Wigilia (Daniłowski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Wigilia
Pochodzenie Dwa głosy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIGILIA
Pani Andrzejowa — chociaż wczoraj do późna wykończała suknię dla hrabianki i zaledwie o pierwszej dowlokła się do domu, a w nocy długo zasnąć nie mogła, — czuje się dzisiaj wybornie. Jest tak rześka, jak nigdy.

Gdyby nie siwiejące włosy, siatka zmarszczek na twarzy i wygasłe, jakby spłowiałe, te, niegdyś tak czarne i ogniste, oczy, sądząc z jej żywych ruchów, możnaby mniemać, iż ta wysoka postać, uwijająca się w fartuchu po ciasnej kuchence, należy do innej jakiejś, młodej osoby, a nie do czterdziestoletniej wdowy po Andrzeju, techniku budowniczym, który spadł z rusztowania i głowę o bruk roztrzaskał.
Było to dawno, a chociaż dawno, dziś jeszcze bez wzruszenia szwaczka (tak tytułuje się na liście lokatorów »Halina Tokarska, wdowa«) opowiadać tego nie może. Dawniej lękała się poprostu samego wspomnienia: za każdym razem przesuwały się przed nią okrwawione nosze, powalana wapnem i gliną blada twarz i sino-żółte ręce nieboszczyka, — wywołując bolesny dreszcz i brak tchu.
Obecnie obraz ten stracił na sile i barwności; towarzyszy mu zaledwie westchnienie i mgła łez w oczach. Nic dziwnego! Złamana kość zrasta się, stając się trwalszą niż wprzódy; rozbite serce również się z czasem zabliźnia, zyskując z każdą nową rysą na wytrzymałości i harcie: tem właśnie tłomaczy się to, czemu tak rzadko pęka. A pani Tokarska nagromadziła w swem sercu owych rys niemało. Po tragicznym zgonie męża nie miała prawie czasu na dłuższą boleść, bo się wnet posypały liczne nowe troski, które, wprawdzie powoli, lecz stale przejmowały jej duszę do głębi, podobne do deszczu drobnego, co odzież najgrubszą przenika. Jej Michaś, który cudem niemal dostał się do szkoły realnej, wkrótce po pogrzebie ojca ciężko zachorował; doktorzy, lekarstwa, wpis — wszystkie te wydatki były przecież tak nieodzowne, a na zaspokojenie ich pani Halina miała: naparstek, trochę nici i igłę.
Nic też dziwnego, że w lat kilka młoda wdowa zmieniła się do niepoznania: zmizerniała, pożółkła, schudła; czarne jej oczy wypełzły od ślepienia po nocach i od płaczu; łzy zmyły rumieńce, a włos jął się prószyć siwizną.
Bóg był miłosierny, a zwłaszcza Matka Boska, do której pani Andrzejowa szczególne miała zaufanie, i lampkę co sobota przed Jej obrazem paliła. Michaś wyzdrowiał, i rósł tak szybko wzdłuż i wszerz, że stąd się nowe wywiązywały kłopoty: ani rusz było ubrania nastarczyć; stan bluzy był wiecznie na plecach, a najdłuższe, na wyrost zrobione, z wielkiemi zakładkami spodnie po wszelkich możliwych kombinacyach matki, znającej się przecież na krawiecczyźnie, niespełna w pół roku sięgały Michasiowi do kostek.
Wtedy trzeba było znowu wydostać kilka rubli, co przy szczupłych dochodach, zdobywanych szyciem po domach prywatnych, było dotkliwym wydatkiem.
Wprawdzie wdowa po długim, prowadzonym przez pokątnego doradcę, procesie, dostała kilkaset rubli odszkodowania za męża, ale nie chciała ich ruszać: miała jakiś nieprzezwyciężony wstręt do tych pieniędzy; zdawało jej się, że pachną krwią.
— Niech leżą — mawiała — w kasie. Jak Michaś dorośnie, zrobi z niemi co zechce; ja tego... tego... — tu usta jej drżały i ściskało się gardło — nie dotknę!
Fraszką jednak były dla pani Andrzejowej nadmiar pracy i kłopoty, których jej szybki rozwój Michasia dostarczał, w porównaniu z tem uczuciem radości i dumy, z jakiem rozpromieniona chodziła w niedzielę na spacer, prowadzona przez syna, co w trzeciej klasie był wzrostem jej równy, a w czwartej już przerastał matkę o pół głowy.
— Chłopak jak bawół, udał nam się! — mawiał o swym chrześniaku ślusarz Maciej, na co gruby mydlarz Piotr, któremu syna wypędzono z drugiej klasy, krzywił się niechętnie, mrucząc: Uczony — farmazon.
Kiedy zaś farmazon wyciął raz drwiącego zeń czeladnika rzeźnickiego tak silnie w pysk, że się ten nogami nakrył, odrazu przyciągnął na swoją stronę wszystkich najbardziej nieprzejednanych wrogów jego nauki, nie wyłączając i samego pokrzywdzonego.
— Mocny we łbie i w pięści! — tak odzywano się powszechnie o staromiejskim bohaterze, a w piersiach słyszącej to matki radość zalewała porysowane serce i rany dawne goiła. Jasna ta jednak epoka w życiu pani Haliny nie trwała zbyt długo. W piątej klasie Michaś już zarabiał na siebie lekcyami, przez co znaczną ulgę matce przynosił; i lecz jednocześnie zaczęło się stawać coś, czego pani Andrzejowa pojąć z początku nie mogła, a co ją bolało niezmiernie.
Jakiś, zrazu nieznaczny, a potem coraz widoczniejszy, przedział tworzył się, niewiadomo skąd, pomiędzy nią a synem, rosnąc z dniem każdym. Michaś nietylko coraz rzadziej i obojętniej rozmawiał z matką, ale czasem wyraźnie jej unikał. Chodził niewiadomo dokąd, późno wracał, znosił jakieś książeczki, które w dzień chował w piecyku przyległej kuchni, a czytał po nocach; stał się poważnym, milczącym, gdy się zaś odezwał, to drwił nieraz z takich rzeczy, które w ich kamienicy uważano za nietykalne — bluźnił, poprostu, wyrażając się dość lekko o Bogu: kościół, naprzykład, nazywał Olimpem, papieża — pontifexem. Tymczasem pani Andrzejowa — jakkolwiek pochodziła z rodziny dość inteligentnej, choć mocno podupadłej materyalnie, i otrzymała jakie takie wykształcenie (dzięki czemu nawet rodzina jej męża przyjęła ją z początku niechętnie, jako niepożądanego intruza, który im swoją wyższością myśli imponować, — wzamian za co znowu jej rodzina własna wytykała jej mezalians) — w walce o chleb zapomniała o wszystkiem, tembardziej o tem, co to jest Olimp, co pontifex, a czuła tylko, że jej smutno, smutno ogromnie, i straszno przytem, bo jest coś, co ją z serca syna wydziera, staje pomiędzy nią a nim i obojgu grozi, a czego ona zrozumieć, poznać nie może i nie wie z czem walczyć. Od czegóż jednak pani Andrzejowa była kobietą, która, gdy kocha, ma więcej rozumu w sercu niż mędrzec w głowie?
Póty więc męczyła się w noce bezsenne, chodziła do wzgardzonego przez syna Olimpu i łkała u stóp ołtarzy, aż poprostu odgadła, że między nim a nią tworzy się przepaść pojęć, wierzeń i myśli, którą musi przeskoczyć, lub zginie.
To odkrycie powodu oziębłości Michała przyniosło jej chwilową ulgę, bo przestała się gubić w męczącym chaosie domysłów i przypuszczeń, a nadto jeszcze przekonała się o tem, o czem już wątpiła chwilami i co ją napawało ogromną goryczą: że Michaś ma serce, że jest tylko przyczyna, dla której się od niej odwraca, przyczyna teraz jej znana, którą trzeba usunąć — jak? tego jeszcze nie wie, ale musi, musi koniecznie, a skoro musi, to spełni, tak samo, jak dokonała z jedną igłą w ręku tego wszystkiego, dzięki czemu Michaś nosi mundur i ma przyszłość otwartą. Rzuciła się więc z całą energią niezmordowanej swej duszy na ratunek ostatniego, najdroższego uczucia, którem żyło jej serce.
W długie wieczory, spędzane najczęściej samotnie, wydobywała książki syna z pieca i wertowała zawzięcie, chcąc najprzód poznać to źródło jej ciężkiej krzywdy. Okazało się jednak, że jest to proces nietylko nużący, ale chwilami okropny. Z początku kręciła się jej zbolała głowa, siląca się zrozumieć to, co przewyższało jej zaniedbany umysł, a gdy, koniec końców, zaczęła treść książek pojmować, jeszcze boleśniej kurczyła się jej dusza i ściskało serce: tak pełno było w tych kartkach jaskrawych zdań, godzących właśnie w to, w co przywykła wierzyć, co ją nauczono czcić i szanować. Doświadczała chwilami uczucia, że w tych czarnych liniach siedzi jakiś szatan, który ją chce opętać, wydrzeć jej najświętsze dogmaty i tradycye, i w ten sposób rozluźnioną duszę zdruzgotać. A najsilniej przerażało ją przeświadczenie, że jej syn pije z tego mętnego źródła.
