jesteś zdolny uczynić cud i pokazać mi ją żywą na tej ziemi. Do tego stopnia wielką jest moja wiara w ciebie, panie. Gdybyś mi rozkazał podnieść kamień z grobu dziewicy Zairy, — byłbym ci posłuszny... mam wrażenie, iż jak ów apostoł przechodziłbym po falach, a gdybyś skinął ręką... wierzę, wierzę... iż fale te rozstąpiłyby się, jak ongi fale Czerwonego Morza.
— Miej nadzieję, dziecię moje!
— A, hrabio!... igrasz ze mną, jak małem dzieckiem — rzekł Morrel, zstępując z wysokości uniesienia w otchłań smutku. — Czynisz tak, jak owe dobre, albo raczej jak owe samolubne matki, co pieszczonemi słowy koją boleść dziecka, bo je ich żałosne krzyki męczą i niepokoją. Więc cię i ja już słowy memi trudzić więcej nie będę. Żegnaj mi, przyjacielu, jedź spokojnie w swą podróż bezpowrotną.
— Przeciwnie, Maksymiljanie. Pożegnania wszelkie są zbędne w tym wypadku, ponieważ i ty wraz ze mną udasz się w tę podróż, tylko że nie będzie ona dla ciebie, jak dla mnie, bezpowrotną. Ty do Francji, do Paryża, do domu tego... powrócisz. Ja — nie.
— I zawsze każesz mi mieć nadzieję?
— Mam środek, który cię uleczy... Wierzaj!
— Przedłużasz me konanie, gdy mniemasz, że mi wracasz życie.
— Człowieku słabego serca! Czy wiesz, że wiara zdolna jest góry przenosić. Więc raz jeszcze ci mówię, raz już ostatni: wierz i miej nadzieję! Mówisz, iż przedłużam tylko twe konanie?... a ja ci na to odpowiem, wypełniaj wolę moją, bo inaczej nazwę cię niewdzięcznym. Powiem ci więcej nawet. Żądam od ciebie jednego miesiąca życia. Jednego miesiąca tylko! Jeżeli zaś po jego upływie trwać będziesz nieodmiennie w swem pragnieniu śmierci, to wtedy postawię przed tobą puchar trucizny włoskiej, która zabija piorunem.
— Przyrzekasz mi to?
— Tak... przyrzekam, przysięgam, jak najbardziej uroczyście. Zaś czynię to, bo i ja cierpiałem, i ja w śmierci szukałem ukojenia.
— Za miesiąc więc, na twój honor przysiągłeś mi, hrabio, że — jeśli pocieszonym nie zostanę — pozwolisz mi umrzeć, nie nazywając niewdzięcznym?
— Tak jest, za miesiąc, co do jednego dnia. A wiesz ty jaki dzień dziś mamy? Piątego września!... W dniu tym, lat dziesięć temu, ocaliłem życie twemu ojcu, który w dniu tym, podobnie jak ty teraz, chciał umrzeć.
Morrel pochwycił rękę hrabiego gorąco mu ją uścisnął.
— Za miesiąc będziesz miał na swym stole czarę z trucizną, lub karabin angielski, który cię nie zawiedzie — do wyboru. Czeka cię więc śmierć pewna, szybka, bezbolesna prawie. Wzamian jednak przysięgnij mi, nie to już — że nie odbierzesz sobie życia, lecz że dołożysz wszelkich usiłowań, ażeby tej chwili dożyć.
— Przysięgam.
Monte Christo przycisnął młodzieńca do swego serca i długo trzymał go w tym uścisku.
— A teraz — rzekł — od tej chwili ze mną mieszkać będziesz. Zajmiesz apartament Hayde, która tej nocy wyjechała.
— Rozstała się z tobą?
— Ach, nie!... lecz pod cieplejszem słońcem oczekiwać będzie zakończenia wszystkich moich prac, po ukończeniu których podążę do niej. Czekam cię więc z obiadem w mym pałacu na polach Elizejskich, a teraz pozwól mi wyjść tak, aby mnie nikt nie spostrzegł.
Maksymiljan skłonił głowę, posłuszny jak dziecię ojcu lub jak apostoł Panu.



ROZDZIAŁ XXIV.
PODZIAŁ.

Pierwsze piętro domu przy ulicy Saint Germain de Pres, w którym Albert wraz z matką zamieszkiwał dwa małe pokoiki, zajmowała jakaś osobistość nader tajemnicza.
Twarzy indywiduum tego odźwierny nigdy dojrzeć nie mógł. W zimie bowiem jegomość ten chował zawsze głowę powyżej uszu w kolorowy szalik, w lecie zaś zwykł się zasłaniać parasolem, którym manewrował nader zręcznie.
Przychodził do mieszkania w różnych godzinach, to bardzo wczesnych, to znów, czasami, późnych bardzo, najczęściej około godziny czwartej po południu. Nie nocował w domu nigdy, tak, iż lokal ten zajmowała faktycznie służąca tylko, osoba również nader tajemnicza, ni stara, ni młoda, która w pogawędkę z nikim i nigdy wciągnąć się nie dała.
Całym obowiązkiem służącej tej było, o ile się zdaje, palenie na kominku w zimie, w dni i godziny umówione, zaś w lecie — przynoszenie lodów z pobliskiej cukierni.
Jeżeli powyżej opisany osobnik przybył do swego mieszkania — w dwadzieścia minut później zajeżdżała przed dom dorożka, z której wysiadała czarno ubrana i silnie zawoalowana dama, która pośpiesznie przebiegała ulicę, sień, schody i wpadała zdyszana do mieszkania, drzwi którego zawsze czekały już na nią uchylone.
Otóż nazajutrz po wizycie hrabiego Monte Christo u Danglarsa, ów tajemniczy lokator przybył do swego mieszkania około godziny dziesiątej zrana, a w parę minut zaledwie potem przyjechała i tajemnicza czarna dama, która z jeszcze większym, niż zazwyczaj pośpiechem wpadła do mieszkania.
Gdy się tylko zamknęły za nią drzwi mieszkania, dama ta krzyknęła, będąc jeszcze w przedpokoju:
— Ach, Lucjanie, mój przyjacielu!
Odźwierny po raz pierwszy dowiedział się wtedy wypadkowo, iż jego najlepszemu lokatorowi jest Lucjan na imię. Że jednak był on wzorem odźwiernych, więc przyrzekł sobie, że nawet swej rodzonej żonie słowa o tem nie piśnie.
Baronowa Danglars, bo ona to była, jak czytelnicy nasi sami już domyślili się zapewne, weszła tymczasem do saloniku ze słowami:
— Lucjanie!... powiedz mi, czy mogę liczyć na ciebie?
— Ależ bezwątpienia, Herminjo droga, czyż mnie jeszcze nie znasz? — odpowiedział Debray. — Ale o cóż to idzie? Bilet twój, jaki otrzymałem przed godziną nabawił mnie ogromnej trwogi.
— Okropny, Lucjanie, wypadek! Okropny! Pan Danglars dziś w nocy opuścił Paryż i to bez zamiaru powrotu. Zostawił list zaadresowany do mnie. Masz go tutaj, czytaj!
I baronowa podała Debrayowi list rozpieczętowany.
Biedny, bo przez męża opuszczony, kochanek, poniewoli, z drżeniem wziął list do ręki i czytać zaczął:
„Gdy list ten znajdzie się w twych rękach, męża twego nie będzie już w Paryżu, więc ty — będziesz jakby wdową. Nie bierz tego jednak ze strony zbyt tragicznej, nie krzycz zwłaszcza, bo kobiety krzyczące zawsze przedstawiają odrażający widok. — I nie goń mnie, bo musiałabyś wybrać jedną z czterdziestu dróg, jakie prowadzą przez granicę Francji.
Dlaczego to uczyniłem? Zaraz ci to wytłumaczę.
Dziś rano zaskoczyła mnie wypłata, bardzo niespodziewana, sumy pięciomiljonowej, którą uskutecznić musiałem. Około południa zaś miałem drugą wypłatę sumy takiej samej. Kasa zaś moja była zupełnie pusta. Odłożyłem więc tę wypłatę do jutra, no i nocy tej wyjeżdżam właśnie, dla uniknięcia tego jutra, które byłoby dla mnie nader przykre. Zrozumiałaś to, prawda? Piszę: — zrozumiałaś, ponieważ doskonale ci jest, jak zawsze, wiadomy stan moich interesów. Znałaś je zawsze lepiej ode mnie, albowiem gdyby tak szło o powiedzenie, gdzie się podziała większa część majątku mego, wcale poważnego? — ja nie potrafiłbym uczynić tego, gdy ty, wprost przeciwnie, powiedzieć byś to mogła niewątpliwie, ponieważ właśnie przez twoje drobne rączki przepłynął.
Zadziwiać cię będzie, być może, iż ta zmiana przyszła tak nagle? Mam jednak nadzieję, iż w popiołach płomienia, który strawił mą fortunę, ty, napewno, znalazłaś niejeden kawałek złota!
Z tą nadzieją w sercu oddalam się od ciebie, moja zacna i roztropna małżonko. Sumienie moje nie czyni mi przytem żadnych wyrzutów, iż cię opuszczam, pozostali ci bowiem jeszcze przyjaciele...
Kiedym cię brał za małżonkę, byłaś bogatą, ale nie nazbyt szanowaną. Od tego czasu majątek swój, jak i twój, znacznie powiększyłem, aż do ostatniego roku, w którym spadła na mnie istna lawina niespodziewanych bankructw i innych niepowodzeń. Twój jednak majątek pozostał nienaruszony, a nawet — powiększony znacznie, gdyż ty sama nad tem pracowałaś, przy pomocy swych... przeczuć. Zostawiam cię więc taką, jaką cię wziąłem; to jest — bogatą i nie nazbyt wielkim szacunkiem otoczoną.
Bywaj zdrowa. Od dzisiaj i ja — tylko dla siebie zaczynam pracować.

Twój ex-małżonek Baron Danglars“.

Baronowa wzrokiem śledziła Debraya w czasie, gdy ten list odczytywał i nie bez przykrości spostrzegła, iż parokrotnie przygryzał on wargi, ażeby się nie roześmiać.
Gdy skończył, odezwała się baronowa tonem przymilnym, lecz jakby i błagalnym:
— Przeczytałeś?... Jestem teraz wolna...
— Ależ tak — zimno odpowiedział Debray — to też zapytuję panią, co zamierzasz zrobić?
— Myślałam, że... zastanowimy się nad tem razem — odpowiedziała słomiana wdowa, ze ściśniętem sercem.
— Więc pani ode mnie żądasz rady?... W takim razie ja doradzałbym ci wyjazd, pani baronowo — z odpychającym chłodem powiedział młody dyplomata.
— Wyjechać!... z beznadziejnym smutkiem w głosie odpowiedziała Danglarsowa.
— Byłoby to najlepsze wyjście z tej przykrej, przyznać to należy, sytuacji. Jesteś pani bogata i wolna, jak to z całą słusznością zaznacza pan Danglars. Bo położenie pani w Paryżu, po „wyjeździe“ panny Eugenji i ucieczce, mówiąc otwarcie, pana Danglarsa, z pewnością nie może być zaliczone do najprzyjemniejszych. W dodatku, gdybyś chciała pozostać w Paryżu, musiałabyś się ukrywać ze swem bogactwem, gdyż inaczej majątek twój zabraliby wierzyciele twego męża, który musiał pozostawić kolosalne długi.
Baronowa wysłuchała tej na zimno wygłoszonej przemowy z nietajoną rozpaczą.
— Więc zostałam sama, sama jedna na świecie?
— Został ci jeszcze, pani, na pociechę majątek i to wcale nie najgorszy. Jako uczciwy wspólnik, pospieszę zdać ci z niego rachunek — powiedział Debray, wyjmując z biurka książki handlowe.
— Pani — powiedział sucho — przed rokiem zawarliśmy spółkę, do której ty przystąpiłaś z kapitałem 500.000 franków, gdy ja dałem swoje wiadomości z ministerstwa spraw zagranicznych. Nasze operacje giełdowe były różne; raz szczęśliwe, to znów mniej udane, w ostatecznym jednak wyniku w kasie naszej, w obecnej chwili, jak wykazują książki, znajduje się suma 6.740.000 franków, z której na ciebie przypada suma 3.620.000 franków, a na mnie suma pozostała, o pół miljona mniejsza. To, co stało się dzisiejszej nocy, przewidywałem już od pewnego czasu, to też, gdy dziś zostałem zawezwany twym nagłym biletem, zabrałem ze sobą nietylko papiery, ale i gotówkę. Oto jest tutaj czek na trzy miljony, zaś pozostałe sześćset dwadzieścia tysięcy w asygnatach.
Pani Danglars bez jednego słowa, którego z pewnością wymówić nie mogła, gdyż dusiły ją łzy, wzięła niedbale ze stołu bilety bankowe i wtłoczyła je na dno woreczka, z przekazem jedynie, ze względu na to, iż opiewał on na sumę trzech miljonów, postąpiła nieco oględniej; złożyła go starannie, a następnie ukryła pod stanikiem na piersiach.
Gdy się z tem załatwiła, podniosła się z krzesła i stanęła blada, wyniosła, zawsze jeszcze piękna, czekając na jedno choćby cieplejsze słowo byłego kochanka, lecz czekała napróżno.
— Jest pani bogata — rzekł Debray — boć przecie oprócz tej sumy masz jeszcze swój posag w banku. Jeżeli jednak fortuna ta zdawałaby ci się zbyt małą, to możesz zażądać ode mnie pożyczki bezterminowej chociażby, nie przewyższającej wszelako sumy trzech miljonów stu dwudziestu tysięcy franków, gdyż więcej nie posiadam. Czynię to przez wzgląd na przeszłość, która... minęła już dla nas bezpowrotnie, niestety.
Wargi baronowej, gdy usłyszała te nielitościwe słowa, zbielały.
— Bardzo panu dziękuję za tak łaskawie uczynioną propozycję — nie spodziewałam się po panu aż tyle.
Lucjan Debray podziękował pełnym głębokiego szacunku ukłonem za tak pochlebną ocenę swej osoby.
Pani Danglars, widząc ukłon ten, zorjentowała się nakoniec, iż niczego już nie może spodziewać się od swego byłego kochanka, przypomniała więc sobie w tym momencie błękitną krew, która płynęła w jej żyłach i wyszła z dumnie podniesioną głową, w całym majestacie obrażonej dumy, jak królowa, zagniewana na swych ministrów.
— No!... zawołał głośno do siebie Debray, gdy drzwi zamknęły się za baronową — ładnie mnie urządzić chciała ta kokotka z powołania, której ślepy los rolę matrony kazał odgrywać! Poszedłbym o zakład, iż z Paryża nie wyjedzie; zamiast na giełdzie — grywać będzie na wyścigach i w ruletę, w tajnych domach gry, zaś kochankami jej będą teraz żokieje i krupierzy.
Wziął raz jeszcze do ręki księgi, zsumował ponownie, a następnie wyszeptał:
— No, mam majątku cztery miljony trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków. Co za szkoda, że ta panna de Villefort umarła! Ta miła panienka była dla mnie partją ze wszech miar odpowiednią.
W tej samej chwili, gdy Debray liczył swe miljony, na facjatce tegoż domu krzątała się koło gospodarstwa jedna z bohaterek powieści naszej, Mercedes, matka Alberta.
Była hrabina Morcef zmieniła się bardzo od czasu, gdyśmy ją widzieli po raz ostatni. Nie dlatego, by dawniejsze szaty miały podnosić urodę jej, lecz dlatego, że oczy straciły dawny blask, a na ustach jej zgasł czarujący uśmiech, stygmat bólu i cierpienia osiadł na jej twarzy.
Dzisiejsza Mercedes wyglądała tak, jak królowa, której odebrano królestwo i zamieszkać kazano w skromnej chatce.
Pokoik jej był wybity ciemnym, najlichszego gatunku papierem, na podłodze nie było dywanu, sprzęty nakoniec raziły wprost wzrok swą tandetnością.
W takiem mieszkaniu żyć musiała hrabina de Morcef, po opuszczeniu swego pałacu.
Z Albertem było jeszcze gorzej. Chciał chodzić bez rękawiczek, ale zbyt wydelikacone ręce zwracały uwagę przechodniów, chciał pieszo załatwiać interesy, lecz wytworne cienkie obuwie nie pozwalało mu na to...
To nieznośne życie należało nieodzownie zmienić, to też Albert zaczął myśleć o tem usilnie.
— Matko moja — powiedział w tej właśnie chwili, gdy pani Danglars schodziła ze schodów, po rozmowie z kochankiem — musimy policzyć resztę naszych kapitałów, gdyż jest mi to potrzebne do rozwinięcia mych planów.
— A cóż my mamy? — zawołała Mercedes ze smętnym uśmiechem — jedno wielkie nic!
— Jakto nic? A owe trzy tysiące franków zakopane w ogródku, przy ulicy Meillan, w Marsylji? Trzy tysiące franków, to jest fortuna, to fundament, na którym postaram się zbudować jak najjaśniejszą przyszłość dla nas obojga. Z tem jednak bieda, iż ów skarb znajduje się aż w Marsylji, by zaś dostać się do tego miasta, trzebaby mieć aż dwieście franków.
— Tylko dwieście?... czy się aby nie mylisz?
— Jestem tego najpewniejszy, ponieważ o cenę dyliżansu i statku już się dowiadywałem. Otóż bilety kosztować będą 64 franki, wydatki w podróży 50, razem więc 114-e; nieprzewidziane 6, razem 120. Jestem bardzo hojny, nieprawdaż? Tyle kosztować będzie twoja podróż, matko.
— Jakto — moja tylko?... A ty?
— Dla mnie pozostało przecież osiemdziesiąt franków. Te mi wystarczą, gdyż istnieją o wiele tańsze środki lokomocji, aniżeli dyliżanse i statki parowe.
— Doskonale, mój synu, ale przecież my nie posiadamy nawet tych dwustu, więc jakże będzie?
— Nie mamy dwustu?... O, przepraszam cię, moja matko. Oto tutaj jest dwieście franków, a tutaj drugie dwieście — mówił wesoło Albert, wyjmując pieniądze z pugilaresu. Zapytujesz, matko, skąd mam te pieniądze? Sprzedałem mój złoty zegarek, który otrzymałem, pamiętasz zapewne, jako nagrodę w czasie owego konkursu szkolnego, w walce na florety. Jesteśmy bogaci, moja matko. Zamiast więc owych studwudziestu franków na podróż dla siebie, mieć będziesz dwieście pięćdziesiąt.
— Ależ my jesteśmy coś winni w tym domu, o ile się zdaje?
— Trzydzieści franków, lecz te ja zapłacę ze swoich stu pięćdziesięciu. Ale to jeszcze nie wszystko, bo co powiesz na to, moja matko?
I Albert, po wymówieniu słów tych, z małego pugilaresu, schowanego na piersiach, wydobył bilet bankowy tysiącfrankowej wartości.
— A ty skąd wziąłeś te tysiąc franków?
— Posłuchaj, moja matko, opowiem ci wszystko, tylko się zbytnio nie gniewaj — powiedział z prośbą w głosie Albert całując matkę po rękach — i wierzaj, iż postąpić inaczej nie mogłem, boć przecież żyć dłużej tak, jak tutaj żyjemy — nie sposób!... Rozumiesz to sama, matko, chyba? Pojechać do Marsylji musimy, prawda? Zostało to już postanowione, więc ty tam zostaniesz, w oczekiwaniu na mój powrót, ja zaś pojadę dalej, do Afryki, gdzie zamiast nazwiska, które porzuciłem, chwałą okryję to, które przybrałem.
Mercedes westchnęła ciężko.
— Otóż, droga matko, muszę ci wyznać teraz, iż wczoraj właśnie zaciągnąłem się do Spahisów. Sprzedałem się, lecz sprzedałem ojczyźnie, sprzedałem drożej, niż myślałem, bo za dwa tysiące franków!
— A więc te tysiąc franków?... zapytała Mercedes, wzdrygnąwszy się cała.
To połowa sumy, jaką otrzymam, drugą połowę wypłacą mi za rok.
Mercedes wzniosła oczy ku niebu, z wyrazem, którego nikt opisaćby nie zdołał i zalała się łzami.
— A więc jest to cena twej krwi — szepnęła.
— Tak jest — rzekł Morcef z uśmiechem — o ile bym został zabity. Lecz ja cię zapewniam, moja matko, że tak źle ze mną nie będzie, ponieważ bronić będę życia do ostatniego tchu. Mam teraz dla kogo żyć.
— Boże mój, Boże!... modliła się Mercedes.
— Z jakiej dobrej racji zresztą przypuszczaćbyś mogła, matko, że zostanę zabity? Czyliż La Moirciere, ten istny Ney Południa, został zabity? Albo Changargnier — czy zginął? Czy poległ Bedeau? A wreszcie Morrel, lub Chateau Renaud, czyż nie powrócili?... O, matko moja!... Cóż to za radość będzie dla ciebie, gdy mnie ujrzysz powracającego, w mundurze haftowanym złotem! Powiadam ci, matko, że ja cudownie w tym stroju będę wyglądać i dlatego nawet taki pułk wybrałem, by mieć możność noszenia na sobie tego pięknego munduru.
Mercedes westchnęła tylko, usiłując wydobyć uśmiech na usta. Nie próbowała nawet walczyć, gdyż wiedziała, iż teraz byłoby to już zapóźno.
Gdy się już zaciągnął — wszystko skończone. Musi wypełnić zobowiązanie.
— A więc — mówił Albert dalej — widzisz teraz, moja matko, iż za pięć tysięcy franków, jakie mieć będziesz z temi, które czekają na nas w Marsylji, będziesz mogła żyć spokojnie przez dwa lata.
— Tak sądzisz?...
Słowa te dobyły się z ust Mercedes z wyrazem tak żywej boleści w głosie, że Albert nie mógł nie wyrozumieć istotnego ich znaczenia.
Serce mu się ścisnęło, to też w bezmiernej tkliwości pochwycił ręce matki i do ust je przycisnął, z wołaniem:
— Ty żyć będziesz, matko droga, żyć musisz! Bez tej wiary i ja tam musiałbym zginąć. Gdy będę mieć wiarę, pewność, iż mam dla kogo żyć, — myśl ta wzmocni me siły, a wtedy zobaczysz, do jakich czynów jestem zdolny.
Gdy będę już w Afryce, przedstawię się gubernatorowi Algieru, jest to podobno człowiek wyjątkowo prawy, a przedewszystkiem — żołnierz zawołany. Opowiem mu smutne dzieje naszego domu, a potem poproszę, by zechciał rzucić na mnie czasem łaskawem okiem, dając mi sposobność wyróżnienia się. Jeżeli tak się stanie, to zobaczysz, matko, iż wyróżnić się zdołam, albo zginę!
Jeżeli zostanę oficerem, to wtedy los nasz, matko, będzie zapewniony. Nietylko byt mieć będziemy wtedy, ale i nowe, okryte sławą nazwisko. Jeżeli zaś zginę... wtenczas, droga matko, będziesz mogła i ty umrzeć także, a wtedy nieszczęścia nasze osiągnąwszy swój szczyt, zakończą się tem samem.
— Dobrze, synu — odpowiedziała Mercedes — czy tak, czy inaczej się stanie, przekonamy świat i ludzi, że mieliśmy prawo do życia i że nie zasługujemy bynajmniej na ich pogardę. A teraz do dzieła. Kiedyż wyjeżdżamy?
— Ty, matko, dziś jeszcze wyjedziesz, ja zaś pozostanę tutaj ze dwa, trzy dni najwyżej. Postarać się muszę o parę listów polecających, jak również zebrać nieco wiadomości o warunkach, w jakich mi przyjdzie żyć.
— Dobrze, na wszystko zgadzam się, że zaś żadnych rzeczy nie mamy przecież, więc jadę natychmiast — rzekła Mercedes, owijając się w czarny szal kaszmirowy — idźmy, jestem gotowa do drogi.
Albert zebrał papiery, schował je do kieszeni, następnie zadzwonił na służącego, by wziął należne gospodarzowi trzydzieści franków i wyszedł wraz z matką.
Na schodach spotkali się z jakimś mężczyzną, który na szelest jedwabnej sukni odwrócił się nagle.
— To Debray! — rzekł cicho do matki Albert.
— A ty co tu robisz, Morcefie? — zapytał sekretarz ministra.
Albert drgnął. Nie nazbyt przyjemne dla niego było to spotkanie.
— A, przepraszam cię, mój drogi, nie zauważyłem, iż jesteś w towarzystwie — zawołał Debray, widząc iż były przyjaciel nie odpowiada na jego zapytanie.
Albert odgadł ukryty sens słów Debray.
— Matko — rzekł — to pan Lucjan Debray, były mój przyjaciel.
— Dlaczego „były“? — zawołał pan sekretarz — co to ma znaczyć?
— Dlatego, panie Debray, ponieważ ja dziś nie mam już przyjaciół, a nawet mieć ich nie chcę, mieć ich nie powinienem. Panu zaś jestem mocno obowiązany, iż mnie raczyłeś poznać.
Debray wybiegł wtedy po schodach na górę i pochwycił rękę Morcefa.
— Wierzaj mi, Albercie drogi — rzekł ze wzruszeniem, może zresztą pozornem — iż bardzo żywo odczułem nieszczęście, jakie spadło na twą szanowną matkę i na ciebie. Byłbym szczęśliwy, gdybyś pozwolił pomóc sobie.
— Dziękuję bardzo panu — odpowiedział Morcef z uprzejmym uśmiechem — mimo dość przykrego położenia, w jakiem się znajdujemy oboje, nie jesteśmy natyle jeszcze ubodzy byśmy żyć mieli z łaski naszych byłych znajomych. Podróż mamy już opłaconą, a nawet pozostało nam jakieś parę tysięcy franków na pierwsze miesiące życia.
Rumieniec wystąpił na czoło Debray, gdy pomyślał, iż on ma właśnie w tece przeszło cztery miljony franków, „zapracowane“ grą na giełdzie, prowadzoną nie swemi pieniędzmi, notabene.
Aczkolwiek nie był to umysł do głębszych, filozoficznych dociekań zdolny, stanął mu niemniej w oczach obraz rażącego kontrastu. W jednym i tym samym domu znajdowały się przed godziną dwie kobiety. Jedna z nich, bez żadnej uczciwości, wstydu, ambicji... opuszczała dom ten w przekonaniu, że została pokrzywdzona, okropnie przez los dotknięta i zrujnowana, aczkolwiek wynosiła ze swej ostatniej schadzki z kochankiem trzy miljony franków w podręcznej torebce; gdy druga — istotnie przez los najniewinniej dotknięta — wychodziła z niego z dumnie podniesionem czołem, zupełnie pewna swej przyszłości, wiedząc, iż będzie do końca nieposzlakowaną, mając przy sobie parę tysięcy zaledwie, zdobytych krwią swego syna!
To porównanie i jego z nóg zbiło. Pomyślał, iż może przyszłoby mu do głowy porównywać siebie z Morcefem, który zaciągnął się do wojsk kolonjalnych, by tem zdobyć dla swej matki kawałek chleba, oddając jednocześnie miljony swego ojca na ubogich, gdy on...
W parę godzin później, gdy mrok już zapadł, Mercedes, po tkliwem pożegnaniu się z synem, wsiadła do dyliżansa i odjechała.
Jakiś mężczyzna, ukrywający się w chwili tej pomiędzy oczekującemi na swą kolej karetkami podróżnemi, obserwował z zapartym oddechem, jak Albert żegnał się z matką, jak w końcu ta odjechała, jak Albert oddalił się wreszcie.
— A więc dokonało się! — rzekł do siebie ów mężczyzna, gdy mrok, pustka i cisza zapanowały na dziedzińcu po poprzednim gwarze — dopomóż mi teraz, Boże!... bym zdołał wrócić tym dwom istotom szczęście, które im wydarłem!



ROZDZIAŁ XXV.
W WIĘZIENIU.

