Przejdź do zawartości

Antologia bajki polskiej/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Tytuł Antologia bajki polskiej
Redaktor Julian Ejsmond
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1915
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

ANTOLOGIA

BAJKI POLSKIEJ



OPRACOWAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ
JULJAN EJSMOND






NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA  ============  LUBLIN  ============  ŁÓDŹ
KRAKÓW ================ G. GEBETHNER I SPÓŁKA
NEW YORK □ THE POLISH BOOK IMPORT. CO, INC.





SŁOWO WSTĘPNE




Bajka jest potrzebą wszystkich czasów i narodów. Dowodem tego — jej żywotność. Znajdujemy ją w najstarszych pomnikach chaldejskich z przed czterech tysięcy lat, znajdujemy ją w Grecyi i Rzymie, w średniowiecznej i nowożytnej Europie. Znamiennym jest fakt, iż w wielu literaturach pierwszemi drukowanemi książkami w języku ojczystym są zbiory bajek.
Całość bajek danego narodu uważaną być może za rodzaj epopei narodowej, gdzie występują wszystkie warstwy społeczne, gdzie rozstrzygają się omal że wszystkie palące zagadnienia narodowego bytu.
Bajka od zarania istnienia swego nosi na sobie fatalne piętno dydaktyzmu. Chce nauczać. A jak rak toczy i niszczy zdrowy organizm, tak dydaktyzm trapił i zatruwał poezyę fabulistyczną od niepamiętnych czasów. Tendencyjność stała się konieczną cechą bajki, innemi słowy: bajka przestała być poezyą. Bajkopisarze zapomnieli o tem, iż na to, aby apolog wywierał jakikolwiek wpływ na ludzką duszę, musi być koniecznie i przedewszystkiem dziełem sztuki; zapomnieli o tem, iż tendencya jest śmiercią dla piękna, a więc i dla sztuki, »jeżeli jej doszczętnie nie pochłonie wywołana przez nią wizya artystyczna«[1]. Morał wysunął się na pierwszy plan. Poeci wykazywali, że każdy grzech zostaje ukarany na świecie, a każda cnota nagrodzona. Znowu nie pamiętali o tem, iż najwyższą moralnością bajki powinna być nauka prawdy. A teorya, która się domaga, aby występny był zawsze ukarany, a cnotliwy aby zawsze tryumfował, pozbawiona jest najgłówniejszego warunku doskonałości: prawdy. Co zaś nie jest prawdziwem, to, według słów Ruskina, pięknem być nie może.
Drugim niezbędnym warunkiem dobrej bajki jest szczerość. Bajka może płakać (np. »Słowik w urnie« Niemcewicza), ale jeżeli się śmieje, to powinna się śmiać szczerze. Aby dojść do tego, bajka musi wyśmiewać nietylko ludzkie wady, ale i śmieszne cnoty, nietylko to, co jest złe, ale to jedynie, co jest śmieszne. Inaczej śmiech będzie nieszczery, na czem wartość artystyczna straci.
A jeśli bajka nie jest dziełem sztuki, to nie posiada żadnej wartości. Tendencyjnie pouczający pierwiastek w nieartystycznej bajce nikogo jeszcze nigdy niczego nie pouczył. O skuteczności »morałów«, z wyjątkiem nielicznych może krytyków literackich, wątpią wszyscy, nawet bajkopisarze sami.
Dzięki opinii »utworu pouczającego« bajka przedostała się do książek dla dzieci i stała się ulubionym pokarmem, a raczej przereklamowaną trucizną, którą pokolenie starsze zaczęło umoralniać, a właściwie deprawować dzieci. Stanowczo godzę się ze zdaniem Rousseau i Lamartine’a, iż niema dla dzieci nieodpowiedniejszej lektury jak właśnie bajki. Zimny ich rozsądek mrozi gorącą wiarę dziecka. Praktyczna moralność zabija wszelki idealizm. Źle zrozumiana alegorya uczy kłamstwa.

Zato dla dorosłych apolog ma znaczenie niezmiernie doniosłe. W filozoficznych bajkach ludzkość wypowiada całą swoją mądrość życiową; w moralno-obyczajowych — ośmiesza odstępstwo pojedyńczych jednostek od swoich ideałów; w społecznych i politycznych — pozwala się wypowiedzieć swobodnie gnębionym i ciemiężonym.


BIERNAT Z LUBLINA.
WIEK XV—XVI.

Bajka w Polsce rozwinęła się na gruncie greckich i indyjskich apologów w łacińskich przekładach. Ale dopóki cudzoziemską mową do Polaków przemawiała, nie mogła ani wywierać głębszego wpływu, ani cieszyć się dużem powodzeniem. Zrozumieli tę wielką prawdę dopiero autorzy XVI wieku i to autorzy Reformacyi. Zrozumieli oni, iż na to, aby mieć posłuch w narodzie, trzeba przemawiać językiem tego narodu. I zaczęli pisać po polsku. Stąd pierwszymi u nas bajkopisarzami polskimi byli zwolennicy Reformacyi: Biernat z Lublina i Rej. Bajki Biernata, wydane około r. 1522, noszą tytuł: »Żywot Ezopa mędrca obyczajnego i z przypowieściami jego«. W »Żywocie Ezopa« autor wzoruje się na niemieckim tekście Steinhoewela, w »przypowieściach« — na łacińskich bajkach Romulusa, Rimicyusza, Abstemiusza i Jana z Kapui. »Ezop« Biernata cenny jest jako pierwszy zbiór przysłów polskich na sto lat przed Rysińskim. Pod względem treści do najciekawszych należą bajki społeczno-aktualne. Charakterystyczną jest niechęć autora do wyższych sfer i do duchowieństwa. Teologię średniowieczną porównywa bajkopisarz do każenia sobie zębów o pilnik niezgryziony. Klasycznym pomnikiem antyklerykalnych tendencyi Biernata jest wstęp do bajek:

Nie patrząc na biskupy,
którzy mają złotych kupy,
boć nam ci wiarę zelżyli,
Boże daj, by się polepszyli...
Dwór nam pokaził kapłany,
kanoniki i dziekany...
Wszystko w kościele zdworzało,
nabożeństwa barzo mało...


Prawdopodobnie dzięki temu »wstępowi« oraz dzięki bajkom, skierowanym przeciw szlachcie i duchowieństwu, dzieło Biernata zostało przyjęte przez społeczeństwo niechętnie, nawet wrogo, mimo że było jedną z pierwszych książek polskich. Biernatowy »Ezop« wkrótce znalazł się na indeksie ksiąg zakazanych przez Kościół i zaczął być niszczonym i tępionym bez miłosierdzia. Kończąc swój żywot, odrodził się wkrótce pod postacią »Przypowieści Ezopowych«, później zwanych »Fabułami Aezopowemi«, a zażywających niezmiernej popularności w XVII i XVIII wieku.


ŻYWOT EZOPA FRYGA, MĘDRCA OBYCZAJNEGO I Z PRZYPOWIEŚCIAMI JEGO.

4. W NADZIEJĘ WIELA MAŁA NIE OPUSZCZAJ.

Słowik, iż ten obyczaj ma,
siedząc w gaju, słodko śpiewa;
więc go krogulec ułapił,
bo tam w gaju z nim społem był.

Rzekł mu słowik: »Miły panie,
małe ze mnie masz śniadanie:

patrz sobie ptaka więtszego,
a mnie puść tako małego!«

Rzekł krogulec tymi słowy:
»Lepszyś ty mnie tu gotowy,
niźli ini, co latają,
chocia więcej mięsa mają.

Bo kto traci, co w ręku ma,
a niepewne rzeczy duma:
takiemuć zmysłu nie zstawa,
pewne za niepewne dawa.



63. ZŁEMU NIE CZYŃ DOBRZE.

Wilk niekiedy barzo stękał,
iż kość w gardle zawiązłą miał:
nie wiedział, co sobie radzić,
ledwie mógł słowo przemówić.

O lekarzu sie pracował,
wielkie myto obiecował,
Ktoby sie chciał tego podjąć,
wilkowi kość z gardła wyjąć.

Owaciem sie żóraw obrał,
nosem z gardła kość mu wyrwał,
a kiedy go tak uzdrowił,
o zapłatę z wilkiem mówił.

Wilk sie z jego żądania śmiał,
a swe zęby ukazował,
rzekąc: »Aza masz w tym mało,
żeś wyjął kark z gardła cało?«


Nie czyń złemu nic dobrego,
boć nie będzie wdzięczen tego,
bo źli w tym kochanie mają,
gdy złe za dobre wracają.



81. RAD TEGO NIECHAJ, CZEGO MIEĆ NIE MOŻESZ

Liszka niegdy łaczna będąc
chodziła, na śliwy patrząc,
mówiąc: »By która upadła,
jakobych ją smaczno śniadła!«

A ony sie tylko chwiały,
iż czas nie był, nie padały.
Liszka, gdy długo czekała,
idąc precz, z sobą gadała:

»Otóżci o śliwy nie dbam
i tak ich nierada jadam,
a zwłaszcza, iże są małe,
a i jeszcze nieuźrzałe«.

Roztropnyć sie mieni nie dbać
o to, czego nie lża dostać,
a gdy szczęście nie folguje,
o to sie też nie pracuje.



94. KTO LECIE PROZNUJE, ZIMIE POCZUJE.

Mrówka śrzód lata robiła,
żyto do jamy nosiła,
na zimę sie przyczyniając,
a przyszły czas przeglądając.


A kobyłki nic nie dbały,
ani sie raz pracowały:
śpiewały lecie po łące,
gdy było słońce gorące.

Potym zima przyśpieszyła,
wszytko ziele posuszyła.
Mrówki tego nic nie dbały,
bo dosyć żywności miały.

Kobyłki kiedy opadły,
a nie miały, coby jadły,
barzo sie są zatroskały,
mrówek o pomoc żądały.

Mrówki sie z nich naśmiewały,
a ich lenistwo karały:
»A czemuście tak gnuśne były,
żeście lecie nie robiły?«

Ony im odpowiedziały:
»Wszakeśmy nie proznowały:
latałyśmy, słodko śpiewając,
ludziem wesele działając.«

Mrówki rzekły: »Siostry łaskawe!
gdyście tako śpiewające,
dziś sie tańcem zagrzewajcie,
a tak lata doczekajcie!«

Kto we żniwa patrzy chłodu,
nacierpi sie zimie głodu:
a kto sie nie chroni znoju,
pożywie chleba w pokoju.



100. W NIERÓWNIU TOWARZYSTWA NIEMASZ.

Lew z bykiem, z kozłem, z baranem
miałci sie dzielić jeleniem,
którego są ułowili,
gdy na łowie społem byli.

Czterzy części udziałali,
aby o nie los miotali,
komu sie co miało dostać,
by sie nie trzeba kłopotać.

Więc lew rzekł: »Ja pocześniejszy,
przeto mnie ma przyść dział pierwszy.
I wtorąć sobie oddzielam,
iż nad was więcej mocy mam.

Trzeciej żądam, abych ją miał,
boć-em więcej z was pracował.
Czwartej jeśli mi nie dacie,
z mej przyjaźni nic nie macie«.

Oni k’ temu przyzwolili,
lwowi wszytkiego dopuścili,
a dosyć to z działu wzięli,
że odeszli od lwa cali.

Chroń się człowieka mocnego,
boć sobie nie chce równego,
ani sie też składaj z dworem:
przyłożysz sie zawżdy worem.





MIKOŁAJ REJ.
1505 — 1568.

Pod piórem Reja bajka polska staje się utworem prawdziwie artystycznym. Główne jej zalety: humor i zwięzłość. Wprawdzie z dzisiejszego punktu widzenia zalety te często stają się wadami, humor rubaszny opiera się omal że jedynie na pornografii, a zwięzłość przechodzi w niejasność, ale nie sposób odmówić apologom Reja doniosłego historyczno-literackiego znaczenia.
Pierwszemi bajkami Reja, bo pochodzącemi jeszcze z przed 1548 roku, są dyalogi »Kot ze lwem« i »Gęś z kurem«. Pozatem cztery bajki Rejowe spotykamy w »Wizerunku«, 22 — w IV części »Zwierzyńca«, 9 — w »Figlikach«.


Z »FIGLIKÓW«.

NA NIEPEWNE JEDNANIE.

Powiedali na kura, iż wleciał na gruszkę,
widząc w polu biegając liszkę panią duszkę.
Przyszedł lis: »Panie kurze, nie wiesz co się stało?
Wszytko się pojednało, co się siebie bało!«


Kur sie wspina ku górze, mówiąc, iż chart bieży.
A lis skoczy do lasa, sierść się na nim jeży.
Kur zawołał: »Poczekaj, wszak mamy jednanie!«
Lis rzekł: »Nie wiem, wie-li chart o tem, miły Panie«



CHŁOPA CO DO PANA NIE PUSZCZONO.

Chłopa nie chciano puścić, gdy przyszedł do pana.
A on szedszy do domu i przyniósł barana.
Począł mu łamać ogon, a kiedy jął trzeszczeć,
ubogi baran począł przede drzwiami wrzeszczeć.
Wnet sam pan drzwi otworzył: »A czego chcesz, bracie?«
I tamże go odprawił wnet w onej komnacie.
Idąc chłop precz, rzekł: »Panie, życzyłcibych tego,
abyś zawżdy barana miewał odźwiernego«.



CO MIEDŹWIEDZIA SKÓRĘ SZACOWALI.

Dwa obeszli Miedźwiedzia, więc sobie szeptali,
szacując zaczby onę skórę w mieście dali.
Puści się Miedźwiedź do nich: jednego połapił,
a drugi się na drzewo ochotnie pokwapił.
A ten duszę zataił. Miedźwiedź stojąc słucha.
Skoczył precz, a ten pyta: »Coć szeptał u ucha?«
»Mówił, bych ci nie wierzył, a to pilnie chował,
póki nie mam, bych cudzej skóry nie szacował«.



ZE «ZWIERZYŃCA« CZĘŚCI IV-ej.

XIX.

Kruk ułapił chomieka, na drzewie ji skubie,
alić lis podeń dybie w onej swojej szubie:

»Aleś, kruczku, wybielał, bom cie czarno widał,
słyszę, żeś i głos zmienił i radbych cie słyszał«.
Kruczysko chce zaśpiewać, upuści chomieka,
a lis go pochwyciwszy, choć nie miał konika,
skoczył prędko do lasa; kruczek sie obaczył,
iż zdradzon jego miłość, kiedy śpiewać raczył.



XLI.

Wąż, chłopu dziecię zjadszy, uciekał ksykając,
a chłop mu ogon uciął, — poszedł wąż stękając.
Więc sie dziecię zgoiło, ogon też wężowi,
chłop rzekł: »Pojednajmyż sie, kiedychmy już zdrowi!«
Rzekł wąż: »Jać sie pojednam, lecz gdy uźrzę ogon
a ty dziecię wspomieniesz, będzie znowu gomon«.
Zawżdy gdy obrażona przyjaźń bywa nazbyt,
na wieczne tam przymierze trudno bywa o kwit.



XLII.

Gołębie, widząc kanię, iż ptaki goniła,
obrali ją za króla, aby ich broniła.
Potym jastrząb przyleciał, wnet kania skwirczała,
a gromada jastrząba wnet królem obrała.
Potem jego wielmożność, gdy już królem został,
co naprzedniejsze pany po jednemu chwostał.
Nigdy ty sobie nie gań pana spokojnego,
boć sie rychlej dostanie w łeb za zuchwałego.



LI.

Praczkę węglarz namawiał, aby z nim mieszkała:
»Bo ja mam węgla dosyć, będziesz przy nim prała«.
Praczka rzekła: »Wiem pewnie, stałoby za moje,
bo cobych ja poprała, toby węgle twoje

wszytko mi poczyrniło; a tak bez kłopota
nigdyby nie minęła mie dwoja roboła«.
Zawżdyć, kto z brudnym mieszka, każdy sie ubrudzi,
takżeć dobry zawżdy sie ma strzedz od złych ludzi.





BARTOSZ PAPROCKI.
1540 — 1614.

Bajki Biernata z Lublina i Reja odznaczały się narodowym charakterem, dążnością do wyswobodzenia języka polskiego z pod wpływów łaciny i dbałością o jego czystość. Paprocki, jako bajkopisarz, jest typowym przedstawicielem dawniejszej epoki, w której mowa nasza przesiąknięta była nawskroś sakralną łaciną kościelną, a językowi zbywało na sile wyrazu i bogactwie. Apologi Paprockiego zawarte są w »Kole rycerskiem« (1575), przeróbce »Dialogus creaturarum« Pergamena. Roi się w nich od egzotycznych i fantastycznych stworzeń, ryb zębatek, muren, syren, onokratulusów, karflanków, jednorożców, ipocentaurów, dromadaryusów, orynusów, rynoceronów i kamaleopardulusów. Nie wyżej od artystycznej stoi i moralna strona bajek Paprockiego. Charakterystyczną ich cechą jest w nich osobiste uczucie. Paprockiemu zawdzięczamy pierwsze osobiste bajki polskie. Natchnęła go do nich żona, która unieszczęśliwiała biednego poetę. Stąd płynie niechęć jego do płci pięknej wogóle.
Złą żonę radzi, »za nogi związawszy, w kominie miasto szynki zawiesić, psiem sadłem wysmarować i takowe dobrze kijem wcierać«. Widocznie sposób był dobry, bowiem pani Paprocka, prawdopodobnie po jednem z takich »wcierań psiego sadła«, przeniosła się do wieczności 1572 roku. Typową »osobistą« bajką Paprockiego jest następujący przykład:

»Okręt tonął na morzu, żeglarze wołali,
aby prędko co cięższe rzeczy wymiotali.
Jeden porwał żonę swą i wrzucił ją w wodę,
rad, iż Pan Bóg dać raczył takową przygodę,
powiedając: »W tej łodzi niemasz nic gorszego
jako ta moja żona, ani nic cięższego«.

Prócz bajek osobistych, moralno-obyczajowych i filozoficznych pisał Paprocki i bajki polityczno-aktualne. Znajdujemy w nich aluzye do Zyg. Augusta, do Anny Jagiellonki, do projektowanej wyprawy na Tatarów i Turków, wreszcie do rządów Iwana Groźnego.


»KOŁO RYCERSKIE«.

Nie mamy nikogo hańbić z powieści ludzkiej
ani z widzenia, ale z doświadczenia.


XXXVI. PRZYKŁAD O DWU DRZEWACH.

Dwie drzewie w jednym miejscu tylko same stały,
na sobie piękny i dość owoc smaczny miały.
Przyszedł do nich mąż jeden, począł się dziwować,
i nie kazał żadnego przy nadobnym chować,
mówiąc, że barzo szpaci to drzewo mierzione
tego drugiego piękne gałęzi zielone:
Godnaby rzecz, aby je wycięto od niego,
bo się pewnie poszpaci tą żadnością jego.
A gdy je chciano rąbać, ono powiedziało:
»Zły a niesprawiedliwy, a cóż się wam stało?«
Gdy Pan szedł do Sodomy, aby złe osądził,

ten nam przykład zostawił, by żaden nie błądził.
Rzekł tak: »Wielkie wołanie tu się ciśnie do mnie
z Sodomy; muszę tam iść, czego to chcą po mnie«.
Choć wiedział, ale przykład ten nam zostawiając,
to czynił, sądzić nie dał, przyczyny nie znając.
A tak wy mię nie sądźcie z widzenia żadnego,
pierwej chciejcie skosztować owocu mojego,
bo Zbawiciel powiedział swoimi ustami:
»Ex fructibus eorum poznacie ich sami«.
Oni, to usłyszawszy, wnet się zatrzymali,
z obudwu drzew owocu zaraz skosztowali.
Chwalą jedno z owocu, a drugie z piękności,
zgoła w obu nie baczą skażenia godności.



Isidorus: Nullum condemnes ante iudicium. Mattheus 7: Nolite iudicare, et non iudicabimini, nolite condemnare, et non condemnabimini.

Nie mamy się nigdy o cudzą krzywdę wadzić,
ani też nieprzyjaźni mnożyć między ludźmi.


LXXXVII. PRZYKŁAD O LEWPARCIE I O JEDNOROŻCU, KTÓRZY WALCZYLI Z SMOKIEM.

Lewpart walczył na smoka, nie mógł mu sam zdołać,
począł sobie na ratunk jednorożca wołać,
mówiąc: »Iżeś jest zacny ty na każdą stronę
i to wiesz, jako panu, trzeba dać obronę,
proszę cię, tak mężnego, obroń mię smokowi,
tak ludzi, jako zwierząt nieprzyjacielowi«.
Jednorożec, to słysząc, iż go wychwalają,
męstwo, cnotę, bywałość — wszystko wspominają,
rzekł: »Prawdę, bracie, mówisz, żem ja świadom wojny,
a przeto się nic nie bój, będziesz wnet spokojny,

bo skoro smok rozdziewi swój psiniec łakomy,
wtenczas ode mnie rogiem będzie przebodziony«.
Przyszli oba do smoka, lewpart opowiedział
wojnę smokowi, mówiąc, żeby pewnie wiedział:
»Już wiedz, żeć tu gardło dać«. Ale smok okrutny
namniej na one groźby jego nie był smutny.
Rozdarł zaraz paszczękę, ogień zaraźliwy
puścił, a jednorożec zaraz on gniewliwy
chciał go rogiem uderzyć: zaraził się smrodem,
upadł zaraz na ziemię z onym tęgim rogiem,
jął narzekać na onę swoję mowę butną,
a zostawił na przykład tę przypowieść smutną:
Qui pro alio vult pugnare, se incipit trucidare.
Wiedz, iż jest rzecz szkaradna wychwalać się z czego,
gdyż nie wiesz, trafisz-li w to, dokażesz-li tego.
Nie ufaj swemu męstwu, nie walcz ni za kogo,
bo sam za to ucierpisz i przypłacisz drogo.



Ecclesiastes: De ea re, quae te non molestat, ne certaveris.
Seneca: Semper dissensio ab alio incipiat, a te reconciliatio.


Tego ze wszech napilniej strzedz mamy, aby każda niewiasta w wielkiej grozie była, a o każdy uczynek nieposłuszny, aby karanie miała.


XXXIX. PRZYKŁAD O SATYRZE, KTÓRY POJĄŁ
DZIEWKĘ IPOCENTAUROWĄ.

U ipocentaurusa satyr się ożeniał,
skoro mu dziewkę oddał, z trzech ją upominał:
»Pierwsza, ma miła żona, by to pamiętała,
nigdy rzeczy fałszywych mnie nie powiedała.

Druga, iżeby nigdy mnie nie złorzeczyła,
trzecia, łoża naszego by nie sromociła.
Te rzeczy jeśli zawsze będziesz wypełniała,
tak wiedz, iż przyjaciela ze mnie będziesz miała«.
Chcąc tego wrychle doznać, jeśliże to ziści,
bo te rzeczy nacięższe na nie, wiecie wszyscy,
rzekł: »Powiedzże mi prawdę, moja miła żono,
jako twoje rodzice zdawna nazywano«.
Rzekła: »Nie wiem«. A pierwszą sztukę ukazała,
mówiąc: »Jam, jako żywo, rodziców nie miała«.
Satyr rzekł: »Przykazanie mojeś już złamała«.
Ona się rozgniewawszy, wnet mu złorzeczyła.
Nie chciał z nią zaraz mieszkać. Po niedługim czasie
i trzecie rozkazanie przestąpiła zasię.
Nalazła przyjaciela, którym się cieszyła,
osła, skoro satyra jedno opuściła.
On, wezwawszy w gromadę przyjaciół społecznych,
dał ją stracić, nie dając pełnić jej spraw niecnych.
Ona, tak umierając, te słowa mówiła:
»Trzeba, żona mężowi by posłuszną była«.

Optimum est obediri viris suis ac servire.

Aleć dziś pani żona więcej niż mąż rządzi,
a takowy nikczemny w przykazaniu błądzi.
Słuchajże, pani żono, jak na cię wołają,
a te to twoje rządy jako wysławiają.

Ecclesiastes: Mulier si principatum habeat,
contraria est viro suo.
Idem: Melius est habitare in terra deserta,
quam cum muliere rixosa et iracunda.
Augustinus lib. 9. Uxoris lingua, non mariti
ira sibi conciliat malum.



Jest rzecz barzo trudna każdemu
odmienić cudze przyrodzenie.


CXIII. PRZYKŁAD O RYSIU I O WIEPRZU.

Ryś, zwierzę ochędożne i barzo rozkoszne,
omija rad plugastwa, wzgardza wszystkie sprośne.
Chował sobie k’potrzebie wieprza bialuchnego,
rozkazał mu się chronić miejsca plugawego.
Wieprz się o to frasował, a w błoto uciekał,
rzeczy co nasmrodliwsze sobie za złoto miał.
Czasu jednego odszedł ryś wieprza onego,
a on, zaraz wbieżawszy do miejsca kalnego,
umazał się. Ujźrzawszy ryś, wzgardził go zaraz.
Rzekł: »Jużem słów doświadczył onych i sam teraz«

Remutare de natura aliquem est poena dura.

I u nas dzisia trafi człowieka takiego,
który jest przyrodzenia właśnie wieprzowego:
Nie odmieni niecnoty, której nawrzał z młodu,
jeszcze się ciśnie do niej, by wieprz do wychodu.



Philosophus: Consuetudo est altera natura, peccatum
consuetudinis est velut languor inveteratus, qui difficile curat.[2]



Mamy się strzedz, abyśmy nie byli nazbyt
dobrymi, byśmy nie byli oszukani od chytrków
przez dobroć naszę.


CXVI. PRZYKŁAD O MAŁPIE I O BORSUKU.

Małpa, kiedy borsuka na polu potkała,
zaraz go: »Jak się masz, braciszku?« — pytała —
»pożyczcie mi sta grzywien, bo mam iść za góry;
może się tam pozyskać potym tysiąc który,

a ja z tobą na poły rozdzielę się zyskiem;
i swym, co będę miała, tak wiedz pewnie, wszystkiem«.
Borsuk tak rzekł: »Pożyczę, bo jednak śpię wiele,
a takowa mi przyjaźń nie da usnąć śmiele.
Stawże tylko rękojmie, cyrograf nagotuj,
toż w ten czas o pieniądzach śmiele ze mną rokuj«.
Małpa zaraz cyrograf borsukowi dała,
byka do rękojemstwa z wołem zawołała.
Odebrawszy pieniądze, zaraz odbieżała,
więcej się borsukowi już nie pokazała.
Borsuk, będąc oszukan, rękojmie pozywał,
k onemu cyrografu przed sędziego rok dał.
Lecz się rękojmie z niego potym naśmiewali,
te jego prośby częste wszystkie na żart brali.
Ale sędzia rozkazał, by mu zapłacili
to, co w on czas za małpę listownie ręczyli;
a oni, iż nie mieli pieniędzy mu płacić,
wnet musieli borsuka gwałtownie zatracić.
On nieborak, gdy zdychał, te słowa powiedział:
aby je i na potym każdy człowiek wiedział:
Qui non cupit mutuare, nunquam cupit litigare.

I u nas dzisich wieków ludzie to działają,
że własne przyjacioły o to zabijają:
gdy mu się upomina tego, co pożyczył
będzie prędko zęby swe od kamienia liczył.

Psalmista: Iocundus homo, qui miseretur et commodat etc.
Cato: Cui das, videto.





SEBASTYAN KLONOWICZ.
1551 — 1608.

W poemacie Klonowicza p. t. »Flis« spotykamy wplecioną w ogólny tok opowiadania bajkę o nurku, nietoperzu i jeżynie. Bajka ta, osnuta na ludowem wierzeniu, ma raczej charakter legendy gminnej.

NIEDOPERZ, NUREK I KIERZ JEŻYNOWY.

Nie bądź jako trzej towarzysze oni,
co handlowali z sobą w jednej toni:
Niedoperz, Nurek, z nimi kupiec nowy
Kierz jeżynowy.

Niedoperz wiele napożyczał worów
pełnych pieniędzy u swych kredytorów,
nurek też sobie wyborgował mnogich
klejnotów drogich.

Nabrał na srogi zapis pan Jeżyna
postawów sukna, co więc nie nowina,
to wszystko w jeden przeważna drużyna
okręt włożyła.

Na ich nieszczęście przyszedł wiatr przeciwny,
rozbił im okręt. Tam frasunek dziwny

przyszedł tak nagle na one spólniki:
zmylił im szyki.