— To musi być jakoś inaczej, inaczej — ja nie rozumiem nic, nic, nic, nic — szeptała wtenczas znękana, odrzucając książkę, a pokrzepiały ją w tem mniemaniu pojedyńcze, tchnące jakąś lepszą siłą, dla niej także idealne i szlachetne, ewangelicznej miłości pełne ustępy. Tylko ten ton, tak krzykliwy i drwiący tak nieraz boleśnie, a tak podobny do ostrych odezwań się jej syna — to ją doprowadzało co chwila do obłędu. A chcąc wypełnić braki wykształcenia, by lepiej oryentować się w lekturze syna, wdowa zapisała się do bezpłatnej biblioteki i co niedziela wyczekiwała tam swojej kolei. Zdobyte w ten sposób książki wywarły na nią dodatnie wrażenie; wogóle jej się podobały, niektóre ją zachwycały; nie posiadała się zaś z radości, gdy w jakiejś historyi wyczytała, że Olimp — jest to mieszkanie bogów, a pontifex — kapłan najwyższy. Wobec tego wyjaśnienia słowa Michasia nabierały zgoła innego znaczenia: nie było w nich nic tak dalece zdrożnego, prócz miny, z jaką to mówił. Ale cóż znaczy mina? — pocieszała się pani Andrzejowa — wszak sklepikarz z przeciwka ma minę ostatniego wisielca, a trudno o uczciwszą wagę i lepszy produkt... Prawdopodobnie więc mina Michasia, a także ton jego książeczek, są tylko odstraszającym pozorem, pod którym tkwi coś zupełnie innego — co mianowicie? tego jeszcze dotychczas zrozumieć nie może; ale kiedyś... kiedyś... byle tylko prędzej, bo oto słabnie, śmierć jej się często majaczy, a chce koniecznie przed pójściem do trumny choć raz serdecznie i otwarcie, jak dawniej, z nim pogadać! Trzeba się śpieszyć bardzo, bardzo — myślała wdowa, i z coraz większą gorączką rozpoczynała ten tragiczny wyścig, w którym syn miał fory olbrzymie: dobre przygotowanie, młody umysł, stosowne towarzystwo; matka zaś — brak uprzedniego wykształcenia, odosobnienie, samotność i dwadzieścia lat ciężkich nadwagi. Opuszczały ją też chwilami siły, gasły nadzieje, aż w końcu raz, kiedy, już nie modliła się, ale wprost mówiła, z rozpaczą, w głos, do obrazu Maryi Panny: — Matko Najświętsza, wróć mi serce syna! — wszedł niespodziewanie Michaś. Usłyszawszy te słowa, zmieszał się mocno i wyszedł z pokoju. Powrócił, jak zwykle, późnym wieczorem i zachowywał się napozór obojętnie, choć pani Andrzejowa przeczuwała, że nadchodzi chwila stanowcza, skutkiem czego to zamierało w niej serce, to znów tłukło się szalonym rytmem, zwłaszcza wtenczas, gdy spotykała zagadkowy, jakby badawczy wzrok syna, który wnet się jednak odwracał, udając, że jest czemś mocno zajęty. Niestety, wieczór minął w tem drażniącem oczekiwaniu bez żadnych następstw. Pani Andrzejowa widziała tylko, że syn jej nie mógł zasnąć, bo słyszała z poza parawanu, jak się długo kręcił na łóżku, zapalał papierosy, czasem wzdychał, a nazajutrz wstał wcześniej niż zwykle, milczący i chmurny, jak sfinks. Gdy zaś wrócił ze szkoły (był już w siódmej klasie), krążył dzień cały, jak jastrząb, koło matki, w której piersi zrywał się dziwny jakiś strach i niepokój za każdym razem, gdy się syn ku niej przybliżał, zmieniając się w gorzki żal, gdy odchodził w przeciwległy kąt pokoju, gdzie przypatrywał się z niezmierną uwagą obrazom, które znał oddawna, lub kręcił guzik munduru, jakby mu wiele zależało na tem, by go oderwać — a wszystkie te dziwaczne czynności spełniał z niezwykłem przejęciem i milczał przytem jak zaklęty. Raz tylko, gdy spostrzegł nową książkę u matki, spytał: skąd to? a gdy się dowiedział, że z czytelni, wystąpił mu na twarz wyraz zdziwienia, a potem jakby chmura smutku, wstydu lub winy.
Tymczasem, w miarę zapadania zmroku, wraz z ciemnością ogarniało panią Halinę jakieś nieokreślone uczucie ucisku i ciężaru w piersi; do tego dołączył się tępy ból w okolicy serca, który się rozchodził po plecach i lewem ramieniu... Czegoś podobnego doświadczyła po raz pierwszy, gdy jej przyniesiono trupa męża; później to przeszło. Czasem tylko, w chwilach rozdrażnienia lub fizycznego zmęczenia, uczucie to, jakkolwiek przelotne, słabsze w swych objawach i mniej bolesne, dokuczało jej nieraz; duszności zaś i bicia serca doświadczała dość często. Teraz jednak brak tchu był tak wielki, że choć siedziała koło otwartego okna, miała wrażenie, iż ją w worku zamknięto: przechyliła więc za ramę głowę i chwytała zbielałemi ustami chłodne powietrze, a jednocześnie wydało się jej, że tam w ciemności kołysze się nad nią śmierć. Duszność jednak przeszła: poczuła znaczną ulgę, ale zarazem takie wyczerpanie, osłabienie i bezwładność, że, choć na jotę przytomności nie straciła, w całej jej istocie nie było żadnej innej myśli, żadnego uczucia, prócz bólu istnienia. I w takiej właśnie chwili uczuła na ramieniu dłoń syna, w uchu słowo: mamo! a na włosach pocałunek. I znowu ją chwycił ogromny jakiś lęk; pierś się ścisnęła tak mocno, iż z nadludzkim wysiłkiem zdołała wydobyć ledwie szept, cichszy, niż zapomniany grób: — Michasiu! Drugi pocałunek syna wrócił jej przytomność i siły; spazmatycznie ścisnęła chłopca za szyję i rozpłakała się serdecznie, a później, opanowawszy wzruszenie, jęła mu opowiadać wszystko: całą swą mękę, starania i zabiegi, czynione w celu odzyskania jego serca; a mówiła głosem cichym i smutnym, lecz bez śladów boleści, jakby to wszystko było już tylko wspomnieniem dawno minionego nieszczęścia.
Michaś był niezawodnie chłopcem szlachetnych instynktów, miał duszę dość głęboką, trochę marzycielską, łatwo zapalną i skłonną do entuzyazmu. Wszystkie te cechy były przyczyną tej gorączki, z jaką przedwcześnie rozwinięty chłopak oddawał się zebraniom koleżeńskim i książce, i chwytał nowe pojęcia i teorye, ulegając żywiołowej potrzebie zapełnienia tej próżni, jaką po stracie wierzeń domowych chwilowo odczuwał. Jakkolwiek były to chwile rzadkie, były jednak bardzo ciężkie, i energiczna jego, pełna sił żywotnych i woli, istota unikała ich starannie, czyniąc to raczej instynktowo niż świadomie. Michaś bał się, poprostu, rozkładowych pierwiastków zwątpienia, zupełnie tak samo, jak lis trutki się boi, chociaż jeszcze jej skutków nie doświadczał, — i nieraz jedynie ze strachu przed nimi rzucał się w wir małych czynów i wielkich dysput, bez względu na to, czem jest ten wir: nieprodukcyjną stratą czasu, czy też kręceniem się ciągłem w kółko? Nic więc dziwnego, że skoro odwlekał sztucznymi środkami coraz natarczywiej narzucającą się potrzebę wniknięcia we własną swą duszę, tembardziej nie zastanawiał się nad stanem matki, nad swym do niej stosunkiem, zwłaszcza, że przywiązanie jego synowskie, jeżeli nie wygasło zupełnie, to znacznie stępiało, przygłuchło — popadł w stan nieczułego zdrętwienia. Było to naturalnym wynikiem dwóch naraz czynników.
Po pierwsze, uczuciowość jego wogóle osłabła; bo Michaś w tym okresie, zaniedbując uczucia, głównie pracował głową w kierunku urabiania świeżych przekonań, które właśnie, przez wzgląd na swą świeżość, nie zdążyły jeszcze wejść w krew i w zetknięciu się z sercem na dawnych popiołach płomienie nowych uczuć rozżarzyć. Były to tylko mniej lub więcej chłodne refleksye, martwe, jak wszelki chłód. Po drugie, był pewny, iż między nim a panią Haliną nie może być mowy o żadnej wspólności ideowej, i z tego względu z samego początku unikał starannie wszelkiej wymiany myśli, zgoła nie podejrzywając, że to oszczędzanie przykrości staje się dla matki źródłem boleści, unikanie zaś drobnych starć prowadzi prosto do katastrofy raptownego zerwania, bo z góry wyklucza wszelką możliwość porozumienia się; w dodatku, stokroć prędzej mógł przypuścić, że w materyalistycznem pojmowaniu dziejów są pewne luki, niż to, że jego matka do tego porozumienia rozpaczliwie dąży.
Dopiero scena przed obrazem otworzyła mu oczy na wiele rzeczy; w ciągu dwóch dni nietylko zrozumiał stan matki, krzywdę, którą jej wyrządził, ale odczuł w całej pełni chaos mnóstwa sprzeczności nagromadzonych w duszy.