Jedna część fortu paryskiego została przeznaczona przez władze na więzienie, do którego odwożono zbrodniarzy najniebezpieczniejszych. Zwało się ono więzieniem św. Bernarda, między galernikami nosiło ono miano „przedpokoju gilotyny“, albo „legowiska lwów“.
Więzienie św. Bernarda ma oddzielną salę posłuchań.
Jest to bardzo wydłużona sala, z dwóch izb, o ile się zdaje, uczyniona, rozdzielona pośrodku dwoma kratkami, ustawionemi równolegle, w odległości półtorametrowej jedna od drugiej, tak, iż odwiedzający więźnia nie może mu podać ręki; nie może tem bardziej przesłać mu jakiejś niedozwolonej kontrabandy. Jest to sala ponura, wilgotna, sprawiająca odrażające wrażenie... przenikająca grozą, gdy się wspomni zwłaszcza, jak okropnych wyznań kraty te bywają konfesjonałami.
Aczkolwiek jest to miejsce okropne niewątpliwie, rajem wydaje się niemniej ono dla ludzi, dni życia których są już policzone.
Otóż w jednej z cel tego „legowiska lwów“, tego „przedpokoju gilotyny“ przechadzał się pewnego poranka, z rękoma założonemi w tył, niedawno przybyły do więzienia młodzieniec, któremu inni więźniowie przyglądali się z ogromną ciekawością.
Sądząc z doskonale skrojonego ubrania, które jednak i niestety w wielu miejscach było już poszarpane i porozrywane oraz cienkiej i batystowej bielizny, należałoby młodzieńca tego zaliczać do wyższych sfer społeczeństwa.
Starał się on wszelkimi dostępnymi dla niego sposobami przywrócić dawniejszą świeżość tak odzieży, jak i bieliźnie, co nie nazbyt mu się udawało, aczkolwiek ciągle je wygładzał i ukryć się starał aż nazbyt widoczne ich braki.
Mieszkańcy „legowiska lwów“ z ogromnem zajęciem przypatrywali się tej tualecie nowego towarzysza.
— Patrzajcie go!... jaki mi książę, co psy wiąże.
— Eee... oponował drugi — toć to tylko hrabia, co psy obrabia, nie przesadzać więc.
— Gagatek... Hiszpański królewicz... jak to on dba o swoją piękność!... Patrzajcie, jaki cacany! Gdyby tak dać mu pomady, to w mig wyglądałby jak fryzjerczyk! A jaki to ma piękny fraczek! i białą... białą!... paradne!... kamizelkę! Jakie lakiery! Powinniśmy być dumni, że mamy takiego kolegę. I co to za złodzieje, ci żandarmi, że odważyli się pochwycić taki cymes, poszarpać takie piękne ubranie!
— To musi być jakiś potentat, jeżeli w tak młodym wieku do nas tutaj się już dostał. Musiał on klawo pobaraszkować na wolności. Czeka go wielka przyszłość, wierzajcie mi!
Gdy tak więźniowie zabawiali się rozmową, a Benedykt doprowadzał do porządku swe ubranie, nadszedł dozorca i cicho sobie stanął w kącie celi.
— Ach, mój panie — rzekł do niego Benedykt, gdy go tylko ujrzał — dobrze, że przyszedłeś. Jesteś, jak widzę, tutaj czemś w rodzaju hotelowego portjera. Otóż bądź tak łaskaw, w takim razie i pożycz mi luidora. Oddam ci wkrótce i napewno, bądź tego pewien, przyczem tak hojnie ci za fatygę podziękuję, że nie będziesz tego żałował. Wiedz bowiem, że moi rodzice więcej mają miljonów, aniżeli ty widziałeś w swem życiu centimów. Chciałbym sobie kupić bowiem jakąś piżamę i ponsowe pantofelki bez obcasów, w tualecie bowiem balowej jest mi trochę niewygodnie! A zresztą nie jest to właściwe ubierać się we frak od samego rana. Książę Cavalcanti musi wszędzie i zawsze zachowywać się poprawnie.
Dozorca na tę całą paplaninę wzruszył tylko ramionami, rzecz prosta.
— Mój przyjacielu!... rzekł wtedy do niego Benedykt wyniośle — obawiam się, że stracisz przeze mnie miejsce.
Obojętność dozorcy prysła po tych słowach; parsknął głośnym śmiechem.
Widząc, iż zanosi się na dysputę, więźniowie powstali ze swych miejsc i stanęli kołem.
— Mówię ci, że drobna ta sumka jest mi nieodzownie potrzebna dla doprowadzenia mej toalety do możliwego stanu. Jest to zaś dla mnie kwestja dość dużego znaczenia, ponieważ spodziewam się odwiedzin pewnej wysoko postawionej osobistości, która lada godzina zjawić się może tutaj.
— O jej!... Książę Montekukuli do nas przyjechał!... wołali rozbawieni tą przemową więźniowie.
— A więc mu pożyczcie w takim razie sumę, jakiej ten arystokrata żąda — powiedział dozorca, opierając się na ramieniu najbliższego więźnia — pomóżcie koledze.
— Ja nie jestem kolegą tych panów! Radzę ci, strzeż się znieważać mnie.
— Patrzaj go!... rzekł dozorca z wyraźną tendencją podburzenia więźniów — jak to on was traktuje! I wy na to pozwolicie?
Zbrodniarze spojrzeli po sobie ponuro. Burza, rozpętana więcej słowami dozorcy, aniżeli powiedzeniem Benedykta, zaczęła się zbierać nad głową byłego księcia.
Rozległy się głosy:
— Dalejże na niego z trepami!
Zaś wiedzieć należy, iż drewniane trepy bywają zawsze w więzieniach francuskich, dla mocy, podkute. Jest to więc broń straszna. Zatłuc nimi można na śmierć.
Inni proponowali „taniec węgorza“. Jest to znów zupełnie inny rodzaj zabawy, polegający na tem, iż wybraną ofiarę obrzuca się gradem kamieni i piaskiem, zasypuje się jej oczy, bijąc jednocześnie chustką skręconą w pytkę, po głowie, ramionach i piersiach.
— A najlepiej sprawić paniczowi skórzanymi paskami lanie. To najlepsza figura. Niech zdechnie pod razami, zasłużył na to! — wołali na to najzawziętsi.
Gdy podniecenie więźniów doszło do najwyższego napięcia, wtedy dopiero Benedykt zwrócił się twarzą do swych współtowarzyszy, przymrużył w pewien nie do naśladowania sposób, lewe oko, językiem znów wydął prawy policzek, a następnie zgrzytnął zębami w sposób najwidoczniej umówiony, gdyż zbrodniarze cofnęli się przed nim natychmiast i opadły ręce gotowe już do zadania ciosów, śmiertelnych może.
Poznali kryminaliści swego po tym umówionym znaku, jak się poznaje pana po cholewach.
Jednym gestem Benedykt zdusił bunt, przytłumił nienawiść, stał się panem położenia.
Dozorca został doprowadzony do wściekłości tą nagłą zmianą usposobienia więźniów, złościło go to tem więcej, iż nie wiedział czemu to przypisywać, to też na własną rękę rzucił się na Benedykta, gdy wtem dał się słyszeć głos z za kraty:
— Benedykcie! — zawołał inspektor — ruszaj do sali rozmów.
— Widzisz pan, powiedziałem, że przyjdą do mnie, — rzekł wtedy Benedykt do dozorcy, wyrywając się z jego rąk — a jestem nieubrany. I przekonasz się natychmiast, czy z księciem Cavalcantim wolno postępować jak ze zwykłymi śmiertelnikami.
I zbrodzień wyszedł z celi, pozostawiając w zdumieniu nietylko więźniów, ale i dozorcę.
Benedykt przewidywał trafnie, iż przyjdą do niego. Zaś rozumował tak:
„Widocznie wspiera mnie osobistość bardzo ważna. Że tak jest, dowodzi tego cały mój świetny los i ma ucieczka z galer. Ta ni stąd ni zowąd wynaleziona rodzina, to nazwisko, majątek, ułatwienie wejścia w świat... wszystko to dowodzi, iż komuś nie jest obojętny mój los. Powinęła mi się noga, z mej własnej, muszę przyznać, winy, no ale jest to tylko chwilowe niepowodzenie. I niema najmniejszej wątpliwości, iż wszystko jeszcze będzie dobrze. Mój możny opiekun ma dwa sposoby uwolnienia mnie: albo złotem przekupi dozorców i tem umożliwi mi ucieczkę, albo też za pomocą tego samego złota zniewoli sędziów, by mnie uniewinnili“.
Jak widzimy, Benedykt nie był z gatunku tych słabych, którzy odrazu tracą nadzieję.
Benedykt nie tracił jej nigdy.
Gdy wyszedł z celi, odrazu zastanawiać się zaczął, kto mógł przyjść do niego? Nie sędzia śledczy, bo byłoby to zbyt prędko... nie dyrektor więzienia?... bo z jakiej racji... i nie adwokat, bo go nie miał przecież... A więc ów opiekun napewno, lub też ktoś przez niego przysłany.
W sali rozmów ujrzał, ku swemu zdziwieniu, posępną postać pana Bertuccia, który z tępym bólem spoglądał na kraty i na wchodzącego więźnia.
— A!... zawołał ten ostatni, gdy się znalazł przy kracie.
— Jak się masz, Benedykcie — odpowiedział cicho intendent hrabiego Monte Christa.
— Pan tu! — zawołał zbrodniarz z przestrachem.
— Więc poznajesz mnie? — biedne moje dziecię!
— Cicho!... tylko cicho — odpowiedział Benedykt, który wiedział doskonale jak bardzo ostry słuch mają ściany rozmównicy — na miłość Boską, nie mów pan tak głośno.
— Chciałbyś może porozmawiać ze mną na osobności? A więc dobrze.
I po tych słowach Bertuccio pokazał dozorcy rozkaz głównego naczelnika więzień, zezwalający panu takiemu to, a takiemu, na widywanie się z więźniami sam na sam.
Benedykt na ten widok, aż podskoczył z radości.
— Oto — powiedział sobie — jeszcze jeden dowód potęgi mego opiekuna, którego mój przybrany ojciec jest posłannikiem tylko.
Dozorca udał się do wyższej władzy z zapytaniem, jak ma sobie postąpić w tym wypadku, a następnie przeprowadził Bertuccia i Benedykta do pustego pokoju, a gdy ci weszli, zamknął drzwi za nimi, pozostając na korytarzu.
Gdy się znaleźli sam na sam, pierwszy odezwał się Bertuccio.
— A więc i dalej kroczyłeś szlakami zbrodni: mordowałeś i kradłeś?...
— Czy pan po to tu przyszedłeś, ażeby mnie poinformować o tem — odpowiedział Benedykt zuchwale. — Jeżeli tak, to poco i naco było brać oddzielny pokój i zakłócać mi spokój?... Sprawy te znam przecież doskonale. Nie są mi natomiast wiadome inne rzeczy. Jak naprzykład zagadnienie: kto pana tutaj przysłał?
— Nikt.
— A skądże się dowiedziałeś, że ja siedzę w więzieniu?
— Już oddawna mam cię na oku, zuchwalcze bezecny. Albo to cię raz widziałem rozbijającego się po polach Elizejskich!
— Po polach Elizejskich... Acha!... I tam bywałem, przypominam to sobie. Ale to drobnostka przecież. Wolałbym pomówić z panem o moim ojcu.
— O ojcu?... A któż to ja jestem taki?
— Ty, panie?... Ależ ty jesteś jedynie moim przybranym ojcem. Jestem pewien ponadto, że to nie ty, z pewnością, wydałeś na mnie już do miljona; nie ty, za co ręczę, wynalazłeś mi „ojca“, jakiegoś włocha, który mi dał wcale nienajgorsze nazwisko; i nie ty, nakoniec, wprowadziłeś mnie w elegancki świat Paryża i zaprosiłeś na obiad w Auteuil, w czasie którego siedziałem przy jednym stole nawet z panem prokuratorem królewskim, którego... że nie poznałem bliżej — mocno żałuję. Otóż ten ktoś właśnie, który to wszystko uczynił, jest ojcem moim, a nie ty biedoto!
— Więc myślisz, iż ojcem twym jest?...
— Hrabia de Monte Christo, naturalnie.
— Milcz, głupcze! — podniósł głos, w wybuchu strasznego gniewu, Bertuccio — i nie waż mi się więcej wymienić tego świętego imienia w podobnem miejscu.
— Phi!... zawołał Benedykt — a to czemu?
— Ponieważ ten, który imię to nosi, nie mógłby zaznać hańby zostania ojcem tak nikczemnej, jak ty, istoty.
— Cóż to za uroczyste słowa!
— Wielkie i groźne mogą z nich wyniknąć dla ciebie skutki! Ostrzegam.
— Oho!... groźby!... Całe szczęście, że nie jestem nazbyt lękliwy!
— Nie sądź, iż masz do czynienia z tak podłą rasą, z jakiej sam pochodzisz — rzekł Bertuccio poważnie, rzucając na Benedykta przeszywające spojrzenie. — Nie sądź również, iż masz do czynienia ze zbrodniarzami, galernikami, lub z głupcami z tak zwanego „wielkiego świata“. Benedykcie!... wiedz, iż pozostajesz w mocy ręki potężnej, niezłomnej; otóż ręka ta, być może, iż byłaby gotowa łaską cię obdarzyć; korzystaj z tego, gdyż inaczej może cię ona zetrzeć na proch.
— To wszystko bardzo piękne, ja jednak chciałbym wiedzieć przedewszystkiem i wiedzieć to muszę: kto jest ojcem moim? I wiedzieć to będę — obojętne mi, iż poszukiwaniami swemi wywołam zgorszenie... chcę wiedzieć!... Zaś pragnę tego: „dla dobra sprawy“, jak mówi przyjaciel mój, Beauchamp, dziennikarz. Kto więc jest moim ojcem, u djabła?
— Właśnie przyszedłem, aby ci to powiedzieć.
W tej chwili jednak wszedł dozorca, który, zwracając się do Bertuccia, rzekł uniżenie:
— Przepraszam pana, lecz pan sędzia śledczy wzywa więźnia do siebie.
— Jutro więc, w takim razie, przyjdę do ciebie, ażeby dokończyć rozmowy — rzekł Bertuccio, biorąc za kapelusz.
— Czekać będę na pana — odpowiedział Benedykt wielkopańskim tonem — a teraz służę wam, panowie żandarmi!... Chwila jeszcze, drogi panie Bertuccio, zechciej tam pozostawić w kasie więziennej jakieś dwadzieścia pięć luidorów do mego rozporządzenia. Porachujemy się ze sobą później... dobrze?
— Dobrze — odpowiedział intendent cicho.



ROZDZIAŁ XXVI.
SĘDZIA.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, iż przy łożu, na którem spoczywały doczesne szczątki Walentyny, pozostali jako strażnicy ciała: ksiądz Bussoni i stary Noirtier.
Chrześcijańskie modły kapłana, jego łagodna słodycz i przekonywujące słowa dodały najwidoczniej odwagi starcowi; bowiem od chwili rozmowy z kapłanem, miejsce dawnej rozpaczy zajął spokój pogodny, który zadziwić musiał każdego, któremu była znana wielka miłość, jaką ongi obdarzał dziadek swą zmarłą wnuczkę.
Pozatem i w całym domu ogromne zaszły zmiany, ze względu na nowo przyjętą służbę, która się cała zmieniła, od lokaja starego Noirtiera poczynając, aż do odźwiernego.
De Villefort nie opuszczał prawie swego gabinetu, pracując gorączkowo. Interesował go zwłaszcza proces mordercy Kadrusa. Pośpiech przytem był nieodzowny, ponieważ otwarcie sądu przysięgłych nastąpić miało już za trzy dni!
Sprawa Benedykta budziła olbrzymie zaciekawienie pomiędzy całem towarzystwem paryskiem, nietylko ze względu na samą osobę domniemanego mordercy Kadrusa, lecz jeszcze, iż był w nią zamieszany hrabia Monte Christo, którego osoba nie przestała interesować Paryża.
Zdania co do winy oskarżonego były dość podzielone. Obrońcy Benedykta wykazywali, iż dowody winy oskarżonego nie są przekonywujące. Opierały się bowiem tylko na paru słowach, skreślonych na papierze drżącą ręką złodzieja i byłego galernika. Mogła to być więc zawiść jedynie, lub zemsta.
Pan prokurator królewski był jednak zdania, iż fakt zbrodni Benedykta nie mógł podlegać najmniejszym wątpliwościom, że nikt inny, jak tylko on zamordował Kadrusa.
Ta pewność, ta wiara, iż Benedykt był winowajcą napawała pana prokuratora królewskiego szczęściem i rozkoszą. Był pewien zwycięstwa, wierzył, iż zdoła przelać to swoje przekonanie i w panów przysięgłych.
Dzięki niestrudzonej pracy de Villeforta, który miał nadzieję olśnić wszystkich tą sprawą, postępowała ona szybko. Ale też pan prokurator królewski pracował bez wytchnienia, nie jadł i nie sypiał wcale. Z ojcem swym nie widywał się, w nawale pracy zapomniał o nim zupełnie.
Pewnego popołudnia, a była to właśnie niedziela, wyszedł do ogrodu, aby orzeźwić się nieco, gdyż w głowie mu się formalnie mąciło.
Smutny, zmęczony, uginający się pod ciężarem bolesnych myśli, krążyć zaczął po alejach, na których spadało coraz obficiej pożółkłe listowie zamierającej przyrody. Gdy tak spacerował obserwując z oddali hałaśliwą zabawę Edwardka, który wybiegł wraz z matką do ogrodu, spojrzał raz i drugi w okno pokoju Noirtiera, który, korzystając z cieplejszych promieni słońca, wygrzewał się na nich.
De Villeforta zastanowiło, iż oko starca zwrócone było stale na jeden punkt, którego on ze swego niżej położonego miejsca widzieć nie mógł.
Wzrok paralityka był tak wzgardliwy, dziki, pałający nienawiścią, iż prokurator królewski postanowił przekonać się, na co, czy na kogo padał ten obelżywy wzrok starca?
I ujrzał, siedzącą na ławeczce za klombem swą żonę, z książką w ręku, która porzucała dość często, by się popieścić ze swym synkiem, lub — by podać mu piłeczkę, rzuconą zbyt daleko.
De Villefort zbladł, pojął bowiem wtedy, co oznaczał nienawistny wzrok starca.
Lecz Noirtier przeniósł nagle swe spojrzenie na syna i wtedy de Villefort nie mógł znieść błyskawic tych oczu. Zmieniło się może zabarwienie tego spojrzenia, lecz ta sama, co poprzednio, pozostała w nich groźba.
Jakby wzrokiem okularnika przyciągany, de Villefort zbliżać się zaczął do pokoju starca.
W miarę, jak się zbliżał, wzrok Noirtiera potężniał w swej sile, tak iż w końcu de Villefort uczuł się aż do głębi serca wstrząśnięty tym wzrokiem.
W wzroku tym malował się wyrzut, a jednocześnie i groźba straszliwa.
Wreszcie oczy Noirtiera podniosły się ku niebu, jakby przypomnieć chciały synowi złożoną przysięgę.
— Bądź pan spokojny — rzekł de Villefort w odpowiedzi na to spojrzenie — dotrzymam słowa, proszę jedynie o cierpliwość.
Wyrazy te uspokoiły najwidoczniej paralityka, gdyż oczy, pogodne już zupełnie, zwrócił w inną stronę.
De Villefort natomiast rozerwał jednym gwałtownym ruchem kołnierz koszuli i bez słowa poszedł szybko do swego gabinetu.
Zapadł wieczór, potem przyszła noc, spokojna i cicha, dająca ludziom zmęczonym pracą błogosławiony odpoczynek.
De Villefort nie spał, lecz pracował, aż do świtu, to jest do godziny szóstej rano. Nakoniec skończył, akt oskarżenia był wykończony do ostatnich szczegółów. Pan prokurator królewski był z niego w zupełności zadowolony.
Gdy położył nakoniec pióro, odetchnął z ulgą, oparł głowę na poręczy fotela i zasnął, nieludzko wyczerpany. Nie minęła godzina nawet, jak zbudził się, właśnie w chwili, gdy lampa nocna rzucała ostatnie blaski, a jej czerwone światło oblewało jego ręce purpurowymi refleksami, jakby świeżo wylaną krwią.
Wstał wtedy i otworzył okno. Posępna, czarna chmura, grożąca burzą, wisiała ciężko nad domem i nad smukłemi topolami, wystrzelającemi swymi wierzchołkami prosto ku niebu.
Chłodne powietrze poranne orzeźwiło umysł Villeforta, przywróciło mu pamięć.
— Nadszedł więc dzień sądu i kary. Miecz sprawiedliwości ma dziś uderzyć wszędzie, gdzie tylko jest wina i winny — powiedział prokurator królewski do siebie — i uderzy!
Rzucił następnie okiem na zasłonięte jeszcze firankami okna pokoju Noirtiera i rzekł w myśli:
— Bądź spokojny, starcze, nigdy nie syty krwi. Stanie się zadość twej żądzy!
I wrócił do biurka, ażeby uporządkować papiery. Dom budził się zwolna; coraz częściej słyszeć się dawało skrzypienie drzwi to tu, to tam... echa stąpań po schodach... zabrzmiał głos dzwonka w pokoju pani de Villefort, wreszcie rozległ się wesoły śmiech dziecięcia.
Villefort zadzwonił również, lokaj wszedł i oddał dzienniki, a następnie przyniósł filiżankę czekolady.
— Cóż to mi przynosisz? — zapytał prokurator — przecież ja tego nie żądałem?
— Jaśnie pani rozkazała przynieść, mówiąc, iż pan mieć będzie dużo pracy dziś w sądzie, powinien się przeto posilić — powiedział lokaj, postawił filiżankę na stole i wyszedł.
De Villefort patrzył czas jakiś posępnie na pieniący się napój, wzdrygnął się, a następnie jednym haustem pochłonął całą zawartość filiżanki, jakby w mniemaniu, iż po spełnieniu tej czynności stanie się z nim coś strasznego, co go uwolni od spełnienia powinności, okropniejszej od śmierci.
Potem powstał, parokrotnie przeszedł się po pokoju, jakby w oczekiwaniu czegoś... Nadzieje okazały się jednak płonne; czekolada okazała się tylko czekoladą, wypicie której nie pociągnęło za sobą żadnych, widocznych przynajmniej następstw i de Villefort znów się wziął do pracy.
Nadeszła godzina śniadania; prokurator nie udał się jednak do stołu.
Po chwili zjawił się w gabinecie ten sam lokaj.
— Jaśnie pani — powiedział — poleciła powiedzieć jaśnie panu, że jest już ubrana, bo pragnęłaby pojechać z jaśnie panem na posiedzenie sądu.
— Czy tak?... chce tego koniecznie? — z przerażającym uśmiechem zapytał prokurator.
Służący cofnął się, przestraszony, ze słowami:
— Jeżeli jaśnie pan nie życzy sobie tego, to zakomunikuję to jaśnie pani.
De Villefort stał czas jakiś niemy, a następnie wpił paznogcie w piersi i powiedział:
— Powiedz, iż pragnę pomówić z panią i proszę, by zechciała zaczekać na mnie w swym pokoju. Potem wrócisz i pomożesz mi ubrać się.
Lokaj wyszedł, a następnie, po upływie paru minut wrócił, ogolił de Villeforta i przygotował dlań czarny, uroczysty ubiór, a gdy już miał wychodzić, w te odezwał się słowa:
— Jaśnie pani kazała mi powiedzieć, iż czeka na jaśnie pana w swym gabinecie.
— Będę tam zaraz — odpowiedział de Villefort, ocierając chustką zimny pot, spływający mu po czole.
Pani de Villefort czekała istotnie, wpół leżąc na sofce i przerzucając ilustrowane pisma, które Edwardek porozrywał, zanim je matka wzięła do ręki. Ubrana była jak do wyjścia, w kapeluszu nawet, rękawiczki i parasolka leżały na stole.
— Jesteś nareszcie — rzekła spokojnym głosem, gdy mąż wszedł do pokoju — mój Boże!.. jaki ty jesteś blady!.. Znów zapewne całą noc pracowałeś?... I dlaczego nie przyszedłeś na śniadanie? No, jakże?... czy weźmiesz mnie z sobą, czy też będę zmuszona pojechać sama?
Jak widzimy, pani de Villefort zadała bardzo dużo zapytań, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
De Villefort stał niemy jak skała i jak ona zimny.
— Niech Edwardek idzie bawić się w salonie.
Pani de Villefort, spostrzegłszy nakoniec ten chłód w zachowaniu się męża, jego ton rozkazujący i stanowczy, zadrżała nagle.
Edwardek podniósł głowę, spojrzał na matkę, a widząc, iż ta rozkazu nie potwierdza, wziął się znów do obrywania rąk i nóg swym ołowianym żołnierzom.
— Edwardzie, czy słyszałeś, com mówił? — zawołał de Villefort tak ostrym głosem, iż chłopiec aż podskoczył na kanapie — wyjdź natychmiast!
Dziecko, nie przyzwyczajone do podobnego tonu powstało nagle i zbladło, trudno powiedzieć: z gniewu czy z bojaźni?
Ojciec zbliżył się wtedy do niego, ucałował w czoło i rzekł łagodniejszym głosem:
— Moje dziecko, wyjdź zaraz.
Edwardek usłuchał nakoniec i wyszedł.
Pan de Villefort zamknął za nim drzwi, nietylko na klucz, ale i na zasuwkę.
— Boże drogi! — zawołała pani de Villefort, już drżąca cała — co to wszystko ma znaczyć?
— Gdzie pani przechowujesz trucizny, których używasz tak skutecznie? — zapytał sucho i wyraźnie, bez żadnych wstępów, jak sędzia.
Pani de Villefort musiała w chwili tej uczuć to, co czuje skowronek, gdy nad jego łebkiem zasuwają się nici morderczej siatki.
Jakiś głos chrapliwy, głuchy, niepodobny do krzyku, jęku, czy westchnienia, wydarł się z piersi nieszczęśliwej kobiety, odrazu jak trup posiniałej.
— Ja... nie rozumiem twego zapytania?!... — wyszeptała.
— Zapytuję cię — odezwał się ponownie de Villefort — gdzie chowasz truciznę, którą zamordowałaś mojego teścia, margrabiego de Saint Meran przedewszystkiem, a następnie jego żonę i Wawrzyńca, Walentynę wreszcie?
— O cóż ty mnie posądzasz! — zawołała pani de Villefort, załamując ręce.
— Odpowiadaj!
— Czy przed sędzią stoję, czy też przed swym mężem?
— A więc powiem ci, że stoisz przed sędzią. Tak jest — tylko przed sędzią!
Strasznie było spojrzeć wtedy na tę kobietę, do tego stopnia wzrok jej stał się błędny, pomieszany, a twarz trupio blada.
— O panie!.. panie!.. — jęknęła.
Pani de Villefort chciała coś powiedzieć widocznie, lecz jej ściśnięta obłąkanym strachem krtań nie wydała głosu.
— Zaprzeczenia na nic by się nie zdały zresztą. Nie mogłabyś się wyprzeć tych zbrodni, dokonanych z bezwzględnością szatana, bez cienia uczuć ludzkich. I z taką piekielną zręcznością! Od śmierci pani de Saint Meran wiedziałem, iż w domu mym przebywa truciciel, gdyż zawiadomił mnie o tem odrazu d‘Avrigny. Po śmierci Wawrzyńca, niech mi to Bóg wybaczy, podejrzewałem anioła, świętą dzieweczkę, która nie wiedziała nawet o tem, że grzech na ziemi pleni się, istnieje! Po śmierci Walentyny jednak, już wszystko było mi wiadome! I wiedziałem nietylko ja, lecz wiedzieli również i inni. Ja sam znam dwie takie osoby, którym wiadome jest wszystko. A ilu jest takich, którzy się domyślają? To też wiedz, iż w chwili tej stoisz nie przed mężem, lecz przed sędzią!
Pani de Villefort przysłoniła twarz rękoma.
— Panie — rzekła — nie dowierzaj pozorom.
— Aż tak podłą więc jesteś! — zawołał de Villefort. — Niema w tem nic zresztą dziwnego, ponieważ miałem możność przekonania się niejednokrotnie, iż ze zbrodniarzy, — właśnie truciciele są najnikczemniejsi. Więc i ty jesteś, musisz być, aż do tego stopnia podłą, iż masz czelność zaprzeczać, aczkolwiek miałaś dość siły i odwagi, by patrzeć suchemi oczyma na śmierć trojga ludzi, w tem dwóch starców i jednej niewinnej dzieweczki, twoją ręką pomordowanych!
Pani de Villefort załamała ręce i padła przed mężem na kolana.
— Widzę, iż się przyznajesz. Jednak przyznanie się do winy w ostatniej uczynione chwili, gdy już zaprzeczać nie sposób, nie zmniejsza w niczem kary!
— Kary? — zawołała pani de Villefort — kary, powiadasz panie!...
— Tak jest, kary. Czyliż dlatego, że aż czterykroć popełniłaś zbrodnię, to już byłaś przekonana, że ci kara nigdy nie grozi?... A może sądziłaś, iż żonie prokuratora królewskiego wszystko ujść musi bezkarnie? O nie, pani!... omyliłaś się srodze. Kimkolwiekby on nie był, rusztowanie czeka zawsze truciciela. Chyba — że zachował on resztki trucizny i sam wymierzy sobie karę.
Nieludzki krzyk wydarł się z piersi pani de Villefort i trwoga potworna wykrzywiła okropnie jej piękną twarz.
— Aczkolwiek jestem prokuratorem królewskim — mówił dalej de Villefort najzupełniej chłodnym tonem — nie poślę cię jednak na rusztowanie, nie przez wzgląd na ciebie, bynajmniej, lecz że twoja hańba i na moją również spadłaby głowę. Umrzeć jednak musisz. Jaką śmiercią? — od ciebie to już zależy. Zrozumiałaś mnie, chyba?
— Nie, panie!. .. Najzupełniej nie pojmuję znaczenia twych słów.
— A więc powiem wyraźniej. Jestem przekonany, iż żona najwyższego dostojnika sądowego w państwie nie okryje hańbą nazwiska dotąd bez skazy i nie zbezcześci swego męża oraz dziecka.
— Dziecka?... O nie!... nie!
— Będzie to dobry uczynek, to też dziękuję ci za to.
— Dziękujesz? — Za co?...
— Za to, co przyrzekłaś.
— Cóż ja przyrzekłam takiego?... W głowie mi się mąci! Boże!... Jakżeż pociemniało mi w oczach! Ależ ja nie słyszę, nic nie widzę... Myśl mi ucieka z głowy... Jakiż w niej ciężar, pustka!... Ja oszaleję chyba!
I zatoczyła się, jak pijana, z pianą na ustach.
— Gdzie jest trucizna? — zapytał de Villefort raz jeszcze.
— Nie, nie, panie!... ty nie możesz się domagać tego ode mnie.
— Ja nie mogę, pani, pragnąć, byś zginęła na rusztowaniu!
— Łaski!... Łaski!...
— Prawo łaski do mnie nie należy. Ja jestem tutaj na ziemi, by domagać się kary na występnych. Każdą inną kobietę, choćby to była królowa — wołał de Villefort z roziskrzonym wzrokiem — posłałbym na rusztowanie. Dla ciebie jednej będę pobłażliwy i daję ci obietnicę: nie umrzesz z ręki kata, o ile... zachowałaś resztki swej trucizny.
— W imię dziecka naszego zaklinam! Tak. Daruj mi życie, bym mogła to dziecię nasze wychować!
— Nie, nie, nie! Gdybym dla dziecka naszego darował ci życie, możebyś je kiedy zamordowała!
— Ja miałabym zabić mego syna! Ja miałabym podać truciznę memu Edwardkowi!... Ach!...
I pani de Villefort upadła do nóg mężowi, lecz ten odsunął się od niej ze wstrętem.
— Pamiętaj, — rzekł — jeżeli za mym powrotem nie stanie się zadość sprawiedliwości, ja sam wniosę skargę przeciwko tobie o poczwórne morderstwo, a wtedy pachołkowie miejscy pochwycą cię, bądź tego pewna, gdziekolwiek byś się nie znajdowała i wtrącą cię do więzienia, z którego wyjdziesz... na rusztowanie.
Nieszczęśliwa, do której te słowa były zwrócone, leżała u stóp męża bez ruchu, jej rozszerzone strachem oczy mówiły tylko, że słyszy wszystko i wszystko rozumie.
— Widzę, że mnie zrozumiałaś, że mówię do przytomnej — mówił de Villefort nieubłagany — teraz idę przed trybunał sędziów przysięgłych, domagać się od nich wyroku śmierci na niemniejszego, aniżeli ty, zbrodniarza. Gdy wrócę, mam nadzieję, iż wszystko będzie już skończone, gdyż inaczej noc, która po tym dniu nastąpi, spędziłabyś już w więzieniu.
Prokurator królewski popatrzył na nią czas jakiś suchemi oczyma, a następnie zamknął drzwi na klucz.
W swym bogatym apartamencie pozostała pani de Villefort, z Edwardkiem i swą boleścią jedynie.



