Wrażenia więzienne/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Wrażenia więzienne
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


G. DANIŁOWSKI


WRAŻENIA
WIĘZIENNE






LWÓW 1908
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ
BERNARDA POŁONIECKIEGO


ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE.





WSTĘP.


"P"
Piszę te kartki w cudnej, otwartej na południe dolinie, w otoczeniu poszarpanych nagich szczytów, które się zdają zbiegać ku Gardeńskiemu jezioru, aby przejrzeć się w błękitnem zwierciadle.

W liliowe godziny zmierzchu, gdy się klangor dzwonów rozpłynie łańcuchami skał jak po organach akord ostatni, sinawym cieniem obrosną góry, usną kwiaty i legnie wiatr, gdy cisza umarła zastyga w cyprysach i w ciężkich bluszczach nad ziemią winnic się zwiesza — myśli wstecz ulatują, jakoby obłoki żalu, smutku, westchnienia.
Dano mi oglądać przezrocze głębiny nieba, jasne pochody słońca, złoty posiew gwiazd, wolny przestwór słodkiego powietrza, które goi piersi i — jednocześnie wiedzieć, że ci, co ze mną i znacznie wcześniej weszli w zgniłe kazamat jaskinie, trują się dalej w każdą sekundę oddechu, patrzą przez kraty w blaszany kosz, w ślepy, spleśniały kamień, co krok potrącani przez szorstkie ręce, bezmyślne kolby żołdactwa, jątrzeni ustawicznie przez opryskliwe „nielzia“, „kudy leziesz“ — brutalne przekleństwa więzienia.
Gorzka myśl o tym mąci mi rzewne kwietniowe wieczory; czuję, jak gdyby chłód niepokoju w sercu i zmarszczkę troski, że tak jest, jak jest.
Pragnę zagłuszyć dolegliwości duszy tą drobną pracą, którą jakoby okup grzechu uwolnienia poświęcam wam, towarzysze, znajomi i nieznani, w dowód żywej sympatyi i niewygasłej pamięci.

Arco, wiosna 1907.


RATUSZ.



"W"
Właśnie byłem zajęty rozbieraniem się, gdy wśród nielicznie jeszcze zgromadzonej publiczności wszczął się niezwykły rozruch i trwożliwy popłoch, który uśmierzył jakiś głos:

— Proszę się uspokoić, odczyt jest najzupełniej legalny!...
Domyśliłem się z tych słów, że ma wkroczyć policya.
Zwykły szmer, panujący w większych zbiorowiskach ludzi, zastygł. W napiętej ciszy słychać było na schodach głuche, ciężkie dudnienie zbliżających się szybko kroków. Pchnięte drzwi rozwarły się gwałtownie i nie wszedł, a raczej wkroczył oddział żołnierzy z nastawionymi bagnetami i rozsypał się w półkole.
Z grzmiącym okrzykiem: „ręce do góry!“ wysunęło się na czoło kilku ajentów z brauningami, gotowymi do strzału, za nimi policya.
To niespodziane wtargnięcie siły zbrojnej, wywołało uczucie nie strachu, ale zdumienia; leniwie, niejako od niechcenia, za przykładem innych podniosłem ręce. Przedstawiciele władzy byli najwidoczniej mocno zdenerwowani, znać było, że atakując salę, przeżyli krytyczny moment i są jeszcze przerażeni widmem niebezpieczeństwa.
— Broń! Wydać broń, a to wszystko jedno znajdziemy! domagał się namiętnie wysoki brunet, grożąc rewolwerem to tu, to owdzie.
Okazało się jednak, że nie stanowimy żadnej fortecy i poddajemy się odrazu, jakkolwiek nie bez szemrania.
— O co chodzi? Tu ma być zaraz odczyt legalny, zameldowany — oto afisze... — posypały się liczne interpelacye, równie skuteczne jak w Dumie.
— Znamy się na takich odczytach, — proszę się uspokoić, — zwrócił się brunet do jakiejś pani energicznie protestującej — a to oni was zaraz uspokoją — wskazał na szeregowców pułku litewskiego, którzy w czapkach na bakier, z wojowniczemi minami, trzymali karabiny w gotowości bojowej — poczym wódz odsapnął, schował brauning i szybko wojowniczy nastrój jął się przeobrażać w mniej naciągnięty, a wreszcie w poufały bezceremonialny stosunek.
Cywilni naczelnicy armii zabrali się żwawo do pełnienia swych właściwych obowiązków.
Obszukano skwapliwie salę fabryczną, poobdzierano ze ścian fotografie, napisy, skrzętnie pozbierano z podłogi, walające się strzępy papieru; podczas tego uwijania się macano zlekka po kieszeniach obecnych, przyczym szef wyprawy rzucał mimochodem podstępne pytania i witał żartobliwie ludzi w podobne sytuacye już raz zawikłanych, w sposób prawie życzliwy, niby starych znajomych, spotkanych po latach.
W liczbie innych — zwrócił się do mnie:
— Ach i pan tu? — wymienił nazwisko — znikł mi pan z oczu dość dawno, nie spodziewałem się Go tu zastać.
— Skąd pan mnie zna? — zdziwiłem się.
Uśmiechnął się filuternie:
— Dużo pan ma dzieci? — spytał.
— Dwoje — odparłem wchodząc mimowoli w zwyczajny towarzyski stosunek.
— Tylko?
Mignęło mi wspomnienie rewizyi z przed siedmiu laty, przypatrzyłem mu się uważnie, — gdzieś tę twarz widziałem, musiał to być jednak podówczas mizerny początkujący, zwyczajny szpicel, na którego się nie zwracało uwagi — obecnie zaś wyraźnie podszedł w górę i przedstawiał się jako okazały, w sile wieku szykownie ubrany mężczyzna, gładki w obejściu, o sympatycznych dużych oczach, patrzących bystro i nieco z ukosa.
Gdy nas poczęto przepuszczać do następnej sali, rewidując w wązkiem przejściu, dyrygował tą czynnością zręcznie niby od niechcenia, a jednak dokładnie, słowem był to już wyrobiony artysta w swoim zawodzie, a nie ordynarny pachołek. Plon poszukiwań okazał się do kompromitacyi mizerny: na sześćdziesięciu ludzi zaledwie kilka egzemplarzy nielegalnych wydawnictw, — u kilku osób papiery niezupełnie w porządku — oto cały materyał do protokułu, pomimo to pisaniny starczyło na dobrą godzinę. Wreszcie wciągnięci w rubryki — obywatele, już, jakby bez duszy, bo pozbawieni paszportów, znaleźliśmy się na podwórzu fabrycznem w kordonie żołnierzy. Tu komisarz wygłosił krótką mówkę mniej więcej następującej treści:
— „Tylko proszę nie próbować czasem rzucić się w rozsypkę, bo się to może smutno skończyć, w dodatku zobowiązałem się z tą niewielką siłą odstawić was na miejsce przeznaczenia, sądzę więc, że nie zechcecie zawieść położonego w was zaufania...“
Spojrzeliśmy na rosłych „Litowców“ — miny ich były na tyle godne zaufania, że na komendę: „szagom marsz“, ruszyliśmy posłusznie środkiem ulicy, grzęznąc po kostki w śniegu.
„Szlify“ kroczyły trotuarem, cywilna ochrana oddaliła się sankami.
Przez bezludną Przemysłową wydostaliśmy się na Piękną — i zawróciliśmy na Kruczą, gdzie wypadło mi zaledwie o kilka kroków mijać dom, w którym mieszkałem.
Przyznam się, że korciło mię nadzwyczajnie zboczyć cokolwiek i znaleźć się przy biurku, na którem zostawiłem niedokończoną korektę powieści, zdjąć przemoczone kamasze i wleźć w cieple pantofle; byłem zziębnięty, znużony i głodny.
Pociągnąłem wzrokiem po oknach, gdzie zwykle płaszczyły buziaki dwie dziecinne główki... Nie było ich tym razem. Muszą siedzieć przy stole — pomyślałem, zwalniając bezwiednie tempo marszu. Przed bramą stał stróż i śledził ciekawie nasz pochód, gdy mnie dostrzegł, żachnął się w tył, podniósł rękę do czapki i zastygł w niezdecydowanej pozycyi, osłupiały z otwartemi ustami.
Miał minę tak komicznie zdumioną losem lokatora z pierwszego piętra, żem się uśmiechnął i kiwając mu porozumiewawczo głową, dawałem znaki giestami, by zawiadomił rodzinę. Było to jednak zbyteczne, posłyszałem bowiem nagle za sobą przeszywający głos:
— Gutku!
Bez kapelusza i okrycia, w domowej bluzce wybiegła z bramy żona moja i rzuciła się do kordonu.
— Uchodi! — oburknął grubijańsko żołnierz.
— To mój mąż!
— Uchodi! — powtórzył nastawiając bagnet, a gdym się chciał zbliżyć, schwycił mnie za rękaw i wepchnął w szeregi.
Zrozumiałem, że ruchy moje nie należą już do mnie, że się zaczyna „tykalność osobista“ w ścisłem znaczeniu tego wyrazu.
Za chwilę jak stado zostaliśmy wpędzeni w brudną bramę cyrkułu, gdzie stłoczeni w ciasnej jakiejś norze czekaliśmy na ciąg dalszy.


"N"
Naiwne nadzieje nasze, że z cyrkułu rozejdziemy się do domu, nie sprawdziły się. Komisarz oświadczył, że powędrujemy do ratusza, skąd prawdopodobnie puszczą nas na wolność, radby więc nas wyprawić jak najprędzej, ale musi czekać na konwój. W swej łaskawości pozwolił nam przez stójkowego sprowadzić trochę wędliny i chleba. Posilając się, gawędziliśmy z żołnierzami, trzymającymi straż, którzy w rozmowie przedstawiali się dość sympatycznie, zwłaszcza jeden z lejbgwardyi „liberalniczał“ bardzo wyraźnie. Uskarżał się na uciążliwość i przykrość służby policyjnej, którą pełni z musu, cieszył się, że za parę miesięcy kończy mu się termin i stanie się takim samym cywilnym jak każdy z nas — umiał nieźle po polsku.
— A zostalibyście tu? ktoś spytał.

— Za nic — odparł — tu na każdego „sołdata“ patrzą jak na psa — są „sukinsyny“ ale przecież nie wszyscy!...
— A ci?! — wskazaliśmy na rotę „czernigowców“, która wkroczyła na podwórze i wyciągnęła się w dwa szeregi.
— Liniowe pułki — machnął lekceważąco ręką — wiadomo, chrząszcze, i zawołany oddalił się.
Przyglądaliśmy się ciekawie tym szarym chrząszczom w czapkach z czerwonymi lampasami, którzy na znak „wolno“ częścią rozpełzli się po podwórku, włócząc za sobą karabiny, jak stróż miotłę, częścią zbiwszy się w gromadkę przed naszemi oknami dokazywali, częstując się obficie sujkami, klnąc co moment w mać i parskając głośnym śmiechem.
— Niebardzo mi się podoba ta ich wesołość — zauważył ktoś doświadczony — ci „proletaryusze w mundurach“ gotowi i nas szturchać po drodze... oficera w dodatku niema.
— Oficera? — Co oficer! — jął opowiadać jeden z robotników — jak nas gnali do fortów wołyńce, był oficer... przez miasto nic, ale od Zakroczymskiej dalej grzać, aż trzeszczało — wołamy „nas bjut“ a ten nawet się nie obejrzał, tylko krzyknął: „ej tam — polegcze ich“, no i zaczęło się... rany boskie, ja byłem w środku, tom tylko parę „przykładów “ oberwał, ale ci z brzegu orali nosem ziemię....
— „Pożałujtie“ — przerwał rewirowy.
Wyszliśmy i ustawiliśmy się czwórkami, ze wszystkich stron otoczyło nas wojsko szczelnym szpalerem.
— „Smirno“! — warknął feldfebel.
— Smotritie, ubit’ możetie, no bit’ nielzia — rzekł głośno komisarz.
— Na pleczo! Szagom — marsz!
Szczęknęły karabiny i jak w sztachetach z bagnetów, ruszyliśmy znowu środkiem ulicy.
Było już po siódmej. Błyszczały sznury latarni, gorzały witryny sklepowe, wesoło brzęczały sanki, prószył drobny śnieg i ubielona publiczność snuła się trotuarami.
Obserwując ją, miałem sposobność przekonać się, jak dalece Warszawa przyzwyczaiła się do tego rodzaju widowisk, jakie stanowił nasz kondukt.
Przyglądano nam się prawie obojętnie, ten i ów obejrzał się, rzadko kto przystanął, ani śladu tego tłumu gapiów, który dawniej eskortował pojedynczo aresztowaną osobę.
W jednem miejscu tylko jakieś dwie kobiety w chustkach zaczęły głośno lamentować:
— Jezu, Jezu, znowu tylu prowadzą — takie młode panienki, i szły chwilę za nami zawodząc i narzekając.
Żołnierze wciąż pokrzykiwali: „nie raztiagiwajsia! płotniej, płotniej“! usiłując zbić nas w jak najściślejsze szeregi, które rozciągaliśmy z umysłu, chcąc wywołać wielkością pochodu silniejsze wrażenie, urządzić rodzaj manifestacyi.
— Czyżby kto istotnie?... posłyszałem na Szpitalnej wyraźny łopot sztandaru: wysoko chwiała się biała płachta z napisem: „Wielki kiermasz“!... Zapatrzony popsułem szyk.
— Nie raztiagiwiajsia! płotniej! — wrzasnęło mi nad uchem.
Koło teatru zator dorożek zmięszał nasze szeregi, uporządkowaliśmy się dopiero na placu i okrążywszy ratusz, wstąpiliśmy w gościnnie rozwarte podwoje.


"P"
Podwórze, zuchwalsze pokrzykiwania żołnierzy, żelazne wrota, drzwi i znaleźliśmy się przed siatką drucianą, oddzielającą sień od kancelaryi.

Połów dnia tego niewątpliwie udał się. Ludzi było jak nabił ze wszystkich warstw, począwszy od szykownych melonów, jesionek i kaszkietów, do oberwanych łachmanów. U kratek formalny ścisk, jak przy jakiej kasie, za nimi kilku mizernych urzędników przy lampach coś pisze. Stójkowy drzemie na stołku i budzi się na widok zbliżającej się ciężko góry sadła opiętej w mundur.
Był to pełniący obowiązki naczelnika policyjnego aresztu „starszy nadziratiel“ przezywany „księdzem“, zbliżył się do kratki na ile mu pozwalał wystający daleko obwisły brzuch i mrużąc filuternie zapłynięte z jasnemi rzęsami wieprzowate oczy, począł przyglądać się stłoczonym szeregom.
Na rozlanej, kompletnie pozbawionej zarostu twarzy, błysnął wyraz zadowolenia.
— „O skolko znakomych“? — zasapał, oblizując wargi i wydobył ze siebie króciutki rechoczący śmiech, podobny do „brekekeks“ wodnika z „Dzwonu zatopionego“ Hauptmana.
Podał stójkowemu papiery i ten począł jednostajnym głosem wywoływać nazwiska.
Wywołani wchodzili za kratę, tu opisywano ich, poddawano ścisłej rewizyi i wypychano przez drzwi na lewo. Ksiądz lustrował aresztowanych i często oblizywał się i przymykał oczy.
— A wasza naturalnaja familja? — zapytywał niektórych, gdy więzień wymieniał nazwisko.
Więzień powtarzał poprzednie.
Brzuch się zlekka wstrząsnął i jak z beczki rozlegało się głuche — he, he, he, wot stranno, a preżdie, pomniu, była drugaja...
— Wsiech ich na wierch w obszczuju! — wydał rozporządzenie i człapiąc pantoflami przelał się w głąb kancelaryi. Wreszcie przyszła kolej na mnie.
Imię, nazwisko, żonaty, stan, imię żony, dzieci spisywał urzędnik do tego stopnia mechanicznie, że po odpowiedzi „literat“ (pisatiel) spytał, jak wypadało z rubryki — gramotnyj?
Musiałem być bardzo wyczerpany, bo ohydną rewizyę przeniosłem dość spokojnie, dotkliwe wrażenie łagodziła w dodatku absolutnie zobojętniała, rozpaczliwie znużona, prawie nieszczęśliwa mina oprawcy, który gdzieindziej patrząc, wprawnie przetrząsa! kieszenie, wyławiał, co mu wpadło w rękę i odkładał na bok.
Pozbawiony portmonetki, zegarka, ołówka, szpilki do krawata, zostałem przepuszczony przez drzwiczki do mrocznego korytarza, gdzie udało mi się zdobyć wolne miejsce na jedynej stojącej pod ścianą ławce.
Odpoczywając słyszałem urywki rozmów.
— Poznał mnie cholera... Monetę masz... papierosy wolno... Słuchaj Stefek, jakby złodzieje chcieli skikać, to wal odrazu w mordę. Nawaliło dzisiaj!... Niedziela!... Czerwony, drań, sypie!...
— Na wierch, na wierch! — wołał z góry strażnik.
Nie spieszyło się jednak nikomu. Przez drzwi przybywało publiczności.
— Stupajtie na wierch — leciał krzyk, obficie przeplatany najpopularniejszym z rosyjskich przekleństw.
— Chodźcie! — trącił mnie poznany w drodze inteligent — dam strażnikowi w łapę pół rubla, dostaniemy lepszą celę.
Weszliśmy na korytarz pierwszego piętra, gdzie mieszczą się tak zwane kamery ogólne.
— Panie starszy — zapytał towarzysz — a jest tam jakie miejsce?
— A jakże... będziesz pan stał pod ścianą! — burczał strażnik, obejrzał pieniądze, wzruszył kłopotliwie ramionami i mruknął — cóż, chyba pod dziewiątkę...
Minął obite blachą drzwi, za któremi wrzało jak w ulu i otworzył następne. Buchnął zaduch. Górą przeciągał ostry, zimny wiatr. Ujrzałem czarną czeluść pełną pary i dymu i zbitą masą ruszający się ku nam tłum.
Przed oczyma wynurzała się jakaś spocona, blada, piegowata twarz z nastraszonym rudym włosem.
— Krawcy? krawcy? — dopytywały się gorączkowo spalone usta.
— Drzwi! — przekrzykiwał ktoś gwar, bo łeb urywa!...
— Cóż to nie widzisz, że nie krawcy? — reflektowano rudego i zwalił się grad zapytań; gdzie? skąd? czy duża wsypa? Stojąc w tłoku, opowiedzieliśmy pokrótce całą sprawę i odrazu, z racyi aresztowania na Przemysłowej, uzyskaliśmy przydomek — „Przemysłowców“.
„Dziewiątka“ przedstawiała średniej wielkości brudny sześcian o szarych spleśniałych murach. Całe umeblowanie stanowiła umieszczona w kącie czcigodna parasza, zwykła kadź bez przykrywy, i nary, kwadratowy nizki stół, nieco pochyły na obie strony. Nad nim niby szubienica na dwóch pionowych belkach, wznosiła się poprzeczna, na której wisiały przerzucone części garderoby i kopciła zwyczajna kuchenna lampka. Od brzegów nary do ściany pozostawało wolne przejście szerokości dwóch łokci, które opasywało naokoło ten sprzęt cudowny, zastępujący stosownie do okoliczności stół, ławkę i łóżko.
Kamerę zamykały obite blachą drzwi z tak zwanym „judaszem“, czyli wązką szparą z zasówką od zewnątrz. Dwa wysoko umieszczone okna wielkości ciasnego oberluftu, miały tylko kraty: ramy z szybami zostały wyjęte. To też ciągnął od nich zimny prąd powietrza z iskierkami śniegu. Bez tej stałej wentylacyi można by się udusić, w celi bowiem przeznaczonej maximum na dwunastu ludzi sądząc z liczby sienników, które mogły się pomieścić po obu stronach nar, znajdowało się obecnie czterdzieści kilka osób.
Strażnik miał słuszność, zapowiadając, że wypadnie „stać pod ścianą“. Nieliczni szczęśliwcy siedzieli, reszta podpierała ratuszowe mury.
Wkrótce po naszem przybyciu zaczęto myśleć i o noclegu, który mi się wydał nieprawdopodobnem przedsięwzięciem. Przystąpiono jednak do tego projektu na seryo, układano sienniki, spierano się, ilu ma spać na jednym, kto na ziemi, kto na wysokościach? Mnie, jako gościowi, postanowiono jednogłośnie udzielić miejsca na narach. Z brzegu położyli się najsilniejsi i najtężsi z więźniów, by ruch, który udziela się wszystkim, gdy drgnie jeden, nie był w stanie ich zwalić; następnie podłożywszy zwierzchnie ubranie pod głowę i zdjąwszy buty, kładliśmy się kolejno, jak sardynki w pudełku, w literalnem tego słowa znaczeniu: na jeden bok, przylegając szczelnie piersiami do pleców sąsiada. Naokoło nas w tem sam mniej więcej sposób umieścili się pozostali.
Kamera stawała się podobną do składu ludzkich ciał, jak gdyby katakumbą z rozciągniętemi trupami, które jeszcze sapały, chrapały ciężko, ale nie były już w stanie dźwignąć się na nogi.
Czułem w piersiach leżącego przedemną ostre rzężenia, towarzysz za mną gorącym oddechem oblewał mi ucho i szyję. Pomimo znużenia, nie byłem w stanie zasnąć. Leżałem jak w malignie, ze zgagą i chrypką w gardle, z rozpalonem czołem i szybkiem kołataniem pulsów w skroniach. Dwie głowy z przeciwnej strony nar o czymś radziły stłumionym głosem. Słyszałem urywane zdania:
— Znaleźli naboje... Zakopany był pod płotem...
— No to skąd ma być twój...
— Ten gada, ale ja... świadków niema...
— Cicho, psia krew! Wszystko jedno, pójdziecie na taśmę... spać! — zaklął sąsiad.
Głowy urwały na moment, ale po chwili zaczęły zmawiać się zdyszanym szeptem, który krążył koło mnie, jak ustawiczne szemranie wzbierającego szumu, jak dygocząca skrzydłami ćma.
Ze strzępów głośniejszych wyrazów tworzyła się mętna opowieść o zagmatwanej sprawie, o sądzie polowym, o postronku, śmierci...
A tymczasem na korytarzu rozlegał się łoskot licznych kroków, rdzawy trzask zamków, sygnały, że prowadzą z miasta nowe zastępy jeszcze i jeszcze... potem długa pauza ciszy... Gdzieś tylko daleko, jak z za dziesiątych murów zdławiony krzyk, głuchy, rozszlochany jęk, a może tylko przywidzenie rozognionej wyobraźni. Łopocze serce. A w okół coraz głębszy spokój. Cela, jak umarła. Za kratami stoi mroźna sina noc, niema zupełnie, śpi już, widać, miasto. Wloką się martwe minuty tak wolno, jakby potok czasu zgęstniał. Nie płyną, lecz czołgają się ciężkie, zaspane sekundy.
Budzi je raptem i ożywia miarowy takt stąpań po bruku. Patrol się zbliża — zmięszany gwar gburowatych głosów. I nagle targa kratami okropny krzyk: O Jezus, Maryo! Miękkie uderzenia. Jeszcze raz: O Jezus! Jakiś łoskot i niechętne słowa:
— Nu, ostaw — dowolno!...
Priniesi wiedro!...
— Nieboś, żiw — skotina!
Leje się woda, chlupie. Brutalny rozkaz:
— Nu, stupaj! — poparty cyniczną obelgą.
Pokorne skamlanie... i gdzieś wszystko ginie...
Jezus, Marya! — jak przeciągłe echo tłucze mi się pod czaszką ten straszny głos; jakieś dzikie uczucie szarpie wnętrzności. Nocy — tyś jedna widziała! Męczeński jęk rozdzierał twe ciemne łono! Ty go na wieki zapamiętaj, powiedz dniom dalszym i wstrząsaj niebiosa i ziemię!...
Z brzegu nas zwiesiła się w dół głowa czyjaś i spytała:
Słyszałeś?
— Uhu! — zamruczał z podłogi senny głos i znów zaległa posępna cisza.