To też obecnie w słowach pani Andrzejowej Michaś znajdował właściwie tylko potwierdzenie tego wszystkiego, co o niej przez dziś i wczoraj przemyślał: nie tyle więc wzruszała go treść opowiadania, ile sam sposób. Wzruszał go spokój jej cichego głosu, w którym drgała niezwykła tkliwość — jedyny ślad świeżego szlochania; jasność jej rozszerzonych źrenic, gdzie, zdawało się, jedynie po to zjawiły się przed chwilą łzy, by im dawne blaski przywrócić. Dziwił go brak skarg i wyrzutów, które spodziewał się usłyszeć i przyjąć w milczeniu, jako zasłużoną karę. Tymczasem oczekiwanej kary nie mógł w jej słowach odszukać; natomiast brzmiała w nich miłość olbrzymia, ciepło serdeczne, nieomal wdzięczność za wyrządzoną krzywdę. Uderzyło go to z początku, później zaczęło drażnić, bo go upokarzało coraz silniejsze poczucie winy; potem go wstyd ogarnął i dziwna jakaś nieśmiałość, która się wkrótce zmieniła w tak wielkie rozrzewnienie, że Michaś, będąc, nie tyle z natury, ile z zasady, wrogiem czułostkowości, bał się, poprostu, poruszyć, odezwać, bo czuł, że lada chwila może się rozszlochać, jak dzieciak. Siedział więc jak zastygły, skupiony, marszcząc srogo brwi, co stanowiło rażący kontrast ze smutnym, łagodnym wyrazem jego oczu, zapatrzonych gdzieś w dal.

Kiedy zaś pani Halina skończyła, nastąpiła dość długa chwila drażniącego milczenia. Później Michaś, jakby w roztargnieniu, wziął rękę matki; zaledwie jednak dotknął jej szczupłych szorstkich, pokłótych igłą palców, nie wytrzymał: osunął się nagle z krzesła i znalazł się u jej kolan. Ona zaś, wprost przerażona tem, co się dzieje, usiłowała w pierwszej chwili wstać, a gdy uczuła na swych dłoniach drżące usta syna i wilgoć łez, pozostała na miejscu bez ruchu, tając oddech w swych piersiach, jakby nie chciała stracić ani jednego wzruszenia, wypełniającego szczęściem jej serce, lub bała się spłoszyć nieprawdopodobne, rozkoszne widzenie.
Tego wieczora, choć to nie była sobota, przed obrazem Matki Boskiej zapłonęła lampka i paliła się odtąd co noc.
Pani Andrzejowa była przez pół roku zupełnie szczęśliwa. Stosunek jej do syna zmienił się do niepoznania, chociaż ułożył się w sposób trochę oryginalny, niejako odwrotny: Michał stał się przewodnikiem, opiekunem, a nawet nauczycielem swej matki, a pani Halina — niejako młodszą siostrą i wychowanką własnego syna; ale właśnie w ten sposób ziściły się najlepiej nieokreślone jej marzenia, bo takiemi są w istocie bezwiedne tęsknoty i naturalne pragnienia każdej samotnej, znużonej duszy, zwłaszcza kobiecej.
Michaś również znalazł w pojednaniu z matką wiele przyjemnych niespodzianek, bo nietylko pełne ciepła i subtelnej tkliwości kochające serce, ale i umysł obdarzony niezwykłą intuicyjną inteligencyą, bogaty w znajomość życia i doświadczenie. Okazało się, że dużo z tak zwanych w kółku Michasia »kwestyi«, które były stałym tematem, jakkolwiek ożywionych, czysto jednak teoretycznych rozpraw, są tylko pozornie czemś obcem dla pani Haliny, bo gdy syn był ledwie lichym teoretykiem, matka była świetnym praktykiem, który wiele przeszedł i widział i umiał przytem patrzeć. Jeżeli więc nie odrazu mogli się porozumieć, to głównie dlatego, że teoretyk miał na zawołanie moc gotowych terminów i formuł, w których praktyk nie mógł się zoryentować i połapać; skoro się jednak dowiedział, że to ta stara, dobrze mu znana rzecz tak się dziwacznie nazywa, czuł się u siebie w domu, gdy teoretyk tymczasem musiał miną nadrabiać.
To też, naprzykład, kiedy Michaś dowodził, że na świecie obecnie toczy się ciężka walka o byt, — matka, wiedząc już, że tak się mieni spędzanie nocy nad suknią, odnoszenie roboty w słotę lub mróz na bardzo odległą ulicę, wyczekiwanie po kilka godzin na parę rubli zapłaty — mogła powiedzieć, że od tej walki oczy pełzną i chudną ręce, włosy płowieją — i tak żyć ciężko, doprawdy! A gdy się Michaś oburzał, że do roboty przy większych gmachach zjechali obcy murarze, a ci miejscowi za marny pieniądz muszą się tułać gdzieindziej, to w duszy matki wstawało straszne wspomnienie, że to już było przed laty, i skutkiem tego mąż jej, straciwszy stałe swe miejsce, musiał, jak majster zwyczajny, czepiać się drabin, aż się z nich jedna złamała.
Naogół więc, jeżeli nie w szczegółach, to w istocie swych dążeń, Michaś znajdował w sercu swej matki sympatyczne echo, a nieraz i serdeczne żywe poparcie. Był przecież jeden temat, którego pani Andrzejowa nie chciała wcale poruszać: kwestya religii. Stała się ona nawet obecnie jedynym niepokojem, bo chociaż Michaś, na prośby matki, przestał z nią kwestyę tę wszczynać, nieraz w dysputach kolegów, którzy się teraz w mieszkaniu wdowy schodzili, rozprawiano o tem dosyć żywo. Właściwie sam Michaś najtrafniej streścił rezultat tych długich rozpraw, gdy kiedyś na zapytanie kolegi: cóż ty? — odparł: nic nie wiem! i niecierpliwie zwichrzył swą bujną czuprynę. Mimo to jednak pani Andrzejowej było ogromnie przykro słuchać, że można pytać o takie rzeczy, a jeszcze przykrzej było wiedzieć, że syn jej wątpi. Była zaś, poprostu, przerażona, gdy siebie parę razy na podobnych pytaniach schwytała. Opędzała się tym myślom zawzięcie: gdy zaś to nie pomogło, uciekała do kościoła i tam się modliła niezwykle długo i żarliwie, a w tych modlitwach było coś podobnego do konwulsyjnego skurczu ręki, ściskającej drogi przedmiot, który się z palców chce wymknąć i potłuc na miazgę. Podobne modlitwy, oraz świadomość tego, że Michaś jednak »nic nie wie«, były jedynym cieniem w całej powodzi światła i ciepła, która od pamiętnego wieczora rozpromieniła jej smutną istotę i tyle wlała ożywczej rosy w spękaną grzędę jej serca, że aż świeżym kwiatem porosła. Wraz z duszą odmłodniało i ciało: czarne oczy nabrały blasku, i choć nie były to już dawne węgle ogniste, płonął w nich przecież stale cichy promień, łagodny, jak zorza gasnącego słońca. Pani Halina nabrała ciała, twarz jej wypełniała, cera odzyskała swą świeżość, ruchy się stały żywszymi, bardziej elastycznymi — i, gdy tak szła wysoka, krokiem poważnym, lecz pewnym, zdawało się, że idzie piękny jesienny dzień. Szron w ciemnych włosach był jedyną zapowiedzią zimy.
Ta nagła zmiana w usposobieniu i zewnętrznym wyglądzie wdowy była częstym przedmiotem rozpraw wśród stałych gości poblizkiej piwiarni.
— Niech piorun trzaśnie! — zaczynał zwykle ślusarz Maciej — kuma mi tak wygląda, że aż lubo patrzeć; człowiek sam przy niej młodnieje. Jędrek! cztery piwa, gamuniu! za zdrowie kumy!
— Toż to nie stara kobieta — wtrącił sklepikarz — ileż ona ma? Najwięcej trzydziestkę!
— W wasze ręce, w moje gardło! — popijając z kufla, odpowiadał Maciej. — Co sąsiad pleciesz! Michaś ma osiemnaście, matka trzydzieści osiem, jak obszył.
— Ba, ba, ba! — krzywił się mydlarz — moja kobieta ma ledwie trzydzieści pięć, a przy niej, jak stoczek przy świecy, wygląda.
— A pamiętacie? toż to niedawno zdawało się, że ledwo zipie!
— Ha, ha! a teraz to-byś sąsiad dobrze zipał, jakby tak przyszło co do czego — uderzając mydlarza w kolano, śmiał się sklepikarz. — Bo trza państwu wiedzieć, że brunetka jak musztarda: młoda — rzadka, stara — sucha, a średnia — sam smak i kolor i moc! Mam akurat świeży transport dla sąsiadów: 2—20, ze zwrotem słoika.
— Dasz pan na kredę, to wezmę. — Tak mówię, a przepowiadam, że będziemy mieli jeszcze w kamienicy weselisko — kończył zwykle rozprawy tapicer, przyczem przymrużał lewe oko, co miało oznaczać, że ma pewne dane ku temu. A chociaż nie wiedział nic a nic, przypuszczenia miały pewne podstawy.
Na tej samej ulicy, co Halina, mieszkał niemłody introligator i zarazem flecista orkiestry teatralnej, trochę odludek i oryginał, zresztą człowiek dość inteligentny, który, zarówno jak wdowa, pochodził z lepszej sfery. Z powodu oprawy jakiejś książki Michasia zetknęli się z sobą raz i drugi, a ta znajomość przelotna, poparta wspólnością pochodzenia, tradycyi i wychowania, a także podobieństwem, jeżeli nie kolei losów, to ostatecznego rezultatu, który ich oboje do niższego środowiska doprowadził, posłużyła za grunt do zażylszych stosunków. Jeżeli jednak pan Michał Stawski od dość dawna żywił dla pani Haliny coś więcej niż sympatyę, to w sercu wdowy uczucie to drgać zaczęło właśnie w epoce jej odrodzenia i prawdopodobnie stało się z kolei pierwiastkiem, potęgującym wzrost nagły pulsów jej życia. Wdowa już przedtem raz kategorycznie odmówiła fleciście, co nie zamąciło jednak ich dobrych stosunków, a obecnie lękała się, poprostu, by starań swych nie ponowił, bo czuła, że trudno jej będzie powiedzieć: tak! przez wzgląd na syna, a może trudniej jeszcze: nie! przez wzgląd na własne swe serce, gdzie wraz ze spokojem i szczęściem odezwała się struna, którą przedtem uważała za starganą i zniszczoną już na zawsze. Te same jednak okoliczności, które zdawały się sprzyjać zamiarom muzyka, stały się w rezultacie pośrednią przyczyną nowego niepowodzenia. Jeżeli przedtem pan Michał przyjął z rezygnacyą słowa wyroku, to obecnie czuł, że ponowna odmowa będzie dlań nietylko przykrością, lecz ciężkim ciosem. To też im wyraźniej domyślał się, że w sercu wdowy zaszła pomyślna dlań zmiana, tem większy go strach ogarniał przed chwilą stanowczą. Im silniej pragnął, tem silniej się wahał, aż w końcu spóźnił się fatalnie.