ROZDZIAŁ XXVII.
SĄD PRZYSIĘGŁYCH.

„Sprawa Benedykta“, jak ją nazywano w całem mieście, budziła, zwłaszcza w wyższych warstwach Paryża, ogromne zainteresowanie.
Rzekomy książę Cavalcanti, stały gość restauracji Paryskiej, Wielkich Bulwarów, Opery, Lasku Bulońskiego i wszystkich innych miejsc zabawy, w czasie swego krótkiego błyszczenia na bruku stolicy świata, — pozawierał dużo znajomości.
Znał go cały Paryż — powiedzieć można śmiało. To też, gdy się dostał do więzienia, dzienniki były przepełnione opisami jego zbytkownego życia w ostatnich miesiącach, a także różnymi epizodami jego życia na galerach.
Nic dziwnego przeto, iż przebiegiem procesu zainteresowani byli wszyscy, a zwłaszcza ci, którzy go znali osobiście, gdy był on „księciem Cavalcantim“, to też wszyscy oni starali się być na posiedzeniu, aby zobaczyć na ławie oskarżonych pana Benedykta, zabójcę swego towarzysza z galer.
Wiele osób uważało jednak, iż Benedykt jest jedynie ofiarą pomyłki sprawiedliwości, ci ostatni z całą stanowczością twierdzili, iż major Cavalcanti lada chwila zjawi się w Paryżu, udowodni, iż jego syn nigdy na galerach nie był i zażąda uwolnienia syna.
Już około godziny dziesiątej rano było bardzo rojno w przedsionkach sądu, a gdy nakoniec otwarto salę sądową, na godzinę przed otwarciem posiedzenia, momentalnie miejsca, zarezerwowane dla publiczności, wypełniły się po brzegi uprzywilejowaną publicznością, tak, iż sala robiła wrażenie salonu jakiegoś ambasadora, czy księcia krwi.
W dniu tym pogoda była wymarzona, jaka się czasami zdarza jesienią, która nam wynagradza zbyt krótkie dni lata i wiosny, chmury, jakie pan de Villefort widział zrana, zasłaniające wschód słońca, rozproszyły się jakby pod działaniem sił czarodziejskich i dały dzień jesienny piękniejszy od wiosny, bo już może ostatni przed zimą.
Beauchamp, jeden z królów dziennikarstwa, a jako taki, znajdujący wszędzie zarezerwowane dla siebie miejsce, lornetował wszystkich na prawo i na lewo, to też spostrzegł natychmiast Chateau Renaud i Debraya, którzy z łaski policjanta dostali się na salę.
— Zobaczymy więc niezadługo naszego przyjaciela — rzekł pierwszy dziennikarz.
— A zobaczymy, niestety, jaśnie oświeconego księcia! — odpowiedział Chateau Renaud. — Niech wszyscy djabli wezmą tych z za morza i z za gór przybywających „arystokratów“!
— I jakich, w dodatku! Jego protoplastów znaleźć można w „Boskiej Komedji“ przecież.
— Będzie zapewne skazany na śmierć?... Jakie jest twe zdanie co do tego? — zapytał dziennikarza Debray.
— Mój kochany — odpowiedział Beauchamp — to ja raczej powinienbym się ciebie o to zapytać. Przecież ty lepiej, aniżeli my, dziennikarze, znać możesz nastroje sądownictwa. Widziałeś się zapewne z prezesem sądu? Cóż on mówił?
— Zadziwi cię z pewnością jego zdanie w tej sprawie. Powiedział, że sprawa Benedykta, jedynie dzięki ubocznym okolicznościom nabrała tak wielkiego rozgłosu, zaś w gruncie rzeczy jest nader zwyczajna, zaś sam Benedykt nie jest bynajmniej jakimś na wielką miarę zbrodniarzem, lecz tylko bardzo przeciętnym sobie łotrzykiem i niczem więcej, zręczniejszym jedynie od innych.
— E, to wygląda mi na zdanie snoba... — rzekł Beauchamp z niezadowoleniem — były galernik, a tak wspaniale odgrywający rolę księcia w dodatku!
— Czyż wspaniale?... zaoponował Chateau Renaud — być może w twoich oczach, ty obrzydły demokrato, który się cieszysz, gdy ci się uda zaobserwować złe manjery u książąt lub hrabiów. Co do mnie jednak, to od pierwszego rzutu oka wydał mi się on bardzo podejrzany.
— A jednak bywał on nawet u ministrów...
— No i w tem niema nic tak bardzo znów dziwnego — odpowiedział Chateau Renaud, wzruszając ramionami — skąd ci ministrowie wasi znać się mają nie już na książętach, lecz choćby na dobrem wychowaniu?...
Beauchamp parsknął krótkim śmiechem i rzekł:
— Wiesz, drogi Chateau Renaud, że twoje słowa bynajmniej nie są pozbawione dowcipu! Z przykrością przyjdzie mi przyznać, iż są one nietyle złośliwe, ile prawdziwe.
— Lecz jeżeli ja — rzekł Debray do dziennikarza — rozmawiałem z prezesem, to ty miałeś zapewne wywiad u prokuratora królewskiego?
— Nie można było ani marzyć o tem. Pan de Villefort od tygodnia zamknął się w swym gabinecie i nikomu absolutnie się nie udzielał. No, nic dziwnego! Tyle ciosów, zakończonych tak tajemniczą śmiercią jego córki...
— Tajemniczą śmiercią?... Co chciałeś powiedzieć tem określeniem? — zapytał Chateau Renaud.
— Udawaj, że nie rozumiesz... ze względu, iż stało się to w domu arystokraty! — odpowiedział Beauchamp, podnosząc lornetkę do oczu. — Lecz czekajcie no!... Zdaje mi się, że to ona?... Tak, to pani Danglars... A mówiono, że wyjechała!
— Pani baronowa? — zawołał Chateau Renaud — no, proszę! W tydzień po ucieczce córki i w trzy dni po bankructwie męża... ukazywać się publicznie... to prawdziwa odwaga!
Debrayowi krew uderzyła do czoła. Odwrócił się szybko.
— Z czego wnioskujesz, że to pani Danglars? — powiedział. — Ja widzę jedynie jakąś zawoalowaną damę, o nieznanych mi ruchach. Może to matka pana Cavalcantiego? Ale wracajmy do tego, coś nam mówił o Walentynie?...
— A prawda. — Otóż jestem niesłychanie ciekawy, dlaczego to pani de Villefort nie pokazuje się nigdzie?
— Biedna kobieta — rzekł Debray — zapewne jest ona zajęta destylowaniem wody melisowej albo rozwiązywaniem innych zagadnień chemicznych podobnego rodzaju. Czy wiecie, że ona na te zabawki chemiczne wydaje do pięciu tysięcy franków rocznie? Bardzo żałuję, iż jej tutaj niema, lubię ją bowiem bardzo.
— A ja wprost przeciwnie — odezwał się Chateau Renaud — nienawidzę jej i tylko instynktownie, ponieważ bynajmniej nie mam do tego żadnych uzasadnionych przyczyn. Wracajmy jednak do tego, o czem mówiliśmy przedtem.
— Chcesz pomówić o tych tak bardzo licznych wypadkach nagłych śmierci w domu de Villefortów? — zapytał Beauchamp. — Otóż czy chcecie wiedzieć, co mi mówiła nie dalej jak wczoraj pani ministrowa, żona mego bezpośredniego szefa? Powiedziała mi ni mniej ni więcej, tylko to, że w domu pana prokuratora królewskiego przebywać musi jakiś wielki morderca, truciciel.
Debray i Chateau Renaud spojrzeli na siebie, bo zdanie takie im już na myśl przychodziło.
— I któżby mógł być tym zbrodniarzem?
— Edwardek, naturalnie!
Nagły wybuch śmiechu przerwał mowę dziennikarzowi.
— Ależ to żart!... zawołali Debray i Chateau Renaud jednocześnie.
— Wcale nie żart — tonem zupełnie serjo odpowiedział Beauchamp. — Cała służba Villefortów jest tego zdania. Edwardek — to dziwne dziecko! Jeżeli kocha kogo, to może jedynie matkę, lecz dlatego zapewne, że ta mu na wszystko pozwala. Poza nią — nienawidzi wszystkich, wszystkim stara się dokuczyć. Jest to mały Neron i Kaligula w jednej osobie. Stara się niszczyć dookoła siebie wszystko. Raz potruł wszystkie kaczki i łabędzie w ogrodzie. Łowi ptaki w sidła, by im obrywać kolejno: łapki, skrzydełka, łepek. On to, według twierdzeń służących, miał otruć panią de Saint Meran i Wawrzyńca, bo byli starzy i brzydcy, a następnie Walentynę, bo ta mu nie pozwalała przychodzić do pokoju dziadka, którego lubił szczypać po rękach.
— Lecz skąd mógłby wziąć truciznę? — zapytał Debray!
— Czy ja wiem?... Z laboratorjum swej matki, być może!
— Mój kochany — odezwał się Chateau Renaud — mógłbym przysiąc prawie, iż nie wierzysz w najmniejszej mierze temu wszystkiemu, co nam tu opowiadasz. Lecz cóż to?... i hrabiego de Monte Christo niema tutaj?
— Trudno się temu dziwić! Ma on tej całej sprawy aż nadto u siebie w domu. Naprzód policja nie dawała mu spokoju, teraz znów okazało się podobno, że ci panowie Cavalcanti, jego podeszli najwięcej, przedstawiając mu pofałszowane listy i przekazy.
— A czy nie wiesz, panie Chateau Renaud — zapytał Beauchamp — jak się też miewa pan Morrel?
— Już trzy razy byłem u niego, lecz nigdy go nie mogłem zastać w domu. Jego siostra mówiła mi jednak, iż czuje się on najzupełniej dobrze.
Wtem dał się słyszeć głośny szmer w przyległych pokojach, coraz bardziej zbliżający się, a po chwili woźni, otwierając drzwi, obwieścili uroczystym głosem:
— Sąd idzie!



ROZDZIAŁ XXVIII.
AKT OSKARŻENIA.

Panowie sędziowie zajęli swe miejsca wśród głębokiej ciszy.
Pan de Villefort, będący głównym przedmiotem nietylko ogólnej uwagi, ale i uwielbienia, ze zwykłym mu spokojem zajął swe miejsce na fotelu prokuratora, a następnie pewnym wzrokiem rozejrzał się dokoła.
Wszyscy ze czcią wpatrywali się w tę postać wyniosłą i twarz, która zdawała się być uosobieniem samej sprawiedliwości.
Z pewnym rodzajem trwogi spoglądano na tego budzącego postrach człowieka, którego posłannictwem było przemawiać zawsze i tylko — w imieniu prawa.
— Niech żandarmi wprowadzą oskarżonego — wydał rozkaz prezes, gdy już się uciszyło na sali.
Wtedy oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom, przez które wejść miał Benedykt.
Gdy wszedł, zdumienie ogarnęło wszystkich, ukazał się bowiem oczom patrzących nie typ galernika bynajmniej, lecz raczej „dandy“ z Wielkich Bulwarów.
Twarz spokojna, uśmiechnięta, ubiór czarny, od najlepszego krawca, biała kamizelka, tej samej barwy śnieżna chustka na szyi, w lewej ręce świeżo wyprasowany kapelusz.
Po wejściu na salę, wzrok oskarżonego przebiegł szybko po publiczności i po sędziach, zatrzymując się dłużej na prezesie i prokuratorze.
Przed Benedyktem zasiadł jego adwokat, broniący go z urzędu (Benedykt nie chciał brać własnego, uważając najwidoczniej, iż jest to rzecz bez znaczenia), człowiek o jasnych włosach, bardzo młody i wzruszony bardziej, aniżeli sam oskarżony.
Prezes dał nakoniec rozkaz odczytania aktu oskarżenia, zredagowanego, jak już o tem wspominaliśmy, przez nieubłaganego de Villeforta.
Nigdy może prokurator królewski nie był tak zwięzłym i tak wymownym. W żywych i soczystych barwach przedstawił naprzód przeszłość zbrodniarza, jego pociąg do złego od lat najmłodszych, jak tego dowodziło jego fałszerstwo, dokonane w szesnastym roku życia. Potem udana przyjaźń okazywana byłemu towarzyszowi z galer, mająca na celu podstępne wciągnięcie w zasadzkę i wreszcie bestjalskie zamordowanie go, wielokrotnemi pchnięciami sztyletu.
Całe oskarżenie było napisane po mistrzowsku i ono samo przez się było zdolne zgubić Benedykta w oczach tak sędziów przysięgłych, jak i opinji publicznej.
Benedykt jednak nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi, słuchał czytania znudzony, jakby dotyczyło ono nie jego bynajmniej.
W czasie tego czytania pan de Villefort niejednokrotnie badał obwinionego swem surowem spojrzeniem, lecz nie zdołał go zmusić ani razu, aby spuścił oczy, aczkolwiek wzrok miał przeszywający, który wprost obezwładniał zazwyczaj najbardziej zatwardziałych zbrodniarzy.
Gdy akt oskarżenia został nakoniec odczytany do końca, prezes rozpoczął badanie.
— Oskarżony — powiedział — twoje imię i nazwisko?
— Niech pan prezes zechce darować — rozpoczął swą obronę były książę Cavalcanti — lecz ja, z przyczyn, które zostaną później wyjaśnione, nie mogę przyjąć zwykłego porządku zapytań. Jestem gotów odpowiedzieć na wszystkie, lecz w porządku zmienionym, tak, że na pytanie pierwsze odpowiem na ostatku.
Prezes zdziwiony spojrzał na sędziów przysięgłych.
Benedykta nie wyprowadziło to bynajmniej z równowagi.
— A na pytanie: ile masz lat, zechcesz odpowiedzieć?
— Owszem. Mam lat dwadzieścia jeden; ściślej mówiąc, do wieku tego dojdę za dni kilkanaście, gdyż urodziłem się w nocy z dnia 27. na 28-y, miesiąca września 1817 roku.
Gdy de Vilefort usłyszał tę datę, podniósł nagle głowę.
— Miejsce twego urodzenia?
— Przyszedłem na świat w Auteuil, pod Paryżem.
Pan de Villefort, po usłyszeniu ostatnich tych słów, znów uniósł głowę i spojrzał na Benedykta z takim przestrachem, jakby ujrzał głowę Meduzy.
— Czem się trudniłeś?... Jakiemi sposobami zdobywałeś środki do życia?
— Naprzód byłem fałszerzem — odpowiedział Benedykt z najzimniejszą krwią, podnosząc z wdziękiem chusteczkę batystową do ust — potem trudniłem się złodziejstwem, wreszcie zostałem mordercą.
Po tem cynicznem oświadczeniu cała sala wybuchła jednym wielkim głosem oburzenia, gniewu i wzgardy.
Nawet sędziowie w osłupieniu wysłuchali słów tych, świadczących najlepiej o przepastnych głębinach cynizmu tego urodzonego, jak się okazywało, zbrodniarza.
De Villefort ścisnął sobie rękoma skronie, a potem powstał nagle, strasząc ludzi swą przerażającą bladością.
— Pan prokurator szuka czego? — zapytał Benedykt z dworską grzecznością.
De Villefort, bez słowa odpowiedzi, padł z powrotem na krzesło.
— Teraz zechcesz nam już powiedzieć może swe nazwisko? — zapytał głęboko oburzony prezes. — Widać dlatego nie chcesz wyjawić swego nazwiska, by wszyscy i bez tego odgadli je z czynów!...
— Przyznać muszę, iż pan prezes z zadziwiającą intencją odgadł me pragnienie — odpowiedział Benedykt z pełnym czaru uśmiechem — istotnie, dlatego właśnie prosiłem pana, szanowny panie prezesie, byś zechciał zmienić porządek zapytań.
Już nie zdumienie, lecz groza zawisła nad salą. Już przeczuwano, iż z tych chmur, zbierających się złowrogo, uderzy niezadługo piorun.
— A zresztą — ciągnął dalej Benedykt z niezmąconym spokojem — nie odpowiedziałem odrazu na zapytanie pana prezesa: jak się nazywam?... nie dlatego, bym odpowiedzieć nie chciał, lecz dlatego, że sam nie wiem tego. Jak bywali na świecie królowie bez ziemi, tak ja... jestem bez nazwiska. Nie mam żadnego, bo do żadnego nie mam prawa... Jest mi wiadome nazwisko mego ojca.
Krwawy blask jakiś przysłonił oczy Villeforta, a z jego już nie bladej, lecz sino-zielonej twarzy spadać zaczęły duże krople potu, zatrzeć których nie była zdolna konwulsyjnie drżąca ręka.
— A więc powiedz nam chociaż nazwisko swego ojca? — odezwał się prezes, wśród głuchej ciszy, jaka od pewnego czasu panowała w sali.
— Ojcem moim jest prokurator królewski — zabrzmiało po chwili.
— Prokurator królewski? — w najwyższem zdumieniu powiedział prezes, nie spostrzegając, jak straszliwe wrażenie sprawiły wyrazy te na Villeforcie — prokurator królewski?...
— Tak jest — z nonszalancją odpowiedział Benedykt — a jeżeli pan chcesz koniecznie, bym wymienił nazwisko, więc je powiem: ojcem moim jest pan Noirtier de Villefort, tu obecny królewski prokurator.
Uderzenie setki piorunów w środek sali nie mogłoby wywołać większego wrażenia.
Te objawy wzburzenia były tak zrozumiałe i żywiołowe, iż prezes nie pomyślał nawet o tem, iż winien je uciszyć. Sam zresztą był niemniej przejęty i wzruszony, tak, iż po upływie chwili był zdolen do zawołania:
— Zbrodniarzu!... bez czci, wiary i sumienia!... jak mogłeś w swej bezczelności zajść tak daleko!
Kilkanaście osób otoczyło fotel prokuratora królewskiego, z wyrazami współczucia i żalu.
W drugim kącie sali powstało również zamieszanie, ponieważ jakaś kobieta dostała naprzód ataku histerycznego, a potem wpadła w omdlenie do tego stopnia silne, iż nie mogli jej docucić solami.
W czasie całej tej wrzawy Benedykt stał wyprostowany, nieskazitelnie wytworny, z niezmiernie zimnym uśmiechem na twarzy.
A gdy się nakoniec uciszyło, ponownie zabrał głos.
— Panowie sędziowie! — mówił — zapewniam was, iż daleki byłem od myśli wywoływania zgorszenia. Nigdy nie pozwoliłbym sobie na to. Nie pojmuję nawet, z jakiej racji pan prezes pozwolił sobie na rzucanie ciężkich obelg w mą stronę. Bo cóż ja takiego uczyniłem? Na zadane sobie pytania — powiedziałem prawdę. A czyż moją jest winą, iż ta prawda zdaje się być potworną? — Powiedziałem, iż ojcem moim jest pan de Villefort... Słowa te gotów jestem poprzeć dowodami!
W głosie i postawie obwinionego była taka pewność siebie i powaga, iż niedawna wrzawa zamieniła się znów w głuche milczenie, a spojrzenia wszystkich skierowały się na prokuratora królewskiego, siedzącego bezwładnie w fotelu.
— Ależ — zaoponował prezes, przeglądając papiery — gdy badał cię sędzia śledczy natychmiast po aresztowaniu, powiedziałeś mu wtedy przecież, iż nazywasz się Benedykt, i że urodziłeś się na Korsyce?
— Sędziemu śledczemu powiedziałem to jedynie, co powiedzieć uważałem za wskazane. Nie chciałem bowiem, by zeznania moje zostały osłabione następnie, lub nawet zmienione. Bóg może wiedzieć, co z zeznaniem takiem i ze mną nawet, staćby się mogło?... tutaj — to co innego. Tutaj wyjawiłem nazwisko mego ojca publicznie, dzięki czemu mam bezwzględną pewność, iż tajemnica mego urodzenia wszystkim stanie się wiadomą.
Więc raz jeszcze powtarzam wam, panowie sędziowie, iż urodziłem się w nocy z dnia 27 na 28 września 1817 roku w Auteuil, jako syn pana prokuratora królewskiego, de Villeforta.
Nie wystarcza wam to zeznanie moje, jako gołosłowne? Chcecie dowodów? A więc urodziłem się na pierwszem piętrze domu, znajdującego się przy ulicy Fontaine, a oznaczonego numerem 28, w pokoju obitym karmazynowym adamaszkiem. Gdy przyszedłem na świat, ojciec mój powiedział matce mej, że nie żyję, owinął mnie w serwetę oznaczoną literami „H N“ pod koroną baronowską, włożył w drewnianą skrzynkę, wyniósł następnie do ogrodu i tam żywego zakopał...
Jeden żywy dreszcz przebiegł słuchających.
— Skądże znać możesz te wszystkie szczegóły? — zapytał prezes.
— Właśnie chciałem to opowiedzieć, panie prezesie. Otóż do ogrodu, tej samej nocy właśnie, zakradł się człowiek pewien, korsykanin, który ojcu memu zaprzysiągł śmiertelną zemstę. Człowiek ten stał ukryty za drzewem i widział, jak ojciec mój coś zakopywał w ziemi i właśnie w chwili, gdy ten kończył swą zbrodniczą pracę, zadał cios w serce, jak mu się zdawało. Następnie, w mniemaniu, iż kuferek ten skarb zawiera, wykopał go i tem ocalił mi życie.
Korsykanin ten, gdy przekonał się, że żyję, oddał mnie do szpitala podrzutków, gdzie mnie zapisano pod numerem 37. W trzy miesiące później żona tego korsykanina przybyła z Rogliano do Paryża i zgłosiła się do szpitala, ażeby mnie odebrać, co jej się udało, ponieważ pokazała połowę przedartej serwety. Takim oto sposobem, aczkolwiek urodziłem się pod Paryżem, na Korsyce się jednak wychowałem.
Tutaj Benedykt zamilkł. W sali głuche panowało milczenie.
— Mów dalej — rzekł prezes.
— Mogłem być szczęśliwy niewątpliwie u tych zacnych ludzi, którzy mnie kochali i wychowywali bardzo starannie. Ale cóż? — przewrotna moja natura okazała się silniejszą i zacząłem kroczyć po ścieżkach zbrodni, poczynając od małych przestępstw, rzecz prosta. Widząc tę moją zbrodniczość rzekł raz, słyszałem, przybrany ojciec mój, do przybranej matki mojej: „Nie jego to wina, że jest on taki, jak jest. Zbrodnię bowiem ma on we krwi. To wina jego ojca“. Gdy usłyszałem te słowa, przestałem złorzeczyć Bogu, a zacząłem przeklinać mego ojca. On jest winien wszystkiemu, nie ja. Od chwili przyjścia mego na świat przeznaczeniem mojem było — być zbrodniarzem. Zamiast chrztu świętego otrzymałem chrzest krwi: żywcem zostałem zakopany, zakopany przez ojca! Zbrodnię więc od kolebki wykołysała mi dola, a kolebką był przytem grób. Nie dziwcie się więc mej goryczy, nie dziwcie się, że tak spokojnie wyliczałem wam wszystkie me zbrodnie. A jeżeli i to ma być mi za jeszcze jednę więcej zbrodnię policzone, to mnie ukarzcie za nią!... ale i przyznajcie, iż mojem przeznaczeniem było: być wrogiem społeczeństwa i użalcie się nade mną!
— Któż jest matką twoją? — zapytał prezes.
— Matka moja myślała, żem umarł, nie była więc wspólniczką zbrodni mego ojca. Z tej przyczyny nie starałem się dowiedzieć, jakie było nazwisko matki mej i nie znam go do dziś.
W tej chwili głośny, przenikliwy krzyk, jak ostrze noża przeciął powietrze. Krzyk ten przeszedł następnie w szloch rozpaczy.
Sprawczynią zamieszania była ta sama kobieta, która już poprzednio zemdlała. Dostała ona teraz jeszcze silniejszego ataku nerwowego, tak, iż musiano ją wkońcu wynieść z sali. Przy cuceniu okazało się, po zerwaniu gęstej zasłony, iż kobietą tą była baronowa Danglars.
— Wszystko, co mówisz — powiedział po chwili namysłu prezes do oskarżonego — to są tylko słowa. Puste słowa, nic więcej. Czy masz na poparcie słów tych jakieś dowody?
— Chcesz pan dowodów? — rzekł Benedykt poważnie — więc spojrzyj pan na pana de Villeforta, a potem żądaj ode mnie dowodów.
Oczy wszystkich zwróciły się wtedy, rzecz prosta, na prokuratora królewskiego, który, pod ciężarem spojrzeń tych, opuścił fotel swój i wyszedł na środek sądowej sali, z włosami w nieładzie i z wykrzywioną bólem twarzą.
— Ojcze mój! — zawołał Benedykt — żądają ode mnie dowodów, czy chcesz, ażebym je przedłożył sądowi?
— Nie, nie!... nie trzeba! dowody tutaj są zbędne.
— Jakto — zbędne?... zaoponował prezes — co pan przez to chciałeś powiedzieć, co to znaczy?
— To znaczy — odpowiedział de Villefort — iż próżno próbowałbym walczyć ze śmiertelnym ciosem, który we mnie ugodził. Panowie sędziowie!... Widzę, iż jestem w ręku Boga Mściciela. Nie potrzeba żadnych dowodów. Sam bowiem przyznaję, iż wszystko, co zeznał ten młodzieniec, — jest prawdą.
Słowom tym odpowiedziało tylko echo. Odezwać się bowiem nikt nie miał odwagi.
— Panie prokuratorze królewski! — zawołał prezes — ależ odbiegła cię chyba chwilowo przytomność umysłu? Zastanów się nad tem, coś powiedział, wróć do przytomności.
De Villefort za całą odpowiedź skłonił głowę na piersi.
— Panie — rzekł do prezesa — jestem zupełnie przytomny; ciało moje tylko cierpi, to wszystko. Stwierdzam, iż człowiek ten powiedział całą prawdę i tylko prawdę. Ja sam to przyznaję, a tem samem przyznaję się do winy, to też oddaję się pod władzę pana prokuratora królewskiego, mego następcy.
Po słowach tych, wyrzeczonych głuchym i przytłumionym głosem, pan do Villefort chwiejnym krokiem postąpił ku drzwiom, które woźny otworzył przed nim szeroko, i wyszedł, zataczając się, z sali.
— No, proszę, a ja już myślałem o ożenieniu się z córką pana prokuratora królewskiego — zatroszczył się o siebie Debray — dobrze zrobiła biedna panienka, że wcześniej umarła!
— Posiedzenie skończone — zakomunikował prezes — a sprawa odłożoną zostaje do przyszłej sesji.
Po słowach tych, Benedykta wyprowadzono z sali, przyczem konwojujący go żandarmi postępowali z nim bardzo oględnie, z mimowolnymi objawami szacunku.



