Sylwandira/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SYLWANDIRA.

ROMANS
Aleksandra Dumas.
PRZEŁOŻYŁ Z FRANCUSKIEGO
J. B.

Tom III.

WARSZAWA.
w Drukarni S. Orgelbranda Księgarza i Typografa
przy ulicy Miodowéj Nr. 496.

1852.

Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
w Warszawie dnia 20 Lutego (3 Marca) 1852 r.

Cenzor J. Tugendhold.






XXI.
Jak król zapomniał odwołać pomyłkę jaką popełniono względem kawalera d’Auguilhem, i co z tego wynikło.

W okolicznościach podobnych, chociaż mniéj ważnych, widzieliśmy już Rogera u dzieła. Wiemy z jaką wytrwałością, powziąwszy raz postanowienie, dążył do jego wykonania.
Tydzień upłynął, w czasie którego Roger sądziłby, że ubliża zaufaniu jakie powinien był mieć w Jego Królewskiej Mości, gdyby choć pomyślał o zamiarze, który tylko w razie zapomnienia miał być dokonanym. Przez ten czas nie nudził się bardzo, chociaż towarzysze przechadzki unikali go zawsze. Nadzieja towarzyszyła mu, i za każdą razą gdy otwierano drzwi jego więzienia, sądził, że król odwoływał dokonaną względem niego omyłkę.
Lecz król miał zapewnie co innego do czynienia, nie zajmować się kawalerem d’Anguilhem; tydzień przeto upłynął, a omyłka jaką względem niego popełniono, nie została naprawioną. Gdy tedy naznaczony termin minął, Roger na seryjo zaczął myśléć o dokonaniu swojego zamiaru.
Przedewszystkiem obejrzał swoje więzienie.
Najwięcéj zwróciły jego uwagę:
Drzwi dębowe grube na trzy cale,
Okno z podwójną kratą,
Ściany cztéry stopy grubości mające, Wszystko to nie wzbudzało wielkich nadziei.
Roger wstrząsnął drzwiami; dwa zamki i dwie zasuwy ręczyły za ich trwałość.
Roger sprobował krat w oknie: były głęboko wmurowane w ścianę.
Roger wreszcie obejrzał ściany; wszędzie za uderzeniem wydawały odgłos przytłumiony, co dowodziło, że były wszędzie jednakowéj grubości.
Trzeba tedy było żelaznego drąga do wyważenia drzwi.
Trzeba było pilnika do przepiłowania krat w oknie.
Trzeba było motyki do zrobienia otworu w murze.
Roger nie miał żadnego z tych narzędzi.
Lecz posiadał przemysł człowieka, wychowanego na wsi i przywykłego do radzenia sobie bez cudzej pomocy w rozlicznych okolicznościach i kłopotach, przytrafiających się w swobodném wiejskiém życiu; lecz posiadał tę cierpliwość właściwą więźniowi, którego umysł przez całe godziny, dni, lata nawet, zaprzątnięty jedną myślą, myśli o oswobodzeniu.
Obejrzawszy wewnątrz swoje więzienie, postanowił uważać go zewnątrz.
Jak zazwyczaj, wypuszczano go na przechadzkę. Wyszedłszy z swojéj izdebki, przeszedł przez wielki pokój, który ją poprzedzał i w którym ciągle zgromadzały się nocną porą wszystkie szczury i koty z sąsiedztwa.
Był to rodzaj magazynu z oknem niezakratowaném, wychodzącém nie wiadomo gdzie; gdyż nie wolno było Rogerowi zbliżać się do niego. Ten magazyn napełniony był staremi materacami, kołdrami, firankami i kuframi, i podobny był do sklepu jakiego handlarza starzyzny.
Łatwo pojąć jak wygodną była podobna sala dla kotów, myszy i szczurów.
Następnie prowadzono Rogera przez długi korytarz; ten korytarz miał dwoje drzwi, jedne od pokoju, który poprzedzał jego izdebkę, drugie wychodzące na kręcone schody, które wiodły na platformę.
Te dwoje drzwi opatrzone w zamki i zasuwy; nadto szyldwach przechadzał się po korytarzu, od jednych drzwi do drugich.
Tą razą Roger nie probował nawet zawiązać rozmowy z swojemi współtowarzyszami niewoli. Miał swoję myśl, z którą rozmawiał i na którą odpowiadał. Dwie godziny upłynęły, których końca Roger z niecierpliwością oczekiwał, gdyż pragnął jak najprędzéj powrócić do więzienia. Niepodobieństwem było przesiębrać ucieczkę przez platformę, gdyż dwoje drzwi i szyldwach stały temu na przeszkodzie.
Całą przeto nadzieję pokładał na pokoju służącym za magazyn. Dla tego téż powracając, Roger przejrzał go z wielką uwagą. Hałas dający się słyszéć przez okno wskazywał, że to okno wychodziło na ulicę. Dostrzegł nadto, że w tym magazynie znajdowała się dostateczna ilość płótna z materaców i kołder na zrobienie powroza.
Przedewszystkiém tedy, należało się dostać do tego magazynu.
Tym sposobem Rogera dzieliły od wolności jedne tylko drzwi, lecz jakie drzwi! ściana dębowa trzy cali gruba mocno osadzona w kamiennym murze.
Żadnéj zawiasy, żadnego gwoździa nie widać było od strony izdebki; cały mechanizm był wewnątrz i tém samém niepodobieństwem było oderwać zamek, choćby nawet były potrzebne do tego narzędzia.
Tém bardziéj téż, gdy ich nie było.
Przyniesiono więźniowi kolacyją; gdy otwierano drzwi rzucił oczyma do drugiego pokoju i usłyszał wołania handlarzy przechodzących przez ulicę.
Posiliwszy się, Roger rzucił się na łóżko.
Wtedy usłyszał lekki szmer, wyciągnął szyje i ujrzał myszkę, która zachęcona ciszą panującą w pokoju, przybywała znowu pożywić się okruszynami z jego stołu.
Tą razą Roger z wielkiém swojém podziwieniem, nie doświadczył tego samego wstrętu co dawniéj do mysiego rodzaju: to małe zwierzątko przybywające w odwiedziny do więźnia i pożywiające się resztkami jego jadła, wzbudzało już w nim więcéj zajęcia niż obrzydzenia; zresztą Roger zaczynał się nudzić i ten gość obiecywał mu jakąkolwiek rozrywkę.
Tymczasem noc nadeszła: Roger rozebrał się i położył w łóżko. Ponieważ stosownie do przepisów, nie wolno było dawać więźniom światła, przymuszeni byli kłaść się o zachodzie słońca.
Na swoje nieszczęście, od czasu jak zamieszkał w Paryżu, Roger odzwyczaił się od wczesnego udawania się na spoczynek, stosując się do ówczesnego zwyczaju, gdy wieczorne zabawy i kolacyje były w modzie, przywykł dopiéro o drugiéj po północy kłaść się do łóżka. Zresztą, gdy w Anguilhem szedł spać o ósméj wieczorem, to zazwyczaj po dniu przepędzonym na polowaniu lub konnéj przejażdżce. Wtedy znużenie fizyczne rychło sprowadzało sen. Lecz w więzieniu zupełnie inaczéj rzecz się miała. Siła żywotna wrząca w jego żyłach, nie miała którędy uchodzić. Krew uderzała do głowy więźnia; arteryje biły w nim jak gdyby miał gorączkę. Zamykał oczy i wpadał w ten rodzaj odrętwienia, który nie jest ani snem, ani czuwaniem. Wtedy najdziwaczniejsze widziadła przesuwały mu się przed oczyma. Przez całą noc przewracał się tylko na łóżku; dopiéro około godziny drugiéj nad ranem zasypiał; lecz i wtedy dręczyły go sny okropne. Już to rosły mu skrzydła jak u ptaka, i ulatywał przez okno; już znowu zamieniał się w mysz, i przemykał się pod drzwiami; następnie w chwili gdy biegał po rynnach lub szybował po powietrzu, brakło mu nagle łapek lub skrzydeł, i zdawało mu się, że spada w niezgłębione przepaści, i budził się, niedosięgnąwszy dna z bijącém sercem i czołem potem oblaném.
Wówczas, niepodobna mu już było na nowo zasnąć.
Za piérwszym brzaskiem dziennym, Roger wyskakiwał z łóżka. Natychmiast zaczynał obchodzić swój pokój, jak niedźwiedź klatkę, oglądając ściany i okno, lecz zatrzymując się zawsze w końcu przed drzwiami.
Przeklęte te drzwi, którym brakowało tylko rozpaczliwego napisu, aby stały się podobnemi do bramy piekielnéj.
A jednak przez te drzwi musiał koniecznie przejść.
Przyniesiono Rogerowi śniadanie; zjadł je prędko, pokruszył ile mógł najwięcéj chleba, rozrzucił okruchy koło samych drzwi, i usiadł na ławce, w kącie najodlegléjszym odedrzwi.
Dzięki tym wszystkim ostrożnościom, niezadługo ujrzał spiczasty pyszczek swojéj sąsiadki.
Pomimo bezkarności z jaką biegała po pokoju w dniu poprzedzającym, myszka długo nie śmiała posunąć się daléj. Kilka razy cofała się i wysuwała, aż nareszcie przywabiona okruszynami rozrzuconemi na podłodze, a nadewszystko nieruchomością Rogera przemknęła się do pokoju, zatrzymawszy się jak gdyby przestraszona własną śmiałością; lecz wkrótce zaspokojona, zaczęła zajadać okruszyny z tysiącznemi minkami, skokami i giestami, które bawiły bardzo Rogera. Nie sądził nigdy, aby mysz mogła się stać tak zabawném zwierzątkiem.
Na nieszczęście Roger siedząc nieruchomie jak posąg, poczuł kurcz w lewéj nodze. Wtedy uczynił poruszenie tak wyraźne, że mysz uciekła.
Wówczas zaczął rozmyślać, że w dwóch przypadkach mógłby uczynić tak samo jak mysz, to jest, albo gdyby sam był takiéj objętości jak otwór, albo téż gdyby otwór był takiéj objętości jak on.
Rzecz oczywista, że tylko w jednym z tych dwóch przypadków, mógł wydostać się przez drzwi.
Dowiódłszy sobie téj prawdy, Roger jako człowiek z rozumem pełnym logiczności, zadał sobie następujące pytanie:
— Jakim sposobem wydrążają ludzie drzewo?
I sam sobie odpowiedział:
— Dwoma sposobami.
Za pomocą żelaza.
I za pomocą ognia.
Dostać jakiegobądź narzędzia żelaznego było niepodobieństwém.
Dostać ognia, było tylko rzeczą trudną.
Roger przeto postanowił koniecznie dostać ognia.
Na nieszczęście nie można było narzekać na zimno. Był sam środek lata, Roger zaś czuł, że do zimy nie miałby cierpliwości czekać. Zresztą przez ten czas mogłaby przyjść gubernatorowi ochota przenieść go do innego pomieszkania.
Roger tedy zaczął rozmyślać nad sposobem dostania ognia.