Rok szkolny minął tak szybko, jak każde szczęście. Ogólna radość z patentu dojrzałości Michasia miała się wkrótce zamienić dla pani Haliny w ciemne źródło smutku i tęsknoty. Michaś musiał wyjechać do wyższego zakładu technicznego w dalekie strony. Matka wiedziała, że dla przyszłości syna jest to konieczne; nigdy jedna nie zastanawiała się dłużej nad tem, a do ostatniej chwili, zajęta przygotowaniami do wyjazdu, nie podejrzywała, jak bardzo bolesną będzie dla niej rozłąka.

Dopiero gdy uderzył ostatni dzwonek, wdowa uczuła w swej piersi, poprostu, fizyczny ból, jakby nie dzwonka serce, ale jej własne ktoś targnął. Pociąg gwizdnął i ruszył... Pani Halina zadygotała, jakby ten ostry dźwięk przebił ją na wylot, a później z uczuciem chłodu w członkach zastygła na miejscu, niema i zimna, jak bryła lodowa. Ciężkie wagony mijały ją coraz szybciej i szybciej; Michaś ze swego machał chustką; w końcu mignęła latarnia, jeszcze raz buchnął kłąb dymu, gdzieś w oddali zamigotały różnokolorowe światełka podniesionego sygnału — i znikło wszystko, a ona ciągle jeszcze patrzała przed siebie jakimś wylękłym, osłupiałym wzrokiem, i, choć jej oczy były niezwykle szeroko rozwarte, nie rozróżniała ani szyn, ani słupów telegraficznych, widziała tylko jakąś ciemną mgłę, w której migały jaśniejsze płatki białe, jak chustka Michasia. Dopiero kilkakrotne gwizdanie manewrującej lokomotywy wyrwało ją z odrętwienia; drgnęła jakby ze snu zbudzona i sennym wzrokiem obejrzała się wokoło: za nią był pusty peron, przed nią pusta płaszczyzna zżętego pola, ale największa pustka była w niej samej w tej chwili. Powróciła tramwajem do domu, gdzie w nocy po raz pierwszy od kilku miesięcy powtórzyły się dawne objawy: wrażenie niezwykłego ucisku w lewej piersi, brak tchu, niepokój i olbrzymie osłabienie; do tego dołączyły się nieznane przedtem, kilkakrotne, szybko następujące po sobie, szarpania w sercu. Jednem słowem, była tak chora, że kilka dni podnieść się z łóżka nie mogła. A wstała tak zmieniona, że zdawało się, iż te dnie — to lata. Potem zrobiło się jej znacznie lepiej, ale dawnych sił już w sobie nie czuła. W najbliższą niedzielę zjawił się pan Stawski, który czekał tylko wyjazdu Michasia, — i doczekał się mniej więcej takiej samej jak przedtem odpowiedzi.

— Nie! panie Michale, to już nie dla mnie; pono mi bliższa trumna, niż wesele! — przyczem powiedziała to tak znękanym głosem i taki wyraz zmęczenia i smutku legł na jej twarzy, że flecista nie śmiał protestować, wstał, wziął cylinder i, westchnąwszy, wyszedł w milczeniu. Ledwie jednak zdążył drzwi zamknąć, pani Halina rozpłakała się, może właśnie dlatego, że ani iskry dawnego uczucia nie mogła odnaleźć w swem sercu. I nietylko ta iskra, ale cała jej istota po wyjeździe syna naraz przygasła: cera zmierzchła, przymgliły się oczy, stępiał umysł, wola i wszystkie uczucia. Stało się z nią coś podobnego, co ze skrzypcami, gdy im nałożą surdynkę: te same skrzypce, smyczek i struny te same — a jednak jakże odmiennie brzmi cała melodya! Dźwięki głuche, słabe, przyciszone i smutne, jak śpiew śmiertelnie chorego człowieka. Takim tłumikiem dla duszy ludzkiej bywa tęsknota: a ona-to właśnie po wyjeździe syna w duszy osamotnionej matki się rozsiadła. Z początku bolesna, jakby skoncentrowana w jednej komórce jej chorego serca, niezwykle ostra i paląca, rozpłynęła się powoli po całej jej istocie, pogrążając duszę w stały stan łagodnego smutku i apatyi, stan graniczący niemal z melancholią.
Pani Halina, która przez pierwsze kilka tygodni po rozstaniu się z Michasiem, chwilami, szczególniej wieczorem, nie mogła, poprostu, wysiedzieć w pokoju samotnie, po pewnym czasie uspokoiła się ogromnie. Przestała szlochać po nocach, przestała rzucać się na kolana przed obraz Maryi Panny i, klęcząc z twarzą ukrytą w dłoniach, powtarzać niezmordowanie jedne i te same słowa: Matko Najświętsza, Matko Częstochowska, Matko Bolesna!... Sercowe jej ataki również osłabły; a jeżeli wszystkie podobne wybuchy zdarzały się czasami, szczególniej po otrzymaniu listu od syna, były jednak coraz rzadsze, mniej silne, aż w końcu ustąpiły zupełnie. Wdowa stopniowo odzyskała apetyt, sen, a nawet zdawało się, iż snu potrzebuje więcej, niż dawniej, bo choć zwykle kładła się dość wcześnie, wstawała przecież niechętnie i cały dzień wyglądała, chodziła i pracowała jak zaspana: myliła ściegi, chwilami znów opuszczała ręce z robotą wzdłuż ciała i patrzyła łzawemi, zamglonemi oczyma gdzieś w dal, jakby zamyślona głęboko, choć nie myślała o niczem; nieraz szukała długo nożyczek, które leżały tuż przy niej, a czasami musiała sobie przypominać: czego właściwie szuka? i co ma robić? To też krzywiono się na nią i możeby wymówiono jej robotę, gdyby nie to, iż pani Halina po wyjeździe Michasia, zamiast rubla dziennie, brała tylko pół i jedzenie (bez kolacyi), co w gruncie rzeczy, przy jej słabym apetycie, było bardzo tanio, szczególniej dla domów familijnych, gdzie jeden stołownik mniej, jeden więcej nic prawie nie znaczy; przytem zupełnie już gratis pozostawała przyjemność odszepnięcia na zapytanie zaproszonego na obiad gościa: qu’est-ce que c’est?
— Ah, c’est une pauvre femme, — ściubie tam coś dla moich dziewczątek... Może pan dobierze sałaty — Izia przyrządzała!...
W rezultacie więc, pomimo swej opieszałości, miała pani Halina dnie wszystkie zajęte i od dziewiątej z rana do ósmej w wieczór była zawsze za domem. Wieczory w domu różniły się od dnia głównie tem, że nie szyła; spędzała je zwykle w jeden i ten sam sposób. Zdejmowała zwierzchnie odzienie, zapalała lampkę przed obrazem, nastawiała mały samowarek i siadała na fotelu, gdzie często pogrążała się w taki niemal kataleptyczny stan osłupienia, że nieraz i samowar zgasł i cała kamienica już dawno spała: a pani Halina siedziała ciągle nieruchoma, wpatrzona w jeden punkt przestrzeni. Dopiero jakiś dźwięk, zwykle przeciągłe wycie syreny w poblizkiej fabryce budziło ją z odrętwienia. Wtenczas z głębokiem westchnieniem wstawała, zbliżała się do samowara, dotykała go oburącz, a czując, że chłodny, uśmiechała się jakimś wprost rozdzierająco smutnym uśmiechem, zaczynała się rozbierać z automatyczną powolnością i kładła się spać, zapominając czasem o wieczornym pacierzu. Nazajutrz wstawała późno, jeszcze mizerniejsza, bardziej apatyczna i przybita niż zwykle.
W ten sposób minęły z górą dwa lata.
Przez ten czas Michaś ani razu nie mógł odwiedzić matki, bo dostał jakąś świetną kondycyę, z warunkiem jednak, że na wakacye i święta nie będzie opuszczał swoich pupilów. Zgodził się bez wahania, bo musiał. Z pieniędzy złożonych w kasie wybrał prawie wszystko, i wkrótce mógł się zostać na bruku bez grosza. Donosił o tej lekcyi matce, jak o wielkiem szczęściu, którego doniosłość pani Halina oceniła rozsądkiem, a gorycz w nim zawartą wchłonęła w swe serce. Od tego czasu wszystkie święta, w które ucząca się młodzież ma dłuższe ferye, wdowa obchodziła tak smutno, jak pogrzebowe rocznice. Uroczystość tych dni, gwar i powszechne wesele zdawały się istnieć jedynie na to, by silniej uzmysłowić jej samotność i dać odczuć, że dawniej święta spędzali razem; mogliby i teraz, ale nie będą. Swoją drogą pani Andrzejowa, ulegając nałogowi tradycyi, dwa razy, myśląc ciągle: po co to wszystko? — przyrządziła sobie rybę na wigilię, dwa razy kupiła babkę, kółko kiełbasy i kraszankę, i oba razy oddała to jedzenie zaglądającym do niej żebrakom, a malowane jajko jakiemuś ulicznikowi, co miał oczy tak wielkie i ciemne, jak jej syn. W tym roku również z przykrem uczuciem słuchała wyrzekań pani mecenasowej, że mąka droga, a ryby na wagę złota, bo jej to przypomniało, że zbliża się Boże Narodzenie. Aż naraz w ostatnią niedzielę adwentu, akurat wtenczas, gdy był flecista, który, choć rzadziej, jednak stale ją odwiedzał, przyniósł jej pocztylion kartkę otwartą. Zaledwie jednak pani Halina przebiegła ją oczyma, przybladła silnie i zaczęła oddychać niezwykle szybko, jakby jej brakło tchu.