CZĘŚĆ JEDENASTA.
ZWĄTPIENIE.
ROZDZIAŁ I.
POKUTA.

Pan prokurator królewski wyszedł z sali sądowej nawpół przytomny, nie patrząc, automatycznie przebył wszystkie korytarze, wszedł do swego gabinetu, gdzie zrzucił z siebie swą togę prokuratorską, która zdawała się mu być tuniką, sprawiającą tortury Nessusa.
Następnie chwiejnym krokiem zeszedł po schodach aż na dół, a gdy zajechał powóz — wsiadł do niego i kazał jechać do domu.
— Boże!... Boże!... szeptał do siebie prokurator królewski, tak potężny do niedawna, o tyle szczęśliwy jednak, iż mimo ciosów, jakie spadły na niego, jeszcze widział Boga.
Machinalnie wodząc ręką po siedzeniu powozu, znalazł pomiędzy poduszkami jakiś przedmiot, najwidoczniej zapomniany. Wziął go ręki, a wtedy przekonał się, iż był to wachlarz jego żony.
— Ach!... zawołał wtedy, jakby rozpalone żelazo przeszyło mu serce.
Niespodziewany cios, jaki spadł na niego w sądzie, sprawił, iż zapomniał o domu, o swej żonie, o tragedji niemniej strasznej, jak tamta.
Niedawno był dla tej kobiety nieubłaganym sędzią, niedalej jak przed godziną, przed dwoma... skazał ją na śmierć. I ona tam teraz... biedna, słaba, samotna... tak okropnie samotna!... przez wszystkich opuszczona... gotuje się na śmierć!... Może ostatnią już myślą przebiega wszystkie swe zbrodnie, błaga Boga, by miał litość nad jej biedną duszą, i może pisze ostatni list do męża, błagając go o przebaczenie win, które okupuje śmiercią!
Jęk pełen bólu wydarł się z piersi de Villeforta.
— A!... wołał w męce — ona niewinna, niewinna!... stała się bowiem zbrodniarką dzięki temu jedynie, iż zły los połączył ją ze mną! Moje, moje zbrodnie przeniknęły w jej duszę! Zaraziła się ode mnie występkami, jak zarazić się można tyfusem, cholerą, morowem powietrzem, dżumą... Co nie przeszkadzało mi, iż ja, ja!... miałem bezwstyd skazać ją!... miałem czelność powiedzieć jej: „żałuj za swe grzechy i umieraj!“: ja — występny, ja — zbrodniarz, ja — morderca!... Więc to się stać nie może! Ona żyć będzie, żyć będzie wraz ze mną. Ujdziemy sprawiedliwości ludzkiej, opuściwszy Francję, pójdziemy w świat, wszystko jedno gdzie... byle dalej, byle dalej... byle najdalej od tych miejsc, tych ludzi i tych wszystkich zbrodni...
Ja, ja... byłem na tyle zuchwały, iż ośmielałem się mówić jej o rusztowaniu! Wielki Boże!... jakież ja miałem czoło powiedzieć jej to, ja... którego również czeka rusztowanie... Ujdziemy stąd! Tak, tak... wyznam jej wszystko... wyspowiadam się przed nią... ach!... dzień w dzień mówić jej będę, że ja również jestem zbrodniarzem... oboje, oboje jesteśmy winni!... Tak!... to był związek tygrysa z wężem!... Ona żyć musi, jej zbrodnie roztopią się w mej hańbie!
I pod wpływem tych myśli zawołał z szałem na stangreta:
— Prędzej, prędzej!... Jak najprędzej do domu!
— Tak jest — powtarzał sobie wielokrotnie de Villefort, w miarę, jak powóz zbliżał się do domu — tak będzie, tak być musi!... Ona będzie żyć, by miała czas tutaj odpokutować swe winy i wychować mego syna! A ona go wychowa, kocha go, bowiem nieogarniętą miłością, dla niego przecież, dla niego jedynie popełniła tyle zbrodni! Nigdy zaś wątpić nie można w serce, w duszę matki, jeżeli ta kocha swe dziecko! Więc ona rozbudzi w sobie skruchę, rozkołysze żal, za grzechy swe odpokutuje i pokutować będzie tak bardzo, tak boleśnie, tak krwawo, iż jako lilja stanie przed tronem Przedwiecznego, bo żal, szczery, głęboki żal — zmywa wszystko. Dla tej pokuty więc i dla dziecka — niech żyje!
I de Villefort, po raz pierwszy od wyjścia z sali, odetchnął lżej nieco.
Powóz stanął na dziedzińcu przed domem.
De Villefort wtedy w jednym skoku znalazł się na schodach przedpałacowych, gdzie go przyjęła służba, zdumiona tak szybkim jego powrotem, nikt jednak się nie ośmielił przemówić.
Gdy przebiegał szybko przez korytarze i salony, doszedł z pokoju Noirtiera głos jakiś; nie był jednak ciekawy dowiedzieć się, kto znajduje się u jego ojca, nazbyt śpieszył się bowiem do żony. Gdy mijał kolejno salony zamykał starannie wszystkie drzwi, mówiąc do siebie:
— Nikt nam w naszej rozmowie przeszkadzać nie powinien. My dwoje tylko, tak strasznie palcem Boga dotknięci, porozumieć się ze sobą winniśmy. Powiem jej wszystko, sam się oskarżę i błagać będę, ażeby mi przebaczyła.
Nakoniec doszedł do ostatnich drzwi, poza któremi były apartamenty żony. Nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły.
— Nie zamknięte?... to lepiej — powiedział do siebie.
I wszedł do saloniku, lecz nie zastał tam nikogo.
— Musi być w swej sypialni — rzekł — nacisnął klamkę, lecz drzwi okazały się zamknięte. Zadrżał wtedy.
— Heloizo!... zawołał.
Odpowiedziała mu cisza.
— Heloizo!... powtórzył znowu.
— Kto tam?... dał się słyszeć głos, słaby bardzo.
— Otwórz! — zawołał — to ja!
Na krzyk ten, aczkolwiek drgały w nim rozpacz i przestrach — nie było żadnej odpowiedzi.
Przerażenie spotęgowało jego siły, uderzył silnie ramieniem i za jednym zamacham wysadził drzwi.
Gdy wpadł do pokoju, ujrzał żonę bladą, z rozwianym włosem, słaniającą się, z wysadzonemi na wierzch oczyma.
— Heloizo!... na Boga!... co ci się stało? — zapytał.
— Stało się zadość twej woli, panie — rzekła pani de Villefort głosem chrapliwym — czegóż żądasz więcej?
I padła ciężko na dywany.
De Villefort podbiegł do niej i pochwycił za rękę, która ściskała konwulsyjnie kryształowy flakonik, ze złotym koreczkiem, zwieszającym się na złotym również łańcuszku.
Pani de Villefort już skonała. Mówiły o tem aż nazbyt wyraźnie oczy szklanne, w słup postawione.
Prokurator królewski cofnął się i spojrzał obłąkanym wzrokiem.
— Gdzie mój syn?... zakrzyknął — Edwardzie!... Edwardzie!
Krzyk ten był tak przejęty bólem, tak przenikliwy, tak rozpaczliwy, iż momentalnie zbiegła się cała służba.
— Syn mój!... gdzie jest mój syn? — wołał Villefort.
— Panicza niema, ani w ogrodzie, ani w dolnych salonach — jednym głosem odpowiedziała służba — musi być z pewnością przy jaśnie pani.
Pot zimny, lodowy, oblał czoło nieszczęśliwego ojca, nogi, zachwiały się pod nim, zaszumiało w głowie, jakiś straszliwy ciężar przytłoczył piersi...
— Więc jest u pani?... powiedział i zamknął drzwi, dając tem samem do poznania służbie, iż nie życzy sobie, ażeby ta wchodziła do apartamentów pani.
Gdy się odwrócił, oczy jego znów uderzył widok zsiniałego już trupa.
Chciał wołać, lecz opamiętał się rychło. Każdy głos byłby przecież profanacją ciała w tej grabarni.
De Villefort uczuł, że język mu drętwieje i że jakaś złowroga ciemność ogarnia jego mózg.
— Edwardzie!... Edwardzie!... zawołał bezwiednie.
Nie odpowiadał mu nikt jednakże.
De Villefort, czując, iż ogarnia go obłąkanie, rzucił się naprzód. Trup żony leżał wpoprzek drzwi, broniąc przejścia do następnego pokoju, w którym niewątpliwie znajdować się musiał Edwardek.
De Villefort, już nie świadomy tego co czyni, przekroczył trupa, otworzył drzwi, wszedł do buduaru, a wtedy ujrzał na kanapie syna, jakby w uśpieniu.
Nieszczęśliwy mąż i pełen straszliwego niepokoju ojciec aż zakrzyknął radośnie na ten widok i rzucił się ku swej dziecinie, jak lwica raniona śmiertelnie, lecz śpiesząca jeszcze, by bronić swe małe.
Nie zważając na to, iż dziecko obudzi, porwał na ręce Edwardka, przemawiając doń tkliwie. Lecz na nic się nie zdały pieszczoty i wołania, — chłopczyna pozostawał nieruchomy. Przyłożył swe rozpalone usta do ust syna, lecz usta te były już zimne i zbielałe, przyłożył rękę do serca — lecz serce to już bić przestało...
Nie było żadnej wątpliwości. Dziecię było martwe.
Jakiś papier leżał na piersi Edwardka. De Villefort złożył drobne ciałko z powrotem na kanapę, padł na kolana i jednym rzutem oka przebiegł oczyma pismo.
— „Czy byłam dobra matką? — czytał — ocenić możesz choćby z tego faktu, iż przez miłość do dzieciny mej odważyłam się na zbrodnię nawet.
Dobra matka jednak nie rozstaje się nigdy z dzieckiem swojem“.
To było wszystko, co wyczytał. Lecz ojciec, mimo to, nie chciał jeszcze wierzyć, jeszcze miał nadzieję, że może cud...
Cuda przecież dzieją się na świecie?... Pochylił się więc nad ciałkiem Edwardka i najtroskliwiej badać je zaczął.
Straszliwa prawda nazbyt była jednak oczywista. To też z jego piersi wyrwał się bardzo szybko przerażający otchłanią bólu okrzyk: Boże!... Boże!... mój!
Rozpacz bezdenna odbierać mu zaczęła rozum. W miejsce bólu ogarniać go zaczęła wściekłość, ten potężny motor ludzkich czynów, szał bezpamiętny na nic, który ongi Tytanów powiódł ku niebu, a Ajaxa doprowadził do tego, iż ośmielił się grozić bogom.
Powstał i pięści wzniósł ku niebu.
A potem, wyczerpany tym żywiołowym wybuchem, pomyślał o ojcu i poszedł, by na jego piersi wypłakać cały swój ból, użalić się, ulżyć rozpaczy.
De Villefort zastał u ojca księdza Bussoniego. Był jednak w tym stanie podniecenia umysłowego, że już na to nie zważał i zaczął opowiadać wszystko ojcu.
Noirtier słuchał, pozostając nieruchomy jak zazwyczaj, tylko na wieść o śmierci Edwardka w jego oczach odmalowało się, jakby współczucie.
Ksiądz Bussoni nie słuchał, zapatrzony w okno.
De Villefort zwrócił nakoniec uwagę na jego obecność. Przypomniał sobie, iż był kiedyś u tego księdza, nazajutrz po owym obiedzie w Auteil, a następnie, — iż ten sam ksiądz znalazł się w jego domu, w dniu śmierci Walentyny.
— A... i ksiądz jest tutaj? — powiedział — czyżbyś wiedział naprzód, że ci przyjdzie tutaj znów modlić się nad umarłymi?...
Mniemany ksiądz podniósł się z krzesła, na którem siedział dotychczas. Widząc wykrzywioną bólem twarz prokuratora i dziki wyraz jego oczu, pomyślał, iż scena w sądzie kryminalnym odbyła się najwidoczniej z wynikiem zgóry przewidzianym i że to właśnie jest powodem podniecenia prokuratora. O niczem więcej nie wiedział jeszcze.
— Przyszedłem, ażeby się pomodlić za duszę córki pańskiej — powiedział głośno — a także, by ci powiedzieć, iż dosyć już na ciebie kary, że pokuta twa skończona i że od tej chwili prosić będę Boga, aby ci przewinienia twe wybaczył, jak ja ci już przebaczyłem.
— Boże mój! — zawołał de Villefort, cofając się z trwogą — kto ty jesteś panie?... mówisz nie głosem księdza Bussoniego przecież?
— Poznałeś to?... A więc tak, nie jestem bynajmniej księdzem Bussonim!
I mniemany ksiądz, przy słowach tych, zdarł z głowy perukę, tak, iż jego czarne włosy rozsypały się na ramiona i okoliły twarz cudnej piękności.
— Ależ to twarz hrabiego de Monte Christo.
— Nie, panie, to nie jest twarz pana Monte Christo, poszukaj lepiej w pamięci swej...
— Ten głos!... zdaje mi się, że ja go słyszałem już kiedyś, dawno bardzo...
— I nie myli cię to wspomnienie, Villeforcie! Słyszałeś ten głos przed laty w Marsylji, w dniu zaręczyn swych z panną de Saint Meran. Przeszukaj swe urzędowe papiery z dnia 29 kwietnia 1815 roku, a znajdziesz w nich me nazwisko.
— Więc ty nie jesteś księdzem Bussonim?... Nie jesteś hrabią de Monte Christo również?... A więc już wiem, kim jesteś! Jesteś owym nieubłaganym śmiertelnym wrogiem, którego istnienie wyczuwałem od jakiegoś czasu na każdym kroku. Musiałem cię skrzywdzić ongi, w tej Marsylji... I cóż ja ci takiego mogłem zrobić?... co ci uczyniłem złego?... powiedz, mów!!
— Skazałeś mnie na śmierć powolną, straszną... zabiłeś ojca mego, który umarł beze mnie z głodu, i zabrałeś mi narzeczoną moją, gdyż ta, po zbędnych wyczekiwaniach, zaślubić musiała innego, bo tego domagało się od niej życie. Oto co ze mną uczyniłeś! Zabrałeś mi życie moje, wolność moją, miłość mą... pozbawiając mnie wolności. Zabrałeś mi całe szczęście moje.
— Więc jesteś?... jesteś?... Ach, mów!... na Boga!
— Ja jestem ten, który konał w lochach zamku If i tam skonał, a jego ciało wrzucone było, z trzydziesto-funtową kulą u nogi, w odmęty morza Śródziemnego burzą w chwili tej szalejące. Z tej otchłani jednak, za wolą Boga Najwyższego wyszedł upiór, widmo, anioł-mściciel, okryty złotem i brylantami, w masce hrabiego Monte Christo, by czynił sąd nad winnymi.
— Teraz cię poznaję!... już cię poznaję! Ty jesteś...
— Edmund Dantes!...
— Rzekłeś, lecz ja cię już przedtem poznałem, o boleści! Jeżeli tak, to chodźże ze mną, Edmundzie Dantesie, posłanniku Boga, jak powiadasz. Chodź ze mną, chodź!...
I pochwycił za rękę hrabiego, prowadząc go po schodach nawpół obłąkany.
— Patrz tutaj, Edmundzie Dantesie!... Patrz tutaj, na trupy: mej żony i mego jedynego już teraz dziecka. Czy zemsta twa jest syta nakoniec?
Monte Christo, na przerażający widok martwo leżących: pani do Villefort i Edwardka, zbladł straszliwie i pomyślał, iż następstwa jego czynów były zbyt okropne, zaszły za daleko. Zemsta okazała się zbyt straszną!
Wobec tych okropności nie do cofnięcia — nie może już powiedzieć teraz: „Bóg jest ze mną!“
Gdy Monte Christo pomyślał to sobie, z uczuciem niewysłowionej zgryzoty rzucił się na zimne ciało Edwardka, przyłożył ucho do piersi, a następnie uniósł je i zaniósł do pokoju Walentyny, przekręcając, po zamknięciu drzwi, klucz dwukrotnie.
— Dziecię moje — zawołał de Villefort rozpacznym głosem — on nawet martwe ciało dziecięcia mego porywa! O przeklinam cię, przeklinam!... Niech nędza i wszystkie boleści staną się udziałem twoim!
Nieszczęsny ojciec chciał ramieniem wywalić drzwi, lecz nagle poczuł, że słabnie, że w głowie powstaje mu jakby pustka, w której szaleją płomienie, że w oczach ma ciemność... i padł na drzwi bezsilny.
Leżał na nich bez ruchu przez czas dłuższy, aż straszliwa przemiana zmącenia mózgu dokonała się.
Gdy to okropne stało się, ze straszliwym śmiechem odskoczył od drzwi i szybko pobiegł do ogrodu.
W kilkanaście minut potem drzwi pokoju Walentyny otworzyły się i wyszedł z nich hrabia Monte Christo, bardzo blady i ze ściśniętem sercem. Na ręku niósł dziecię, któremu już żadna pomoc nie była w stanie przywrócić życia.
Gdy doszedł ze swym ciężarem do ciała pani de Villefort, przyklęknął na jedno kolano i z religijną czcią złożył dziecię u boku matki, składając jego główkę na jej piersi.
Poczem wstał, wyszedł na schody, zapytał się pierwszego spotkanego służącego, gdzie się znajduje pan domu?... A gdy mu odpowiedziano, że w ogrodzie, udał się tam pospiesznie, by ujrzeć, iż de Villefort, otoczony służbą, kopał rydlem ziemię, z wyrazem zajadłej wściekłości na twarzy.
— Nie, to jeszcze nie tu! — mówił obłędnie — i znów w innem miejscu zaczynał kopać.
Monte Christo zbliżył się do niego i rzekł cichym, pokornym prawie głosem.
— Panie!... straciłeś wprawdzie syna, lecz za to....
— O, ja go znajdę!... ja go znajdę!... wołał de Villefort, który najwidoczniej nie słyszał nawet, co do niego mówiono — ja go znajdę, choćby mi kopać przyszło aż do dnia sądu ostatecznego.
Monte Christo cofnął się przejęty zgrozą najwyższą.
— Ach, dosyć już tego, dosyć!... tutaj nic już zrobić się nie da! — powiedział do siebie — postarajmy się więc ocalić choć jednego, który został do tragedji tych zamieszany.
Gdy wrócił do siebie, odrazu natknął się na Morrela, który błądził po pałacu, jak bezcielesne widmo, które czeka tylko chwili, by mogło zstąpić do grobu.
— Maksymiljanie — rzekł do niego — przygotuj się do drogi, jutro bowiem opuszczamy Paryż.
— Już nic w nim nie masz do czynienia? — zapytał młodzieniec.
— Nic już — odpowiedział Monte Christo posępnie — i oby Bóg dał tylko, by to, czego dokonałem, nie było zbyt wiele.
Zgodnie z tą zapowiedzią, hrabia wraz z Morrelem opuścili Paryż następnego dnia, obsługiwani jedynie przez Baptystę. Alego od dość dawna nie było bowiem w Paryżu, gdyż wyjechał wraz z Hayde, co do Bertuccia, to ten pozostał przy Noirtierze.



ROZDZIAŁ II.
ODJAZD.

Wypadki, opowiedziane przez nas, wzbudziły, rzecz prosta, ogólne zainteresowanie, stały się osią rozmów całego Paryża.
Wieść o nich doszła nawet do cichego pałacyku przy ulicy Maslay, przyczem Emanuel wraz z żoną zastanawiali się nad ciosami, które spadły tak nagle i niespodziewanie na Morcefa, Danglarsa i de Villeforta. Właśnie małżeństwo rozmawiało o wypadkach tych, gdy odwiedził ich Maksymiljan, który po powitaniach apatycznie przysłuchiwać się zaczął dyskusji, nie przyjmując w niej udziału, cały pogrążony w swej martwocie.
— Zaprawdę — mówiła Julja — gdy się pomyśli nad tem wszystkiem, to należałoby chyba dojść do przekonania, że ci ludzie, tak potężni i bogaci wczoraj jeszcze, zapomnieli w obliczeniach swych o jakimś duchu ciemności... nie złożyli mu hołdu, lub czemś może go obrazili... no i ten ukarał ich teraz za to.
— Tak, okropne spadły na nich klęski — przyznał Emanuel.
— Jaki bezmiar cierpień przytem — dodała Julja, mając na myśli Walentynę zwłaszcza, imienia której wymówić nie śmiała przy bracie, wiedziona jakimś nieświadomym instynktem, tak zwykłym u kobiet kochających.
— Jeżeli to Bóg tak ciężko ich dotknął — rzekł Emanuel — który jest dobrocią najwyższą, to widać w ich przeszłości nic takiego nie znalazł, co wpłynąćby mogło na złagodzenie kary. Ci ludzie widać byli przeklęci.
— Czy nie sądzisz zbyt surowo, Emanuelu? — zaoponowała Julja — pamiętaj, że i o ojcu mym mógłby ktoś powiedzieć ongi podobnie, gdyby go ujrzał z pistoletem w dłoni: „zasłużył widocznie na karę niebios!... to człowiek przeklęty“... A jednak sam wiesz najlepiej, jak bardzo ten ktoś by się mylił!
— Tak, myliłby się ten ktoś bardzo, ale też i Bóg nie pozwolił zginąć ojcu naszemu, jak nie pozwolił Abrachamowi, by ten zabił swego syna na ofiarę. Tak nam, jak i patrjarsze ludu wybranego Bóg zesłał swego anioła, który powstrzymał rękę genjusza śmierci.
W tej samej chwili rozległ się głos dzwonka, a wkrótce do salonu wszedł hrabia Monte Christo, przyjęty okrzykami radości obojga małżonków. Jeden tylko Maksymiljan przyjął gościa milczeniem.
— Maksymiljanie — zawołał przybyły, udając, iż nie spostrzega różnicy przyjęcia — szukam cię właśnie. Przecie prosiłem cię wczoraj, byś był gotowy do podróży.
— Jestem gotowy udać się w drogę najdalszą choćby — odpowiedział matowym głosem młodzieniec — przyszedłem zaś tutaj, by się z mymi najbliższymi pożegnać.
— Dokąd, hrabio, zamierzasz uciekać? — zapytała Julja.
— Narazie jedziemy do Marsylji, zaś stamtąd gdzieś dalej w świat. Myślę, że bratu waszemu, który bardzo osowiał mi jakoś, zmiana miejsca najlepiej zrobi. To też żegnaj się, Maksymiljanie, gdyż powóz podróżny czeka już na nas przed bramą, uprzedzam cię przytem, iż musimy spieszyć się bardzo, gdyż za pięć dni muszę być w Rzymie.
— Ależ Maksymiljan nie jedzie przecież do Rzymu? — zawołał Emanuel ze zdziwieniem — nie wspominał nam nigdy, by miał taki projekt! Niema nawet paszportu.
— Owszem, paszport mam — odpowiedział Morrel apatycznie — zaś jadę wszędzie tam, dokąd tylko hrabia zechce mnie zawieźć. Na cały miesiąc bowiem oddałem mu się w niewolę i przez miesiąc cały spełniać będę wolę jego, nie mając zresztą własnej.
— Boże miłosierny! — zakrzyknęła Julja — jakim tonem ty to mówisz, Maksymiljanie!?
— Ależ łaskawa pani — odpowiedział hrabia — brat pani jedzie przecież ze mną, to też upewniam cię, iż możesz być o niego najzupełniej spokojną.
— Żegnam cię, Juljo!... I ty mi żegnaj, Emanuelu — rzekł Morrel tonem, w którym nie wyczuwało się nic, nawet smutku.
— Serce mi się kraje, gdy słyszę ten jego bezbarwny głos, gdy patrzę na ten jego marmurowy spokój — zawołała Julja. — O Maksymiljanie, ty coś ukrywasz przed nami!
— Pani, bądź pewną, proszę, iż ujrzysz go niezadługo nietylko wesołego, ale i w pełni szczęścia — powiedział Monte Christo lekkim i swobodnym tonem.
Maksymiljan spojrzał badawczo na hrabiego, przyczem w jego wzroku zamigotały: wstręt i pogarda.
— A więc jedziemy? — rzekł następnie.
— Hrabio! — odezwała się Julja — zanim nas porzucisz — pozwól, byśmy ci wszyscy raz jeszcze...
— Pani — przerwał Monte Christo, ściskając jej ręce — wszystko, co powiedziećbyś mi mogła, nie będzie tak wymownem, jak to, co się daje wyczytać w twych oczach i co się kryje w twem sercu, a co serce moje odgadnąć potrafi. — Jak szlachetny bohater tkliwych romansów powinienem był odjechać bez widzenia się z wami; czyn taki jednak był ponad moje siły. Nie wiesz bowiem nawet, pani, jak bardzo widok twych oczu, łzami wdzięczności zroszonych, był potrzebny dla mej pełnej niepokoju duszy. A teraz, gdym już serce me waszym widokiem nasycił, powiem wam jeszcze: żegnajcie mi i wspomnijcie mnie czasem, przyjaciele moi, albowiem nigdy już zapewne się nie zobaczymy.
— Nie mielibyśmy cię zobaczyć już nigdy? — zawołał Emanuel i łzy potoczyły mu się z oczu — więc nie jak człowiek, ale jak Bóg, po swym krótkim na ziemi pobycie — porzucić ją pragniesz, by wrócić do nieba?
— Nie mówcie tak do mnie — rzekł żywo Monte Christo — nie mówcie tak nigdy, przyjaciele moi. Bóg jeden tylko jest zdolny czynić zawsze dobro. Ja zaś, mój Emanuelu, jestem jedynie słabym i grzesznym człowiekiem.
Po słowach tych raz jeszcze ucałował rękę Julji, potem podał dłoń Emanuelowi do serdecznego uścisku i opuścił dom tych dwojga, dom pokoju, cichej pracy i szczęścia. Maksymiljan apatycznie podążył za nim.
— Wróć szczęście i radość życia bratu memu — rzekła Julja po cichu do Monte Christa, odprowadzając go do powozu.
— Czy ufasz zawsze marynarzowi Sindbadowi? — zapytał ten z uśmiechem.
— O tak!... Jeżeli nie jak Bogu, bo tak mówić nie pozwalasz, to jak wyższej jakiejś, nadprzyrodzonej istocie!
— A więc ufaj. Maksymiljan wróci do was i wróci szczęśliwy.
Powóz podróżny, jak o tem wspominaliśmy już, czekał przed bramą, zaprzężony w cztery konie czarnej maści.
Obok powozu stał Ali, w zakurzonych spodniach; znać było po nim, iż wrócił z bardzo dalekiej podróży.
— Byłeś u starca? — zapytał nubijczyka Monte Christo po arabsku — dałeś mu do przeczytania list, jak rozkazałem?
— Tak, panie — wyraził Ali, pełnem szacunku pochyleniem głowy.
— I cóż on na to?
Ali stanął w pełnem świetle, tak iż Monte Christo widział bez żadnych przeszkód jego twarz, i naśladując przewybornie mimikę Noirtiera, przymknął zwolna oczy, co u dziadka Walentyny oznaczało, jak wiadomo „tak“.
— Zgadza się więc — zawołał Monte Christo — niema więc żadnych przeszkód, możemy przeto jechać.
Wsiadł szybko do powozu, pociągając za sobą Morrela; drzwi powozu nie zostały jeszcze zamknięte, a czwórka oszalałych, karych już szła galopem.
Tak jechali około dwuch godzin. Noc już zapadła i gwiazdy ukazywać się zaczęły gdzieniegdzie na niebie.
Monte Christo pociągnął, w pewnej chwili, za sznurek, powóz stanął i hrabia wysiadł z niego.
Było to miejsce na samym szczycie wzgórza Villeneuf, skąd widać było cały Paryż, migocący tysiącami świateł.
Hrabia odszedł od powozu, ginąc w mroku. Chciał być sam. Nakoniec stanął, założył na krzyż ręce i patrzył długo na układające się do snu, lub budzące się do szałów miasto.
Gdy napoił oczy widokiem nowoczesnego Babilonu, rzekł cicho:
— O miasto!... największe miasto świata!... niema pół roku nawet, jak wszedłem w mury twoje. Wierzyłem, iż to Duch Boży wprowadził mnie triumfalnie w twe bramy; tajemnicę potrzeby obecności mej w mieście tem Bogu powierzyłem i Bóg zdawał się aprobować moje poczynania. Dziś z murów tych wyszedłem, po dokonaniu mego dzieła, bez nienawiści już, ale i bez radości w swem sercu, w które wkradło się zwątpienie, azali wszystko co uczyniłem — dobre było?
O miasto! wielkie miasto!... wygnałem z twego wnętrza część zła, jakie się w tobie kryło. Dokonałem tego, trud życia mego spełniony, a jednak w sercu mem niema ukojenia, owszem — przytłacza je smutek.
Nie uleczysz mnie z tego, o miasto wielkie, a więc żegnam, Paryżu, żegnam na zawsze!...
I wzrok Monte Christo raz jeszcze objął całe miasto, lecz był to wzrok trwożliwy, niepewny, smutny i zbolały, jakby anioła strąconego z nieba.