"T"
Trwała jednak niedługo, wkrótce bowiem rozpoczęła się nocna władz robota. Na korytarzu podniósł się gwałt i bieganina. Z powodu nawału więźniów dozorcy nie wiedzą dokładnie, w której celi kto siedzi i zanim natrafią na odpowiednią, alarmują wszystkie — to też latali jak opętani od drzwi do drzwi, wykrzykując przez otwór judasza celi litanie nazwisk.

Posłyszawszy swoje, podniosłem się i, budząc leżących na ziemi towarzyszy, dotarłem do kąta, gdzie leżało obuwie; nie mogąc ani rusz znaleźć własnych — włożyłem pierwsze lepsze i według rozkazu udałem się na dół, gdzie stało już sporo ludzi.
Kolejno wpuszczano nas do kancelaryi, gdy wszedłem, ujrzałem do nieprzyzwoitości gładkie oblicze księdza, obok którego stał z papierami w ręku mój „sympatyczny brunet“ z ochrany.
Brunet mi się przyglądał wesoło, ksiądz pytał poważnie o nazwisko, o miejsce zamieszkania, zawód i t. d.
— Wszystko to zostało już zapisane i nieraz jeden — przerwałem zniecierpliwiony. Rozdęte, zdefigurowane od tłuszczu ciało poruszyło się na krześle, wydało dźwięk — hm — i zwróciło wylizany łeb w stronę asystenta, ten skinął głową.
— Nu tak, możetie idti!
Wychodząc, podniosłem wzrok i dopiero wtenczas zrozumiałem o co chodzi: ze wszystkich kątów, z za szaf, drzwi, z za stołów urzędników, błyszczały parami oczy, setki utkwionych we mnie spojrzeń.
Prezentowano nas szpiclom.
Zachowanie się więźniów, powracających z tych konfrontacyj, było bardzo rozmaite: niektórzy wychodzili rozbawieni, jak z wesołego widowiska, inni zgnębieni. — Jakiś wyrostek tłomaczył wszystkim, że go poznają i oskarżają ludzie, których na oczy nie widział, usprawiedliwiał się gorąco, jak byśmy mu mogli coś pomóc; inny znów, starszy robotnik, wyszedł silnie wzburzony, chwilę milczał, a potym krzyknął: — między szpiclami są nasi właśni towarzysze! — i szybko poszedł na górę.
Nie spieszyło mi się wracać do kamery i dopiero na usilne naleganie strażnika wsunąłem się między dwa ciała.
Musiał mróz ściskać, bo w kamerze robiło się coraz zimniej; tułów grzeli sąsiedzi, ale nogi marzły. Nakryłem się futrem i usiłowałem zasnąć.
Zmęczenie zrobiło swoje, ogarnął mnie wprawdzie nie zwykły sen, ale jakby letarg — leżałem wyzuty zupełnie z myśli, z wyobrażeń, bez żadnych wzruszeń niby odurzony, na tyle jednak przytomny, że czułem ciągle, gdzie jestem. O szóstej otworzono cele i wysypaliśmy się na kurytarz do umywalni — pod jedyny zlew z kranem, który znalazł się odrazu jak w oblężeniu. Tu spotkałem się z resztą „przemysłowców“.
Mocny Boże, co za opłakany widok! Najbardziej szarmancko odziani faceci wyglądali jak nieboskie stworzenia: włosy w nieładzie, modne kołnierzyki pogięte jak szmaty, gorsy jak ścierki, krawaty na bakier, tużurki obielone, brudne, wymięte jak z psiego gardła, kamaszki porosłe czcigodną pleśnią — jednem słowem ruina i niwelacya kompletna, zdemokratyzowanie ostateczne.
Wczorajsza przechadzka po mieście, przeprawa przez rynsztok cyrkułu i noc w śmietniku ratusza zrównała wszystkie stany przynajmniej zewnętrznie.



"D"
Dzień w ratuszu mija znacznie lżej, niż noc. Regulamin kamer ogólnych nie jest zbyt ostry. Wydobyć się z celi pod pozorem potrzeby (do wietru) nie przedstawia szczególnych trudności.

Prócz tego dają spacer, który polega na kręceniu się po korytarzu do zawrotu głowy. W samych kamerach panuje gwar wesoły, podsycany głównie przez humor robotników, którzy są istotnie i pod tym względem niespożyci. Jędrne koncepty, rubaszne wybuchy zdrowego śmiechu, jakieś swawolne męstwo, żarty z najgorszej sytuacyi — rozpromieniają mrok więzienia i w celi robi się jasno. Do poszczególnych przyjemności dnia należy pewien kontakt z „wolnością“, utrzymywany przez widzenia niektórych z rodziną, oraz tak zwane „wałówki“ — koszyki z prowizyą. Każda taka wałówka witana jest okrzykiem radości, rozpakowywana z najwyższem zainteresowaniem; zapasy idą do kosza, a wiadomości z miasta odczytują się na głos. Wałówki podlegają ścisłej rewizyi, ale komu sprytu nie brak, ten zawsze potrafi przemycić list, a nawet gazetę, która kursuje po całem więzieniu formalnie rozchwytywana.
Sporo czasu też pochłaniają zajęcia gospodarcze — szykowanie herbat i obiadów, co przy szczupłej ilości naczyń rozciąga się na całe okresy. Nasza cela była zawsze zaprowiantowana dostatecznie, siedziało w niej bowiem sporo inteligencyi zasobnej w grosz i w sukurs z domu, ale w innych numerach było gorzej, zdarzało się nieraz, że polityczni musieli spożywać strawę więzienną, która w ogóle, a zwłaszcza w ratuszu, słynie szeroko, a pachnie zdaleka.
Menu jest następujące:
Dwa funty chleba, słusznie ze względu na smak, kolor i zawartość zwanego koksem. Rano i wieczór miska z gorącą wodą — naczynie gorzkiej ironii dla człowieka, który nie posiada własnego cukru i herbaty.
O dwunastej obiad składający się z zupy, w której pływa sztuczka mięsa. Zdarzyło mi się być na korytarzu podczas wydawania obiadu:
Dwaj kryminalni wnosili na drągu drewniane kadzie z płynem żółtego koloru i stawiali przed strażnikiem uzbrojonym w czerpak... Gęsiego z koksem pod pachą i cynową miską w ręku podchodzili kolejno więźniowie. Strażnik zanurzał czerpak w pomyje i wlewał w dołki sprawiedliwe porcye.
— Co to jest? — spytałem.
— „Zupa pomidorowa“, „Barszczyk — palce lizać“ — żartował aresztant — trochę śmierdzi, ale nic nie kosztuje.
W łańcuchu zauważyłem kilku malców, okazało się, że sprzedawali pisma w czasie, gdy uliczna sprzedaż została wzbronioną i że w fortach jest cała dziecinna kazamata takich przestępców. Malcy żalili się, że im złodzieje chleb zabierają i przy jedzeniu krzywdzą. Z tego widać, jak mało wybredni są ci ludzie, a jednak i oni narzekają na niemożliwą strawę.
Nic dziwnego — na żywność asygnuje się oficyalnie po siedm do dziewięciu kopiejek na głowę, ile jednak wypada faktycznie wie tylko Bóg i intendentura, która, jak wiadomo, posiada szczególne ręce.
Formalnie naczelnikiem więzienia w ratuszu jest oberpolicmajster, ale faktycznie sprawuje władzę starszy nadziratiel-ksiądz; należał podobno zawsze do otyłych, ale obrósł łojem ostatecznie w dobie rewolucyi, kiedy nastąpiły dlań prawdziwie złote czasy. Przedtym bowiem do ratusza dostawała się jedynie biedna hołota zdolna najwyżej wszy karmić, obecnie dzięki napływowi zamożniejszej klienteli dzieje się lepiej nie tylko wszom, ale i jemu.
Ratuszowe baranki egipskie jak fama głosi, dorodnością przewyższają inne. Osobiście dostojnych okazów nie widziałem, kamera nasza bowiem, jako zamieszkała wyłącznie przez politycznych, należała do upośledzonych pod tym względem. Ta okoliczność, oraz dobrane towarzystwo czyniło dziewiątkę numerem pierwszorzędnym.
W drugorzędnych stosunki przedstawiały się znacznie gorzej. Z powodu obecności rzezimieszków, należało ustawicznie mieć się na baczności, drobniejsze przedmioty ulatniały się momentalnie, ginęły często i grubsze sztuki, a nocami rozpruwano podszewki, odrywano podeszwy od butów, poszukując ukrytych pieniędzy.
Mięszane towarzystwo jest szczególnie dotkliwe dla niewiast, które zmuszone są nieraz stale przebywać śród szumowin wielkomiejskich: złodziejek, prostytutek ostatniego kalibru. Zepchnięte na dno nędzy, do ostatniej nitki splugawione te istoty potwornem wyuzdaniem doprowadzają nieraz do histerycznych ataków młode panienki z towarzystwa. Poczciwsze z upadłych zachowują się bezwstydnie bez żadnej złej intencyi, po prostu z nałogu, natury wesołe dla popisu, a umęczone, wściekłe z bólu megiery znajdują rodzaj mściwej satysfakcyi w tem dręczeniu przedstawicielek szczęśliwszego świata, który je wydziedziczył i z bezlitośnem okrucieństwem wydał na pastwę wieczystej niedoli.
Te wstrętne, straszne kalectwa duszy, brudy moralne, w które się zanurzyć w Ratuszu wypada, są wprost torturą dla serc nawykłych do czystych myśli, wraźliwych i subtelnych. Tu powtarza się nieraz odwieczna historya krzyżowania czułej dobroci między łotrami, z tą różnicą, że winowajcy męki wiedzą, co czynią.


"W"
W ogólnych kamerach popasałem krótko. Zachorowałem i po zbadaniu przez doktora zostałem awansowany o piętro wyżej do cel sekretnych. Nie jest tam ani cieplej, ani suszej, ale posiada się własną pryczę z siennikiem, który po noclegach pokotem, wydaje się puchowem posłaniem.