Tego samego wieczoru, miał już gotów cały plan.
O dziewiątéj godzinie szyldwach czuwający na korytarzu, usłyszał jakieś jęki i narzekania, które jak się przekonał pochodziły z pokoju Rogera.
O dziesiątéj, gdy piérwszy rond przechodził, szyldwach uwiadomił o tém oficera, ten zbliżył się do drzwi, i przekonał się o prawdzie doniesienia szyldwacha.
Przywołano dozorcy, który otworzywszy drzwi od pokoju Rogera, znalazł więźnia leżącego na łóżku i narzekającego na okropne bóle w żołądku. Sprowadzono miejscowego lekarza, który obejrzawszy chorego, przepisał mu tyzannę z lipowego kwiatu, gdyż herbata nie była jeszcze wówczas w używaniu.
Na drugi dzień, Roger nie wstał wcale z łóżka, narzekając ciągle na boleści w wnętrznościach. Pomimo to o godzinie drugiéj wypił rosół, który mu przyniesiono ze stołu samego gubernatora. Lecz po rosole, jęki na nowo się rozpoczęły; przywołano znowu doktora, któremu Roger oświadczył, że pewny był, iż go chciano otruć.
Doktór użył natychmiast stosownych lekarstw; lecz jak się spodziewał, nie znalazł żadnego śladu trujących substancyj, w tém co jadł więzień.
Wszelako Roger nie przestawał uważać się za ofiarę trucizny i od téj chwili oświadczył, że choćby miał umrzeć z głodu, nie weźmie w usta pożywienia, któregoby sam własnemi rękoma nie przyprawił.
Przez resztę dnia, Roger dotrzymał słowa: nie dotknął się wcale kolacyi, którą nazajutrz rano przynosząc śniadanie, dozorca znalazł nietkniętą.
Gdy nadeszła godzina przechadzki, Roger żądał aby go wypuszczono; lecz powiedziano mu, że godzinę zmieniono. Obawiano się aby Roger nie skarżył się przed innemi więźniami, że go otruto, i aby jego towarzysze nie wzięli tego oszczerstwa za prawdę.
Otworzono mu przeto drzwi dopiéro o godzinie piątéj. Roger, drugi dzień już nic nie jadł; był bardzo blady, i wydawał się mocno cierpiącym: nie mógł ustać na platformie i musiano mu przynieść krzesło, na którém siedział przez cały czas.
Wracając, w magazynie poprzedzającym jego pokój, zrobiło mu się słabo; wtedy słabym głosem zażądał świeżego powietrza, i zaprowadzono go do okna.
Roger, wychylił głowę przez dymnik, i przekonał się że okno to wychodziło na bulwar padołu nędzy. Sześćdziesiąt stóp przynajmniéj dzieliło go od ziemi, a ponieważ wszystkie okna niższych piątr, opatrzone były w kraty, ze strony zewnętrznéj ujrzał pod sobą las sztab żelaznych, których ostre końce zwrócone były ku niemu. Roger zadrżał na ten widok; co jego dozorca wziął naturalnie za skutek słabości; pomimo to jednak postanowił, że tędy uciecze.
Wróciwszy do swojego więzienia, Roger stale odmawiał wszelkiego pożywienia, utrzymując ciągle że go chciano otruć i oświadczając, że wolał umrzeć z głodu jak od trucizny.
Podobne oskarżenie było zbyt ważne, aby nie miało zwrócić uwagi gubernatora. Przeto udał się nazajutrz rano do swojego stołownika, i istotnie znalazł wczorajszą kolacyją nietkniętą. Już prawie od pięćdziesięciu godzin Roger nie miał nic w ustach.
To téż był bardzo słaby i zmieniony. Gubernator starał się ile możności zaspokoić go i ofiarował się kosztować przed nim wszelkich potraw, jakie mu będą przynoszone; lecz Roger odmówił, mówiąc, iż to dowodzenie go nie przekonywa, gdyż gubernator mógł przed lub po jedzeniu zażywać antydota i tym sposobem niszczyć działania trucizny.
Gubernator był w wielkim kłopocie. Nie uwiadomiono go jaka była przyczyna uwięzienia kawalera d’Anguilhem. Byćby bardzo mogło, że król lada chwila mógł zażądać dostawienia sobie więźnia, czy dla przywrócenia mu wolności, czy téż dla ukarania. Zapytał przeto Rogera, czego sobie życzył, przyrzekając mu, że byleby tylko było w jego mocy, uczyni wszystko, aby go zadowolić.
Roger powtórzył życzenie, które już dawniéj objawił, to jest, aby sam przyrządzał sobie pokarm, oświadczając przytém, że tyle już wycierpiał od owéj trucizny, że w przeciwnym razie gotów jest zamorzyć się głodem.
Ponieważ gubernator nie widział nic tak dalece złego w żądaniu Rogera, przychylił się do niego; tymczasem zaś, ponieważ Roger był bardzo osłabiony, przyniesiono mu dwa jajka tak świeżo zniesione że były jeszcze ciepłe, i butelka wina Bordeaux.
Ponieważ w jajkach nie było żadnego widocznego otworu, ponieważ butelka wina Bordeaux, zdawała się oddawna zakorkowaną, i lak na niéj był zupełnie nietknięty, Roger nie czynił żadnéj trudności i zjadł dwa jajka, oraz wypił szklankę wina Bordeaux.
Rozumie się samo przez się, że po tym lekkim posiłku, więzień nie doznał żadnéj słabości.
Owszem ten posiłek jakkolwiek lekki, wrócił nieco sił Rogerowi, który nie przywykły do postów, bardzo wiele cierpiał z powodu téj dyjety, którą sam sobie przepisał, i gdyby gubernator nie wyprowadził go tak w porę z kłopotu, może nie miałby odwagi odgrywać dłużej zamierzonéj komedyi.
Nareszcie dosięgnął pożądanego celu. Przyniesiono mu fajerkę, mieszek, węgli, kilka talerzy i tygielków glinianych, oraz jaj, legumin i masła.
Nadto spore naczynie napełnione wodą. Roger jako myśliwy, nieraz w czasie swoich wycieczek w okolicach Auguilhem’u, przymuszony był sam przyrządzać sobie posiłek. Umiejętność ta przydała mu się w obecnéj okoliczności, i obiad jaki sobie sam zgotował, smakował mu lepiéj niż najwykwintniejsza uczta, co nie uwłaczając jego biegłości w kucharskiéj sztuce, przypisać także należało długiemu postowi.
Téj saméj nocy, szyldwach, któremu zalecono jak największą uwagę, nie słyszał żadnych jęków. Roger domyślając się, że baczność będzie podwojoną, poświęcił tę noc, jedynie na spoczynek, i zapewnie spał tak smaczno, jak jeszcze nigdy, od czasu swojego pobytu w więzieniu.
Nazajutrz gubernator przybył sam, osobiście dowiedzieć się o zdrowiu swojego więźnia. Zastał go zajętego gotowaniem sobie śniadania. To chwalebne usposobienie oszczędzało zacnemu oficerowi długich badań; przeto zapytał tylko Rogera o zdrowie i przyjąwszy jego podziękowania, oddalił się.
Po jego odejściu, Roger rozmyślał nad swoim zamiarem, który postanowił wykonać w nocy dnia następnego. O godzinie piątéj, wypuszczono go na przechadzkę: jak dnia poprzedzającego, żadnego z więzili nie było na platformie. Reszta wieczoru i cały dzień następny przeszły spokojnie i nic nie stało na przeszkodzie wykonaniu zamierzonego planu. Nie było żadnych przepowiedni tak złych, jak dobrych. Nie widziano, ani komety, ani zaćmienia słońca. Roger przeto, nie wahał się ani na chwilę.
Wszelako z mocném biciem serca, widział zbliżającą się noc; lecz spieszmy dodać, że to wzruszenie nie pochodziło z wspomnienia niebezpieczeństw, na jakie miał się wystawić, lecz z obawy, aby jaka nieprzewidziana okoliczność nie przeszkodziła jego ucieczce: zjadł jednak wieczerzę z zwykłym apetytem, i gdy zajrzano do jego celi, jak zazwyczaj około godziny ósméj wieczorem, znaleziono go już zasypiającego w łóżku.
Dwie godziny jeszcze trzeba było czekać: pierwszy rond, przechodził o godzinie dziesiątéj, drugi o trzeciéj zrana; trafiało się tedy czasem, lubo rzadko, lecz dwa razy już od czasu, jak Roger znajdował się w Fort-l’Évêque, że oficer kazał sobie otwiérać drzwi celek, i oglądał ściany i kraty dla zapewnienia się, czy więźniowie nie przedsiębiorą jakiego zamiaru ucieczki. Przed dziesiątą przeto nie można było nic rozpoczynać.
I dobrze Roger uczynił, że zaczekał; gdyż o zwykłéj godzinie, zaczęły dać się słyszeć kroki patrolu przybliżające się stopniowo, nareszcie drzwi do magazynu, a późniéj do jego celi otworzyły się. Roger zląkł się zrazu, aby nie odkryto wszystkiego; lecz zastanowiwszy się uznał, że to było niepodobieństwem, gdyż nie było żadnych przygotowań, a nikt téż nie mógł go wydać, gdyż się nikomu nie zwierzał: zachował przeto spokojność, i udał że się obudził z snu głębokiego. Jak się domyślał Roger, byłto tylko prosty krok ostrożności, i oficer obejrzawszy ściany, kraty, i drzwi, wyszedł powiedziawszy:
— Bardzo dobrze! Więzień uniósł się na łóżku, słuchając odgłosu oddalających się kroków, potém, gdy wszystko ucichło, zlazł bosemi nogami z łóżka, i poszedł słuchać podedrzwiami. Wszystko było ciche i spokojne. Odetchnął.
W kilka chwil, był ubrany.
Ponieważ jechał konno, gdy go aresztowano, a tem samém nie mógł zabrać z sobą waliz, które Basque dopiero miał mu przyprowadzić, Roger zażądał, aby mu kazano poszyć koszule, i kupiono chustek do nosa, co téż uczyniono. Wydobył przezto z kufra, gdzie zamknięta była jego bielizna, wszystko co tylko dało się podrzeć i skręcić w powróz; położył to wszystko na łóżku, i aby nie tracić czasu, podłożył pod drzwi kupę węgli, które rozżarzyli poczém zaczął robić rodzaj sznurowéj drabiny, z podartych w pasy prześcieradeł, oraz z koszuli chustek, które mocno poskręcał.
Tymczasem rozżarzone węgle dokonywały swojego dzieła, przyczém okropny dym napełniał pokój, nie wychodząc na zewnątrz, gdyż szczęściem wiatr wiał od strony okna; lecz więzień byłby się nieochybnie udusił, gdyby kiedy niekiedy nie nabierał świeżego powietrza, wychylając głowę za kraty okna. Noc była zupełnie ciemna, i stosowna do wykonania tak zuchwałego przedsięwzięcia.
Roger słyszał jedenastą i w pół do dwunastéj.