Niedoperz gdy tam stracił główną sumę,
odmienił wnetże onę swoję dumę,
chroni się wednie swego kredytora,
czeka wieczora.

Strzeże się zawsze Wójtowskiego sługi,
by go nie pozwał do prawa o długi.
Więc przez cały dzień, bojąc się popłochu,
siedzi w maclochu.

Nurek, bojąc się też prawnych kłopotów,
zawsze na wodzie szuka swych klejnotów;
nurza się do dna, zaniechawszy chluby,
szuka swej zguby.

Jeżynowy Kierz, wetując swej straty,
hamuje ludzi, chwyta ich za szaty:
»Chodzisz, pry, z mego sukna w nowej szacie,
spraw mi się, bracie«.

A tak byś nie był, szyprze, Nurkiem owym
i Niedoperzem i Krzem jeżynowym,
spuszczaj swe własne i to się dzierż miary,
kładąc towary.

Po mału tedy do szczęścia przystępuj,
a szukając go, z granic nie występuj,
wszak powiedają, iż kto napomalej,
ten zajdzie dalej.





SZYMON SZYMONOWICZ.
1557 — 1629.

Bajki-nagrobki, znane dobrze w literaturze greckiej, do naszego piśmiennictwa wprowadził Szymonowicz. Ma on zatem jako fabulista zupełnie odrębną —- swoistą fizyonomię. Apologi jego cechuje rejowska zwięzłość, nie wpadająca jednak nigdy w niezrozumiałość, humor, satyryczne zacięcie i piękny język. Tytuł bajek Szymonowicza brzmi: »Nagrobki zbieranej drużyny«.

»NAGROBKI ZBIERANEJ DRUŻYNY«.

NAGROBEK STAREGO SZKAPY.

Stary szkapa tu leżę w błocie utopiony,
we zły raz od woźnice złego zaprzężony,
od złego i młodego: oboje to chodzi
pospołu. Biada starym, gdy je rządzą młodzi.


NAGROBEK PAPUGI.

Gdy się panny służbiste z pachołki ściskały,
jam nie milczała. One mi gardło związały

i tak mię udawiły. Język mię nabawił
chleba i sławy. Język żywota pozbawił.


NAGROBEK SŁOWIKA.

Kiedym konał w paznoktach jastrzębia srogiego,
mówiłem żałośliwe te słowa do niego:
»Niewinnym ja śpiewaczek, mało na mnie mięsa...«
A on: »Idź przecie w gardło. Dobry kęs do kęsa«.


NAGROBEK KOMORKA, CO LWA KĄSAŁ.

Dojadałem ja lwowi. On prze małość moję
nie mógł mi nic uczynić. Gdy proporce swoje
rozciągam, wpadłem w siatkę pająka lichego.
Mały wielkim dogryza, ginie od mniejszego.





MARCIN BŁAŻEWSKI.
XVI — XVII WIEK.

Marcin Błażewski sięgnął po wzór do swych bajek nie do łacińskich apologów, jak jego poprzednicy, lecz do bogatej skarbnicy literatury włoskiej. Przerobił wierszem polski prozaiczny przekład bajek Verdizottiego «Cento favole« i wydał 1612 r. p. t. »Setnik przypowieści uciesznych«. Bajki Verdizottiego pisane są białym wierszem jedenastozgłoskowym, oktawami, tercynami, nawet sonetem. Błażewski pisze stale trzynastozgłoskowcem rymowanym parami. Wszystkie apologi Błażewskiego są rymowane, podczas gdy u Verdizottiego rymowanych bajek jest tylko 14. Polskie tłumaczenie ma jeszcze jedną wyższość nad oryginałem: jest ono prawie że o połowę zwięźlejsze.

»SETNIK PRZYPOWIEŚCI«

Gdzie przeskoczyć nie możesz, podleź.

XXVI. DĄB I TRZCINA.

Dąb i trzcina spór wielki raz z sobą trzymali,
w którym gdy uszczypliwiej sobie przymawiali,
rzekł dąb trzcinie: »Cóż czynisz? ze mną się chcesz wadzić?
Nie wiesz, że ja każdego umiem z siebie zsadzić

mocą swą przyrodzoną? Wytrwam ja gromowi,
wytrwam wiatrom i gradom, wytrwam piorunowi.
A ty, by namniejszy wiatr, zaraz czołem bijesz,
ledwie że się przed wiatry pod wodę nie kryjesz!«
Umilkła zatym trzcina, za wygraną daje,
bo więc przeciwko prawdzie rozumu nie staje.
W kilka dni potym, gdy się wiatry rozigrały
i nad zwyczaj się prawie zewsząd siłowały,
trzcina raz się położy, jakby ją podkosił,
drugi raz się podniesie, jakby ją kto wznosił.
Dąb się zaś opierając ogromnie szumowi,
nie chce w nakłony podać gałęzia wiatrowi.
Wszakże się mocy jego przecię nie uchronił,
bo go wiatr tuż przy ziemi gwałtownie przyłomił.
A wtym trzcina do dębu rzecze temi słowy:
»Mógłbyś się teraz sromać onej chlubnej mowy,
gdyż już leżysz bez dusze, a mnie zaś ukłony
dodały przeciw wiatrom wszelakiej obrony«.
Tak i człek skłonny rychlej ujdzie razu złego,
a hardość zaś częstokroć poraża butnego.
I niemasz nic od rzeczy, jeśli podleźć przydzie,
gdzie się więc człowiekowi przeskoczyć nie zejdzie.


Nie jedno szczęście wszystkim.
XXXV. O DWU OŚLECH.

Dwaj osłowie, spół idąc, nosili ciężary
różne: więc jednego z nich dolegał bez miary
towar solny, — drugi, acz nierówno pracował,
gębki nosząc, a przecię barziej utyskował.
Weszli wtym oba w wodę. Ten, co obciążony
był solą, padł przez kamień prądem potrącony.
A gdy tak leżał w wodzie, sól się roztopiła,

przygoda go ciężaru jakoś pozbawiła.
Drugi, widząc, że tamten zbył ciężaru swego,
położył się umyślnie, gdzie towarzysz jego
leżał przedtym. Wtym gębki wody nabirają
im dalej w się, tym więcej, aż i wstać nie dają.
Skąd iż się dobyć nie mógł, zginął w onej wodzie,
nie myśląc jako żywo o takiej przygodzie.
Tak też nie każdemu się równo po szwie porze,
ten parą, a ów zasię ośmią wołów orze.
Owa zgoła nie wszystkim jednako przystoi,
jeden umrze od tego, czym się drugi goi.


Mędrsze jajca, niż kokoszy.
XXXVIII. O ŻABIE Z SYNEM.

Wół stanął nad sadzawką, upijając wody;
zajźrzała mu wnet żaba tak wielkiej urody,
więc się pocznie odymać, dech w sobie trzymając,
że tym kształtem w urodzie dojdzie go, mniemając.
Pyta syna: był tyli? — Syn się o nię boi,
widzi, że coś dziwnego we łbie się jej roi.
Rzekł do niej: »Miła matko, zły to taki zwyczaj,
gdy kto stan swój wynosi prawie nad obyczaj.
Zatym idzie zelżywość, idą wielkie szkody,
za które trudno się już spodziewać nagrody.
Ciebie Bóg żabą stworzył, a ty chcesz być wołem.
Widzi mi się, że rozum uderzył ci czołem.
Zgadzaj się, moja rada, zawsze z przyrodzeniem,
nie obrażaj się nigdy cudzym, dobrym mieniem.
Na swym przestawaj, niech cię zazdrość nie uwodzi,
która więc za godnością cudzą rada chodzi«.
Wzdyma się przecie żaba, rady nie słuchając,
że wszystko wie i umie, o sobie trzymając.

A syn prosi, żeby się odymać przestała;
lecz gdy tak przy uporze mocno swoim trwała,
spukła się, skóra dalej wytrzymać nie mogła,
do śmierci rozum zbytni a zazdrość pomogła.
Tak więc starzy, o sobie siła rozumiejąc,
wstydzą się radzić młodszych, tak się więc z nich śmiejąc:
»Dziwne — pry — czasów naszych nastały zwyczaje,
już teraz, niźli kokosz, chce być mędrsze jaje«.
Dziwniejszać to, że mędrsze w piąci lat bywają
dzieci, aniż osłowie, choć dwadzieścia mają.


Głową muru nie przebijesz.
LXVII. O MUSZE.

Mucha głodna, gdy garniec mięsa obaczyła
stojącego u ognia, na nie się spuściła,
to mięsa, to polewki co raz pożywając,
a potrzebie żołądka swego dogadzając.
I tak się pożądanej potrawy objadła,
że co raz chcąc wylecieć, znowu w garniec wpadła.
Wtym widząc śmierć przed sobą nic nie styskowała,
na onę przeszłą rozkosz miłe wspominała,
jako tam z wielkim smakiem i jadła i piła,
przetoż i śmierć cierpliwie tamże też znosiła.
Tak, jeśli się nam długo szczęśliwie powodzi,
nie mamy też narzekać, gdy zasię przychodzi
kłopot jaki. Uporem żaden nie utyje,
ani głową, mój bracie, muru nie przebije.


Nie czyń złemu dobrze.
LXVII. O CHŁOPIE A GAJU.

Przyszedłszy chłop do gaja, w niezmiernej gęstwinie
przypatrzał się tam i sam z daleka dębinie,

prosząc gaja, aby mu tę łaskę pokazał,
a drewno do siekiery uciąć sobie kazał,
którąby mógł tym śpieszniej robotę zawziętą
kończyć sobie, konając już pracę zaczętą.
Gaj, słysząc prośbę jego, chętnie go darował
toporzyskiem. Chłop mu też zaraz podziękował
nie słowy, lecz siekierą, bo gdy ją ustalił,
wkrótce więtszą część gaju, tnąc dęby, obalił.
Tak, kto złego człowieka wzmaga uczynnością,
często mu więc uczynność płaci niewdzięcznością.
Więc nie wierzy, aż gdy się źle odda samemu,
iż to prawdziwa powieść. Nie czyń dobrze złemu.





WACŁAW POTOCKI.
1623 — 1697.

Największy polski humorysta czasów przedstanisławowskich Wacław Potocki w »Ogrodzie fraszek« i »Moraliach« zostawił nam kilkanaście bajek. Chociaż ustępują one znacznie genialnym jego fraszkom, należą do najlepszych apologów staropolskich.

KAŻDEJ MATCE JEJ DZIECI NAJPIĘKNIEJSZE.

Widząc sowa jastrząba, że na obłow leci
»Braciszku, waruj że mi«, rzecze, »pojeść dzieci.
A pamiętaj, żebyś się nie omylił w łowie:
ze wszystkich ptasząt będą najpiękniejsze sowie«.
Nie wymawia się jastrząb, bo słuszną rzecz słyszy:
z tym on na ptaki, ona leciała na myszy.
Toż gdy lotem nad puszczą krąży niedościgłem
widzi zieloną żołnę, widzi czyża z szczygłem,
szaromodre grzywacze, purpurowe gile,
i, jako na siostrzeńców, patrzy na nich mile.
Oczy napasł, garła nic. Kiedy w bliskim drzewie
młodych sowiąt postrzeże: »wej«, rzecze, »nagroda
Zawsze płaci pobożność. Puszczać się jej szkoda«.

Toż jedne do gardziela drobnym tka kawałkiem,
drugie dzieciom na gniazdo w szponach niesie całkiem.
W kilka dni potem, skoro onęż potka sowę:
»A także to, braciszku, trzymają umowę?«
A ów: »Nie trzeba na mnie swojej walić winy,
rzekłaś: co najpiękniejsze — moje mijaj syny«.


WET ZA WET.

Przyszedł bocian na obiad proszony do liszki.
Dała kaszę na talerz, poziera gość łyżki,
bo nosem, jako szydłem, nic jej nie uczyni.
Tymczasem talerz z kaszą zliże gospodyni.
Dziękuje za cześć, chcąc wet bocian oddać wetem,
prosi, żeby też jego nie gardzić bankietem.
Uwarzywszy takiejże kasze, postawi ją
przed lisem, nalawszy dzban z długą, cienką szyją,
gdzie gospodarz aż do dna nos po oczy wtyka,
a gość liże po wierzchu dzban krajem języka.
Nie tak nazbyt konceptom chytry ufaj lisie,
kiedy zaprosisz gości, dajże im na misie,
żeby cię kiedy, tego przykładem bociana,
(choć ptak szczyry i prosty), nie karmiono z dzbana...


DOKTÓR Z JURYSTĄ.
(Ale nie w Polszcze).
Do tego przyszło, że poszli za dworem
o pierwsze miejsce jurysta z doktorem.
Ponieważ wszytkich sentencya padnie:
»doktór zabija, a jurysta kradnie;
złodziej ma nosić drabinę przed katem«.
Jurystę przeto uczczono prymatem.





KRZYSZTOF NIEMIRYCZ.

Bajki Niemirycza stanowią epokę w dziejach polskiego apologu nie dlatego, iż są pierwszymi utworami tego rodzaju pisanymi wolnym wierszem, ale dlatego, że są pierwszemi naśladownictwami La Fontaine’a. Okres bajkopisarstwa polskiego wzorowanego na łacińskich Ezopach oraz ich przeróbkach skończył się z r. 1699. Odtąd następuje drugi okres: przetwarzania, przerabiania i naśladowania bajek La Fontaine’a. Niemirycz zadedykował swoje »Bajki Aezopowe« królewiczowi polskiemu, późniejszemu Augustowi III, aby mu naukę języka polskiego ułatwić i uprzyjemnić:

»Żebyś z łaski Twej chciał poznać zamłodu
mody i język wiernego Narodu...«

Czy uprzyjemnił, nie wiemy, ale nie ułatwił, bo August nigdy nie nauczył się dobrze po polsku.
Po dedykacyi następuje przedmowa, a po niej »Observatia na wiersz wolny«.

»Nie wiem-ci wprawdzie czy polskim językiem
wydał kto kiedy wiersze takim szykiem«,

pisze autor, ale ponieważ cudzoziemcy wydają, więc

»co wolno Francuzom, Włochom i Hiszpanom,
wolno niech będzie i Polakom panom«.

Niemirycz bardzo słusznie dowodzi wyższości w bajce wolnego wiersza nad równosylabowym, a to dlatego, iż wiersz wolny bardziej zbliża się do naturalnej mowy i łatwiej może być mówionym.

»Miara (wiersza) wolna z tej ratiej
żeby dogodzić lepszej relatiej.
Lecz wszelki fortel wierszów się zamyka
w tem, gdy dobrego mają czytelnika,
bo każde pismo, kto czyta nieładnie,
ten najprzedniejszy ornament mu kradnie«.

Następuje 40 bajek branych z La Fontaine’a, a potem »Conclusia«.

Skończmy! bo bajać wiele jest rzecz uprzykrzona.
Kto długo płynie rzeką, nie ujdzie zakrętów,
Kto w studni nazbyt czerpa — dobierze się mętów«.



MAŁPA I DELFIN.

Świadczą to o delfinach dawne historyje,
że człowiekowi są tak przyjaznemi,
że gdy się z ludźmi okręt więc rozbije,
biorą ich na się i w brzeg płyną z niemi...
Doznał tej po nich ludzkości
on sławny Muzyk w starożytności
Arion, gdy go w Port Lacedemony
Delfinów hufiec cały conwojował
jakoby był z nimi w bractwie,
a on im Lutni swej wdzięcznemi tony
za wybawienie dziękował
płynąc na nich, jak na tratwie...
Ktoby rzekł, że takieć szczęście
i małpie się też trafiło,
ale to omyłką było...
Ta będąc także na jednym okręcie,
który się rozbił o skałę,
Delfin, to zwierzę tak dbałe

około zdrowia ludzkiego,
grzbieta jej także użyczył,
bo ją na chłopka małego
w opiniej swojej liczył.
Upłynąwszy nieco, chciał podiscurować
z człowiekiem, którego salwować
raczył z morskich nawałności...
I pytał małpy jeśli w znajomości
jej też jest Lacedemona.
Odpowiedziała, że z nią często conversuje,
że to jest zacna matrona...
Delfin obrócił głowę i consideruje
tego swego towarzysza.
Ale nic nie rzekł. Wkrótce znowu insza
przypadła jakaś questya,
w której małpa po swojemu
znowu się z prawdą i z rozumem mija.
Ale tu delfinowemu
oszukaniu stał się koniec;
kazał jej po morzu w taniec,
zrzuciwszy ją prędko z siebie:
»Człowiekam ja« — mówi jej — »szukał, a nie ciebie«.
Jest i ludzi takich wiele,
którzy o wszystkim discurują śmiele,
ale gdyby ich prawiąc nie słyszano,
to by ich za mędrszych miano.


CZŁONKI I ŻOŁĄDEK.

Członki przeciw żołądkowi
raz się były zbuntowały.
»Co to za sprawa« — mówią — »jak królowi
musim mu codziennie służyć

i tylo z nim biedy użyć...
A on sam jest tak niedbały,
że się z miejsca nie chce ruszyć.
Cokolwiek my obmyślim, to się to weń wetka,
Sami tego nie skosztujem,
nań robim, oń się turbujem...
Śmierć go pewnie potka prędka,
Kiedy z nas kożdy da pokój wszytkiemu...
Niechże patrzy, skądby swemu
pożywieniu sam zabieżał«.
Uczyniły to, kożdy wypowiedział
służbę temu leniwcowi.
Głowa rozumie, że daleko zdrowiej
nic nie myślić potrzebnego,
jeno co jest wesołego.
Ręka nie robi, nogi nie biegają,
chyba, że w taniec zagrają.
Oczy śpią do jedenasty
i nie chcą patrzać, jeno na niewiasty.
Ale to wszytko nad trzy dni nie trwało.
Serce krwie świeżej nie miało,
a to grunt... I gdy tak pości
żołądek, wszytkim członkom przychodzi do mdłości.
Tu buntownicy postrzegli,
jako źle bez gospodarza.
Każdy się z nich upokarza
i znowu do swej functiej pobiegli,
widząc, że ten, który się zdał być w próżnowaniu,
jest najpotrzebniejszym ku ich zachowaniu;
owszem, że wszytko na nim należało,
choć na pozór robił mało.

Ta bajka jest wizerunk Państwa i zwierzchności,
którzy w prostych ludzi oczach

zdadzą się żyć bez trudności
i nie myślić nioczym, jeno o rozkoszach,
a w samej rzeczy jest ich powołanie
mieć kłopotliwe o drugich staranie
i mniej dla siebie żyć, niźli dla owych,
których do usług swych mają gotowych.





JAN JABŁONOWSKI.
1669 — 1731.

Jako bajkopisarz stanowi Jabłonowski przykład nawrotu ku przeszłości. W utworach jego spotykamy dziwną mieszaninę staropolskiego sarmatyzmu z zamiłowaniem do francuszczyzny. Bajki tłumaczy wprawdzie z La Fontaine’a, ale są one na wskroś przesiąknięte duchem średniowiecznej łaciny, Romulusów i Rimicyuszów. Niektóre apologi wyróżniają się pewną zamaszystością, naogół biorąc grzeszą zbytkiem rozwlekłości. We wstępie autor mówi: »miło jest mądre bajki w miłem wierszu czytać«. »To prawda«, robi słuszną uwagę prof. Tarnowski, »ale na to trzeba, żeby były mądre i w miłym wierszu«. A tego brak utworom wojewody ruskiego. Żona poety, Joanna z margrabiów de Bethune, skazaną była nietylko na to, aby znieść dedykacyę dzieła, ale i na to jeszcze, aby płacić jego nakład. Jabłonowski zwraca się do swej książki w następujących słowach.

Idźże, Ezopie, choć przy brzydkim pysku,
strój się w drukarni kosztem żony w Lipsku.
I coś z Ksantypy złej sobie żartował,
klęknij przed Moją, byś z nią nie kontrował«.


„EZOP NOWY POLSKI“.

40. DWÓR PAŃSKI LWA.
Ne quid nimis.
— — — — — — Król Lew, chcąc poznać dworzany,
wszystkie swe, mówię, Poddane i Pany,
swój Uniwersał przy wielkiej pieczęci
wydał, kędy swe zaleciwszy chęci,
wszystkim na jeden dzień schodzić przykazał,
aby się w jego pałacu ukazał
każdy z poddanych. A ukaz cesarski
był groźny, jako jest czambuł tatarski.
Do tego w tymże skrypcie swym dokładał,
że w dzień, w który im przyście ich zakładał,
wszystkich częstować solenniter będzie.
Ten uniwersał publikowan wszędzie,
wszędzie poruszył poddane zwierzęta,
chłopy, mieszczany, szlachtę i książęta.
Schodzą się tedy i największe słonie
o wielkich uszach i małym ogonie,
i uzbrojone też Rynocerosy,
które to w rogach dziwnie noszą nosy;
aż od Szmorgonii walą się niedźwiedzie,
Wilk, Lis, Bóbr, Borsuk, każdy jak chce, jedzie
swoim powozem; zgoła i Kot morski;
każdy pokazał zwierz, że Lwa jest dworski.
A któż się zwierząt wszystkich narachuje,
dość mówić, że Lew wszystkich ich przyjmuje,
prosi na pałac, po prostu jaskini,
w której stolicę Państwa swego czyni.
A ta jaskinia, pełną będąc kości,
W nos uderzyła smrodem wielkim gości.

Niedźwiedź Grubijan, nic nie polityczny,
zatkał sobie nos garścią łapy śliczny.
Pojrzy surowo Lew na grubijana,
pyta: »czy śmierdzi izba jego Pana?«.
Niedźwiedź odpowie: »Jak wychodek śmierdzi«.
Aż Lew Król srogim gniewem się rozsierdzi,
za łeb Niedźwiedzia, uderzył o ziemię,
wycisnął duszę, rozbiwszy mu ciemię.
Tak nauczywszy Lew Bartnika mores,
uczył i drugich szanować Grandores.
Potem do Kota morskiego obróci
mowę, gdy każdy boi się i smuci:
»Kocie, śmierdzi tu?« On się bojąc dumy:
»Królu, tu pachnie nad Zybet, perfumy«.
»Jako?« — Lew krzyknie — »ty sobie przedrwiwasz,
łgarstwy, nieskładne pochlebstwa zażywasz«.
Chluśnie go łapą, aż mój Kot bez duszy,
wszyscy drżą goście, żaden się nie ruszy.
Nakoniec Pan Lew przywoływa Lisa:
»Ty francie, cobyś odrwiłby i Bisa,
powiedz, czy śmierdzi?« Lis ma respons skory:
»Darmo — rzekł — pytasz, bom na katar chory«.
Panowie dworscy, nie bądźcie Niedźwiedzie,
być Grubijanem w dworze się nie wiedzie;
nie bądźcie Kotem łgarskim i pochlibnym:
grozi upadkiem taki niepochybnym
proceder. Mówią, że kto łże i kradnie,
ten się pożywi i wszędzie i snadnie,
lecz, że i wisieć taki będzie snadni,
domyśl się każdy sam, obacz i zgadni.
Możesz zamilczyć prawdę podczas Panu,
jak Lis zamilczał, ucząc dworskich stanu.


41. MĄŻ Z ŻONĄ I ZŁODZIEJ.

Casus fecit virtutem.


Jedna w małżeństwie raz się zeszła para,
która, choć młoda była a nie stara,
jednak tam żona (ja nie wiem przyczyny)
nienawidziła męża i bez winy,
bo się z nią wziąwszy, we wszystkim wygadzał,
wszystkie rozkoszy do domu sprowadzał,
nic jej nie przeczył, pozwalał, a ona
jako Niedźwiedzia i Tygrysa żona
wszystko mruczała i zgrzytała zęby,
piekła uchylić mniemałbyś z jej gęby,
ani się dotknąć, ni do siebie gadać,
ani spać chętnie, ni ze sobą jadać.
Mąż jednak tym się nie odrażał przecie.
Mąż to był, jakich niewiele na świecie,
zawsze łagodnie, miło miał się do ni,
myśląc, że kiedyś miłości dogoni.
Już po weselu pół roku to było,
kiedy, śpiąc z sobą, to się im trafiło:
złodziej dowcipny w nocy i bez ciżby
wkradł się po cichu do sypialnej izby;
na gotowalni pomaca pudełka,
ogląda kąty, patrzy na piekiełka.
Choć to po cichu robi i nic dyszy,
pierwsza go żona strwożona posłyszy
i z strachu męża uchwyci za szyje,
i ledwo gada, tak jej serce bije...
Niespodziewanie tak mąż obłapiony,
kontent z karesu choć niechcącej żony,
widzi złodzieja i tak mu on rzecze:
»Bierz, co chcesz, wszystkoć daruję, człowiecze,

gdyś był okazyą, żem dziś od kochany
żony pierwszy raz jestem uściskany.
Droższa mi miłość, której pragnę dawno,
niż drogie rzeczy, które kradniesz jawno!«
Zawstydał żonę miłością tak wielką
i uczynił ją sobie przyjacielką.
Każdy, co rozum masz, mój mężu, w głowie,
nie sprzeciwiaj się nigdy Białejgłowie:
złamiesz dobrocią gorszą nad złe Duchy;
na miód, nie na żółć, łowią ludzie muchy.



86. WRÓBEL, DZIW, DZIW...

Vael hominum genus, damno
non commodo natos.


— — — — — — — — — — — —
Wróbel z dalekich aż do Polskich krajów
przyleciał (jeśli wierzym dziejom bajów),
widzi obszary obszerne zasiane,
widzi po polach i kopy zebrane,
nikt nie pilnuje, każdy gnuśno zbiera,
widzi, że każde ptactwo tam naciera,
nie odganiają, ani ich strzelają,
bo chleba dosyć drudzy nad to mają.
Pomyśli sobie: czy ludzie nie śmieją
bić ptaki, — czy też dla nich zboże sieją.
Nie tak u Włochów, Francuzów, Hiszpanów,
nic tak się dzieje u Niemców, Brytanów:
ci, to każdego kłosu tak pilnują,
że ledwo muchy z łanów nie rugują,
łapać i strzelać, ptaki przytym wiedzą
i wróble same niebożęta jedzą.
A zaś Polacy dbają o to mało.

Tak myślącemu dziwnem mu się zdało
i wołać począł: »dziw, dziw!!« wielkim głosem,
a zaś pszenicę śmiele dziobał nosem.
Zbiegły się wróble prędko na głos jego
i »dziw, dziw!!« wrzeszczą, aż do czasu tego...
— — — — — — — — — — — —



WOJCIECH JAKUBOWSKI.
1711—1784.

O wiele mniej oryginalnym od Jabłonowskiego, jako tłumacz La Fontaine’a, był Wojciech Jakubowski. Bajki jego, wydane 1774 roku, przewyższają zato apologi Jabłonowskiego poprawnością wiersza.


»BAJKI EZOPA WYBRANE«.

BAJKA III.

ŻABA.

Żaba w błocie gdzieś pod mostem,
widząc Wołu z pięknym wzrostem,
nie większa nad jaje cała,
a z nim się porównać chciała.
Więc się ciągnie, puszy, wzdyma,
mówiąc: »siostro! patrz, czy trzyma
miarę wołu moja postać?
czy już dosyć? mogęż sprostać?
Czy nie?.. jeszcze nie?!... toć tedy
teraz?!!...« »Dalekaś wcale!«
Tu Ropuchę zdjęły żale,
w których gdy potężnie stękła,

tak się wzdęła, że aż pękła.
Cały świat jest pełen ludzi,
których głupia zazdrość łudzi.
Mieszczanin, żyjąc z rąk prace,
jak pan stawiać chce pałace,
mierny — z wyższym równo latać
a możny się z królem bratać.



BAJKA XXVII.
NIEDOPIERZ I DWIE ŁASICE.

Niedopierz w gniazdo Łasicy
wpadł, wyleciawszy z piwnicy.
Dawno zła na myszy była
i tę zgryźć ząbki ostrzyła.
»Jak się śmiesz pokazać?« — rzekła —
»przeciwny mi rodzie z piekła!
Wszak ty z myszego plemienia?
Przyznaj prawdę bez zmyślenia,
zapewne jesteś myszyca,
albo ja już nie łasica« —
»Wybacz, myśl twoja nie prawa,
myszą być nie moja sprawa.
Niewinnie cię ktoś potrwożył
i tę na mnie potwarz włożył.
Dowiodę ci każdym znakiem,
chwała Stwórcy, żem jest ptakiem:
oto skrzydła! oto latam
i powietrze z ptastwem płatam!«
Łasica też uwierzyła,
więcej ust nie otworzyła;
i słówka na to nie piśnie,
a wtym frant niedopierz spryśnie.