Prócz tapczanu innych mebli normalnie „nie połagajetsia“; w numerze jednak, który mi się dostał, znajdował się mały stolik i aż dwa gwoździe w ścianie, były to zdobycze bawiącego tu oddawna właściciela składu aptecznego, który, rzec można, przedmioty te wysiedział.
— Wszędzie — żartował — z czasem czegoś dorobić się można i nawet kamień na miejscu porasta.
Aptekarz istotnie tłukł się po więzieniach od roku. Zwiedził forty, cytadelę, Pawiak i drugim nawrotem znalazł się znów w ratuszu na czas dłuższy. Miał poważną sprawę polityczną, którą, umorzono na zasadzie amnestyi, ale na zasadzie rozporządzenia administracyi aresztowano go bardzo prędko i trzymano pod kluczem, włócząc dla rozmaitości z miejsca na miejsce.
Drugim mym szlafkamratem został lekarz „przemysłowiec“.
Cela była ciasna, wilgotna i piekielnie zimna, tak że trzeba było siedzieć w futrach, chodzić w kaloszach.
Małe w górze okienko od Daniłowiczowskiej, prócz kraty zasłaniał kosz, ukośnie umieszczona blacha kosza o ile kradnie światło, o tyle znakomicie współdziała wilgoci, zatrzymuje bowiem śnieg, który, topniejąc, przez źle dopasowane ramy spływa do wewnątrz.
Mrok potęgują ciemne ściany wymazane smołowcem, od których wdzięcznie się odcinał biały kaflowy piecyk, niestety tak wystudzony, że garstka wyprocesowanego miału nie wywierała nań żadnego wrażenia — okazało się, że jest to oziębło nieczuła, antypatyczna figura, która łudzi pozorami, a właściwie zabiera niepotrzebnie miejsce.
Gdy mróz ściskał, wypadało rozgrzewać się dorożkarskim sposobem i szybkiem dreptaniem po celi.
Regulamin sekretnych jest ostry; spacerów niema, „do wietru“ wychodzi się w asystencyi dozorców, którzy starają się wypuszczać jak najrzadziej tak, że nieraz godzinami trzeba walić w drzwi. Jedynie przy rannem myciu, które się kolejką celami odbywa na korytarzu, udawało się przez judasza zajrzeć tu i owdzie.
My jednak mieliśmy połączenie z sąsiednią celą za pomocą „telefonu“: wybitej dziury koło pieca, zalepionej białym papierem. Przez otwór ten można było doskonale rozmawiać, a nawet podawać sobie drobniejsze przedmioty.
Wynalazek ten był świeżem dziełem siedzących tam dwóch politycznych, którzy, gdym przybył, byli właśnie zajęci dłubaniem telefonu do celi następnej.
Sąsiedztwo z drugiej strony było za to fatalne, siedzieli tam bowiem trzej prowokatorzy, znani pod pseudonimami: „Olek czerwony“, „Poeta“, „Grabowski“.
Tej ściany musieliśmy się pilnie wystrzegać.
Do największych „przyjemności“ w sekretnych zaliczało się wywołanie na dół (w niz) i istotnie stanowiło to ogromną rozrywkę bez względu na przyczynę i skutek takiej dalszej wyprawy.
Dla mnie przyjemności, których używałem częściej niż moi szlafkamraci, zaczęły się odrazu pierwszej nocy.
Dorwawszy się do osobnego łóżka z pościelą przysłaną z domu, spałem w najlepsze, gdy dobrze po północy zbudził mnie stale gniewny i gburowaty głos Siergiejewa:
— Stupajtie w niz!
Ubrałem się po ciemku i wyszedłem poprzedzony przez rosłą postać dozorcy, który często oglądał się szeroką, z nosem, jak fajka, znienawidzoną ogólnie twarzą. Idąc przez puste mroczne korytarze mijałem płyty drzwi niby szeregi żelaznych, rdzawych tablic wmurowanych w szary kamień na pamiątkę bezimiennie umarłym.
Za nimi trwała ciężka cisza, czasem tylko przez otwór judasza wymykała się ostra strzałka mdłego światła, nikły ślad, że tam tli się życie.
Jeden numer z oknami na korytarz wyglądał zupełnie jak klatka menażeryi, a walające się w nim na ziemi ciała sprawiały wrażenie dziwacznych potworów, śpiących w wilgoci i gnoju. Była to najstraszniejsza kamera kryminalnych, gdzie cały dzień rozlegały się ryki przekleństw, sporów zażartych i wściekłych bójek! Teraz tam panował niemy spokój i tylko przez kraty jak z gnijącej jaskini buchał fetor i para.
Wstrzymując oddech, przeszedłem przez ten pas smrodliwy, w długiej perspektywie zamajaczyła postać drzemiącego na stołku strażnika. Gdzieś z boku zagadały tajemniczo żywe słowa, niby ludzki głos wydobyty z kamienia; minąłem jeszcze schody i stanąłem przed kancelaryą.
Siergiejew wszedł do środka, zatrzaskując mi drzwi przed nosem. Usiadłem na ławce, spojrzałem i odsunąłem się gwałtownie. Na ławce stała krew. Duża skrzepła plama zwieszała lepki sopel z krawędzi, wysączony już do cna, bo nie kapał. Ostatnia zaschła kropla, paliła się na końcu, pod nią podłoga zbryzgana jakby w żałośne litery.
Ale czerwone pismo już zczerniało; głoski rozmazane w błocie robiły nieczytelną historyę świętego męczeństwa. Można się było jedynie domyślać, że tu odpoczywał, z bólu się cucił mordowany człowiek, tu broczył resztką krwi, którą do jutra wessą deski, wytrą do sucha ubrania, zadepcą buty jego towarzyszy.
— Pożałujtie! — przerwał mi Siergiejew.
Przeszedłem oświetloną, ale próżną kancelaryę i znalazłem się na podwórzu ratusza.
Martwo i samotnie wyglądała zasypana śniegiem biała przestrzeń. Pusto, i tylko liczne światła w oknach pawilonów świadczyły, że władze pracują, że wciąż szeleszczą „ischodjaszczyja“ i „wchodjaszczyja bumagi“.
W nieruchomym powietrzu ważyły się sennie płatki śniegu i bąkał leniwie dzwonek ciągnących gdzieś sanek.
Ogarnął mnie niby mgłą gorzki smutek; przeciągnął w widmie obraz 3-go maja i spłynął jak w czeluść mogiły. Ocknąłem się na wspomnienie o pierwszym — a w lokalu biura ochrany, gdzie mi kazano czekać na kanapce oprzytomniałem zupełnie.
Po kilku minutach samotnej „obdumki“ wprowadzony zostałem do małego pokoiku zastawionego szafami, gdzie zostałem sam na sam z jakąś mizerną figurą w niebieskich okularach, która nie podnosząc od papieru oczu, wskazała mi krzesło. Siedzieliśmy dość długo przedzieleni stolikiem. Vis-à-vis moje wyglądało do tego stopnia niepocześnie i wyszarzanie, że je brałem za jakiegoś zwykłego skribę i oczekiwałem zjawienia się odpowiedniego dygnitarza.
Okazało się jednak, że to jest pomimo lichych pozorów właśnie jeden z filarów wszechmocnej instytucyi.
Zaczęło się jak zwykle; nazwisko, wiek, stan, zawód, aż do imion dzieci, włącznie z tą różnicą, że sam sobie wypisałem kwalifikacye.
— Pan został aresztowany na Przemysłowej?
— Tak!
— Jak to było, proszę napisać.
W kilku słowach skreśliłem przebieg sprawy.
— Proszę przeczytać.
Spełniłem życzenie.
— Uhu, — chrząknął właściciel okularów i westchnął jakby z żalem.
— Widzi pan, cała bieda polega na tym, że prelegent takiego nazwiska nie istnieje wcale.
— Czy istnieje, tego nie wiem, ale odczyt jego był zapowiedziany — odparłem.
— Pan — literat?
I tu nastąpiła towarzyska rozmowa o literaturze, o tym gdzie pisuję, ile mniej więcej zarabiam, informacye co do tytułów moich prac i wyrazy uznania dla talentu.
— No, a wracając do tej przykrej sprawy, to być może istotnie pan wypadkowo znalazł się na konferencyi P. P. S.? — zagadnął mnie znienacka, podnosząc osłonięte szkłami oczy.
— Poszedłem na odczyt, o konferencyi pierwszy raz słyszę od pana...
— A jednak to była konferencya, są rozmaite dowody... No to proszę napisać — dyktował:
— O tym, że była tam konferencya nic nie wiedziałem.
Teraz z kolei ja pilnie patrzałem na czarne okulary i postanowiłem zmienić redakcyę:
— O tym, jakoby tam miała się odbyć konferencya, nic nie wiem.
Proszę podpisać — a gdym to uskutecznił, filar odebrał mi papier, rzucił okiem i rzekł nadspodziewanie oschle, jakby urażony:
— Stupajtie!
Skruszony, żem mimowoli wyrządził przykrość tak uprzejmemu człowiekowi, wróciłem na kanapkę, gdzie zastałem sympatycznego bruneta tak dalece zajętego rozmową z rewirowym, że mnie nie zauważył. Przypominał rewirowemu szczegóły głośnej ucieczki jednego z politycznych, z przed kilku laty — inżyniera M., którego zagarnięto na Przemysłowej.
— Ten pan go dobrze zna — zwrócił się nagle do mnie.
— Ja? skąd?
— No, no, — śmiał się — i po co go było puszczać na swoje zebranie — nieostrożność... Zresztą może być, że pan z nim bliżej nie jest, on bowiem działał podówczas w Łodzi, a pan w Warszawie. I że to się panu chce z takiem zdrowiem...
— Racya — przerwałem — my wszyscy nie mamy zdrowia włóczyć się po tych waszych norach i żebyś pan miał rozum, to byś nas wypuścił, pozbylibyśmy się wzajemnego kłopotu.
— To nie odemnie zależy — rozłożył ręce brunet.
— Ale od pana zależało nasze aresztowanie.
— Trudno było nie aresztować, zauważył wesoło i wyszedł, natomiast przystąpił Siergiejew i odprowadził mnie do celi.
Towarzysze moi nie spali, musiałem im opowiedzieć całą przeprawę dokładnie; od aptekarza dowiedziałem się, że badania odbywają się zawsze w nocy, że wskutek tego nawet szef ratusza, oberpolicmajster, musiał zmienić tryb życia: przyjmuje do trzeciej, potym śpi i rozpoczyna swe funkcye o północy.
Słysząc to zrobiłem uwagę, że jednak pomimo panowania starego stylu, zegar ratusza idzie według czasu amerykańskiego.
— Nie — zagadało głucho koło pieca: tylko noc jest dyskretna, oskarżony senny, a po ciemku wygodniej nie tylko wyciągać, ale starym stylem wypruwać wyznania.
Umilkliśmy z zabobonnem uczuciem, jak gdyby się odezwał głos ściany więziennej...
Wzdrygnąłem się: stanęła mi w oczach krwawa skrzepła plama.


"D"
Dzień więzienny trwa od szóstej rano do szóstej wieczór, potem oficyalnie następuje noc, więzień według regulaminu winien spać, a jako taki nie może wyjść z celi, czegokolwiek żądać, bo śpi przecie. Jedna władza jest w stanie naruszyć ten stan, obudzić i gdzie należy dostawić: do wydziału śledczego, do fortów, do cytadeli, na plac egzekucyi.

Czasem jednak, gdy przyjdzie do kancelaryi tak zwana „grafini“, ukochana przez więźniów p. A. L. lub zajmujący się ratowaniem aresztowanych adwokat, nawet po szóstej wywołują na dół dla przyjęcia przesyłek z domu, prowizyi dla ogółu, to jest komuny.
Jeżeli w życiu celkowem zetknięcie się z martwym przedmiotem dlatego jedynie, że z wolności przybył jest przyjemnością, to cóż mówić o krótkiem choćby skomunikowaniu się z żywą, sympatyczną istotą. Uścisk świeżej od mrozu ręki, drobne w normalnym trybie nic nie znaczące wieści z domu, ze świata, z miasta wystarczają, by zapomnieć na chwilę o kratach, o dozorcach, o widomej obecności stojących nad karkiem czujnych asystentów.
Ma się wrażenie, że się jest u życzliwych osób na wizycie, człowiek żartuje, śmieje się i wraca wesoły do numeru, gdzie zazdroszczącym towarzyszom musi za karę opowiedzieć wszystko od a do z, nie opuszczając najdrobniejszego szczegółu.
Mnie się te miłe spotkania zdarzały dość często, prócz tego, któregoś dnia znowu łyknąłem świeżego powietrza, udając się do fotografii, gdzie bezpłatnie zostałem zdjęty w dwóch pozach en face i z profilu.
Zakład fotograficzny mieści się nad biurem policyjnym wydziału śledczego, który w żargonie więziennym nazywa się szlachtuzem lub maglem. Nadstawiłem ciekawie uszu, ale w rezultacie było cicho: Szlachtuz nie maglował nikogo!


"G"
Gdy się siedzi w sekretnej, mniej się ceni zmysł wzroku niż słuchu, który dostarcza celi najwięcej wrażeń z zewnątrz.

Brzęczą raźniej sanki — znaczy śnieg się trzyma, ruch uliczny cichnie, zatrzaskują bramy — 11 godzina, wreszcie szczypie w uszy — mróz widocznie ściska. Rozlegają się liczne stąpania — zgrzyt zamków — przybyli nowi więźniowie. Uszy są wciąż czujne i zajęte, a w dzień można powiedzieć, że puchną od wrzasku i wymyślań dozorców, którzy ciągle łają na korytarzach w najnieprzyzwoitszy sposób. Dozorcy ratuszowi są znakomicie dopasowani do całego tła tego najgorszego z warszawskich aresztów: niechlujni, obszarpani, ordynarni z ustawicznym na ustach „...twoja mat’“, które w najrozmaitszych odmianach wplatają tak często, że to zdaje się być treścią istotną ich mowy, a reszta słowem wtrąconem.
Nawet w stosunkach z nami, gdy starali się wyrażać wytworniej, co moment wyrywały się im te trzy słodkie słówka, któremi niemal stale rozbrzmiewa korytarz.
Na wieczór robi się ciszej, ale pod noc znów podnosi się rejwach — wywożenie, przywożenie, wywoływania, połajanki — krzyki, dzwonek telefonu warczy bez przerwy.
Potym następuje względny spokój: telefon odzywa się rzadziej, strażnik ciszej stąpa, zaczynają się bardziej tajemnicze manipulacye.
W jamę ratuszową spływają z cyrkułów nie tylko zbrodnie, wykroczenia, męty, ale i bezdomne nieszczęścia, które tu się traktuje na równi z występkiem, a nawet gorzej, są to bowiem istoty zupełnie bezradne, absolutnie bezbronne, za któremi nikt się nie ujmie, skarg nawet nie wysłucha.
Sprząta je się z ulic jak śmiecie i wrzuca do ogólnego śmietnika, by zgniły.
Na naszym korytarzu w przeciwległych celach gnojono kilka waryatek z gatunku tych, jakie się zdarza spotykać na ulicach Warszawy, gdzie się kręcą jakby czegoś szukały, zaczepiają przechodniów, póki je wreszcie stójkowy nie zaczepi.
Musiało im coś dolegać: głód, a może ostre szturmy obłędu, dość że nieraz waliły z furyą w drzwi, targały blachy, krzyczały przeraźliwie. Wówczas śpieszył w ich stronę, miotając zdaleka obelżywe przezwiska rozdrażniony strażnik.
Rozlegał się trzask zamka, a potem nieludzki ryk, dziki wrzask szaleństwa, który uśmierzał się szybko, przechodząc w żałosne skamłanie, zanoszący się płacz, a w rezultacie w ciszę...
Słychać było, jak pogromca wychodzi z hałasem i zamyka drzwi sekretnej już niemej, uspokojonej kompletnie.
A czasem wieczorem z dobrej woli, nie wołany, dążył ku tym celom któryś z dozorców, zbliżał się bez gniewu, prawie się skradał, otwierał drzwi ostrożnie i bawił dość długo. Co się tam działo nie było widać, ani też słychać, może skrzywdzone przepraszał.


"C"
Ciasne, zakratowane okno nasze zasłania kosz, który kradnie resztkę światła. O drugiej w celi zmierzch, o trzeciej zmrok, a lampę dają o szóstej. Długo się sączy bezczynna, przedwieczorna godzina, w której gasną zazwyczaj rozmowy, ciała zalegają tapczany, a osamotnione dusze „idą na wolność“ w kraj marzeń, do swoich...

I często ktoś, choć nie wolno, półgłosem nuci piosenkę. Autor nieznany, i wydaje się ona jak gdyby wiekową robotą szarego muru, melodyą spleśniałych kątów, tęskna w motywie, a butna w słowach:

„Ej, co mi tam, choć grozi wróg,
Chociaż nim wściekłość miota,
Nie znamy w życiu żadnych trwóg,
Swoboda, bracia, to nasz Bóg,
Użyjmy więc żywota!...

Bo krótki dla nas życia blask
Wolności ani chwili,
Kto nie chce uznać obcych łask
Więziennych zamków słyszy trzask —
Żegnajcie, bracia mili....

Ej co mi tam, że z poza krat
Wyglądam jasno, śmiały,
Użyłem w życiu młodych lat:
Świat budowałem, nowy świat
Oddany duszą całą!

Ej, towarzysze, co mi tam!
Los hojnie nas obdziela:

Na przyszłość daje orać nam,
Więc z za więzienia groźnych bram
Uderzmy w pieśń wesela!

Ej co mi tam! popędzą w dal
Na śniegi i na lody,
Nikt nie powstrzyma życia fal,
Mnie towarzyszy tylko żal
Za pracą dla swobody!

Ej co mi tam! pod głowę miech
Dokoła wichrów wycie
Nie ujrzym już ojczystych strzech
Przestępstwem jest wolności grzech,
Że wstaliśmy o świcie!

Za nami pójdą brat i syn,
Aż wzruszą się miliony
I na grobowcach dawnych win
Ofiarnych duchów błyśnie czyn
I sztandar nasz skrwawiony!“

Śpiew ten nie zamąca, ale jakby potęguje ciszę, słania się po korytarzach, jak jej widmo, — szerząc milczenie. Wstrzymuje w kroku monotonne stąpanie strażnika, pierś w półoddechu i miękką, niby jedwab, wilgotną jak zwoje tego sztandaru, mgłą zadumy i podniosłej ciszy otula zasłuchane głowy.
Życie w ciągłem zamknięciu było do tego stopnia jednostajne, że nie widzę potrzeby zatrzymywać się nad niem dłużej.
Bardzo szybko opowiedzieliśmy sobie nawzajem wszystko, cośmy mieli na zbyciu i czekaliśmy na nowy materyał z zewnątrz, który przybywał w skąpych dozach.
Kilkakrotnie udało nam się zdobyć świeżą gazetę, którąśmy łapczywie wertowali od deski do deski. Z notatki jednego z najpoważniejszych dzienników o naszym aresztowaniu dowiedzieliśmy się, że stanowimy klub anarchistów-komunistów, który wraz z bandytami zebrał się na Przemysłowej. Z powodu wiadomości o rozwiązaniu niemieckiego Reichstagu po dłuższej dyspucie zrobiłem z lekarzem zakład, co do rezultatu przyszłych wyborów i jak się później okazało wygrałem.
Czytając program widowisk, udawaliśmy, że się wybieramy do teatru, niepokoiliśmy się, czy aby Siergiejew dostanie bilety i pocieszaliśmy się, że zdąży, bo ma kasę w pobliżu. Sprzeczaliśmy się, do której knajpy po teatrze wstąpimy, przyczym każdy wynosił zalety swojej. Potym syci wrażeń szliśmy spać, starając się zbudzić jak najpóźniej. Któregoś poranku zostaliśmy zaalarmowani rzeczą wprost niezwykłą: kryminalni myli na gwałt kurytarze, lano kubłami wodę, miotły i szczotki zanurzały się w archeologiczne warstwy brudu.
— Nie, w tym musi coś być! — zauważył doświadczony aptekarz.
Jakoż istotnie męcząca zagadka wyjaśniła się wkrótce: około południa przybył prokurator.
Pomiędzy innemi odwiedził i naszą celę w asystencyi księdza, który dokazywał wprost cudów zręczności, usiłując stać w pozycyi wojskowej t. j. wyciągnąć w strunkę połcie sadła przed przedstawicielem wysokiej władzy i w dodatku co moment salutować.
Na stereotypowe zapytanie, czy nie mam jakiego „zajawlenia“, oświadczyłem, że jestem chory i fatalne warunki ratusza pogarszają mój stan z dniem każdym.
— Właśnie, wiem o tem — odparł prokurator i obiecał, że będę możliwie szybko przetranslokowany do cytadeli, Mokotowa, lub, o ile się uda, na Pawiak.
Gdy prokurator opuścił więzienie, miotły poszły momentalnie w kąt i w niedomytym kurytarzu — pozostały kałuże wody i błota.
W kilka dni wieczorem zjawił się strażnik i oznajmił, że mam z rzeczami natychmiast stawić się na dół.
Spakowałem pospiesznie manatki, pożegnałem towarzyszy, i objuczony tobołem pościeli jak wielbłąd, ruszyłem do kancelaryi.
Tu, jak zwykle spisywano nowych lokatorów, przyczym znać było, że przypływ jest obfitszy niż odpływ, stała ich bowiem spora gromadka, podczas gdy ubywałem tylko ja, trzej kryminalni i cztery polityczne niewiasty.
Czekaliśmy dość długo na konwój, wreszcie się zjawił.
Wyszliśmy i osłupiałem ze zdumienia:
Pomimo świetną mowę „liedera“ naszego koła przed sienią jakby nigdy nic nie zaszło, stała sobie więzienna karetka, najautentyczniejsza w świecie: długie, nizkie, ciemne pudło, przepierzone na dwie części po cztery miejsca w każdej ze szczelnie zakratowanemi okienkami. Obok widniało siedmiu konnych policyantów z karabinkami przez plecy. W pierwszym przedziale usadowiła się płeć piękna, w następnym nasza czwórka, z tyłu dwaj stójkowi i otoczeni kawalkatą paradowaliśmy w stronę Pawiaka, który uchodzi za Bristol więzień warszawskich.



PAWIAK.



"P"
Podjechaliśmy do Bristolu od ulicy Dzielnej, gdzieśmy wysiedli — a karetka odwiozła panie do sąsiedniej Serbii.