Nareszcie około północy, otwór wypalony we drzwiach, wydał się dosyć wielkim, aby mógł przezeń się przecisnąć. Zalał węgle wodą, oczyścił przejście, rozszerzył je jeszcze rozbijając kawałki przypalonego drzewa, i zabrawszy ukręcony powróz, prześliznął się jak wąż na brzuchu do drugiego pokoju.
Tam zaczął swobodniéj oddychać, poczém stanął przy drzwiach prowadzących na korytarz i usłyszał wolne i jednostajne kroki szyldwacha.
Wszystko szło dobrze.
Wtedy zbliżył się po omacku do miejsca, gdzie przechodząc widział kołdry i prześcieradła, i podarłszy kilka z nich jak najciszéj na pasy, skręcał je i przywiązywał do powroza, który zrobił w swoim pokoju, aż dopóki ta niebezpieczna drabina nie wydała mu się dostatecznéj długości.
Ukończywszy tę robotę, zaczął szukać miejsca gdzieby mógł powróz przywiązać lecz w oknie nie znalazł żadnego haku tak mocnego, któremu by mógł życie powierzyć. Przypomniał sobie wówczas że łóżko na którém sypiał, miało cztéry filary, przeznaczone niegdyś do dźwigania pawilonu, którego obecnie nie było. Powrócił przeto do swojego pokoju, tą samą drogą, którą z niego wyszedł, odjął jeden z filarów, przeczołgał się napowrót do magazynu, uwiązał powróz na środku filaru, położył go na poprzek okna, tak aby mocno był oparty; potém poleciwszy duszę Bogu, i przywoławszy wspomnienie rodziców i Konstancyi, wyszedł tyłem przed okno, i uczepiwszy się nogami i kolanami sznura, zaczął powoli spuszczać się w tę okropną przepaść, w którą dwa dni temu, z takim przestrachem spoglądał.
Jak już mówiliśmy, przestrzeń dzieląca okno od ziemi, wynosiła przeszło sześćdziesiąt stóp. Oprócz odwagi, trzeba było posiadać nadzwyczajną zręczność, i siłę do wykonania tego zuchwałego zamiaru. Lecz Roger był silny i zręczny; nie śpieszył się w niczém, wszystkie jego poruszenia, były jednostajne: za każdym węzłem zatrzymywał się przez chwilę dla spoczynku, oddalając się za pomocą nóg od zaostrzonych krat okien. Przebył już trzy piętra, gdy nagle nie poczuł już nic między kolanami; napróżno szukał, dostał się już na sam koniec sznura. Wyciągnął nogi, chcąc znaleść jakikolwiek punkt oparcia, lecz nadaramnie; starał się dojrzeć co pod sobą, lecz noc była ciemna, że nic nie widział. Przez chwilę miał myśl, powrócić na gorg i przywiązać jeszcze kilka skręconych pasów, lecz miarkował, że zabrakłoby mu sił w połowie drogi. Wtedy zimny pot wystąpił mu na czoło. Mógł być tak samo na dwadzieścia stóp jak na łokieć nad ziemią. Pojął tedy że w téj chwili życie jego zależało od przypadku i że przymuszony był zdać się na los. Spuścił się przeto aż na sam koniec sznura i szepcąc jakieś słowa modlitwy, wypuścił go z rąk.
Prawie natychmiast krzyk boleści źle przytłumiony, doszedł aż do szyldwacha, który dał znak alarmu: gdy przybyli ludzie z pochodniami, ujrzeli Rogera bez przytomności zawieszonego na ostrym końcu kraty, który przebił mu udo.




XXII.
Jak król przypomniał sobie wreszcie o kawalerze d’Anguilhem, i co z tego wynikło.

Gdy Roger przyszedł do siebie, ujrzał się w nieznanym pokoju. Doktór stał przy nim. Leżał na łóżku daleko czyściejszém i wygodniejszém, jak łóżka więzienne, tak, że przez chwilę sądził, że jest wolnym: lecz na nieszczęście nie tak się rzecz miała. Gubernator kazał chwilowo przenieść kawalera do jednego z własnych swoich pokoi.
Rana, lubo nie groziła niobezpieczeństwem, była jednak ciężką; Roger doznawał wielkiego osłabienia zrządzonego ogromnym upływem krwi. Mimo to piérwszą jego myślą było przekonać się, czy nie mógł korzystać z swojego położenia i przedsięwziąć drugi raz ucieczki. Pod pozorem, że potrzebował powietrza, prosił doktora aby otworzył okno; to okno jak wszystkie w Fort-l’Évêque, było zewnątrz zakratowane.
Gdy doktór wyszedł, zaleciwszy Rogerowi spoczynek, usłyszał, że zamykano drzwi na dwa zamki. Roger tedy znajdował się zawsze w więzieniu, tylko że trochę wygodniejszém i wytworniejszém.
Nazajutrz sam gubernator odwiedził go, zapytując co było powodem, że przedsięwziął tak niebezpieczną ucieczkę: chciał, juk mówił, zapewnić się, że ani liche pożywienie, ani surowe obchodzenie się, nie znagliło go do tego czynu rozpaczy. Roger odpowiedział że bynajmniéj; przyznawał, że pobyt w Fort-l’Évēque, był o tyle znośnym, o ile nim może być pobyt w więzieniu, i że jedynie tylko chęć odzyskania wolności doprowadziła go do téj ostateczności. Gubernator prosił go, aby podpisał taką deklaracyją, która jak mówił miała być jego obroną przed wyższą władzą, co téż Roger uczynił natychmiast.
W istocie Roger, w saméj téj deklaracyi, widział powód do nadziei. Biédny chłopiec w prostocie swojéj duszy, uważał się zawsze za ofiarę błędu, który prędzéj czy późniéj musiał być naprawiony. Sądził przeto, że gdy w jakikolwiek sposób nazwisko jego dojdzie do wiadomości władzy, jego nadzieje się zjiszczą.
Przeto ta prosta okoliczność wróciła mu nieco odwagi. Nie wiele potrzeba aby wzbudzić nadzieję w tych nawet, którzy powinniby się oddawać rozpaczy. Oczekiwał więc dosyć spokojnie wypadków, na czém jego rana zyskała. Za tydzień, Roger wstał już z łóżka, a za dwa, zaczął przechadzać się sam po pokoju. Przez ten czas gubernator odwiedził go trzy razy, i za każdą razą Roger zapytywał go, czy był pewny, że jego deklaracyja przedstawioną została ministrowi policyi. Z początku gubernator odpowiadał, że tak się spodziewał; lecz trzecią razą mógł zapewnić o tém więźnia, gdyż w nagrodę czujnéj baczności jaką okazał w tym wypadku, mianowany został kawalerem orderu Śgo Ludwika.
Więzień powinszował szczerze gubernatorowi téj królewskiéj łaski, i nie wątpił, że w skutek śledztwa jakie nieochybnie zarządzone będzie, wkrótce wypuszczony zostanie na wolność.
Jednak już przeszło dwa tygodnie upłynęło od ucieczki, którą opowiedzieliśmy i kawaler miał się coraz lepiéj, gdy jednego wieczoru gubernator wszedł do jego pokoju.
— Panie kawalerze d’Anguilhem, — rzekł swoim zwykłym głosem, — wstań i ubierz się.
— Jak to! mam wstać i ubrać się? — zapytał Roger.
— Tak, panie, rozłączamy się.
— Ah! — rzekł Roger, — wiedziałem dobrze, że prędzéj czy późniéj moja niewinność wyjdzie na jaw.
Gubernator nic nie odpowiedział.
— Panie gubernatorze, — rzekł Roger ubierając się na prędce, — bądź pewny, że jeżeli będę pytany o ciebie, nie omieszkam, jak to już uczyniłem, oddać sprawiedliwości twojemu dobremu obejściu się ze mną.
Gubernator ukłonił się nic nie wyrzekłszy.
— I że jeżeli, czy to sam, czy przez moich przyjaciół, będę mógł być panu w czém użytecznym, uchwycę tę sposobność nie tylko z pośpiechem ale i z wdzięcznością.
Gubernator pomruknął kilka słów niezrozumiałych.
— Lecz, — rzekł Roger, — jestem jeszcze zbyt słaby abym mógł iść pieszo, czy nie byłbyś łaskaw, panie gubernatorze, kazać mi zawołać powozu?
— Stoi właśnie przed bramą.
— Dziękuję, bardzo dziękuję, panie gubernatorze; dowidzenia tedy, nie powiém tu, lecz u mnie, w dawnym pałacu Bouzenois, na placu Ludwika-Wielkiego.
Gubernator ukłonił się znowu nic nie odpowiedziawszy; lecz ponieważ kawaler był już gotów, nie wiele na to zważał, uścisnął rękę gubernatora, i wyszedł opierając się na żołnierzu.
Kawaler szedł aż do bramy pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy; u bramy ujrzał istotnie powóz czekający na niego, odwrócił się jeszcze chcąc po raz ostatni pożegnać gubernatora, lecz gubernator pozostał w tyle.
Roger wsiadł do powozu dosyć lekko jak na rannego, i gdy zamykano drzwiczki, zawołał wesołym głosem:
— Plac Ludwika-Wielkiego, pałac Bouzenois.
Zdawało mu się, że drwiący śmiech odpowiedział na to wymienienie adresu, lecz nie zwrócił na to uwagi, wyciągnął zranioną nogę na przednie siedzenie i oparł się o poduszki powozu.
Po chwili postrzegł, że dwóch muszkieterów galopowało z obu stron jego powozu: ten zbytek honorów jakie mu okazywano, zaczął niepokoić Rogera.
Potém zdawało mu się, że zamiast jechać bulwarem, kareta udała się przez Cité, drogą, która nie prowadziła bynajmniéj na plac Ludwika-Wielkiego.
Roger wówczas przysunął się do drzwiczek pragnąc wybadać swoję straż honorową; lecz zapewnie turkot kół i odgłos stąpania koni po bruku nie dozwolił mu nic dosłyszéć, gdyż nie odpowiedzieli wcale na kilkakrotne jego zapytania.
Nareszcie po kwadransie jazdy, Roger ujrzał wielki, samotny gmach; wyjrzał przez drzwiczki i z wielkim przestrachem, w téj czarnej massie rysującéj się w cieniu, poznał Bastyliją.
Zamiast uwolnienia którego się spodziewał, Roger otrzymał tę łaskę, że go przeniesiono z Fort-l’Évêque do Bastylii.
Wysadzono Rogera pod sklepieniem i zrewidowano go, jak wszystkich więźniów, których przywożono do Bastylii; potém przeprowadzono go przez most i otworzono mu drzwi kordegardy. Tam miał zaczekać, aż pokój jego będzie gotów.
Roger był w takiém osłupieniu, że nie uczynił żadnego poruszenia, nie wymówił ani jednego słowa. W kwadrans otworzono znowu drzwi; miano go zaprowadzić do przeznaczonego dlań więzienia. Jeden z muszkieterów, którzy konwojowali jego powóz, podał mu rękę, aby się na niéj oparł. Roger pozwolił się prowadzić, jak winowajca którego wiodą na rusztowanie.