Zapomniawszy w dwa dni potem
z jakim się wymknął kłopotem,
ślepo w łoże innej wpada
Łasicy, co ptaki zjada.
Ledwie już raz życie zbawił,
znowu je na cel wystawił.
Pani domu z długim pyskiem
cieszy się niedopierzyskiem.
Gryzie go już; on zaskrzeczy,
że nie jest ptak w samej rzeczy;
prosi: »Patrzaj! gdzież jest pierze?
Jam mysz nocna, mówię szczerze.
Vivant szczury! Gdy dzień zgaśnie,
Niechaj w koty piorun trzaśnie!!«
Odpowiedź składna, nie podła,
dwakroć go z śmierci wywiodła.
Niejeden jest, co w złej toni
obrotem się swym zasłoni.
Według czasu, kto kowany,
krzyknie: vivat król... lub stany.



BAJKA CXIX.
GÓRA W POŁOGU.

Góra się raz rozbolała,
wielkie jęki wydawała,
każdy do niej się ubiega,
rozumiejąc, że już zlega
miastem jakim, jak Warszawa:
aż tu tylko mysz wydawa.

Lub to powieść jest fałszywa,
ale treść jej jest prawdziwa.


Gdy tę Bajkę sam uważam,
przez nię Autora wyrażam,
który ogłasza, że w swym pysznym rymie
wyśpiewa wojny z Jowiszem olbrzymie,
aż tu tak wielkie rzeczy obiecane
w istocie próżnym wiatrem są nadziane.
Drobnych świerszczków rodzą mury,
jak mały deszcz z wielkiej chmury...



J. E. MINASOWICZ.
1718—1796.

Minasowicz wraca do autorów łacińskich. Tłumaczy Fedrusa (»Phaedrus Augusta Cesarza Wyzwoleniec w polski stróy przybrany« r. 1746). Poza Fedrusem Minasowicz wydał »Zbiór różnych bajek acsi Ezopowych z prozy łacińskiej« (1753 r.) oraz »Gabryasza Greczyna rythmy poczwórne«. Autor starał się tłumaczyć dosłownie, zwłaszcza bajki brane z Fedra. Jednak mówi: »Lubom tłumaczenie moje ad Exemplar Lipsiense konformował, w niektórych jednak miejscach, ile gdzie się sens nader zawiły, zagmatwany i cale niezrozumiany znajdował, obracałem swój wzgląd supra variantes lectiones tegoż textu, obierając tę, która się rozsądkowi zdała commodior scriptura; i mimo inne rozmaite do sensu bardziej stosująca. W czym nie tak własną konjekturę za przewodnią, jako raczej poważny uczonych rozsądek za fundament tej elekcyi miałem«.
Minasowicz jest ostatnim polskim bajkopisarzem, który wzorował się wyłącznie na źródłach greckich i łacińskich.



PHAEDRUS...

W POLSKI STRÓY PRZYBRANY.

KSIĘGA I.

BAJKA 4.
Chciwego swoja częstokroć chciwość
oszukiwa.

PIES SZTUKĘ MIĘSA PRZEZ RZEKĘ NIOSĄCY.

Słusznie utraca swoje, kto cudzego pragnie.
Gdy przez rzekę niósł mięso pies, czy rzeki wedle,
obaczył swoją postać w czystych wód zwierciedle
i mniemając, że inszy pies, że insza sztuka,
chciał wydrzeć. Lecz się chciwość łakoma oszuka.
I tę wypuścił zdobycz, którą trzymał w pysku,
i tej nie dostał, którą pragnął porwać w zysku.



BAJKA 8.
Złych bronić, złym pomagać, rzecz
nie jest bezpieczna.

WILK I ŻÓRAW.

Kto za łaskę nadgrody od złych się domaga,
dwakroć grzeszy: raz bowiem niegodnych wspomaga,
a potym, że i sam ujść nie może bez kary.
Kość, gdy w gardle uwięzła Wilkowi, z tej miary
nieznośnym przyciśniony bólem jął zapłatą
każdego wabić, by kto kość wyjął kończatą.
Aż żóraw na przysięgę i na perswazyją
zdał się i powierzając w gardło długą szyją,

niebezpiecznej się podjął leczyć Wilka pracy,
za którą umówionej żądał kiedy płacy:
»Niewdzięczny jesteś! który z naszego bez szkody
wyjąwszy gardła szyję, chcesz jeszcze nadgrody«.



BAJKA 20.

Głupstwo nierozeznane częstokroć
jest zgubą.

PSY GŁODNE.

Głupia rada nietylko skutku niedochodzi,
ale też często ludzi do zguby przywodzi.
Skórę Psy pogrążoną obaczyły na dnie
w rzece, tę żeby dobywszy gryźć snadnie,
wodę poczęły żłopać: lecz wprzód pozdychały
rozpukłszy się, niż tego dosięgły, co chciały.



GABRYASZA GRECZYNA
RYTHMY POCZWÓRNE.

7. O CHŁOPCU, CO SIĘ FLAKÓW OBJADŁ.

Objadłszy się wołowych flaków, chłopiec woła:
»Ach, wnętrzności wyrzucam, Matko? ginę zgoła!?«
Matka z śmiechem: »nie bój się, szkodzić to nie może,
cudzeć to są nie twoje wnętrzności, nieboże«.
Cokolwiek masz cudzego, wróć, a nie mów siła.



19. KRUK I LISZKA.

Jadł ser Kruk, chytra Liszka, znając go prostakiem:
»Gdybyś miał głos, Jowisza byłbyś«, prawi, »ptakiem.

Ten ser z pyska wypuści. Ta porwawszy powie:
»Wszystkiego masz dość, Kruku, rozumuć brak w głowie«.
Jeśli wierzysz Pochlebcom, bedziesz oszukanym.



STANISŁAW TREMBECKI.
1730-1812.

Stanisław Trembecki obok Krasickiego i Węgierskiego najwybitniejszy bajkopisarz Oświecenia, zaćmił odrazu wszystkich swoich poprzedników. Zostawił nam niewiele, bo tylko 12 bajek, ale te są swego rodzaju arcydziełami. Dla dodania im barwności i żywości Trembecki wprowadza mnóstwo wyrazów mowy potocznej, a nawet zwrotów i słów ludowych, zupełnie wbrew współczesnemu poecie poglądowi na »dobry smak«. A jednak »dobrego smaku« nigdzie nie narusza. Wogóle warto podkreślić na tem miejscu zbawienny wprost wpływ pseudoklasycyzmu francuskiego na humorystykę polską. Rubaszny, tak niesłusznie apoteozowany humor staropolski, mający swe źródło w pornografii niemal wyłącznie, wysubtelnił się pod wpływem »dobrego smaku«, by módz potem wydać dzieła tej miary, co bajki Krasickiego lub komedye Fredry. Trembecki pierwszy zdołał wspaniale zharmonizować język bajki z jej kpiąco-żartobliwym duchem. Poeta jest niezrównany, czy to mówiąc nam o jeleniu, który zdołał umknąć pogoni —

»ale mu ogary
podziurawiły mocno szarawary«.

czy to o wilku, który chcąc schrupać konia podaje się za cyrulika, a rumak

»z całej siły tak go grzmotnie
aż z paszczy narobił bigosu«.

czy to o gołąbku odradzającym kochance daleką podróż:

»Nigdy nie będę wesoły,
nic mi się nie będzie śniło,
tylko klatki, tylko siatki,
tylko strzelce i sokoły...«

Już Krzysztof Niemirycz podkreślił ważność tego, by język bajki jak najbardziej zbliżał się do mowy potocznej. Ale dopiero Trembeckiemu udało się to przeprowadzić nie w teoryi, lecz w praktyce.


»BAJKI«.

MYSZKA, KOT I KOGUT.

Coby to była za szkoda!
O mało nie zginęła jedna myszka młoda,
szczera, prosta, niewinna... Przypadek ją zbawił.
To, co ona swej matce, ja wam będę prawił.
»Rzuciwszy naszych kryjówek głębiny,
dopadłam jednej zielonej równiny,
dyrdając, jako szczurek, kiedy sadło śledzi,
patrzę, aliści dwoje zwierząt siedzi.
Jeden z nich trochę dalej z milczeniem przystojnem
łagodny i uniżony,
drugi zaś zdał mi się być burdą niespokojnym,
w żółtym bucie z ostrogą chodził napuszony.
Ogon zadarł do góry,
lśniącemi błyskotał pióry,

głos przeraźliwy, na łbie mięsa kawał,
jak gdyby kto powykrawał.
Ręce miał, któremi się sam po bokach śmigał,
albo na powietrze dźwigał.
Ja, lubo z łaski Boskiej dosyć jestem śmiała,
ażem mu srodze naklęła,
bo mnie z strachu drżączka wzięła,
jak się wziął tłuc z tartasem obrzydły krzykała.
Uciekłam tedy do jamy;
bez niego byłabym się z zwierzątkiem poznała,
co kożuszek z ogonkiem ma, tak jak my mamy,
minka jego nie nadęta
i choć ma bystre ślepięta
dziwnie mi się z skromnego wejrzenia spodobał.
Jak nasze, taką samą robotą ma uszka,
coś go w nie ukąsiło, bo się łapką skrobał.
Szłam go poiskać, lecz mi zabronił ten drugi
tej przyjacielskiej usługi,
kiedy nagłego narobił łoskotu,
krzyknąwszy z gniewem: »kto to tu, kto to tu?!«
»Stój — rzecze matka — córko moja luba,
aż mrowie przechodzi po mnie...
Wieszli, jak się ten zowie, co tak siedział skromnie:
Kot bestyja, rodzaju naszego zaguba;
ten drugi był to kogut: groźba jego pusta
i przyjdą może te czasy,
że z jego ciała będziem jeść frykasy,
a zaś kot może nas schrusta.
Strzeż się tego skromnisia, proszę cię jedynie,
i tę zdrową maksymę w twej pamięci napisz:
nie sądź nikogo po minie,
bo się w sądzeniu poszkapisz«.



PAJĄK I MUCHA.

Prawa są nasze jako pajęczyna:
bąk się przebije, a na muchę wina.
Słynął z dawności świat tym obyczajem
i teraz tego doznajem.

Widzieć mi się trafiło, kiedy raz nad oknem
ze swoim się misternym rozpościerał włoknem
i pełne na to wytrząsał brzemię
pająk, Lidyjskiej Arachny plemię.
Jak więc ów Feniks ptak za morzem rzadki,
co sam się na świat wydawa,
lub jak pelikan cud nieznanej matki,
co dzieci swą krwią napawa,
Pająk, tak mówię, ze swych wnętrzności
wydawa nici, z których sidła przędzie,
a kiedy je w nieścisłej powiąże chybkości,
we środku swej roboty sam potem usiędzie,
zatem się w kłębek uwinąwszy wcale
utai swą fortelność, widząc doskonale
i łowiąc bystrze, do stworzonej sieci
jeśli co wleci.

Strachając się do koła rodzaj letniej pory
ostrożnie wzlata i ostrożnie łazi,
drżą drobne muszki, motyle, komory,
kogoć albowiem zguba nie przerazi.
Aż tu bąk pierwszy, za fortel pajęczy
unosząc skrzydło, śmiało sobie brzęczy
i za nic ważąc nadstawioną zdradę,
przedrze się pędem przez wątłą zawadę
Wstrząśnie się pająk na tę moc, atoli
ulecieć jemu chcąc nie chcąc dozwoli.


Strasznyć to prawda, ale tego strachu
moc się nie boi przy słabym szyldwachu.
Więc nie zważając na grozę pająka,
i chrząszcz posunie za przykładem bąka,
a za nim i trzmiel i osa potem
silnym szarpnęły przelotem.

Kilka się ok zepsuło pajęczej zagrody,
z tym wszystkim, wytrzymując cierpliwie te szkody,
co żywo ze swej wybiega on kleci
i swoje naprawia sieci.
Zatem i mucha, gdy drugich ujrzała
przez słabe kraty lecących bezkarnie,
głupia, nie znając, że ma zginąć marnie,
lot swój tamtędy wymierzy zuchwała.
Aż przelatując, gdy do siatki wpadnie,
uwięzła zdradnie.

Pająk natychmiast po subtelnej sieci
skoczy co żywo i muszkę uchwyci.
Niestetyż, pocznie nieszczęsna narzekać,
silić się, targać, prosić się litośnie,
lecz ten ni mówić daje, ni uciekać,
trzeba dokonać żałośnie.
Próżno jemu swe głupstwo i błąd opowiada,
próżno się biedna drugich przykładami składa,
próżno skwirczy z boleści i żałośnie brzęczy,
mistrz ją okropny coraz bardziej dręczy,
to tylko powtarzając: »Mocniejszy na świecie
słabszego gniecie«.
Ta gdy się trzepie i próżno się kusi,
pająk ją zmęczy, wyssie i udusi
i tak nakoniec wyrzecze:
»Bójcie się, muszki, motyle, komory,

zbyt się unosić zuchwałemi pióry,
gdzie bąk i szerszeń i osa uciecze;
oto, za onych przykładem, ta mucha
wisi bez ducha«.



WRÓBEL.

Jurny wróbel z czarną łatką
upędzał się za dzierlatką;
i słowik do niej się palił,
a chcąc rywala odsadzić,
czułość swoją przed nią chwalił:
»Nigdy nie znam co to zdradzić,
zawszem był dla ciebie stały;
te ci pienia będę nucić,
które bogów zachwycały;
z tobą się chcę cieszyć, smucić
i wszystko zrobię, bym twe serce zyskał«.
»A ja — rzekł wróbel — będę ciebie ściskał«.

I zaraz spór rozsądzony,
wróblowi kazano zostać,
słowik z głosem — odpędzony...
Otóż kobiet naszych postać...



JELEŃ PRZEGLĄDAJĄCY SIĘ.

Razu pewnego w przezroczystej wodzie
przypatrywał się jeleń swej urodzie.
Sam się dziwił cudności rosochatych rogów,
lecz widząc swoje nogi cienkie jak badyle,
gorzko narzekał na bogów.
»Gdzie proporcja? głowa tyla, nogi tyle!?
Me rogi mnie zrównają z wysokiemi krzaki

lecz mnie ta suchość nóg szpeci«.
A wywierając żal taki,
obejrzy się, aż tu doń obces ogar leci.
Niebardzo dalej — psiarnia czeka rozpuszczona.
Strach go w głęboki las niesie,
lecz rączość jego nieco jest spóźniona,
bo mu się rogi w gęstym zawadzają lesie.
Uciekł przecie, ale mu ogary
podziurawiły mocno szarawary. —
Kto kocha w rzeczach piękność i zysków się wstydzi,
częstokroć się takimi pięknościami gubi,
jak ten jeleń, co swemi nogami się brzydzi,
a szkodną ozdobę lubi.



WILK I BARANEK.

Racja mocniejszego zawsze lepsza bywa,
zaraz wam tego dowiodę.
Gdzie bieży krynica żywa,
poszło jagniątko chlipać sobie wodę.
Wilk tam naczczo nadszedłszy, szukając napaści,
rzekł do baraniego syna:
»A któż to ośmielił waści,
że się tak ważysz mącić mój napitek?
Nie ujdzie ci bezkarnie tak bezecna wina«.
Baranek odpowiada, drżąc z bojaźni wszytek:
»Ach, Panie dobrodzieju! racz sądzić w tej sprawie
łaskawie.
Obacz, że niżej ciebie, niżej stojąc zdroju,
nie mogę mącić Pańskiego napoju«.
»Co? jeszcze mi zadajesz kłamstwo w żywe oczy?
Poczkaj-no języku smoczy.
Przed rokiem zelżyłeś mnie paskudnemi słowy«.
»Ja zaś? jeszczem i na to poprzysiąc gotowy,

że mnie zeszłego roku nie było na świecie«.
»Czy ty, czy twój brat, czy który twój krewny,
dość, że tego jestem pewny,
że wy mi sławę szarpiecie.
Wy, pasterze i z waszą archandryją całą,
szczekacie na mnie, gdzie tylko możecie,
muszę tedy wziąć zemstę okazałą«.
Po tej skończonej perorze
capes jak swego i zębami porze.



ADAM NARUSZEWICZ.
1733—1796.

Naruszewicz przystosowywał bajki La Fontaine’a do stosunków miejscowych. Apologi jego grzeszyły brakiem zwięzłości. Niektóre odznaczały się werwą i plastyką obrazowania.


BAJKI.

BAJKA II.
DWA DRZEWA.

Dwa drzewa, niedaleko miasta Babilony,
urosły na gościńcu z tej i z owej strony.
Jedno wierzch w niebo rosło, a na rozłożystych
gałęziach pomarańczy gwałt miało złocistych.
Cóż, kiedy je tak wzniosła zazdrosna natura,
że się ni palców, ani lękały kosztura?
Drugie — karlikowate; ale bez zawiści,
kto tylko chciał, słodkie mu dawało korzyści.
Nie trzeba było kijów ni kamieni znaszać,
samo się chyląc zdało pielgrzymów zapraszać.
Na cóż to wyszło obu? Każdy się umyka
od hardego, a idzie chętnie do karlika,

mówiąc, że tamto tylko oczy łudzi marnie,
a z tego człek do brzucha i w kieszeń nagarnie.



BAJKA IV.
GIL I SŁOWIK.

Pan Gil z Słowikiem wszedłszy w przymierze,
w znajome lasy gdzieś tam wędrował.
Pierwszy miał cudne nad podziw pierze,
a drugi głosem wszystkich celował.

Ledwo co weszli do boru oba
i spojrzeć nie chce nikt na słowika.
Wszyscy do Gila: »to mi osoba!
a ten być nie wart za pacholika!«

Lecz kiedy słowik zaśpiewał czysto
i wszyscy dali dank jego pieniu,
zgasłeś, jak klecha przed organistą,
mój panie Gilu w krasnym odzieniu.

Małoż jest takich gilów na świecie,
których bez zasług odyma pycha?
Wielcy z pozoru tylko, a przecie
habit, jak mówią, nie czyni mnicha.



BAJKA VII.
WYPRAWA NA WOJNĘ.

Lew, myśląc wojnę zacząć z pewnemi sąsiady,
zebrał wszystkie zwierzęta do wojennej rady.
Tam naznaczono, ażeby
każdy według sił zdolności, potrzeby,

wojskowy urząd sprawował
i powinności pilnował.
Słoń miał dźwigać na grzbiecie zwyczajne ciężary,
wędzonki, połcie, suchary.
Wilk zapędzać barany, koń zwozić obroki,
wielbłąd nieść piernatami napchane tłomoki.
Niedźwiedziowi kazano do szturmu drabinę
gotować, kiedy słoninę
lub syry kędy wysoko
waleczne wytropi oko.
Lisowi się dostało być szpiegiem na kury,
bo ta bestja chytra z natury
i wszystko łacno wyśledzi,
co kędy robią czubaci sąsiedzi.
Aż ktoś zawołał z poboczy,
rzuciwszy na osła oczy:
»A ten tu błazen po co? nie trzeba nam więcej
ani osłów, ani zajęcy.
Zając tchórz — zaraz uciecze,
osieł leniwy — ledwo się wlecze.
Aż król: »Owszem, niech będą oba mi w szeregu:
zając, że dobry do biegu,
będzie mi służył za sprawnego posła,
a zaś trębaczem uczynimy osła.

U mądrego Monarchy, który zna przymioty
poddanych, wszyscy zdolni do jakiej roboty.
Ten się bije, ten pisze, ten orze, ten gada,
a żaden darmo przecie z nich chleba nie zjada.



BAJKA VII.
KANARKI.

Pewny gospodarz, pan licznych folwarków,
miał w swym pokoju dwóch białych kanarków.

Oba z nich mieli dziane paciorkami klatki,
maku, cukru, konopi niezmierne dostatki,
wodę zawsze z krynicy, jako kryształ czystą,
słowem: wszystkiego rzęsisto.
Z tym tylko obowiązkiem, aby się uczyli,
co im piszczałka zakwili,
a pana swego, jak z pola przyjedzie,
czy przy śniadaniu, czy to przy obiedzie,
gdy zacznie pić smaczne piwko,
słodką bawili rozrywką. —
Ledwo kilka miesięcy upłynęło, alić
nie mógł się z nich jednego, kto słyszał, odchwalić.
Tak wszystko ślicznie pojął, co zagrał organek,
czy to menuecik, czy to skoczny tanek,
czy mazurka, czy kozaczka,
nic nie było trudnego dla cudnego ptaczka.
Mało na tym, że śpiewał: kiedy mu na linie
kazano w orzechowej do góry łupinie
ciągnąć wodę, lub obrok makowy ze żłobem,
póty się silił to nóżką, to dziobem,
aż do klatki zawindował.
Pan też go zawsze na ręku piastował.
Pozwalał mu z dłoni jadać
i czasem na wąsach siadać.
Nie tak się drugi udał: choć równą wygodę
miał, jak kolega, mak, cukier i wodę,
i z kilką drążkami klatkę,
i świeżą zawsze sałatkę,
nie chciało mu się uczyć, biegał w kątek z kątka,
każdego ostrym pyszczkiem dotykając prątka,
aby mógł tylko przez jakową dziurę
przykrą pożegnać klauzurę.
Darmo chłopiec nadymał organkowe miechy:
lepiej wróbel świergotał, siedząc koło strzechy,

niżeli on nieuk śpiewał.
Skakał tylko, psuł klatkę, albo brzuch nadziewał.
Aż też pan rozgniewany, nie widząc poprawy,
cisnął go kotu buremu do strawy,
mówiąc: »Kiedyś niewdzięczny na me łaski, ptaku,
znajdziesz lepsze mieszkanie u matusa w saku.
Niechaj ten raczej na świecie nie żyje,
kto tylko na nim je darmo i pije«.

Mości panowie studenci,
życzę większej do nauk wam przykładać chęci.
Nie traćcie marnie czasu: często się to przyda,
że szlachcic głupi umrze za piecem u żyda.



BAJKA X.

SZCZUR NA PUSTYNI.

(Z LA FONTAINE’A).

Powiadał mi kapelan baszy Amurata,
że pewny szczur, zbrzydziwszy marność tego świata,
jego rozkosze, jadem piekielnym zatrute,
wlazł do holenderskiego sera na pokutę.
Była to puszcza rozciągła,
głucha, posępna, okrągła,
w której mógł sobie bez trosk i kłopota
czekać w pokoju wiecznego żywota.
Do tej nowy pustelnik cicho wszedłszy dziury
tyle zębami, tyle dokazał pazury,
(boć to zakonnik prawdziwy
z rąk swych powinien być żywy),
że w krótkim nader czasie i mieszkanie
i żywność znalazł i miękkie posłanie.
Czegóż sobie więcej życzy

odludny stan pustelniczy,
któremu ani honory
w głowie, ani liczne zbiory,
tylko, aby przy dobrej strawie i napoju
zażywał słodko dusznego pokoju!?
Więc też i nasz pustelnik, jak wieprz w mięsopusty,
został i gruby i tłusty,
a to dziwnym Boskim cudem
nad swoim wybranym ludem,
który, nie chcąc świata użyć,
woli mu w klasztorze służyć.
Pewnego dnia wysyła posłów mysza rada
do wielebnego ojca Serojada,
upraszając go o lekką jałmużnę
na ich potrzeby podróżne.
Jechali ci posłowie w kraj bardzo daleki,
przez bagna, przez jeziora, przez stawy, przez rzeki,
z prośbą do króla i żab i raków,
aby im swych na pomoc poruszyli znaków,
dla przełamania kotów niezmiernej potęgi,
którzy ni na sojusze ni dane przysięgi
zważając, w kupę się zbiegli
i główne miasto obiegli.
Nie miała rzeczpospolita,
długami zewsząd okryta,
skąd dać wyprawę, myśląc, że w tej dobie,
gdy stanom świeckim zbywa na sposobie,
duchowny onej ciężkie potrzeby wspomoże.
Lecz pożal się, miły Boże,
drogi i pracy: ledwo sprawę przełożyli,
aż ów, pysk wyścibiwszy, naprzód się umili,
spuściwszy oczki i nabożnym tonem
tak ich odprawi z niziutkim pokłonem:
»Moi mili braciszkowie!

Niech wam Pan Bóg da zdrowie.
Wiecie, żem się ja na wieki ze światem
najuroczystszym odłączył rozbratem,
i w tej się puszczy postawił,
żebym grzeszną duszę zbawił.
Cóż wam ubogi dać mogę?
Będę się modlił za szczęśliwą drogę,
by was ten, co rządzi w niebie,
w każdej ratował potrzebie.
To powiedziawszy, nie chcąc przełamać milczenia,
odszedł kończyć w swej celi duchowne ćwiczenia.

Panowie! Kogo biorę ja za tego szczura?
Czy wielebnych mieszkańców świętego kaptura?
Ach strzeż mię, panie! niech to pada na derwisze.
Niemasz serc litościwszych, jako serca mnisze.



IGNACY KRASICKI.
1735—1801.

Krasicki, zwany za życia swego »Księciem poetów«, może być po śmierci z zupełną słusznością nazwany »królem bajkopisarzów polskich«. Bajki jego są niedościgłemi arcydziełami. Niesłusznie zupełnie Górski zarzuca im oschłość. »U Krasickiego« pisze Górski »każde zdanie ma dokładność, jasność i ogólnikowość algebraicznego wielomianu«. Z czem jak z czem, ale chyba nie z algebrą można porównać tryskające dowcipem i humorem, niezrównanie malownicze wskutek żywości akcyi i dyalogu bajki naszego największego fabulisty.
Krasicki obok La Fontaine’a, obok Kryłowa, Iriarte i Samaniego należy do geniuszów fabulistycznych w Europie. Miał poprzedników, ale nie wzorował się na żadnym z nich. Od La Fontaine’a, który był raczej psychologiem, różni go wyraźna moralna tendencya. Od przewagi bajkopisarzów polskich jaskrawo odcina się brakiem politycznych aluzyi, ogólno-ludzkim charakterem.
Dzięki niepospolitemu humorowi bajki Krasickiego, pisane w latach największych nieszczęść narodowych, wywołały oburzenie, któremu Zabłocki daje ujście w wierszu »Do J. Oświeconego książ. Jegomości Krasickiego«, w którym pisze:

»Wszystkich wzruszona cholera...
Zginiesz, co nosisz imię polskiego Homera«.

Wbrew tym słowom ten, co wnosił imię »polskiego Homera«, nietylko nie zginął, ale promienieje coraz to większym blaskiem chwały na ojczystym Parnasie.


»BAJKI I PRZYPOWIEŚCI«.

Z CZĘŚCI I.

IV. LIS MŁODY I STARY.

Młody lis, nieświadomy myśliwych rzemiosła,
cieszył się, że sierć nowa na zimę odrosła.
Rzekł stary: »Bezpieczeństwo tych ozdób nie lubi:
Nie masz się z czego cieszyć, ta nas piękność gubi«.



VII. OJCIEC ŁAKOMY, SYN ROZRZUTNY.

Zawżdy się zbytek kończy doświadczeniem smutnym.
Płakał ojciec łakomy nad synem rozrzutnym.
Umarli oba z głodu, każdy z nich zasłużył:
syn, że nadto używał, ojciec, że nie użył.



XIV. DOKTÓR.

Doktór, widząc, iż mu się lekarstwo udało,
chciał go często powtarzać. Cóż się z chorym stało?
Za drugim, trzecim razem bardzo go osłabił,
za czwartym jeszcze bardziej, a za piątym zabił.



XXI. PTASZKI W KLATCE.

»Czegoż płaczesz? — staremu mówił czyżyk młody —
masz teraz lepsze w klatce, niż w polu, wygody«.
»Tyś w niej zrodzon — rzekł stary — przeto ci wybaczę:
jam był wolny, dziś w klatce, i dla tego płaczę«.



Z CZĘŚCI II.
X. PIENIACZE.

Po dwudziestu dekretach, trzynastu remisach,
czterdziestu kondemnatach, sześciu kompromisach,
zwyciężył Marek Piotra: a że się zbogacił,
ostatnie trzysta złotych za dekret zapłacił.
Umarł Piotr, umarł Marek, powróciwszy z grodu,
ten, co przegrał, z rozpaczy; ten, co wygrał, z głodu.