— Co pani jest? zerwał się wystraszony flecista. Ona zaś, chwytając otwartemi ustami powietrze, oddała mu list.
— Mamusiu! vivat! Rodziciele moich hebesów, uważają, iż ich pociechy są już dość duże, by mogły samodzielnie zbijać bąki na święta. Stąd wniosek prosty, jak obręcz, że przyjadę. Cieszę się, jak oberwany wisielec. Dyablo mi już tęskno do Ciebie, wszystkich i wszystkiego. Wyjeżdżam w przyszły czwartek, o ósmej na wigilię będę w domu. Proszę nie zapomnieć o rybie na zimno i o łamańcach; a maku nie żałować: wszak muszę odjeść moje dwie...
Tu muzyk przestał czytać, słysząc szmer cichego płaczu. Podniósł zdziwione oczy i zobaczył bladą już, ale uśmiechnioną twarz pani Haliny i wielkie, staczające się po jej policzkach, łzy.
— Och! panie Michale! panie Michale! — odezwała się w końcu przerywanym głosem wdowa i, zanim zdumiony flecista zdobył się na odpowiedź, wyrwała mu z ręki list i przycisnęła namiętnie do swych ust tę żółtą kartkę. Muzykowi, niewiadomo dlaczego, zrobiło się dziwnie smutno; wstał, spojrzał, jakby z wyrzutem, w rozpromienione oczy uszczęśliwionej kobiety i wyszedł tak szybko, że pani Halina, która go miała zamiar zaprosić dziś na obiad, nie zdążyła tego uskutecznić. Potrzebowała jednak widocznie przed kimś się wygadać, i to zaraz, bo chwyciła szal i, narzuciwszy go na głowę, przebiegła przez podwórze i wpadła, jak wicher, do mydlarzowej, tak jeszcze wzruszona i blada, że sąsiadka była pewna, iż co najmniej złodzieje z góry bieliznę pokradli. Gdy zaś dowiedziała się o wszystkiem, ucieszyła się serdecznie, prawdopodobnie przez wzgląd na swą siedemnastoletnią Manię, która była nietylko wysoka, jak świeca, ale równie szczupła i blada, poza tem dobra i gospodarna dziewczyna, niegdyś towarzyszka zabaw dziecinnych Michasia, a w rojeniach patrzących na to matek — przyszła jego żona. Po mydlarzowej wkrótce cała kamienica wiedziała, że syn pani Tokarskiej przyjeżdża, bo wdowa każdemu, kogokolwiek spotkała, czuła się w obowiązku zakomunikować tę wielką nowinę, tak przytem w jej mniemaniu pełną szczęścia, że chwilami była, poprostu, niemile zdziwiona, widząc, jak niektórzy zachowują się wobec tej wiadomości chłodno i obojętnie. Jeżeli jednak niejedna kwaśna mina, słysząc po raz pierwszy — Michaś przyjeżdża! — pozostała równie kwaśną, twarz pani Haliny, za każdym razem, gdy komuś lub sobie powtarzała te słowa, promieniała, jak zorza.
— Ale na panią mróz działa, jak wiosna — zauważyła w poniedziałek mecenasowa, widząc, jak pani Halina, tak jeszcze w sobotę apatyczna, dziś z niezwykłą energią stębnuje spódnicę.
— Syn mój przyjeżdża, — odpowiada tryumfującym głosem wdowa, a twarz i oczy jaśnieją błogim uśmiechem.
— Pani to coraz młodsza, jak Boga kocham! Wygląda pani, jak, nie przymierzając, te malinowe pomarańcze, pyszne... po dziesiątce, dla pani grosz opuszczę po znajomości, — trzepie sklepikarz, wydając jej resztę. — Michaś przyjeżdża! Uśmiechała się pani Halina i, nie wie dlaczego, radaby uściskać tego poczciwca. Jednem słowem, jest to jedyne wyczerpujące objaśnienie, którego wdowa chętnie udziela wszystkim, co się zdziwili tą nagłą zmianą w całej jej istocie.
A dziwić się jest czemu! — bo gdy oto teraz obiera rybę, z wypiekami na twarzy od gorąca blachy, pod którą się pieką strucle i łamańce, wygląda, jak młoda kobieta, która w celu mistyfikacyi przypudrowała sobie włosy, pokładła trochę zmarszczków na rumianej twarzy i cień rzuciła pod błyszczące swe oczy. Wprawdzie zmrok już zapada, trudno więc określić, co w tym wyglądzie jest prawdą, a co fałszem; niewątpliwie jednak pani Halina w ciągu kilku dni odmłodniała co najmniej o lat parę. Czuje to sama, że jest dziś tak zdrowa, wesoła i żwawa, jak rzadko. Od rana krząta się w kuchni, nie czując zmęczenia, przytem wszystko udaje się jej wyśmienicie. Sandacz w galarecie trzęsie się tak apetycznie, żeby z przyjemnością zjadła kawałek, zwłaszcza, że czuje głód; nie chce go jednak sama napoczynać. Natomiast wyjmuje struclę z pieca, wycina ze spodu spory trójkącik, chucha nań i próbuje... wyśmienite, bez cienia zakalca.
— No, jak idzie, to idzie — szepce uradowana wdowa, odpinając fartuch. — Wszystko już prawie gotowe. Zupa migdałowa stygnie w wazie, farsz, sosy — palce lizać!
Karasia dosmaży na patelni w trakcie wieczerzy. A teraz, marsz po resztę sprawunków. Wigilię pani Halina urządza królewską: wszak może sobie pozwolić. Suknię hrabianki skończyła na termin, pieniądze ma: o, tu! w woreczku — pięć, trzy i trzy — jedenaście rubli; na wino, bakalie, pierniki — aż nadto. Trzeba się tylko przebrać — myśli. Wchodzi do pokoju, siada na chwilę odpocząć, wyjmuje z za gorsu pomiętą kartkę, czyta ją po raz setny, uśmiecha się i całuje. Wkrótce potem w czarnej, dość długiej szubie, w bronzowej w grochy woalce, dobranej do koloru kapelusza, i nicianych rękawiczkach wybiega na ulicę.
Słońce już dobrze zaszło, a w mieście niemal tak jasno, jak w dzień. Ze wszystkich wystaw sklepowych przez ogromne witryny wylewają się potoki światła na ulice pokryte śniegiem, co jest tak zjeżdżony i stratowany, że wygląda, jak popiół. Ruch przytem wszędzie niezwykły: na chodniku tłumy ludzi najrozmaitszego rodzaju, płci, wieku i gatunku, pędzą w różne strony z niezwykłym pośpiechem, jakby w gorączce; prześcigają się nawzajem, potrącają się, witają, śmieją, rozmawiają, gdzieniegdzie znów się kłócą, a robią to tak pośpiesznie na gwałt, iż łatwo się domyślić, że blizki już termin, do którego trzeba to wszystko skończyć. Pośpiech znać wszędzie: w szybkich ruchach, w podnieceniu twarzy, w wyrazie przeważnie śmiejących się oczu, w sposobie trzymania paczek, któremi każdy prawie jest mniej lub więcej obładowany, w całym tym gwarze urywanych rozmów, zdań i wykrzykników, a zwłaszcza w szybkich tempach grzmiących furioso grzechotek, co szarpią się gwałtownie, jakby się chciały oderwać od chudych szyi różnomaścistych koni, które w parę lub pojedynkę rozwożą sanki po całem mieście.
W chłodnem powietrzu unoszą się powoli białe puchy rzadkiego śniegu, co stanowi jedyny kontrast z całą tą pulsującą przyśpieszonem tętnem pstrą mieszaniną ludzi, gwaru, migających się sanek i świateł, co, zdaje się, dziś płoną także weselej i szybciej, niż zwykle. Ruchliwy wir ten zaraz od bramy porywa nową cząstkę w postaci pani Haliny, która się czuje w nim wybornie. Jej stan duchowy harmonizuje zupełnie z tym podnieconym i wesoło śpieszącym się tłumem. Idzie szybko, uśmiechniona, zręcznie wymijając przechodniów; czyni to instynktowo, bo nie na tłum patrzy: oczy jej suwają się ciekawie po witrynach sklepowych, gdzie się mienią kokieteryjnie najrozmaitsze przedmioty: krawaty, lampy, materyały bławatne, placki, dziady czekoladowe o białych kapturach i lukrowanych brodach, serdelki, salcesony, gwiazdy, świeczki parafinowane i inne przybory do przybrania choinki — aż w końcu w jednej — piramida z butelek. Tu pani Halina oddziela się od tłumu i wpada do składu win.