ROZDZIAŁ III.
DOM W ALEI MEILLAN.

Powóz potoczył się dalej i dalej, z szybkością huraganu.
W wnętrzu jego panowało głuche milczenie, nakoniec przerwał je hrabia.
— Maksymiljanie — rzekł — patrząc na ciebie, mam wrażenie, jakbym ci wyrządził wielką przykrość, wyrywając cię z Paryża. Wierzaj mi, że gdybym wiedział, że czeka cię w tym Paryżu szczęście — napewnobym cię w nim zostawił.
— Ach, szczęście!... Nie myślę o niem... w Paryżu jednak pozostało ciało Walentyny i ja teraz się od niej oddalam.
— Morrelu! Bliscy nasi, którzy nas porzucili, nie w ziemi spoczywają, lecz w sercach naszych; zaś odeszli oni od nas, bo Bóg chciał tego, a z Jego wolą świętą zgodzić się zawsze trzeba. Pomyślał nad tem, przyjacielu, i niech z tą myślą spłynie na ciebie ukojenie.
Młodzieniec nic jednak na to nie odpowiedział, więc w powozie znów zapanowało głuche milczenie.
Powóz toczył się po drodze z szybkością lotu ptaka. Mijali miasta, wsie, pojedyńcze domy i nagie już nieomal drzewa, rozrzucające po polach resztki swych czerwono-złotych liści. Wszystko to znikało w mgle, jak widma.
Nazajutrz rankiem stanęli w Chalons, gdzie oczekiwał na nich statek hrabiego, gotowy do drogi.
Powóz, nie zatrzymując się w pędzie, wjechał na jego pomost, a gdy to się stało — nie upłynęło nawet pięć minut, a statek wyjechał już na pełne morze.
Nawet obojętnego na wszystko Morrela upajała ta szybkość podróży, ta rozkosz pędu. Wiatr, idący od morza rozrzucał nietylko włosy na jego czole, ale zdawał się rozwiewać nawet smutki.
Na hrabiego podróż oddziaływać się zdawała jeszcze lepiej. W miarę oddalania się od Paryża twarz mu pogodniała i otaczała się jasnością spojrzeń i uśmiechów.
Rzekłbyś, patrząc na niego, że to wygnaniec wraca do ojczyzny.
Nakoniec zajaśniały w blaskach południowego słońca białe mury Marsylji. Dla obydwóch naszych podróżników miasto to było drogie nad wszelki wyraz, było ich świątynią pamiątek i rzewnych wspomnień.
Nie potrzebujemy pisać chyba, iż tak Monte Christo jak i Morrel stali na pomoście, gdy statek wpływał do portu.
— Patrzaj, hrabio — mówił Maksymiljan — w tem miejscu stał mój ojciec, gdy Faraon, dobyty cudem z morza, wpływał do portu. Tutaj ten wzór prawego człowieka padł, z płaczem na pierś moją. I nie on jeden tylko płakał, płakało wielu, patrząc na nasze szczęście.
Monte Christo uśmiechnął się.
— A ja tutaj w chwili tej stałem — powiedział pokazując Morrelowi miejsce za budką strażnika.
Statek zwolna dopływał do przystani. W pewnym momencie dał się słyszeć jęk bolesny. Zaciekawieni podróżni nasi spojrzeli bacznie i ujrzeli kobietę jakąś, żegnającą powiewaniem chustki oddalającą się na statku drogą jej widać osobę.
Kobieta ta była osłonięta gęstym woalem. Mimo to Monte Christo poznał ją odrazu i oczy jego zatliły się silnem wzruszeniem.
— Boże drogi! — w tej samej chwili zawołał Morrel — ależ tak! wzrok mnie nie myli, ten mężczyzna salutujący na statku i powiewający chustką, ten w mundurze, ze szlifami podporucznika, to Albert Morcef przecież!
— Tak. Wiedziałem o tem — odpowiedział Monte Christo.
— Skąd wiedzieć mogłeś? — ze zdumieniem zapytał Morrel — patrzyłeś przecież, hrabio, w zupełnie przeciwną stronę?
Hrabia uśmiechnął się łagodnie, swym nadziemskim uśmiechem, i — nie odpowiadając — patrzył dalej na zawoalowaną kobietę, póki nie znikła ona w bocznej uliczce.
— Mój drogi — powiedział po chwili — czy masz co do czynienia w tem mieście?
— Chciałbym pomodlić się na grobie mego ojca — odpowiedział młodzieniec.
— A więc idź, nie spiesząc się; za parę godzin, gdy słońce skłaniać się już będzie ku zachodowi i ja tam przyjdę do ciebie.
— Opuszczasz mnie, hrabio?
— Tak, bo i ja mam tutaj swoje święte sprawy.
Gdy Monte Christo pozostał sam, czas dłuższy trwał w zadumie, następnie zaś szybkim krokiem udał się w stronę alei Meillan, do domku, który na początku tej powieści poznali nasi czytelnicy. Mieszkał w nim przecież ojciec Dantesa.
Hrabia, jak sobie może czytelnicy przypominają, dom ten, będący obecnie jego własnością, oddał cały do rozporządzenia Alberta i Mercedes.
Do domu tego weszła owa zawoalowana niewiasta, która przed chwilą żegnała kogoś, a teraz wracała sama.
Hrabia z oddali podążał za nią. Gdy weszła do sieni, nie poszła jednak na górę, lecz udała się do ogrodu, znajdującego się na tyłach domku, i weszła na próg altanki, okrytej jaśminami, gdzie oddała się żalom i westchnieniom, zalewając się łzami.
Sądząc, że jest sama, dała folgę swemu zbolałemu sercu, pozwalając płynąć swobodnie łzom i nie tłumiąc westchnień, z któremi kryła się, nawet w obecności swego syna.
Monte Christo postąpił parę kroków, a wtedy skrzyp piasku zdradził jego kroki.
Mercedes uniosła głowę i krzyknęła z przestrachu.
— Pani — rzekł hrabia — nie w mojej mocy, niestety, dać ci szczęście, przyjmij więc chociaż me szczere wyrazy współczucia. Wiem, iż syn cię opuścił, i uczynił dobrze. — Szlachetne i dostojne serce ma ten młody człowiek. Zrozumiał, iż każdy prawy obywatel kraju winien złożyć daninę swojej ojczyźnie. Jedni dają swe zdolności, talenty, wiedzę, pracę... inni — nawet krew własną.
Gdyby z panią pozostał, zmarnowałby przy niej bezpożytecznie swe młodzieńcze siły, natomiast czyniąc tak, jak uczynił właśnie, nietylko przysłuży się ojczyźnie, ale jeszcze wydźwignie się w zwyż, dzielnem ramieniem wywalczy przyszłość swą. I nietylko swoją, ale i twoją pani.
— Panie — odpowiedziała Mercedes, smutnie wstrząsając głową — ja już nie mam przyszłości. Życie moje — było, już go niema, a więc nie może mieć i przyszłości. Niemniej, jestem ci bardzo wdzięczna, hrabio, iż dzięki tobie, miałam możność powrotu do miejsc, w których ongi tak bardzo czułam się szczęśliwą! Jestem szczęśliwa, iż tutaj właśnie będę mogła umrzeć.
— Gorzkie, ach, jak bardzo gorzkie, są słowa twoje, pani! — odpowiedział Monte Christo — przyznaję ci niemniej, iż masz najzupełniejsze prawo czuć do mnie żal i mnie nienawidzieć. Ja bowiem jestem jedyną przyczyną twych wszystkich cierpień i boleści, ja, tylko ja. Miej litość jednak nade mną, nie wiń mnie, bo ranisz tem śmiertelnie moje serce!
— Ja miałabym winić ciebie?! O! Edmundzie!! Miałabym nienawidzieć, złorzeczyć człowiekowi, który ocalił życie memu synowi! I to dwukrotnie, bo przecież chciałeś zabić syna mego, by tem wrazić miecz w serce jego ojca! Spójrz na mnie, spójrz w oczy moje!... Nie wyczytasz w nich z pewnością cienia wyrzutu.
— Spójrz na mnie!... — mówiła dalej z wyrazem niewypowiedzianej melancholji w głosie — już dziś możesz znieść spojrzenie mych oczu, tych oczu, które ongi rzucały płomienie. Minął bezpowrotnie czas, gdy mój uśmiech czarował... Od czasów tych dzieli nas morze wylanych łez, niezgłębione otchłanie bólu i cierpień... Lecz nigdy nie winiłam ciebie, Edmundzie! Nigdy, nigdy, nigdy!... Bo za co? A tembardziej nienawidzieć!... Oh! przeciwnie! Siebie zawsze oskarżałam, siebie winiłam!... siebie nikczemną nienawidzę. Bo jestem nikczemna. Tak! W sercu mem gościły wiara, nadzieja i miłość, trzy dary niebios, które są zdolne czynić z ludzi aniołów... A ja, nikczemna, zwątpiłam! Straciłam wiarę, zgubiłam nadzieję! O!... zasłużyłam na karę, jaka spadła na mnie!
Monte Christo, ogarnięty niezwalczonem uczuciem litości, postąpił krok naprzód, wyciągając rękę ku zbolałej.
— O! nie — rzekła Mercedes — nie wyciągaj do mnie swej szlachetnej dłoni, której dotknąć nie jestem godna. Wiem, że ze wszystkich tych, którzy względem ciebie zawinili, mnie jednę z pewnością oszczędziłeś, aczkolwiek z nich wszystkich ja właśnie z pewnością byłam najwinniejszą. Tamci — działali pod wpływem nienawiści, dumy, lub kierowani żądzą chciwości!... Żaden z nich nie był jednak do tego stopnia podły, jak ja. Oni dążyli do czegoś, gdy ja lękałam się tylko. Nie potrafiłam wytrwać, nie okazałam się zdolna, by spłonąć na stosie cierpienia, jak to było moim obowiązkiem. To też nie jestem godną, byś mi przebaczył, nie zasłużyłam niczem na twoje współczucie... Gdybym była wytrwała... Mogło być wtedy inaczej... Patrz... Ponad zwykłą miarę wielkie cierpienia przedwcześnie ubieliły moją głowę, zbladły oczy i sine je otoczyły koła, czoło me już w zmarszczkach, znikł karmin ust... Ty natomiast, Edmundzie, pozostałeś młody. Jesteś bez zmiany piękny, dumny i wspaniały. A dlaczego? Bo zachowałeś wiarę w siebie, ufałeś, dążyłeś i miałeś nadzieję. Nie sprzeniewierzyłeś się Bogu, to też Bóg cię wspomagał. Ze mną inaczej. Ja w Boga zwątpiłam, to też mnie opuścił i oto jestem teraz taka, jak jestem.
I nieszczęśliwa Mercedes zalała się łzami.
Serce kobiety bowiem nie wychodzi nigdy zwycięskie w walce ze wspomnieniami.
Monte Christo nie znalazł słów, które byłyby godną odpowiedzią na ten psalm boleści. Ujął jedynie rękę Mercedes i z głębokim szacunkiem tę rękę ucałował.
Lecz tak Mercedes, jak i Monte Christo uczuli, że pocałunek ten był — zimny, zimny lodowo. Takie pocałunki są składane na marmurowych stopach świętych, w kościołach.
Umarła przeszłość... bez zmartwychwstania.
— Bywają istnienia ludzkie — mówiła Mercedes dalej — które giną, bo tak im przeznaczono. W tych warunkach najmniejszy zły czyn sprowadza niedolę. Powinna byłam wytrwać. Jeżelibym doszła do przekonania, żeś umarł, powinna byłam pójść za tobą. To był mój obowiązek. Uległam, zostałam żoną innego... do czego to doprowadziło?... że człowiek ten zginął śmiercią samobójczą. Nawet syna nie potrafiłam przy sobie zatrzymać, lecz pozwoliłam mu oddalić się od siebie, by zginął w zabójczym klimacie Afryki. O! potępiona jestem i to do tego stopnia, że bliscy moi giną przy mnie, czy może nawet przeze mnie!
— Nie, Mercedes! — zaprzeczył łagodnie Monte Christo — jest wprost przeciwnie, niż mówisz. Ty jesteś właśnie aniołem, zesłanym z nieba, który okazał się zdolny siłą swej boleści powstrzymać piorun, jaki miał paść z ręki mojej na głowę syna Fernanda Mondego. Bo pamiętaj i wiedz, że to nie ja bynajmniej z mej własnej woli działałem i karałem, lecz byłem jedynie posłannikiem zagniewanego Boga.
Ten Bóg ręki mej potrzebował, dlatego zachował mnie przy życiu. Za Jego Wolą wyszedłem z lochów, na słońce, światło, wolność... Za Jego Wolą spadła na mnie lawina złota i brylantów. I za Jego Wolą przelatywałem następnie miasta i paliłem ogniem domy przeklęte.
— O!... Edmundzie!... Zbyteczne, byś mnie to mówił. Przecież ja jedna od pierwszego rzutu oka poznałam cię, to też wierzaj, iż jestem zdolna ocenić twe czyny. Chociażbyś zmiażdżył również i mnie, jeszczebym cię błogosławiła, Edmundzie! i wielbiłabym cię. Bo niemasz podobnego tobie na świecie.
A teraz, gdym ci już to powiedziała, żegnaj, Edmundzie. Rozstańmy się. Rozstańmy się — nazawsze. Mnie już niema na tym świecie. Jestem istotą umarłą. I grobami tylko żyję. Jeden z nich, to grób Edmunda Dantesa, który umarł oddawna i którego zawsze i bardzo kochałam, zaś drugi — to grób człowieka, którego zabił Edmund Dantes. Miał prawo zabić go, przyznaję, obowiązkiem jednak moim jest modlić się za zmarłego. Poza tem, — jedynem mojem pragnieniem jest, by mój syn był szczęśliwy.
— Będzie szczęśliwy, przysięgam. Jedynem niebezpieczeństwem: by nie zginął, to też módl się do Boga, by to się nie stało, a resztę już ja biorę na siebie. Lecz ty, Mercedes, co czynić zamierzasz?
— Ja — odpowiedziała — cóż ja mogę robić? Do żadnej pracy nie jestem zdolna. Mogę się tylko modlić, to też modlić się będę gorąco za żywych i za umarłych. Dzięki skarbowi, który znalazłam w twym ogródku, mogę nie obawiać się nędzy, ach — mogę nawet żyć spokojnie. I tak czekać będę wyzwolenia, to jest godziny śmierci. Oto wszystko, co ci mogę powiedzieć. A teraz — żegnaj!
— Nawet „do widzenia“ powiedzieć mi nie chcesz? Odbierasz wszelką nadzieję...
— A więc: do widzenia... w niebie. Powiedzeniem tem daję ci dowód, że i ja mam jeszcze nadzieję.
Po wypowiedzeniu słów tych, Mercedes drżącą ręką dotknęła dłoni hrabiego, przebiegła szybko ogródek i znikła na złamie schodów.
Monte Christo ze ściśniętem sercem opuścił progi domu, podwójnie mu teraz drogiego.
Mercedes nie widziała go jednak wychodzącego, aczkolwiek stała w oknie pokoiku, w którym umarł ongi ojciec Dantesa.
Szukała wzrokiem statku, na którym Albert odjechał, usta jej powtarzały cicho:
— O młodości moja!... Edmundzie!... Synu!...



ROZDZIAŁ IV
PRZESZŁOŚĆ.