XI. LEW I ZWIERZĘTA.

Gdy się wszystkie zwierzęta u lwa znajdowały,
był dyskurs, jaki przymiot w zwierzu doskonały?
Słoń roztropność zachwalał, żubr mienił powagę;
wielbłądy — wstrzemięźliwość, lamparty — odwagę;
niedźwiedź — moc znamienitą, koń — ozdobną postać;
wilk — staranie przemyślne, jak zdobyczy dostać,
sarna — kształtną subtelność, jeleń — piękne rogi,
ryś — odzienie wytworne, zając — rącze nogi,
pies — wierność, liszka — umysł w fortele obfity,
baran — łagodność, osieł — żywot pracowity.
Rzekł lew, gdy się go wszyscy o zdanie pytali:
»Według mnie, ten najlepszy, kto się najmniej chwali«.



XXIII. SŁOWIK I SZCZYGIEŁ.

O prym, kto lepiej śpiewa, szedł szczygieł z słowikiem.
Stanęli więc obadwa przed sędzią czyżykiem.
Wygrał szczygieł: zadziwił wszystkich dekret taki.
Zleciały się natychmiast do słowika ptaki:
»Żałujem cię, żeś przegrał, czyżyk sędzia zbłądził«.
»A ja tego« — rzekł słowik — »który mnie osądził«.



Z CZĘŚCI III.
IV. DZIECIĘ I OJCIEC.

Bił ojciec rózgą dziecię, że się nie uczyło:
gdy odszedł, dziecię rózgę ze złości spaliło.
Wkrótce znowu Jaś krnąbrny na plagi zarobił,
ojciec rózgi nie znalazł, i kijem go obił.



XVI. PAN I PIES.

Pies szczekał na złodzieja, całą noc się trudził,
obili go nazajutrz, że pana obudził.
Spał smaczno drugiej nocy, złodzieja nie czekał;
ten dom skradł; psa obili za to, że nie szczekał.



Z CZĘŚCI IV.
IV. ŻÓŁW I MYSZ.

Że zamknięty w skorupie niewygodnie siedział,
żałowała mysz żółwia; żółw jej odpowiedział:
»Miej ty sobie pałace, ja mój domek ciasny.
Prawda, że nie wspaniały: szczupły, ale własny«.



XXVI. MĄDRY I GŁUPI.

Pytał głupi mądrego: »Na co rozum zda się?«
Mądry milczał; gdy coraz bardziej naprzykrza się,
rzekł mu: »Na to się przyda, według mego zdania,
żeby nie odpowiadać na głupie pytania«.



XXVIII. WOŁY KRNĄBRNE.

Miłe złego początki, lecz koniec żałosny.
Nie chciały w jarzmie chodzić woły podczas wiosny,
w jesieni nie woziły zboża do stodoły.
W zimie chleba nie stało: zjadł gospodarz woły.



»BAJKI NOWE«.

Z CZĘŚCI II.

XII. CZAPLA, RYBY I RAK.

Czapla stara, jak to bywa,
trochę ślepa, trochę krzywa,
gdy już ryb łowić nie mogła,
na taki się koncept wzmogła.
Rzekła rybom: »Wy nie wiecie,
a tu o was idzie przecie«.
Więc wiedzieć chciały,
czego się obawiać miały.
»Wczora
z wieczora
wysłuchałam, jak rybacy
rozmawiali: wiele pracy
łowić wędką, lub więcierzem.

Spuśćmy staw, wszystkie zabierzem.
Nie będą mieć otuchy,
skoro staw będzie suchy«.
Ryby w płacz, a czapla na to:
»Boleję nad waszą stratą,
lecz można złemu zaradzić
i gdzieindziej was osadzić.
Jest tu drugi staw blizko,
tam obierzcie siedlisko.
Chociaż pierwszy wysuszą,
z drugiego was nie ruszą«.
»Więc nas przenieś« — rzekły ryby.
Wzdrygała się czapla niby,
dała się nakoniec użyć,
zaczęła służyć.
Brała jedną po drugiej w pysk, niby nieść mając.
i tak pomału zjadając.
Zachciało się nakoniec skosztować i raki.
Jeden z nich widząc, iż go czapla niesie w krzaki,
postrzegł zdradę, o zemstę zaraz się pokusił,
tak dobrze za kark ujął, iż czaplę udusił.
Padła nieżywa:
tak zdrajcom bywa.



Z CZĘŚCI III.
VII. ZAJĄCZEK.

Już pora miła
wiosny wschodziła,
młode gałązki
szły na zawiązki,
trawki bujały...
Zajączek mały

cieszył się wiosną.
Mruczał jednak na trawki, że tak prędko rosną,
bo dla takiej odmiany
i widzieć nie mógł i nie był widziany.
Gdy je więc wydeptywał, po łące igrając,
rzekł stary zając:
»Zetną trawki, ty wzrośniesz i gdy się czas zmieni,
na to, co w wiośnie pragniesz, zapłaczesz w jesieni«.



Z CZĘŚCI IV.
XI. RZEPA.

Kulawy, głuchy, stary i ślepy
zeszli wór rzepy.
Chciało się podjeść, bo jeść nie mieli:
lecz gdy szło o to, jakby ją wzięli,
powiedział stary: »ja nie ugryzę«;
powiedział chromy: »ja ledwo lizę«;
ślepy: »nie widzę jej, towarzysze«;
głuchy: »a ja was, bracia, nie słyszę«.
I tak gdy ciągle spór z sobą wiedli,
została rzepa i nic nie jedli.
Jak u nich rzepa, tak u nas mienie,
każdy ma swoje wyrozumienie,
gdy o zysk idzie, chcemy zarobić,
a kiedy na zysk, nikt nie chce robić.



FRANCISZEK KARPIŃSKI.
1741—1825.

Franciszek Karpiński, czuły »poeta serca«, w jednej z bajek swych p. t. »Człowiek i kamień« dowodzi nam szkodliwości ludzkiej uczuciowości. Zbytnia czułość bywa często powodem cierpień i boleści.
To też, według niego, w życiu nie należy się kierować nigdy uczuciem; prawo pięści daje jedynie spokój i radość. Mówi nam o tem wiersz »Słup i telega«. Słup był słaby, telegi uderzały o niego bez miłosierdzia,

»zwalić go miano,
lecz jak raz telegę złamał,
zdaleka go omijano«.

Ciekawem jest, iż Karpiński w życiu swym bardziej się stosował do tych praktycznych bajkowych rad, niż do czułych dewiz swoich pień lirycznych.


CZŁOWIEK I KAMIEŃ.

Kamień leżał w środku drogi.
Mimo przechodząc, ubogi
stłukł nogę. Łajał kamienie:
»Na cóż to próżne stworzenie?

On siebie nie zna, czy lato,
czyli go śniegi przysuły...«
A kamień odpowie na to:
»A tobież lepiej, żeś czuły«?



WILK I LISZKA.

Liszka wilkowi przyjaciół psuje,
po całym lesie go obgaduje,
że żarłok nigdy nienasycony,
że szkody robi na wszystkie strony.
»Ja« — mówi liszka — »czemże ja szkodzę?
Jedną się prawie kurą obchodzę.
On — konie, owce, woły pożera,
jeszcze mi czasem kurę wydziera«.
Wilkowi liszka winniejszą się zdała,
że i źle robi i jeszcze gadała.
Choć, kto ma siłę, temu przyczyn stawa,
przecież ją wolał pociągnąć do prawa.
Gdy lew z sędziami zasiedli ławy,
pies po trzy razy zawył do sprawy,
po wysłuchaniu pisarz sądowy,
małpa czytała wyrok takowy:
»Ponieważ równie złe czynić chcecie,
robiąc go tyle, ile możecie
równic oboje ten dekret winni:
jeden a jeden — to dwa uczyni«.

FRANCISZEK DYONIZY KNIAŹNIN.
1750—1807.

Bajki Kniaźnina są po większej części wolnemi tłumaczeniami z La Fontaine’a. W niektórych apologach poeta dodaje od siebie aktualny koloryt. Jako przykład służyć może bajka »Lew stary«, będąca aluzyą polityczną do sejmu czteroletniego: starym, chorym lwem dręczonym przez zwierzęta jest Polska.
Bajkom Kniaźnina zarzucić można rozwlekłość i brak plastyki. U współczesnych jednak cieszyły się one wielkiem powodzeniem.


BAJKI I POWIEŚCI.

KSIĄG CZWORO.

Z II KSIĘGI.

XIV. DWA KOGUTY.

W miłym pokoju żyły dwa Koguty,
bez podejrzenia, bez gniewów i buty:
zgoła, jak bracia rodzeni.
Na jednej wespół zazwyczaj zieleni
żer dla się mieli; u jednego źródła,

gdy chęć ich czasem powiodła,
w pragnieniu czystą popijali wodę;
śpiewali razem na większą zgodę,
i często się napół marnem
dzielili ziarnem.
W takiem gdy żyją przymierzu,
aż tu kokosz jednej chwili,
w krasnym Helena pierzu,
im się przymili.

Poskoczą razem i, nie bawiąc wiele,
zwaśnią się z sobą dobrzy przyjaciele.
Pójdą w załebki na okropne boje...
A sypiąc pierze i krwawiąc czuby,
aż do ostatniej zawzięli się zguby.

Miłości! znam strzały twoje:
zgubiłaś Troję.



Z III KSIĘGI.

VII. RADA ZWIERZĄT.

(Z LA FONTAINE’A).

Złe, które wszędy trwogę rozpościera,
złe, które niebo w swym gniewie wywiera
na karę ziemi, za zbrodnie przeklętej,
powietrze (gdyż je potrzeba wymienić),
gotowe we dniu cały świat wyplenić,
walczyć zaczęło z Zwierzęty.

Nie wszystkieć, prawda, umierały: ale
zaraza wszystkich zesłabiła, wcale
nie widać było, by który

pokarmu dla się szukał lub napicia:
każdy z nich chory, smutny i ponury
czekał na koniec mdlejącego życia.
Liszki do kaczek już się nie skradały,
wilk się nie czaił na niewinne cielę,
synogarlice z krzaków pozmykały,
zniknęła miłość, zniknęło wesele!

Lew zatem, zwierzęcego król udzielny państwa,
uczynił walną radę z swojego poddaństwa:
»O moi — rzecze — mili przyjaciele!
Czujemy złe powszechne: i wątpić nie trzeba,
że to za nasze winy jest z wyroku nieba.
Kto tu z nas najwinniejszy, niechaj na ofiarę
pójdzie gniewu boskiego: może srogą karę
ubłagamy tym czynem, może (kto zaprzeczy?)
jednego zguba skazę powszechną uleczy...
Dzieje stare nas uczą, że w takowej mierze
za niewinnych szło jedno najwinniejsze zwierzę.
Nie pochlebujmy sobie, a bez pobłażenia
chciejmy ściśle uważyć stan swego sumienia.
Co się więc tycze naprzód mnie samego,
wyznaję, iżem dość poczynił złego.
Nieraz bez prawa żadnego napadłem
na cudze stada i sąsiedzkie sioła.
Bydląt niewinnych tysiące pojadłem:
cóż mi te, proszę, zrobiły? Nic zgoła.
Nawet zjadałem (jeśli wyznać szczerze)
pasterze...
Jeżeli tedy ze mnie jest potrzeba,
pójdę sam za was na ofiarę nieba!
Lecz sądzę, by rzetelnie, jakom ja uczynił,
każdy z was równym siebie sposobem obwinił.
Podług bowiem słuszności życzyć nam należy,

by zginął najwinniejszy. »Tu lis wybieży
na środek koła: »Miłościwy Panie!
szkrupuł ci — rzecze — podał to wyznanie.
I cóż to za grzech, uważcie zwierzęta,
jeść niewolnicze i głupie bydlęta?
I owszem, dla nich honor czynisz, panie!
jeźlić się które za pokarm dostanie.
Co zaś pasterze, o! ci wszyscy warci,
by żywcem byli ze skóry obdarci!
Są to tyrani, co w srogiej zniewadze
chcą mieć nad nami himeryczną władzę«.
To lis wymówił, a podchlebce mili
zgodnie toż samo stwierdzili.
Nie chciano zatem zbytnio przetrząsać i innych
potężniejszych matedor, choć najbardziej winnych,
ni zajadłość lamparta, ni tygrysa zbrodnie,
wzgląd miano na każdego, kto broił swobodnie.
Zgoła wszystkie zwierzęta, lubo grzeszne były,
za mniej winnych, za świętych jednak się sądziły.
Nareszcie osieł w podobnym sposobie
zaczyna spowiedź: »Przypominam sobie,
iżem raz, rzecze, o wieczornej chwili
szedł po święconej Kamaldułów łące.
Głód wielki, pochop i ziółka pachnące,
czyli też, myślę, dyabli mnie skusili,
że garstkę trawy zerwałem.
Źlem to uczynił, bo prawa nie miałem«.
»Łotr i złoczyńca!« — wszyscy krzyknęli.
Wilk na trzy części kazanie podzieli,
że winien osieł pójść na ofiarę.
Cały go naród lżył i przeklinał,
że na nich ściągnął tak srogą karę.
Jeść cudzą trawę: co za kryminał!

Zatem na osła padnie wyrok śmierci:
»żywcem roztargać na ćwierci«.



XI. BARTNIK I PSZCZOŁY.

O jakże lubim wkoło tego chodzić,
co nam wdzięcznością potrafi odsłodzić!
Był u Bartnika ul jeden gotowy,
w którym osadził rój nowy.
Aleć te słodkie, te kochane Pszczoły
Żądełka z miodem połączą wespoły.
Ktokolwiek do nich swego przytknął nosa,
czy bąk, czy mucha, czy truteń, czy osa,
zaraz go swoim ostrzem pożyły,
lub też od ula precz odpędziły.
Poznawszy zatem broń swoją,
że się onej muchy boją,
uczynią z sobą przymierze.
»Za co ten — mrukną — człowiek nam bierze
tę słodycz, której starownie szukamy?
Mogąc się bronić, nic jemu nie damy«.
Stanęło na tem; po niejakiej chwili
bartnik ich plastry odchyli...
Aż się na niego cały rój wysypie,
i jaka taka żądłem go uszczypie.
Gdy je łagodzi, gdy ręką odmiata,
tak się zaweźmie gromada skrzydlata,
że go całego obsiadły
i twarz tak srodze ujadły,
aż mu opuchła. »Czy to tak wy ze mną« —
zawoła bartnik — »niewdzięczny owadzie!
I miód ci wezmę, i przy żądeł jadzie
złość tę ukrócę nikczemną«.
Więc się okurzył i, pomimo bólu,

całą ich korzyść wybierze im z ulu.
Choć mu się one nie obroniły,
jednakże z razu tym się cieszyły,
że złość na niego wywarły.
Nadejdzie zima,
ul miodu ni ma.
I cóż się stało? — Wymarły.



XIII. BOCIAN I LISZKA.
(Z FONTAINE’A).

Jak to druh dobry do swojej drużyny,
Bocian do Liszki przyszedł w nawiedziny.
A że to jeszcze było dobrze zrana,
zaprosi Liszka grzecznego Bociana,
aby na dowód swej łaski
lekkie śniadanie raczył zjeść pospołu;
postawi przed nim rzadkiego rosołu
półmisek płaski.

Gość imie grążyć swoim długim dziobem,
ale nie takim on jada sposobem,
jak tu częstują: próżno tylko depce,
tymczasem wszystko sama imość złepce.
Figiel ten skromnie zagodzi;
podziękowawszy za cześć, odchodzi.

W kilka dni potem napotyka Liszkę:
prosi na obiad wdzięczną towarzyszkę.
»I owszem« — rzecze mu ona —
»chętnie z mojemi jadam przyjacioły«.
Jak się godzina zbliży naznaczona,
posunie krok swój wesoły.


Chwali Bociana; cieszy się, że zdrowy;
a węchem czuje, że obiad gotowy.
Dobry nad wszystko apetyt porywa,
a na tym Liszce, słyszałem, nie zbywa.

Stawi gospodarz przed tą kortezanką
gąsior wysoki z siekanką.
Sam tedy naprzód, jako wyga stary,
do wązkiej szyi szyję długą ścibi, —
lecz mordka Liszki była inszej miary:
co się pokwapi, to chybi.
Gdy wkoło skacze, i liże, i skrobie,
długonos wszystko tymczasem wyzobie.
Za taką ucztą dla się niewygodną
Liszka nawzajem dobrze była głodną,
więc zawstydzona do domu pokłuszy,
zwinąwszy ogon i spuściwszy uszy!
Tu Bocian: »Umie żartować kochanka!
a co lepszego: rosół czy siekanka«?



Z IV KSIĘGI.
V. LEW STARY.

Ktokolwiek z góry na dół upadnie,
potrafi nad nim urągać się snadnie
lada szarganiec i lada chłystek.
Ugięty wiekiem i zbolały wszystek,
Lew stary niegdyś zapadł śmiertelnie:
co pierwszy wszędy dokazywał dzielnie,
ledwie ostatnim ziewał tylko duchem.
Przychodzi Bawół, i nad słabem uchem
ryknąwszy strasznie, zawziętemi rogi
zada mu z boku cios srogi.

Za nim przypadnie i dzik zapalczywy,
a pamiętając na krzywdy zadane,
z gniewem zażartym utopi kieł mściwy,
i sprawi w karku niedołężnym ranę.
Potem koń wierzgnął i trąci po nodze;
a więc i niedźwiedź uraził go srodze;
tuż wilk i jeleń i lis nic dobrego
bije na króla swojego.
Służalce przeszli i zdradni pochlebce,
każdy się pastwi, każdy pana depce.
Widząc i osieł, że Lew leży marnie,
a tłok się nad nim urąga bezkarnie,
kłapouch! i on też przytem
trąci go gnuśnem przez łeb kopytem.
A tu już Lwisko umierając prawie,
tak rzekło w licznej zajadłości wrzawie:
»Niechajże mocnych rogi, kły, pazury
zniosłem; lecz kiedy obelgę odbieram
od ciebie nawet, o hańbo natury!,
dwakroć, zda mi się, umieram...«.



FRANCISZEK ZABŁOCKI.
1750—1821.

Za wyjątkiem jednej tylko bajki Zabłockiego wszystkie inne cechuje zwięzłość granicząca z oschłością: żadna z nich nie przekracza czterech wierszy. Jedna tylko z bajek jest bardzo długą, ale zato morał jej brzmi: »O literaci, niech wasze pisma nie będą długie«.


SŁOWIK I CZYŻYK.

Słowik, miłosnym tknięty urokiem,
nucił piosenki nad czystym stokiem.
Echa mu się sprzeciwiały,
strumyk go słuchał zdumiały,
zefir nie igrał listkami,
kwiaty nie trzęsły główkami,
żabki zamilkły w jeziorze,
a ptaszęta wszystkie w borze
wiernie chowały milczenie,
zgoła spało przyrodzenie.
Gdy tedy słowik tak sobie nuci,
czyżyk się w kącie z zazdrości smuci
tak, że aż nabył zawrotu głowy,

więc z temi leci do niego słowy:
»Bracie słowiku,
wdzięczny muzyku,
dyszkancie naszego gaju,
plemię ślicznych ptasząt raju!...
Słuchałem cię tu na stronie,
jakeś gorgi czynił w tonie...
Jaka żywość, wdzięk i siła
ślicznie piosnki twe zdobiła.
Lecz przestrzegam, że twe trele,
acz swych wdzięków mają wiele,
niedługo trwają, bo nad miesięcy
podobno kilka nie będzie więcej...«
Tak rzecze słowik: »Ja śpiewam mało
i toć się, czyziu, nie podobało...
Tyś znowu długo, lecz nie do rzeczy.
Tak też i żabka w swym bagnie skrzeczy.
Ja zaś choć krótko, byleby mile,
wiem, że nie trwonię na darem chwile.

Kwitnących nauk przezacne składy,
co swoim światłem kraj ożywiacie,
o literaci! jeśli mej rady,
którą wam myślę dać, usłuchacie,
weźcie za model tego słowika...
Niech wasze pisma nie będą długie,
niechaj z nich jedno serce dotyka,
gdy się z rozumem zabawia drugie.
Inaczej świat nam roztropny powie:
Słowik czyżyka równał do żaby,
lecz ci są ichmość lub półgłówkowie,
lub niehamowne w jęzorkach baby«.

KROWA I WÓŁ.

Pewna krowa niebacznie sobie dworowała,
ilekroć w ciężkim jarzmie wołu postrzegała.
Lecz, gdy ją wiódł na jatki chłopek zysku chciwy,
»Bóg cię żegnaj!« — rzekł wołek — »idę orać niwy«.



MARCIN MOLSKI.
1751—1822.



PAJĄK.

Snuł pająk pajęczynę, pełen tej otuchy,
że w niej kiedy uwięzi łatwowierne muchy.
Właśnie bielić zaczęto; pająk spracowany
nie dostrzegł, jak go mularz przytłoczył do ściany.
Widząc to zdala, mucha dzięki zbawcy składa:
»Kto pod kim dołki kopie, często sam w nie wpada«.



KAJETAN WĘGIERSKI.
1755—1787.

Ostatnim z trzech wielkich pisarzów bajek czasów Stanisławowskich jest Kajetan Węgierski, najtypowszy może fabulista Oświecenia. Bajki jego cechuje brak wszelkich moralnych sentencyi, wszelkich obyczajowych dewiz. Niechaj młodzi bawią się, nie zwracając uwagi na kazania starych — oto morał wiersza »Kraska i sroka«. Młodość płocha, łatwowierna, starość jest niemiłosierna — głosi bajka »Mysz młoda i kot stary«. Drugą charakterystyczną cechą bajek Węgierskiego jest ich osobisty charakter. Pod tym względem są one niemal że pierwszym zjawiskiem w polskim bajkopisarstwie. Osobiste uczucie najczęściej występuje w połączeniu z miłością. Za przykład służyć może wiersz »Sztuka i natura«, »Dwa wróble«, »Róża i lilia«. Takich wyżyn, jak za Krasickiego, Trembeckiego i Węgierskiego, bajka polska nigdy przedtem nie dosięgnęła. Rej uczynił z niej utwór artystyczny; Trójca wielkich bajkopisów Stanisławowskich wzniosła bajkę na poziom arcydzieła literatury.


BAJKI.
PSZCZOŁA I PAJĄK.

Pszczoła i pająk jeden sok piją,
z jednych ziółek kwiat zbierają,
jednak pokarmy, któremi żyją,
nierównie im się nadają.

W pająku sok ów jadem się staje
i słodkie kwiaty — goryczą.
A pszczółka z tego kwiatu miód daje
i ul napełnia słodyczą.

Słońce, choć równe rzuca promienie,
nierówne skutki sprawuje.
Nie w każdej ziemi jednoż nasienie
równie się dobrze przyjmuje.

Wszak wszystek pokład kokosz zagrzewa,
choć się nie wszystek nagodzi,
i rolnik całą niwę zasiewa,
choć każda bryła nie rodzi.



KRASKA I SROKA.

Kędy gaik był bogaty
w gęste cienie, wonne kwiaty,
tam na drzewie kraska siadła;
przyleciała ptaków siła,
stara sroka wtym przypadła
i wnet ptaki rozpędziła.
Kraska została z bojaźni,

sroka zaczyna kazanie:
»Prawdę powiem dla przyjaźni,
nie przystoi w naszym stanie,
ażeby zaś młode panie
tak z gachami obcowały.
Świat się gorszyć musi cały.
Przeciw temu boskie prawa,
nawet ptasze. Dobra sława
zwykła się tym bardzo mazać.
Za co się ze mną pokazać
nie waży ptaszyna żadna?«
»Boś ty brzydka, a ja ładna!«
To wyrzekłszy, kraska pędzi,
a sroka tam jeszcze zrzędzi...

Za przykładem starej sroki,
co chcą sobie niechaj prawią,
to ich żywioł, nasze kwoki,
a młode się niechaj bawią.



WRÓBLE I KOŚCIÓŁ.

Stał kędyś kościół drewniany;
tysiące Wróblów w nim swe gniazda miało.
Proboszczowi się zachciało,
żeby był reparowany.
Strach około naszych ptaków,
wypędzono nieboraków.
Jak wszystko było gotowo
i swą robotę skończył ksiądz pleban gorliwy,
przyleciał rój świegotliwy
szukać mieszkania na nowo.
Wszystkie dziury załatane:

wróble nie miały gdzie siedzieć...
Powracając się stroskane,
rzekły: »Radzibyśmy wiedzieć,
ten gmach duży
na jaki teraz użytek służy?«



SZTUKA I NATURA.

»Nie wyrównywasz dzieł mej ręki« —
rzekła do Natury Sztuka —
»piękność przez cię wydana mej pomocy szuka.
Ode mnie biorą przyjemność twe wdzięki.
Płeć skażoną przez ciebie odżywiam bielidłem,
ukrywam marszczki oblicza,
przezemnie stara kwoka często jest pieścidłem.
Jam dyktowała wiersz Naruszewicza...«
Tak z przyrodzenia sztuka śmiała się naigrawać
i świat chciał jej się poddawać.
Na odpowiedź natura Elżbietę stworzyła,
Sztuka się ze wstydu skryła.



JULIAN URSYN NIEMCEWICZ.
1758—1841.

Niemcewicz jest najpłodniejszym z pośród naszych fabulistów. Jakością utworów niewielu przewyższył zato ilością nikt go przewyższyć nie zdołał.
Wybitną cechą Niemcewiczowskich apologów jest ich aktualność. Poeta bierze jakiś fakt rzeczywisty i na nim osnuwa fabułę. Dzięki aktualności bajki Niemcewicza cieszyły się wielką popularnością. Ale też aktualność główną i niemal jedyną wartość ich stanowi. Niektóre posiadają piękne poetyckie obrazy, humor, dużo wdzięku, ale naogół brak im zwięzłości i artystycznej doskonałości. Stąd często stają się moralizującemi powiastkami. Można je porównać do rzek z wiosną: po brzegach pełno kwiatów i świeżej zieleni, wogóle jednak — za dużo wody.
Wśród bajek Niemcewicza spotykamy kilka o charakterze osobistym. W filozoficznych królują poglądy Oświecenia, według powszechnego zdania. Co do mnie, uważam, że nie należy zanadto uogólniać i rozszerzać wpływu filozofii Oświecenia na bajki Niemcewicza. Przypomnieć warto, że choć naukę często apoteozuje, ale uczonych zawsze i wszędzie uważa za istoty najgłupsze pod słońcem. A czy ich zestawia z małpą, czy z osłem, zawsze na ich niekorzyść zestawienie wypada.
Najciekawsze są polityczne bajki Niemcewicza; odbija się w nich cała epoka współczesna, w której życiu umysłowem i politycznem autor tak żywy brał udział.
Na zakończenie warto podkreślić wielką oryginalność Niemcewicza. Wprawdzie pomysły czasem brał od poprzedników, ale zawsze przekształcał je samodzielnie i przystosowywał do aktualnych okoliczności.


BAJKI I PRZYPOWIEŚCI.

SZCZUPAK.

W stawie, co raczej był wielkim jeziorem,
tak, żeś nie ujrzał, gdzie jego początek,
razu jednego we czwartek wieczorem
łowiono ryby na piątek.
Gdy jedni lądem ciągną, drudzy w łodzi
i ciężka sieci do brzegu dochodzi,
pan chciwy już się zdaleka wpatruje,
co się też w matni znajduje?
Było ryb wiele: tam karpie tuczone,
liny, okunie i płocie wzgardzone;
z pierwszych, co większe, pan bierze dla siebie,
a mniejsze rzuca ku dalszej potrzebie.
I lin i karaś życiem darowany,
lecz każdy szczupak wraz na śmierć skazany.
Człowiek go biorąc »ty« — rzecze — »niegodny,
ty, prawdziwie, wilku wodny,
co nieustannie paszczę twą otwierasz
i bez litości ryby me pożerasz.

Nie chcęć jak inne wolnością darować,
lecz zaraz każę z pieprzem ugotować«.
Szczupak odpowie: »Właśnie też Waszmości
bardzo do twarzy mówić o litości!
Cóż, że ja biedny, przymuszony głodem,
zjem płotkę, małym pożywię się płodem?
I to mnie tak srodze wini?
Ilekroć człowiek gorzej czyni,
gdy nie z potrzeby, nie dla pożywienia,
dla pustej chwały, lub też z przywidzenia,
nie płotki, własnych swych braci,
męczy, zabija i traci.
A tysiące srodze zamorduje,
cieszy się dumny i Bogu dziękuje.
Wierzaj mi człeku wyrodny,
przy tobie tygrys łagodny.
10/XI 1808.