W sklepie tłok. Trudno docisnąć się do kontuaru. Co chwila ktoś kogoś potrąca; wokoło słychać: — Przepraszam! To moje nogi! Co się pani pchasz! Kiedyż to będzie? — od godziny czekam na ten tokaj. — W tej sekundzie — uspokajają nietylko wypomadowani, ale spoceni subjekci, kręcąc się, jak frygi. Pną się po drabinkach, zawijają butelki, piszą kartki do kasy, szturchają podręcznych chłopaków, nie mogąc wydołać żądaniom niecierpliwiącej się publiczności. Pani Halina wciska się, jak klin, pomiędzy jakiegoś łysego pana i grubą panią w pysznej rotundzie. Otyła dama, snadź mocno zirytowana tem zuchwalstwem, mierzy panią Halinę oburzonem spojrzeniem, w którem się maluje cała różnica istniejąca pomiędzy drogim aksamitem jej futra a tanim kortem zwyczajnej salopy. Wdowa jednak nie zwraca na to najmniejszej uwagi; ciśnie się dalej i jest wkrótce u celu.
— Butelkę węgierskiego — zwraca się do subjekta.
— Słodkie czy wytrawne?
— Wytrawne — odpowiada wdowa, ulegając nie swemu gustowi, lecz przypuszczalnym upodobaniom dorosłego syna.
— Co więcej?
— Wódki.
— Kimel, Jeziorko, wioślarka, żubrówka, cyklista — bardzo dobra.
— Niech będzie żubrówka.
— Proszę 2.20 do kasy — komenderuje subjekt, wręczając jej kartkę.
Wkrótce pani Halina, wyciśnięta jak cytryna, bynajmniej jednak nie kwaśna, z dwiema butelkami pod pachą wydostaje się na ulicę. Wdowa nie lubi takich pysznych sklepów, gdzie nie może się ani potargować, ani odpocząć, ani pogadać, gdzie subjekt patrzy na nią z góry i do młodych dam się uśmiecha.
— Niema jak Żydzi — myśli, przebiega przez ulicę tuż pod nosem dorożkarskiego konia i wpada do sklepu galanteryjnego.
O ile magazyny spożywcze pracują dziś niezwykle, sklepy jak ten są prawie puste.
To też odrazu dwaj, trochę brudni, ale eleganccy, kędzierzawi, o wielkich nosach subjekci, zrywają się z swych miejsc, jak dwa naraz uderzone klawisze, gotowi do usług pani dobrodziejki.
— Krawaty — komenderuje pani Tokarska, rzucając się bez ceremonii na wolne krzesło.
W tej chwili cały stos kartonowych pudełek zjawia się na kontuarze.
— Muszki, długie, wiązane, plastrony — recytują subjekci, rozkładając z niezwykłą precyzyą »doborowy« towar.
— Ten bardzo gustowny i tani, pani dobrodziejko — zachwala jeden, przymierzając do klapy czarnego żakieta jaskrawy plastron.
— Żydowszczyzna — wzrusza ramionami pani Halina — proszę o lepsze; wezmę dwa, ale porządne, potrzebuję dla syna, który dziś przyjeżdża — dodaje wdowa takim tonem, jakby oczekiwała, że na tę wieść obie kędzierzawe głowy schylą się pokornie do jej kolan.
Głowy jednak, zamiast na dół, jadą szybko w górę, są już pod sufitem, ciągnąc z najwyższych półek nowe pudła.
— Po czemu te? — wybiera pani Halina jeden z najgustowniejszych krawatów.
— Rubel pięćdziesiąt, pani dobrodziejko; czysty jedwab. — Dla pani odstąpimy złotówkę — dodaje szybko drugi, spostrzegając na twarzy wdowy drwiący wyraz.
— Gadaj pan zdrów, — oburza się wdowa — jest akurat tak czysty jedwab, jak pańskie sumienie. Biorę ten i ten mniejszy, razem dziesięć złotych; ani grosza więcej.
Zaczynają się targi, podczas których obie kędzierzawe głowy wysilają całą swą wymowę, by przekonać panią Halinę, iż jedynie dla niej i jej syna są gotowi stracić parę złotych i oddać jej ten zagraniczny towar za dwa ruble. Pani Halina jednak okazuje się tak twardą, że koniec końców zwycięża; w dodatku każe sobie butelki związać sznureczkiem i z nową paczką, nie zważając na natarczywe propozycye kupienia spinek dla syna i, wprost za psie pieniądze — wiedeńskiej portmonetki, rzuciwszy krótkie adieu, wychodzi.
— Padam do nóg — brzmią jednocześnie dwa głosy, a potem jeden, zwracając się do towarzysza, mówi z westchnieniem:
— Panie Henryk, cobyś pan robił, gdyby wszystkie kundmany były takie? — Niech jej wątroba spuchnie z rękami i nogami! — warczy pan Henryk, porządkując rozrzucone krawaty.
Tymczasem wdowa, schodząc ze schodków, spostrzega w sznurze wijących się sanek znajomą, wyczerpaną twarz jadącego gdzieś z tłomoczkiem doktora. — Gdzie ten Wilski wyjeżdża? — dziwi się pani Halina, która u doktorostwa szyje dość często i chętnie, bo jakkolwiek sama Wilska jest to grymaśna dama, ma przecież jedną zaletę, mianowicie syna Antosia, który koleguje z Michasiem. Jest to więc dom, w którym wdowa może się prawie zawsze czegoś nowego dowiedzieć, jeżeli nie o samym Michasiu, to o środowisku, w którem on przebywa. Raz nawet widziała Antosia, który jej długo opowiadał o mieście, o synu, o niezwykłej popularności, jaką się ten »Tokarz« cieszy wśród kolegów, i z niekłamaną życzliwością zapewniał panią Halinę, że jej Michaś to setny i zacny chłop, dzielna dusza ich kółka, przyczem uszczęśliwiona matka miała sposobność oglądać ładny mundur ich zakładu. Wszystko to przypomina sobie pani Halina, patrząc na niepoczesną, jakby dziś jeszcze więcej zgarbioną i zmęczoną, postać jadącego doktora. — W taki dzień wyjeżdża chyba do chorego... Biedny człowiek! nie ma nigdy spokoju — myśli pani Halina — zapracowany, a ona... Tu tok jej myśli przerywa natrętny, świdrujący głos małego obdartusa:
— Niech pani kupi kalendarzyk za pięć kopiejek.
— Nie potrzebuję — brzmi ostra odpowiedź.
— Moja złota paniusiu! — naprzykrza się dalej, goniąc ją, chłopak, a w głosie jego brzmi tak namiętna prośba, że pani Halina, jakkolwiek jest wogóle oszczędna i nie lubi wydrwigroszów, zatrzymuje się na chwilę. Przygląda się małej, stojącej przed nią, drżącej od zimna figurce, a w miarę tego jak patrzy na tę nieletnią nędzę, ogarnia ją litość i rozrzewnienie.
Z zasady jednak obdarza ona żebraków tylko w naturze.
— Poczekaj tu — mówi, wpada do sklepu, kupuje parę paczek pierników, każe zawinąć wszystkie prócz jednej, którą obdarza oniemiałego od szczęścia malca, poczem, szybko zwróciwszy się w boczną ulicę w kierunku domu, wstępuje jeszcze do sklepikarza po bakalie. Jest już około szóstej, sklep więc pusty: z tem większą radością gospodarz wita spóźnioną klientkę.
— O, pani Andrzejowa, rozhulała się pani widzę — śmieje się sklepikarz, odbierając z jej ręki pakunki, — proszę dać, skurczybyk odniesie. A co mam dodać?
— Dwa funty bakalii, tylko karmelków jak najmniej, a więcej marmoladek i daktyli.
— Pani to-by pewno chciała samej malagi. Ładniebym wyszedł! — żartuje sklepikarz, odważając towar. O, i pan Michał — dodaje, witając życzliwym uśmiechem wchodzącego muzyka.
Pan Michał jednak jest dziś niezwykle chmurny, wita ozięble obecnych i siada w końcu, ponury jak grabarz, otaczając się kłębami papierosowego dymu, jakby się chciał w nich pogrążyć i schować. Nikt też nie zwraca nań uwagi, bo pani Halina wraz z kupcem jest zajęta wybieraniem malinowych pomarańcz, a tak zwany skurczybyk, mały chłopiec do posługi, korzystając ze stosownej chwili, łasuje rodzynki.
Muzyk tymczasem, z jakimś gorzkim wyrazem, przygląda się nieznacznie rozpromienionej wdowie i nagle, gdy ta już ma wychodzić, ofiarowuje się zastąpić skurczybyka w odniesieniu paczek.
— Wszystko jedno — mówi na pozór obojętnie — idziemy w jedną stronę: po co malec ma darmo drzeć buty?
Uwaga ta jest tak racyonalna, że niepodobna oponować: pani Halina więc się zgadza, choć niewiadomo skąd, jest jej dziś tak dziwnie w towarzystwie muzyka, że nie wie, od czego zacząć rozmowę.
Szczęściem, wyręcza ją pan Michał.
— Dziś — wigilia! — mówi, równając się z wdową.
— Aha! — odpowiada pani Halina, jakby zdziwiona tą nowiną.
— Smutny dzień!
— Dlaczego?
— To jest przynajmniej dla mnie; dadzą mi w restauracyi, zamiast kotleta na łoju, zepsutą rybę i przytem w sali będzie pusto i nudno... A w domu fałszywe kolędy będą mi szewcy wyśpiewywali w sąsiedztwie. Oczywiście, popiją się przy okazyi.
Melancholijny ton głosu i treść jego słów budzą w sercu pani Haliny serdeczne współczucie. Czuje, że możeby wypadało zaprosić go na wieczór, ale z drugiej strony chce ten wieczór spędzić sam na sam z synem: nie odpowiada nic. Przykre milczenie trwa chwilę, poczem muzyk, wskazując oczyma paczki, mówi trochę zgryźliwie: — To wszystko dla Michasia!
— Tak — brzmi jakby nieśmiała odpowiedź.