Ze ściśniętem sercem opuścił hrabia dom przy alei Meillian, dom swego ojca, pozostawiając w nim Mercedes — bez nadziei ujrzenia jej kiedykolwiek.
Od śmierci małego Edwardka, Monte Christo zmienił się ogromnie.
Osiągnąwszy swój cel, doszedłszy do szczytu zemsty, bezmierną wytrwałością swą i potęgą woli — ujrzał po drugiej stronie.. przepaść zwątpienia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Rozmowa z Mercedes rozbudziła w nim wygasłe wspomnienia, rozżagwiła tęsknoty.
I ten człowiek niezłomny ugiął się pod ciężarem swych czynów, dokonanych nakoniec.
W głębokiej zadumie szedł bezwiednie przed siebie, aż znalazł się na ulicy Caisserie.
Tą samą ulicą przed dwudziestu czterema laty, prowadziła go wśród nocy straż w głuchem milczeniu.
— Te same stoją domy, te same, jak wtedy — mówił do siebie Monte Christo — tylko wtedy noc była i ciemność, ciemność dokoła mnie i we mnie; dziś zaś mamy jasny i słoneczny dzień. Gdybyż jasno było i słonecznie w duszy mojej! Niestety jednak...
Tak rozmyślając, doszedł aż do Consignes, to jest do portu.
Mały stateczek żaglowy przepływał mimo.
Monte Christo zakrzyknął na sternika, a na ten zew żaglowiec zawrócił momentalnie i przybił do brzegu, oczekując na rozkazy.
Pogoda była cudowna, jakby zapraszała do przejażdżki. Purpurą oblewające się słońce skłaniało się ku zachodowi, morze było bardzo spokojne, bez najmniejszej fali, tak iż wyglądało, jak lustrzana tafla.
Hrabia jednakże ciągle miał w oczach przeszłość. Nie widział zupełnie pogodnego nieba, nie widział słońca! W płaszcz owinięty, oczyma duszy wpatrywał się w noc, w ową noc pamiętną, mroczną i straszliwą, w czasie której jedyną jasnością, jaką wtedy dojrzał, było światełko, błyskające w osadzie Katalonów. Potem przyszła wizja czerniejących wśród fal morza konturów zamku If i wspomnienie krótkiej walki, jaką stoczył z żołnierzami, gdy się chciał rzucić w morze...
Wszystkie to wspomnienia wstrząsnęły nim do głębi.
Postanowił odświeżyć je, raz jeszcze ujrzeć na jawie mroczne mury złowrogiego zamku, wskoczył więc do łodzi i rozkazał się wieźć do zamku If.
Lotny stateczek jak strzała pruł fale morza i bardzo szybko stanął na miejscu.
Hrabia, gdy ujrzał złowrogie mury twierdzy, bezwiednym ruchem rzucił się w tył i jakby zamarł, aż sternik łodzi pełnym szacunku tonem zwrócił jego uwagę, iż już przybyli na miejsce.
Monte Christo przypomniał sobie, że wtedy — podpłynęli do tego samego miejsca, tylko że wtedy bagnety wskazywały mu drogę i pouczyły, że trzeba wysiadać.
Dziś przybył tutaj z własnej i nieprzymuszonej woli i wysiadł z łodzi — wolny.
W zamku If, od czasu rewolucji lipcowej — nie było już więźniów stanu, to też był on teraz nieomal zupełnie pusty.
Zamieszkiwał w nim tylko jeden dozorca, któremu powierzono nadzór nad całością gmachu, a który z niecierpliwością i utęsknieniem oczekiwał na ciekawych, którzy od czasu do czasu przybywali, ażeby obejrzeć mury złowrogiego więzienia stanu, budzącego ongi tak straszliwą trwogę.
Siedlisko grozy zamieniło się w osobliwość, budzącą zainteresowanie.
Hrabia wiedział o tem, a jednak zimny pot oblewał jego czoło, gdy wstępował w mury więzienne prowadzony przez dozorcę.
Monte Christo, po obejrzeniu górnych cel wdał się w rozmowę i zaczął wypytywać się, czy nie mieszkają w obrębie murów dawniejsi dozorcy więzienia? — lecz otrzymał odpowiedź, iż wszyscy co do jednego opuścili wysepkę.
Dozorca zaś, który go oprowadzał, objął swe obowiązki w 1830 r. dopiero.
W trakcie rozmowy tej, Monte Christo wprowadzony został nakoniec do celi, którą ongi zajmował.
Zobaczył znów blady dzień, przez zakratowane wąskie okienko wciskający się, łóżko, na którem spędził tyle bezsennych nocy, a za łóżkiem otwór, założony świeżymi kamieniami, a wybity ongi, przed laty, rękoma jego i opata Farji.
Na ten widok hrabia uczuł, iż nogi się pod nim uginają, wziął więc krzesło w kącie stojące i usiadł na niem, ze słowy:
— Odpoczniemy nieco, dla rozrywki zaś, możeby mi pan opowiedzieć zechciał jakąś historję, połączoną z temi murami, lub z tą celą nawet, w której akurat przebywamy. Więzienia mają przecież swoich bohaterów i swoje legendy. Ileż to historyj opowiadają o takiem więzieniu Mirabeau. Możeby więc i pan odnalazł w swojej pamięci coś podobnego?
— O, dużo różnych bajek i opowieści, dotyczących więzienia zamku If słyszałem od wieloletniego dozorcy więzienia tego, Antoniego, — odpowiedział strażnik.
Monte Christo, usłyszawszy imię to, wstrząsnął się cały; ów Antoni bowiem był i jego ongi dozorcą.
Imię to odświeżyło w jego pamięci całą przeszłość, oczyma duszy ujrzał postać Antoniego z jego długim zarostem, ciemną, włóczkową kamizelką na piersiach, z rzucającą posępne błyski pochodnią w ręku.
— Antoni opowiadał mi i historję celi, w której właśnie przebywamy — mówił dozorca — czy życzy pan sobie, ażebym ją opowiedział?
— Opowiedz pan, proszę o to bardzo — powiedział Monte Christo, przyciskając rękę do serca.
— Więzienie to — rozpoczął opowiadanie strażnik — zajmował przed laty pewien przestępca nad wszelki wyraz niebezpieczny. Niebezpieczny nietylko ze względu na ogromną siłę fizyczną, jaka rozporządzał, lecz zwłaszcza, iż jego umysł był nad wszelki wyraz ruchliwy, pełen najrozmaitszych podstępów. W tym samym czasie był w tych lochach więziony jeszcze inny więzień, niemniej niebezpieczny, warjat; miał to być zresztą człowiek bardzo, poza swem szaleństwem, dobry, był księdzem.
— Więc to był warjat — odezwał się Monte Christo — czemże się ujawniało to jego warjactwo?
— Ofiarowywał każdemu miljony, za wolność.
Monte Christo wzniósł oczy ku niebu, lecz go nie dojrzał. Kamienne sklepienie oddzielało go od niebieskiego przestworza.
Pomyślał wtedy, iż niemniej ciężką i grubą zasłonę mieli na oczach ci, którzy nie dawali wiary słowom opata Farji.
— Więźniom z różnych cel wolno się było widywać ze sobą zapewne? — zapytał z udaną naiwnością Monte Christo.
— Broń Boże!... Przeciwnie, było to właśnie wzbronione jak najsurowiej, lecz ci dwaj więźniowie drwili sobie z rozkazów i wykopali podziemną galerję pomiędzy swemi celami. Twórcą pomysłu był ów młody więzień, rzecz prosta, był on bowiem nietylko bardzo silnym, ale i nadzwyczajnie sprytny, rzutki i przedsiębiorczy, gdy biedny ksiądz, wprost przeciwnie — był stary, słaby i nad wszelki wyraz niezaradny. A zresztą — był to przecież warjat, idjota, nie zdolny do przeprowadzenia konsekwentnego żadnej swej myśli.
— O ślepi! — szepnął Monte Christo.
— Otóż tunel, łączący te dwie cele — ciągnął dalej dozorca — przebił, jak mówiłem, młodszy z przestępców. Jakiemi narzędziami? — nikt odgadnąć nie zdołał. Gdy się to stało, więźniowie ci byli, oczywiście, w porozumieniu ze sobą. Jak długo to trwało? — nie wiadomo. Przyszedł jednak dzień, w którym wszystko wydało się; zaś stało się to za przyczyną śmierci opata. Niech pan zgadnie, jak postąpił wtedy młodszy z więźniów? — zapytał dozorca.
— Nie zgadnę chyba! — odpowiedział Monte Christo.
— Wziął ciało zmarłego, przeniósł je do swej celi i ułożył na swem łóżku twarzą do ściany, sam zaś wrócił do celi opata, otwór założył starannie kamieniami, a następnie zajął miejsce w worku, który tutaj zastępuje trumnę. Co pan powiesz na tak szalony czyn?
Monte Christo na pytanie to odpowiedział milczeniem; przymknął oczy, przeżywając powtórnie wszystkie zdarzenia, jakie w tych pamiętnych chwilach miały miejsce.
Odźwierny mówił dalej:
— Więzień robił tak w nadziei, iż z celi więziennej przeniosą go do jakiegoś domu pogrzebowego i tam zostawią go na noc, a wtedy wydostanie się on z kaplicy, rzuci do morza i tym sposobem ucieknie. Na nieszczęście, inne były zwyczaje w więzieniu twierdzy, które wszystkie te zamiary obróciły wniwecz. Umarłych tutaj nie grzebano i nie odprawiano przy ich ciałach żadnych modłów; poprostu wynosiło się zmarłych z celi i — po przywiązaniu im trzydziesto-funtowej kuli do nóg — rzucano ze skał do morza. Tak się i w tym wypadku stało, śmiałka rzucono do morza z najwyższego punktu murów.
Nazajutrz ciało opata znaleziono w celi młodszego więźnia i tym sposobem całą tajemnicę ujawniono, gdyż i grabarze przyznali się wtedy, o czem poprzednio woleli milczeć, iż w chwili, gdy worek rzucono w powietrze, usłyszeli przerażający krzyk, stłumiony przez fale morza, w których znikł worek wraz z ciałem.
Monte Christo z zapartym oddechem słuchał tego opowiadania; pot zimny spływał mu po czole.
— Czyż żadna wieść nie doszła was potem o tym więźniu? — zapytał po chwili.
— A jakaż wieść dojśćby mogła? Przecież on, padając z takiej wysokości, musiał się zabić na miejscu.
— Jakże się nazywał ten nieszczęśliwy?
— Nie było to nikomu wiadome. Nawet w więziennych księgach nie było zamieszczone jego nazwisko, figurował w nich bowiem jako Nr. 34-y tylko.
— Villeforcie!... Villeforcie!... — szepnął przejmującym, pełnym grozy głosem Monte Christo — musiałeś się mnie obawiać najwidoczniej, jeżeli chciałeś zetrzeć nawet ślad mego imienia!
— Czy pan życzy sobie obejrzeć jeszcze inne cele tych podziemi? — zapytał odźwierny.
— Tak. Pragnąłbym zobaczyć celę owego opata.
— W takim razie musiałbym pana pozostawić tutaj, gdyż nie wziąłem ze sobą klucza celi Nr. 27.
— Nie krępuj się mną, mój przyjacielu — odpowiedział Monte Christo — jak najchętniej pozostanę tutaj.
— W takim razie pozostawię panu pochodnię.
— Możesz ją zabrać ze sobą, i w ciemności widzę doskonale.
— To tak zupełnie jak on.
— Co za on?
— Numer 34-y. Szpilkę odnaleźć mógł z największa łatwością w swej ciemnicy.
— Dziesięć lat pracował nad tem — szepnął hrabia ponuro.
Gdy dozorca wyszedł, Monte Christo zaczął rozglądać się po celi. Poznał ją w najdrobniejszych szczegółach.
— Oto kamień, na którym siadywałem — szeptał do siebie — tutaj ślady pleców, któremi wytłoczyłem wgłębienie w murze... Cóż?... tyle lat!... A oto tutaj ślady krwi mojej, która płynęła z czoła, gdy dnia jednego chciałem roztrzaskać sobie głowę o ten mur.
— A tutaj, pod oknem — szeregi liczb. Przy ich pomocy chciałem obrachować lata mego ojca — czy go przy życiu zastanę i wiek Mercedes — czy będzie wolna jej ręka? Czasami... nadzieja wstępowała do mego serca, o wiele częściej jednak — ogarniała mnie rozpacz.
Na dnie lochów tych, — miałem nadzieję!... Jakżeż byłem szczęśliwy!
I hrabia uśmiechem, pełnym goryczy, wykrzywił usta.
Zdawało mu się, iż widzi ojca swego na łożu śmierci i Mercedes... idącą do ołtarza!...
Na przeciwległej okna ścianie jego uwagę zwróciły słowa z nerwowym rozmachem skreślone na murze:
— „Boże mój!... zachowaj pamięć!...“
— Tak — powiedział do siebie hrabia — to była jedyna modlitwa w ostatnich dniach mego pobytu tutaj!
Nie marzyłem już o wyjściu z więzienia, pragnąłem jedynie, by nie odbiegała mnie pamięć, by nie opuścił mnie rozum, bym nie oszalał!
W tej chwili światło pochodni zamigotało na murze a po chwili do celi wszedł odźwierny, ze słowy:
— Mam klucze, więc proszę za mną.
I poprowadził ciemnym korytarzem do celi opata.
Tutaj inne myśli spadły na umysł hrabiego, jak lawina.
Pierwszym przedmiotem, który wpadł mu w oko, był kompas wykreślony na murze, przy pomocy którego czcigodny starzec obliczał czas. Następnie jego uwagę zwróciły szczątki łóżka, na którem skonał biedny więzień.
Na widok ten, ogarnęło go uczucie, najzupełniej różne, od zaznanego w swej własnej celi, uczucie łagodne, rzewne.
— Tutaj, w tej celi właśnie, był więziony ów opat, o którym panu mówiłem, a oto tym otworem wszedł do niego więzień Nr. 34.
I dozorca pokazał hrabiemu otwór w galerji, z tej strony nie zamurowany jeszcze.
— Biedni ludzie — ciągnął dalej odźwierny — ile przecierpieć musieli przez tyle lat, i ile włożyć trudu, zanim wytworzyć zdołali to przejście.
Dantes dobył kilka luidorów z kieszeni i wsunął je w rękę człowiekowi, który po raz już drugi, nie wiedząc o kim mówi, użalił się nad jego losem.
Odźwierny przyjął datek, w przekonaniu, iż dostał parę sztuk srebrnej monety; dopiero przy świetle pochodni poznał wartość ofiarowanej sumy.
— Czy się pan nie pomylił czasami? — zapytał — otrzymałem bowiem od pana złoto...
— Wiem o tem.
— A więc ja mogę z czystem sumieniem przyjąć od pana dar tak bardzo hojny?
— Ależ tak!
Odźwierny spojrzał z podziwem na Monte Christa.
— A więc jest tutaj i uczciwość — rzekł do siebie hrabia, powtarzając słowa Hamleta.
— Panie! — mówił odźwierny, nie dowierzający jeszcze swemu szczęściu — ponieważ jesteś tak wyjątkowo szlachetnym, zasługujesz przeto, bym i ja ci ofiarował cośkolwiek, mianowicie rzecz, która ma związek z opowiedzianą historją.
— Cóż byś miał takiego? — zapytał Monte Christo z ożywieniem.
— Zechciej mnie pan wysłuchać. Wiem z doświadczenia, iż zawsze znaleźć można coś w pokoju więźnia, który przebywał przez lat kilkanaście w jednej i tej samej celi. Zacząłem więc szukać i w tym wypadku. Uwieńczone to zostało pomyślnym wynikiem. W kominie mianowicie...
— Tak, tak... — rzekł Monte Christo — w kominie...
— Po odwaleniu paru kamieni, znalazłem naprzód drabinkę sznurową...
— A potem rozmaite narzędzia — uzupełnił hrabia.
— Tak jest — rzekł ze zdziwieniem odźwierny — lecz skąd pan możesz wiedzieć o tem?...
— Ale skąd mógłbym wiedzieć!? — spostrzegł się Dantes — domyślam się tylko, na zasadzie, iż więźniowie przedewszystkiem o narzędzia się starają.
— A więc odgadł pan trafnie, oprócz drabinki, — znalazłem i różne narzędzia.
— Czy masz je jeszcze u siebie? — zapytał rozedrganym głosem Monte Christo.
— Niestety, już ich nie mam. Sprzedałem je wszystkie zwiedzającym zamek. I sprzedałem dobrze, bo były to rzeczy wyjątkowo ciekawe. Z przedmiotów znalezionych pozostało mi jedynie parę kawałków płótna, zapisanego jakby jakimś bardzo lichym atramentem.
— Co? masz dzieło Farji!?
— Nie wiem ja tam, czy to jest jakieś dzieło, zaś pozostało mi, bo nikogo nie interesowały pożółkłe kawałki starego płótna.
— A więc idź i przynieś mi to, mój przyjacielu — rzekł hrabia — jeżeli zaś będzie to istotnie dzieło opata, w więzieniu napisane, to możesz być o siebie spokojny.
— Biegnę, panie, i wrócę, jak tylko będę mógł najprędzej.
Po wyjściu odźwiernego, Monte Christo z kornie pochyloną głową ukląkł przy szczątkach łóżka. które teraz zdało mu się ołtarzem świętym.
— Ojcze mój!... któryś mi dał wolność, wiedzę i bogactwo! Ty, mający świadomość złego i dobrego! — jeżeli po tamtej stronie śmierci pozostaje coś z nas, żyjących na ziemi tej, zaklinam cię, duchu wyższy, szlachetne serce i duszo czysta, w imię miłości ojcowskiej, jaką miałeś dla mnie, i szacunku synowskiego, jaki ja uczuwałem dla ciebie, daj jakiś znak, przemów do mnie jakimś nieziemskim sposobem i zniszcz we mnie ducha zwątpienia, uspokój serce me, zbudź wiarę, że czyny me były zgodne z wolą Boga, bo inaczej zginę w męce dusznej i zgryzocie.
I Edmund zamarł w bezruchu.
— Proszę pana! — dał się słyszeć głos za nim.
Monte Christo zadrżał i odwrócił głowę.
To odźwierny stał za nim i podawał mu zwoje płótna, na których opat własną swą krwią przekazał potomności wszystkie skarby swego potężnego ducha.
Rękopis zawierał, jak wiemy, pracę opata Farji o Państwie Zjednoczonych Włoch.
Hrabia rozwinął jeden zwój i przeczytał słowa:
„Wyrwiesz smokowi zęby i rzucisz je lwom pod nogi — powiedział Pan“.
— A więc dałeś mi odpowiedź! — zakrzyknął uradowany — dzięki ci za to, ojcze, dzięki!
Następnie wyjął z bocznej kieszeni surduta książeczkę czekową, wypisał na wyrwanym czeku sumę 100.000 franków i rzekł, dając kartkę odźwiernemu.
— Oto twa, za te płótna, nagroda. Jednę mam tylko do ciebie prośbę, byś przeczytał kartkę tę dopiero wtedy, gdy się stąd oddalę.
Po słowach tych, Monte Christo ukrył na piersiach pożółkłe kawały płótna, które, niemniej, miały dla niego wartość największych skarbów, następnie wybiegł z lochów, dotarł do wybrzeża, a wsiadając do łodzi zawołał:
—Do Marsylji, prędko!
A po chwili, gdy łódź była już na pełnem morzu, dodał:
— Biada tym, z których rozkazu byłem tutaj więziony, i biada tym, którzy zapomnieli o więzionym!
Gdy łódź przepływała w pobliżu osady Katalonów, hrabia odwrócił się i słodkie imię kobiece wybiegło na jego usta.
Jego dusza pławiła się w blaskach. Zwycięstwo było zupełne! Nietylko bowiem pokonał zwątpienie, lecz przezwyciężył wreszcie dawną miłość.
Imię albowiem, które rozkwitło na jego ustach było: Hayde!
— Gdy łódź dopłynęła do brzegu, Monte Christo, po jej opuszczeniu, udał się bezzwłocznie na cmentarz, gdzie spodziewał się znaleźć Morrela.
I on także ongi, przed dziesięcioma laty, z rozedrganą duszą szukał grobu na cmentarzu tym i szukał napróżno.
On, który wracał do swego rodzinnego miasta z miljonami, — nie mógł znaleźć grobu swego ojca, który umarł z głodu!
Czcigodny kupiec był jednak szczęśliwszy; pochowano go obok mogiły żony, a na grobach postawiono marmurowe obeliski i naokół zasadzono cyprysy.
Pod jednem z drzew tych stał Maksymiljan, ze wzrokiem utkwionym w mogiły.
Od pierwszego rzutu oka poznać było można, że boleść młodzieńca graniczyła z obłędem.
— Maksymiljanie — rzekł do niego hrabia — nie w groby patrzeć należy, lecz w niebo!
Morrel słowa te przyjął milczeniem.
— Maksymiljanie — mówił dalej Monte Christo — w drodze z Paryża mówiłeś mi, iż pragnąłbyś zatrzymać się w Marsylji. Czy nieprzerwanie trwasz w tym zamiarze?
— Przestałem mieć pragnienia, mój hrabio. Mam jedynie wrażenie, iż oczekiwanie przyobiecanej mi chwili w mem mieście rodzinnem byłoby mniej ciężkie dla mnie, aniżeli gdziekolwiek indziej.
— A więc niech się stanie twa wola. Ja jednak muszę opuścić Marsylję, to też odjeżdżam, zabierając ze sobą twe słowo.
— Hrabio, miej litość! Przytłacza mnie cierpienie, jestem bardzo nieszczęśliwy.
— Znałem człowieka bardziej nieszczęśliwego.
— Niepodobieństwo! Czy może być człowiek bardziej nieszczęśliwy, jak ten, który utracił jedyne swe ukochanie?
— Posłuchaj, Morrelu! — odpowiedział hrabia — i zastanów się nad tem, co ci powiem. Znałem człowieka, który wszystkie swe nadzieje, swe szczęście całe — złożył w jednem sercu, sercu kobiety.
Był to człowiek młody, mający starego ojca, którego kochał nad życie; miał on jeszcze narzeczoną, która ubóstwiał, a która miał nakoniec zaślubić, po latach oczekiwania. Wtem kaprys losu, który uprawomacniał zaprawdę do zwątpienia w dobroć i sprawiedliwość Boga, pozbawił człowieka tego swobody, widoku słońca, morza i nieba, pozbawił go za jednym zamachem jeszcze ojca i kochanki i wtrącił go na samo dno więziennych lochów.
— Oh!... z więzienia wyjść zawsze można, za tydzień, za miesiąc, za rok wreszcie...
— On jednak w lochach tych przebywał lat czternaści — rzekł hrabia poważnie, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca.
Morrel zadrżał.
— Czternaście lat — powtórzył hrabia — przez całych lat czternaście szalał z rozpaczy. I on również, jak ty teraz, Maksymiljanie, miał chwile zwątpienia, słabości i chciał się zabić.
A jednak przyszedł dzień, że miłosierdzie boskie spłynęło na niego i sprawiło, iż z więzienia tego wyszedł on nietylko wolny, ale i bogaty. A jednak — nie mógł znaleźć nawet grobu ojca swego, bo ten ojciec umarł z głodu i pochowany został we wspólnej mogile bezimiennych.
— Ten człowiek przeto, był synem bardziej nieszczęśliwym, aniżeli ty, Morrelu.
— Pozostała mu jednak kobieta, którą kochał.
— Mylisz się. Kobieta ta...
— Umarła również?
— Gorzej. Sprzeniewierzyła się pamięci uwięzionego kochanka i zaślubiła jego prześladowcę! Widzisz więc, że człowiek ten był również i kochankiem nieszczęśliwszym od ciebie.
— Czy Bóg człowiekowi temu nie zesłał żadnej pociechy?
— Dał mu ukojenie; uciszył jego ból, przygłuszył tęsknotę.
— A czy człowiek ten ma nadzieję, że może być kiedyś jeszcze szczęśliwy?
— Tak, ma taką nadzieję właśnie.
Młodzieniec opuścił głowę na piersi i milczał.
— Masz przyrzeczenie moje — rzekł po długiej chwili — lecz pamiętaj i ty o swej obietnicy.
— Piątego października czekam cię, Morrelu, na wyspie Monte-Christo, w przeddzień zaś, w porcie Bastia oczekiwać będzie twych rozkazów statek z wypisana nazwa „Eurus“ wymienisz jedynie sternikowi swe nazwisko, a będzie ci on we wszystkiem posłuszny. Zrozumiałeś mnie?
— Tak. I będę ci posłuszny. Lecz pamiętaj, hrabio, powtarzam to raz jeszcze, o swem przyrzeczeniu.
— Jesteś jak dziecię, które nie rozumie ważności słów danych. Przyrzekłem, iż jeżeli w dniu 5 października pragnąć będziesz śmierci, — stanie się zadość twej woli. Umrzesz, a teraz żegnaj, sprawy moje bowiem wzywają mnie do Włoch.
— Kiedyż odjeżdżasz?
— Za chwilę. Statek mój od rana stoi pod parą, za godzinę — będę już daleko stąd, na pełnem morzu.
— W takim razie pozwól, bym cię choć do portu odprowadził — rzekł Morrel.
Gdy Monte Christo wstąpił na pokład statku, oczekującego nań, z jego kominów buchnęły wysoko ku niebu kłęby dymu.
Nie upłynęła nawet godzina, jak te czarne dymy zbłękitniały zupełnie w oddaleniu, przeobraziły się w lekkie mgły, ledwo, ledwo widziane na horyzoncie wschodnim.
Na zachodzie, z seledynowego nieba zapadało w otchłań morza czerwone światło.
Za chwilę — kir nocy przysłaniać zaczął wszystko.



ROZDZIAŁ V.
PEPPINO.

W chwili, gdy statek hrabiego niknął w mgłach nocy i oddalenia, jakiś mężczyzna z dużym pośpiechem jadący pocztą z Florencji do Rzymu, tylko co opuścił miasteczko Aquapenrente.
Jechał szybko, nie do tego jednak stopnia, by to zwracać mogło uwagę, lub budzić podejrzenia
Podróżny ten był odziany w skromny wprawdzie, lecz jednocześnie bardzo wytworny surdut, na klapie którego widniała wstążka Legji honorowej
Oznaka ta, jak również akcent, jakim przemawiał, wskazywały, iż jest on Francuzem. Że nie był Włochem poznać to można było odrazu, gdy się tylko odezwał, nie umiał po włosku więcej ponad parę wyrazów, znanych w muzyce.
— Allegro! — dawał polecenie pocztyljonowi przy każdem wsiadaniu.
— Moderato!... odzywał się stale, wysiadając.
Dwa te wyrazy, bezustannie powtarzane, pobudzały, rzecz prosta, do szalonego śmiechu wszystkich pocztyljonów.
Na widok odwiecznego miasta, to jest przy wjeździe do la Sarta, skąd Rzym w całym swym majestacie się przedstawia, podróżnik ów niczem nie ujawnił swego zdumienia i zachwytu. Cud katedry św. Piotra był widocznie dla niego najzupełniej obojętny. Dobył on jedynie z pugilaresu papier we czworo złożony i zaczął wczytywać się w jego treść z nadzwyczajną uwagą. Więcej — z bezmiernym szacunkiem.
— Chwała Bogu — rzekł następnie, — że choć to mi pozostało.
Powóz tymczasem przejechał bramę del Popolo, skręcił następnie na lewo, aż stanął wreszcie przed hotelem hiszpańskim.
Nasz dawny znajomy, pan Pastrini, przyjął podróżnego u drzwi wejściowych, z kapeluszem w ręku.
Podróżny wysiadł, wszedł następnie do wskazanego mu numeru, rozkazując padać sobie kolację, a następnie zapytał się o adres domu handlowego Thomson i French, który dostarczono mu natychmiast, ponieważ firma ta była znana każdemu mieszkańcowi wiecznego miasta.
Jak wszędzie, tak i w Rzymie, przybycie karety pocztowej jest zdarzeniem nader zajmującem dla wszystkich okolicznych mieszkańców. To też dziesięciu conajmniej potomków Marjuszów i Grachów, bosych, w oberwanej odzieży przypatrywało się, — trzymając się jedną ręką pod bok, zaś z drugą malowniczo zgiętą ponad głową, — karecie, koniom pocztowym i podróżnemu.
Ulicznik rzymski tem się odróżnia od gapiów innych stolic, iż zna wszystkie języki świata, to też rozumieli oni jak przybyły wypytywał się pana Pastriniego w języku francuskim o dom handlowy Thomson i French. Widzieli oni jeszcze, iż podróżnemu owemu tak bardzo pilno było do domu bankowego, że nie czekał nawet na zamówiony obiad, lecz udał się odrazu wraz z przewodnikiem na ulicę del Banchi, przy której miał swoją siedzibę dom wspomnianej firmy.
Gdy francuz wszedł do dalszych sal bankowych, jego przewodnik, rzecz zrozumiała, pozostał w przedsionku, przyczem zawiązał natychmiast ożywioną pogawędkę z paroma przemysłowcami bez przemysłu, których w Rzymie wszędzie pełno, przed drzwiami hoteli, kościołów i banków zwłaszcza.
Prawie jednocześnie z francuzem, a lepiej — tuż za nim wszedł do banku jakiś nieznajomy, który jak cień towarzyszył przybyłemu od samego hotelu hiszpańskiego.
— Czy to dom handlowy Thomson i French? — zapytał cudzoziemiec.
Jakieś stworzenie nieco podobne do lokaja podniosło się z krzesła na znak dany przez młodego urzędnika, stróżującego w pierwszej sali pomieszczeń bankowych.
— Kogo mam oznajmić? — zapytał lokaj.
— Barona Danglarsa — odpowiedział przybyły.
Gdy przybyły zniknął wraz z woźnym w dalszych salach, młody aspirant zwrócił uwagę na drugiego przybysza.
— A to ty, Peppino?! — powiedział.
— Tak jest — odpowiedział ten lakonicznie.
— Musi to być, w takim razie, jakaś gruba zwierzyna, ów gruby jegomość? Jakieś się o nim zwiedział?
— Nie moja to zasługa. Uprzedzono nas dawno, że przybędzie on do Rzymu, a także, iż u was właśnie odbierać będzie swe kapitały. Nie wiemy jednak, ile będzie tej gotowizny?
— Natychmiast będę cię mógł poinformować co do tego, mój przyjacielu.
— Będziemy bardzo obowiązani. Bylebyś tylko nie dał mylnej informacji, jak o owem niemieckiem książątku, o którem mówiłeś, że dostał od was trzydzieści tysięcy lirów, zaś miał przy sobie zaledwie dwadzieścia dwa!
— Musieliście źle szukać.
— Gadanie. Sam Luigi Wampa rewidował go i nie mógł więcej znaleźć.
— W takim razie musiał: albo jakieś długi popłacić...
— Co?... Opowiadaj takie bajeczki komu innemu, lecz nie mnie. Jakże!... Niemiecki książe — i miał długi płacić! Paradne!
— Albo był z rzymiankami na kolacji...
— Ha! To możliwe!
— Niewątpliwie, mój kochany. Nie przeszkadzaj mi jednak, nie rozpraszaj mej uwagi, bo francuz może załatwić swe interesy, zanim ja zdołam dowiedzieć się, jak rzeczy stoją?
I po słowach tych wyszedł, gdy zaś po dziesięciu minutach powrócił, twarz jego promieniała radością.
— Hura! — zawołał — suma kolosalna!
— Pięć, do sześciu miljonów, czy tak?
— A ty skąd już wiesz o tem?
— Od hrabiego Monte Christo.
— Od hrabiego Monte Christo?... A skąd ty możesz znać tego nababa, który ma nieograniczone kredyty na największe banki w Rzymie, Paryżu, Londynie, Wiedniu?
— Ha, ma się znajomości. — Od niego więc wiemy, iż jegomość ten podniesie pięć do sześciu miljonów, lecz chcieliśmy się upewnić.
— Cicho! Wraca już!
Istotnie Danglars wracał z rozpromienioną twarzą odprowadzony do drzwi przez Thomsona, czy też może przez Frencha.
Przed bankiem oczekiwał już na Danglarsa powóz, przysłany przez pana Pastriniego, którym bankier powrócił do hotelu.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, że Peppino pojechał również tym samym powozem, na tylnych jego resorach.
A gdy powóz stanął przed hotelem, usiadł sobie najspokojniej na ławce, tuż przy drzwiach wejściowych, szepnąwszy tylko coś do ucha jednemu z uliczników, których opisaliśmy na początku tego rozdziału.
Czcigodny potomek Grechów puścił się wtedy pędem, ile mu sił starczyło, i wkrótce znikł z oczu, na drodze wiodącej do Kapitolu.
Danglars zaś zjadł obiad, do którego dodać rozkazał kuropatwę z truflami i słoik konfitur, a następnie położył się do łóżka, chowając pugilares pod poduszkę i wkrótce zasnął.
I spał długo, ci bowiem, którzy wcześnie chodzą spać, zazwyczaj budzą się bardzo późno, a przynajmniej bardzo późno wstają.
Baron dopiero o godzinie dwunastej zadzwonił na służbę, której rozkazał podać sobie śniadanie, oraz dopilnować, by konie pocztowe były gotowe jak można najprędzej, ponieważ wyjeżdża.
Pośpiech rzymian jest znany. Śniadanie podano mu zaledwie o drugiej, zaś konie znalazły się przed hotelem o czwartej dopiero.
— Do Ankony — dał polecenie pan Pastrini w imieniu Danglarsa...
Baron zamierzał bowiem przez Wenecję i Gorycję udać się do Wiednia i tam osiąść na stałe, jako w mieście nie drogiem, a bardzo wesołem.
Zaledwie powóz opuścił bramy Rzymu, zaczęło się ściemniać.
Danglars nie lubił jeździć po nocy, że zaś teraz niebardzo mu się już śpieszyło, zapytał przeto pocztyljona, jak daleko mają do najbliższej stacji, gdzieby się można przespać?
Non capisco... Nie rozumiem — odpowiedział zapytany.
Baron z powagą kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć:
— Doskonale.
Powóz toczył się dalej.
— Na pierwszej stacji zanocuję — powiedział do siebie Danglars, układając się na sprężynowych poduszkach.
I zaczął marzyć, jak to on urządzi sobie teraz życie, po szczęśliwem bankructwie?! — uśmiechając się rozkosznie.
Potem myślał ze trzy minuty o żonie, w Paryżu pozostawionej, i ze dwie minuty o córce, wreszcie, z minut dziesięć o wszystkich przyjaciółkach, od których, niestety coraz bardziej się oddalał. Na oczy jego spadła wreszcie wizja różowo-białych wiedenek, które.... już tam oczekują go nad modrym Dunajem... i zasnął.
Kiedy niekiedy, gdy powóz doznał silniejszego wstrząśnienia, otwierał oczy, by przekonać się, iż powóz z wyjątkową wprawdzie szybkością, lecz ciągle jeszcze toczy się w pobliżu Rzymu.
Noc była zimna, ciemna i słotna. Przy takiej pogodzie o wiele przyjemniej jest leżeć sobie w głębi powozu i drzemać aniżeli wychylać głowę i zapytywać o cośkolwiek pocztyljona, zwłaszcza, że ten na wszystkie zapytania ma jednę odpowiedź „non capisco“.
Danglars drzemał więc nieprzerwanie z tą błogą świadomością, że dowie się przecież o wszystkiem na pierwszym postoju.
Powóz zatrzymał się wreszcie.
Danglars otworzył oczy, przekonany, iż stanęli nakoniec w jakiejś wiosce, czy miasteczku, ku swemu zdziwieniu jednak przekonał się, iż powóz znajduje się w pustce i bezludziu jakiemś, gdzie snuło się w ciemności tylko paru ludzi, wyglądających jak cienie.
Baron zorjentował się odrazu, iż w pustkowiu tem noclegu nie znajdzie z pewnością, z rezygnacją czekał więc tylko na pocztyljona, który nie zapomni przecież zjawić się po pieniądze.
Konie wyprzężono, a następnie zaprzężono inne, lecz nikt nie przychodził jakoś po zapłatę.
Zdziwiony niepomiernie Danglars otworzył wtedy drzwiczki, chcąc wysiąść, lecz jakaś silna dłoń wtłoczyła go z powrotem do powozu.
Baron osłupiał.
— Słuchajno — rzekł do pocztyliona — mio caro!
Ale „mio caro“ nie opowiedział ani słowa.
Danglars otworzył wtedy okno i wychylił głowę.
Dentro la Testa — rozległ się w ciemności głos silny i rozkazujący.
Baron domyślił się odrazu, iż „dentro la Testa“ znaczy — schowaj głowę.
Tak to okoliczności ułatwiają poznanie obcych języków.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, iż temu rozkazowi Danglars z dużym pośpiechem uczynił zadość.
Był tak strwożony, iż zatracił w zupełności zdolność myślenia. Wszystko mu się pomieszało w głowie.
Po pewnej chwili spostrzegł postać męską, owiniętą w płaszcz, na koniu, pilnującą drzwiczek z lewej strony powozu.
— Żandarm niewątpliwie — powiedział do siebie — czyżby telegrafy francuskie zdołały już zawiadomić władze papieskie o mojej ucieczce?
Postanowił upewnić się i w tej myśli ponownie wychylił się z powozu.
— Dokąd mnie wieziecie? — zapytał.
Dentro la Testa — powtórzył ten sam głos ze spotęgowanym tylko akcentem groźby.
Danglars zwrócił się wobec tego do drzwiczek przeciwległych.
Lecz i przy prawych drzwiczkach galopował na koniu jakiś mężczyzna.
— Niema się co łudzić — rzekł bankier, ocierając czoło zroszone obfitym potem — już mnie złapał!
I rzucił się w głąb powozu, by zastanowić się nad położeniem.
Po chwili wszedł księżyc. Przy jego świetle Danglars spostrzegł, iż wodociągi na kamiennych filarach, które poprzednio znajdowały się z prawej strony powozu, obecnie widnieją po lewej jego stronie.
Wywnioskował z tego łatwo, iż powóz powracał do Rzymu.
— O ja nieszczęśliwy! — zajęczał — najwidoczniej władze francuskie wyjednały u rządu tutejszego rozkaz wydania mnie.
Powóz toczył się dalej w niepowstrzymanym pędzie, obok jakiejś ciągnącej się bez końca czarnej masy, która była okopami otaczającemi Rzym.
— Wielki Boże! — szepnął wtedy do siebie Danglars — nie wjechaliśmy więc do miasta, a tylko krążymy poza jego murami... Czyżby w takim razie!?
Przypomniał sobie opowiadanie Alberta de Morcef o bandytach rzymskich.
— Może są to więc tylko rozbójnicy? — rzekł do siebie z pewną jakby ulgą w sercu.
Powóz stanął, a w tej samej nieomal chwili otworzono drzwiczki z lewej strony pojazdu.
Scendi — rozległ się głos.
Jeszcze rankiem Danglars nie rozumiał ani jednego słowa po włosku, teraz pojął odrazu, iż żądają od niego, by wysiadł.
Spełnił bez namysłu rozkaz i, stojąc już na ziemi, błędnym wzrokiem potoczył dookoła.
Prócz pocztyljona otaczało go czterech mężczyzn.
Di qua — rzekł jeden z nich, kierując swe kroki na stromą ścieżkę, jakich pełno po obydwóch stronach via Appia.
Danglars szedł bez oporu za swym przewodnikiem, nie oglądając się nawet, czy trzej inni mężczyźni podążają za nim. Zdawało mu się jednakże, iż ludzie ci pozostają po drodze w miejscach oznaczonych, jakby na czatach.
Po dziesięciu minutach pochodu ścieżka biec zaczęła pomiędzy gęstemi krzewami. W pewnym punkcie natknęli się na dwóch ludzi, jakby na oczekujących na nich; gdy idący na przodzie mężczyzna wyminął ich, zatrzymał się nagle, a wtedy Danglars znalazł się jakby pośrodku trójkąta uczynionego z trzech ciemnych postaci.
Biedny bankier chciał coś powiedzieć, lecz spostrzegł, że nie jest zdolny do wymówienia jednego choćby wyrazu.
Avanti — dał się słyszeć rozkaz jednego z oczekujących.
Znaczenia tego ostatniego słowa Danglars nie potrzebował nawet odgadywać, ponieważ rozkazowi temu towarzyszyło pchnięcie tak energiczne, iż więzień uderzył silnie nosem w plecy przewodnika.
Przewodnikiem zaś był dobry nasz znajomy, Peppino, który, mimo silnych ciemności, orjentował się przewybornie w położeniu.
Gdy doszli do jednej ze skał, Peppino zniknął nagle w jej wnętrzu. Okazało się, iż u jej podnóża znajduje się mały otwór. Energiczne ruchy idącego z tyłu mężczyzny pouczyły Danglarsa, iż winien pośpieszyć tą samą drogą.
Nie było wobec tego żadnych wątpliwości. Paryski bankrut — znajdował się w rękach rzymskich bandytów.
Danglars zaczął postępować wtedy tak, jak przystało na człowieka otoczonego zewsząd niebezpieczeństwem: strach dodał mu męstwa.
Mimo pokaźnej objętości brzucha, nie najlepiej nadającego się do przemykania się przez wąskie przejścia rzymskich kryjówek, wcisnął się jednak za Peppinem, a gdy tego dokonał, znalazł się w ciemnym i długim korytarzu, który dojrzał przy świetle pochodni, jaką Peppino zdążył już przez ten czas zapalić.
Korytarzem tym szli długo, aż natknęli się na straże.
— Kto idzie? — rozległo się pytanie.
— Swój — odpowiedział Peppino — gdzie wódz?
— Tam — odpowiedział strażnik, wskazując w stronę olbrzymiej niszy wykutej w skale.
— Dobrą zdobycz przyprowadzamy ci, wodzu — odezwał się Peppino po włosku.
— Czy to ten, względem którego dałem ci rozkazy? — zapytał wódz z roztargnieniem, gdyż był właśnie zajęty czytaniem życia Aleksandra, według Plutarcha.
— Tak jest, wodzu.
— Dobrze. Podprowadź go bliżej i oświeć blaskiem pochodni tak, bym lepiej mógł mu się przyjrzeć.
Wtedy Peppino bez większych ceremonji pchnął Danglarsa tak silnie, iż baron omało nie upadł u samych stóp wodza, a następnie przysunął do jego twarzy płomień pochodni tak blisko, iż ten usunął się gwałtownie, by uchronić się od opalenia brwi, a nawet wypalenia oczu.
Twarz bankiera wyrażała najwyższe przerażenie i trwogę.
— Człowiek ten jest nietylko przestraszony, ale i bardzo znużony, zaprowadźcie go do łóżka.
Lecz te łagodne słowa wodza nie uspokoił bynajmniej Danglarsa. Bankier wyobraził sobie, iż wódz bandytów wyraził się jedynie obrazowo, że łóżko w istocie rzeczy oznacza trumnę, śmierć gwałtowną, zadaną sztyletem.
Danglars wydał przeto głuchy jęk i nieprzytomny nieomal udał się za Peppinem.
Nie śmiał prosić o cośkolwiek, byłby krzyczał z trwogi, lecz przestrach sparaliżował mu krtań.
Brakło mu nietylko siły, ale i woli nawet, by stawić opór. Szedł, bo go ciągnęli, jak bydlę prowadzone na rzeź.
Co krok potykał się, to znów podnosił w górę nogi, sądząc, że idzie po schodach. Nakoniec, gdy otworzono przed nim drzwi bardzo niskie, pochylił się więcej, niż do połowy ciała i wszedł do maleńkiej celi, wykutej w skale.
W kącie groty tej ujrzał posłanie z suchych traw, przykrytych jelenią skórą.
Na ten widok serce Danglarsa żywiej uderzyło i pierś odetchnęła swobodniej.
— Dzięki Ci, Boże — szepnął — to jest istotnie łoże, a nie śmierć, na którą się już gotowałem.
Po raz drugi, w ciągu godziny, wezwał imienia Boga, o którym od lat dziecięcych zapomniał nieomal zupełnie.
Ecco — rzekł przewodnik, następnie popchnął Danglarsa, zamykając za nim drzwi.
Danglars miał więc możność poznania osobiście Luigiego Wampa, w istnienie którego uporczywie nie chciał wierzyć mimo opowiadań Alberta de Morcef.
Poznał nietylko słynnego bandytę, ale nawet i grotę, w której Morcef był zamknięty, ponieważ i jego w tej samej uwięziono. Była ona najwidoczniej celą honorową, rezerwowaną wyłącznie dla bogatych cudzoziemców.
Wspomnienia opowiadań Morcefa dodały mu jednak otuchy. Alberta bandyci nie zabili przecież, zadawalając się wykupem.
I z nim przeto tak samo będzie.
Przypomniał sobie, iż Morcef musiał wykupić się czterema tysiącami luidorów, co się równa sumie 80.000 franków.
Że zaś cenił siebie znacznie więcej, aniżeli Morcefa, przypuszczał przeto, że od niego zażądają sumy conajmniej podwójnej, to znaczy, iż przyjdzie mu zapłacić 160.000... no!... 200.000 franków.
Miał zaś pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków. Pozostanie mu więc jeszcze wcale pokaźna sumka, z której wyżyć będzie można od biedy. Nawet — bez biedy. Więcej: — wesoło!
To zestawienie cyfrowe uspokoiło go ogromnie. Nie było przecież przykładu, by kogoś oceniono na sumę pięciu zgórą miljonów! Więc i z nim nic podobnego nie będzie i wyjdzie z przeprawy — prawda, że z okrojoną nieco kurtą, ale najzupełniej jeszcze cały.
Myśli te takiej dodały Danglarsowi odwagi, że zaledwie raz jeden na bok się przewrócił, a następnie zasnął jak najspokojniej, jak ów bohater, nad życiem którego z takim pietyzmem zastanawiał się sam Luigi Wampa.