KLOE I PSZCZOŁA.

Kloe piękna, hoża, ładna,
czasem w umizgach swych zdradna,
koło południa, wychodząc z sypialni,
szła do roboty, to jest szła do gotowalni.
Tam się wdzięcznie uśmiechając,
sznurując usta, mrugając,
czyli to rozkosz, czy trosków doznała,
czy niespodziane nieszczęście przypadło,
przyjacielowi swemu powierzała,
a ten przyjaciel było to zwierciadło.
Raz pszczoła, trzpiot okrutny, obcesem wypada.
»Basiu, Agatko!« — Kloe woła, dzwoni —
»Ach! niech mnie która od poczwary broni!«
Tymczasem pszczoła na ustach usiada.

Kloe zemdlała. Basia przylatuje
i biedną pszczołę zagnieść się gotuje...
»Przebóg, miej litość nad błędem«,
zawoła robak, »na cóż ci posłużą
zgon mój i męki? Lecącej zapędem
usta twej Pani zdawały się różą...
Ujęta farbą...« Na tę słodką mowę,
zemdlona Kloe wraz podnosi głowę:
»Daruj«, rzekła, »biednej pszczole,
z jej mową zaraz ustały me bole...
Niech sobie leci to stworzenie płoche...«
I cóż się nie przebaczy dla kadzidła trochę.
19/X 1808.



SŁOWIK W URNIE.

Między smutnemi
w lasku nad maleńką rzeczką
kwilący słowik pomiędzy krzewiny
w żałobnej urnie miał swoje gniazdeczko.
Wesoła pliszka, stojąc na kamyku,
»Powiedz mi,« rzecze, »kochany słowiku,
czemu oddawna i na każdą wiosnę
obierasz za dom to miejsce żałosne?«
»Zadość się twojej ciekawości stanie«,
łagodnie słowik odpowie,
rodzice moi i wszyscy przodkowie
na tem tu drzewie mieli swe mieszkanie.
Strzaskał je wicher. A ja nieszczęśliwy
życząc, by widok dotkliwy
pamięci zeszłej dni moich nic smucił,
osiadłem w urnie i drzewom porzucił«.
Pliszka mu na to: Jeśli przy korzeniu

drzewo puści latarośl i znowu odżyje...«
Przerwał jej słowik: »ach w takiem zdarzeniu
z laurowych liści gniazdo me uwiję«.
20/V 1810.



WÓŁ I SKOWRONEK.

Tam, gdzie skowronki najtłuściejsze w świecie,
podobno w Lipskich równinach,
zdradliwy ptasznik już zemknął swe siecie
na przelęknionych ptaszynach.
Nie bez przyczyny były ciężkie trwogi,
gdyż im śmierci rodzaj srogi
stawał już w oczach, ten sam co się darzy
wśród barbarzyńskich mocarzy,
kiedy ich złapią taśmą pozłacaną:
Słowem, ptaszki dusić miano.
Jeden z skowronków wołał tonem tkliwym,
»lituj się nad nieszczęśliwym,
szanuj wdzięczne moje pienie,
niech srogość twoją ukoi...
Patrz, oto duży wół stoi,
da ci lepsze pożywienie«.
Na to człek rzecze: »Wół ten zostać musi,
on nas żywi i bogaci,
ciebie, choć sznurek udusi,
świat na tem mało co straci:
że się nie waham w wyborze,
niechaj cię to nie zdumiewa;
potrzebniejszy ten, co orze,
aniżeli ten, co śpiewa«.

I cóż moralność tej bajeczki znaczy,
zmierzasz do celu jakiego?

Do ckliwych wierszy bazgraczy,
a naprzód do mnie samego.
20/V 1810.



KOTY.

W zamku jakiegoś pana Wojewody
broiły szczury niesłychane szkody,
tak, że gospodarz gniewem uniesiony,
sprowadził kotów szwadrony,
zalecając im, aby bez żadnej litości
zjadały szkodliwych gości.
Zgłodniałe koty zębami, pazury,
rzuciły się... zapewne na szczury?
Nie zgadłeś, na lepsze kąski,
na sery, szynki, półgąski,
a to widocznie nawet i nie skrycie...
Aż Pan zawołał: bestje wykarmione,
precz z domu mego, widzę, że służycie
jak gdyby jakie wojska sprzymierzone.
5/V 1812.



CYPRYAN GODEBSKI.
1765—1809.



DĄB I DRZEWKA.

Dąb w czystym polu, stojąc wyniosły,
gardził drzewkami co w kupie rosły
i widząc siebie być mocnym,
urągał wiatrom północnym.
Tymczasem nadeszły burze,
grożąc wzburzeniem naturze,
i, wszystko ścieląc pokotem,
wywróciły dąb z łoskotem.
Drzewka przez wzajemne wsparcie
przetrwały wichrów natarcie.
Łatwiej fortuny cios zniesie srogi,
komu przyjaciel pozostał drogi.



FRANCISZEK MORAWSKI.
1783—1861.

Bajki Morawskiego pod względem doskonałości artystycznej dadzą się jedynie porównać z pośród jego poprzedników z bajkami Krasickiego. Pod względem treści różnią się od nich zasadniczo. Są to po większej części bajki polityczne.

»Gdzie kraje szpiegów i żandarmów pełne«,

pisał Morawski

»gdzie nadto ostre są cenzury noże,
gdzie prawdę trzeba obwijać w bawełnę,
tam bajka przydać się może«.

Bajki Morawskiego nie są zwięzłe. Ale są tak ciekawe, iż braku zwięzłości nie sposób im za złe poczytywać. Barwność obrazu, żywość dyalogu nagradza nam zbytnią ich długość.


BAJKI.

WISŁA.

Sarmackiej Wisły zbożopławne wody
w twarde ściąwszy lody,
cieszyła się sroga Zima,

że je w swoich więzach trzyma.
»Patrzcie«, wołała, »patrzcie dumne wały,
coście w tej śmiesznej wolności bujały,
w jakich jesteście okowach!
Oto was każdy przychodzeń
depce, rąbie codzień,
i byle kałmuk jeździ wam po głowach.
A wy cóż na to? ani mruknąć śmiecie:
takie to was jarzmo gniecie,
tak to zima włada«!
»Prawda, że jesteś niezmiernie zażarta«,
tak jej z pod Tatrów, na swej urnie wsparta,
stara Wisła odpowiada,
»nie wszędzie przecież cięży twa potęga,
zawsze tam, zawsze pod tym twardym lodem
śmiały i wolny nurt mój płynie spodem,
tam twoja władza nie sięga.
Niech tylko moje słońce mi zabłyśnie,
wkrótce ta cała przestrzeń lodów pryśnie,
te śniegi nawet, któreś tu zuchwała
w przepaści gór tych nawiała,
same mi kiedyś pomogą
zrzucić twoję przemoc srogą...
Dmij więc, dmij groźnie z twemi Akwilony,
ścinaj, krępuj nurt ścieśniony...
Śpieszącej wiosny nie zatrzymasz w pędzie,
pójdziesz, skąd przyszłaś, Wisła Wisłą będzie«!



KONIK POLNY I MRÓWKA.

Konik polny, co swój cały
pośród lata czas prześpiewał,
tak był na zimę zgłodniały,
że tylko wiatr nim powiewał.

Żeby też odrobina jaka
z muchy lub robaka —
nic zgoła!
A więc idzie, płacze, woła,
u skrzętnej mrówki kołace.
Pożycz, jej, pożycz, powiada —
Kilka ziarnek dla sąsiada.
Jakem konik, tak zapłacę,
by tylko sierpień zawitał,
prowizyą i kapitał. —
Mrówka na to: — opatrz Boże,
ja nikomu nie pożyczam:
do wad to moich policzam,
nawet nie najmniejszych może,
ale już mię nie poprawisz.
Raczej odpowiedz mi na to:
cóżeś robił całe lato,
że się dziś żebranką bawisz? —
— Tak w dziennej, jak w nocnej dobie,
wciąż śpiewałem bez ustanku.
— Śpiewałeś? dobrze, kochanku,
teraz skakaj sobie...



MRÓWKA I PSZCZOŁA.

W jesiennej porze, gdy straszna nawała
całe zniszczyła mrowisko
i, jak wieść niesie, dwa tysiące blisko
mrowiego ludu zalała,
jedna z nich biedna, płynąc przez czas długi,
na drobnej słomce, jakby Noe drugi
gdzieś się tam na brzeg wywlokła,
a szczęsnym pszczółkę napotkawszy losem,
zziębła, drżąca, głodna, zmokła,

takim zapłakała głosem:
»Posil mię, posil, pszczółko dobra, tkliwa,
patrz, jak jestem nieszczęśliwa,
nie mam i jutra czem dożyć.
Nikt na litości nie traci,
niebo ją stokroć odpłaci,
a i ty możesz zubożyć.
Wesprą cię wówczas, jak ty mnie w tej dobie,
bo, jak ty drugim, tak i drudzy tobie«.
»Wymowną jesteś!« pszczółka jej odpowie:
»lecz, kiedy taka boleść cię przenika,
przypomnij sobie owego konika,
co także w pięknej wymowie
twej się litości domagał.
Wszak o ziarnko tylko błagał,
a ty, nietylko, żeś mu nic nie dała,
jeszcześ mu skakać kazała«.
Mrówka się łzami w swym zalewa wstydzie,
zwraca się, milczy i umierać idzie,
kiedy z natury swej poczciwa pszczoła
tak ją odwoła:
»Wróć, wróć, nie chciałam z twojej szydzić biedy,
przybliż się, zasil w potrzebie,
lecz jeśli znowu wzbogacisz się kiedy,
a nędzarz przyjdzie do ciebie,
o niechże prośbą nie błaga daremną,
nie gardź tą niebios przestrogą:
pomnij, że i ty płakałaś przedemną,
i jak on byłaś ubogą«.[3]



KOT I BASIA.

Nigdy się kotek swojej nic zbędzie natury.
Zjadały Basi sadło i myszy i szczury.

Wsadziła więc Filusia — i cóż stąd wypadło?
Zjadł naprzód szczury, myszy, a potem i sadło.



ŻÓŁW I MOTYL.

Żałował motyl Żółwia, że w gorącem lecie
musiał ciężki swój pancerz nieść ciągle na grzbiecie.
Spadły grady, legł motyl lekki i skrzydlaty,
żółw się wtulił pod pancerz i uszedł zatraty.



ANTONI GORECKI.
1787—1861.

Obok Niemcewicza i Morawskiego jednym z najlepszych fabulistów politycznych czasów rozbiorowych był Antoni Gorecki. Zupełnie niesłusznie lekceważony przez krytykę, Górecki wzbogacił polską literaturę dużą liczbą nowych motywów bajkowych i zręcznych alegoryi.


»BAJKI«.

WILK I PTASZKI.

»Wilku«, wołały ptaszki, »wróbel w mieście rano
był. Mówi, że na ciebie w gazetach pisano«.
»Co mnie to?« wilk odpowie »a ja owce chwytam.
Niech oni co chcą piszą: nic nigdy nie czytam«.



LEW I KUNDEL.

Nie zbliżaj się rabusiu, co napadem żyjesz,
co jagniąt mego pana krew niewinną pijesz,
włóczęgo, co nie dajesz spać mi całe lato«.
Tak na lwa wołał kundel — a ten mu rzekł na to:


»Milczał byś lepiej, nędzny służalcze pasterza,
między nami a ludźmi nie będzie przymierza;
więc walczym, gniewem mężnie — albo wolno żyjem,
a ty codzień im służąc, codzień bierzesz kijem«.



BEKAS I KUROPATWY.

»Co to za nudne kraje tych Polaków,
nic nie zobaczysz, jak szyszki na drzewie
i nie spotkasz innych ptaków,
jak tylko same cietrzewie!«.

Tak sobie na pińskim błocie,
siedząc w słonecznej spiekocie
ów włóczęga wszędzie znany,
rozmawiał bekas oblany.

Nikt nie uważał na tego próżniaka,
lecz kuropatwa
do gniewu łatwa,
tak go łajała, wyszedłszy z pod krzaka:

»Skądże to waści taki tonik wzniosły,
powiedzcie przecie, pod czyim to niebem,
takie wam piórka i dzioby porosły
i czyim to tak wypasłeś się chlebem?

Wtenczas, pamiętam, nic brały cię nudy,
Kiedyś przyleciał tu, jak czapla chudy.
Teraz cietrzewi widok nie powabny?
Przypatrz się klocu, jak sam jesteś zgrabny.

Gdybym ja kiedy tem państwem rządziła,
wszystkich bym takich ptaków wymroziła,

u których to we zwyczaju,
że choć ich kijem nie wyprosić z kraju,
choć na naszym chlebie tyją,
co rok objedzą, opiją,
a jednak, niewdzięczni przecie,
spotwarzają nas po świecie«.
1818 r.



OWIECZKA I OBRAZ.

Widząc owieczka obraz Teniera sławny,
pasterz grając na flecie, trzodzie tam przewodzi,
rzekła, westchnąwszy: »Musi to być pasterz dawny,
bo dzisiejszy z batem chodzi«.



ZERA.

Był przed zerami jeden postawiony,
stąd się zrobiły miliony.
Lecz dumne zera nie mogły się zgodzić,
by miał im jeden przewodzić.

»My staniemy na czele, alboż to nas mało«?
rzekły zera. Stanęły. Cóż się z niemi stało?
Co były milionami, dziś są niczem zera.
Szanujcież, kiedy macie ludy bohatera.
1818 r.



KAZIMIERZ BRODZIŃSKI.
1791—1835.



STRUŚ.

Raz przed orłem zebrały się stany,
kiedy każdy dla zysku swoje czyny głosi,
Struś taką prośbę zanosi:
»Ja, ptaków olbrzymem zwany,
chciałbym mieć honor, równie jak łabędzie,
czaple i kruki,
na godnym jakim urzędzie
poświęcić ziomkom moje chęci i nauki«.
Gdy się król rady zapytał o zdanie,
jeden z kolei tak swą myśl wyjawi:
»Może mieć urząd, Najjaśniejszy Panie,
bo dobrze łyka i trawi«.



BADACZ.

Próżniak wiele myślący
gdy już nie miał nad czem siedzieć,
chciał się dowiedzieć
jak wygląda śpiący.
Siadł przed zwierciadło, wpatrzył się troskliwie
i zasnął szczęśliwie.

Taki bywa los człowieka,
który w badaniu głębokiem

tego na sobie docieka,
co Bóg skrył przed jego okiem.



ROZUM I SERCE.

Rozum i serce, dwa wrogi
na straszny bój się wyzwali,
wtem weszła Anna do sali
i rozum w nogi...



KURA.

Krzyk, hałas! Co za przyczyna?
Nie wiedzieć, skąd się to wzięło!
Kura wyszła z pod komina
i wielkie ogłasza dzieło.
Czy jakie skarby wynalazła panu?
Czy nowy system poznaje?
Czy co ważnego odkryła dla stanu?
Nie! Cóż przecię? Zniosła jaje.



SOSIENKI.

Dwie sosienki w ciemnym borze
zaczęły się kluć ku górze,
a jedna z nich jakby strzała
prędko w górę wyleciała.
»Siostrzyczko! czego tak nizko?
ja już prawie nieba blizko!
Pójdź, a bądź ze mną wesoła«!
Sosienka z dołu zawoła:
»Niech Cię nie łudzą powaby!
Źle być w górze, gdy kto słaby:

łatwo wiatry zwalą sosnę,
niech ja raczej nisko rosnę«.

Wkrótce jesień burze niesie,
trzaskają drzewa po lesie,
sosna z góry (losie srogi!),
padła wzgardzonej pod nogi.
Niech każdy w górę nie pragnie!
Najszczęśliwsi mali:
nim niskiego burza nagnie,
wysokiego zwali.



ALEKSANDER FREDRO.
1793—1876.



ROLNIK I BYK.

»Codzień większe miewam szkody«,
rzekł staremu rolnik młody,
»każdej pory byk sąsiada
pola, łąki mi napada.
I acz zbiję, acz wygonię,
koniczyny na zagonie
jak ubywa, tak ubywa,
pustką wkrótce będzie niwa.
Na to stary rzekł młodemu:
»Poradzimy, synu, temu,
tylko nie płosz w każdej dobie,
daj mu pokój, niech źre sobie«.
Jak powiedział, tak się stało.
Byk w koniczu buja śmiało,
depce, grzebie, chwyta, łyka,
na trzy piędzie rośnie byka.
Rolnik płacze, ale czeka,
Czej odpłata niedaleka...
I w istocie, była bliską —
koniczyną party w górę
jakby mu czart dął pod skórę,

padł byczysko,
ryknął, jęknął
i jak bomba w troje pęknął.
Niechże łupieżca truchleje,
ciemiężony ma nadzieję,
bo w samej złego już przebranej mierze,
wolność i zemsta razem życie bierze.



TRZEBABY.

Dawnemi czasy, jak pewna wieść niesie
czterech podróżnych błądziło po lesie.
Mróz był tak mocny, noc była tak ciemną,
że chęć podróży stała się daremną.
Ogień więc rozłożyli
i dnia czekać uradzili.
»Trzebaby«, rzecze jeden i poziewa,
»przynieść więcej drzewa«.
»Trzebaby«, rzecze drugi
legając jak długi,
»rozszerzyć ogniska,
by wszystkich grzały zbliska«.
»Trzebaby«, zamruczał trzeci,
»czem zasłonić od zamieci«.
»Trzebaby nie spać«, bąknął czwarty
na łokciu oparty.
Tak każdy powiedział,
co wiedział,
i myśląc jeszcze o lepszym sposobie,
zasnął sobie.
Cóż z tego? Ogień zgasł, a nieostrożni
pomarli podróżni.
Gdzie bez czynu sama rada,
biada radcom, dziełu biada.



MOTYLE.

Z pięknej róży motyl płowy
wychyliwszy trochę głowy,
zwołał braci rój niestały
i nuż im prawić morały:
jaka brzydka czasu strata,
że tak ciągle każdy lata!
Jaka hańba dla motyli,
że nie siedzą ani chwili.
A we wszystkiem co rozprawiał,
siebie za przykład stawiał.
Słowem nagadał, nałajał tyle,
że o poprawie myślały motyle.
Wtem jakiś młodzik na fijołku siada
i tak powiada:
»Nie wierzcie temu, co on wam tu prawi.
Ja powiem, czemu latać go nie bawi.
Oto przed kilku chwilami,
kiedy do znoju swawolił z kwiatami,
nadszedł starzec, który srodze
ścina kosą, co mu w drodze,
co ciągle idzie, nigdy nie spoczywa w trudzie,
ten to sam, co go Czasem nazywają ludzie.
Nadszedł, a wszystko wkoło ostrem tnąc żelazem,
podciął i braciszkowi skrzydełka zarazem.
Dlatego stałość chwali, jedną lubi różę,
bo sam już latać nie może.

Nie jest tu moją myślą, młode piękne panie,
często zbyt płoche pochwalać latanie,
ale słuchając niejednej matrony
trzeba przyznać z drugiej strony,
że i to motyl, ale... motyl obarczony.



CHCIWOŚĆ OSŁA.

Osiołkowi w żłobie dano:
w jednym owies, w drugim siano.
Uchem strzyże, głową kręci
i to pachnie i to nęci.
Od którego teraz zacznie,
aby sobie podjeść smacznie?
Trudny wybór, trudna zgoda:
chwyci owies, żal mu siana, —
chwyci siano, owsa szkoda...
I tak stoi aż do rana,
a od rana do wieczora.
A i nareszcie przyszła pora,
że oślina podczas jadła
z głodu padła.



STANISŁAW JACHOWICZ.
1796—1851.

Jachowicz jest twórcą nowego rodzaju bajki w Polsce: bajki niealegorycznej. Według niego: »istotą apologu nie jest alegorja, lecz przykład, a dla dziecka niema jaśniejszego przykładu jak wskazanie na drugie dziecko«. To też bohaterami bajek i powiastek Jachowicza są po większej części dzieci. Jachowicz jest pierwszym polskim fabulistą piszącym wyłącznie dla dzieci. Aby im uprzyjemnić nauki moralne wprowadza do swych bajek świat przyrody:

»Dziateczki, ja was z raju szczęścia nie wywiodę,
nie zasadzę was w gmachach, tego nie lubicie,
w polu, w lesie w ogródku pędzić będziem życie«.

I te bajki, których akcja rozgrywa się »w polu, w lesie, w ogródku« należą według mnie do najlepszych utworów poety. »Przykłady« mają nieporównanie mniejszą wartość artystyczną.


»POWIASTKI I BAJKI«.

Z »BAJEK«.
PIŁKA.

Piłka się raz z chłopców śmiała,
że wyżej od nich skakała.

Urażeni żarty temi
nie podnieśli piłki z ziemi.
Błąd poznała nieboraczka
i ze wstydu spiekła raczka.



MOTYL I GĄSIENICA.

»Co to za robak szkaradny,
ta gąsienica obrzydła!«
rzecze raz motylek ładny.
Ta mu na to odpowie: »a dawno masz skrzydła?«



CHORY KOTEK.

Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku
i przyszedł kot Doktór: »Jak się masz koteczku!«
»Źle bardzo...« i łapkę wyciągnął do niego.
Wziął za puls pan Doktór poważnie chorego
i dziwy mu śpiewa, że nadto się jadło,
co gorsza, nie myszki, lecz szynki i sadło.
»Źle bardzo... gorączka! źle bardzo koteczku,
oj, długo ty, długo poleżysz w łóżeczku,
i nic jeść nie będziesz; kleiczek i basta:
Broń-Boże kiełbaski, słoninki lub ciasta!«
»A myszki nie można?«, zapyta koteczek,
»lub z ptaszka małego choć z parę udeczek?«
»Broń-Boże! pijawki i dyjeta ścisła:
od tego pomyślność w leczeniu zawisła!«
I leżał koteczek; kiełbasy i kiszki
nietknięte... zdaleka pachniały mu myszki.
Patrzcie, jak złe łakomstwo! kotek przebrał miarę,
musiał więc nieboraczek srogą ponieść karę.
Tak się i z wami dziateczki, stać może
od łakomstwa strzeż was Boże!



SZYSZKA I GRZYB.

Nadęta siedząc szyszka na wyniosłej sośnie
drwiła sobie raz z grzyba, że tak nisko rośnie.
Wiatr wionął, szyszka spadła i rzekła w pokorze:
»Czym kto wyżej wzniesiony, łatwiej upaść może«.

Gdy nas losu igrzysko zrobiło wielkiemi
nie gardźmy biednym grzybem rosnącym przy ziemi.



CZYSTY KOTEK.

»Czemu się często myjesz?« pytano raz kota.
»Bo czystość«, odpowiedział, »jestto piękna cnota«.
Jakoż, doprawdy kocina
mył się prawie co godzina.
Chętnie mu do pokoju wchodzić pozwalano,
powszechnie go kochano,
doznawał wszelkich pieszczotek,
a czemu? bo czysty był kotek!



z »POWIASTEK«.
DESZCZYK.

»Mamo«, rzekł Staś, »deszczyk rosi,
poplami kapelusz Zosi.
Jakże niepotrzebnie pada!«
Tu Matka dziecku wykłada:
»Że deszczyk drogi dar Nieba,
bez niego nie będzie chleba.
On skwar słońca ułagadza,
zieloną trawkę rozradza,

wszystko rzeźwi, wszystko krzepi,
kwiatek, drzewko rośnie lepiej:
bo Bóg wszystkim mądrze włada«.
»O, kiedy tak, to niech pada!«



TADEUSZEK.

Raz swawolny Tadeuszek
nawsadzał w flaszeczkę muszek,
a nie chcąc ich morzyć głodem
ponarzucał chleba z miodem.

Widząc to Ojciec przyniósł mu piernika
i nic nie mówiąc, drzwi na klucz zamyka.
Zaczął się prosić, płakał Tadeuszek,
a Ojciec na to: »Nie więź biednych muszek«.
Siedział dzień cały. To go nauczyło:
Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło.



STAŚ.

Staś na sukni zrobił plamę,
płacze i przeprasza Mamę.
Korzystając z chwili Mama
rzecze: »Na sukni wypierze się plama,
ale strzeż się moje dziecię
brzydkim czynem splamić życie:
bo ci, Stasiu, mówię szczerze,
ta się plama nie wypierze«.



TEODOREK.

Teodorek łapał muszki
obrywał im skrzydła, nóżki.

Siostra na to patrząc z boku
mówiła mu z łezką w oku:
»O nie dobry Teodorze!
Jak cię też to bawić może?
Cóż ci winny biedne muszki?
Czyś ty im dał skrzydła, nóżki?!!«



PIERNICZEK.

»Henrysiu! na ci piernik«, rzekł przyjaciel domu,
»ale zjedz go gdzie w kącie i nie daj nikomu«.
»Ej, pan chyba żartuje«, odpowie Henryczek,
»mam zjeść sam — to dziękuję: schowaj pan pierniczek«.



ADAM MICKIEWICZ.
1798—1855.

Tak jak słońce odbija się tęczą barw w najmniejszej kropelce rosy, tak genjusz Adama promienieje z najdrobniejszych jego utworów i olśniewa nas swoim boskim przepychem. Genialne są i bajki Mickiewiczowskie. Pod względem artystycznej doskonałości porównać je można chyba jedynie do apologów Krasickiego i Sienkiewicza.


BAJKI.

PCHŁA I RABIN.

Pewny Rabin w Talmudzie kąpiąc się po uszy
cierpiał, że go pchła gryzła, w końcu się obruszy.
Dalej czatować, złowił. Siedzi przyciśnięta,
Kręci się, wyciągając główkę i nożęta.
»Daruj, Rabi, mądremu nie godzi się gniewać...
O święty synu Lewi, nie chciej krwi przelewać!«
»Krew za krew! — wrzasnął Rabin — Beliala płodzie!
Filistynko! na cudzej wytuczona szkodzie!
Mrówki mają śpichlerze; pracowite roje
znoszą miody i woski, a trucień napoje.

Ty się jedna śród ludzi z liwerem uwijasz,
pijaczko tem szkodliwsza, że cudze wypijasz!«
Zakończył; i gdy więźnia bez litości dłabi
pchła konając pisnęła: »A czem żyje Rabi?«



LIS I KOZIEŁ.

Już był w ogródku, już witał się z gąską,
kiedy skok robiąc wpadł w beczkę wkopaną
gdzie wodę zbierano.
Ani pomyśleć o wyskoczeniu,
chociaż wody nie było i nawet nie grząsko:
studnia na półczwarta łokcia,
Za wysokie progi
na lisie nogi:
zrąb tak gładki, że nigdzie ni wścibić paznokcia.
Postaw się teraz w tego lisa położeniu!
inny zwierz pewno załamałby łapy
i bił się w chrapy,
wołając gromu, ażeby go dobił.
Nasz lis takich głupstw nie robił.
Wie, że rozpaczać jestto złe przydawać do zła.
Zaczem maca wkoło zębem,
a patrzy w górę. Jakoż wkrótce ujrzał kozła,
stojącego tuż nad zrębem
i patrzącego z ciekawością w studnię.
Lis wnet spuścił pysk na dno, udając, że pije:
cmoka mocno, głośno chłepce
i tak sam do siebie szepce:
»Oto mi woda! Takiej, nie piłem jak żyje«
smak lodu, a czysta cudnie!
Chce mi się całemu spłukać,
ale mi ją szkoda zbrukać,
szkoda!

bo co też to za woda!!!...«
Kozioł, który tam właśnie przyszedł wody szukać
»Ej — krzyknął z góry — ej ty ryży kudła!
wara od źródła!«
I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi,
a z rogów na zrąb i — w nogi!



PIES I WILK.

Jeden bardzo mizerny wilk, skóra a kości
myszkując po zamrozkach, kiedy w łapy dmucha,
zdybie przypadkiem brysia Jegomości,
bernardyńskiego karku, sędziowskiego brzucha.
Sierć na nim błyszczy, gdyby szmelcowana,
podgardle tłuste, zwisłe do kolana.