Gdy stójkowy zadzwonił, w żelaznych wrotach odchyliła się klapa, i wyjrzała w baszłyku głowa „Szwajcara“, który wpuścił nas przez furtkę na podwórze. Wzdłuż gmachu spacerowała z karabinami na ramieniu warta, przy wejściu usłużni numerowi odebrali pakunki i umieścili nas w niewiększym od hotelowej windy zasieku, zamykanym sztachetą; przez nią mieliśmy sposobność oglądać, jak troskliwie przetrząsają nasze rzeczy, gniotą poduszkę, mną w palcach fałdy kołdry. Po manatkach zabrano się do nas.
Na pierwszy ogień poszli kryminalni, których obszczypywano jak gęsi, rozbierając prawie do naga; jednemu odwiązano bandaż z brzucha i skonfiskowano jako nazbyt długi.
Widząc, co mnie czeka, drżałem wewnętrznie, bo jeżeli odzienie nasze stanowi niejako drugą skórę, której obmacywanie boli do żywego, to tykanie ciała pali, jak piętnowanie.
Czułem się jak przed dotkliwie bolesną operacyą, a chcąc ją skrócić, gdy przyszła na mnie kolej zdjąłem futro, kurtkę oddając strażnikowi, by nie rewidował ubrania na mnie, wywróciłem pośpiesznie wszystkie kieszenie, składając na stoliku posiadane przedmioty.
Nie wiem, czy memu zachowaniu się, czy tytułowi politycznego mam przypisać względność dozorcy, który oszczędził mi ścisłej osobistej rewizji i pozwolił przejść do kancelaryi, gdzie odpowiedni urzędnik opisał nas według zwykłego obrządku.
Kryminalnych odprowadzono na górę, mnie wskazano „drugi oddział“ na parterze.
Wejście do korytarza oddziału zamykały ażurowe podwoje, za któremi widniał sterczący nieruchomo bagnet szyldwacha; gdym się zbliżył, kraty się uchyliły i przyjął mnie strażnik uzbrojony w rewolwer wielkiego kalibru.
Po obu stronach kurytarza czerniały gęsto w równych odstępach szeregi drzwi z wypisanemi kredą literami: P (polityczny), K (kryminalny). P. przeważało olbrzymio. Gdym wszedł, ktoś krzyknął z judasza: — kto przybywa?
Wymieniłem nazwisko.
— Literat?
Potwierdziłem.
— Ciszej — przestrzegł mnie po polsku i uprzejmie strażnik — ta jest wolna — zimna, ale innej niema — usprawiedliwiał się, otwierając drzwiczki.
Znalazłem się w wysokiej kiszce, nakrytej półokrągłem sklepieniem, wybielonej jednostajnie, nie wyłączając wysoko położonego okienka, które mróz zawlókł całkowicie.
Cela posiadała ze trzy kroki szerokości, ze sześć długości. Jedną ścianę zajmowała ligemata, stolik i ławeczka połączone ze sobą w jednolitą całość, na przeciwległej widniał przybity wieszak z trzema haczykami. Ligemata przeznaczona do spania przedstawiała płótno, przytwierdzone dwoma kółkami z jednej strony do ściany, z drugiej w ten sam sposób do czarnego małego stolika z blatem wpuszczonym w mur; podobna niżej umocowana deseczka stanowiła krzesło. Siadając potrąciłem małą blaszaną miskę, leżącą pod spodem i doznałem wrażenia, że budzę pierwszy dźwięk w panującej dokoła ciszy, która po ratuszowym rwetesie wydawała mi się niezwykle głęboką, niby otchłań smutku.
Zapaliłem ogarek, papierosa i, patrząc w sine zwoje dymu, pytałem, czy ten rozwiewny towarzysz będzie jedynym powiernikiem snutych tu marzeń?...
Płomień pełgał, od czego na białej ścianie wibrował wątły, drobny cień, jakoby dygotanie strzępów myśli pozostałych w celi po innych ludziach.
Drgające smużki zdawały się dobywać z tej właśnie szczeliny muru, gdzie był wprawiony stolik, który akurat wystarczał na oparcie łokci, podtrzymujących samotną głowę...
Świeca szybko topniała, czas było rozbierać się i iść na ligematę, która okazała się niezbyt wygodnym pomysłem: pod ciężarem ciała płótno spuszcza się nizko ku podłodze, skąd ciągnie zimno, leży się przytym w pałąkowatej pozycyi, jak w hamaku, a że jest wązka, przykrycie wciąż się zsuwa.
By nie marznąć w plecy podłożyłem na spód futro, owinąłem się szczelnie w kołdrę i drzemałem.
Ocucił mnie łoskot drzwi, wszedł szybko drab wysoki, rzucił światłem latarki na mnie, potym na okno i znikł momentalnie.
Był to ront, tak zwana powierka, która się odbywa co wieczór około dziesiątej, w asystencyi wyższej władzy, by sprawdzić czy który z więźniów się nie ulotnił i czy kraty całe.
Gdy minął, w korytarzu znów zaległa martwa cisza, a cela wypełniła się ciemnością nieruchomą jak wystygła lawa.


"P"
Pawiak jest więzieniem śledczem z systemem celkowym, który jednak z powodu nawału więźniów oraz ustępstw wywalczonych przez politycznych faktycznie nie istniał.

W ciągu dnia cel nie zamykano i można było bez przeszkody komunikować się w obrębie swego oddziału.
Oddziałów jest sześć, po dwa na każdym piętrze.
Na trzecim koncentrowali się kryminalni, w pozostałych siedzieli polityczni przeważnie oskarżeni o należenie do P. P. S., przedstawicieli innych partyi było niewielu.
W ten sposób znaczna większość ludności Pawiaka przedstawiała się wcale sympatycznie, a i samo urządzenie więzienia przewyższało ratusz pod każdym względem, prócz ogrzewania.
W ratuszu panował system niepalenia — tu instalacya „centralnego ogrzewania“ polegała na tym, że istotnie w środkowej części gmachu, gdzie się mieszczą: kancelarye, siedlisko władzy i siedlisko administracyi było ciepło, a na peryferyi im dalej, tym silniej szczękano zębami.
Personal służby t. j. strażników więziennych jest grzeczny i przyzwoity, a pod względem stosunku do więźniów rozpada się na trzy kategorye: życzliwych, obojętnych i, używając określenia miejscowego „drani“. Życzliwi są skłonni do wyświadczenia różnych przysług politycznym, nieraz z narażeniem własnym, gdyż często bywają rewidowani przy wchodzeniu i wychodzeniu przez własnych kolegów, czy nie noszą listów, gazet, napoi wyskokowych — wogóle owoców zakazanych.
Neutralni trzymają się granic służbowych przepisów. Dranie — starają się z własnej inicyatywy ograniczać swobodę więźnia, na wykroczeniu go przyłapać, ściągnąć nań karę, o ile się da, samemu dokuczyć.
Byli to ludzie złośliwi z natury, ze skłonnościami dręczycieli — mali tyrani, upajający się dozą pozyskanej władzy. Jeden z nich jednak, białorus srożył się z innych motywów, mianowicie z głębokiej wiary w opatrzność boską, bez której zrządzenia włos z głowy nie spada. Wychodząc z tej zasady dowodził, że skoro kto się dostał do więzienia, to niewątpliwie na los ten zasłużył i byłoby ciężkim grzechem wyrok Nieba odmieniać lub łagodzić. Fanatycznej tej wiary nie były zdolne zachwiać żadne argumenty, białorus wyłaził ze skóry, by sprawiedliwości boskiej nie działa się krzywda.
Z wyższej władzy: naczelnik i jeden z jego pomocników, obaj oficerowie, byli to zwyczajni służbiści z pewną dozą ogłady towarzyskiej, drugi pomocnik bez rangi wojskowej zdradzał wyraźnie, że pochodzi nie z Wersalu, a z arsenału — poza tym kręcił się jeszcze jako praktykant młody polaczek, smarkacz, który rad brzękał szabelką, rozśmieszał marsem i silił się bezskutecznie wzbudzić szacunek dla nowiutkich swych szlifów. Prócz administracyi więziennej opiekowała się nami jeszcze władza wojenna i żandarmerya.
Fijołki asystowały przy widzeniach i spacerach, wojsko pełniło funkcye szyldwachów i stanowiło pogotowie zbrojne na wypadek zaburzeń.
Trzy rządy żyły dość zgodnie, jakkolwiek pilnowały się nawzajem.
Ta okoliczność przy zatargach z więźniami stanowiła dla każdej z władz wygodny pretekst do wykręcania się, jak to mówią sianem. Nieraz słyszało się w odpowiedzi na żądanie: — My byśmy chętnie przystali, ale wszak prócz nas są tu jeszcze „inni“.
„Inni“ tłumaczyli się mniej więcej w ten sam sposób.
A przyciśnięci jednocześnie do muru mieli jeszcze w odwodzie prokuratora, ochranę i t. d.
Jednym słowem wytwarzała się komiczna sytuacya, w której wszyscy tchną jak najlepszemi chęciami, ale żadna nic zrobić nie może.
Solidarne jednak i energiczne wystąpienia nieraz sprowadzały upust życzliwości.

Więzienie jako komórka wyodrębniona z reszty świata wytwarza pewne swoje obyczaje, formy pożycia, zaczątki własnej władzy.
Formą współżycia więźniów jest komuna, do której należą wszyscy polityczni, ale faktycznie korzystają z niej tylko pozbawieni pomocy z domu. Otrzymujący pomoc żyją na własny rachunek i nie mają obowiązku dokładać do komuny; w każdym wypadku decyduje o tym ich dobra wola. Jak widzimy więc, konfiskaty prywatnych własności, środków spożywczych nie ma, choć ogół jest nastrojony socyalistycznie. Podziałem dóbr komuny, dostarczanych głównie przez stowarzyszenie opieki nad więźniami, zajmują się obieralni starości i ich pomocnicy tak zwani komunardzi. Poza tym starości występują jako pośrednicy pomiędzy administracyą i oddziałem, którego są oficyalnymi przedstawicielami na zewnątrz.
W stosunkach wewnętrznych starosta jest jednostką mniej lub więcej wpływową, o czym decydują jego zalety osobiste, z których najpotrzebniejszą na tym stanowisku jest takt.
Rola starosty jest dość trudna i kłopotliwa; wszystkie wewnętrzne zatargi, nieporozumienia, interesy oddziału — opierają w pierwszej instancyi o niego.
W celi ma wiecznie pełno. Przy tym jedni traktują go jako li tylko wykonawcę życzeń ogółu, inni jako władzę, skąd wynikają rozmaite kolizye, które przy nieokreśloności swych funkcyi, musi rozstrzygać sam na zasadzie własnej intuicyi.
Do komuny należą niektórzy z więźniów niewłaściwie zaliczonych przez władzę w poczet kryminalnych.
O przyjęciu do swego grona tego rodzaju kandydatów po rozpatrzeniu sprawy opiniuje ogół większością głosów i w razie przychylnej decyzyi formalnie kryminalny odzyskuje tytuł i prawa towarzysza.
W praktycznem życiu towarzyszy daje się zauważyć ustawicznie tarcie starych nałogów duszy z nową ideowością, przyczym zdarza się, że z doskonale teoretycznie wyprawionej socyalistycznej skóry wyłazi nagle egoistyczne serce sobka i naodwrót.
Zwłaszcza szczególnie sympatycznie przedstawiają się towarzysze ze wsi: rzemieślnicy i chłopi.
Ziarno nowej nauki na tej dziewiczej glebie rozkrzewia się w naturalnie piękne, silnie pociągające świeżością wzory, idealne te natury odnoszą się do głębiej odczuwanego niż poznanego ideału w sposób jakiś podniośle nabożny, niby do objawienia, do słów ewangelii.
Są oni jakoby ci prostacy z czasów pierwotnych chrześcijaństwa, wolno obcujący z Synem cieśli, by pod gołem niebem, na wodach, w gajach i na wzgórzach marzyć o królestwie jego na ziemi...
Robotnicy miejscy — to już formujące się wyznanie, bardzo żywe jeszcze, organizujące się dopiero, zdolne do przekształceń i rozwoju. Za to inteligencya stanowi jakby kościół, często wykończony na czysto z zupełnie wyrobionym rytuałem, kodeksem ścisłych dogmatów nieraz, niestety, już suchych i martwych bezpowrotnie.
To też o ile śród pierwszych trafiają się towarzysze od stóp do głowy, wśród ostatnich spotyka się socyalistów jedynie z głowy.
Oczywiście wyjątki są wszędzie.



"N"
a parterze popasałem niedługo; skoro tylko otworzył się wakans w szpitalu, przeniosłem się na pierwsze piętro.

Szpital przedstawia amfiladę czterech pokoi, odciętych od trzeciego i czwartego oddziału.
Dwa pierwsze przechodnie przeznaczone są dla kryminalnych, następne dla politycznych, razem dwadzieścia cztery łóżka i tyleż małych stolików; krzeseł niema. Jedzenie w szpitalu lżej chorzy otrzymują takie same, jak w celach t. j. cokolwiek lepsze niż w ratuszu.
Bardziej osłabieni z polecenia doktora otrzymują tak zwaną „trzecią porcyę“, która różni się od zwykłej (zwanej piątą) tym, że do „sztuczki“ dodają łyżkę kaszy i kubek marnego mleka.
Dobrodziejstwem jest możność posiadania na Pawiaku własnych maszynek do gotowania, co pozwala mieć herbatę w każdej porze.
Leczenie się w szpitalu jest właściwie farsą; doktór ma do rozporządzenia nader szczupłą ilość najtańszych środków aptecznych, a co najważniejsze nie jest w stanie ani na jotę zmienić warunków więziennych, które bardzo często są główną przyczyną choroby; gabinet przyjęć, salę operacyjną i opatrunkową stanowi mały pokoik apteczny, rolę głównego asystenta spełnia porządkowy szpitala, złodziej recydywista, bardzo zresztą sympatyczny, pan Władek, — maszynki więźniów służą do desynfekcyi narzędzi — jednem słowem urządzenie pierwotne.
Brak naczyń do jedzenia, łyżek, szklanek, zakaz posiadania widelcy i noży — znakomicie współdziała wzajemnemu zarażaniu się.
Na obie sale t. j. 12-stu chorych mieliśmy cztery łyżki, dwa widelce i przemycony nóż, który stanowił własność pokoiku, gdzie zamieszkałem. Nóż ten ciągle się ulatniał tak, że dopiero grzmiący głos poczciwego słonia: obywatele, nóż do domu — sprowadzał go napowrót...
Słoń — rzeźbiarz z zawodu, gospodarował nam świetnie, wstawał pierwszy, by nastawić herbatę, przygrzewał obiady, kombinował rozmaite potrawy, a w wolnych chwilach lepił śliczne ramki z chleba. Żałowaliśmy go szczerze, gdy wyniósł się na oddział. Jego następca, bojowiec-Zygmunt znakomicie podobno strzelał, ale talentem kulinarnym nie odznaczał się wcale.
Pomimo wszystkie wady szpitala, więźniowie doń się garną, ma on bowiem jedną olbrzymią atrakcyę mianowicie, choć zakratowane, ale normalnej wielkości i normalnie umieszczone okna, z których widać kawał nieba, plac, podwórze, bramę i skrawek Dzielnej ulicy. Do tych okien tęskni się w celi, dla nich symuluje się nieraz chorobę, dzięki im szpital staje się jakby okiem całego więzienia i jednocześnie ustami. Ze szpitala widzi się, kto wchodzi, kto wychodzi, kogo przywieźli, ile kobiet z wałówkami wystaje pod bramą, i jest się przez nie widzianymi; stąd też najłatwiej porozumiewać się z wolnością — na migi, przez zastosowanie alfabetu do pukania, z tą różnicą, że poziomym ruchem ręki oznacza się szereg, a pionowym litery. Przy pewnej wprawie można się rozmawiać dość szybko. Heniek naprzykład godzinami romansował ze swą narzeczoną; jej rączka trzepotała się na trotuarze ulicy, jego dłoń latała w oknie. Ze szpitala także odbywa się wysyłanie poczty — wyrzucanie „grypsów“ t. j. kartek w gałkach chleba.
Ponieważ mur jest wysoki, odległość dość znaczna, a w oknach kraty, by gałka wyleciała na ulicę, rzut musi być pewny i silny, to też dobrzy grypsiarze są w wielkiej cenie. Gryps sfuszerowany pada w obrębie więzienia i często dostaje się do kancelaryi, co, jakkolwiek najczęściej niema w nim nic kompromitującego, nie należy do przyjemności.
Jeden taki przykry wypadek zgubił człowieka. Stało się to przed moim przyjściem do kozy, ale trafiłem jeszcze na bardzo świeżą tradycyę o tym zdarzeniu. W szpitalu siedział Pozner, żyd, robotnik, oskarżony o zamach na stójkowego; został aresztowany, w dwa tygodnie po wypadku na zasadzie bardzo wątpliwych poszlak, i był istotnie absolutnie niewinny; w dniu zamachu pracował w fabryce, miał więc licznych świadków dla udowodnienia swojego alibi. Swoją drogą nerwowy chłopak niepokoił się strasznie swym losem, obawiał się grożącej odpowiedzialności i dręczony złymi przeczuciami każdemu opowiadał o przebiegu sprawy, pytając o zdanie, a jednocześnie przy każdej sposobności wyrzucał rodzicom błagalne grypsy, by powołali na świadków kolegów z warsztatu. Znudzeni jego opowiadaniami towarzysze — często zeń kpili, dowodząc, że sprawa jest poważna i pójdzie na taśmę.
Żyd gryzł się, i w parę miesięcy poprostu się postarzał, posiwiał, chodził jak błędny, a gdy go wywożono na sąd, ściskał kurczowo towarzyszy i płakał jak dziecko.
Wszyscy świadkowie przysięgli jednogłośnie, ale przejęty „gryps“ z prośbą, by świadczyli, przeważył skłonną szalę.. Pozner dostał postronek.
„Tu właśnie“ dodał opowiadający towarzysz, wskazując łóżko, leżało biedne żydzisko; Zygmunt, wyście powinni spać na nim, jako kandydat.
— Ja przynajmniej będę wiedział za co, a wy pójdziecie w dybkach za jakąś głupią bibułę, a, jeżeli jeszcze wykryje się ten „proszek do zębów“, to może się i spotkamy na huśtawce, odciął się Zygmunt.
I zaczęły się różne żarty, przekomarzania się na ten temat.