ROZDZIAŁ VI.
RESTAURACJA LUIGEGO WAMPA.

Sen, najtwardszy chociażby, byle nie taki, jakiego obawiał się Danglars, ma swe przebudzenie.
Więc i Danglars się obudził wreszcie.
Dla paryżanina, przyzwyczajonego do jedwabnych firanek i do adamaszkowych obić na ścianach, przebudzenie się w nagiej i skromnej grocie podziemnej — musi się wydawać przerażającem.
Tak było i z Danglarsem.
— Nie może podlegać żadnym wątpliwościom fakt — rzekł sam do siebie, — iż znajduję się w rękach bandytów, którzy więzili Morcefa.
Potem odetchnął głęboko, by przekonać się, czy nie został wypadkiem raniony. O tym sposobie wiedział z Don Kiszota, książki nie jedynej wprawdzie, którą czytał, ale jedynej, z której coś nie coś pozostało mu w głowie.
— Prawda, że mnie nie zabili, nie zranili nawet, ale za to zapewne okradli.
I sięgnął żywo ręką pod poduszkę, lecz pugilares leżał na swem miejscu.
Nawet sto luidorów, jakie wziął ze sobą na podróż z Rzymu do Wenecji, spoczywały nietknięte w kieszeni.
— Szczególni bandyci!... nie ruszyli nic, ani woreczka, ani pugilaresu. Niema wątpliwości, iż będzie tak, jak to wczoraj przewidywałem: każą mi zapłacić okup. I zegarek nawet pozostawiono mi!... Ciekawe, która też może być godzina?
Arcydzieło bregetowskie, nakręcone poprzedniego dnia ze zwykłą starannością, wskazywało godzinę wpół do szóstej. Rano, niewątpliwie, boć przecież nie mógł przespać całego dnia?
Gdyby nie zegarek, Danglars nie wiedziałby zupełnie nietylko godziny, ale nawet — czy jest dzień, czy też noc na świecie? Jasność dnia bowiem nie przenikała, jednym choćby płomykiem, do podziemi.
Jak należałoby postąpić teraz?... Czy samemu rozpocząć pertraktacje, czy też czekać aż rozpoczną je bandyci?
Właściwszem zdało się Danglarsowi zajęcie pozycji wyczekującej. Więc czekał.
Czekał do południa.
O godzinie tej zmieniono strażnika, który do tej chwili przez całą noc stróżował przy drzwiach jego celi.
Danglarsa wzięła wtedy ciekawość zobaczyć, kto też pilnuje go teraz?
Nie było to trudne, ponieważ strażnik pełnił czynność swą przy świetle lampy olejnej, światło której przenikało i do celi Danglarsa przez liczne szczeliny, znajdujące się w drzwiach.
Przyłożył oko do jednej ze szczelin i ujrzał, jak bandyta zapijał właśnie wódkę o zapachu nader odrażającym dla wybrednego węchu barona.
— Phi!... cóż to za ohydny trunek — zawołał, cofając się ze wstrętem.
Pod wieczór, bandyta, który z takim smakiem zapijał okowitę, został zmieniony przez innego.
Danglarsa znów wzięła ciekawość poznać swego stróża; zbliżył się więc powtórnie do otworu.
Nowoprzybyły wyglądał na prawdziwego zbója, na Goliata gór nadmorskich. Miał wielkie wyłupiaste oczy, grube wargi, garbaty nos i rude włosy.
— Ależ, na Boga — zawołał mimowoli Danglars — przecież ten okaz jest bardziej podobny do ludożercy, aniżeli do ucywilizowanej istoty ludzkiej.
W tejże chwili ów Goliat, jakby chcąc ujawnić, że nie jest bynajmniej amatorem ludzkiego mięsa, dobył z torby kawał chleba, sera i czosnku i zaczął zajadać to wszystko z ogromnym apetytem, popijając mocnem winem orvietto.
— Niech mnie djabli wezmą — rzekł Danglars, przyglądając się tej uczcie bandyty — jeśli będę zdolny pojąć kiedykolwiek, jak wogóle można spożywać takie obrzydliwości, a cóż dopiero zajadać z takim ogromnym smakiem!
I odszedł od drzwi, kładąc się znów na posłaniu.
Danglars nie mógł przewidzieć, jak bardzo silne wrażenie wywrze ta uczta bandyty na jego pusty żołądek.
To też bywalec Kawiarni Paryskiej nie bez zdziwienia doszedł do przekonania, że ten chleb bandyty nie był tak bardzo znów czarny, jak mu się to początkowo zdawało, zaś ser... owszem, wcale świeży.
Nakoniec czosnek przypomniał mu niektóre sosy Roberta, które jego kucharz tak bardzo pragnął naśladować — i apetyt jego spotęgował się jeszcze.
Pod wpływem tego apetytu powstał nagle i zastukał do drzwi.
— Co tam takiego? — zapytał bandyta.
— Słuchajno, mój przyjacielu — rzekł Danglars — jak sądzisz, czy nie byłby już czas, ażebyście pomyśleli i o moim żołądku?
Lecz bandyta najwidoczniej nie rozumiał dźwięcznej mowy franków, posłuchał więc tylko, podnosząc głowę, wzruszył następnie ramionami i zabrał się znów do jedzenia.
Danglars poczuł się obrażony w swej dumie i wrócił na łóżko.
I znów upłynęło parę godzin, po upływie których raz jeszcze zmieniono wartę.
Danglars, cierpiący na coraz silniejsze kurcze głodowe żołądka, zwlókł się raz jeszcze z posłania i ujrzał, że jego strażnikiem został znany mu już przewodnik.
Istotnie był to Peppino, który przybył pod drzwi jego więzienia nie z pustymi rękoma bynajmniej, lecz przyniósł wcale pokaźnych rozmiarów rondelek, z którego rozchodził się aromat grochu, prażonego ze słoniną.
Oprócz tej smakowitej potrawy, postawił obok siebie tackę z winogronami i garścią fig suszonych oraz pełne fiasco wina Chianti.
Nie mogło być dwóch zdań — Peppino należał najwidoczniej do rzędu smakoszów.
Na widok tych specjałów i Danglarsowi napływać zaczęła ślinka do ust.
— Kto wie? — rzekł do siebie — może ten okaże się litościwszy?... Popróbujmy...
I lekko zapukał do drzwi.
— Służę natychmiast — zawołał bandyta, który jako stały bywalec przedsionka hotelu pana Pastriniego znał język francuski, zrywając się z miejsca i otwierając drzwi.
— Najuprzejmiej przepraszam pana — rzekł Danglars z najpogodniejszym i najwdzięczniejszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć — chciałem się jedynie zapytać, czy ja tutaj u was nie dostanę żadnego pożywienia?
— Jakto? — zawołał ze zdumieniem Peppino — więc pan hrabia nic jeszcze dziś nie jadł? Ależ proszę wydać tylko rozkazy, a podadzą wszystko, czego tylko pan hrabia raczy zażądać. Nasz bufet jest wcale nieźle zaopatrzony, ma tę jednę tylko wadę, na którą my wszyscy tutaj narzekamy, że każą sobie za spożyte pokarmy płacić. Ale cóż? — niema róży bez kolców!
— Ależ to się rozumie samo przez się — opowiedział Danglars — chociaż, co prawda, panowie, którzyście mnie uwięzili, powinnibyście tem samem dać mi żywność.
— O, u nas są nieco inne zwyczaje, aniżeli w więzieniach państwowych. Tam dają jeść darmo, ale bardzo źle; my zaś, dbając o naszych więźniów, dajemy nie gorzej aniżeli u Roberta, aczkolwiek za bardzo umiarkowaną zapłatą.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Danglars — proszę więc o cośkolwiek do zjedzenia.
— A co pan hrabia rozkaże podać?
— Ach, cokolwiek. Może być pularda na zimno, lub jakaś zwierzyna, sos „Robert“ do tego, no i deser.
— Każę podać pulardę.
— Doskonale, przyjacielu, tylko prędko.
Peppino wyprostował się wtedy, złożył ręce w trąbkę i zakrzyknął na całe gardło:
— Pularda dla pana hrabiego.
Głos Peppina nie zamarł jeszcze pod sklepieniem, a przed baronem stał już młodzieniec piękny, wysmukły, nawpół nagi, niosący na głowie pulardę na srebrnym półmisku.
— Myślałby kto, że to Kawiarnia Paryska — mruknął do siebie Danglars.
— Służę panu hrabiemu — rzekł Peppino, odbierając półmisek z rąk młodego bandyty i stawiając go na spróchniałym stole, który wraz ze stołkiem i barłogiem ze słomy stanowił całe umeblowanie celi.
Danglars porwał się za nóż i widelec i zabrał się łapczywie do rozkrawania kurczęcia.
— Pan hrabia wybaczy — rzekł Peppino, kładąc dłoń na ramieniu bankiera — lecz u nas, dla uniknięcia nieporozumień przy regulowaniu rachunków, obowiązuje zwyczaj płacenia zgóry za podane potrawy.
— Ależ doskonale — zawołał Danglars z uśmiechem — nie jest mi wprawdzie znany wasz cennik, jest mi jednak wiadome, że życie we Włoszech jest bardzo tanie. Płacę więc zgóry, nie pytając o cenę i nie domagając się reszty.
I rzucił na stół luidora złotego, biorąc następnie ponownie nóż do ręki.
— Pan hrabia wybaczy — rozpoczął znów Peppino — lecz my nie przyjmujemy żadnych a conto, lecz domagamy się zapłacenia całej należności przed spożyciem pokarmów, jak o tem zresztą już raz mówiłem.
— Jakto? Dwadzieścia franków za jedno kurczę to się nazywa u was a conto? Ileż się w takim razie za nie należy?
— Pięć tysięcy luidorów — odpowiedział Peppino jak najnaturalniejszym tonem, jakby mówił: „bułka kosztuje dwa grosze“.
Danglars wytrzeszczył naprzód oczy, a potem parsknął śmiechem.
— Doskonały dowcip — powiedział, ocierając łzy, wywołane zbyt silnym śmiechem — i zabrał się znów do kurczęcia, lecz Peppino z miną bardzo serjo przytrzymał jego rękę.
— Jakże będzie z rachunkiem? — zapytał.
— Jak ma być? Przecież już zapłaciłem.
— A jednak, jeżeli pan hrabia chce istotnie spożyć tę pulardę, to musi mi dopłacić jeszcze cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć luidorów, gdyż luidora otrzymałem a conto.
— Ależ to kpiny! Sto tysięcy franków za jedno kurczę! O takiej cenie świat jeszcze nie słyszał!...
— Sam przyznaję, panie hrabio, że cena ta jest może nieco wygórowana. Cóż jednak na to poradzić?
— Co na to poradzić? O, rada jest i bardzo łatwa! Zabieraj sobie tego kurczaka i idź do djabła! — zawołał Danglars podniesionym głosem, rzucając na ziemię nóż i widelec.
Peppino dał znak, piccolo porwał półmisek ze stołu i zniknął z nim natychmiast, równie szybko, jak się zjawił.
Danglars rzucił się wściekły na łoże, zaś Peppino zamknął drzwi i zabrał się do swego grochu ze słoniną.
Danglars słyszał, jak Peppino jadł groch, potem winogrona, zapijając to wszystko obficie winem, i żołądek jego doświadczał niesłychanych tortur.
Bankier jednak zacisnął zęby i trwał w bezruchu. Minęło tak pół godziny, może nawet godzina... męczarnie były jednak zbyt wielkie, więc zerwał się z łoża i głośno zawołał:
— Zgoda! Zapłacę!
Lecz Peppino udał, że nie słyszy.
Wtedy Danglars pokornie zastukał do drzwi.
Peppino otworzył drzwi.
— Do wszystkich djabłów — zawołał Danglars — chcę jeść!
— A co pan hrabia rozkaże?
— Kawałek suchego chleba, jeżeli w jaskiniach kurczęta tak bardzo są drogie.
— Chleba?... Owszem, może być i chleb.
— Pół kilograma chleba dla hrabiego! — zawołał następnie głośno, zwracając głowę w stronę korytarza.
— Ileż mam zapłacić za to? — zapytał Danglars.
— O drobnostkę, o której nie warto mówić nawet. Dwadzieścia pięć luidorów zaledwie.
— Co?!... pięćset franków za kawałek chleba? Powiedzcie odrazu, iż waszem pragnieniem jest, bym z głodu umarł.
Danglars rzucił dwadzieścia pięć luidorów na stół, bez jednego słowa więcej i łapczywie porwał za chleb.
Nazajutrz zażądał znów chleba i małej buteleczki wina, gdyż pić mu się chciało okropnie, za co płacić mu przyszło 75 luidorów.
Ze stu luidorów, wziętych na podróż do Wenecji, nie pozostało ani grosza.
Na trzeci dzień miał już dosyć chleba, więc zażądał jakiejś mięsnej potrawy.
— Służyć będę natychmiast, panie hrabio, mamy właśnie dziś doskonałe „riaroli all pollo“, lecz to kosztować będzie tyle, co kurczę: sto tysięcy franków.
— Ależ wy jesteście krwiożercze zwierzęta, nie ludzie — zawołał Danglars głosem rozpaczy — skąd miałbym mieć tyle pieniędzy przy sobie, bym wam mógł płacić podobne ceny?
— Masz pan w kieszeni pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków.
Danglars zadrżał. Zasłona spadła mu z oczu. Bandyci wiedzieli wszystko, był igraszką w ich rękach.
Ocenił w lot położenie i poznał, iż jest bezsilny.
Zwiesił głowę, potem machnął ręką i rzekł:
— Każ podać... Proszę dodać do tego jeszcze tuzin ostryg, omlet i flaszkę najlepszego, jakie tylko macie w piwnicy, wina.
Potem wypisał czek na sumę 275.000 franków i z rezygnacją czekać zaczął na obstalowane śniadanie.



ROZDZIAŁ VII.
PRZEBACZENIE.

Danglars nie uległ jednak w zupełności, miał jeszcze nadzieję, że może uda mu się jednak ocalić coś z pogromu.
Nazajutrz więc wyraził żądanie, iż chce się zobaczyć z samym wodzem.
Po chwili Luigi Wampa stanął przed swym więźniem.
— Jestem na twe wezwanie — powiedział — i proszę, byś zechciał wyrazić swe życzenia, łaskawy panie.
— Jakiego żądasz ode mnie okupu?
— Ależ 4.775.000 franków, jakie ci, panie, pozostały, rzecz prosta.
Danglars doznał wtedy niewypowiedzianie bolesnego ucisku serca.
— Chcesz mi zabrać wszystko, co mi pozostało z olbrzymiej fortuny! A więc pozbaw mnie raczej życia.
— Nie wolno mi przelewać krwi pana.
— Któż wam tego zabronił?
— Ten, którego rozkazów słuchamy.
— A więc podlegacie komuś?
— Tak jest. Mamy swego naczelnika.
— Sądziłem, iż ty, panie, jesteś wodzem?
— Jestem dowódcą tego oto oddziału, kto inny jednak jest naczelnym wodzem całego naszego stowarzyszenia.
— A ten wódz naczelny czy jest podległy komuśkolwiek?
— Tak jest.
— Komuż?
— Bogu.
Danglars zastanowił się chwilę.
— Nie rozumiem was — rzekł nakoniec.
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział Wampa.
— Pochwyciliście mnie — rozpoczął na inny temat Danglars — ażeby wziąć okup. Zgadzam się na to. Lecz dam miljon, ani franka więcej.
— Nie.
— Dam dwa miljony... trzy... dam nawet cztery!
— Jakżeż możesz dawać nam, panie, zaledwie cztery miljony, za to, co jest warte cztery i trzy czwarte miljona?! Zgodzić się na to mógłby tylko człowiek niepoczytalny.
— A więc weźcie, weźcie wszystko — histerycznie zakrzyczał Danglars — lecz zabijcie mnie.
— Nie, panie, tego nie uczynimy. Jeżeli zaś nie zapłacisz całej żądanej sumy, pozostaniesz u nas już na zawsze. Że zaś niezadługo zabraknie ci pieniędzy na kupno u nas żywności — umrzesz przeto z głodu.
— Z głodu?! — zawołał Danglars z jękiem.
— Tak, z głodu — odpowiedział poważnie Wampa.
— Mordercy — zawołał Danglars. — Lecz niedoczekanie wasze, bym ja wam oddał cały mój majątek. Podpisu mego nie uzyskacie za nic.
— Jak się panu hrabiemu podoba — rzekł Wampa i wyszedł z celi.
Danglars z rykiem wściekłości rzucił się na posłanie.
Co to za ludzie? Kto zacz ów wódz niewidzialny?
Na całym świecie zdarzają się zbójcy, lecz ci zawsze i wszędzie brali umiarkowany okup za pochwyconych, nie żądali zaś nigdy całego ich majątku. Więc tutaj jest coś innego? Zemsta chyba? Zemsta dzika, krwiożercza, nieludzka i bezbożna.
Lepiej więc umrzeć...
Po raz pierwszy może w swem życiu Danglars pomyślał o śmierci. Pragnął jej i lękał się zarazem.
By samemu sobie odebrać to życie — brakło mu odwagi.
Po dwóch dniach głodu zażądał znów wytwornej kolacji i zapłacił za nią miljon bez mała.
Następnego dnia znów głodował, bo mu się zrobiło żal pieniędzy. I tak przeżył w męce około tygodnia, to ucztując do przesytu, to znów cierpiąc głód.
Dwunastego dnia swego więzienia wziął się do obrachunku i przekonał się z przerażeniem, iż wydał czeków na okrągłą sumę pięciu miljonów, pozostało mu więc całego majątku tylko pięćdziesiąt tysięcy franków.
Wówczas zaszła w nim dziwna przemiana.
Ten, który stracił pięć miljonów, zapragnął teraz, kosztem każdej ofiary, ocalić pozostałe pięćdziesiąt tysięcy.
Postanowił odmówić sobie wszystkiego, byle tylko resztę tę unieść cało z pogromu.
Błysnął mu po kilkakroć płomyk jakiejś nadziei graniczącej z szaleństwem.
I on, który oddawna zapomniał o Bogu, teraz modlić się zaczął do Niego, bo sobie przypomniał, że Bóg przecież czyni cuda. Mógłby więc, gdyby zechciał, sprawić, iż żołnierze papiescy mogliby wykryć to schronienie opryszków i wyzwolić go z niewoli. Mogłaby się ziemia zapaść w podziemiach, za jednym jedynym wyjątkiem jego groty tylko... Mógłby mór paść na zbójców.
Wtedy on wyszedłby z więzienia cało, unosząc swoje pięćdziesiąt tysięcy.
I modlił się do tego zapomnianego Boga coraz goręcej o ocalenie tych pięćdziesięciu tysięcy. Modlił się żarliwie i ze łzami.
Tak upłynęły Danglarsowi w nieznośnej męce i głodzie całe trzy dni.
Przez cały ten czas Imię Boga nieprzerwanie, jeżeli nie w sercu, to na ustach jego żyło.
Trawiła go głodowa gorączka, a wtedy zdawało mu się bezustannie, iż widzi przez okno, w jakiejś nędznej izbie wynędzniałego starca, konającego na tapczanie.
Starzec ten — umierał z głodu.
Od bardzo dawna już wszystkie okruszyny pozostałe z dawnych uczt — zostały starannie zebrane i zjedzone, teraz żuć zaczął obrus, którym był przykryty stół.
Wreszcie błagać zaczął Peppina głosem przejmującym i niewypowiedzianie rzewnym, by ten mu dał najgorsze jakieś resztki do spożycia; wreszcie dawał tysiąc franków za kawałek chleba.
Prośby te jednak pozostawały bez odpowiedzi.
Piątego dnia Danglars przywlókł się do drzwi.
— Wodza! — zawołał i padł twarzą na ziemię.
Po chwili zerwał się jednak i znów zawołał rozdzierającym głosem:
— Wodza!... Wodza!
— Jestem, panie — powiedział przybiegając Wampa, którego, jego nawet, przejął dreszczem mrożący krew w żyłach krzyk Danglarsa — czego żądasz ode mnie?
— Weź pozostałą resztę fortuny — bełkotał więzień — i pozwól, bym za to żył w tej jaskini. Nie chcę już nawet wolności, tylko nie każ mi umierać.
— Lęk śmierci jest więc w tobie aż tak wielki? Cierpisz bardzo?
— O tak!... Cierpienia moje są okropne.
— Jednak byli ludzie, którzy więcej cierpieli.
— Niemożliwe! to jest już niemożliwe!
— Owszem, możliwe. Cierpieli więcej, aniżeli ty, ci, którzy z głodu umarli...
Danglarsowi stanął momentalnie w oczach obraz starca, którego niejednokrotnie widział w czasie swych gorączkowych wizji, wychudłego jak szkielet, a jęczącego cicho w swej samotnej izdebce.
Uderzył więc czołem o kamienie podłogi i zajęczał:
— Tak jest, prawda, inni więcej przecierpieli, ale to byli męczennicy!...
— Żałujesz swych przewinień przynajmniej? — rozległ się pod sklepieniami głos mocny, potężny, i tak przejmujący, że Danglarsowi z trwogi powstały włosy na głowie.
Jego osłabiony wycieńczeniem wzrok starał się przebić mroki, panujące w podziemiu, by rozpoznać tego, który mówił tak mocarnie, i ujrzał za wodzem bandytów wyniosłą postać spowitą w płaszcz i opartą o słup kamienny podtrzymujący sklepienie.
— Za jakie winy mam się kajać? — wyszeptał Danglars zbielałemi usty.
— Za zło, które powstało z twej winy.
— Żałuję, żałuję, żałuję!... za wszystkie me winy, znane mi i nieznane — zawołał Danglars, bijąc się wyschłą ręką w piersi.
— A więc przebaczam ci — rzekł tajemniczy człowiek, zrzucając z siebie płaszcz i postępując parę kroków naprzód, tak, by padły promienie światła na jego twarz.
— Hrabia de Monte Christo! — zawołał Danglars, a jego twarz, pobladła z głodu, przybrała w jednej chwili barwę zielonawego popiołu.
— Mylisz się, ja nie jestem bynajmniej hrabią de Monte Christo.
— Kto jesteś w takim razie?
— Jam ten, któregoś zaprzedał i wyzuł z czci, jam ten, któremu wydarłeś narzeczoną, jam ten, po którym deptałeś, ażeby wznieść się wyżej po szczeblach losu; jam ten, którego skazałeś na powolną śmierć w lochach więziennych, jam ten nakoniec, którego ojciec umarł z głodu przez ciebie! Przebaczam ci jednak, bo sam również potrzebuję miłosierdzia Boskiego. Jestem Edmund Dantes! Poznajesz mnie?
Krzyk, jaki wydarł się z piersi Danglarsa, po usłyszeniu tych słów, nie miał w sobie nic ludzkiego.
Nie był to już zbrodzień, lecz tylko człowiek nieszczęśliwy, przygwożdżony do ziemi Stopą Przedwiecznego.
I istotnie — Danglars leżał w prochu przed Dantesem z czołem na ziemi.
— Powstań — rzekł hrabia — i żyj, jeżeli tak bardzo pragniesz tego życia.
Inny los spotkał twych wspólników zbrodni. Jeden z nich oszalał, zaś drugi zginął śmiercią samobójczą. Żyj. Byś nie umarł z głodu, zatrzymaj przy sobie te pozostałe ci pięćdziesiąt tysięcy franków, daję ci je. Pięć miljonów natomiast, które zabrałeś sierotom i które ci tutaj odebrano, oddałem już tym, których są własnością, t. j. szpitalom i przytułkom.
Powstań więc, odpocznij po przebytych wrażeniach, a potem udaj się tam, gdzie będzie twoja wola.
— Wampo, człowiek ten jest dziś moim gościem. Dajcie mu jeść i pić, ile zapragnie, a potem puśćcie go na wolność.
Danglars słyszał wszystko powiedziane, na jego twarzy widniała radość, lecz z klęczek nie powstawał.
I hrabia oddalił się, pozostawiając go w tej postawie.
Po jego odejściu, Wampa, przy pomocy Peppina ułożył Danglarsa na łożu, napoił go naprzód mlekiem, a potem gorącem winem z korzeniami, po którem nieszczęśliwy zasnął.
Gdy się zbudził, — nakarmiono go obficie, a następnie zanim świt rozjaśnił niebo, odstawiono do bram miasta.
Danglars nie mógł początkowo rozpoznać, gdzie go pozostawiono. Gdy rozwidniło się, poszedł przedewszystkiem do przepływającego w pobliżu strumienia, ażeby ugasić pragnienie, które mu dokuczało.
Gdy się nachylił, — ujrzał w wodzie swą twarz, okoloną białemi zupełnie włosami.