»A witaj panie kumie! Witaj panie brychu!
już od lat kopy o was ni widu ni słychu.
Wtedyś był mały kondlik: ale kto nie z postem,
prędko zmienia figurę!
Jakże służy zdrowie?«
»Niczego«, brysio odpowie
i za grzeczność kiwnął chwostem.
»Oj! oj!... niczego! Widać ze wzrostu i tuszy!
Co to za łeb, mój Boże, choć walić obuchem!
A kark jaki, a brzuch jaki!
Brzuch! niech mnie porwą sobaki,
jeżeli, uczciwszy uszy,
wieprza widziałem kiedy z takim brzuchem!«
»Żartuj zdrów, kumie wilku, lecz, mówiąc bez żartu
jeżeli chcesz, możesz sobie równie wypchać boki...«
»A to jak, kiedyś łaskaw?«
»Ot tak: bez odwłoki
bory i nory oddawszy czartu

i łajdackich po polu wyrzekłszy się świstań
idź między ludzi — i na służbę przystań!«
»Lecz w tej służbie co robić?« wilk znowu zapyta.
»Co robić?... Dziecko jesteś! Służba wyśmienita:
A jedno z drugiem, nic a nic!
Dziedzińca pilnować granic,
przybycie gości szczekaniem głosić,
na dziada warknąć, żyda potarmosić,
panom pochlebiać ukłonem,
sługom wachlować ogonem,
a za toż, bracie, niczego nie braknie:
od panów, paniątek, dziewek,
okruszyn, kostek, polewek,
słowem, czego dusza łaknie«.

Pies mówił, a wilk słuchał: uchem, gębą nosem,
nie stracił słówka; połknął dyskurs cały
i nad smacznej przyszłości medytując losem,
już obiecane wietrzył specyały.

Wtem patrzy... »A to co?...« — »Gdzie?« — »Ot tu na karku!«
»Eh, błazeństwo!...« — »Cóż przecie?« — »Oto, widzisz, troszkę
przyczesano... bo na noc kładą mi obróżkę,
ażebym lepiej pilnował folwarku!«
»Czy tak? pięknąś wiadomość schował na ostatku«.
»I cóż, wilku, nie idziesz?« »Co nie, to nie, bratku!
Lepszy w wolności kąsek ladajaki,
niźli w niedoli przysmaki«.
Rzekł i drapnąwszy, co miał skoku w łapie,
aż dotąd drapie.



ZAJĄC I ŻABA.

Szarak, co nieraz bywał w kłopotach i trwogach
nie tracąc serca póki czuł się rączy,
teraz podupadł na nogach,
poczuł, że się źle z nim skończy,
więc jęknął z głębi serca: »Ach niemasz pod słońcem
lichszego powołania, jak zostać zającem!
Co mię w dzień pies, lis, konik, kania
i wrona
nawet i ona,
jak chce tak gania.
A w noc gdy drzemię, oko się nie zmruża,
bo lada komar bzyknie przez siatki pajęcze,
wnet drży me serce zajęcze,
tchórząc tchórzliwiej od tchórza.
Zbrzydło mi życie, co jest wiecznym niepokojem,
postanowiłem dziś je skończyć samobojem.
Żegnaj więc miedzo lat mych wiośnianych kolebko!
Wy, kochanki młodości, kapusto i rzepko,
pożegnalnemi łzami dozwólcie się skropić!
Oznajmuję wszem wobec, że idę się topić!«

Tak z płaczem gdy do stawu zwraca kroki słabe,
Po drodze stąpił na żabę.
Ta mu, jak raca, drgnąwszy z pod nóg szusła
i z góry na łeb w staw plusła.
A zając rzekł do siebie: »Niech nikt nie narzeka,
że jest tchórzem, bo cały świat na tchórzu stoi:
każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka,
i swojego zająca, którego się boi«.



KOZA, KÓZKA I WILK.

Sąsiadka koza, ta co to rozwódka
z rodu Ostrożanka, a tak rzeźka czołem,
że umie łeb na łeb rozmówić się z wołem,
i nie da lada wilku brać się do podbródka,
wczoraj w las idąc zbierać na domu potrzebę
rokitę czy lipią skórkę
na gospodarstwie zostawiła córkę,
której jest na imię Bebe.
A że młodym osobom pod niebytność matki
rozliczne grożą przypadki,
nakazuje dziecku srogo:
»Nie ruszać mi za próg nogą
i nic przyjmować nikogo, nikogo...
Jest tu wilk w okolicy: mam go w podejrzeniu,
że zamyśla o czem brzydkiem.
Pilnujże drzwi aż wrócę i dam znak kopytkiem,
wołając cię po imieniu:
Bebe!... Lepiej, że zgrzeszym ostrożności zbytkiem,
niż gdyby miało być przysłowiem trzodzie:
Mądra koza po szkodzie«.
O wilku mówiono w izbie,
a wilk tuż siedział na przyzbie.
Podsłuchał. Matka z domu, a on wnet do córki:
stuk i puk we drzwi komórki.
Wilk zwykle wyciem łaje albo grozi,
lecz gdy prosić ma potrzebę
nieźle udaje śpiew kozi...
Więc jako mógł najkoziej odezwał się »Bebe!
otwórz!« A Kózka na to: »Przepraszam, nie można,
mamy niemasz, jestem sama«.
On znowu: »Bebe, otwórz, to ja, mama«.
Na to znów kózka ostrożna:

»Głos wprawdzie matczyn, ale czyś ty matka
jak mogę wiedzieć, gdy zamknięta klatka.
Podejdź-że tu i przez to pod progiem korytko
pokaż mi na znak kopytko«...
Wilk odszedł, klnąc Bebe i mać jej z ruska brzydko.

Ta bajka jest po całym świecie znana z treści,
lecz, żeby ją dać poznać polskiej płci niewieściej,
udawajmy, że wzięta z francuskiej powieści.



IGNACY KRASZEWSKI.
1812—1887.



»DZIECIŃSTWA«.

PAN I CZŁOWIEK.

Jechał pan przez ulicę na tęgim rumaku,
a było błoto.
Ja sobie szedłem w szarym kubraku,
bokiem, piechotą.
Aż słyszę, pędzi. Aj! z drogi, z drogi,
gotów stratować,
a więc ja w nogi,
biegłem się schować.
Lecz pan znajomy! Co to za łaska,
od wszystkich stroni,
a z bicza trzaska,
woła mnie, goni,
Stanąłem.
Jedzie — ja nisko
Kapelusz zdjąłem.
On tuż, tuż blisko,
końskiemi nogi
pędzi z łoskotem.
Stanął, przywitał: »Jak się masz drogi?«

i całkiem zbryzgał mnie błotem.
I wdaj-że się tu, wdaj się z panami!!
Nie roztratuje który? to pewnie poplami. —



SZUFLADA I GŁOWA.

Pewien uczony
bardzo wsławiony
pokazywał mi szufladę.
»Patrz, co to ja w te papiery
przez lat trzydzieści cztery
rozumu, nauki kładę.« —
»Ach«, ktoś na to z boku doda,
»cóż to za wielka szkoda,
moi mili panowie,
że rozum i nauka,
której każdy w głowie szuka,
u tego pana w szufladzie — nie w głowie«.



JULJAN WIENIAWSKI.
(JORDAN).

1834—1912.



PIELGRZYM.
(BAJKA DLA DOROSŁYCH DZIECI).

Szedł człowiek krzepki... wiekiem styrany
z rozwianym włosem... ponury,
szedł prostą drogą przez pola, łany,
mijając rzeki i góry.

Starzec pobożnie szeptał pacierze
dążąc, gdzie kościół z kamienia
dźwigał, trzy stare romańskie wieże
z krzyżami — godłem zbawienia.

Wtem ktoś go nagle zatrzymał w drodze.
— Dokąd? — ciekawie go bada.
— A do kościoła... —
— Hm... to waść srodze
drogi samochcąc nakłada.


Trzeba się wrócić o tam, pod drzewo,
gdzie się krzyżują drożyny;
stamtąd waś pójdziesz dróżką na lewo
i zajdziesz za dwie godziny. —

— Bóg zapłać! —, odrzekł posłuszny radzie
i idzie wedle wskazania.
Nagle mu staje wóz na zawadzie,
ktoś z niego grzecznie się kłania.

— A dokąd losy Waszmości wiodą? —
— A do kościoła. — — No, proszę...
Trza było tam iść... o... hen... nad wodą...
Tuś Waść zabłądził potrosze... —

— Bóg zapłać! — odrzekł nierad już prawie
tej nieproszonej opiece...
Wraca i kroczy po mokrej trawie
dążąc na przełaj ku rzece...

Wtem... ktoś nad brzegiem siedząc z więciorem
pyta go dokąd się wlecze?
— No, do kościoła! — — Ba, to wieczorem
nie zajdziesz, biedny człowiecze. —

— Czemu? — — Boś drogę wybrał daleką. —
— Ależ mi taką wskazano! —
— Mówię ci, starcze... idąc nad rzeką
nie dojdziesz może i rano. —

— A niech Was piorun siarczysty spali! —,
zaklął w tej ciężkiej potrzebie,
wszyscy mi drogę złą wskazywali,
trza było radzić się siebie. —


I noc zapadła, a pielgrzym biedny
nie doszedł wcale do celu,
tylko się prawdy nauczył jednej:
strzedz się doradców za wielu.



HENRYK SIENKIEWICZ.
1846—.

Twórczość Sienkiewicza przepięknie scharakteryzowała Konopnicka: »Twórczość Sienkiewicza jest mocna, bujna, zdrowa i nieporównanie żywotna. Rodzi ona nietylko coraz nowe dzieła, ale coraz nowe siły wlewa w życie. Nie jest to kwiat i nie jest to kłos; nie jest to nawet cały snop kwiatów i kłosów. To jest wielkie, wielkie drzewo zrośnięte samym rdzeniem swoim z ziemią matką«. Tego rodzaju określenie stosujące się do wszystkich dzieł wielkiego pisarza znakomicie zastosować możemy i do jego nawskroś patryotycznych bajek.
Bajki pisał Sienkiewicz głównie w pierwszym okresie swej działalności literackiej. Wyjątek stanowi przeróbka z Fedra p. t. »Urody dla kóz« pochodząca z 1907 roku oraz »Wiersz makaroniczny« napisany 1911 r. Sienkiewiczowskie apologi są cennymi klejnotami. Bajka od początku swojego istnienia wpadała zwykle w jedną z dwóch krańcowości: albo dążąc do zbytniej zwięzłości, stawała się oschłą (bajki Ezopa, Fedra, Reja), albo też pragnąc być barwną, wpadała w epizodyczność, graniczącą z rozwlekłością (indyjskie bajki Panczatantry, bajki Niemcewicza). Trzech tylko bajkopisarzów polskich zdołało się ustrzedz całkowicie od tych krańcowości. Są nimi Krasicki, Mickiewicz i Sienkiewicz. Bajki Sienkiewicza są zwięzłe, a przedziwnie barwne; niema w nich ani jednego słowa zbytecznego; humor tryska z każdego zdania, a polega nie na grze słów (tak często u innych bajkopisarzów, wpadającej w manieryzm), ale na komizmie postaci i sytuacyi. A co za bajeczny język! Sienkiewicz czaruje nas bogactwem mowy ojczystej, tej mowy, która według słów jego jest »niepożyta jak śpiż, świetna i droga jak złoto, czysta jak łza, Boża jak modlitwa, słodka jak miłość«.


WIERSZ MAKARONICZNY.

»Exegi monumentum
aere perennius«.Hor.
Rzecze sława mistrzowi: »O artifex, sine,
że ci oto wawrzynem opaszę łysinę«.
A mistrz jej na to słowy takiemi odpowie:
»Idź do dyabła z wieńcami, wróć mi włos na głowie«.



WILK I KOZIEŁ.

Raz basior napotkawszy capa, rzekł doń: »Bracie,
pragnąłbym z duszy serca uczynić coś dla cię.
Chcę cię cywilizować, zwilczyć jednem słowem.
Sierść masz lichą, wytartą, a tak — futrem płowem
i puszystem porośniesz, będzieć ciepło w zimie,
wraz i siły nabierzesz... Już ci się nie imie
lada kurta do łydek, bo wilczy ród znany:
dla nas przecie stworzone owce i barany.
Mamy prawo zjeść wszystko, co jest do zjedzenia.
To święte prawo wilcze! A gdy do plemienia
naszego będziesz liczon, świat będzie twój cały«.


Na to odrzecze kozieł: »Zaszczyt to niemały,
lecz nie widzę sposobu. Kozłem mnie stworzono.
Kozłem był dziad mój, ojciec. Koziem mlekiem łono
matki mnie wy karmiło. Jakaż na to rada?«

»Poradzim«, wilk odrzecze, »więc naprzód wypada,
bym cię zasymilował, to znaczy zadławił,
następnie schrustał, połknął, a w dodatku strawił.
Wtedy przejdziesz w krew moją, zmienisz się w me kości,
i w mych dzieciach do późnej przejdziesz potomności«.

Cap tylko brodą trząsnął: »Uważ, panie drogi,
że Pan Bóg dał mi na łbie bardzo twarde rogi,
więc nim mnie zwilczyć zdołasz, to przed tą odmianą
jeszcze ci moje rogi dyablo w gardle staną«.



KOŃ I MIERZYN.

Raz zapytał koń pewien krewnego mierzyna:
»Powiedz mi, miły bracie, co jest za przyczyna,
że tak stronisz odemnie? Wszak nad jednym błoniem
ubiegła nasza młodość: jesteś, jak ja, koniem!
tyliśmy zawsze zgodnie do dzisiejszej chwili
i wspólnieśmy od wilczej paszczy się bronili.
A dziś co?«
»Dziś«, rzekł mierzyn »ja jestem tutejszy,
daleki dla cię, obcy, a że tam to zmniejszy
dawną miłość — tem lepiej. — Innemi zaś słowy,
ja jestem nie koń żaden, lecz osieł krajowy.
Dla moich interesów inną biorę postać
i choć z końską kulturą, osłem pragnę zostać«.



BRODY DLA KÓZ.
(Z BAJEK PHAEDRUSA).

»Barbam capellae cum impetrassent ab Iove
hirci maerentes indignari coeperunt«...


Gdy kozy od Jowisza uzyskały brody,
oburzały się capy: »To — krzyczą — urody
męskiej przecie oznaka! Kozice brodate
zechcą się równać z nami!!« A zaś Jowisz na te
słowa wzniósł palec w górę i tak prawi: »O, źle
jeden z drugim w tej sprawie rozumujesz, koźle...
Oszukały się kozy, gdyż głupio prosiły;
więc mają wasze brody — lecz bez waszej siły«.
Morał płynie stąd jasny, jak słońca promienie,
że można znieść spokojnie... równouprawnienie.



KAZIMIERZ GLIŃSKI.
1850—.

Przewagę bajek swych zebrał Gliński w książce zatytułowanej »Bajki Nie-Krasickiego«. Sam tytuł mówi nam o istocie zawartych w książce apologów. Są one, po większej części, trawestacyami znanych bajek Krasickiego. Sam już wstęp jest trawestowany z odpowiedniego wstępu biskupa Warmińskiego.
Warto go przytoczyć:

»Był literat, co przeszłość narodu splugawił,
moralisto, co nierząd w swych powieściach sławił,
wydawca, który robił grosz z autorskiej nędzy,
autor, co nawet dobrze nie znał gramatyki,
wieszcz, co zdejmował słońca z pomocą motyki,
tłum krytyków, który się do ziemi im kłaniał,
ogół wreszcie, co na to patrząc — obałwaniał.
— A cóż to jest za bajka? Bieda z tem być może
nie mała, boć to wszystko między prawdy włożę...«.

Apologi Glińskiego są pozbawione złośliwej ironii. Mówiąc o bajce, poeta pisze:

»Nie jest jej celem
być zła mścicielem,
ani się zmieniać w oprawcę,
lecz wady, błędy,
które są wszędy,
w słodkiej pokazać potrawce«.

Humor Glińskiego polega niekiedy na świetnej trawestacyi.


»Z BAJEK NIEKRASICKIEGO«.

CZYŻYKI.

»Czego płaczesz?«, staremu mówił czyżyk młody,
»wszakże większe masz w klatce niż w polu wygody?«.
Starowina aż załkał i tak się pożali:
»Mieli dać figę z makiem, a bez maku dali«.



ZBYTEK.

Zawdy się zbytek kończy doświadczeniem smutnem:
zmarł bogaty pasibrzuch w stękaniu okrutnem,
zmarł w wilgotnej piwnicy nieszczęsny głodomór,
co jednej nitki złotej nie wysnuł z lat przędzy:
ten z nadmiaru rozkoszy, ten z nadmiaru nędzy...
Wstrzemięźliwy też umarł... Dlaczego? Był pomór.



LAUREAT.

Konkurs skończony. Muza liść laurowy
zrywa i czoło wybrańca oplata.
To rzecz zwyczajna! W tem tylko dziw nowy,
że zanim wypadł wyrok konkursowy,
już pito w knajpce zdrowie laureata.



JEDNOŚĆ I ZERO.

»Kto jest twórcą miljona? Ja! niech sześciokrotnie
zbliżę się do jedności, co stoi samotnie
i z wielkim ducha strapieniem
duma nad swem poniżeniem«.


»Masz słuszność!« rzecze Jedność z właściwą skromnością,
»Ja jestem zawsze jednością
i godzę się z przeznaczeniem.
Ty zaś pyszałku dumny z wydętem obliczem
miljonem jesteś przy mnie, lecz bezemnie — niczem!«



LEW I BYDŁO.

Lew wspaniały, by dumy obudzić poczucie
i godność lwią — zwierzętom nadał konstytucję.
— Co, mamy same rządzić? z łap swoich zdjąć pęta? —
zrzekli się marcepanu — zwyczajnie zwierzęta.
Aby to wytłomaczyć jest morał doniosły:
pęta nie w łapy bydląt, lecz w ich dusze wrosły.



JÓZEF WAŚNIEWSKI.
1857—1896.

Bajki Waśniewskiego nie cieszą się dużą popularnością. Mało kto je zna. Ich zbiór należy dziś do rzadkości. Niektórym z nich można zarzucić pewną rozwlekłość, chropowatość języka i pospolitość rymów. Ale wiele z nich posiada zręczną alegoryę, a wszystkie niemal odznaczają się oryginalnością.


SZLACHCIC I DĄB.

Że są zmiany czasami w ludzkich obyczajach,
szedł szlachcic szukać chleba w mieście przy tramwajach,
zmęczywszy się zaś drogą długą w owej dobie,
w lesie pod dębem siadł sobie.
Wsparłszy czoło, jął dumać jak zwykle brat-łata,
to o życiu człowieka,
to o tem, co go czeka,
to wreszcie o marnościach innych tego świata.
I gdy tak myśli i roi,
rzekł głośno: »Mości dębie, długo waść tu stoi?«
Szelestem liści dąb odrzekł, że wieki.
»Wieki«, powtórzył szlachcic, »mimo burz i spieki?«.
»Co mi słoty, upały, co mi wichry burzy,

wieki stałem i stoję i stać będę dłużej.
Ni mnie się topór ima,
ni mrozem trwoży zima,
ni mi robak nie roztoczy łona,
choć wszystko wokół mnie kona
i wszystko ginie i gnije,
ja — żyję!!«.
»Żyjesz, prawda«, rzekł szlachcic, »ni cię skwar ususzy,
ni czas ci w próchno twardej nie zamieni duszy,
lecz czemu, powiedz, kochany,
masz jaki sposób nieznany?«
»Czemu?«, rzekł dąb, ruszając konarami swemi,
»trzymam się ziemi!«.
— — — — — — — — — — — — — — — —
Te słowa niosło echo po polach, po gajach,
a szlachcic... poszedł szukać chleba przy tramwajach.



KAŁUŻA I SŁOŃCE.

Z zatęchłą wodą kałuża
wcale nie duża
lecz pełna bakteryi i śmieci,
chełpiła się na słońce, patrząc, że też świeci.
To rzekło: »Prawda, jednak chciej wiedzieć i o tem,
choć jesteś tylko błotem:
nie możesz się równać ze mną tak dalece,
bo świecisz jeno wtedy, gdy ja na cię świecę«.



WĘŻE.

Nie wiem co za fantazya Lwu do łba strzeliła,
Chciał się on raz dowiedzieć, kto w jego gromadzie,
gdyby się potrzeba zdarzyła,
mógł decydujący głos posiadać w radzie,

a potem siłą rozumu
zostać przykładem dla tłumu.
Zebrano się i każdy z zebranych swe zdanie
kładł na szalę rozwagi. Czas ulega zmianie,
mówiono — zmienia także swoje wymagania,
poglądy wogóle i zdania...
Gdy tak każdy swój umysł nad kwestyą wytęża,
najmądrzejszym ze wszystkich okrzyknięto węża.
»Dlaczego?«, lew się pyta, »właśnie węże, które...«
Przerwano mu okrzykiem: »Bo zmieniają skórę!«...



BIEDA I FILANTROPIA.

Skarżyła się raz bieda gdzieś przed filantropią,
że ją losy do tego stopnia ciągle kopią,
że spać nie może,
bo i dachu wciąż nie ma i mroźno na dworze.
— Moja droga, — odrzecze na to zapytana,
— mnie stokroć gorzej;
straszna bezsenność morzy,
ja także spać bym chciała, a nie sypiam wcale:
noc w noc tańczę, wydając dobroczynne bale...



WŁADYSŁAW BUCHNER.

(NERBUCH).

1860—.

Buchner jest autorem satyrycznych bajeczek o charakterze aktualnym trawestowanych najczęściej z Jachowicza. Trawestacje jego tryskają prawdziwym humorem. Zwykle osią bajki bywa jakiś moment polityczny. Na nim osnuwa Buchner fabułę, zmieniając rolę i słowa bohaterów stosownie do okoliczności.


POLAK I ZAJĄCE.

Zmartwiony wszechświatową anti-polską hecą
szedł Polak przez zagajnik popłakując nieco,
patrzy, aż tu pod miedzą siedzą dwa zające
okrutnie drżące...
Więc ich pyta łagodnie: »Czego się boicie«,
sam łzy puszczając skrycie.
A zające mu na to: »Taka dola nasza,
że obawa do serc nam sama się naprasza,
nie pomoże nic rozum, żadne tłómaczenie,
co chwila bojaźliwe odczuwamy drżenie,
przez co, w takim trzęsącym będąc ciągle stanie,
ułatwiamy myśliwym na nas polowanie«.

To wyrzekłszy, wnet płakać zaczęły ze strachu.
Tutaj bajka się kończy. A ty pomnij, Lachu,
że płacz w życiu narodu — niepotrzebne rzeczy.
Polowanie ten strzelcom ułatwia, kto beczy.



Z BAJECZEK WARSZAWSKICH.

Puk, puk ptaszek do okienka
niechaj otworzy panienka,
bo to teraz straszna zima,
nigdzie i ziareczka niema.

Lecz okna nie otworzyli,
ptaszyny nie nakarmili
myśląc, (co rzecz oczywista),
że to puka anarchista.



TADEUSZEK.

Raz swawolny Tadeuszek
nawsadzał w flaszeczkę muszek
i rzekł flaszeczkę stawiając na stronę:
»Co konstytucja, niech też wiedzą one«.



KAZIMIERZ LASKOWSKI.

(EL).

1861—1913.



KAPELA.

Powiem państwu bajeczkę, jakich zresztą wiele...
—  —  —
Chciały raz instrumenty, wytworzyć kapelę
znalazła się batuta, lecz przy pierwszej nucie
»Ten klarnet do niczego!« szepnął flet batucie.
Podobnie choć z tłumikiem i w większym sekrecie,
mruknął po chwili klarnet na ucho o flecie.
Potem bas ironicznie wyrzekł o puzonie,
puzon mówił o basach, że chybiają w tonie.
Pierwsze skrzypce o drugich, te zaś, pragnąc przypiec,
osmarowały łojem smyczek pierwszych skrzypiec.
Potem obój o różku różne plamy zwierzył,
blachy w bęben, a bęben na blachy uderzył,
Tak, że wkońcu batuta na pulpicie wsparta
orzekła, iż kapela cała djabła warta!

Takiemi instrumenty są częstokroć ludzie.
Wytwarzają kapelę i topią się w brudzie.

Ten tego ów tamtego czernidłem obdziela
aż wreszcie z samych łotrów składa się kapela
i batuta-ideał musi przyznać z płaczem,
że choć są instrumenty, zagrać niema na czem.



PYTANIE.

Powiem państwu zagadkę:
...Runął dom prastary,
były i straty wielkie i w ludziach ofiary
Żywi w płacz! Ale zamiast budować gmach nowy,
nuż szukać, kto był sprawcą ruiny budowy?
Więc jedni osądzili: »ci na pierwszym piętrze,
nazbyt wielkim ciężarem wypełniwszy wnętrze«.
Więc inni: »ci z suteren, w właściwych momentach
nie dostrzegłszy, że dom się chwieje w fundamentach«.
A inni jeszcze będąc odmiennego zdania
twierdzili, że przyczyną zbyt słabe wiązania,
że przeto ci, co bliżej gnieździli się dachu
są głównymi sprawcami katastrofy gmachu.
Wreszcie po długich kłótniach i ciętych debatach,
po wyszukaniu winnych, obliczonych stratach,
uradzono z niemałym naprężeniem czoła
odbudować gmach dawny, lecz inaczej zgoła.
Projektów było dużo, sporów drugie tyle,
wreszcie zesłały losy osobliwą chwilę,
że nastąpiła zgoda, ale warunkowo,
iż gmach architekturę posiąść musi nową.
Więc z dawnych fundamentów: głazów, cegły, ciosu,
ma być dach, by się łatwiej oparł wiatrom losu.
Co bywało w pośrodku, — zużytkować w dole.
Dawnym dachem zaś nowy przegrodzić w półkole
W ten sposób ominąwszy błąd dawnej struktury

przenieść ciężar budynku od dołu do góry.
Plan zaakceptowano.
Teraz zapytanie:
Czy i kiedy gmach taki z dawnych ruin wstanie?



IGNACY BALIŃSKI.
1862 — .
LIS I POWÓDŹ.

Mądry lis, co w niejednych bywał tarapatach,
bo już dojrzały w latach
i nie lubiący gruszek zasypiać w popiele,
przeszedł w życiu wiele,
lecz tak mu się udawało,
że bądź sprytem, bądź odwagą
przytomnością lub rozwagą
zawsze uchodził cało.

Raz znużony i od nory swej daleki
w pobliżu jakiejś rzeki
pod starej wierzby pniem na noc przypadłszy
zasnął jak się patrzy,
jak suseł, nie jak lis z lisów ostrożności
pełen i czujności.
Budzi się — mokro! W wodzie jest po szyję,
czuje, że ledwo żyje.
Więc — hyc! na wierzbę. Widzi: wszędzie rzeka,
różnych zwierząt sznur ucieka,
ale toną w wartkiej fali.
»To mi się wcale nie chwali«,

myśli lis, »wolę kataru dostać
i na tym pniu zostać
choć o chłodzie i głodzie,
niż utonąć w wodzie«.

I miał rację. Niebawem ustąpiły wody.
Nasz lis choć na zdrowiu nie bez szkody,
choć i głodny i osłabiony
wrócił z życiem w rodzinne strony.

Taką potem do księgi pamiątek
zapisał radę dla młodych lisiątek:
»Gdy nie można biedy zwalczyć, albo uciec od niej —
to trzeba ją przeczekać, choć najniewygodniej.
Gdy siłą nie poradzisz ni umiejętnością,
jeszcze się ocalić możesz wytrwałością«.



JAN LEMAŃSKI.
1865—.

Lemański, jako bajkopisarz nie jest moralistą. Niema on zamiaru nikogo pouczać ani poprawiać. Apologi jego ośmieszają znane i uznane prawdy o cnocie, drwią z komunałów i wykazują ich — czczość oraz głupotę. Ironia i humor są dla poety same w sobie celem. Niektórzy krytycy podkreślają, iż Lemański pierwszy wprowadził do literatury polskiej bajkę nie-satyryczną. Zbytecznem jest polemizować z podobnym poglądem. Dostatecznie go zbił sam Lemański nie pomieszczając w swej »Antologii satyry« ani jednej z bajek poprzedników. Bajka satyryczna była w Polsce rozwinięta zwłaszcza w XVI wieku, w dobie Odrodzenia i Reformacyi. Ale obok niej, obok moralno-obyczajowych apologów już wtenczas spotykamy bajki »filozoficzne« nic wspólnego z satyrą nie mające. Rozkwit bajki filozoficznej a upadek do pewnego stopnia satyrycznej (którą zastąpiła satyra i paszkwil) przypada na dobę Oświecenia.
Liryzm do bajki wprowadził już Niemcewicz (bajka o słowiku smutnym). Lemański rozwinął i udoskonalił bajkę liryczną (»Lilia wodna«).
Humor Lemańskiego w pierwszych bajkach jego polegał głównie na komizmie sytuacyi i charakterów, w późniejszych na mistrzowskiej nieraz grze słów.
Dla zapoznania Czytelników niniejszej Antologii z ogólnym charakterem ciekawych bajek Lemańskiego wybrałem je umyślnie z różnych okresów twórczości poety.