— Naturalnie — z odcieniem gorzkiej ironii, ciągnie dalej muzyk. — Wszędzie Michaś, zawsze Michaś! On jeden tak się tłoczy w pani istocie, że nikt więcej już się zmieścić nie może!... A pan Michał — wybucha nagle — ma przecież swój flet: niech więc dmucha w to drewno... ta dziurawa fujarka to jego powiernik, przyjaciel, jedyny towarzysz! Czego chcieć więcej! aż jedenaście klawiszy! Jest na czem wypiszczeć swoją tęsknotę, samotność i żal...
— Panie Michale! niech mi pan wierzy — przerywa mocno wzruszona wdowa.
— W co ja mam wierzyć? — szepcze prawie groźnie, zatrzymując się, muzyk i spogląda jej w twarz takim jakimś dziwnym wzrokiem, że pani Halina spuszcza oczy i zapomina, co mu chciała powiedzieć.
Po chwili jednak wzrok muzyka łagodnieje dziwnie: milczy sekundę, a potem miękko, z lekkiem drżeniem i wielką prośbą — mówi cicho: — Przepraszam!
Znów następuje długa pauza, którą teraz przerywa pani Halina.
— Widzi pan, jak Michasia kocham, jeżeli mógłby być kto, to jeden pan; ale to na nic, na nic! — już nie czas! — kończy szybko, kategorycznie i nie swoim głosem.
— Dlaczego nie czas? — szepcze błagalnie muzyk, wchodząc w bramę.
— Bo nie czas — odpowiada pani Halina, a jednocześnie czuje, że w niej zapalają się jakieś iskierki, które kłam słowom zadają.
Muzyk westchnął i dopiero na schodach, wręczając jej przy drzwiach pakunki, rzekł smutnie:
— Więc to ostatnie słowo, które mi pani daje na gwiazdkę?
Pani Halina długo milczała, wpatrując się usilnie w wyszarzałe futro swej mufki, jakby je po raz pierwszy dostrzegała, a potem, nagle niknąc w drzwiach, rzuciła mu nizkim, stłumionym głosem: nie wiem!
Radosne »dziękuję« zabrzmiało za drzwiami; potem dało się słyszeć coś jakby poruszenie klamki, a następnie wdowa usłyszała wesołe gwizdanie tryumfującego marsza.
Wyjrzała przez okno — i spotkał ją pełen galanteryi istnie młodzieńczy ukłon szpakowatego muzyka. Pani Halina cofnęła się szybko w głąb’ pokoju, jakby nierada z tego, co zaszło; usiadła na chwilę, czując się niezwykle podnieconą. — Głupstwo! głupstwo! nic z tego! — szepnęła, potrząsając głową, jakby chciała wyrzucić jakąś natrętną myśl. Później oparła się o poręcz fotelu i długo patrzyła w ciemny szafir nieba, gdzie drżały tłumy gwiazd, jasne i ciche.
Dopiero księżyc, co się wychylił bladą twarzą z za dachów, zbudził ją swym smutnym blaskiem z zadumy.
— Co robić? — szepnęła pani Halina, oglądając się naokoło, i teraz dopiero spostrzegła, że lampka przed ołtarzem nie płonie: chwyciła więc spiesznie butelkę z oliwą, dolała lampkę, wrzuciła pływający knotek na korku i zapaliła, patrząc przytem w bronzową twarz Matki Bożej z takim jakimś życzliwym wyrazem, jakby chciała powiedzieć:
— Nie bój się, Ty!... to tylko chwilowe zapomnienie. — Następnie wyjęła obrus, nakryła stół, położyła opłatki, wysypała we frażetowski koszyk bakalie, ustawiła butelki, dwa nakrycia i z widocznem zadowoleniem przyglądała się chwilę swojemu dziełu. — Która to godzina? — spojrzała na zegarek. — Siódma! — O wpół do dziewiątej przyjedzie. Usiadła na fotelu; zerwała się jednak wkrótce i zaczęła chodzić po pokoju. Ogarnęła ją jakaś gorączka — wir uczuć i myśli. Michaś, pan Michał — wszystko latało po jej głowie, nie dając jej ustać na miejscu. Nie mogła wytrzymać dłużej w mieszkaniu, w ciszy, która spływała na miasto w uroczystą godzinę wigilijnego wieczoru. — Wiem, co zrobię — szepnęła w końcu, ubierając się ponownie do wyjścia. Zdmuchnęła świecę, zbiegła szybko ze schodów i wpadła do kuchni sąsiadki.
— Moja Maryanno! — zwróciła się do służącej, która smażyła rybę — co to? już jedzą?
— O, już!
— Proszę, oto klucz: niech Maryanna przyśle za jaki kwadransik swoją Anusię, by ogień pod blachą rozpaliła; ja pobiegnę tymczasem do mostu. Spotkam Michasia, przyjedziemy razem. Moja Maryanno...
— Dobrze, dobrze, niech Bóg prowadzi — odparła dobrodusznie służąca, która lubiła panią Halinę, jak zresztą prawie wszyscy w kamienicy.
— Dziękuję ślicznie — rzuciła wdowa, wybiegając na ulicę.
— A pani gdzie? — zaczepił ją wesoło stróż.
— Na spotkanie — odparła, niknąc w cieniu bramy. — Na spotkanie! — powtórzyła raz jeszcze, czując, że jakaś ciepła fala rozlewa się w jej sercu, i szybko dążyła przez ulice miasta, bardzo już puste. Trudno było uwierzyć, że jeszcze przed godziną panował tu tłok, gwałt i gwar nie do opisania.
Wszystkie sklepy pozamykane. Rzadkie latarnie napróżno usiłują rozproszyć ciemności, paląc się przytem niechętnie, jakby rozżalone, że je zostawiono na pastwę samotności, mroku i zimna w ten wieczór świąteczny.
Ta panująca naokół cisza, ten wielki spokój łagodzi podniecony stan pani Haliny tak, iż około mostu zatrzymuje się prawie bez śladów poprzedniego wzruszenia.
Czuje się nawet trochę zmęczoną, opiera się więc o balustradę i rozgląda naokoło. Nigdzie nikogo; gdzieś na moście tylko słychać łoskot kroków spóźnionego przechodnia; jakiś dzwonek odległy rzuca się, łka i jęczy coraz słabiej i dalej, i w końcu umiera. Znowu cisza, aż w uszach szumi.
I nagle na jej tle, jak osiem stosów ognistych, rozpalają się kolejno i gasną pełne i poważne tony bijącego na wieży zegaru.
— Michaś wysiada! — szepcze pani Halina, i druga fala szczęścia rozlewa się w jej duszy. — Jeszcze pół godziny — myśli, przypatrując się jasno oświeconym oknom stojącej w dole kamienicy. Widok jest rzeczywiście pociągający i ciepły: pośrodku pokoju błyszczy się duży stół, zastawiony obficie; wigilia snadź się dopiero rozpoczyna, bo w końcu stołu stoi skupiona gromadka mężczyzn, kobiet i dzieci; wszyscy podchodzą po kolei do siwej, pokurczonej staruszki, skubiąc z jej ręki biały opłatek. Ona całuje w głowę każdego — zupełnie jednakowo, bez żadnej różnicy, czy to dorosłego, czy dziecko, i trzęsącą się dłonią robi nad każdym znak krzyża.
W oknach wyższego piętra obraz trochę odmienny: tam naokoło wysokiej, jarzącej się choinki skaczą rozradowane pędraki, a jakiś, jeszcze na czworakach chodzący, obywatel, zapewne przyszły marzyciel, wytrzeszcza swe wielkie oczy i jedną tłustą rączkę wyciąga w kierunku złocistej gwiazdy, lśniącej na szczycie.
— Może i Michasiowi trzeba było ubrać choinkę? — myśli wzruszona pani Halina i śmieje się z własnej swej myśli, przypominając sobie końcowy ustęp listu: »Nie wiem, czy mama mnie pozna, bo zarost mi wyrósł bajeczny«. Tu wdowa spogląda wzdłuż mostu, widząc jednak pustkę w długiej perspektywie, opiera się znowu o poręcz i patrzy w dół na rzekę. — Zamarzła; pokryta śniegiem wygląda jak biała puszysta wstęga, wprawiona w ciężkie ramy kamiennego brzegu. Po obu krawędziach ram powbijane latarnie, jak złotogłowe gwoździe, ciągną się długim szeregiem, coraz gęstsze i mniejsze. Gdzieniegdzie z pod śniegu wyzierają połyskujące tafle lodu, a daleko widać coś jakby ciemny pień, z cętką ognistą — to ściśnięta krą berlinka — ze światełkami w okienku. Rzeka jest w tej chwili trochę podobna do zapatrzonej na nią kobiety: stoi, jak ona, napozór spokojna; w głębi jednak, pod lodu powłoką, kręcą się nurty i wiry — tak samo jak na dnie duszy pani Haliny zaczynają się kłębić wspomnienia i płyną, szemrząc cicho, w sposób jedynie dla niej uchwytny.
Pani Halina tak jest wsłuchana w echową melodyę przebrzmiałej przeszłości, że nie uważa, iż tuż za nią przesuwają się jedne sanki, potem drugie i trzecie, aż dopiero głośniejsze dzwonki jakiegoś prywatnego pojazdu budzą ją z marzeń.
Wdowa się szybko ogląda; gwałtownie goni oczyma niknące już po placu saneczki, a nie mogąc rozróżnić w zmroku siedzących osób, zbliża się do kraty i z wypiekami na twarzy czeka.
— Jadą! — Sanki jednokonne; na przodzie kuferek; to nie Michaś: on ma kosz, a może... — myśli szybko wdowa.
— Rzeczywiście nie on, jakieś dwie panie.