Jednak gdy przechodzili przez ciemniejszy korytarz, poczuł że jego przewodnik wcisnął mu mały bilecik w rękę. Roger zadrżał.
— Od margrabiego de Cretté, — rzekł po cichu muszkieter.
Roger chciał przemówić, lecz muszkieter oddalił się natychmiast, ustępując swojego miejsca jednemu z kolegów.
Więzień był już rewidowany, nie miał już obawiać się niczego pod tym względem. Wsunął rękę w kieszeń, i wpuścił w nią bilet; potém oparł się na ramieniu swojego nowego przewodnika. Przybyli wkrótce na schody. Bez wątpienia ze względu na ranę więźnia wprowadzono go tylko na drugie piętro. Tam otworzono jedne drzwi, potém drugie, potém trzecie, i Roger znalazł się w pokoju, gdzie przy świetle towarzyszących mu pochodni, ujrzał cóś na kształt łóżka. Prawie natychmiast drzwi zamknęły się, i Roger ujrzał się na nowo więźniem.
Ponieważ był bardzo znużony i cierpiał wiele na nogę, udał się ku stronie, gdzie, jak umiarkował, stało łóżko. Jakoż znalazł je, lecz w chwili gdy na niém siadał:
— Mój panie, — rzekł jakiś głos, — czy mogę wiedziéć czego żądasz?
— Daruj pan, — zawołał Roger wstając; — nie wiedziałem, że to łóżko jest zajęte.
— Jak pan widzisz, — a że przybyłem piérwszy...
— Nic słuszniejszego, — odrzekł Roger, — lecz ponieważ jako pierwéj przybyły musisz pan znać miejscowość lepiéj odemnie, bądź łaskaw mi powiedziéć czy jest jaki fotel, krzesło, ławka lub cokolwiek, na czémbym mógł usiąść. Jestem zraniony w nogę, i czuję, że gdybym stał tak dłużéj, omdlałbym nieochybnie.
— Szukaj pan, — rzekł głos, — musi być gdzieś fotel.
Roger zaczął szukać, wyciągając ręce jak człowiek grający w ślepą babkę, i znalazł przecie fotel.
Rzucił się przeto nań i zaczął rozmyślać.
Najprzód zdawało mu się, że słyszał już gdzieś ten głos, który się do niego odzywał, lecz nie mógł powiedziéć, gdzie. Napróżno starał się przypomniéć sobie, myśli jego jeszcze bardziéj się mięszały. Wtedy pomyślał, że najwłaściwiéj będzie, gdy zapyta się po prostu swojego towarzysza więzienia kto on był.
— Panie, — rzekł Roger, — będąc przeznaczonemi, tak jak my, do zamieszkiwania przez jakiś czas, jak się tego przynajmniéj obawiam, jednego i tegoż samego pokoju, najlepiéj jest, zawrzeć rychło znajomość, aby wiedziéć z kim się ma honor mówić.
— Lecz pan sam kto jesteś? — zapytał głos.
— Jestem Roger Tankred d’Anguilhem... więzień przez omyłkę, — rzekł Roger: — i bardzo słusznie zażądałeś pan abym piérwszy dał się poznać. A pan, kto jesteś?
— Ja, mój panie, jestem numer 158.
— Co to jest numer 158?
— Jest to nazwanie, jakie zastąpiło moje dawne imię i tytuł. Jutro nie będziesz się pan nazywał kawalerem d’Anguilhem, lecz numerem 159, 160 lub 161.
Roger struchlał na myśl, że utraciwszy wolność miał jeszcze utracić nazwisko, i z człowieka stać się numerem.
— Czy jesteś już pan tu dawno, że zapomniałeś drugiego swojego nazwiska? — zapytał Roger.
— Nie; lecz ukaranoby mię może, gdybym je sobie przypomniał, — rzekł głos — Do djabła! jesteś pan ostrożny! — rzekł Roger.
— Gdy będziesz się pan znajdował tak jak ja, dziesięć lat, trzy miesiące i pięć dni pod kluczem, — odrzekł głos, — ręczę, że będziesz posiadał tę samę cnotę.
— Dziesięć lat! — zawołał Roger, — dziesięć lat, trzy miesiące i pięć dni! wolałbym roztrzaskać sobie dziesięć razy głowę o ścianę!
— Pozwolisz pan, — rzekł głos, — że mu na to nie odpowiem.
— A to dla czego?
— Ponieważ nasz wielki król Ludwik XIV, którego niech Bóg strzeże, mocen jest nazywać nas imieniem lub numerem jaki mu się podoba, i trzymać nas w swoim zamku, tak długo dopóki jego wola.
— O! teraz poznaję cię, mój panie, — zawołał Roger, — ta sama ostrożność wydała cię: jesteś hrabia d’Olibarus.
— Nie jestem hrabia d’Olibarus, — zawołał głos; — jestem numer 158.
W téj chwili dały się słyszeć kroki na korytarzu.
— Ah! zgubiłeś mię, — zawołał biédny hrabia, i to, po raz drugi; piérwszy raz rozmawiałeś ze mną na tarasie w Fort-l’Èvêque, a ponieważ chciałeś uciec, sądzono, że byłem twoim wspólnikiem i przeniesiono mię tutaj. Teraz zaś gdy zobaczą że mówię z tobą, wrzucą mię do jakiego lochu, z którego się już nigdy nie wydostanę.
Otworzono pierwsze drzwi.
— Ale, panie hrabio, — rzekł Roger.
— Milczenie, na miłość boską, milczenie, ani słówka więcéj. Nie znam pana wcale; nigdy pana nie widziałem i nie rozmawiałem z nim nigdy.
I hrabia d’Olibarus obwinął się kołdrą i odwrócił się nosem do ściany.
Biédny więzień omylił się w swoich smutnych przeczuciach, wniesiono tylko łóżko współmieszkańcowi jego pokoju.
Ta grzeczność sprawiła wielką przyjemność Rogerowi, który byłby chwilowo dosyć zadowolony z swojego położenia, gdyby był mógł przeczytać bilet Cretté’go, który miał w kieszeni; lecz stróżowie nie oddalali się ani na chwilę przez czas gdy słano łóżko, co zresztą nie zabrało dużo czasu, i gdy odeszli zabrali z sobą światło.
Roger sądził że już uwolnili go od swojéj obecności, gdy jeden z nich powrócił i otwierając drzwi:
— Ale, — rzekł, — ostatnio przybyły nazywa się numer 169.
— Do djabła, — rzekł Roger sam do siebie, — zdaje się, że pomiędzy hrabią Td’Olibarus i mną, przybyło już dziesięciu lokatorów Jego Królewskiéj Mości!
I udał się na spoczynek z tą pocieszającą myślą, że jeżeli Bastylija napełniać się będzie w tym stosunku, wkrótce będą zmuszeni wyrzucić dawniejszych za drzwi, albo téż mieścić po ośmiu lub dziesięciu więźniów w jednym pokoju, co w piérwszym razie zjiściłoby wszystkie jego życzenia, w drugim zaś dostarczyłoby mu przynajmniéj jakiéj takiéj rozrywki.
Usnął tedy, trzymając w ręku bilet Cretté’go, który obiecywał sobie przeczytać, skoro tylko piérwszy promień dzienny zawita do jego więzienia.
Lecz człowiek nie jest pewniejszym siebie w nieszczęściu jak w szczęściu. Roger spał, jak gdyby był najszczęśliwszy i gdy się obudził, był już dzień zupełny. Zrazu nie mógł sobie przypomiéć gdzie się znajdował. Widok hrabiego d’Olibarus siedzącego na łóżku i sporządzającego sobie kutas u nocnéj czapki, zbijał go z terminu: lecz spojrzawszy baczniéj naokoło, i zasięgnąwszy lepiéj pamięci, Roger przypomniał sobie wkrótce, że się znajdował w Bastylii.
Potém, wszystkie szczegóły przenosin przyszły mu na pamięć, i przypomniał sobie, że muszkieter wsunął mu w rękę bilet od Cretté’go, którego wczoraj nie mógł przeczytać, i że zasnął trzymając go w ręku., Roger struchlał na myśl, że mógł zgubić ten bilet: zaczął go natychmiast szukać, i na szczęście znalazł go pod poduszką.
Bilet Cretté’go zawierał co następuje:
„Wiém, że przewożą cię z Fort-l’Évêque do Bastylii, przeto przez Cios-Renaud’a, który jest porucznikiem u szarych muszkieterów, posyłam ci ten bilet. Twoja żona jeszcze nie powróciła, i choć wiém, że ci to boleść sprawi, powiém ci, że o ile mogę przypuszczać, wpływała na twoje uwięzienie. Royancourt jest w łaskach więcéj niż kiedykolwiek, i sądząc z sposobu w jaki mi odpowiedziano, gdy starałem się o twoje uwolnienie, jestem przekonany, że on jest główną sprężyną wszystkiego. Co większa powiadają, że znaleziono u ciebie, napisaną twoją własną ręką, jakąś śpiewkę przeciwko pani de Maintenon; jedną z tych zapewnie, które śpiewałeś nam w Saint-Germain. Pojmujesz ztąd, że tylko twoja żona mogła cię w ten sposób zdradzić.
„Nie możemy tedy żadną miarą uwolnić cię; lecz staraj się uciec, przybądź do mnie. Dwa lub trzy przebrania będą w gotowości, jadąc dzień i noc, w dwadzieścia cztéry godziny znajdować się będziesz za granicą.”
List ten był uderzeniem piorunu dla Rogera. Domyślał się, że Sylwandira była występną, i że go zdradziła; lecz żeby aż wpływała na jego uwięzienie, to nie mogło mu się w głowie pomieścić. Wypadało jednak temu wierzyć; jego uwięzienie musiało być głośném; niepodobieństwem było, aby Sylwandira o niém nie wiedziała, a jeżeli wiedziała, jeżeli sama nie była do tego przyczyną, dla czego nie znajdowała się w Paryżu i nie starała się o jego uwolnienie; dla czego nie użyła wpływów wszystkich przyjaciół pana Bouteau i margrabiego de Royancourt? dla czego nie starała się aby jéj pozwolono to, czego rzadko bardzo odmawiano żonie, to jest widziéć się z mężem, choćby téż przy świadkach? Trzeba tedy było uwierzyć temu co pisał Cretté! Zresztą Cretté nie mylił się gdy przepowiadał przyszłość, témci bardziéj musiał mówić prawdę gdy opowiadał przeszłość.
Roger podarł w drobniutkie kawałeczki bilet Cretté’go, i wrzucił je w komin; gdyż w Bastylii począwszy od drugiégo piętra, pokoje miały kominy. Potém wstał, układając w myśli najokropniejsze zamiary zemsty przeciwko margrabiemu de Royancourt i Sylwandirze.