GROBLA.

By uchronić swe grunta od zalewu fali
włościanie Lichoradza groblę zbudowali.
Nazwozili kamieni, chrustu, ziemi, gliny,
ubili wał, poszyli, nasiali wikliny,
wierzb nasadzili i cieszą się chłopi,
że ich staw nie zatopi.
Próżno woda się pieni,
że tyle kamieni
ma na dnie koryta:
musi stać i kwita.

Jako chłop babę ściska
gdy powrócą z karczmiska,
a co przystoi chamom;
tak się ściska staw z tamą.

Mknie czas jak pies za kotem
szumią wierzby nad tamą,
wikliny rosną bujnie,
osty, głóg stoi płotem.
Cóż potem?
Tama trwała póki żyli,
co ją bili.
Dzieła przodków nie umie ocenić ród nowy.
Wnuk Maćka w rozprawie chłopsko-honorowej

przetrącił kłonicę
o wnuka Kuby ramię,
a iżby szkodą sfrasowane lice
rozchmurzyć, bieży ściąć nową na tamie.
Wnuk Grzeli nie ma liter, w te pędy na tamę.
Wicek (wnuk) rąbie na niej budulec na bramę.
(Brama niezbędna w porządnej zagrodzie,
jak zrąb u studni).
Stawia komin wnuk Gajdy i też tamę bodzie,
bo w tamie darmo glina, a kupić ją trudniej.

Jak tu nie wziąć, gdy coś blizko —
myśli sobie wnuk Rocha.
Słowem, czy po kosisko,
czy po hołoblę,
czy po wiele, czy po trocha —
wszyscy na groblę.

Mozolne budowanie, ale snadne psucie.
Przetarli chłopi tamę, niby wiecheć w bucie.
Widząc taką gospodarkę
pomrukiwał staw czasem, jak Miś, gdy łup wietrzy,
krótko mówiąc nie przeszło lat dziesiątków ze trzy,
znalazłszy w tamie tu i owdzie szparkę
wciskał w nią staw rozjarzmiony
strumienie, jak lis pazury
wtyka,
między przęsła kurnika.
Wiosna! wiosna! — odrodzenie, choć nieraz i zguba.
Pękła lodów łuska gruba.
Z chlupotem zgiełcznym rzeczki, rowy leją męty
w rzek gardziele. Staw zaryczał wzdęty.
Zerwał się wicher: z krą, iłem i pianą
Pędzi falę wezbraną.

Wściekła fala kruszy, łamie...
Już po tamie! Już po tamie!

Staw wziął co swoje: bramy litry i kłonice,
nadto zalał okolicę.



ŚWIECA, SŁOŃCE I POETA.

Mówiąc, że nieraz własna czyjaś samochwała
zasłudze przeczy,
która im jest niklejsza,
tem bardziej zuchwała —
nie będziemy od prawdy za bardzo dalecy.
Próżność to rzecz najzwyklejsza,
i na to próżnoby się zżymać.

Raz poeta coś pisał przed świtem przy świecy.
Co widząc, ta pychą nuż się nadymać.
— Beze mnie — mówi — niczem
twoich rymów siła,
których byś nie zapisał, gdybym nie świeciła
swoim ci zniczem.
Wiersz, który ci z pod pióra płynie
tak bogato,
zawdzięcza przejaw komu? — mojej stearynie,
albo sadłu dajmy na to.
Gdzież byłyby te twoje idealne hasła,
powiedz mi z swej łaski,
gdybym zgasła?
Winieneś więc mnie z łoju,
z stearyny, z sadła
cześć...

Poeta nic nie mówił, jak gdyby nie słyszał.
Pisał.


A gdy zorza lśnić jęła różanemi klaski
po pokoju,
świeca bladła... bladła...
I pomimo świecenia chęci swe gorące
i zuchwałe miny,
zczezło światło z stearyny.
Zaćmiło je słońce.

Tu trzeba ustalić,
że słońce, chociaż silniej niźli świeca świeci,
nie lubi się chwalić
i zapewniać, iż niczem bez niego poeci.
To jest po pierwsze,
A po wtóre:
ta prawda jest nie mniej jarząca,
że mimo wszechświetlanej mocy
słońca,
poeta odeń wyższą ma naturę,
bo może pisać wiersze
nawet i w nocy.
Poeta, chociaż także nie lubi się chwalić,
może starych słońc zgasić sto, nowych — zapalić.



DAMA i ŻEBRAK.

Dama, chcąc żebrakowi
raz dać nieco grosza
na ulicy, stanęła
i dobyła trzosa.
Już-już-już miał się dobry
czyn stać na ulicy...
gdy wtem cisi przybiegli
żebraka wspólnicy,
trzos damie odebrali

i w pędy najprędsze
do szynkowni — przepijać
razem trzosa wnętrze!
............
Miłosierdzie gdy czynić
chce szlachetna dama:
lepiej jeśli pić idzie
do cukierni — sama.



GŁÓG I DĄB.

Między głóg, co zarastał polne nieużytki
wpadła żółądź przypadkiem przez losu zachcenie.
Głóg właśnie kwitł.

Ozdobny w biały kwiat (nie brzydki),
nuż się pysznić i dębu wyszydzać nasienie.
»Ty«, mówi, »chcesz się bratać i żyć razem z nami,
z Głogami z Wielkich Głogów?
Z królami oparzelisk i pustych rozłogów?
Precz stąd, parweniuszu, albo musisz uledz«.

Żołądź nie uważając na zniewag szpikulec,
pozwalając krzewowi zapalać się gniewem
wgłębiona w grunt milczała.

Aż z jej pędu ździebko
wyszło na świat i rosło i stało się drzewem,
i ponad głóg do życia szybowało krzepko.
A wtedy głóg spokorniał pod dębowym cieniem
i zwiądł i uległ w walce z dębowem nasieniem.
Liść szeleści dziś dębu tam, gdzie rosły głogi.
—  —  —
Morału chcesz? Posłuchaj, przyjacielu drogi.

Im człowiek mniej znaczenia
ma i zasług w bycie,
tem się bardziej ocenia,
a bliźnich swych uważa za... za pakuł zwitek.
Cóż zrobicie?
Z mocy oraz wielkości
szydzi nieużytek
zawsze i wszędzie.
Moc i wielkość z pokorą to znosiła będzie
pełna cierpliwości
świętej iście,
póty, póki nie przyjdzie odwetu czas błogi:
ten czas kiedy rozszumią się dębowe liście
a uwiędną głogi
i z korzeniami wyrwane będą z ziemi łona,
ażeby się szlachetne krzewiły nasiona.



O PRZYJAŹNI.

Bez przyjaciół jest człowiek szczęśliwy w połowie:
to jedno przysłowie.
A drugie: od przyjaciół broń, Chryste, powiada,
bo już przeciwko wrogom łatwiejsza mi rada.

Dwa tak sprzeczne głosy
dowodzą, że odmienne rządzą ludźmi losy.
Jednemu się trafia
zasobna w ludzi dobrych i zacnych parafia;
a w innej, choć zwie się
ten ów twym przyjacielem:
sami to obwiesie.

Nie jest moralizować wcale moim celem.
Wątpię, czy od morałów kto tam wydobrzeje.


Czy odmienić naturę swą potrafi zgoła.
Żyjcie sobie, dalecy od typu anioła,
jak ostatni łotrzy...
Boże najsłodszy —
ani mnie to ochładza, ani mnie to grzeje!
I szkoda rzucać pereł... chciałem rzec — napomnień
przed tych, którzy nogami je mogą stratować.

Miałem raz przyjaciela, dla którego w rzekę
skoczyłbym, iż tak rzekę,
aby go ratować;
dla którego w płomień
gotów byłbym się rzucić, gotów się zań dręczyć,
gotów zabić, a nawet... na wekslu poręczyć...

Tak żyliśmy szczęśliwi, bez goryczy cienia.
Ja wypełniałem jego najmniejsze zachcenia.
A on?... Lecz po co mówić jak tam on żył ze mną!
Przecież przyjaźń nie może być rzeczą wzajemną,
bo gdyby się za każdą usługę płaciło
tem samem — to widoczna dla najtępszej jaźni,
przez najsłabszy być może mózg rzecz zrozumiana: —
nie byłoby przyjaźni,
tylko — wymiana.

Rozumiał to przyjaciel mój... Pewnego razu
prosiłem go, by za mną rzekł gdzieś pół wyrazu,
jako człek znakomity.
Skrzywił się, jakby przyjął proszku na womity.
— Nie — powiada: — Kochany, drogi przyjacielu,
wybacz... Wiem, będziesz do ranie żywił za to ansę,
Lecz trudno. Ja nie mogę przez protekcyi płotek
przesadzać swych przyjaciół... by nie było plotek,
że nie zasługa wpływa, lecz JA na awanse.


A ja JA swoje cenię, i w imię tej Jaźni
proszę cię, przyjacielu, zrób to przyjaźni —
dla tej przyjaźni naszej zrzecz się swego celu.
Lepsza zasługa własna, niż przez »plecy« wzięta.
Takie jest me zdanie«.

Cóż było robić? Swoje cofnąłem żądanie.
Bo przyjaźń to rzecz cenna, to rzecz wielka! święta!



PTAK RANNY.

Podjął ptaka rannego
Człek. Zagoił ranę
I rzekł: — »Zostań przez wdzięczność«.
A ptak: — »Nie zostanę.
Wdzięczność? — tyś mi ją winien,
Bowiem gdyby nie ja,
Nie mógłbyś się dowodnie
Mieć za dobrodzieja«.





JÓZEF JANKOWSKI.
1865—.

Bajki Jankowskiego są satyryczne w odróżnieniu od bajek Lemańskiego. W apologu »Erotyk i bajka« poeta wypowiada ustami Bajki swój pogląd na jej znaczenie. Bajka mówi:

»jako mogę
ku dobrej sprawie
ludziom rzetelną wskazuję drogę;
ja im zwierciadło przed oczy stawię,
w niem widzą siebie i wady swoje.

Nie jedna ze mnie myśl prawa, szczera
w potrzebie wspiera.
Nie jedna radę zbawienną poda,
nauczy może, poprawi może...«

A zatem Jankowski podkreśla w bajce dydaktyzm, element pouczający. Przewaga bajek jego kończy się »morałem«. Ale ten morał tak logicznie wypływa z całego biegu akcyi, tak zręcznie jest i artystycznie napisany, iż nie tylko nie razi przeciwników bajek »z morałami«, ale, o ile ci przeciwnicy mają jako tako wyrobiony smak artystyczny, zachwyca ich, będąc dziełem najczystszej sztuki. Wielką zaletą bajek Jankowskiego jest szczery humor.
Pod tym względem znakomitą jest bajka karnawałowa »Lis i gęś«, bajka »Cielę«, w której cielak woła do matki

»Mamo!
ja chcę gwałtem śpiewać na operze,
gdy zaryczę tenorem, gdy zęby wyszczeżę,
szaleć, kochać się we mnie będą wszystkie damy«,

a matka radzi mu aby zostało raczej krytykiem operowym; świetną jest bajka »Kot uskrzydlony«, którą, autor stosuje do swoich »kolegów po piórze«. Jedną z najlepszych jednak bajek jest apolog »Stołowe nogi« poświęcony domorosłym, niepowołanym spirytystom. Apolog ten w całości przytaczam.
Niektóre utwory Jankowskiego zawierają aluzye społeczno-polityczne. Aluzye te wywołały może pewne wstręty, które cenzura czyniła poecie. Stąd kapitalny wiersz do cenzora bajek, w którym Jankowski błaga:

»Gdy niemożebny między nami bakszysz
weź mą bajkę w całości i przekreśl ją nakrzyż«.

Inaczej skurtyzowane fatalnie bajki musiałyby »biegać po mieście, jak psy bez ogonów«.
W »Epilogu do bajek« poświęconemu żonie, którą nazywa »ze wszystkich bajek najpiękniejszą bajką«, raz jeszcze wypowiada Jankowski swoje credo bajkopisarskie:

»Radbym bajką jak miotłą wymieść wszystko śmiecie«.

Bajki Jankowskiego ukazywały się pojedyńczo po różnych czasopismach. W książkowem wydaniu część ich wyszła 1909 roku p. t. »Kłosy i kwiaty« nakładem redakcyi »Przyjaciela Dzieci«. Bardzo byłoby pożądanem, aby poeta rozrzucone po pismach apologi zebrał i wydał razem, są to bowiem rzeczy prawdziwej wartości artystycznej.


STOŁOWE NOGI.

Domorosłym spirytystom poświęca Autor

Awantura niesłychana!
Nogi zwykłe stołowe
w taką dumę się wbiły (one — drewna kawał!),
taka w nich zaszła odmiana,
że — coby innym nie przeszło przez głowę —
teraz nikt ich nie poznawał.

— »My — nie zwyczajne!...
— My — tajemnicze, my — mistyczne nogi!...
— My wglądamy w rzeczy tajne...
— My — na stopę od podłogi...
— W rzeczy samej
my stukamy, my pukamy,
my — z Eusapią!« —
W taki sposób coś znaczeć i wynieść się kwapią.

A ja na to:
»O, nogi moje!
Choćby was rzeźbą przybrano bogatą,
choćbyście mędrców zwiedzali pokoje,
choćbyście dłuższe, wyższe były o połowę, —
zawszeście nogi, nogi!... drewniane, stołowe!



PŁOT I PIJANY.

Szedł pijany przy płocie dobrze mu się działo:
przeszedł był bokiem drogę okazałą
gdy płot się skończył. Ale że i w statku
nieraz zmysł zwiedzie; zaszkodzi w dostatku, —

tembardziej więc pijanych napewno zawodzi:
na drugą stronę płotu omackiem przechodzi
i, że zdąża do celu, w jak najlepszej wierze
wsteczną drogę przedsiębierze.
I znowu płot się skończył — i znowu bez zmiany
tej, co przedtem omyłki nadużył pijany.
Tak się błąkał w ciemnościach nieświadom zawodu,
lecz kiedy wiatr silniejszy powiał od zachodu,
pragnąc opór stateczny dać srogiej wichurze,
na płot naległ i runął z nim razem w kałużę.

Filozofom, co idą pijani przy płocie,
nie życzę — kiedy runie, by zostali w błocie.



WIEPRZ.

Chociaż to racya ludzka niby jest najlepsza,
co sądzi o człowieku, spytano raz wieprza.
Ów więc ryj ze świńskiego unosząc naczynia,
— Hm!, — rzecze, — jako tako: nie najgorsza świnia.



OPIEKA.
(BAJKA FAMILIJNA).

Małpy nie byle:
orangutangi, szympansy, goryle
i inne — małpiego rodzaju
przedstawiciele i przedstawicielki
raz na łące przy ruczaju
urządziły kongres wielki
w familijnej ważnej sprawie,
którą zaraz wam wyjawię.
Lub nie! by łacniej odwinąć rzecz z motka

zacznę od środka.
Otóż po długiej w naradach niezgodzie
wstał pawian stary, znany w całym rodzie
jako pieczeniarz i pasibrzuch sławny,
rajca, gdy trzeba i trefniś zabawny,
w każdziutkiej sprawie i w każdym urzędzie
miał synekurę swą własną na względzie...
Więc i dziś na się patryarchy rolę,
wziąwszy w te słowa, zagajał swawolę:
»Szanowne małpy! sza! cicho! bez waśni!
Spokoju więcej, a rzecz się wyjaśni!
O cóż nam chodzi? Chodzi o to przecie,
by za mąż wydać drogie nasze dziecie,
ten, że tak rzekę, klejnot cenny, drogi,
obecnej tutaj tej matki niebogi
i szanownego od tego rodzica,
Wydać i wydać — to wielka różnica!
Czasy dziś ciężkie, wszystkim boki chudną
i między ludźmi o męża dziś trudno...
Do wydać znowu za byle cherlaka,
lepsze panieństwo, niźli dola taka!
Z tych, których znamy, z okolicznej młodzi
(sądzę, że każdy z mem zdaniem się zgodzi)
żaden niezdatny na męża dla Loli:
wszyscy cherlacy, bankruci i — goli.
Toż młodzież!!! W stadjum pierwszej życia drogi
łysina świeci i trzęsą się nogi.
Nie, nie!... mąż taki, to istna zagłada...
Bo wszakże zważyć i na to wypada,
że chociaż nasza Lola jest prześliczna,
lecz wątła, blada, lecz — neurasteniczna,
lecz z zarodkami wszelakiej newrozy,
wiotka — jak palma, czulsza — od mimozy.
Przeto i męża trzeba co się zowie,

męża, co służyć jej będzie na zdrowie,
męża, co małpią odrodzi nam rasę...
no! przytem także i zasili kasę...
Szeroko o tem dziś głoszą uczeni
w doktrynie, co się stirpikultem mieni
i dla krwi zyski rokuje konieczne,
kiedy się rasy skrzyżują dwie sprzeczne.
Słowem, mój pomysł do tego wprost zmierza,
by za innego Lolę wydać zwierza,
z odmiennej rasy, z innego gatunku,
ot! za bankiera!... jednak przy warunku
że brunet, zdrowy i z nabitym trzosem«...
»Hurra...« krzyknęły małpy gromkim głosem,
aż się zatrzęsły okoliczne lasy:
— Tak! z innej rasy!
Dobrze powiada!
Oto mi rada
zdrowa i szczera! —
— Tak! za bankiera
wydamy córę!
W górę go, w górę! —
krzyczą rodzice.
I długo jeszcze echo w okolicę
niosło okrzyki i małpie zachwyty.
I stanął projekt jak skała niezbity...
A w tydzień potem gody sprawiono:
została Lola bankiera żoną
w wierze dziecięcej...
I rączo małpie pląsały pary,
jedzono suto, pito bez miary,
pawian — najwięcej!
— — — — — — — — — — — —
Snadnie czas w sidła tysiąc zmian pęta:
w roczek coś Lola powiła bliźnięta

i tutaj właśnie mej dramy początek...
To nie dzieci! to — potwory!
Ani do ludzi, ani, do małpiątek!
Fe!... bachory!...
Pokręcone czarne włosy...
A nosy, nosy...
O zgrozo, nigdy, jak świat stoi światem
małp nie widziano z czemś równie garbatem.
To czyjaś ręka jej dzieci urzekła,
to — rasa z piekła!
O, dolo, dolo!...
O biedna Lolo...
A tu małpy sprośną zgrają
już palcami wytykają —
jak cień chodzą za ofiarą,
dręczą, męczą wszelką miarą.
Kompromisy, drwiny — kpiny
i afronty bez przyczyny
i bez racyi
krocie obelg, konfrontacyi,
że nieledwie już z turbacyi
Lola blizka jest waryacyi...
Aż w rozpaczy
raz uchodząc od siepaczy
gdzieś nad rzekę zbiegła w szale
i skoczyła w mętne fale:
pod kołderką nurtów chłodną
śmierć znalazła niezawodną.
— — — — — — — — — — — —
Daj to biesu,
związki dla zysków i dla interesu.



CHIRURG.

Nieszczęście raz spotkało nieopatrzną owcę:
Oto wybiegłszy kędyś przez manowce
Na nieznane ścieżki obce,
Potknęła się i nóżkę przetrąciła w stopce.
Stopka — rzecz błaha, ale, moi mili!
Leżąc bez ruchu, kto z was nie zakwili.
Zwłaszcza, gdy puchnie i ból nęka ostry.
Rada więc w radę umyśliły siostry,
Że najlepiej oczywiście
Rzecz tę oddać — specyaliście.
Był zaś wilk w okolicy, sławny operator,
Chirurg, człowiek towarzystw, klinik ordynator, —
Zaś szczególniej w wiwisekcyi
niezrównanej mistrz perfekcyi, —
Mający zagraniczny tytuł kawalera —
Et coetera, et coetera...
Więc do niego, jak w dym biegą,
Upraszają wielmożnego:
— Panie wilku
Od dni kilku
Siostrę naszą stopka boli:
Owczej naszej lituj doli!
Wilk przyszedł — i z oględzin ułożył wnet racyą:
— Źle! — mówi — tu potrzeba robić operacyą.
Siostry — w bek, a on na to: O, o! już lamenty!
Że tam trochę ubędzie stopki, albo pięty,
Że kulsztykać będzie — zdrowa:
Nie kryminał i — nie głowa...
O! patrzcie, jak to wszystko załatwię w momencie!
To mówiąc, cap zębami (o, przedni talencie!)
Odgryzł stopkę (nie splunął!), krew zlizał ozorem,
Odszedł, mówiąc: odwiedzę was jutro wieczorem.

Jakoż nazajutrz przyszedł, nie chybił godziny:
— Źle! — mówi — stopka sina, boję się gangreny...
Więc żeby złe następstwa pewną przeciąć tamą,
Tym razem odgryzł nóżkę — po kolano samo.
Dnia trzeciego bawił krótko,
Ale odgryzł — aż po udko.
I tak co dnia przychodząc, już bez argumentu
Zoperował ją do szczętu.
...................
Znam ja takich chirurgów, co zrazu od stopki
Coraz dalej i dalej — ale sza, sza!... kropki...



KONKURS.

Wołu, osła i trzy świnie
(bardzo wielkie cochons-amis)
uproszono, by sędziami
były sądu i konkursu
dla wzmocnienia i resursu
artystycznych pewnych spraw,
w niepośledniej zgoła gminie
która zwie się »Świński staw«.

Do konkursu stanąć miały
w liczbie bardzo okazałej
czyżyki,
słowiki,
piejące zajadle
trznadle,
gile
tworzące nowe style,
gęgających gęsi grono
z werwą świeżo opierzoną,
między niemi jedno prosie
o bardzo dźwięcznym głosie.


Tu bajki koniec, gdyż reszta nie stroma,
wszystkim wiadoma,
ponieważ w sędziów drużynie
dominujące głosami
były trzy świnie
(wszystkie razem cochons-amis)
więc wynik nie uchybił ani krzty rutynie.
Laureatem wykwitłym w trójgłosie
zostało prosię,
umieszczone w panteonie
z dyplomem przy ogonie.

Wżdy słusznie! W chwały rodowym wawrzynie
niech żyją świnie
glo-ryjnie!





ARTUR OPPMAN.
(OR-OT).
1867.—

Pierwszym bajkopisarzem dla dzieci był w Polsce Jachowicz. Ale apologi jego pozbawione były doskonałości artystycznej. Or-otowi przypada wielka, bardzo wielka zasługa: bajkę dla dzieci zrobił dziełem sztuki. Utwory jego nacechowane prostotą, i melodyjnością języka, humorem i lekkością stylu przewyższają o całe niebo wszystko to, co dawniej pisano dla dzieci w zakresie bajki i zachwycać mogą nietylko dzieci ale i dorosłych czytelników.


LIS I BOCIAN.

Lis do bociana raz rzekł: »Mości panie,
przybądź do mnie na śniadanie.
Bocian się zjawił. Do stołu nakryto.
Lis przygotował ucztę obfitą.

Ale, niestety! Lisek — chytre zwierze:
do uczty płytkie dał talerze.
Próżno bocian dziobem puka
jeść z takich naczyń za trudna dlań sztuka.


Po tygodniu pan bocian lisa prosi w gości.
Lis często pości,
więc zgłodniały zasiada i oblizuje się,
a w tem bocian wysmukły wązki dzbanek niesie.

Zaprasza sąsiada:
»Niechże waść zajada!«
Jakże tu jeść liskowi z naczynia takiego...
A wtedy bocian: Kolego,
pamiętacie, jak to się u was jadło, piło?«
— — — — — — — — — — — — —
Nie rób tego drugiemu, co tobie nie miło.



KRUK I LIS.

Kruk z kawałem sera w dziobie
na gałęzi usiadł sobie;
a pod drzewem lis przechera
chciwie na gałąź spoziera.

Aż się ozwie: »Boże miły,
na pochwałę brak mi siły,
jak czarowny wdzięk waszeci,
jak się każde piórko świeci.

Gdyby tak usłyszeć jeszcze
waszmościne pienia wieszcze!...
śliczna musi być muzyka,
stokroć lepsza niż słowika.

Kruk pochwałą napuszony
nuż wyciągać górne tony...
Ser bęc z dzioba padł wśród drogi.
A lis porwał go i — w nogi!



ANTONI ORŁOWSKI.

(KROGULEC).

1869.—

BAJECZKA DLA STARSZYCH DZIECI.

Raz dziewczynka jedna mała
lejąc łzy przed bramą stała.
Wtem przechodził pan niemłody,
żal mu było jej urody.
Więc zapytał z grzeczną miną:
»Czego płaczesz, ma dziecino?«
Dziewczę mu żałośnie śpiewa:
»Bo się mama na mnie gniewa
i pierniczka mi nie dała
za to, żem się napierała«.
Pan miał duszę litościwą,
więc dorożkę wziął co żywo,
łzy dziewczęcia starł, ukoił,
i nakarmił i napoił.
Dziewcze ślicznie dziś wygląda,
nic od mamy swej nie żąda,
lecz od miejskich zato frantów
miast pierniczków — chce brylantów.

Tak to nieraz moje dzieci
nagłem szczęściem los zaświeci
i dla dziewcząt urodziwych
zsyła panów litościwych.



SŁOWA I MYŚLI.

Dwaj się ze sobą spotkali,
ulicznym krążąc zagonem,
już się witają z oddali
uśmiechem oraz ukłonem.

— »Jakże się cieszę z spotkania«,
rzekł jeden, »cieszę niekłamnie!«
Drugi uprzejmie się kłania
i mówi: »Szczęście to dla mnie«.

Rozmowę wiodą naprędce,
zdań mądrych wiele wysnuli
i po niedługiej gawędce
znów się żegnają najczulej.

Gdy przeszli domów dwóch zręby
i trzecie mijali wrota.
Ten szepnął »Bałwan!« przez zęby,
a tamten mruknął: »Idjota!«



ŻYWOT POCZCIWEJ WIEŚNIACZKI.

Deptała bosą swą nóżką
kwitnące łąki i łany.
Siedząc pod wierzbą lub gruszką
pasała wiejskie barany.


Dzisiaj w lakierku ma nóżkę,
dawny jej żywot nieznany,
bo ową wiejską pastuszkę,
dziś pasą miejskie barany.





JULJAN EJSMOND.
1892.—

RAK I MALINA.

Krzew dzikich malin piął się nad rowu odmęty.
W rowie żył rak poważny, mchami obrośnięty.
Obskurant ten zacofany
chodząc tyłem, postępu nie rozumiał wcale, —
całe życie przepędzał w kanale...
Malina ponad wodą bujnie rozwieszona
była — czerwona.
Stąd rak wiódł z nią wieczne
dysputy społeczne
i polityczne rozmowy:
on był ugodowy,
podczas gdy ona troszeczkę
zakrawała na Esdeczkę. —
Wspólnie więc zaklinali się na wszystko w świecie,
że żadne burze, zamiecie,
moc żadnych prądów
nie zdoła zmienić ich trwałych poglądów.
Na to wiatr, który kwestje te świetnie rozumiał,
tak im zaszumiał:
»Pogódźcie się, nie bądźcie wiecznie zaperzeni,

bo niemasz w światów przestrzeni
rzeczy, której Czas nie zmieni...«
— — — — — — — — — — — —
Potem rak jakoś więcej siadywał w swej wodzie
o chłodzie, —
malina bardziej wznosiła jagody
ku słońcu z nad stęchłej wody,
tak, że się nie widzieli czasu kopę całą.
Nakoniec, jakoś się stało,
że po rozłące znów się spotkali... na stole!
i, poznając losów wolę,
przekonali się naocznie
jak dalece się wiatru sprawdziły wyrocznie.
— — — — — — — — — — — —
Czas zmienił wszystko,
nieodgadniony i nieprzenikniony:
rak z zacofańca — teraz był czerwony,
malina zaś — w konserwie, więc konserwatystka.



WILK I PIES POLICYJNY.