Do szpitala przybyłem akurat na wilię, którą obchodzono w więzieniu uroczyście.
Zapasów z miasta dostarczono w bród, a na czwarty oddział udało się przeszwarcować dwie „matki drutu“ t. j. dwa gąsiory nieszkodliwie zabarwionej wody życia. Z tego myśmy otrzymali sporą porcyę. Oczywiście natychmiast jeden z więźniów dostał strasznych kurczy żołądka, które tu się leczy miętą. Krople spożyła butelka, i wyśmienita miętówka zjawiła się na stole złożonym ze stolików nakrytych prześcieradłem.
Przy tradycyjnym opłatku życzono sobie łatwego skonania, wygodnych kajdanków, pomyślnej podróży na północ, szybkiego uwolnienia, co komu w perspektywie wypadało. Po wilii śpiewano kolendy rewolucyjne, a gdy się repertuar wyczerpał, zaczęły się rozmaite popisy; sztuki magiczne, gimnastyka, tańce, „polki ojra“ przy dźwięku dziecinnych organków — rozmaite kawały, tryskające werwą i humorem.
W tak szczerze wesołym, rozbawionym, rozdokazywanym towarzystwie nie zdarzyło mi się być dawno — trudno było wprost uwierzyć, że większość, to ludzie z ciężkimi sprawami, ludzie w niedalekiej przeszłości poranieni, pokłuci, pobici, — a w blizkim terminie wyjęci z pod prawa skazańcy. Jeden z najweselszych miał już wyrok na cztery lata rot aresztanckich i przedstawiał się z tego powodu towarzyszom tancerkom, jako „rotmistrz“.
Wkrótce się przekonałem, że ten żartobliwy stosunek do grożącej odpowiedzialności nie był wynikiem wyjątkowego hulaszczego nastroju. W normalnym czasie nie działo się inaczej.
Humorystyczne tytuły: „porządkowy od stójkowych“, „inkasent sum rządowych“, „poborca monopolowy“ stosuje się do oskarżonych o odpowiednie przestępstwa, przy lada sposobności.
W więzieniu wytwarza się jakaś specyalna atmosfera, usposabiająca do lekceważenia spraw, uchodzących w zwykłym trybie życia za poważne i pełne grozy.
Tu kilka lat twierdzy — to fraszki, niegodne uwagi — posielenje nie imponuje nikomu — katorga również nic wielkiego, jedynie kara śmierci zastanawia i mocno intryguje. Taśma, postronek, „huśtawka“ bywają nietylko przedmiotem żartów, ale i żywych rozpraw, wszyscy są ciekawi, jak się to właściwie odbywa, zbierają skrzętnie wiadomości, usiłując przedrzeć się za kulisy, którymi jest otaczana procedura legalnego morderstwa i osoba kata. Według ogólnego mniemania, miejscem egzekucyi są t. zw. Iwanowskie wrota, gdzie wystające ku Wiśle mury cytadeli tworzą zamknięty placyk. W murach jest głęboka wnęka, w której stoi stała szubienica: na dwóch podporach poprzeczna belka z wkręconym kółkiem. Za wrota wchodzą tylko wyżsi przedstawiciele władzy i skazaniec. Asystujące wojsko zostaje na zewnątrz. Egzekucye odbywają się przed świtem, przy ustawicznym warku bębnów, który zawiadamia siedzących w twierdzy więźniów, co się dzieje w tej chwili z ich towarzyszem. Kat czatuje we wnęce. W jej cieniu na mgnienie oka spotyka się z tajemniczą osobą związany skazaniec i poznaje nareszcie, kim jest ten człowiek. Znajomość trwa jednak niedługo. Jeden z ludzi stojących na stopniach szybko zarzuca stryk na szyję drugiego człowieka, usuwa schodki i szukające oparcia powieszone ciało kopie nogami powietrze, drga, aż się bezwładnie zakołysze. Uduszonego trupa z posiniałą twarzą wyrzucają wraz z postronkiem w zawczasu wygrzebany dół, posypują wapnem, warstwą ziemi i wszyscy rozchodzą się do domów, by w gronie rodzin odespać wczesny ranek.
Kat podobno bierze 50 rubli od sztuki, zarabia więc dobrze w sezonach ożywionych.
O osobie kata krążą najrozmaitsze pogłoski: jedni twierdzą, że jest nim znany prowokator, inni podejrzewają kogoś z administracyi więziennej, mówią też, że ma to być specyalista sprowadzony z Berlina. Wszystkie te jednak domysły są oparte na mało wiarygodnych plotkach. Kata, prócz trupów pogrzebanych w Iwanowskich wrotach nikt z więźniów nie zna.
Piekielna nienawiść do tego nieznanego — rozpala ciekawość. — Tego nam dostać — słyszałem nieraz — zawzięte wyrazy, poparte białym błyskiem w oczach, — byle wiedzieć kto?
Kto?
Pytanie to często z nieodpartą siłą narzucało mi się, gdym wpatrywał się w słodko uśpioną młodą, dziecięcą niemal głowę mego sąsiada — bojowca, w piękną, różową, dziewiczą jego twarz, w śliczne loki bujnych blond włosów.
Kto odważy się stryk zaciągnąć na szyi tego dziwnie urodziwego dziecka — myślałem prawie z rozpaczą.
Chwilami wydawało mi się niemożliwem, by potwór ten fizycznie nawet mógł przypominać innych ludzi. I mózg mi się wywracał, świadomość tego, że tak nie jest, że przeciwnie człowiek ten zewnętrznie nie różni się niczem, w dodatku być może, jest mężem przystojnej kobiety, ojcem miłych dzieci, że gdy wraca z zajęcia prawdopodobnie oczekuje go z gorącą herbatą rodzina, żona mu współczuje i martwi się, że do roboty musi wstawać do dnia, narzeka, że się zapracowuje, dba jak każda inna o jego zdrowie, z jego zarobków gotuje obiady, sprawia sobie suknie, dzieciom z tych pieniędzy kupuje zabawki i stroi choinkę, za którą malcy ściskają tatusia; że człowiek ten rusza się, śmieje, roztkliwia, jak inni, ma swoje troski, rozrywki, radości, cierpienia, swoje znajomości, krąg zażylszych stosunków; roi projekta na przyszłość, jest w świetnym humorze, gdy mu się powodzi i „sztuk“ jest wiele, gryzie się, gdy następuje zastój w jego rzemiośle. Przytem, jak każdy zawodowiec doznaje zadowolenia, gdy wyrok uda mu się wykonać zręcznie, gdy widzi, że się doskonali, i poznaje różne sekreta katowskiego kunsztu, a ma on swoje.
Słyszałem, że podobno jeden z wieszanych ugryzł go w rękę, za co ten zdołał mu tak sprytnie postronek założyć, że cały kwadrans trzepotał się na stryku, nim stężał.
Był to jednak wyjątkowy wypadek karygodnej złośliwości ze strony skazańca.
Naogół jak fama głosi, idą oni na kaźń ze zdumiewającym spokojem i podniosłym męstwem.
Na zasadzie osobistej obserwacyi tej kategoryi więźniów, wierzę, że fama nie przesadza wcale.
Kto umiał żyć, ten niewątpliwie umrzeć godnie potrafi.


"O"
Od sali kryminalnych oddzielał nas próg tylko, a jednak żyliśmy, jakby dwa obce plemiona, rozgraniczone łańcuchem gór. Starsi i doświadczeńsi towarzysze tłómaczyli mi, że jest to konieczne, że próby zbliżania się pociągały za sobą złe skutki. Niektórzy ze złodziei okazali się bardzo niedyskretni, a co gorsza władze, które dążą stale do zniesienia różnic między dwiema kategoryami więźniów, zaczęły wyzyskiwać to zatarcie granic. Trzeba więc było uregulować stosunki w myśl zasady: grzecznie, ale zdaleka.

I istotnie, prócz posługaczy p. Władka — inni kryminalni odwiedzali nas jedynie za interesem — pożyczyć tytoniu, kuryera, i załatwiwszy sprawę, wynosili się do siebie.
Salka ich była zwykle cicha i senna, wieczorami grywali w karty na pieniądze, a gdy tych zabrakło, — w durnia, przyczem przegrywającemu przylepiano skrawki papieru do nosa, do brody, tworząc w ten sposób z twarzy jego komiczną maskę. Przechodząc przez ich pokój do wodociągu i ustępu, łapałem nieraz urywki prowadzonych w złodziejskim żargonie rozmów o dokonanych przestępstwach, o zajściach z kochankami, którą niejako z urzędu posiadać musi każdy.
Żargonem tym jako bardziej wyrobionym niż szczupły słownik specyalnego języka politycznych powoli nasiąka mowa ostatnich, to też wkrótce poznałem znaczenie bardziej używanych wyrazów, resztę dopełnił jeden z głośniejszych złodziei, który mi chętnie jako „literatowi“, udzielił informacyi.
Złodzieje naogół traktują swoje zajęcie, jako zawód niegorszy od innych. Kradzież nazywa się interesem, robotą, lichy interes nosi miano partaniny. Sami dzielą się oni stosownie do specyalności na kategorye wyższe i niższe. Do ostatnich, niegodnych uwagi porządnego złodzieja należą: kradnący „za potokiem“ z jadącego na targ wozu (potoku), na szpryng t. j. skokiem z mieszkania, co w ręce wpadnie, oraz pajęczyniarz wynoszący bieliznę ze strychu; tego rodzaju robotą zajmują się zwykle nowicyusze zawodu tak zwani powstańcy, lub pętacy t. j. mali chłopcy, włóczący się po ulicach za żebraniną. Do właściwych specyalistów należy już doliniarz, wyciągający z kieszeni od spodni portmonetkę czyli piter — z za parkanu kradnący z bocznej kieszeni skóry — pularesy, szopenfeldzian — polujący na biżuterye — pierścionki — finglebinbery cykawy t. j. zegarki, z ogonem — z dewizką, wogóle na blit — złoto, a nakoniec wyłamywacz kas, t. zw. klawisznik, który leci tylko na parę t. j. gotówkę. Złodziei kolejowych określa termin na majkę chodzić, wyrywanie torebek damskich z ręki — chodzenie za wydrą. Do operujących na wsi należy chołociarz — koniokrad, który też nie gardzi kierdakiem — wieprzem, a nawet piechotą t. j. kurami, kaczkami, drobiem. Wielkim szacunkiem cieszy się abratnik t. j. uciekinier z katorgi, a ogólną sympatyą meliniarki (od melina — schowanko, — zamelinować — schować) — gospodynie złodziejskie dające im przytułek, i przyrządzające po udanym interesie ucztę z tradycyonalną pieczoną gęsią. W blizkiem pokrewieństwie z właściwymi złodziejami znajdują się oszuści szulery, t. zw. kanciarze, kombinatorzy, obrabiający koniterów (ofiary gry) i bażantów t. j. porządnie ubranych mężczyzn brzytwami — kartami; następnie wytyszki — prostytutki „chodzące na winklu (rogu ulicy) za rublem“ — alfonsi, oraz policya, zachowująca się raz wrogo, drugi raz życzliwie, zależnie od tego, czy był blat t. j. ugoda, łapówka; czy nie.
Narzędzia złodziejskie noszą nazwę statków, gratów, przyczem główną rolę gra szpyrab, klawisz — wytrych, oraz szaber — łom. Ajent policyjny jestto pies, skieł, hind — stróż cieć — strażnik więzienny zięba lub klawisz — stójkowy bury, salceson, śledź, żołnierz — sułan, a rewirowy — faraon. — Okradziony na ulicy t. j. delator, jeśli nawet podgoli (złapie) — sprawcę, najczęściej nic u niego nie znajduje, gdyż ten zdobycz natychmiast odpala drugiemu. Kiedy zaś nastąpi poruta t. j. wsypanie się kompletne, złodziej zazwyczaj zaczyna się pucować, t. j. tłómaczyć, lub wręcz kłamać — trajlować, świecić. Nasz pan Władek przyłapany z kuferkiem pucował się przed sądem, że go znalazł, na zapytanie zaś sędziego, dlaczego on nigdy nic nie znajduje, odparł: „Bo ja wstaję o 6-ej, a pan o 10-ej, a o tej godzinie wszystko, co było do znalezienia znalezione zostaje. Pomimo to Władek poszedł do więzienia mykwy, młyna, potrzasku i w charakterze felczera odsiadywał karę na Pawiaku, śpiwaku. Złodzieje mają swoje sygnały ostrzegawcze — zeks, abeng (baczność), które daje stojący na posterunku na kapie, noszą też zwykle broń, którą najczęściej załatwiają osobiste rachunki. Kij do bicia nazywa się malaga, antypa, gromnica — bokser — szpadrynka, nóż — wenda, majcher, składany — szczupak, sztylet — cheć, rewolwer — spluwak, a brauning — winkiel, w narzeczu politycznych — encyklopedya w ośmiu tomach. Zabić — znaczy: zakropić, zakopsać; pobić — podprowadzić, umrzeć — zakitować. Ubranie nosi nazwę ciuchy, a jego części: spodnie — nachy, kamizelka — żeberko, czapka — kanioła, kamasze — skoki, buty z cholewami — opuchy.
Złodziej wyższego rzędu musi nosić ciuchy klawe (porządne, wogóle superlatyw), posiadać pewne wykształcenie i ogładę towarzyską, mieć ładną kochankę, a nie żampę, paskudną dziewczynę. Pomimo wszystko — życie złodziejskie — to ustawiczna nędza z rzadką „gęsią “ — drutem, gazem t. j. wódką do syta, prawie stale mieszkanie wśród chir — wszy, w młynie, potrzasku za firanką t. j. za koszem i kratami w oknie, wkońcu kajdany — dybki. Przytem samo zajęcie jest uciążliwe — nie tak łatwo, jak się zdaje wleść przez lipko — okno, stać godzinami pod pompą (deszczem), czekać aż łysy (księżyc) zajdzie, z trefnem (kradzionem) zwiać, wystawić (umknąć), a w razie nawet pomyślnego cugu (ucieczki) uniknąć chipiszu (rewizyi), lub straszliwego samosądu — dynara, borucha (chłopa), — który nieraz przetrąca graby (ręce), łamie cybuchy (nogi), — wyrywa z mięsem pierze, selery (włosy) — wybija lipy (oczy). — Pucować się przytem długo niepodobna, bo w areszcie śledczym, t. j. szlachtuzie, jak wezmą maglować, to największy ucharec (zuch) zdrefi (stchórzy) zgorzeje (zgłupieje) i jak zwykły chojrak (krzykacz) — wyzna wszystko; i znów wypada rąbać (jeść) — zgniłe byki (sztuczki) mięsa, w brudnych dołkach (miskach) — bez powiastki (łyżki) gryźć koks i chłeptać wachę (wodę). A potem sprawa. Urzędowa papuga (adwokat) byle jak broni i dostaje się ochłap (wyrok) na ruskie miesiące t. j. lata. W więzieniu złodzieje najwięcej czasu trawią na kimanie (spanie), i istotnie jedynie w tym stanie zapomnienia kryminalny wymyka się z młyna, który mu ściera na miał całą duszę.
Z kryminalnymi bowiem w areszcie nikt sobie nie robi ceremonii, bez względu na to, czy jest dopiero pod śledztwem, czy odsiaduje karę, traktowany jest przez władze, jako człowiek pozbawiony praw wszelkich, a raczej, jak nieczłowiek, nawet nie jak żywa istota, ale jak brudny łachman, którym się pomiata przy lada sposobności.
Kryminolodzy ubolewają nad tem, że więzienie staje się często szkołą występku, w której się nowicyusze przez obcowanie z wytrawnymi zbrodniarzami kształcą w swoim rzemiośle i deprawują w ich atmosferze.
To prawda! ale stokroć bardziej zgubnem jest to ostateczne poniewieranie, któremu podlega stale kryminalny. Człowiek brutalnie tarzany w błocie, deptany ustawicznie, bity, łajany ciągle w najwstrętniejszy sposób, pozbawia się wkrótce ostatniej iskierki godności, wyzbywa się resztek wstydu, pędzony jak bydlę, spada w końcu we własnych oczach do poziomu bydlęcia. To też kryminalni rzadko się zdobywają na opór, zatracają zdolność do solidarnych wystąpień, a bunty ich noszą charakter ślepego wybuchu oszalałego z bólu zwierzęcia, które szybko uśmierza głos i kij dozorcy. W dodatku surowa dyscyplina, regulująca każdy krok, kierująca niemal ruchami więźnia zmienia go powoli w manekin, pozbawiony wszelkiej energii i odporności, to też nic dziwnego, że taki ze zgnojoną wolą osobnik, gdy znajdzie się na bruku, bez środków do życia, ulega pierwszej lepszej pokusie i jak się nieraz zdarza, nazajutrz po uwolnieniu dostaje się napowrót do kryminału, do tych samych warunków, które go systematycznie dobijają moralnie, a często i fizycznie.
Gdym po raz pierwszy mijał salę kryminalną, zwrócił moją uwagę odrębnością typu suchy sępi profil twarzy z wpadniętymi policzkami i kruczym, prawie sinym zarostem. Musiał to być człowiek wysoki, bo nie mieścił się na łóżku i chude przeraźliwe piszczele jego wyłaziły z pod kołdry. Za co siedział ten cygan nie umiano mnie objaśnić, bo wszyscy go już zastali nieruchomo drzemiącym na barłogu, na którym od miesięcy w milczeniu zdychał — wyniszczony gruźlicą. Nie jadł, nie pił, nie otwierał oczu i jedynie kaszlem, w którym wyrzucał skrzepy czekoladowego koloru flegmy, dawał znak, że żyje jeszcze. Kiedyś jednak spotkałem jego uchylone powieki, z pod których zadrasnął mnie gasnący błysk czarnych, przejmująco bolesnych oczu. Przyniosłem parę obranych pomarańcz i położyłem na stoliku, oczy otworzyły się szeroko napół zdumione, napół przerażone, a głębokie jak otchłań węgielna, źrenice zapaliły się, jakby łzą. Gdym przechodził po raz drugi wieczorem, skinął na mnie ręką, zbliżyłem się i widząc, że rusza wargami pochyliłem się, by słyszeć, co mówi.
„Czaju!“ zachrapało jego ostatnie życzenie.
Tej samej nocy skonał. I dopiero teraz na podrywce, jak żartobliwie nazywają stojące w przedpokoju szpitala nosze, wyniesiono go na świeże powietrze — do trupiarni.
„Cygan poszedł na wolność!“ — W ten sposób o śmierci zawiadomili nas jego towarzysze, a że akurat następnych dni zdarzyły się bardzo żylaste sztuczki — mówiono, że to niewątpliwie z cygana. Gdy się mięso poprawiło, zdecydowano, że cygan snąć już wyszedł i jednocześnie skończyła się pamięć o nim.
Kiedyś znów otrzymaliśmy wieść, że na trzecim oddziele znajduje się kryminalny w okropnym stanie. Protokół brzmiał w następujący sposób: kiszka stolcowa wisi na ¾ łokcia, noga gnije, kuracyi żadnej, mebli w celi niema, nieprzytomny od sześciu miesięcy, od czasu do czasu wyczołguje się pod kran pić wodę; „bradiaga“ bez nazwiska.
Postanowiliśmy zawiadomić o tym w pierwszej linii doktora. Ale akurat dnia tego nie przyszedł, a gdy się zjawił, interpelacya nasza okazała się spóźnioną: podrywka wyzwoliła włóczęgę.
W noc Sylwestra zawiadomili nas sąsiedzi, że młody chłopak, nasz posługacz, zachorował i, zdaje się, ma zakitować.
W istocie chłopak wił się na łóżku z wyszczerzonymi zębami, stękając z boleści. Energicznem waleniem w drzwi udało nam się sprowadzić pomocnika naczelnika, który widocznie był wściekły, że mu przerwano noworoczne libacye. Wpadł z miną pogromcy i, tocząc zapalonymi wódką oczyma, pytał o co chodzi.
Zażądaliśmy doktora.
— Niema, wyjechał — brzmiała odpowiedź.
— Siedzi lekarz na pierwszym oddziele!...
— My mamy swego, innych nie potrzebujemy — odparł ostro, poczym zbliżył się do łóżka i ze słowami — ścierwo, obżarłeś się, ja cię tu zaraz wyleczę — zaczął potężnemi rękami miąć brzuch chorego, który zawył od tego masażu.
— Boli, jeszcze boli, poczekaj, przestanie — sapał pomocnik ściskając coraz mocniej palce, a gdy zemdlony chłopak umilkł, wyszedł, zapowiadając, że te nocne alarmy mogą się źle skończyć.
Właśnie nazajutrz, jak iskra elektryczna, zatrząsnął całym więzieniem wystrzał, dany do okienka drugiego piętra.
Okazało się, że szyldwach odbił kulą aresztantowi ucho.
Wzburzeni więźniowie wezwali prokuratora, któremu objaśnili co zaszło.
— Wiem, już wiem — gadał niechętnie prokurator — przykry to zapewne wypadek, ale więzień musiał przez okno wyglądać, szyldwach go ostrzegł, nie usłuchał i ma za swoje... Żołnierz postąpił według przepisu... przy oknach stać nie wolno!
— Rana zadana z tyłu — przerwał ktoś.
— Rana lekka — odparł prokurator — a zresztą — dodał — wszak to kryminalny...
I dodatek ten wydał się przywykłym do barbarzyńskich stosunków więźniom czymś tak naturalnym, że zamiast: „ale człowiek!“ — polityczni uważali za stosowne usprawiedliwiać się, dlaczego w danym wypadku za postrzelonym się ujęli.
Tak, dla kryminalnych wszędzie, a zwłaszcza w więzieniu nie istnieją żadne względy ludzkości.
I jakież uczucia dla tak zwanego społeczeństwa może żywić taka przez instytucye jego sprawiedliwości do gruntu skopana jednostka?... Absolutną obojętność, albo zażartą nienawiść.
Nic więc dziwnego, że bezlitośnie obdziera on spotkanego na ustroniu „bażanta“, wbija mu w bok nóż dla wprawy, jak w deskę, lub rżnie z uczuciem mściwej satysfakcyi.
Kryminalny czuje się na wolności niby samotny rozbitek, wyrzucony w odmęt, nowożytny Robinson, dla którego świat cały stał się pustynią obcą, bezludną wyspą, z której własnym przemysłem musi wyłupiać kęs strawy, drżąc ustawicznie przed pościgiem ludożerców.
Z pobieżnych obserwacyi nad typami kryminalnych doszedłem do wniosku, że mały w każdej sytuacyi jest mały.
Drobni rzezimieszkowie przedstawiali się marnie, bez żadnych zalet, jako moralne lichoty, na które nigdy liczyć nie należało.
Natomiast zbrodniarze w większym stylu odznaczali się pewnym rozmachem, kawalerską fantazyą, zdradzali przebłyski swojego rodzaju ambicyi, miewali odruchy wprost szlachetne. Były to widocznie natury niepoślednie — dziś zwichnięte, materyał bogaty, wyniszczony przez rabunkową gospodarkę współczesnego życia.