Odrazu kilkoro! Pani Halina przebiega po nich szybko oczyma... jego niema! Znowu sanki — koszyk na koźle — podobny...
Pani Halinie serce wali jak młotem... Nie! jakichś dwóch panów.
Dłuższa przerwa.
Znowu sanki; w nich rozparty jegomość w futrze z wesołą miną. Dalej barania czapka, pod nią znudzona twarz.
Znowu jeszcze dłuższa przerwa.
— Matko Najświętsza! — modli się gorączkowo pani Halina — czyżby?... — Nie! Jadą jeszcze.
Biały, duży koń, koszyk obok dorożkarza, za nim coś jakby mundurowa czapka.
— On, on... — szepcze, cała w ogniach, pani Halina, podbiegając parę kroków.
— Nie! oficer.
W następnych sankach czuła para; jadą w uścisku. Dalej już nic!
Pani Halina jest blizką płaczu, wytęża ucho... cicho! Co to jest? okropnie cicho, nie, jakiś dzwonek... O Boże! — mówi wdowa, odzyskując utrudniony oddech.
Dzwonek się zbliża bardzo powoli... jadą prawie stępa... dlaczego? Pierwsze puste... co to jest? drugie puste... to niepodobna! trzecich niema...
— Skąd wy, skąd wy? — dopytuje się wdowa jakimś zająkliwym głosem, gorączkowo i prawie z rozpaczą.
— A juści z dworca — odpowiadają chmurnie dorożkarze — pasażerów, psia kość, niema; po próżnicy człowiek się włóczył.
— Z dworca! — powtórzyła Halina, łapiąc się za kratę. — Nie, to nie może być! on przejechał wtenczas, tak, tak!... — szepcze, czując, że się pod nią trzęsą nogi.
— No, jedzie pani, czy nie? — pyta dorożkarz.
— A jakże!... jadę... jadę... tylko prędko, mój panie — mówi wdowa przepojonym łzami głosem, pakując się do sanek.
— On jest w domu, napewno — szepcze drżącemi ustami, wydobywając zapłatę z portmonetki.
Dorożkarz zacina konia i, choć jedzie wyciągniętym kłusem, dla niej wlecze się jak żółw.
— Jakby na złość! — Prędzej! — jęczy nerwowo kobieta przez zaciśnięte zęby.
— Pr! — zatrzymuje dorożkarz konia przed bramą.
Pani Halina rzuca mu pieniądze i wpada na podwórze, a w ślad za nią leci ochrypły głos: — Za kawalerską jazdę tylko tyle! Psia krew, bodaj-byś, cholero, nogi połamała!...
Życzenie to omal się nie spełnia, bo wdowa, spostrzegłszy w swych oknach światło, z radosnym piskiem: — Jest! — szybko, jak iskra po loncie, przelatuje schody i otwiera gwałtownie niezatrzaśnięte drzwi.
Nikogo; pod blachą syczy ogień, a w drugim pokoju na oknie dopala się wielkim płomieniem topniejący ogarek, snadź zapomniany przez roztargnioną Anusię.
Pani Halina wodzi przez chwilę wprost zdumionym i mętnym wzrokiem po białych ścianach mieszkania, a potem, z jakimś cichym jękiem skaleczonego dziecka, osuwa się na fotel.
Siedzi chwilę, oddychając z trudnością, zgarbiona, jakaś niższa, jakby przygięta do ziemi całym ciężarem zabitej nadziei i tak gwałtownie przeistoczonej w ból radości.
Wkrótce staje się jej tak duszno, że, nie rozpina, ale wprost rozrywa szubę na sobie, zrzuca kapelusz, rzuca to wszystko na podłogę, a sama opiera się obydwoma łokciami na stole, kryjąc twarz w dłonie. W pełgającym płomyku dogasającej świecy widać tylko jej srebrne włosy, chude, drżące palce, przez które zaczynają się sączyć łzy tak obfite, że się staczają po dłoniach, kapią na obrus, bryzgając na opłatki, na daktyle, marmoladki i figi; zdają się nawet przenikać przez delikatne łupinki słodkich migdałów, zmieniając je w gorzkie.
Pani Halina dygocze cała od płaczu, a jest tak pogrążona w swojej boleści, że nie słyszy, jak ktoś dopytuje się stróża: gdzie mieszka Tokarska? nie słyszy również kroków po schodach, i dopiero na dźwięk klamki i skrzyp drzwi podnosi nieśmiało załzawione swe oczy.
Z ciemnej futryny wynurza się przekrzywiony kapelusz, wydatna pierś i pokryta potem, czerwona, jakby pomieszana, twarz doktorowej Wilskiej.
— Syn pani jest? — sapie doktorowa, rzucając się na krzesło.
— Nie! — wstając nagle, odpowiada, ze ściśniętem gardłem, pani Halina, a jednocześnie jakieś okropne przeczucie zrywa się w jej duszy. Czuje, że jakiś chłód chwyta ją za nogi: opiera się więc o ścianę, bielsza, niż ściana, i z błagalnym wyrazem wylękłego dziecka, które mają uderzyć, wpatruje się w twarz niespodziewanego gościa.
— Ma się rozumieć — zaczyna trzepać tymczasem, zwracając oczy, doktorowa — wiem, niema i nie może być... i mój Antoś także! Boże, co to będzie?... co to będzie?.. Powiadam Tokarskiej: sądny dzień!... Dziś zrana jakiś nieznajomy jegomość wręcza mi od kuzyna list... Gdzież on?... — szuka niecierpliwie po kieszeniach — właśnie! przeczytałam, myślałam, że umrę. Bo to już od tygodnia, a my nic nie wiemy. Michaś, mój i jeszcze kilku... nic nie rozumiem... nic nie wiem... dlaczego?...
— Co pani jest? — urywa nagle.
Pani Halina rzeczywiście wygląda wprost okropnie. Oparta o ścianę, ma usta sine i wpół otwarte... Głowa odrzucona w tył pozwala widzieć rozdętą szyję i gwałtownie pulsujące tętnice. W suchych jej rozszerzonych źrenicach migały jakieś złe ognie. Zato na czole, policzkach i rękach lśnią się obficie krople chłodnego potu, niby zmarzłe łzy, jakby, nie mogąc oczyma, całem swem ciałem płakała. Wargi jej poruszają się bezdźwięcznie, a wykrzywione kurczowo palce wpijają się w fałdy czarnej spódnicy.
— Co pani jest? — szepcze po raz drugi wylękła doktorowa, wstając z krzesła.
Pani Halina znowu porusza kilkakrotnie ustami; jakiś spazm wstrząsa jej piersi; wypręża się, jak przeciągnięta struna, i w końcu gdzieś z dna duszy wydobywa ni to szept, ni to jęk: — Nic.
Pani Halina zostaje przylepiona do ściany w poprzedniej pozycyi, w takiem jakiemś bolesnem natężeniu wszystkich swych zmysłów, że nietylko czuje każde tętno szarpiącego się w niej serca, każde cierpiące włókno swych nerwów, ale najlżejszy szmer odbija się zdwojonem echem w jej istocie. Słyszy, jak ogarek, syknąwszy, zgasł. — Kroki spuszczającej się po schodach doktorowej wydają jej się niezwykłym łoskotem, a głosy, które właśnie na dole zaczynają śpiewać kolędę, biją w nią, jak grom.

— »Bóg się rodzi, moc truchleje!«

Ogromny dźwięk wstrząsa nią całą. I jednocześnie zrywają się w niej dwie myśli: że jest jakaś moc, która nie truchleje, choć Bóg się rodzi, a potem zapytanie: »Gdzie ten Bóg? Gdzie On?« — A pani Halina pyta w sposób tak okropny, tak niecierpiący zwłoki w odpowiedzi, że, nie słysząc jej znikąd, poprostu, obłąkana z boleści, w śmiertelnym dreszczu zbliża się nagle w stronę obrazu i dmucha na lampkę, usiłując zgasić to samo światło, które dziś z taką wiarą sama wznieciła. Płomyk się silnie zachwiał, choć nie zgasł; a jeszcze się silniej zachwiała pani Halina. Kredowo blada, z oczyma wysadzonemi z orbit, zaczęła bić rękami powietrze, wśród gwałtownych oddechów zakręciła się na jednem miejscu, chwyciła się oburącz za lewą pierś i runęła na wznak.

»Pan niebiosów obnażony!
»Ogień krzepnie, blask ciemnieje...«

Wyleciała nowa strofa — wpadła do jej pokoju i cofnęła się nagle, jakby wylękła.
Pani Halina krzepła.
Tymczasem płomyk w różowej lampce palił się już silniej, choć drżał jeszcze; a w migotliwem jego świetle ciemna twarz Matki Boskiej wyglądała niezwyczajnie: zdawało się, że dwa cięcia miecza na policzkach nabrzmiały krwią, słodkie zaś, smutne jej oczy obróciły się w dół na podłogę, gdzie w srebrnej aureoli włosów bielała twarz kobieca, cicha jak zdeptany kwiat i prawie nie straszna, gdyby nie szkliste oczy, w których leżała pustka ogromna i wielkie przerażenie.

»Ma granice nieskończony!«

Grzmiał dalej chór i urwał nagle, jakby poczuł, że gdzieś w pobliżu krąży śmierć. Stało się cicho bardzo, a była to chwila uroczysta i niezwykła; bo właśnie trzy dość dziwne rzeczy leciały nad ziemią: silna pieśń, smutna dusza i wielka boleść, która tę duszę z serca wydarła; i może być, że w jakimś punkcie globu miał się urodzić poeta i odbywało się nowe wcielenie duszy — w ciało pieśni — w duszę boleści — w pieśń!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.