Lecz, chcąc się pomścić należało być wolnym, a Cretté donosił mu, że mógł tylko liczyć sam na siebie, gdyż z jego strony wszelkie usiłowania byłyby bezowocne. Roger zaczął więc znowu przemyśliwać o nowym planie ucieczki. Tak mało brakowało aby był uciekł z Fort-l’Évêque, że nie widział dla czegoby nie miał uciec z Bastylii.
Tylko że napotykał jedną bardzo ważną przeszkodę, to jest obecność hrabiego d’Olibarus.
Roger myślał kilka dni nad swoim zamiarem, lecz napróżno; nic nie przychodziło mu do głowy. Przez cały ten czas jego towarzysz, okazywał się coraz to ostrożniejszym, unikając wszelkiéj rozmowy i odpowiadając Rogerowi wtenczas tylko, gdy wołał nań po numerze.
Upłynęło trzy tygodnie, podczas których Roger rozmyślał przez całe dnie nad środkiem ucieczki i przeklinał tchórzostwo swojego towarzysza, który, gdy Roger odezwał się doń w tym przedmiocie, groził, że zawoła szyldwacha. Kilka razy ogromna go brała chętka udusić hrabiego i powiedzieć, że umarł na apopleksyją; lecz na szczęście Roger wstrzymywał się zawsze w porę i zostawiał ten środek na ostatni wypadek.
Mówiliśmy już, że pomimo zajęcia umysłowego, Roger miał sen głęboki; zdarzało mu się jednakże niekiedy przez sen słyszeć jakiś szmer, który brał za jeden z ustępów swoich marzeń.
Co do hrabiego, ten jeszcze więcéj zdawał się oddawać snowi jak Roger, gdyż prawie zawsze, gdy Roger się budził, hrabia spał jeszcze.
Jednej wszakże nocy gdy Roger położył się, mając w głowie plan, nad którym zastanawiał się nasunąwszy kołdrę na uszy i nie poruszając się na łóżku, zdawało mu się, że osobliwszy szmer jaki słyszał nieraz przez sen odzywał się znowu; nadstawił przeto ucha i poznał, że to był odgłos tarcia pilnika i pochodził od strony okna, pod którém stało łóżko hrabiego d’Olibarus. Wtedy nie przerywając oddechu, któremu owszem starał się nadać całą regularność i spokojność snu, otworzył jedno oko i skierował spojrzenie ku oknu, które pomimo ciemności nocy, wpuszczało zawsze rodzaj światła, które rozlewało się około niego. Zrazu Roger nic nie spostrzegł; lecz gdy wzrok jego powoli przyzwyczaił się do ciemności, ujrzał hrabiego d’Olibarus klęczącego na łóżku i piłującego kraty okna.
Można sobie wyobrazić podziwienie Rogera. To téż pozostał przez kilka chwil bez oddechu. Natychmiast hrabia nie słysząc już oddychania, zatrzymał się. Roger pomiarkował że był uważany, przewrócił się przeto parę razy w łóżku, ziewnął, pomruknął kilka wyrazów bez związku, jakby przez sen, i zdawał się zasypiać. Hrabia pozostał jeszcze przez jakiś czas z nadstawioném uchem, nareszcie gdy oddech Rogera stał się spokojny i regularny, wziął się znowu do pracy.
Nie było wątpliwości; hrabia d’Olibarus, ten człowiek tak bojaźliwy, tak ostrożny, przysposabiał sobie także ucieczkę.
Roger obiecał sobie skorzystać z téj sposobności.
Czwarta godzina ranna wybiła. Ponieważ, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wykonanie nie miało mieć jeszcze miejsca téj nocy, Roger zasnął.
Obudziwszy się Roger, znalazł hrabiego tak spokojnym jak zazwyczaj; wtedy chciał zawiązać z nim rozmowę, lecz nie lepiéj mu się udało jak dni poprzedzających; hrabia nawet zaczął głośno uskarżać się, że napotkał na swojéj drodze człowieka tak niebezpiecznego jak Roger.
W tych skargach było tyle wyrazu prawdy, że Roger spoglądając kolejno, to na kraty, to na hrabiego, zaczął wierzyć, że to wszystko mu się tylko śniło.
Przez cały dzień hrabia ani jedném słówkiem, ani jednym giestem nie zdradził swojéj tajemnicy, Roger z niecierpliwością oczekiwał nocy.
Tą razą Roger nie zasnął. lecz udał tylko że usypiał. Pomimo to hrabia przeszło przez dwie godziny leżał nieruchomie, stosując swoje oddychanie do chrapania Rogera. Nareszcie, przekonany, że jego towarzysz spał, ukląkł na łóżku i wziął się do pracy rozpoczętéj już zapewnie od kilku nocy. Roger nie przeszkadzał mu bynajmniéj, i zachował się jak najspokojniéj.
O drugiéj godzinie hrabia przerwał robotę, i wstawszy boso, zbliżył się do komina. Potém przysuwał ławkę i stanąwszy na niéj, wymówił głosem cichym, lecz tak, że Roger usłyszał te słowa:
— Jutro, wszystko będzie gotowe.
Wówczas głos jakiś odpowiedział kilka słów, które doszły do uszu Rogera tylko jako niezrozumiale brzmienie, i nie mógł nic dosłyszéć. Tylko hrabia odpowiedział:
— A więc! do jutra.
Potem słuchał. Ten sam głos odezwał się w kominie, na co odpowiedział:
— Dobrze, o drugiéj.
I postawił z wielką ostrożnością ławkę na miejscu, powrócił do łóżka, położył się i zdawał się zasypiać.
Roger zaś, wiedząc już czego się miał trzymać, usnął na prawdę.
Dzień następny upłynął tak jak poprzedzający; przez cały czas hrabia najmniejszém poruszeniem niecierpliwości, nie zdradził zamiaru w nocy wykonać się mającego; był to ten sam człowiek milczący, drżący i bojaźliwy, tak, że Roger lubo posiadający, jak widzieliśmy, pewną moc nad sobą, podziwiał ten talent ukrywania tak dobrze swoich myśli.
Wieczorem, obaj więźniowie udali sie na spoczynek. Roger udał tylko, że się rozbiera, lecz położy! się w ubraniu. Zapewnie hrabia tak samo uczynił. Wkrótce obaj zaczęli chrapać tém lepiéj, że żaden z nich nie spał.
Około północy, hrabia podniósł się na łóżku i zaczął piłować ostatnią kratę. Ta robota trwała prawie godzinę. Potem wstał, poszedł do komina, wlazł na ławkę i rzekł:
— Już gotowe.
Głos z komina odpowiedział kilka słów, których Roger nie mógł znowu dosłyszeć, lecz które zdawały się trafić w przekonanie hrabiego, gdyż odrzekł:
— Dobrze! bardzo dobrze!
Potém hrabia zeszedł z ławki i rzucił się na łóżko.
Pół godziny upłynęło.
Wtedy hrabia wstał, poszedł do drzwi i zapewniwszy się, że wszystko spokojne wewnątrz więzienia, pozostał przez chwilę niewzruszony, i jakby namyślając się; potém krokiem wolnym, którego nawet jego towarzysz zaledwie słyszał stąpanie, zbliżył się do łóżka Rogera.
Przez chwilę Roger sądził, że hrabia chciał go zamordować i tym sposobem zapewnić sobie jego milczenie; miał się przeto na ostrożności pewnym będąc, że chociaż bez obrony, łatwo podoła starcowi, który za całą broń mógł mieć tylko nóż lub sztylet; był przeto gotów schwycić go za rękę w chwili gdyby ją podniósł na niego.
Lecz hrabia nie podniósł ręki: wyciągnął ją tylko i dotknął się jego ramienia.
W tym samym momencie Roger zerwał się i stanął przed hrabią, który cofnął się na krok.
— Milczenie! — rzekł hrabia.
— Tém chętniéj, że wiém wszystko, kochany hrabio, — rzekł Roger.
— Jakto?
— Trzy nocy już nie śpię, i nie tracę pana nie powiem z oczu, lecz ze słuchu.
— Skoro tak, domyślasz się pan zapewnie o co idzie.
— Najdoskonalej i jestem gotów.
— Ubieraj się pan!
— Nie rozbierałem się wcale.
— Wybornie!
— Widzisz pan że ubliżyłeś mi, nie przypuszczając do tajemnicy.
— Jesteś pan tak młody.
— Tak, lecz posiadam odwagę i mocne postanowienie.
— Wiem o tém, i dla tego postanowiłem uprzedzić pana dopiéro w chwili gdy będziesz potrzebował tylko tych dwóch cnót; chwila ta nadeszła, przygotuj się pan.
— Jestem gotów! cóż trzeba czynić?
— Udało mi się jak pan widziałeś zawiązać kommunikacyją z dwoma więźniami mieszkającemi nad nami: jeden z nich jest moim przyjacielem, i mieliśmy uciec razem z Fort-l’Évêque, gdy w skutek twojego przypadku przeniesiono nas do Bastylii; na szczęście podłoga tylko rozdzielała nas i potrafiliśmy się porozumieć, przez otwór zrobiony w kominie. Mieliśmy pilnik; każdy z nas przeto upiłował kraty u okna w swojém więzieniu. Nasi sąsiedzi spuszczą nam tu sznur, który ukręcili z swoich kołder i prześcieradeł; przywiążemy doń nasze kołdry i prześcieradła; później odbiorą napowrót sznur, przywiążą go do nieupiłowanéj kraty, a ponieważ obadwa okna są właśnie jedno nad drugiém, oni zejdą z swojego okna a my z swojego po tym samym sznurze.
— Doskonale.
— A więc, ten plan się panu podoba.
— I bardzo; lecz zdaje mi się, że nasz sznur spuszcza się.
Istotnie w kominie pokazał się koniec prześcieradła. Wówczas obaj więźniowie przywiązali doń swoje kołdry i prześcieradła, i gdy ukończyli robotę, więźniowie z wyższego piętra pociągnęli wszystko do siebie.
Wtedy hrabia poszedł do okna, i przy pomocy Rogera, odjął dwie kraty, które ledwie na kawałeczku żelaza się trzymały; przez otwór tym sposobem zrobiony, człowiek łatwo się mógł przecisnąć.
Ułożono, że hrabia wyjdzie pierwszy, Roger zaś za nim.
Obaj weszli na łóżko, trzymając się na pogotowiu.
Wkrótce usłyszeli szelest spuszczającego się sznura i ujrzeli jakieś ciało; byłto jeden z więźni wyższego piętra. Dostał się szczęśliwie na ziemię i czekał.
Drugi spuścił się za nim również bez przypadku.
Później przyszła kolej na hrabiego, który także szczęśliwie stanął na ziemi.
Nareszcie Roger wyszedł na ostatku, i połączył się z swoimi towarzyszami.
O dwadzieścia kroków ztamtąd przechadzał się wszerz i wzdłuż szyldwach, już to odwracając się tyłem do zbiegów, już téż powracając ku nim. Uciekając trzeba było przejść o dziesięć kroków od niego; następnie należało skoczyć z wału w fossę, przepłynąć ją, wdrapać się na drugą stronę, ztamtąd zsunąć się na którykolwiek z nizkich domów przedmieścia Śgo Antoniego, i uciekać przez dymniki lub rynny. W téj podróży można było sobie kark skręcić dwadzieścia razy.