ROZDZIAŁ VIII.
DZIEŃ PIĄTEGO PAŹDZIERNIKA.

W dniu tym fale Morza Śródziemnego i wszystkie jego pobrzeża kąpały się w złotem jesiennem słońcu. Pod wieczór, gdy żar dnia zmniejszył się zwolna, od Alp Nadmorskich powstał lekki wiatr, niosący na lazurowe tonie fal upojne wonie kwiatów i zielonych drzew, które łączyły się z ostrym i świeżym zapachem fal morskich, wytwarzając przedziwny aromat.
Po tych przesyconych wonią falach, w dniu tym płynął w kierunku południowo-zachodnim lekki, wysmukły i kształtny jacht pasażerski.
Posuwał się szybko i wdzięcznie, pozostawiając za sobą świetlane smugi.
Słońce gasło, tonęło zwolna w purpurowych falach, lecz jakby pragnąc usprawiedliwić i umotywować pełne poezji myty dawnych ludów — rozbłyskało jasnem światłem na wierzchołku każdej fali, jakby chcąc tem powiedzieć, iż Bóg promieni schronił się jedynie na łono Afrodyty, by odpocząć, lecz jutro — znów światłem rozbłyśnie.
Na przodzie powyżej wspomnianego, a szybko sunącego statku, stał mężczyzna wysokiej postawy, ogorzały, o oku błyszczącem i przyglądał się masie stromych skał wyłaniających się zwolna z łona fal, w miarę zbliżania się do nich statku.
— Czy to jest wyspa Monte Christo? — rzucił w przestrzeń pytanie ów nieznajomy mężczyzna, głosem poważnym, pełnym głębokiego smutku.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział sternik — już się zbliżamy.
— Już jesteśmy przeto bliscy tej Góry Chrystusa, już się do niej zbliżamy — rzekł posępnie podróżny z nieopisanym wyrazem melancholji.
Zaś potem szepnął głosem zaledwie dosłyszalnym, dla siebie wyłącznie przeznaczonym:
— To będzie mój port.
I zatopił się w myślach, przejawiających się uśmiechem smutniejszym od łez.
Po kilku minutach znajdujący się na statku dojrzeli blask płomieni rozpalonego na skałach ogniska, które momentalnie zgasło, a potem dał się słyszeć odgłos strzału.
— Panie hrabio — powiedział wtedy sternik, — oto hasło z wyspy. Czy pan hrabia zechce sam na nie odpowiedzieć, czy też rozkaże nam to uczynić?
— Hasło?... jakie hasło? — zapytał młodzieniec, który w swem zapamiętaniu nie dosłyszał echa strzału.
Sternik wyciągnął wobec tego rękę ku wyspie, nad którą unosiła się jeszcze chmurka dymu.
— Aa!... strzał powitalny! Podaj mi w takim razie moją dubeltówkę.
Sternik z pełnym szacunku ukłonem podał młodzieńcowi nabity karabin. Młodzieniec wziął broń, skierował jej lufę ku niebu i dał strzał w powietrze.
W dziesięć minut potem zwijano już żagle na statku, a następnie zarzucono kotwicę w małym porcie wyspy.
Opuszczono łódź, do której wsiadło czterech wioślarzy pod przewodnictwem sternika, a następnie poproszono podróżnika, by zechciał zająć miejsce przygotowane dla niego w łodzi, bogato przybranej kobiercami. Podróżny wsiadł, nie spoczął jednak, lecz stanął na przodzie łodzi, z rękami na krzyż założonemi.
Wioślarze z podniesionemi w górę wiosłami czekali cicho rozkazu.
— Płyńcie — powiedział podróżny.
Cztery pary wioseł zanurzyły się w granatowych toniach wód, tak cicho i sprawnie, że ani jedna kropla nie prysnęła, a łódź, pchnięta siłą ośmiu wioseł, pomknęła po falach jak jaskółka.
W parę minut była u brzegu.
Gdy podróżny stanął stopą na stałym gruncie, jakaś dłoń spoczęła w ciemności na jego ramieniu.
— Jak się masz, Maksymiljanie? — powiedziała postać ta głosem, który przejął drżeniem Morrela — jesteś punktualny, dziękuję ci za to.
— Ach, to ty, hrabio! — odpowiedział młodzieniec żywo, z radością prawie, i ujął z serdecznością obie dłonie hrabiego de Monte Christo.
— Tak, to ja. Jestem równie, jak ty, punktualny. Lecz jesteś niewątpliwie znużony podróżą. Pozwól więc za mną do skromnej z konieczności, ze względu na bezludzie tej wyspy, a dla ciebie przygotowanej ubikacji, gdzie będziesz mógł wypocząć po trudach.
Morrel z zaciekawieniem spojrzał na Monte Christo.
— Hrabio, zupełnie inny jesteś tutaj, aniżeli byłeś w Paryżu. Widzę bowiem uśmiech na twej twarzy.
W tejże chwili czoło hrabiego okryło się chmurą smutku czy cierpienia.
— Ach, mój drogi, to twoje przybycie jedynie było sprawcą chwilowego wesela mej duszy.
— O nie!... hrabio!... nie! — zawołał Morrel, porywając ponownie obie ręce swego przyjaciela — owszem, bądź zawsze szczęśliwy i wesoły, niech uśmiech nie wygasa nigdy na twej twarzy. Co innego ze mną! Dla mnie już wygasła radość życia. I dziś powtórzyć mogę słowa gladjatorów: „ave Caesar, morituri te salutant“, witaj cezarze, umierający pozdrawiają cię.
— Pozostałeś więc niepocieszony? — zapytał Monte Christo, spoglądając na Morrela.
— Czyżbyś, hrabio, przypuszczał, że mogłoby być inaczej? — odpowiedział Morrel, głosem pełnym goryczy — sądziłeś, iż mógłbym zapomnieć?
— Maksymiljanie!... gdy ci rzuciłem pytanie: czy się pocieszyłeś?... uczyniłem to w głębszem znaczeniu.
Czy ból twój ciągle jest jeszcze ruchem, pobudzającym do czynów, szalonych chociażby?
Czy doświadczasz ciągle jeszcze tej jednej jedynej tęsknoty, tęsknoty śmierci?
Czy też boleść twa, aczkolwiek zdaje się być ciągle jeszcze cierpieniem nie do zniesienia, uciszyła się o tyle, iż odczuwasz znużenie. I pragniesz: nietyle już śmierci, ile nieistnienia, spokoju nirwany?
Jeżeli tak właśnie jest z tobą, to ci powiem: Morrelu, już znalazłeś ukojenie, bo ból twój przestał już być szałem niszczącym wszystko i jest już tylko bólem istnienia, nieodłącznym od życia.
— Hrabio — odpowiedział na ten wywód Morrel, głosem łagodnym, lecz i bardzo stanowczym jednocześnie — teraz ty mnie zechciej wysłuchać.
Przybyłem tutaj, ażeby umrzeć na ręku przyjaciela. Oto wszystko, co mogę powiedzieć.
Doszedłem do kresu mej ziemskiej wędrówki. Czuję to wszystkiemi fibrami mego ciała.
Mówiłeś mi, abym czekał i miał nadzieję. Czekałem. Czekałem miesiąc cały, to znaczy, iż cały długi miesiąc nieludzko cierpiałem, najzupełniej zbytecznie i niepotrzebnie.
Cierpiałem tembardziej, (o nędzne serce ludzkie!) że miałem nadzieję. Nadzieję naiwną, dziecięcą, na niczem nie opartą. Czekałem... Na co?... na cud chyba?
Czekałem... miałem nadzieję... bo wierzyłem w ciebie, jak w Boga. Nadzieję tę miałem przed paroma minutami jeszcze. Zgasła ona już teraz ostatecznie.
O!... z jakiemż ja utęsknieniem wyczekuję śmierci!
Morrel ostatnie słowa wymówił z takim wybuchem energji, iż przejęły one drżeniem hrabiego.
— Przyjacielu mój — ciągnął dalej Morrel — oznaczyłeś mi dzień piątego października, jako ostatni termin zwłoki, jakiej się ode mnie domagałeś.
— Otóż dziś... mamy piątego października.
Po wymówieniu tych słów Morrel spojrzał na zegarek.
— Godzina dziewiąta... Mam więc przed sobą już tylko trzy godziny cierpień, co najwyżej.
— Dobrze — rzekł Monte Christo — chodźże za mną.
Morrel posłuchał rozkazu i udał się za hrabią do tego stopnia machinalnie, że gdy znalazł się już w grocie — nie spostrzegł tego.
Dopiero dywany rozesłane na podłodze, łagodne światło setek lamp ocienionych zasłonami i woń czarowna — zdołały rozbudzić jego przytępioną wrażliwość.
Stanął wtedy i nie śmiał kroku dalej postąpić. Zląkł się najwidoczniej tych gnuśnych rozkoszy, ażeby go wypadkiem nie pozbawiły energji.
Monte Christo lekko pociągnął go za sobą.
— Czy nie byłoby wskazane — mówić zaczął chłodnym i wytwornym tonem wielkoświatowca — abyśmy owe pozostałe nam trzy godziny życia zużytkowali, jak owi starożytni Rzymianie skazani na śmierć przez Nerona, którzy w wypadku takim zasiadali do stołów biesiadnych uwieńczonych kwiatami i ginęli — oddychając wonią zatrutych róż i heljotropów?
Morrel skłonił się ze słowy:
— Zastosuję się do twej woli, hrabio. Co zaś do śmierci, to jest mi obojętne, w jakiej formie spadnie ona na mnie.
I zasiadł przy stole. Monte Christo zajął miejsce naprzeciw niego.
Znajdował się w owej przecudnej, bajkowej sali jadalnej, znanej już czytelnikom z pierwszych rozdziałów naszej powieści, sali, w której posągi marmurowe unosiły na swych głowach patery, wypełnione owocami i ozdobione kwiatami.
Morrel na to wszystko spoglądał błędnym wzrokiem i — o ile się zdaje — nie widział tego wszystkiego; po dłuższej dopiero chwili milczenia rozpoczął mówić:
— Hrabio, byłeś zawsze dla mnie zbiornikiem wszystkiej wiedzy ludzkiej; gdy tak patrzę na ciebie, mam wrażenie, iż zstąpiłeś na ziemię z jakiegoś innego, wyższego świata.
— W słowach twych kryje się ziarnko prawdy, Morrelu, — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem, który go czynił tak bardzo pięknym — zstąpiłem bowiem na ziemię z planety, którą nazywać zwykliśmy boleścią.
— Wierzę każdemu twemu słowu, hrabio, aczkolwiek niezawsze jestem zdolny zrozumieć całą ich głębię. Że tak jest, dowodem tego najlepszym, iż znajduję się jeszcze na tej ziemi. Żyję, bo tak rozkazałeś. Miałem nawet nadzieję.
To też ośmielę zapytać się ciebie, hrabio, jakbyś ty przeżył tajemniczy stan śmierci, czy jest ona bardzo ciężka?
Monte Christo spojrzał na Morrela z wyrazem niewysłowionej czułości.
— Jest rzeczą nie podlegającą wątpliwości, że zerwanie łączności z powłoką ziemską jest ciężkie i bolesne, w tym wypadku zwłaszcza, jeżeli w ciele istnieje w całej potędze żądza życia. Śmierć jednak z drugiej strony, zależnie od tego na jakiej drodze się z nią spotykamy, jest bądź przyjaciółką, która nas łagodnie ukołysze do snu wiecznego, bądź wrogiem, który gwałtem wyrywa duszę naszą z ciała.
Gdy człowiek opanuje kiedyś wszystkie siły przyrody, gdy pozna tajemnicę śmierci, stanie się ona nie bólem, lecz rozkoszą.
— Gdybyś ty, hrabio, zapragnął umrzeć, czy miałbyś możność odejścia z tego świata tak właśnie, jak powiadasz?
— Bezwątpienia.
Morrel podał mu rękę.
— Teraz rozumiem, dlaczego wyznaczyłeś mi spotkanie na tej samotnej wyspie, w tym podziemnym pałacu, w tym grobie, którego, przyznać należy, nawet faraoni pozazdrościćby ci mogli. Chcesz dać mi tutaj śmierć łagodną, o jakiej przed chwilą mówiłeś, śmierć bez męczarń konania, śmierć, w czasie której będę mógł wymówić z uśmiechem imię Walentyny, zaś tobie rękę uścisnąć gorąco.
— Tak jest, odgadłeś to moje pragnienie. Poto właśnie oczekiwałem tutaj na ciebie.
— Dziękuję ci. Na myśl, iż jutro już cierpieć nie będę, swobodniej oddycha pierś moja.
— I opuszczasz wszystko bez żalu?
— Tak jest, opuszczam ten świat bez cienia choćby żalu.
— Nie żal ci będzie mnie nawet?
Na ustach Morrela zamarły słowa, czoło okryło się posępną chmurą, wreszcie w jego oku błysnęła łza i stoczyła się wolno po policzku.
Łza ta spadła na duszę hrabiego rozpalonem żelazem, rozbudziła w nim uczucie zwątpienia.
— Pragnę dać temu człowiekowi szczęście, któreby zrównoważyło nazbyt może wielkie cierpienie, jakie, dzięki czynowi memu, stało się udziałem innego człowieka.
Zaś ten człowiek właśnie zdaje się żałować życia, nie jest dość nieszczęśliwy, by przemiana była zdolna dać mu całe morze szczęścia. Moim więc udziałem byłoby sianie zła jedynie?
Głęboka bruzda zaznaczyła się na jasnem zazwyczaj czole tego, który sądził się być posłannikiem Boga na ziemi.
— Posłuchaj, Morrelu — powiedział — boleść twa jest wielka, widzę to, lecz wierzysz w Boga, myślę, i nie chciałbyś narażać zbawienia swej duszy?
Morrel uśmiechnął się smutnie.
— Hrabio — rzekł — wierzaj, iż dusza ma nie należy już do mnie.
— A więc co innego ci powiem. Jak wiesz, nie mam nikogo z krewnych na tym świecie. Przywykłem uważać cię za syna, a więc dla ocalenia syna, ja moje życie poświęcę, a z niem — i swój majątek.
— Co mówisz, hrabio!
— Chcesz odejść w zaświaty, gardzisz życiem, bo nie znasz wszystkich jego rozkoszy; — rozkoszy, jakie dać może tylko bardzo wielki majątek.
Otóż ja, Morrelu, posiadam paręset miljonów franków — i oddaję ci je wszystkie. Z majątkiem zaś takim mieć możesz na ziemi wszystko, czego tylko zapragnie twa dusza.
— Hrabio!... mam twoje słowo — odpowiedział zimno Morrel. Zaś po rzuceniu okiem na zegarek, dodał: — już wpół do dwunastej. Widzę, iż w tej ciężkiej chwili nic mi pomóc nie chcesz, czy nie możesz. A więc ja sam sprawę tę załatwię.
I powstał.
— A więc dobrze — odpowiedział Monte Christo, a jego twarz, po tych słowach Morrela, ujawniających jego niezłomną wolę śmierci, rozjaśniła się — widzę, iż jesteś nieugięty, a twa żądza śmierci jest nie do przełamania. Widzę, że jesteś naprawdę i do głębin nieszczęśliwy, a także, iż w tym stanie rzeczy do życia istotnie nie jesteś zdolny. A więc ja ci tę podróż w zaświaty ułatwię. Siadaj z powrotem, przyjacielu, i czekaj.
Po słowach tych hrabia powstał, poszedł do starannie zamkniętej gablotki, otworzył ją i wyjął z niej małą ze złota uczynioną szkatułkę, przedziwnie rzeźbioną i wysadzaną najcenniejszymi kamieniami, jak szmaragdy, szafiry i brylanty najczystszej wody.
Gdy wrócił do stołu, złotą łyżeczką zaczerpnął z niej nieco brunatno-zielonawej masy, a podając następnie łyżeczkę tę Morrelowi, rzekł:
— Oto jest właśnie to, co ci przyobiecałem. Jest to śmierć! Śmierć pogodna, cicha, bez cierpień najmniejszych.
— Za życia jeszcze — odpowiedział Morrel, biorąc łyżeczkę z rąk hrabiego — dzięki ci składam za nią z głębi serca.
A potem, zwolna, spokojnie, najzupełniej pewną ręką podniósł łyżeczkę do ust i spożył środek śmierciodajny.
Gdy ten czyn został dokonany, — nie przemówili już do siebie więcej ani słowa.
Wszedł Ali, podał kawę i nargile, a potem oddalił się, niemniej cicho, jak wszedł.
Zwolna światło lamp zdało się maleć, niknąć, szarzeć, a i woń kadzielnic zdała się być słabszą.
Tak się przynajmniej zdawało Morrelowi.
Monte Christo patrzył na spokojną twarz przyjaciela.
Stopniowo, zwolna, twarz Morrela martwiała coraz bardziej, nargila wypadła mu z ręki, zaś wszystkie otaczające go przedmioty coraz bardziej tracić zaczęły dla niego swe barwy i kształty.
— Przyjacielu — wyszeptał w pewnej chwili — czuję, że umieram, dzięki ci za to.
Uczynił wysiłek, ażeby po raz ostatni uścisnąć dłoń hrabiego, lecz wyciągnięta jego ręka — opadła bezwładnie.
Zdołał otworzyć jeszcze oczy i dojrzał, że Monte Christo uśmiecha się, lecz nie swym uśmiechem posępnym, lub swym uśmiechem złowrogim, mrożącym krew w żyłach, lecz dobrotliwym uśmiechem ojca, patrzącego na swawolę swego ukochanego dziecięcia.
Powolne odrętwienie ogarniać zaczęło wszystkie członki Morrela. Nie czuł już w sobie najmniejszej iskry życia, nie umierał jednak, lecz jakby zapadał w otchłań marzenia.
W tym już zupełnym niebycie, siłą potężnej woli zdobył się na jeden jeszcze wysiłek i otworzył oczy, a wtedy dojrzał wyniosłą postać hrabiego, nie przy stole już jednak, lecz w głębi sali, otwierającego czarne, dębowe drzwi.
Gdy je otworzył, do tonącej w półmroku sali jadalnej wlała się smuga olśniewającego, jasnego, złotawego światła. W tej zaś powodzi blasków, ni to srebrnych, ni złotych, ujrzał postać kobiecą, przyodzianą w powiewne białe muśliny, przedziwnej piękności.
Świetlana, z promiennym boskim uśmiechem na ustach, podobną była do anioła zesłanego z nieba, — zwyciężającego swą mocą Anioła śmierci.
— Czyżby to niebo już otwierało swe wrota przede mną — zamarzył Morrel — jakżeż w takim razie ten Anioł niebiański jest podobny do anioła, któregom utracił!
Monte Christo oczyma wskazał kobiecej postaci, stojącej w drzwiach, leżącego na łożu Morrela.
Wtedy postać ta z czarownym, pełnym nadziemskiej radości uśmiechem postąpiła naprzód.
— Walentyno!... Walentyno! — zawołał w marzeniu Morrel, bo usta dźwięku nie wydały, poruszyły się tylko.
— On woła cię — rzekł hrabia — wzywa cię wśród snu głębokiego, takiego zupełnie, jakiemu tyś powierzyła swój los. Dwukrotnie pokonałem śmierć, która miała was rozłączyć. Patrz, Walentyno, oto on, mąż twój, tylko dlatego, by ciebie zobaczyć w zaświatach, rzucił się w objęcia śmierci, zstąpił do grobu.
Gdyby nie ja, — umarlibyście oboje i oby Bóg zechciał mi to policzyć, jako zasługę na Sądzie Ostatecznym.
Walentyna pochwyciła rękę hrabiego i w niepokonanym porywie wdzięczności ucałowała ją gorąco.
— O tak, dziękuj mi i powtórz mi to nie raz, że istotnie uczyniłem dla was coś dobrego, bo wierzaj mi, iż potrzebuję bardzo takiej pociechy.
— O... tak!... Dziękuję ci z całej duszy — rzekła Walentyna — jeżelibyś wątpił w szczerość mych dla ciebie uczuć, zapytaj się Hayde, zapytaj się mej najdroższej siostry Hayde, która potrafiła, przez czas tak bardzo długi, dnie mych wyczekiwań uczynić znośnemi, mówiąc mi o dniu szczęśliwym, który miał dla mnie nadejść, świt którego w tej właśnie oto przeżywam chwili.
— Więc ty, Walentyno, kochasz Hayde naprawdę? — zapytał Monte Christo ze wzruszeniem, które napróżno starał się ukryć.
— Czy kocham Hayde? — zawołała Walentyna. — O! tego jest pewna moja dusza!
— A więc słuchaj mnie, Walentyno, błagać cię będę o jednę łaskę.
— Mnie?... Wielki Boże!... Czyżbym mogła istotnie być tak szczęśliwą?
— Wierzaj, iż możesz mi zrobić dużo dobrego. Nazwałaś Hayde siostrą swoją, uznaj ją więc istotnie jako swoją siostrę i obdarz ją prawdziwie siostrzanem uczuciem, wspieraj ją wraz ze swym mężem we wszystkich jej poczynaniach, bo pozostanie ona sama jedna na świecie.
— Sama jedna na świecie? — dał się słyszeć głos z głębi sali, w mroku tonącej — sama?... a to dlaczego?
Monte Christo odwrócił się.
Hayde stała tuż za nim, przerażona, blada, z wyrazem obłąkanego strachu w oczach.
— Ponieważ jutro, córko moja — zajmiesz stanowisko należne ci z urodzenia. Jutro, księżniczko, zwrócę ci wszystkie twe bogactwa, wraz z imieniem ojca twego. Nie chcę przytem w niczem cię krępować.
— Opuszczasz mnie, panie?
— Hayde! Jesteś młoda, piękna, bogata i z wysokiego, książęcego pochodzisz rodu. Zapomnij o mnie i bądź szczęśliwa.
— Niech i tak będzie — odpowiedziała Hayde — rozkazy twe, panie, będą spełnione... zapomnę imienia twego i będę szczęśliwa.
Po wypowiedzieniu słów tych — cofnęła się, kierując swe kroki ku wyjściu.
— Boże mój — zawołała Walentyna, trzymająca ciągle na rękach swych odurzoną głowę Morrela — czyż nie widzisz, panie, jak bardzo ona jest blada?... nie odczuwasz tego, jak bardzo cierpi?
— Jak możesz domagać się, siostro moja, — zawołała Hayde z bólem, któryby poruszył niebo — by ten, który jest panem moim, rozumiał mnie i odczuwał uczucia tej, która jest tylko jego niewolnicą?
Słowa te sprawiły na Monte Christo tak silne wrażenie, iż zadrżał cały, a gdy jego oczy spotkały się ze spojrzeniem greczynki, nie mógł znieść ich blasku.
— Boże mój!... zawołał Monte Christo — czyżby to było, Hayde, prawdą, byś znaleźć mogła szczęście w tem, gdybyś pozostała przy mnie?
— Jestem młoda — cichym głosem odpowiedziała córka Ali-Telebena — i kocham życie, któreś mi tak słodkiem potrafił uczynić, żal byłoby mi przeto umierać.
— Czyżby to znaczyć miało, że jeślibym ja cię opuścił, to wtedy...
— Umarłabym, panie mój, oto wszystko...
— Czyżbyś mnie kochała?
— O, Walentyno!... On pyta, czy ja go kocham!
Pierś hrabiego wzniosła się i serce zadrżało.
Wyciągnął rękę i Hayde z krzykiem radości rzuciła się w jego ramiona.
— O, tak. Kocham cię, kocham, jak kocham samo życie. Zaś ty — jesteś życiem mojem. Kocham cię miłością stworzenia ku Bogu, ponieważ jesteś najpiękniejszy, najpotężniejszy i najlepszy ze wszystkich istnień na tej ziemi.
— Niech się więc stanie według woli twojej, żono moja. Bóg, który mnie wskrzesił, wbrew nadziejom wrogów moich, i uczynił zwycięzcą, nie chce najwidoczniej, by łzy moje były zakończeniem moich poczynań. Ja sam, poczuwając się w pewnej mierze do winy, pragnąłbym się ukarać. Bóg — nietylko mi przebacza, lecz obdarza nawet łaską.
A więc pójdź do mnie, Hayde, pójdź, byśmy wkroczyli, idąc dłoń w dłoń, na świetlaną ścieżkę nowego życia.
Otoczył ramieniem wiotką postać greczynki, uścisnął dłoń Walentyny i zniknął.
Upłynęło parę długich godzin, w czasie których Walentyna nieprzerwanie wpatrywała się w twarz swego ukochanego. Nakoniec wyczuła, iż serce jego zaczyna bić i drżenie przebiega całe ciało.
Wreszcie otworzyły się jego oczy, lecz nie widzące jeszcze, nieprzytomne.
Nakoniec wróciła mu świadomość. Świadomość straszna dla niego — że żyje.
— A!... zawołał głosem pełnym rozpaczy — ja żyję! O, hrabio, oszukałeś mnie!
Wtedy Walentyna pochyliła się nad nim tak nisko, iż jej loki musnęły mu twarz i rzekła:
— Przyjacielu!... spójrz na mnie.
Morrel zerwał się, krzyknął szaleńczo i padł na kolana, całując stopy swej ukochanej.



ZAKOŃCZENIE.

Reszta nocy zeszła Morrelowi i Walentynie na opowiadaniach swych wrażeń i przeżyć, w czasie tak długiej rozłąki.
Gdy świt zaróżowił niebo, wyszli na brzeg morza, by ucieszyć wzrok widokiem wschodu słońca, które oblewało już purpurą połowę horyzontu.
Wtem Morrel dojrzał w półcieniu masy skał jakiegoś człowieka, który jakby oczekiwał na nich.
— A, to Jakób — rzekła Walentyna — dowódca naszego statku.
I dała ręką znak, ażeby się przybliżył.
— Mam list od hrabiego — powiedział majtek.
— List... od hrabiego?... zawołał Morrel, tknięty smutnem przeczuciem, a gdy go rozpieczętował, czytać zaczął:

„Drogi Maksymiljanie!
Statek mój czeka na wasze rozkazy. Sądzę jednak, iż udacie się przedewszystkiem do Livorno, gdzie pan Noirtier, pod opieką Bertuccia, czeka na swą wnuczkę, pragnąc ją pobłogosławić, zanim pójdzie ona do ołtarza.
Całą wyspę Monte Christo wraz z jej grotą, pałac przy Polach Elizejskich i zamek w Treport przyjąć zechciejcie jako dar ślubny od Edmunda Dantesa.
Zanoszę przytem gorącą prośbę do panny de Villefort, ażeby majątek, jaki odziedziczyła po ojcu, który dostał pomieszania zmysłów, i po bracie swym, który w dniu ostatnim września zmarł wraz z matką swoją, — oddała na ubogich.
Powiedz temu aniołowi, który wkrótce zostanie twą żoną, by od czasu do czasu pomodliła się za człowieka, który, jak szatan sądził przez chwilę, iż jest równy Bogu, a który potem z całą pokorą uznał, iż tylko w Bogu jest mądrość najwyższa i potęga nieogarnięta. Być może, iż modlitwy te sprawią, iż zgryzoty człowieka tego będą mniejsze.
Co się ciebie tyczy, Morrelu, to masz wyjaśnienie mego tajemniczego względem ciebie postępowania: tylko ten, który spadł na samo dno niedoli, jest zdolny odczuć i ocenić szczęście najwyższe.
Żyjcie i bądźcie szczęśliwi, najukochańsze dzieci serca mego, i pamiętajcie, iż cała mądrość życia w tej jedynie mieści się prawdzie: „Czekać i mieć nadzieję“. Twój przyjaciel — Edmund Dantes

Hrabia de Monte Christo“.

W czasie czytania tego listu, z którego dowiedziała się dopiero o nieszczęściu ojca i śmierci brata, Walentyna zapłakała gorzko.
Drogo swe szczęście okupiła!
— Gdzie jest hrabia? — zapytał Morrel, po przeczytaniu listu.
Jakób wskazał na horyzont.
W oddali, na wąskiej linji, rozdzielającej powierzchnię wód od nieba, widniał w błyskach wschodzącego słońca biały żagiel, jak skrzydło mewy.
— Odjechał!... zawołał Morrel — odjechał!... Żegnam cię, mój ojcze!
— I ona odjechała — powiedziała cicho Walentyna. — Bywaj zdrowa... przyjaciółko moja, siostro jedyna.
— Kto wie, czy zobaczymy ich kiedykolwiek? — zawołał Morrel, ocierając łzy.
— Przyjacielu — dała odpowiedź Walentyna — czyż hrabia nie pouczył cię, iż całą mądrością życia jest: „czekać i mieć nadzieję“!?

KONIEC.





  1. We Francji niema zwyczaju, by ciał zmarłych wystawiano w kościele. (Przyp. tłómacza)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.