"G"
Gorącym pragnieniem administracyi więziennej jest zrównać politycznych z kryminalnymi. I na tym tle toczy się ustawiczna walka.

Polityczni dążą do rozszerzenia granic swych praw, do obrony zagrożonej godności osobistej — władza ciągnie we wręcz przeciwnym kierunku.
Przywykła do samowoli czuje się ona wprost dotkniętą, że musi się bawić w jakieś ceremonie, formy grzeczności z więźniami, którymi dotychczas pomiatała bezkarnie.
Orężem politycznych w tej walce jest siła moralna i solidarność, bronią władzy — przemoc brutalna w postaci uzbrojonych strażników i wojska.
Do starcia na ostre rzadko jednak przychodzi, użycie bowiem siły zbrojnej, kończące się rozlewem krwi, bądź co bądź porusza opinię publiczną, nabiera rozgłosu, wywołuje wtrącanie się w sprawę władz sądowych, słowem przyczynia trochę kłopotu i zwraca opinię ogółu na stosunki więzienne, którym najwygodniej pozostawać w cieniu.
Normalnie walka przybiera postać drobnych codziennych niemal zatargów.
Administracya za pomocą nieznacznych, mało widocznych ograniczeń, usiłuje zbliżać się do celu, wysubtelnieni zaś i niezwykle czujni na tym punkcie więźniowie odgadują w lot zamiary, najlżejszy zamach wyczuwają znakomicie i starają się go natychmiast sparaliżować.
Najpierwotniejszą formą protestu staje się stukanie.
Oddział, na którym wynikło jakieś nieporozumienie zaczyna uderzać w drzwi i tupać w podłogę. Jest to hasłem dla innych, które natychmiast podnoszą tartas, chwytają krzyżaki od łyżek, łyżki, buty, co znajdzie się twardszego pod ręką i walą w drzwi, aż cały Pawiak dygoce i drga.
Wobec tego ogólnego alarmu strażników ogarnia popłoch, latają po kurytarzach to tu, to owdzie, natykając się wszędzie na hałaśliwe bębnienie, w kancelaryi również szerzy się niepokój, atmosfera więzienna staje się naraz duszną i jednocześnie podnieconą, jak powietrze przed burzą.
Wreszcie w otoczeniu całej świty pomocników, ze strażnikiem z tyłu, a nieraz z oddziałem wojska w odwodzie wpada naczelnik.
W pierwszej chwili następuje ostra wymiana zdań, wzajemne zarzuty i wyrzuty, potym wyjaśnienia przyjmują spokojniejszy charakter, sprawa kończy się albo kompletnym zadośćuczynieniem żądaniom więźniów, albo tak zwanym krakowskim targiem i następuje zawieszenie broni, nie na długo jednak.
Jeszcze ostrożniej, stopniowo nieznacznie, pozornie ugłaskany kot wysuwa pazury, by znienacka zaskoczyć ofiarę.
Nie jest to jednak łatwe. Polityczni ciągle czuwają, a w dodatku nastrój więzienia dziwnie usposabia duszę do walki, do pogardy niebezpieczeństwem, do lekceważenia skutków.
Żyje we mnie jedna piękna chwila, której nie żałuję nic a nic, jakkolwiek z punktu widzenia rozsądku wydawać się może lekkomyślnym postępkiem. Śpiewano w szpitalu „czerwony sztandar“, okno było otwarte, dźwięki hymnu rozlegały się na ulicę.
Śpiew nie wypływał z naturalnego popędu serca, ale był niejako obowiązkowym obrzędem, którym żegna się każdą wywożącą współtowarzysza karetkę — szedł więc niemrawo. Nagle wpadł strażnik i oświadczył, iż pomocnik ostrzega, że, jeźli nie przestaniemy natychmiast, każe strzelać.
Skutek był momentalny, wszyscy porwali się z łóżek jak płomień i przylegając tłumnie do krat otwartego okna wybuchnęli całymi piersiami pełnym głosem:

Dalej więc, dalej więc, wznieśmy śpiew!
I całą strofkę aż do końca, choć pod oknem stał żołnierz z nabitym karabinem i patrzał na nas osłupiałymi oczyma, nie wiedząc co czynić.

Nie strzelił...
Może zrozumiał, że bez względu na to, co się stanie — w tej chwili do nas należy zwycięstwo.
Był to jeden z najżywszych protestów, jaki zaszedł podczas mego pobytu.
Siedziałem w dobie, kiedy administracya była dość ustępliwą.
Polityczni, niezwykle liczni, trzymali się się dzielnie, solidarnie i łatwo było przewidzieć, że gotowi są uciec się do najostrzejszych form oporu, które, jak wiadomo, w życiu więziennym polegają na metodzie dobrowolnego wyzucia się z resztek wolności, przez co zarządzenia władzy doprowadza się niejako do absurdu, do takich granic, które wprost zagrażają fizycznej egzystencyi więźniów.
Środkami temi jest wyrzeczenie się widzeń, spacerów, ulg wszelkich, a wreszcie odmawianie przyjmowania pokarmów — głodówka.
Ostatni ten środek, o ile jest przeprowadzony wytrwale i solidarnie zwykle skutkuje, wymorzenie się bowiem całego więzienia jest już zbyt wielkim skandalem. Ale środek ten jako nader uciążliwy i w dodatku atut ostatni stosuje się tylko w wypadkach wyjątkowej wagi, w sytuacyach, w których jedynie godnym wyjściem staje się — śmierć.
Złamana „nieudana“ głodówka jest bolesną przeprawą i sprowadza dla więźniów, jako dla pobitych, okres klęsk.
W takim okresie znajduje się obecnie Pawiak po uśmierzeniu bagnetami buntu. Smutne wieści przynoszą mi pisma, a potwierdza je list jednego z robotników, z którym zaprzyjaźniłem się szczerze w szpitalu.
Dosłowny wyjątek z listu tego przytaczam: „Piszę do Was z wielkiem zadowoleniem. Otóż dlatego, od czasu jakeśmy się pożegnali w więziennym kurytarzu — szukałem do Was drogi i do tej pory nie mogłem znaleźć. Gdyby nie ta okoliczność, że wpakowali towarzysza R. do ciupy, tobym i nadal nie miał.
Proszę Was, najsamprzód pytam się o wasze zdrowie, czy się lepiej czujecie zagranicą, jak na Pawiaku?
Proszę Was, ja tak przywykłem do życia więziennego, że mi się zdaje, że już nigdy wolności nie ujrzę.
Czasem bywają dla mnie chwile bardzo straszne, gdy się przebudzam z zapomnienia i przypominają mi się chwile spędzone na wolności. Teraz zaznaczę parę słów co do mojego siedzenia: otóż śledztwo mam już skończone, a teraz znów mówią, że będzie powtórne śledztwo, i że będzie prowadził je inny.
To jest piękna rzecz, jedno śledztwo trwało ośm miesięcy, teraz drugie znowu tyle potrwa. To jest proszę Was wolne konanie tak czekać z dnia na dzień bez żadnego końca...
Teraz warunki znacznie się pogorszyły na Pawiaku, strzelają do okien, biją kolbami na spacerze, straszne represye...“


"J"
Jeżeli więzienie jest zakładem wynaturzania, uczelnią występku dla kryminalnych, to dla politycznych staje się szkołą rewolucyi, hartownią ducha. Nieubłagana, stała, głucha walka z administracyą zaprawia do boju, zaglądanie w oczy niebezpieczeństwu wyrabia odwagę, cierpienia, dolegliwości, prześladowania znoszone osobiście budzą pierwiastki nienawiści już wprost prywatnej do istniejącego porządku rzeczy, którą nasycona ideowość staje się wprost namiętnością, nie tylko sposobem myślenia, ale odczuwania, działania i życia.

Często, jak potwierdzają życiorysy głośnych rewolucyonistów, źródłem całego przebiegu dalszej ich działalności stawało się właśnie więzienie, z którego zaplątany przypadkowo spokojny osobnik wychodził jako zawzięty spiskowiec z jaskrawemi poglądami, z oburzonym sumieniem, ze zbuntowaną do gruntu duszą.
I w tym więc wypadku więzienia wywołują skutki wręcz przeciwne założeniu: kryminalnych pchają na manowce występku; politycznych — rewolucyonizują do reszty. Na zasadzie osobistej obserwacyi mogę stwierdzić stanowczo, że bardzo nieznaczny ułamek uwięzionych chwieje się i wzdycha do swobody, by jej używać spokojnie; olbrzymia większość pała chęcią wydarcia się na wolność, by tym usilniej dla niej pracować, nieustannie o nią walczyć, za krzywdy własne i cudze, odczute na własnej skórze, komu należy, sowicie zapłacić.
Niektórych jednak więzienie, sprytny, nieraz okrutny system śledztwa, strach przed odpowiedzialnością nie tylko łamie, ale upadla. Mam tu na myśli t. zw. prowokatorów, to jest ludzi, którzy zdradziwszy swych towarzyszy, oddają się na usługi policyi.
Są to zazwyczaj słabego charakteru, bez kręgosłupa moralnego jednostki, których, jak śmiecie, porywa wicher rewolucyi, niecąc w nich ogień słomiany. Przy pierwszym zetknięciu się z chłodem więzienia, ogień ten szybko wygasa. Władza śledcza zazwyczaj z chwiejnego i lękliwego zachowania się takiego więźnia odgaduje, że jest to materyał podatny dla jej celów.
Obietnice uwolnienia w razie „czystosierdiecznawo“ przyznania się, komedye troskliwości, udana życzliwość, podejścia, przekupstwa, groźby, a wreszcie różnego rodzaju tortury — oto środki, którymi łatwiej, lub trudniej taki bez twardych zasad osobnik wkońcu ulega. I tu sprawdza się przysłowie, że jedynie pierwszy krok kosztuje: skoro ktoś raz zacznie jak to mówią „śpiewać“ — wyśpiewuje wszystko do reszty, organy bowiem śledcze wychodząc ze słusznej zasady, że jeśli więzień pod naciskiem część prawdy wyznał, to należy go tylko energiczniej zażyć, a niewątpliwie wyzna i resztę — nie cofają się już przed żadnym środkiem.
Częściowy zdrajca przyparty do muru, staje się zdrajcą zupełnym, by wreszcie, widząc, że stracił wszystko, spalił ostatnie mosty pomiędzy sobą, a towarzyszami, szukać ocalenia w przeciwległym obozie: wstąpić w szeregi policyi, stać się jednym słowem „prowokiem“. Dola prowokatora nie jest jednak godną zazdrości pod żadnym względem. Jak psy myśliwskie trzymani są nadal w więzieniu i wypuszczani jedynie w razie obławy: prowadzeni na rewizye, na konfrontacye, pod eskortą, niby na smyczy, poczym znowu wędrują do celi.
Prowokatorzy przekonują się wkrótce, że mogą liczyć na względy policyi póty tylko, póki są użyteczni — mają coś jeszcze do powiedzenia, kogoś do wskazania, a że zazwyczaj wiedzą niewiele, pragnąc się utrzymać na stanowisku, zaczynają komponować, ordynarnie kłamać.
Fałsz jednak zazwyczaj się wykrywa, osoba prowokatora staje się wkrótce, jak wyciśnięta cytryna, czymś zgoła niepotrzebnym, jedynie ciężarem, którego pozbyć się należy. Łaskawość władz ulatnia się nagle, szczodre obietnice zawodzą, prowokator za spełnione przestępstwo — otrzymuje nieraz wyrok równie surowy, jak każdy inny śmiertelnik i dostaje się do więzienia, lub na zesłanie, gdzie mu spotkać się wypada oko w oko z byłymi towarzyszami, którzy mszczą się za zdradę w sposób bezlitośny, często okrutny.
Pod tym względem polityczni są nieubłagani i bezwzględni, wyplenienie bowiem prowokatorstwa dla każdej organizacyi, zmuszonej działać tajnie, jest kwestyą życia lub śmierci. Najliczniejszy sztab policyi i szpiclów nie jest w stanie tyle jej zaszkodzić, ile jedna zdrada — nic więc dziwnego, że niema przebaczenia dla Judasza, którego przecież Dante umieścił w ostatnim kręgu, na dnie piekła.


"P"
Przymusowa bezczynność więzienia jest szczególnie dotkliwą dla robotników, nawykłych do tęgiej pracy. Książki, rozmowy im nie wystarczają, czują potrzebę rękami coś materyalnego robić i oto rozwija się produkcya galanteryi z chleba.

Chleb zanim się stanie zdatnym do wyrobów, podlega pewnym operacyom. Najprzód musi być pogryziony dokładnie. Toteż nieraz w szpitalu obserwowałem komiczny widok, jak pod wodzą tak zwanego „majstra“, ustawieni szeregiem „czeladnicy“ w takt pracowali szczękami ku uciesze wszystkich.
Chleb pogryziony szedł do garnka, gdzie kisł przez dobę.
Potym następowało tak zwane suszenie, które się ma odbywać na gołym ciele. W tym celu oblepia się ręce do ramion wilgotną chlebową papką i buja się niemi, by przyśpieszyć proces. Następnie papkę się wałkuje butelką, wybiera grudki i otrzymuje się wreszcie materyał miększy od wosku, a równie plastyczny.
Z tego lepi się ramki, pantofelki, serca przebite strzałami, koszyczki, kwiaty, figurki, szachy, domino, którymi się obdarza rodziny, znajomych, a najszczodrzej narzeczone. Wyroby te są dość kruche, ale trzymane w suchym miejscu mogą trwać lata.
W szpitalu majstrami byli „słoń“ i malarz.
Ostatni robił duże sztuki, farbując je jaskrawo.
„Słoń“ mniejsze, ale niezwykle artystyczne, farb nie używał, twierdząc słusznie, że to psuje styl. Żywość koloru osiągał za pomocą kombinacyi razowca z pytlowym. Za ozdoby służą zwykle motywy zaczerpnięte z więzienia, lub rewolucyi.
Duża rama, którą dostałem na wychodnym, miała format tarczy, na jednym rogu książka z piórem i z moim monogramem, wyobrażała zawód literata, na drugim winkiel, cyrkiel i koło zębate — fach robotnika, u dołu trupia czaszka, sztylet, brauning — bojowe sprawy, całość splatała czerwona wstęga z napisem: „młoty w dłoń, kujmy broń!“
Posiadam też prócz prześlicznych ramek, pantofelków — prostą trumienkę z kościotrupem w kajdanach i napisem: „za wolność“.
W wyrobach tego rodzaju lubują się bojowcy — kandydaci na śmierć.
W szpitalu agitowałem, by urządzić wystawę tych wyrobów i rozprzedaż na korzyść komuny. Projekt ten raz jeszcze podnoszę; przypuszczam, że miałby powodzenie i zasilił biedną kasę więziennej pomocy.


"Ż"
Życie w szpitalu płynęło mniej monotonnie niż w celi: siedzieliśmy w kupie; ranek do południa spędzaliśmy przy oknach, witając odwiedzających, którzy nas wkrótce uważali za znajomych, potym jedliśmy obiad i czekaliśmy, drzemiąc, wieczoru.