Pomimo to zgodzono się, że w chwili gdy szyldwach odwróci się, czteréj zbiegowie rzucą się każdy w inną stronę, zdając się na własne szczęście i nie troszcząc się o resztę towarzyszy.
Tak się téż stało: żołnierz przeszedłszy zwykłą swoję metę, odwrócił się.
W téjże saméj chwili, czterej zbiegowie pobiegli prosto do fossy.
Roger usłyszał okrzyk kto idzie, ujrzał długi błysk, po którym nastąpił wystrzał, poczuł spadające ciało jednego z towarzyszy, które go potrąciło, i zarazem pomiarkował po uczuciu podobném do uderzenia biczem, że był zraniony w bok; lecz pomimo to rzucił się w fossę, i zaczął płynąć ku drugiemu brzegowi. Przez ten czas wielki hałas powstał w Bastylii. W oknach zaczynały ukazywać się światła, pochodnie tu i owdzie migały, żołnierze krzyczeli: „Do hroni!”
Roger płynął ciągle, w wodzie nie czuł żadnéj boleści; dostał się przeto do brzegu, myśląc, że go tylko lekko raniono; lecz zaledwie postawił nogę na ziemi, poczuł, że sił mu zabraknie. Wtedy zebrał całą odwagę, i dopomagając sobie rękoma, zaczął gramolić się po zarosłéj trawą pochyłości; lecz zdawało mu się, że niebo nabierało koloru krwi; w uszach zaczęło mu dzwonić. Chciał się odezwać, wołać machinalnie o pomoc, lecz głos nie mógł mu wydobyć się z gardła. Wtedy wstał, i uderzając rękoma w powietrze, czynił ostatnie usiłowania, w których wyczerpała się reszta jego sił, i padł zemdlony.
Dwaj inni towarzysze uciekali każdy w swoję drogę; umówiono się jak wiemy, że każdy o sobie tylko miał pamiętać.




XXIII.
Jak kawaler d’Anguilhem jadąc z Bastylii do Châlonsnad-Saoną, miał bardzo wesołego towarzysza podroży.

Hrabia d’Olibarus został zabity, Roger zaś niebezpiecznie raniony. Piérwszego pochowano pod numerem 158, drugiego przeniesiono do Bastylii.
Lecz Roger był silny jak Herkules; w trzy tygodnie wstał już z łóżka, i chociaż był jeszcze słaby, przynajmniéj nie było już żadnego niebezpieczeństwa. Zresztą te dwa wypadki zniechęciły go bardzo do przedsiębrania ucieczki, i chwilowo przynajmniéj uleczony był z téj manii.
Lecz z czego się nie uleczył i z czego obiecywał sobie nigdy się nie uleczyć, to z nienawiści ku Sylwandirze, któréj podług tego co mu napisał Cretté, winien był najprzód swoje uwięzienie, a następnie dwie rany, które były tego następstwem. Prawda, że Sylwandira pozbywając się Rogera za pomocą Bastylii, co było bardzo w modzie w owéj epoce, nie mogła przewidzieć, że jéj mąż dwa razy będzie probował ucieczki, i że te dwie próby sprowadzą dlań tak złe następstwa; lecz jakkolwiek bądź, zawsze przyczyną tego wszystkiego była Sylwandira.
Przeto kawaler obiecywał sobie, że odzyskawszy wolność pomści się okrutnie. W juki sposób? tego jeszcze nie wiedział; lecz wiedział z pewnością, że kiedyś się pomści.
Jednego wieczoru, gdy przez cały dzień zaprzątnięty był temi słodkiemi myślami, usłyszał kroki w korytarzu do niego wiodącym. Znajdując się od kilku miesięcy w więzieniu, zaczynał już poznawać zwyczaje tych zakładów; widząc tedy, że to była niezwykła godzina, nie wątpił, że miało zajść względem niego cóś nowego. W istocie weszło dwóch żołnierzy, z których każdy stanął z jednéj strony drzwi; za nimi wszedł gubernator, i ukłoniwszy się Rogerowi, kazał mu zabrać swoje rzeczy i udać się za nim. Inwentarz nie był długi, jeden ze stróżów wziął zawiniątko, i Roger wykonał polecenie kommendanta.
Przeszli przez korytarz wychodzący na wewnętrzny dziedziniec, potém przez dziedziniec, następnie pod sklepieniem, a wszędzie przechodzili pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy; przed bramą stała kareta.
Roger, który zaczynał wątpić o pamięci Jego Królewskiéj Mości Ludwika XIV, nie łudził się tą rażą żadną nadzieją; zresztą z każdéj strony karety stał muszkieter na koniu, a wewnątrz znajdował się urzędnik policyjny: więzień przeto pożegnał kommendanta dziękując mu za troskliwość z jaką kazał opatrywać jego ranę i siadł obok urzędnika. Natychmiast drzwiczki zamknięto na klucz i powóz potoczył się po bruku.
Przejechali galopem przez część Paryża, lecz Roger nie mógł rozpoznać gdzie go wieziono; noc była taka, jaką zazwyczaj obierano na przewożenie więźni. Tylko wkrótce poczuwszy wolniejsze i czyściejsze powietrze, pomiarkował że wyjechali z stolicy; wychylił się przez drzwiczki i ujrzał drzewa i pola; lecz gdy zanadto zdawał się zaprzątniętym tym widokiem:
— Mój panie, — rzekł doń urzędnik policyjny, — uprzedzam go, że kareta zamkniętą jest na klucz i z obu stron galopuje dwóch muszkieterów, że mam w każdéj kieszeni pistolet i otrzymałem rozkaz strzelać za okazaniem z pańskiéj strony najmniejszéj ochoty do ucieczki. Powiadam to panu dla tego, — mówił daléj, — że jako stary żołnierz nie chciałbym zamordować szlachcica nie powiedziawszy mu dla czego; teraz przeto gdy pana uprzedziłem, to już pańska rzecz.
Roger rzucił się z westchnieniem w głąb powozu. Zaczynał uczuwać wielkie poszanowanie dla materyjalnéj siły, którą dawniéj pojmował dla tego tylko, aby ją zwalczyć i pokonać.
— Lecz przecie, — rzekł Roger, — niech wiém gdzie mnie znowu prowadzicie?
— Zabroniono mi powiadać to panu, — odrzekł urzędnik, — oho! polecono mi pana jako śmiałka, który korzysta z najmniejszéj okoliczności.
Roger wydał głuchy jęk.
— No, no! — rzekł doń urzędnik, — bądź pan rozsądny i nie rozpaczaj dla tego. Prowadziłem kobiéty, które lepszą minę zachowały jak pan.
— A więc do innego więzienia mnie prowadzicie? — zapytał Roger.
— Choćbym panu odpowiedział że nie, nie uwierzyłbyś mi; wolę przeto powiedziéć otwarcie że tak jest.
— Do Pignerol albo na wyspę S-éj Małgorzaty? — rzekł Roger, — Ah! Fouquet! ah! Lauzun!
— Cicho! — rzekł urzędnik, — cicho! nie pogarszaj pan swojéj sprawy wspominając o tych ichmościach, podróżujmy spokojnie, nie wdając się w politykę. Jestem dobry chłopiec, i szczęście dla pana, żeś się nie dostał któremu innemu z moich kolegów, kapryśnemu i niegrzecznemu, który nie wyrzekłby do pana ani słówka przez całą drogę; ja przeciwnie lubię rozmawiać i wolę pobudzać biednych więźni do śmiechu aniżeli do płaczu; zachowaj się pan przeto przyzwoicie, a mogę przyrzec, że droga nie będzie się panu wydawała długą.
— Ah! — rzekł Roger ze drżeniem; — widzę, że udajem się na drugi koniec Francyi. Ah! Matthioli... oh! Żelazna Masko!...
— Znowu, znowu! — rzekł urzędnik. — Dalibóg uczynisz mi pan drogę bardzo nieprzyjemną, gdy przeciwnie chciałem się rozweselić. No, no, patrz pan uprzejmiéj na mnie, a będę z panem rozmawiał chociaż mi to wyraźnie zakazano.
— I o czémże będziem rozmawiali? — zapytał Roger.
— O tém i o owém; o deszczu i pogodzie, o czém bądź zresztą byle się nie nudzić.
— Co do mnie, jedną rzecz tylko wiedzieć pragnę, reszta mię nie obchodzi.
— Cóż takiego? Mów pan.
— Gdzie jedziemy?
— Nie wolno mi tego panu powiadać.
— Ah! widzisz więc.
— Lecz nie zabroniono mi powiedzieć gdzie nie jedziemy.
— O! skoro tak, to odpowiadaj mi pan.
— Przedewszystkiem ułóżmy się. Przyrzecz mi pan, że nie będziesz szukał sposobności do ucieczki i że przestaniesz być smutnym.
— Lecz pan także, — rzekł Roger, — daj mi słowo starego żołnierza, że dopełnisz wiernie posłannictwa jakie na ciebie włożę.
— Ja?
— Tak jest.
— Choćbyś mi pan ofiarował sto tysięcy talarów, nie przyrzekłbym ci nic. Ale zastanówże się kochany panie, że twoje żądanie jest niedorzeczne. Dla czegóż król kazałby pana tak ściśle pilnować, jeżeli nie dla tego, aby ci nie dopuścić zawiązania kommunikacyi. Bądźże pan rozsądniejszym.
Roger zastanowił się, że nie tylko nic mu nie przyjdzie z złego humoru jego towarzysza, ale jeszcze może wiele na tém stracić. Widział, że ucieczka była niepodobną. Zresztą, jak mówiliśmy, był chwilowo uleczony z téj monomanii, przeto po chwili milczenia.
— A więc, mój panie, — rzekł do swojego towarzysza podróży, — daję ci słowo honoru, że nie będę starał się ratować ucieczką, i że będę ile możności wesoły.
— Tak, to co innego, widzę, że będziem mieli prześliczną podróż. No, teraz pytaj mię się pan, a będę odpowiadał.
— Czy jedziemy na wyspy S-éj Małgorzaty?
— Nie.
— Do Pignerol?
— Nie.
— Do wieży Śgo Jana?
— Nie.
— Do Pierre-en-Scise?
— Przybliżasz się pan.
— Do fortecy w Dijon?
— Co raz to bliżéj, coraz to bliżéj.
— A więc jedziemy do Châlons?
Milczenie ze strony urzędnika.
— Jedziemy do Châlons?...
Toż samo milczenie.
— Odpowiédzże pan jeszcze! — zawołał Roger z niecierpliwością.
— Nie takeśmy się umówili, — rzekł urzędnik. — Obiecałem powiedzieć panu gdzie nie jedziemy, lecz nie wolno mi mówić gdzie jedziemy. Przypuśćmy, że przez moję dobroć zostanę skompromitowany, i że każą mi przysięgać czy nie powiedziałem panu, że jedziemy do zamku w Châlons; wtedy podniosę rękę i przysięgnę sumiennie, gdyż panu tego nie powiedziałem.