Wilk chudy i wygłodniały
nic nie jedząc przez dzień cały
o księżycowym, zimnym grudniowym wieczorze
wałęsał się przy oborze
i wzdychał: »Smutno mi Boże...«

Gdy nagle tuż przy sobie ujrzał tłuste cielsko
starego psa. Drgnął ze zgrozy...
Lecz ten mu łapę podał przyjacielsko
i rzekł protekcjonalnie: »Jak się masz, kolego,
cóż tam nowego?
ciągle jeno śnieg a mrozy?«
Zdziwił się mocno basior na taką zażyłość:


»Ja tu tak... spaceruję tylko... wasza miłość...
tylko tak sobie... tak sobie...
ja tu nic złego nie zrobię...«
»Nie zrobisz? To tem lepiej! Mam ogromną chętkę
na pogawędkę!«

Zaczęli mówić o tem, co dusze zachwyca:
o wilczycach i o sukach,
o naukach i o sztukach
i o nowych kierunkach w wyciu do księżyca.
A gdy wilk chciał się żegnać, pies rzekł:
»Jeszcze słowo«.
poczem dodał poważnie z miną urzędową:
»Jam jest pies policyjny! A łotrze: nareszcie
osadzę ciebie w areszcie
za twe przekonania wraże:
Ja ci tu władzę pokażę!!«

Wilk w prośby, a pies na to: Jest jedyna rada.
Niech waść sam ofiar nie zjada,
dziel się ze mną na poły
bijąc konie i woły
a będziemy niezmiernie zgodne przyjacioły...
— — — — — — — — — — — —
Odtąd wilk dobrze pieskom policyjnym znany
bezpiecznie co noc tępi krowy i barany.



PIJAWKA I GIEZ.

Pijawka, którą felczer przystawił do ciała
chorego arystokraty
wypiwszy krwi szkarłaty
z powrotem się do rowu brudnego dostała.
I nuż się chwalić,

że zdołała od śmierci hrabiego ocalić,
że za tę ofiarę szczytną
dziś w sobie ma krew błękitną.
Tu przerwał jej giez: »Miast się cieszyć rozwódź treny.

Pijawka się bezkarnie
do wyższych sfer nie garnie,
krew błękitna czasami pochodzi z gangreny.
Ja tam milion razy wolę
siąść na krowie albo wole
lub choćby na prosiaku — i krew wtedy pije
coprawda nie błękitną ani fjoletową,
lecz przynajmniej wiem, że zdrową.
— — — — — — — — — — — —
Pijawka wkrótce zdechła, a giez do dziś żyje.



OSIOŁ I FILOZOF.

Raz osioł zaciekawiony
ile wiedzy filozof mieści w swym rozumie
zapytał go: »Co Pan umie?«
»Wiem, że nic nie wiem« odparł mu skromnie uczony.
Osioł rzekł: »W takim razie w wiedzy cię przerosłem,
bo ja przynajmniej jedno wiem: że jestem osłem«.



ŻÓŁW I CZŁOWIEK.
PARAFRAZA.

Że, zamknięty w skorupie, niewygodnie siedział,
Żałował człowiek żółwia. Ten mu odpowiedział:
»Szczęśliwszym ja od ciebie sto razy z tej racyi,
Iż się nie potrzebuję bać ewakuacyi«.





DODATEK


KRÓTKIE ŻYCIORYSY
POLSKICH BAJKOPISARZÓW



BIERNAT Z LUBLINA.

Biernat z Lublina przyszedł na świat między 1460 a 1470 rokiem. Należy on do najwybitniejszych umysłowości swego czasu. Reformator przed reformacyą, patryota-mieszczanin obdarzył polskie piśmiennictwo pierwszą książką drukowaną w ojczystym języku — tłomaczeniem »Hortulus animae«. Prócz tego napisał »Dyalog Palinura z Charonem« oraz »Żywot Ezopa mędrca obyczajnego i z przypowieściami jego«.


MIKOŁAJ REJ.

Mik. Rej ur. 1505 r. w Żórawnie, był właściwym twórcą literatury narodowej. Wykształcenie otrzymał b. powierzchowne. Mając lat 20, dostał się na dwór Tęczyńskiego, gdzie, jak głosi jego biograf Trzecieski, »wirsze rozmaite tak nic nie rozmyślając, czynił«. Z utworów Reja największe dla nas znaczenie posiadają dziś trzy: »Krótka rozprawa między panem, wójtem a plebanem« (1543), »Wizerunek własny« (1558) i »Zwierciadło« (1568). Rej umarł 1568 r.


BARTOSZ PAPROCKI.

Bartosz Paprocki ur. 1540 r. w Paprockiej Woli (na Mazowszu). Wyższe wykształcenie otrzymał w Akademii Krakowskiej. Młodość przepędził na dworze Modliszewskiego i Gorajskiego. Po śmierci żony wyjechał Paprocki do Czech, gdzie pisze i wydaje wielką ilość polskich i czeskich dzieł historycznych, heraldycznych i poetyckich. Umarł 1614 r.


F. SEB. KLONOWICZ.

F. S. Klonowicz ur. 1551 r. w Sulimierzycach (woj. Kaliskie) kształcił się w Akademii Krakowskiej. Ukończywszy ją ze stopniem doktora, osiadł na stałe w Lublinie. Żona zrujnowała go majątkowo i unieszczęśliwiła. Umarł w nędzy w szpitalu 1608 r. Pisywał po łacinie i po polsku pod pseudonimem Acernusa. Z dzieł jego łacińskich do najbardziej znanych należy »Roxolania« i »Victoria Deorum«, z polskich — »Worek Judaszów« i »Flis«.


SZYMON SZYMONOWICZ.

S. Szymonowicz (Simonides) ur. 1557 r. we Lwowie, wyższe studya odbywał w Akademii Krakowskiej, a potem we Włoszech. Po powrocie z zagranicy został przybocznym Sekretarzem Jana Zamoyskiego, oraz wychowawcą syna jego, Tomasza. Zamoyski w nagrodę obdarował poetę wsią Czerńce i wystarał się dlań o przywilej szlachectwa. Poeta zamieszkał na wsi, opiewając przyrodę w swoich przepięknych »Sielankach«. Um. r. 1629.


MARCIN BŁAŻEWSKI.

Marcin Błażewski herbu Sas, według słów własnych, »młodość Marsem polerując« wprowadził się w wieku dojrzałym »z obozu w Kameny«. R. 1611 wydał słynny swój przekład kroniki Kromera »O sprawach, dziejach i wszystkich innych potocznościach koronnych polskich«. Pierwszą próbą jego rymotwórczego talentu był poetycki przekład »O Aeneaszu księgi XIII-tej«. Po »Aeneaszu« napisał »Tłumacza rokoszowego powiatu ruskiego«. Dzieło to cechuje gorący i rozumny patryotyzm. W rok po »Tłumaczu« ukazał się »Setnik przypowieści uciesznych«, zbiór bajek tłomaczonych z Verdizottiego.


WACŁAW POTOCKI.

Wacław z Potoka Potocki h. Śreniawa, ur. 1623 r. w Woli Łużeńskiej (pow. biecki), początkowe wykształcenie otrzymał w szkole Raciborskiej, utrzymywanej dla Aryanów przez Morsztyna. Po uchwaleniu przez sejm 1638 r. konstytucyi przeciw Aryanom, przeszedł na katolicyzm. W życiu spadał na niego cios rodzinny za ciosem. Każdy nowy grom przyginał go do ziemi lecz nie łamał. Potocki odznaczał się wielką strawnością moralną. Cechuje go przewaga zmysłów nad duchem. Np. po stracie syna skarży się na brak apetytu: »Zginął smak i apetyt po smutnym pogrzebie syna mego«. Um. 1690 r.


KRZYSZTOF NIEMIRYCZ.

Krzysztof Niemirycz pochodził ze znanego rodu aryańskiego. Urodził się w Czernichowie. »Bajki Aezopowe«, pierwszy zbiór polskich apologów pisanych wolnym wierszem, wydał 1699 r. w Krośnie śląskim, dedykując go królewiczowi polskiemu, późniejszemu Augustowi III-mu.


JAN STAN. JABŁONOWSKI.

J. S. Jabłonowski ur. 1669 r., wychowanie otrzymał b. staranne. Po ukończeniu lwowskich szkół jezuickich, a potem Kolegium w Pradze, udał się do Paryża na dwór Ludwika XIV. Powróciwszy do kraju, w 23-im roku życia został Wojewodą ruskim, a wkrótce potem kanclerzem. 1713 roku aresztowany z rozkazu króla Augusta II. i bez śledztwa zesłany do Königsteinu w Saksonii. Tam w więzieniu tłomaczył »Telemaka« i La Fontaine’a. Umarł 1731.


WOJCIECH JAKUBOWSKI.

W. Jakubowski ur. 1713 r., wychowywał się na dworze Stanisława Leszczyńskiego w Lunewilu. Wstąpiwszy do wojska francuskiego, dosłużył się stopnia pułkownika. Za ministra Choiseula został wysłanym do Polski jako agent dyplomatyczny i rezydent przy dworze St. Augusta. W wolnych chwilach od zajęć dyplomatycznych zajmował się literaturą. 1774 r. wydał przekład bajek La Fontaine’a. Um. 1784 r.


JÓZEF EPIFANIUSZ MINASOWICZ.

J. E. Minasowicz ur. 1718 r., w Warszawie, pochodził z bogatej rodziny kupców ormiańskich. Nauki kończył u Jezuitów. Zawdzięczając protekcyi Załuskiego, biskupa krakowskiego, otrzymał tytuł sekretarza królewskiego i został kanonikiem katedralnym kijowskim (nie będąc kapłanem). Od młodości z zapałem oddawał się nauce i poezyi. Wydał drukiem przeszło 50 dzieł. Po śmierci biskupa Załuskiego popadł w nędzę i umarł w zapomnieniu 1796 r.


STANISŁAW TREMBECKI.

St. Trembecki przyszedł na świat 1730 r. w woj. Krakowskiem. Młodość spędził na dworze Ludwika XV-go. Wróciwszy do kraju został szambelanem na dworze St. Augusta. Ostatnie lata życia przemieszkiwał w Tulczynie, w domu Szczęsnego Potockiego. Um. 12 grudnia 1812 roku.


ADAM NARUSZEWICZ.

A. Naruszewicz, ur. 1733 r. na Pińszczyźnie, wychowanie i początkowe wykształcenie otrzymał w Kolegium Jezuitów w Pińsku. W 15 roku życia wstąpił do ich Zgromadzenia. Po odbyciu podróży do Francyi, Włoch i Niemiec, obejmuje wykłady poetyki najpierw w Akademii Wileńskiej, a potem w Kolegium Warszawskiem. 1778 r. wydaje pierwszy zbiór swoich utworów. Zyskuje sławę. Bywał stałym gościem na czwartkowych obiadach St. Augusta. Umarł 1796 roku.


IGNACY KRASICKI.

I. Krasicki ur. się 3 lutego 1735 r. w Dubiecku nad Sanem. Wstąpił na drogę duchowną pod opieką sufragana krakowskiego, ks. Kunickiego, a po jego śmierci Fr. Salezego Potockiego. Po powrocie z podróży do Rzymu, Krasicki zostaje prezydentem trybunału Małopolskiego, a potem wkrótce kanonikiem warmińskim przy biskupie Grabowskim. W r. 1767 po śmierci Grabowskiego, Krasicki otrzymuje tytuł biskupa Warmińskiego. Umarł 1801 r. w Berlinie.


FRANCISZEK KARPIŃSKI.

F. Karpiński, »poeta serca«, »śpiewak Justyny«, ur. 4 paźdz. 1741 r., we wsi Hołoskowie (pow. kołomyjski). W 8 roku życia wstąpił do szkół jezuickich w Stanisławowie. Pierwszy zbiór poezyi wydał we Lwowie, dedykując je Księciu Jenerałowi Ziem Podolskich. Książę mianował Karpińskiego swym sekretarzem. Osiadłszy na wsi w Krośnikach, poeta poświęcił się rolnictwu i literaturze. Um. 4 września 1825 r.



FRANCISZEK DYON. KNIAŹNIN.

F. Kniaźnin ur. 1750 r., jako młodzieniec kilkunastoletni wstąpił do nowicyatu księży Jezuitów w Witebsku. Przeniósłszy się do Kolegium Warszawskiego, rozpoczął pracę literacką od poezyi łacińskich. W dobie kasaty Zakonu 23-letni Kniaźnin wrócił do życia świeckiego. Długie lata spędził w Puławach u ks. Adama Czartoryskiego, kochając się beznadziejnie w ks. Maryi (późniejszej ks. Wirtemberskiej). Po jej ślubie wpadł w marzycielskie, spokojne obłąkanie. Um. 1807 r.


FRANCISZEK ZABŁOCKI.

F. Zabłocki, ojciec i twórca komedyi polskiej, ur. 1750 r. na Wołyniu. Po ukończeniu szkół pijarskich w Międzyrzecu i po dosłużeniu się stopnia brygadyera w wojsku rzeczypospolitej, udał się do Warszawy. Tu przez lat 18 piastował urząd sekretarza Izby. Napisał około 80-ciu komedyi, które mu wielką i zasłużoną zjednały sławę. Um. 1821 r.


MARCIN MOLSKI.

M. Molski, ur. 1751 r. w woj. Poznańskiem. Jako młodzieniec brał udział we wszystkich walkach wolnościowych. Sławę literacką zdobył sobie paszkwilami i panegirykami. Wśród rozmaitych zmian politycznych, umiał się do każdej zastosować i każdą chwalić. Stąd jeden ze współczesnych tak go określa:

»Idzie Molski: w ręku oda
dla Chrystusa, dla Heroda,
a w zapasie wierszów trzysta
dla przyszłego Antychrysta«.

Molski umarł 1822 roku.


KAJETAN WĘGIERSKI.

K. Węgierski, ur. 1755 r., nauki początkowe pobierał w konwikcie jezuickim, następnie kształcił się w Nowem Mieście i w Warszawie. W 18 roku życia napisał ironiczny poemat »Organy«, którym zwrócił na siebie uwagę St. Augusta. Na dworze królewskim rozwinął poeta niebywałe zasoby swego dowcipu. Naraziwszy sobie dużo wpływowych osobistości, musiał uciekać zagranicę. Umarł w Marsylii 1787 r.



JULIAN URSYN NIEMCEWICZ.

J. U. Niemcewicz, ur. 1758 r. w Skokach pod Brześciem Litewskim, do 12 roku wychowywał się w domu. Potem wstąpił do szkoły kadetów. 1777 r. został adjutantem ks. Adama Czartoryskiego. Wyjechał za granicę. Po powrocie z podróży jako poseł na Sejm Czteroletni, śmiało gromił przestarzałe nałogi i bronił praw ludu. W powstaniu Kościuszkowskiem bierze udział jako sekretarz i adjutant naczelnika. Ranny pod Maciejowicami dostaje się z Kościuszką do niewoli, a po dwuletniem więzieniu wraz z nim odzyskuje swobodę i wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Zawezwany do pracy społecznej w nowo utworzonem Ks. Warszawskiem, w r. 1807 przybywa do stolicy. Zostaje sekretarzem Senatu i członkiem Izby Edukacyjnej, a po śmierci Staszica — prezesem Tow. Przyj. Nauk. Wysłany 1831 r. przez Rząd Narodowy z misyą dyplomatyczną do Anglii, nie wrócił już do kraju. Umarł 1841 r. w Paryżu.


CYPRYAN GODEBSKI.

C. Godebski, ur. 1765 r. na Polesiu wołyńskiem, po skończeniu szkół pijarskich, zaciągnął się do legionów polskich we Włoszech. Następnie walczył pod chorągwiami Kniaziewicza. Po kampanii 1807 r. został dowódcą twierdzy Modlina. Poległ r. 1809 w bitwie pod Raszynem, walcząc bohatersko z Austriakami. Żył, służąc ojczyźnie bronią i piórem. Zginął za nią na polu bitwy.


FRANCISZEK MORAWSKI.

F. Morawski, ur. 1783 r. w Pudliszkach, w woj. Poznańskiem, nauki początkowe pobierał w domu rodzicielskim. Wyższe studya odbywał we Frankfurcie nad Odrą. Na wieść o bitwie pod Jeną z zapałem zaciągnął się pod chorągwie Napoleona. Biorąc udział we wszystkich większych bitwach, otrzymywał coraz wyższe godności wojskowe. Po śmierci Poniatowskiego, mianowano go szefem sztabu głównego. Po skończonej wojnie osiadł na wsi w Poznańskiem, gdzie oddał się pracy literackiej. Umarł 1861 r.


ANTONI GORECKI.

A. Gorecki, ur. 1787 r. Wyższe studya odbywał na Uniwersytecie Wileńskim. R. 1812 zaciągnął się do wojska polskiego. Brał udział w wyprawie Napoleona na Rosyę. Po upadku powstania wyemigrował do Francyi. Osiadł w Paryżu. Tam zmarł 1861 r.


KAZIMIERZ BRODZIŃSKI.

K. Brodziński, ur. 1701 r. Początkowe wykształcenie otrzymał w szkole tarnowskiej; potem uczęszczał do gimnazyum w Krakowie. Brał udział w wyprawie Napoleona na Moskwę. Ranny pod Lipskiem, dostał się do niewoli pruskiej. Po uzyskania wolności napisał słynny »Wiersz na sprowadzenie zwłok ks. Józefa Poniatowskiego«. »Uwagami nad duchem poezyi polskiej« zyskał uznanie i sławę. R. 1821 zostaje profesorem literatury w liceum Warszawskiem, a r. 1822 otrzymuje katedrę historyi krytycznej literatury polskiej. Umiera w Dreźnie 1835 r.


ALEKSANDER FREDRO.

A. hr. Fredro, największy polski komedyopisarz, ur. się 1793 roku w Surochowie (ziemi przemyskiej). Mając 16 lat, uciekł z domu do obozu Ks. Józefa. Bił się pod Romanowem, Smoleńskiem, Moskwą, Berezyną. W Wilnie został wziętym do niewoli. Uciekł do Galicyi. Osiadł we Lwowie. Pierwszą jego sztuką graną publicznie była »Intryga na prędce«. Sławę zyskał r. 1821 »Panem Geldhabem«. Z lat 1833—5 pochodzą jego najlepsze utwory. Potem przerzuca się z działalności literackiej do politycznej. Umiera 1876 r. we Lwowie.


STANISŁAW JACHOWICZ.

S. Jachowicz, ur. 1796 r. w Dzikowie pod Sandomierzem. Nauki szkolne odbywał w Rzeszowie i Stanisławowie. Następnie wstąpił na wydział filozoficzny do Uniwersytetu Warszawskiego. R. 1824 ogłosił w Płocku pierwszy zbiorek swych utworów. Zbiorek ten cieszył się wielką popularnością. R. 1832 został poeta członkiem Tow. Dobroczynności i opiekunem szkółki dla chłopców sierot. Wyczerpany nadmierną pracą pedagogiczną i literacką Jachowicz, umarł 1857 r. w Warszawie.


ADAM MICKIEWICZ.

A. Mickiewicz, ur. dn. 24 grudnia 1798 r. w Nowogródku, nauki szkolne pobierał w szkołach Dominikańskich. Na Uniwersytet uczęszczał w Wilnie, 1822 r. wydał pierwszy tom poezyi (ballady i romanse). Po wykryciu związku Filaretów zostaje osadzony w więzieniu, a w rok później opuszcza na zawsze Wilno i wyjeżdża do Petersburga. W Odessie pisze »Sonety Krymskie« i »Wallenroda«, w Paryżu — »Księgi Narodu i Pielgrzymstwa« i »Pana Tadeusza«. 1839 r. zastaje mianowany profesorem lit. łacińskiej w Lozannie, a 1840 r. — profesorem języków i lit. słowiańskich w paryskiem »College de France«. Po wybuchu wojny wschodniej wyjeżdża do Konstantynopola. Zaraża się cholerą i umiera 26 września 1856 roku.


JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI.

J. I. Kraszewski, jeden z najpłodniejszych pisarzów na świecie, ur. 1812 r. 28 lipca. Najpierw uczył się w Białej, Lublinie i Świsłoczy. R. 1829 wstąpił na Uniw. Wileński. 1838 roku wyjeżdża na Wołyń, gdzie rozpoczyna pisać powieści. Po stłumieniu powstania musi emigrować do Drezna. Wróciwszy do kraju, tworzy cykl 29 powieści z dziejów ojczystych. (1876—85 r.). 1883 r. spada nań ciężki cios: oskarżony o zdradę stanu, zostaje skazany przez sąd Rzeszy Niemieckiej na 3½ roku twierdzy. Wypuszczony na wolność, dzięki wpływom królowej włoskiej, Kraszewski udaje się do S. Remo, potem do Genewy. Tam um. 19 marca 1887 r.


JULIAN WIENIAWSKI (JORDAN).

J. Wieniawski (Jordan), ur. w Lublinie 1834 r. Po ukończeniu lubelskiego gimnazyum wstąpił do instytutu gospodarstwa wiejskiego i leśnictwa w Marymoncie. W powstaniu 63 r. brał gorący udział. Po upadku powstania mieszkał w Paryżu i Lipsku, studyując prawo, ekonomię i nauki handlowe. W r. 1872 po powrocie z zagranicy Wieniawski uzyskuje zatwierdzenie ustawy Towarzystwa Wzajemnego Kredytu i zostaje jego dyrektorem. Na tem stanowisku trwa aż do śmierci. Literacki rozgłos zdobył Jordan »Wędrówkami delegata«. Dużą poczytnością cieszyły się »Przygody panów Marka i Agapita«, »Listy Jordana do pana Jana«, »Wspomnienia Marymonckie«, a z utworów scenicznych komedye »Słomiany człowiek«, »Polowanko« i »Myszy bez kota«. Wieniawski um. 1912 r. w Warszawie.



HENRYK SIENKIEWICZ.

H. Sienkiewicz, ur. 5 maja 1846 r. w Woli Okrzejskiej; dzieciństwo spędził na wsi. Ukończywszy warszawskie gimnazyum, wstąpił do szkoły Głównej na wydział filol.-historyczny. Pierwszym drukowanym utworem Sienkiewicza był »Przegląd teatralny« z rozbiorem komedyi Sardou »Nasi najserdeczniejsi« (z r. 1869). Tegoż roku ukazało się w »Tyg. Illustrowanym« studyum Sienkiewicza o Sępie Szarzyńskim, w następnym zaś roku — o Miaskowskim. 1872 r. w »Wieńcu« drukuje Sienkiewicz pierwszą swoją powieść »Na marne«. Zostawszy stałym współpracownikiem »Gazety polskiej« i »Niwy«, zdobywa sławę gienialnemi swemi nowelami. Entuzjazm, który wywołały one, wzmaga się i potężnieje, a gdy w r. 1883, 2 maja w »Słowie« pojawia się »Ogniem i mieczem«, Sienkiewicz zostaje uznany za największego polskiego powieściopisarza. »Quo vadis« daje mu wszechświatową sławę.


KAZIMIERZ GLIŃSKI.

K. Gliński, ur. 1850 r. w gub. Kijowskiej. Początkowe wykształcenie otrzymał w domu. Następnie przez pewien czas uczęszczał na Uniwersytet Krakowski. Powróciwszy do stron rodzinnych, zamieszkał w Żytomierzu. Stamtąd przeniósł się do Warszawy, gdzie przebywa po dziś dzień.


JÓZEF WAŚNIEWSKI.

J. Waśniewski, ur. 1857 r. pod Częstochową. Roku 1892 pod pseudonimem Dudusia wydał »Bajki i Fraszki«. Przewagę utworów Waśniewskiego podał Orłowski w swej »Encyklopedyi humoru polskiego«. Waśniewski umarł w wieku lat 39, w 1896 roku.


WŁADYSŁAW BUCHNER.

W. Buchner (Nerbuch), ur. 1860 r. w Anglii. Kształcił się w Warszawie. Od 1882 r. poczyna pisywać do pism humorystycznych. 1888 roku obejmuje redakcyę »Muchy«.



KAZIMIERZ LASKOWSKI.

K. Laskowski (El), ur. 1861 r. we wsi Tokarnia (w ziemi Kieleckiej). Po skończeniu szkół średnich w Krakowie i kilkoletnich studyach w Niemczech, osiadł we wsi Podgaje (w Jędrzejowskiem), gdzie zaczął pisywać ulotne wierszyki do pism warszawskich. R. 1892 przenosi się do Warszawy i poświęca literaturze oraz dziennikarstwu. Um. 1913 r. w Warszawie.


IGNACY BALIŃSKI.

I. Baliński, ur. 1862 r. w Reginowie (gub. Grodzieńsko). Pierwsze nauki pobierał w domu rodzicielskim. R. 1874 wstąpił do gimnazyum IV-go w Warszawie. Ze stopniem kandydata praw skończył Un. Warszawski, poczem osiadł na stałe w Warszawie na stanowisku radcy Prokuratoryi Królestwa Polskiego.
Pierwsze swe utwory poetyckie drukował pod pseudonimem »Aksel«. Zjednał sobie uznanie jako literat i krytyk.


JAN LEMAŃSKI.

J. Lemański, ur. 1865 r. w Głażewie (gub. Płocka). Wykształcenie gimnazyalne otrzymał w Płocku. 1884 r. wstąpił na wydział prawny Uniwersytetu Warszawskiego. Pierwsze swe utwory drukował w »Niwie«, »Głosie«, »Chimerze«. W książkowem wydaniu ogłosił »Bajki«, »Prozę ironiczną«, »Colloquia«, »Ofiarę królewny«, »Nowennę«, »Prawo własnością«, »Noc i dzień«, »Baśń o prawdzie« i »Zwierzyniec«.


JÓZEF JANKOWSKI.

J. Jankowski, ur. 1865 r. we wsi Wiśniewo (gub. Siedleckiej). Gimnazyum kończył w Łomży, poczem uczęszczał na filologiczny fakultet Warszawskiego Uniwersytetu. Od 1897—1902 r. redaguje i wydaje »Kuryer Świąteczny«. 1892 r. ukazuje się pierwszy zbiór poezyi Jankowskiego p. t. »Staccato.« Potem następuje cały szereg utworów: »Lalka«, »Rytmy i rymy«, »Strofy«, »Kesa« i inne.



ARTUR OPPMAN.

A. Oppman. (Or-ot). ur. 1867 r. Do szkół uczęszczał w Warszawie i Krakowie. Pierwsze wydanie książkowe utworów Oppmana ukazało się 1888 r. Arcydziełami swojego rodzaju są wiersze Or-ota, opiewające starą Warszawę. Ton serdeczny, prostota opowiadania, przecudny język, gorące umiłowanie przeszłości składają się na niezrównanie harmonijną całość. Poeta mieszka w Warszawie.


ANTONI ORŁOWSKI.

A. Orłowski (Krogulec). ur. w Łęczycy 1869 r. Kształcił się w Warszawie i Charkowie. 1889 roku zaczyna pisywać do pism humorystycznych. Od 1906 jest współredaktorem »Muchy«. Od 1902—6 wydaje tygodnik »Naokoło świata«, a 1914 »Popularną Bibliotekę Historyczną«. Pisuje do wszystkich niemal pism polskich. Używa pseudonimów. »Jastrzębiec«, »Krogulec«, »K-c«, »Fortunio«, »F-o«, »Oset«, »Puszczyk«. W roku przeszłym wydał cenną »Encyklopedyę humoru i satyry polskiej«.


BENEDYKT HERTZ.

B. Hertz, urodził 1872 r. w Warszawie. Apologi swoje rozpoczął drukować w różnych czasopismach, przeważnie w »Głosie« od r. 1899. Zbiorek ich p. t. »Bajki« ukazał się 1903 roku.


JULIAN EJSMOND.

J. Ejsmond. ur. 1892 r., jest synem artysty malarza Franciszka i Maryi z Wieniawskich, wnukiem Juliana Wieniawskiego (Jordana). Ukończywszy gimnazyum jen. Chrzanowskiego udał się na wyższe studya do Un. Jagielońskiego. Utwory swoje pomieszczał w pismach warszawskich. W książkowem wydaniu »Bajki i Prawdy« Ejsmonda wyszły 1912 r., nakładem Bibl. Dzieł Wyborowych, »Baśń o ziemnych ludkach« 1914 r., nakładem Arcta i przekład D’Anunzia »Dziewiczej Ziemi« w Bibl. Dzieł Wyborowych 1914 r.







  1. Prof. Ign. Chrzanowski. »O literaturze polskiej«. 1910 r. 30 maja.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W przekładzie: Filozof: Przyzwyczajenie jest drugą naturą, grzech przyzwyczajenia jest jakby przewlekłą chorobą, którą trudno leczyć.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Wiersz nawiązuje do bajki Konik polny i mrówka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ejsmond.