Po powierce nieliczni szli spać, nasz zaś pokoik nastawiał na „primusie“ herbatę, schodzili się inni i zaczynały się gawędy bez końca, pełne niezwykłego dla mnie uroku.
Robotnicy opowiadają świetnie, nie stylizują wprawdzie jak my, nie znają patosu, nie są to lirycy, ale urodzeni epicy, którzy z wyrazistą prostotą, z pogodnym humorem opisują rzeczy nieraz bezdennie smutne i tragiczne. Obcując z nimi czułem, że stykam się ze zdrowym rdzeniem ruchu i jądrem narodu, którego rozwój określi jego dzieje. I nigdy chyba jak w tej chwili nie byłem tak bardzo spokojny o losy ojczyzny, tak daleki od zwątpień i pesymizmu.
— Jedynie korę — myślałem sobie — stoczyło robactwo niewoli, ale miazga drzewa Polski pozostała świeża, jędrna, soczysta — ona jej konary w niebo wypędzi, zaszumi kiedyś wysoko bujna korona mocną zielenią młodego listowia, płomiennym pąkiem rozkwitną gibkie gałązki i złoty owoc urodzą sobie i światu.
Poznawszy bliżej tych ludzi, niepodobna było pozostać dla nich obojętnym — oni wprost zmuszali się kochać.
Przy szczupłym zasobie naukowej wiedzy, zdumiewali wrodzoną inteligencyą, imponowali sprężystością i tężyzną charakterów, a pomimo rubaszności w obejściu i mowie — umieli być niezwykle delikatni.
Przebywając ciągle w ich gronie, ani razu nie zostałem w niczym urażony, doznałem za to wiele życzliwości, choć nie schlebiałem im, przeciwnie jak oni, śmiało i otwarcie rżnąłem szczerą prawdę.
Opowieści ich nie mogę i nie umiałbym w całości powtórzyć. Niezwykle wyrazista giestykulacya, żywa mimika, odpowiednie ruchy — wszystko to, co zabarwia i podwaja znaczenie słów, przepada pod piórem.
Poprzestanę więc na ogólnym wrażeniu, skreślę sylwetki niektórych typów.
W szpitalu nakoniec spotkałem prawdziwych bojowców i przekonałem się, że jest to jak gdyby potomstwo dawnego rycerstwa. Po za ideowością gra u nich wielką rolę wrodzona żyłka do wojaczki, upodobanie romantycznych przygód, zamiłowanie do niebezpieczeństwa, kochanie się w orężu.
Jeden mi się naprzykład zwierzał, że najgorętszym jego marzeniem jest się nauczyć władać wszelką bronią i doczekać się prawdziwych bitew. W innym znów opowiadaniu złapałem że tak powiem na gorącym uczynku ducha szarżującego szwoleżera.
„Było to podczas odwrotu — opowiadał smukły młodzieniec, gonił nas cały oddział sołdatów i kupa strażników... grzali salwami. Szurowałem co sił, aż wpadłem na parkan... Szust! i siadłem okrakiem... Patrzę a tu łąka taka zielona i słońce nad nią — ci się też zatrzymali i dalej sypać: tra, ta ta! tratata! Jak na bębnie grało, a mnie się zrobiło tak przyjemnie, wesoło, jasno... ech, psiakrew!... żebym tak był na koniu, rozpędziłbym się i z góry golił, rozbiłbym w puch!... Zapaliły mu się oczy i zacisnęła ręka jakby miał głownię pałasza lub lańcę...
Plunąłem — ciągnął — parę razy z „bronka“ (brauningu) i hyc na drugą stronę... Wyrwałem się na pole... A tu Zygmunt woła: — „stój do cholery, nie uciekniemy...“ Stanęliśmy, podpięliśmy i dalej walić. — Ci nazad, my wiejem w bok ścieżyną... między chałupy...
A tu już był ten drań (tak nazywali trzeciego towarzysza wyprawy, który zdradził) — przyczepił się i mówi, że na nic bić się, że trzeba chytrością... kazał nam rzucić pod mostek wszystko i leźć na strych, sam siadł na przyźbie, bachory na kolana i cacka.
Przyszli i pytają: nie widział?
— Nie! — gada.
— A ty kto...
— Ja, wuj tych dzieci..
Chcieli już odejść, a jucha starszy strażnik mówi: — wsio równo, nużno ciebie obyskać...
— Dobrze! — i widzieliśmy jak rozpiął marynarkę.
Ten po kieszeniach, a tu w kamizelce magazyn...
— Taki ty wuj! — i lu go w mordę — gdzie tamci, gadaj!...
A ten w bek i palcem pokazał na górę...
Chcieliśmy przez dach, ale na bagnetach nas zdjęli...
Sołdat rzucił mnie na siedzenie i sztykiem z góry, myślałem — koniec! a tu wpadł oficer
— Stój!
I tak zastygł nademną.“
Potym pokazywali rany — sine centki nie większe od groszaków. Ran tych ciętych, kłutych, strzelanych, mają niektórzy mnóstwo, i często bez opatrunku leczą się i goją same, jakby ciało ich posiadało jakąś niespożytą moc starodawnej zbroi.
Zygmunt opowiadał, jak w szpitalu chciano mu amputować koniecznie przestrzeloną rękę, oczywiście natychmiast zaraz uciekł i, ku kompromitacyi chirurgów, wylizał się, włada nią jak dawniej, skorzystał tylko tyle, że podczas choroby prawej ręki, nauczył się celnie strzelać lewą...
Szczycił się, że posiada welodok (system rewolweru) Okrzei.
Miał lat dziewiętnaście, był szczupły, różowy jak panna ze ślicznie wijącymi się jasnymi lokami — wiedział, co go czeka i przyjął wyrok mężnie. Karę śmierci zamieniono mu w drodze łaski na dożywotnie ciężkie roboty.
On, Wiktor, Stefek były to jedne z najbardziej świeżych natur, jakie poznałem: cechował ich dziwny, nie licujący z ostrą specyalnością subtelny wdzięk, szlachetność w całym obejściu, w ruchach i postawie, nie byli to szorstcy sołdaci, a wytworni rycerze.
Słoń był poczciwy, prawy, dobry i małomówny. Za to gadatliwy, wesoły malarz, urodzony komik, bawił całą kompanię. Kiedy opowiadał o swojem aresztowaniu zrywaliśmy boki:
„Bierze mnie za galeryjkę cały patrol, a miałem aksamitny kołnierz, więc powiadam — nie porć — szołk! — A ten mnie podpiera z boku przykładem — słucham: żebro trzeszczy, myślę — pęknie mebel!
Przywieźli mnie z paradą do szlachtuza, wychodzi łypak i pyta: — ty grabił?
— Nie, panie naczelniku!
— A kto?
— Ludzie...
— Jacy ludzie?
— Tacy jak pan i ja!
A ten mi fangę w nos, płynie jucha — jakby mi syfon odkręcił, a za nim cała chmara — zdrowy magiel!...
Wyszli. Drygam nogą — chodzi, ręką — także — dobra! znaczy — żyję!... Podniosłem się — słabo trochę w zawiasach, ale stoję... Patrzę w lustro i myślę, czy to pan Iksiński, czy nie pan Iksiński? Nos jak fajerka, ślipiów nie widać, morda tłusta, jak u burżuja...
Siadłem i martwię się, ale to tak, że mi żal samego siebie, więc mówię do pośladka: żegnaj się brachu z portkami...“
Gdy mu się podarła garderoba, prosił doktora, by mu proszki na spodnie zapisał, i plaster na dziury w marynarce...
Typem zgoła odmiennym od poprzednich, ale bardzo ciekawym był towarzysz „Krzywy“, tak przezwany z powodu wybitej łopatki, a może jeszcze więcej pokrzywionej duszy.
Był to królewiak, syn bogatych rodziców, przywieziony do szpitala ze wschodu za rozmaitego rodzaju przestępstwa.
Przeszłość jego była awanturnicza i mętna. Kiedyś hulał, potym przyczepił się do rewolucyi nie jako karny szeregowiec, ale ochotnik, amator przygód, którego trochę zwyrodniałe i mocno anarchistyczne instynkta ciągnęły tam, gdzie gore, gdzie chaos, gdzie się skłębiły światła i cienie, zgmatwało się złe z dobrym, tak jak w jego duszy.
Krzywy tułał się po całym świecie, tłukł się po turmach, siedział w szpitalu waryatów, nosił kajdany, znał wszystkie więzienne sekreta, posiadał jakąś tajemną wiedzę medyczną, która wywoływała zdumiewające skutki, miał początki choroby umysłowej — ataki absolutnego osłupienia i jedynego w piersi białego motyla, czystą miłość do żony, z którą natychmiast po ślubie musiał się rozstać. Gdy o niej mówił zużyta twarz rozpustnika rozjaśniała się, szlachetniał przepełniony brutalnemi wyrazami język i cichy uśmiech, marzycielski i smutny, owijał przedwcześnie zwiędłe usta.
Niezmiernie oryginalny był jego stosunek do ojca-tyrana, który przekazał dziedzicznie synowi upór i wolę i ze swym własnym dziedzictwem ustawicznie się zmagał.
W tym gwałcie nastąpiły prawdopodobnie pierwsze zwichnięcia duszy dziecka. Walka z biegiem lat się zaogniała i wreszcie przeszła w zupełne zerwanie stosunków.
Obecnie, gdy syn się nagle odnalazł w więzieniu i do rodziców zgłosił, nastąpiło pojednanie, ale krótkotrwałe. Ojciec przedstawił synowi dokładny plan życia ukuty według swych ustalonych pojęć zupełnie taki sam jak przed laty, — syn ojcu swój własny i rozpoczęło się wszystko na nowo.
Odwieczny zatarg ojców i dzieci wyrażał się tu w sposób niezwykle jaskrawy.
Krzywy został do czasu ukorzenia się pozbawiony wszelkiej pomocy z domu, jadł strawę więzienną, przyrządzając sobie ze sztuczek tak zwany „sznycel z przydrygiem“, palił machorkę i od czasu do czasu odbierał listy „starego“ w formie manifestów. Była to nieporównana korespondencya, którą poznałem z wyjątków:
— „Stary, doświadczony człowiek — brzmiał n. p. jeden z ustępów — dowiedział się o pewnym młodziku, któremu się zdaje, że wszyscy są waryaci, a on jeden mądry, że ten marzy o uwolnieniu. Marzenia te są głupstwem. Młody zgnije, o ile starego nie posłucha dla własnego dobra...“ — i t. d. zawsze w trzeciej osobie jak o kimś obcym.
Młody odpisywał mniej więcej w ten sam sposób, tylko z namiętną furyą. Pomimo wszystko, ci ludzie kochali się jednak.
Starzec, gdy po raz pierwszy i ostatni odwiedzał syna rozpłakał się jak dziecko. Krzywy po każdym liście ojca krążył wzburzony po pokoju, jak zwierz po klatce, powtarzając: — „i to jest ojciec, to — ojciec!... korzysta z ciężkiej sytuacyi, by mnie złamać! Niedoczekanie!“ Różnorodne przygody Krzywego znakomicie wzbogacały treść opowiadań. Przerywał je czasami turkot i tętent zajeżdżającej karetki. Wówczas odrywaliśmy przymarznięty lufcik i liczyliśmy wyłażące sylwetki nowych lokatorów. Gdy woda w imbryku zaczynała mocno bulgotać, z sąsiedniej sali wysuwały się w bieliźnie zaspane figury i z kubkami w ręku osaczały małe ognisko. Nocne te opowieści otwierały mi nieraz dziedziny życia zupełnie nieznane, przekonywałem się, że świat jest nie tyle szeroki, ile głęboki, a często, gdym myślał o ojczyźnie, przypominały mi się słowa Mickiewicza:

— Nasz naród jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa;
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi...
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi!

czyli, że warstwy uprzywilejowane nie stoją już na czele narodu, a tylko leżą na wierzchu, i, że słup ognisty Mojżesza wybuchnie od spodu.


"P"
Patrząc na tęgie, dobrze zbudowane postacie robociarzy, świeży przybysz dziwi się, skąd ci ludzie plują krwią, stękają przy chodzeniu, skarżą się na rozmaite dolegliwości i nieraz nikną w oczach, spadając z sił zupełnie.

Zagadkę tę wyjaśnia straszna statystyka, którą przeprowadzono, gdym był na Pawiaku.
Na siedemnaście odpowiedzi zebranych przezemnie tylko trzech na pytanie — czy był bity — odpowiedziało — nie! — reszta — tak! często z dodatkiem: — kilkakrotnie.
Pobicie okazuje się w skutkach nieraz znacznie cięższe niż postrzał lub pchnięcie bagnetem. Razy od oręża, ściśle umiejscowione, goją się dość szybko i radykalnie, częstowanie zaś przykładami i magiel sprowadza przewlekłe chroniczne wewnętrzne cierpienia, ruinę całego organizmu.
Bicie przy aresztowaniu na prowincyi jest zjawiskiem niemal normalnym. Przy transportowaniu do fortów wszystko zależy od konwoju. O ile jest zły, począwszy od Placu Broni aż do miejsca przeznaczenia przykłady pracują tak gorliwie, że rysopis więźniów przestaje zupełnie odpowiadać rzeczywistości.
Najstraszniejszy jednak jest szlachtuz, — wydział śledczy, gdzie gospodarowali Konstantinow i Grün.
Za mojego pobytu siedział jeszcze na dole Kępski i Sieczka, z których zwłaszcza ostatni zasłużył na specyalne względy ajentów.
Bito go kijami, wskakiwano mu na piersi, rozgniatano o ścianę. Więzienny lekarz, Falk, we cztery tygodnie po tej operacyi, na ciele Sieczki znalazł „55 jeszcze nie zagojonych blizn, plecy posiekane w długie pasy, żebra latające na wszystkie strony, na głowie również liczne ślady uderzeń twardym przedmiotem...“
Według opowiadań więźniów Konstantinow bił ordynarnie, bez żadnych urozmaiceń, był to widać człowiek słabej fantazyi i małego dowcipu. — „Porządek stary już się wali...“ — zaczynał zawsze w jeden i ten sam sposób: — no ja jewo poddierżu!... — i tu następował zamaszysty policzek, od którego najsilniejszy człowiek padał zalany krwią. Na leżącego rzucali się pomniejsi oprawcy kończyć rozpoczęte dzieło. Zemdlonemu przywracano przytomność laniem zimnej wody tak zwanem urzędowo „odkaczywanjem wodoj“, potem aplikowano mu nową porcyę, — znów woda, — jednym słowem jednostajność nudząca.
Zupełnie inaczej poczynał sobie Grün, który był pod tym względem pomysłowym artystą.
Sposób jego znęcania się był niejako wesoły, pełen inwencyi, dowcipu, urozmaiceń i niespodzianek i przedstawiał swojego rodzaju zajmujące widowisko, które, jak się przekonałem, wzbudzało zainteresowanie nawet wśród poszkodowanych.
Grün stosunek swój do ofiar zwykł był stawiać na stopie łobuzerskiego koleżeństwa, nazywał je „swoimi chłopcami“ i nieraz karcił podwładnych, gdy bez jego wiedzy lub rozkazu „chłopcom“ stała się krzywda.
Przy najsroższym maglu przemawiał czule: „cóż to ci dziecko“ — „boli“, „jak się czujesz kochanku“, „gołąbku“, „panienko...“ — Głaskał po twarzy, poklepywał, przechodząc nagłe z pieszczoty do furyi niemiłosiernych udręczeń.
Z powyższych zestawień rodzi się przypuszczenie, że w okrucieństwach Grüna grało rolę osobiste seksualne zwyrodnienie, a nie tylko chęć wydobycia zeznań.
Prócz bicia Grün używał i innych sposobów.
Straszył, usiłował przekupić, głodził, po kilka dni trzymał więźniów na odsuniętym od ściany krzesełku, obok którego przystawiona straż nie dawała im usnąć.
Na oczach wygłodzonych urządzał uczty, sprowadzając z pod tak zwanej „dwójki“ (pobliskiej restauracyi) rozmaite smakołyki.
Gdy więźniowie prosili, by dał im choć herbaty, Grün odpowiadał: „wszystko będzie, kochanku, koniak, kawior, o czym dusza zamarzy, powiedz tylko kotku — po bożemu, co i jak było, my przecież wiemy. A tak, to po co masz się objadać? chcesz, by cię na szubienicę ciągnięto wołami, jeszcześ się gotów oberwać i potłuc, a tak naczczo będziesz dyndał, jak ptaszek“.
Po nieudanym zamachu w czasie pogrzebu jego matki, Grün na czas pewien usunął się od spraw politycznych, ale nie wytrzymał i w rezultacie podobnie jak Konstantinow zginął z ręki rewolucyonistów.


"B"
By połamać politycznemu kości nie tknąwszy go nawet palcem, wystarczy wsadzić go pomiędzy kryminalnych. Nienawiść mętów społecznych, alfonsów, bandytów, złodziei do politycznych, a zwłaszcza bojowców jest dość świeżej daty i schodzi się co do czasu z datami artykułów tych organów prasy, które usiłowały ostrą akcyę rewolucyjną zidentyfikować z działalnością opryszków, by ją przez to zbeszcześcić i w opinii publicznej wdeptać w błoto.

Czego nie umieli, czy też nie chcieli odróżnić pewni dziennikarze, — odróżniają doskonale nożowce i zbiry.
Bandyta — to ich kolega; bojowiec — śmiertelny wróg.
Za mojej bytności na Pawiaku, gdzie skutkiem olbrzymiej liczebnej przewagi politycznych — kryminalni musieli być potulni, zdarzyło się jednak, że wsadzeni na trzeci oddział dwaj polityczni, zostali zmuszeni pod groźbą obicia na klęczkach wygłosić przysięgę:
— „Nie będziesz ścigał, lecz czcił złodzieja i jego kochankę...“
Bo istotnie nikt tak nie tępił i nie tępi bandytyzmu, jak rewolucya, świadoma szkód, jakie przynosi podszywająca się pod jej hasła zbrodnia.
Już po pierwszym strejku powszechnym w Warszawie, gdy ostatnich dni wypuszczona na miasto zgraja zniszczyła witryny Marszałkowskiej i rozgrabiła sklepy, krwawy chrzest w dzielnicach robotniczych sprawili im garbarze.
Szczegółów tej rozprawy nie znam, ale dowiedziałem się, jakie walki toczyły się na Woli.
O „krwawej Woli“ czytaliśmy nieraz w Kuryerku, ale najtajniejsza fantazya reporterów nie sprostała rzeczywistości.
Dzielnica ta była poprostu w posiadaniu garści opryszków, którym steroryzowana i bezbronna ludność płaciła stały haracz z dobrobytu, krwi, a nieraz czci.
Opowiadano mi naprzykład jak w biały dzień, w niedzielę, w oczach wychodzącego z kościoła tłumu znani wszystkim z nazwisk i przydomków nożowcy porwali przechodzącą kobietę, wciągnęli do ogrodu i tam sprawili tak zwany „manifest“, to jest kolejne gwałcenie a nikt nie śmiał pospieszyć na ratunek, wiedząc, że zginie. To też pierwszą akcyą zorganizowanej nielicznej bojówki stało się załatwienie rachunków z bandytami.
Walka była zażarta i ciężka, bandyci bowiem uzbroili się również w brauningi i nie dawali pardonu.
Ale wyszkoleni bojowcy zaczęli brać wkrótce górę. Zginęło kilku najwybitniejszych dowódców zbrodniarzy jak Rywal, Ogier i t. d.
Ogier trzymał się stosunkowo najdłużej, był to bowiem człowiek niezwykłej siły fizycznej, sprytny i odważny. Polowania na niego nie udawały się; w krytycznych chwilach krył się, by pojawić się znowu i grasować w dalszym ciągu.
Na krótko jednak przed amnestyą zyskał sobie osobistego już wroga w jednym z bojowców, z którym się zetknął w prowincyonalnem więzieniu.
Ogier dowiedziawszy się, że polityczny z Woli znajduje się w celi, dobrawszy towarzysza, wtargnął do niej nocą, by wydrzeć bojowcowi oczy. Zamiar się nie udał, chłopak wczas się zbudził, a będąc zwinnym, wymykał się ustawicznie z rąk oprawców udaremniając wykonanie operacyi, skończyło się na podrapaniu twarzy i ciężkim pobiciu.
Gdy po manifeście wrócili obaj na Wolę — zaczęło się wzajemne „odgrywanie“ — ściganie się w zemście.
Ostatni jej akt odbył się w następujących okolicznościach: chłopak jechał na ślub kolegi, gdy dano mu znać, że w pobliżu oblężono Ogiera. Młodzieniec mając jedynie sztylet, gdyż rewolwer zostawił, opuścił natychmiast orszak i pobiegł na wskazane miejsce.
Przed bramą domu z dwoma rewolwerami w ręku, w groźnej postawie widniał Ogier, w przyzwoitej odległości z laskami stała grupa robotników. Broni nikt nie miał.
Ogier zobaczywszy bojowca cofnął się do bramy i zamknął się, przewidując niebezpieczeństwo.
Blokada trwała z godzinę, wreszcie zniechęcony tłum się rozszedł, uparty chłopiec jednak został, sztyletem zaostrzył kij od miotły i uzbrojony jak w pikę postanowił czatować.
Jakoż na koniec skrzypnęła furtka, wysunął się Ogier, spojrzał w jedną stronę, a gdy zwrócił twarz w drugą otrzymał straszny cios w same oko...
Zawył, oślepiony strzelił kilkakrotnie na wiatr i począł uciekać.
Gonili się długo przeskakując parkany, aż za ostatnim, prowadzącym już w pole — Ogier upadł.
Bojowiec siadł na płocie, nie wiedząc, co czynić.
Bandyta, trzymając brauning tuż przy piersi, fiksował go krwawym okiem, mrucząc: „chodź tu ścierwo!...“
Chłopak nie kazał na siebie długo czekać, błyskawicznym susem rzucił się zbrodniarzowi na piersi i, osmolony chybionym strzałem wbił mu sztylet w serce.
Tak zginął Ogier.
Rozproszeni i przerażeni jego podkomendni wynieśli się do śródmieścia, gdzie czują się bezpieczniejsi, a mając pod bokiem redakcye, mogą się informować:
Kto winien jest temu, że szerzy się bandytyzm?