— A więc do Châlons jedziemy, — rzekł Roger westchnąwszy i rzuciwszy się w zamyśleniu w głąb powozu.
— No, no, — rzekł urzędnik, — otóż znowuśmy smutni; wesołą jak widzę będziem mieli drogę, i to dwa dni! Ale uprzedzam pana, że tego nie ścierpię.
— Jakto, — rzekł Roger, — zmusisz mię pan abym był wesoły?
— Mam pańskie słowo, i spodziewam się że jako człowiek honoru, ulitujesz się pan nad biednym policyjantem i dotrzymasz go; bo trzeba panu wiedzieć, że mojém powołaniem było śpiewać wodewille u Turlupin’a. Ah! ah! a propos wodewillów, dobrze żem sobie przypomniał, to może pana rozerwie. Ale trzeba przyznać, że pańskie śpiewki bardzo mnie zabawiły.
— Co chcesz mówić? — zapytał Roger.
— Dobrze, dobrze; może ich się pan zaprzesz? Znaleziono je u pana, własną pańską ręką napisane.
— Nie wiém co chcesz mówić, mój panie.
— Rozumiem, rozumiem. Nie żądam, abyś się pan zwierząt przedemną; ale masz pan dowcip bardzo satyryczny.
I urzędnik zaczął śpiewać na nutę bardzo znaną w téj epoce, jedną z śpiewek, które tak skompromitowały Rogera, a która była szykaną pani de Maintenon.
— Nie ułożyłem wcale tego paszkwilu, — zawołał Roger, — byłem tylko tak nieszczęśliwy, żem go przepisał.
— Albo ten, — rzekł urzędnik, i zaczął śpiewać na inną nutę drugą śpiewkę w tym samym rodzaju.
— Ale powtarzam jeszcze raz, że nie komponowałem wcale tych wierszy.
— Dobrze, a ten, — i urzędnik zaczął trzecią satyrę.
— Lecz, — zawołał Roger, — jak się to dzieje, że śpiewasz te wiersze nie obawiając się u więzienia?
— Śpiewam je tylko przed panem, to cała rzecz. Nie powtarzałbym ich pewnie w towarzystwie, i nie ważyłbym ich się przepisywać własnoręcznie. Nie dla tego abym ich nie znajdował dowcipnemi, przeciwnie... i najlepszy dowód, że nie zapomniałem z nieb ani słówka, hę?... nieprawdaż?... pan, który jesteś ich autorem, powiedz sam...
— Na honor, — rzekł Roger, — zaręczam...
— Cicho, cicho! Muszę udawać że panu wierzę. Istotnie, to nie pan... ale najlepiéj, nie mówmy już o tém.
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Roger; — jakżem był nierozważny, żem śpiewał podobne rzeczy!
— Przeciwnie, można je śpiewać, nie ma w tém nic złego; lecz tylko w zaufaném towarzystwie, lub sam na sam, jak my teraz jesteśmy... a nadewszystko nie chować u siebie kopij, jeszcze własnoręcznych;... bo w takim razie, gdy żona ma ochotę pozbyć się nas...
— Jakto! — rzekł Roger, — wiész także o mojéj awanturze?
— Jakiéj awanturze?
— A cóżeś mi dopiero mówił?
— Ja! nie wiém o niczém, — rzekł urzędnik; — powiedziałem tak, jakbym mówił o czém inném...
I zaczął nucić jedną ze śpiewek.
Roger ogłuszony szczególném swojém położeniem, obawiając się aby w głowie mu się nie pomięszało pod nawałem najrozmaitszych myśli, zamknął oczy i oparłszy czoło o poduszkę powozu, starał się uporządkować nieco swoje wyobrażenia; urzędnik zaś nie przestawał nucić burzliwych piosnek, w których zdawał się mieć szczególne upodobanie. Ponieważ jednak trzy nocy już Roger nie używał spoczynku, zasnął nareszcie, i nie obudził się aż nazajutrz rano; ujrzał obok siebie urzędnika zawsze rzeźwego i uśmiechającego się, który z największém zajęciem zapytał go się jak noc przepędził. Co do siebie, zaręczył, że ufając słowu swojego więźnia, użył wszystkich rozkoszy snu.
Gdy wysiadali na śniadanie, zapytał Rogera czy ma pieniądze. Roger był bez grosza. Odebrano mu wszystko co posiadał, aż do klejnotów, z obawy aby nie przekupił stróży; więzień wyznał przeto z pokorą swoje ubóstwo.
Wtedy widać było, że w umyśle urzędnika toczyła się walka dobrych chęci ze ziemi; lecz dobre przemogły.
— Wiész pan co, mógłbym schować sobie piętnaście sous na dwóch liwrach, które król przeznacza na żywienie pana; lecz byłeś pan bardzo grzeczny ze mną, dotrzymałeś mi słowa. Zamiast przeto korzystać z pańskiego położenia, jakby uczynił nie jeden z moich kolegów, zaproponuję panu jednę rzecz, to jest abyśmy zjedli razem śniadanie.
— Z największą przyjemnością, — odrzekł Roger, który nie miał nigdy pod tym względem wyobrażeń arystokratycznych zbyt wygórowanych, a przytém nie życzył sobie pogniewać się z swoim towarzyszem.
I obadwaj zasiedli do stołu. Jak obiecał urzędnik, jedzenie było istotnie dobre. Roger jadł jak prawdziwy dwudziestoletni rekonwalescent.
— Co to za piękny wiek pański! — mówił urzędnik spoglądając nań z zazdrością, chociaż sam także dosyć dobrze się sprawiał; — co za śliczny apetyt! A jednak taki sam byłem, gdym miał te lata; tylko że weselszy, śpiewałem bez ustanku, na całe ganiło, od rana do wieczora, jak skowronek, jak słowik; lecz pamiętałem zawsze śpiewać cudze piosnki, nigdy swoich, chyba sam na sam z przyjacielem, jak teraz z panem, bo trzeba panu wiedzieć, żem ja także komponowałem piosnki, które chociaż nie umywały się do pańskich, miały jednak swoję wartość. Ot, ta naprzykład.
I zaczął śpiewać na nutę dzwonów piosnkę, także szykanującą panią de Maintenon, gdy zaś skończył:
— Hę? co pan na to mówisz? — rzekł.
— Mówię, — odpowiedział Roger, — że nierozwagą jest z pańskiéj strony, śpiewać takie rzeczy.
— A to dla czego?
— Gdybym cię oskarżył?
— Ba! czyby kto temu uwierzył? Powiedziałbym, że chcesz się pan pomścić za to, żem się surowo z tobą obchodził, i cały kłopot spadłby na pana.
— W nocy przybyli do Châlons-nad-Saoną, i stanęli przed zamkiem służącym za więzienie.
Natychmiast zaprowadzono Rogera do przeznaczonego dlań pokoju; lecz ponieważ znużony był bardzo podróżą i mocno osłabiony ostatnią raną, z której go jeszcze nie wyleczono, rzucił się na łóżko nie obejrzawszy nawet swojego mieszkania.
Spostrzegł tylko, że u sufitu wisiała zapalona lampa, i ta okoliczność sprawiła mu wiele ukontentowania.




XXIV.
Jak kawaler d’Auguilhem stał się równie ostrożnym, skrytym i obłudnym, jak hrabia d’Olibarus.

Gdy Roger obudził się po raz piérwszy, lampa paliła się jeszcze. Sądząc przeto, że noc jeszcze była, odwrócił się twarzą do ściany i zasnął.
Lecz obudziwszy się drugi raz, zadziwił się, że słońce tak długo nie wschodzi i spojrzał około siebie. Wówczas straszliwa prawda ukazała mu się w całéj nagości: znajdował się w lochu podziemnym nie mającym okna. Ta lampa, któréj światło uważał za dobrodziejstwo, była odtąd jedyném jego słońcem. W kole przeznaczonym do podawania mu jadła, znajdowało się już śniadanie; oczywisty dowód, że był już dzień.
O! wtedy pomimo całéj mocy, jaką miał nad sobą, Roger wpadł w głęboką rozpacz; usiadł na łóżku, ze zwieszonemi rękoma, i zapytał sam siebie w czém zawinił Bogu i ludziom, że piérwszy go opuszcza, a drudzy tak srogo się z nim obchodzą.
W tym stanie przetrwał przez pewien przeciąg czasu, którego długości nie był w stanie określić. Przez ten czas tylko, koło poruszyło się, wykręciło i powróciło z obiadem zastawionym w miejsce śniadania, którego się Roger nie dotknął.
Jednak śród téj głębokiej boleści, która go przygniatała, natura, zawsze wymagająca, dopominała się praw swoich. Roger był głodny, spragniony! Zbliżył się machinalnie do koła, nasycił się i napił, tak samo jak zwierzę zgłodniałe; potem zaczął obchodzić swoje mieszkanie wolnemi i jednostajnemi krokami, tak jak zwierz dziki w klatce.
Godziny upływały, lecz nic nie wskazywało ich biegu. Jedyną rozrywką Rogera był łoskot jaki czyniło koło obracając się z pożywieniem i ruch lampy gdy wciągano ją przez sufit dla dolania oliwy i odnowienia knota.
Lecz ręka poruszająca koło i lampę była niewidzialną. Kilka razy Roger odzywał się do téj nieznajoméj osoby, zapytując jéj który był dzień i godzina, i to nie dla tego, aby się o tém dowiedział, lecz aby przynajmniéj usłyszał głos ludzki; lecz nie otrzymawszy nigdy najmniejszéj odpowiedzi, zaniechał usiłowań, o których bezskuteczności się przekonał.
Najprzód rozpacz go ogarnęła; potém nastąpiło osłabienie; spał niekiedy przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Rzucał się na łóżku jak bydlę lub téż pozostawał w nieruchomości jak człowiek znajdujący się w głupowatości.
Przez chwilę miał nadzieję, że oszaleje i na tę myśl wybuchał dzikim śmiechem.
Lecz nie był tak szczęśliwy. Powoli jego umysł, który z razu gniew i rozpacz ogarnęła, uspokoił się, i po upływie miesiąca ktoby spojrzał na niego, wziąłby go za człowieka spokojnego i prawie szczęśliwego. Lecz gorycz, która zrazu zakłóciła jego umysł, osiadała powoli i dokuczała mu w głębi serca.
Wówczas odzyskał pozornie spokojność. Zdawało się, że żył życiem wszystkich ludzi; przy spoczynku ciała, myśl jego nabierała czynności, wyobrażenia jego uorganizowały się.
Wziął tedy pod ścisły rozbiór całe swoje życie, od chwili jak został mężem Sylwandiry, od dnia w którym aresztowano go, gdy przejeżdżał przez Bourg-la-Reine. Zbadał tę chwilową miłość, którą Sylwandira zdawała się dlań uczuwać, a która była tylko uczuciem fizyczném, jakiego każda kobiéta doznaje ku temu, który piérwszy nauczył ją nieznanych roskoszy.