"W"
W fortach nie siedziałem, ale nasłuchałem się o nich tyle, że mogę je względnie dokładnie opisać, zwłaszcza fort Aleksieja, o którym otrzymałem piśmienne relacye.

Partye do fortów wyprawiają z ratusza w nocy. Transport eskortują żołnierze. Pochód trwa około półtorej godziny, co dla ludzi słabszych, obarczonych w dodatku pakunkami stanowi duży wysiłek.
Marsz odbywa się w głębokiej ciszy z zamarłym sercem, z niepokojącym pytaniem, czy bić będą, czy nie? Każdy żywszy ruch, groźniejszy okrzyk żołnierza wznieca popłoch w mózgu, że się krwawa rozprawa zaczyna. Godność, życie, wszystko zależy od widzimisię konwoju, od jego kaprysu, humoru.
Na podwórzu fortu więźniów liczą i wprowadzają do kazamat.
Człowiek przybywający po raz pierwszy do tych zabudowań nie może się odrazu zoryentować, gdzie jest i co ma począć z sobą.
Budynek fortu Aleksieja tworzy półkole zamknięte bramą, z jednej strony wejścia mieści się pokój dla felczera, z drugiej pokój dla dyżurnego oficera i tak zwane „kancelaryjnoje pomieszczenje“ dla żołnierzy, wreszcie idzie długi korytarz w środku „karcer“, a po obu stronach po cztery kazamaty oddzielone od korytarza drewnianą kratą. Kazamaty są prawie ciemne, w nocy oświetlają je tylko płonące w kurytarzu małe lampki, a w dzień jedyne okno w korytarzu i jego wylot, który w tym celu nie posiada drzwi.
W kazamatach są tylko nary (dawniej nie było) i piec; za posłanie służy słoma, którą zmieniają co tydzień. Od robactwa wprost się roi.
Tryb życia jest następujący: wstaje się o siódmej rano. Mycie odbywa się na podwórzu za pomocą wzajemnego oblewania się wodą z imbryków. Wrzątek do herbaty dają trzy razy dziennie. Wikt żołnierski: groch, kapusta, kasza i dwa funty chleba, produkta nieświetne, ale dużo lepsze niż w ratuszu. Spacer trwa około kwadransa.
Co dwie kazamaty stoi szyldwach, zmieniający się co parę godzin. Warta ogólna zmienia się dwa razy na dobę. W kazamacie mieszka około czterdziestu ludzi; towarzystwo nadzwyczaj mieszane: złodzieje, bandyci, polityczni. Tu w ścisłym zetknięciu się ze światem kryminalnym, można łatwiej poznać jego tajemnice. Okazuje się naprzykład, że złodziej w swoim cyrkule czuje się zupełnie bezpieczny, gdyż się opłaca, a jeżeli go aresztują, to w innym.
Stosunek w kazamacie grupy kryminalnych do politycznych jest wręcz nienawistny i stale naprężony. Wypominanie sobie wzajemnych krzywd staje się częstym tematem sprzeczek.
Co do regulaminu w fortach — to zupełnie słusznie określił jeden z oficerów:
— Instrukcya eto — ja!
Istotnie wszystko zależy od składu osobistego oddziału pełniącego wartę. Różnice pod tym względem są ogromne nie tylko w poszczególnych pułkach, ale nawet w poszczególnych „wzwodach“ jednego i tego samego pułku.
Jedne zmiany zachowują w stosunku do więźniów życzliwą neutralność, inne znów pastwią się i dokuczają tak dotkliwie, że dwanaście godzin ich pobytu wydają się nieskończoną katuszą. Złośliwa warta bije, wymyśla bez żadnego powodu, nie wypuszcza do ustępu, przez kraty kłuje bagnetem, za lada powodem grozi strzelaniem, do którego często bywa upoważniona przez dyżurnych głośno i otwarcie.
Za „szum“, hałas, — wobec którego „bronią działać“ wolno, — uważa się często proszenie do ustępu, lub wzajemna rozmowa i w tych wypadkach kilkuset ludzi w przeciągu dwunastu godzin milczy lub porozumiewa się szeptem.
W pamięci więźniów fortu Aleksieja wyżłobił niezatarty ślad dzień z dziewiętnastego na dwudziesty Listopada, gdy przybyła na wartę tak zwana „uczelnaja komanda“ to jest żołnierze wybrani na podoficerów. Był to dzień istotnie piekielny, bezprzykładny. Kamerę w ciągu doby rewidowano siedem razy, bijąc przytym kolbami i kopiąc na prawo i lewo.
Określano czas na wypróżnianie się. Przy myciu wydzielano wodę, przeznaczając kubek na dwóch ludzi. Szykanowano i dręczono w tak straszny sposób, że następna warta, słuchając, co się działo, wyraziła swoje oburzenie.
Stosunki hygieniczne fortów są niemożliwe. Lekarz załatwia się z pacyentami momentalnie. Środki apteczne są nadzwyczaj ograniczone. Do lazaretu dostać się bardzo trudno. Na tysiące więźniów przybywających codziennie — tłumaczył się doktór — posiadam zaledwie czterdzieści łóżek, a samych wenerycznych jest około trzystu.
Gdy mu odpowiedziano, że w warunkach fortu, gdzie brud, ciasnota i brak naczyń zmusza do ścisłego współżycia, z tych trzystu zrobi się wkrótce 800, — doktór rozłożył bezradnie ręce i odparł: — cóż zrobić, wiadomo więzienie — gnić trzeba!


"Ż"
Życie w szpitalu w pierwszych tygodniach wesołe i gwarne — zaczęło szybko dzień po dniu przygasać, stawać się duszne i ciężkie.

Posępne widmo choroby umysłowej wkroczyło do sali, zajmując coraz więcej pola: wkrótce na szesnastu mieliśmy pięciu obłąkanych zupełnie, lub walczących rozpaczliwie z halucynacyą, z wizyami, z pomięszaniem pojęć i zmysłów.
„Krzywy“ coraz częściej zapadał w swój letargiczny bezwład, przywieziony z Modlina szewc leżał jak trup nieruchomo na łóżku, okryty z głową w stanie głuchej melancholii, idyotycznego osłupienia. Musieliśmy go niemal przemocą karmić, by nie zamarł z głodu. Niespokojny żydek, pozornie przytomny, z rozbieganymi oczyma jak węgle, plątał się cały dzień zaaferowany niewiadomo czym, tłukł się jak ćma po nocach.
Wesoły malarz posmutniał, siedział lub leżał osowiały, skarżył się na ból głowy, na mrówki w skórze i nieraz zaczynał śmiać się bez powodu i coś pleść trzy po trzy.
Najgorsze wrażenie sprawiał fryzyer, człowiek w starszym wieku, który się borykał z ogarniającym go obłędem. Nerwy miał już rozklekotane zupełnie, najmniejszy hałas, stuknięcie podrywało go jak wybuch miny. Wszystko drażniło, w nocy napadały go wizye, straszne jakieś sny, z których budził się z okrzykiem to, że się pali szpital, to że go duszą, lub ciągną w przepaść — oprzytomniawszy pytał z rozpaczą: co mi jest? co się ze mną dzieje? Co ze mnie tu zrobili!...
Prosiliśmy władzy, by chorych przeniosła do odpowiednich zakładów.
— Przecież to nic zaraźliwego — brzmiała odpowiedź.
— Zapewne! — ale współżycie z tymi chorymi denerwowało wszystkich w najwyższym stopniu. Ja kompletnie wybiłem się ze snu, a że żadnych środków odpowiednich nie posiada apteka — zapisany chloral — drogą kancelaryjną — wędrował powoli...
Nie śpiąc wstawałem czasami w środku nocy i cicho w pantoflach szedłem przez ciemne sale pod wodociąg pić wodę. Słyszałem wówczas chrapania, oddechy, stękania bólu, bełkotania przez sen, całą gamę stłumionych szmerów, przygłuszonego cierpienia...
Czasem miewałem przygody: raz spotkany więzień, przybyły z ratusza z raną w krzyż bagnetem, runął mi w środku zdania pod nogi w ataku epilepsyi. Rzucało go tak, że przywlókł się przez pół sali, powywracał stołki, zaalarmował wszystkich... krwawa piana wystąpiła mu na usta, bił głową i rękami w podłogę, drgał nogami z taką siłą, że kilku mocnych towarzyszy nie było w stanie tych jego odruchów opanować.
Zawiadomiony doktór oświadczył, że to potwierdza trafność jego dyagnozy i chłopak prawdopodobnie ma uszkodzony mlecz pacierzowy.
Innym razem rzucił się na mnie fryzyer i dopiero poznawszy puścił z jękiem: — to wy, o Jezu! Jezu!
Przysiadłem się: — co wam jest? — pytałem.
— Albo ja wiem, takie myśli, tyle myśli skrobią w czaszce jak myszy... — i bijąc się w wierzch głowy, — cała fabryka — powtarzał, — fabrykę mi tu zrobili... zabijcie mnie, niech mnie zabiją! — wołał z wzrastającym uniesieniem, w końcu histerycznie się rozpłakał...
Wślad za szpitalem jak gdyby sposępniała i reszta więzienia... Zdarzały się nie tylko w nocy, ale i w dzień nieme chwile kamiennej ciszy, jakby w opuszczonych przez życie murach...
Rzadko tylko gdzieś poruszał się nieśmiały śpiew, jak postrzelony ptak trzepotał się w ogólnym milczeniu i bez echa ginął... Ale czasem jak pożar szerzyła się pieśń po całym gmachu, porywała wszystkich i zgodnym chórem wybuchała, wówczas śpiew stawał się niezwykle namiętny, jak pożoga płomieni, donośny, wytężony prawie w krzyk.
Minor męskich głosów nabrzmiewał dyszkantem sąsiedniej Serbii i pieśń szalała...
Zdawało się chwilami, że się rozstąpią przed nią mury, że oto jeszcze sekunda, a za głosem wyjdą wszyscy, cały zastęp ludzi, olbrzymi pochód popłynie z ulicy w ulicę...
Wysoko napięte głosy pękały nagle, gasło raptem wszystko i nastawała przeklęta, dotkliwsza niż zwykle, zabójcza cisza wyczerpania.
W tych czasach tematem naszych wieczornych rozmów, które się nie kleiły, stały się projekty ucieczki.
Teoretycznie rozpatrywano szanse jej nieraz, ale obecnie obrabiano te sprawy ze szczególnym zajęciem, snuto najdalsze plany, najbardziej fantastyczne pomysły i powracano do tego tematu ciągle, choć jasnem było, że to wszystko na nic.
Gdyby się nawet udało wydostać przez przepiłowaną kratę, pozostawał do przebycia podwórzec, po którym chodzą wciąż straże. Następnie napotyka się wysoki na półtora piętra gładki mur, którego bez cudzej pomocy lub drabinki niepodobna przeskoczyć. Za murem jeszcze szereg szyldwachów...
Wydobyć się podstępem po słynnem wywiezieniu już się nie uda...
Chyba iść na „całego“, zdobyć cudem broń i stoczyć bitwę...
Roili ludzie i o tym, karmiąc rozigraną wyobraźnię nadzieją wolności...
Nie dziwię im się zupełnie, tonący brzytwy się chwyta — a takich było wielu...
W tych czasach najgorszych byłem już na wylocie. Sędzia prowadzący śledztwo przyjął kaucyę, ale okazało się, że jestem jeszcze, jak tu mówią, „zaliczony“ za żandarmeryą, ochraną, i Jenerał-gubernatorem — czekałem więc na zgodę tych instancyi. W ten sposób zaczepiony kilkoma hakami jest każdy. Z chwilą aresztowania na chybił trafił „po usmotrienju“ więzień przytwierdza się dla pewności do paru łańcuchów, a jest ich sześć: właściwa władza sądowa, jenerał-gubernator, jenerał-gubernator wojenny, żandarmerya, oberpolicmajster i wszechpotężna „ochrana“, która, jak się wyraził jeden z jej urzędników, może aresztować człowieka za to: „jeśli u niewo niet w duszie towo czto triebujet’sia“.
Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień: towarzysz stojący w oknie zawiadomił mnie, że żona poszła do kancelaryi.
— Idziecie na wolność! na wolność!— leciał elektryzujący sygnał przez całe więzienie. Wkrótce istotnie zjawił się strażnik z potwierdzeniem wiadomości.
Spakowałem się szybko, — wyprawiłem rzeczy naprzód.
Gdy zaturkotała karetka zacząłem się żegnać.
W ostatnich tych uściskach szczerych i serdecznych ogarnęło mnie głębokie wzruszenie, cichy, ale dotkliwy żal i smutek rozstania...
— „Do widzenia, do widzenia! A zajdźcie kiedy pod okna... No, chwała Bogu, że choć jeden... może to dobry dla reszty znak...
Pamiętajcie...“
— Nie zapomnę nigdy — odpowiedziałem, ściśniętym gardłem.
Zbiegłem po schodach.
Podniósł się z okien pożegnalny śpiew...
Machałem kapeluszem...
— Nasz sztandar płynie...
W turkocie karetki więziennej goniły mnie poszarpane strofki...
— Jeszczo do ratusza, tam bumagi podpiszut... — zaczęli mnie informować siedzący obok żołnierze — a od tuda uże na swobodu...
W kancelaryi ratusza znany widok: wstrętnie tłusty ksiądz, jego maślany uśmieszek i te same co przy pierwszym widzeniu słowa: — „wieditie ich na wierch w 32oj“.
Przeciągnęła mi się mina, wracałem do dawnej kamery. Równie brudny korytarz, równie opryskliwy Siergiejew, rdzawy szczęk zamku. W kamerze czterech zupełnie obcych ludzi i piąty zawsze na stanowisku aptekarz.
— Co? znowu? Jak się macie? — przywitał mnie okrzykiem...
Z nowicyuszami zapoznałem się prędko: byli to handlowcy świeżo aresztowani, Bogu ducha, zdaje się, winni ludzie, którzy się dopytywali, kiedy ich puszczą, za co siedzą, czy prędko się sytuacya wyjaśni.
Oczywiście pocieszaliśmy ich z aptekarzem, dowodząc, że potrwa to kilka tygodni, co najmniej, a jak dobrze pójdzie to dwa, trzy miesiące — nie dłużej...
Handlowcy słuchali nas z przerażeniem.
— Ale za co?
Powtórzyłem im maksymę „ochrany“.
Z kolei jednak ja zacząłem się stawać kozłem ofiarnym żartów... Mija godzina, dwie, zbliża się noc, a nikt się po mnie nie zjawia.
— Kaźcie sobie dać siennik — drwił aptekarz — tu jak w studni, wpaść łatwo, ale wyleźć trudniej... Kaucya swoją drogą, a ratusz swoją...
Ale wreszcie rozległ się dzwonek telefonu, otwarły się drzwi:
— Stupajtie w niz...
Zacząłem się żegnać.
— Naprasno, wy tolko w kancelarju — burknął Siergiejew.
Była to jednak jego ostatnia złośliwość.
W kancelaryi ksiądz mi oświadczył, że będę dziś jeszcze puszczony, wprzód jednak mam się udać do policmajstra na „licznoje swidanje“.
To „licznoje swidanje“ wywołało silne wrażenie. Ksiądz, jak mi opowiadano, z chwilą, jakem poszedł do gmachu, gdzie mieszka jego najwyższy naczelnik na telefoniczne zapytania o mnie odpowiadał nie inaczej, jak: oni poszli, oni siejczas prijdut; jednym słowem w liczbie mnogiej, co się uważa za formę wysokiej grzeczności. Ja tymczasem siedziałem w przedpokoju kancelaryi Oberpolicmajstra, obserwując nocną ratusza robotę...
Co chwilę wpadali szpicle, żołnierze z torbami, przedstawiciele policyi — szeptali po kątach, dzwonili w telefony, latali do „sekretnego stołu“, wchodzili, wychodzili, wracali — jednym słowem krzątali się, co się zowie.
Około północy posłyszałem wreszcie uprzejme: pożałujtie i znalazłem się w elegancko umeblowanym wielkim gabinecie, w którym prawie ginął niedużego wzrostu mężczyzna w mundurze, o rumianej twarzy i przystrzyżonych wąsikach.
Zająłem wskazany fotel i słuchałem grzecznych, flegmatycznie miarowo wypowiadanych słów zgaszonego głosu...
Po paru zapytaniach o stanie mego zdrowia, otrzymałem do podpisania zobowiązanie, że w ciągu trzech dni wyjadę za granicę...
— Żona moja — odparłem — obiecała za mnie sędziemu śledczemu, że nie wyjadę, gdyż tego żądał...
— A jenerał-gubernator rozporządził się wręcz przeciwnie — brzmiała odpowiedź...
Położyłem podpis i... za kilka minut znalazłem się bez eskorty na ulicach Warszawy...
Sprawa wyjazdu z powodu protestu władz sądowych przybrała inną postać, ale to już nie należy do niniejszego opowiadania.


"W"
Więzienie zjadło mi sporo zdrowia, wykoleiło mnie trochę, przysporzyło wiele przykrości i kłopotów materyalnych, a jednak gdyby mnie kto spytał, czy żałuję, żem był za kratą — odpowiedziałbym stanowczo: nie!

Była to jakby podróż do zupełnie obcej krainy. Pobyt w świecie, gdzie wszystko dzieje się inaczej, gdzie się zyskuje zupełnie odmienne poglądy na wiele rzeczy, pozbywa się wielu utartych, a fałszywych zapatrywań, myślowych i uczuciowych nałogów — słowem przesądów.
Widziałem dno nędzy, dno upadków, otchłań niedoli, wyżyny męstwa, żywych bohaterów, cierniste pole chwały.
I przekonałem się dowodnie o tym, com tylko przeczuwał, że ludzkość w swym pochodzie naprzód musi zniszczyć te mury wilgotne od łez, przesiąknięte krwią i cierpieniem, zburzyć te klatki hańby, bo każdy pręt ich to piekielny postępek, a każdy kamień — wołający o pomstę — śmiertelny grzech!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.