Widział następnie, jak sztuczna miłość znikała powoli zostawiając w swoje miejsce obojętność; jak daléj powstawały piérwsze symptomata nienawiści, jaką czuła późniéj ku niemu Sylwandira; te piérwsze symptomata nastąpiły wkrótce po ukazaniu się w pałacu Anguilhem margrabiego de Royancourt. Ta nienawiść wzmocniła się jeszcze wstrętem jaki Sylwandira czuła ku przyjaciołom męża. Odtąd wszczęła się walka pomiędzy temi dwiema naturami tak różnemi od siebie. Każde z nich miało swoje stronnictwo, którego przywołało na pomoc. Roger wezwał Cretté’go, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i cały rój młodzieży z szczerém sercem, którzy doradzali mu najprzód otwartą wojnę, później rozsądny odwrót; Sylwandira przyzwała margrabiego de Royancourt, pana Bouteau zapewnie, i jezuitę Letellier. Ci używali może środków krętych i nieuczciwych, i udało im się. Teraz Roger znajdował się w ich mocy, pod brzemieniem oskarżenia nie mającego żadnego związku z istotną przyczyną jego uwięzienia. To uwięzienie miało trwać tak długo, dopóki trwać będzie miłość czy kaprys pana de Royancourt dla Sylwandiry, dłużéj nawet może; gdyż do obawy oskarżeń oszukanego męża przyłączała się obawa zemsty niesłusznie prześladowanego więźnia; uwięzienie to przeto mogło się przedłużyć nieskończenie, bądź to z powodu, że miłość jaką Sylwandira wzbudziła w margrabim oprze się wpływowi czasu, bądź téż, że obawa jaką Roger wzbudzać może w panu Royancourt, mocniejszą będzie jak wyrzuty sumienia.
Wówczas Roger rozbierał swoje własne postępowanie z taką samą skrupulatnością, z jaką rozbierał postępki innych, i znajdował tysiące sposobów dla uniknienia, w podobném położeniu rzeczy, wszystkich nieszczęść, jakim uległ.
— Tak, — mówił sobie wówczas, — tak, byłem istny głupiec. Powinienem był zrobić tak jak tylu mężów, których znałem i którzy szczęśliwi i uważani cieszą się w téj chwili wolnością. Trzeba mi było zamknąć oczy i wziąć sobie pannę Pussetkę, jak mi radził dowcipnie Cretté.
Istotnie, wszyscy ci ludzie byli rozumni, ja tylko sam byłem głupcem. Zamiast znajdować się w więzieniu, byłbym teraz pułkownikiem jakiego regimentu. Prawda że musiałbym pościć trzy razy w tydzień; lecz w pozostałe cztery dni nagradzałbym to sobie z kochanką i przyjaciółmi, w jakim małym, odosobnionym eleganckim domku na przedmieściu Śgo Antoniego. Król uśmiechałby się do mnie uprzejmie; wolnoby mi było pocałować raz w tydzień suchą. rękę pani de Maintenon; zalecałbym się ojcu Letellier, i zostałbym księciem; parem Francyi może.
Ab! istotnie, byłem wielki głupiec.
Lecz nie! nie! sto razy nie! postąpiłem sobie tak jak powinienem, uczyniłem to, cobym teraz jeszcze uczynił; gdyż jeden tylko jest honor na tym świecie i jeden sposób uważania go. Zresztą, kochałem tę kobiétę, nie sercem, moje serce było zawsze dla biednéj Konstancyi; lecz kochałem ją pychą; kochałem ją, gdyż była piękną, może także dla tego, że zrobiłem wiele dla niéj, że mnie winna była wszystko; lecz jakimkolwiek bądź sposobem zawsze ją kochałem; nie powinienem był, nie mogłem ścierpiéć, aby mi ją wydarto. Dopełniłem przeto obowiązku, i nie ja jestem głupcem, lecz oni są nikczemnicy.
Lecz téż, niech tylko zostanę wolnym, a pomszczę się... Lecz kiedy będę wolnym?...
To było wielkie pytanie.
Jednakże Roger zapytał sam siebie coby wolał, czy wyjść z więzienia w téj chwili i niezemścić się, czy téż wyjść na wolność za dziesięć lat, i powetować wszystkie swoje krzywdy.
I odpowiedział sobie, że wolałby wyjść z więzienia za dziesięć lat i pomścić się, lecz tak jak mszczą się ludzie zręczni.
Przeto po trzech miesiącach téj okropnéj samotności, Roger stał się głębokim myślicielem, wytrawnym politykiem, Machijawelem w najwyższym stopniu.
Nie raz widząc go kto, jak siedział na ławie z założonemi na krzyż nogami, łokciem wspartym na kolanie, brodą na dłoni, z zamyśloném spojrzeniem i uśmiechem na ustach, ten ktoś sądziłby bez wątpienia, że Roger myślał wtedy o ojcu, o matce, o pannie de Beuzerie, o pięknych dniach swojéj młodości...
Bynajmniéj, Roger przemyślał o zemście.
Jedenaście miesięcy tak upłynęło, a przez ten czas nigdy serce więźnia nie oddało się rozpaczy, odwaga nigdy go nie odstąpiła. Może jego cera, opalona przez słońce, zbladła nieco w ciągu téj długiéj nocy; może jego herkulesowe kształty zeszczuplały w skutek dyjety; lecz ta bladość nadawała mu odznaczający się wyraz na którym mu brakowało; szczupłość dodała mu wdzięku w poruszeniach, którego napróżno dawniéj w nim upatrywałeś. Roger pozostał silnym i pięknym, lecz stał się hipokrytą.
Co wieczór, modlił się głośno za pomyślność króla i pani de Maintenon; gdyż może podpatrywano co robił, może go podsłuchywano: prawda, że jednocześnie w głębi serca, przeklinał ich z całej duszy; lecz o tém Bóg tylko i on sam mógł wiedzieć.
Jednego rana, gdy zajadał w najlepsze kawał chleba, stanowiący jego śniadanie, drzwi więzienia otworzyły się i znajomy głos uderzył jego uszy. Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, gdyż często przepędzał godziny, dnie całe bez światła, gdy zapomniano zapalić zagasłą lampę, ujrzał pana wykwintnie ubranego, który postąpił dwa lub trzy kroki, wymawiając jego nazwisko.
Byłto pan de Royancourt, który z otwartemi rękoma zbliżał się do Rogera.
Roger pochwycił ławkę i wstał w zamiarze roztrzaskania głowy panu de Royancourt; miał tuż przed sobą swojego wroga. Gdyby spuścił nań tę ciężką broń, zabiłby go na miejscu; lecz rozmyśliwszy się, rzucił ławkę na łóżko i pobiegł do margrabiego de Royancourt z otwartemi rękoma.
Dzięki ciemności jaką byt otoczony, margrabia nie dojrzał groźnego poruszenia, którego w pierwszéj chwili Roger nie był w stanie powściągnąć.
Ci dwaj ludzie nienawidzący się śmiertelnie, padli w swoje objęcia jak najlepsi przyjaciele, jak bracia.
— Jesteś więc tu, kochany d’Anguilhem? — rzekł margrabia wyprowadzając go z lochu, — ach!jak długo szukaliśmy cię, nimeśmy cię znaleźli!
Pomimo całéj przytomności umysłu, Roger oniemiał na tyle zuchwalstwa; lecz pokrył zadziwienie uśmiechem którego się wyuczył, uścisnął rękę, którą mu podał pan de Royancourt, dla wyprowadzenia z więzienia, i udał się za nim do apartamentów kommendanta.
Roger przejrzał się w zwierciadle, i zaledwie poznał sam siebie. Brodę miał długą, włosy rozczochrane, suknie podarte i z samych łachmanów złożone.
Uśmiechnął się do siebie w ten sam sposób jak do pana de Royancourt.
— Jesteś wolny, kochany d’Anguilhem, — rzekł doń margrabia; — lecz jak się to stało mój Boże! że od piętnastu miesięcy nie dałeś o sobie żadnéj wiadomości? Lecz pogadamy o tém później. Weźmy się teraz do tego co najpilniejsze.
— Najpilniejsze teraz, mój drogi wybawco, mój przyjacielu, mój bracie, — rzekł Roger, — byłoby zdaje mi się, poprosić pana gubernatora, jeżeli tylko istotnie jestem wolny, gdyż nie mogę jeszcze temu wierzyć...
— Jesteś wolny, kochany kawalerze, i to dzięki naszym staraniom, — odrzekł margrabia.
— Możesz być pewny, że jestem nieskończenie wdzięczny. Najpilniejsze tedy byłoby, jak mówiłem, poprosić pana gubernatora aby mi pozwolił pokoju, kazał przyrządzić kąpiel i przywołać krawca i fryzjera.
— Bez wątpienia, kochany kawalerze, i będziesz miał to wszystko, z wyjątkiem krawca, który jest niepotrzebny, Przewidziałem stan, w jakim się mogłeś znajdować, i przywiozłem z sobą suknie, które zabrałem z twojego domu: każę ci je przynieść, i zarazem, jeżeli pozwolisz, mój kamerdyner ubierze cię.
— Nie zasłużyłem na to wszystko, kochany margrabio; lecz przyjmuję; tak mi słodko, wszystko ci być dłużnym.
Zaprowadzono Rogera do osobnego pokoju; przyniesiono mu kąpiel, i podczas gdy znajdował się w wannie, służący pana de Royancourt ogolił go i ufryzował.
Wyszedłszy z kąpieli Roger ubrał się.
Wtedy dopiéro sam spostrzegł zmianę jaka w nim zaszła. Jedyną rzeczą jakiéj brakowało Rogerowi, była delikatność, wykwintność kształtów, odróżniająca cecha arystokratycznego pochodzenia; tę wykwintność nadało mu cierpienie, dyjeta, a może i rozmyślanie. Roger w téj chwili był człowiekiem skończonym.
Sam Royancourt zdziwił się ujrzawszy go. W powierzchowności tego człowieka malowała się potęga, której nigdy w nim nie widział, i któréj się przeląkł; silne postanowienie błyszczało w jego spojrzeniu. Po raz piérwszy Royancourt pomyślał, czego powinienby się obawiać człowiek mający Rogera nieprzyjacielem.
Gubernator chciał zatrzymać tych panów na śniadanie; lecz Roger przypomniał mu uśmiechając się, że przysłał mu już jego ranne pożywienie, w chwili właśnie gdy pan Royancourt wszedł do więzienia. Gubernator wybąknął kilka słów, przepraszając go i odwołując się do surowości przepisów, na co Roger odpowiedział z swoim wiecznym uśmiechem, że co do siebie, nie ma się na co uskarżać, i że obchodzono się z nim jak najlepiéj.
Powóz czekał przed bramą, zaprzężony pocztowemi końmi, które gdy tylko pan de Royancourt i Roger wsiedli, popędziły czwałem.
Z niewypowiedzianém zachwyceniem Roger oddychający przez jedenaście miesięcy zaraźliwém powietrzem więzienia, napawał się czystą i wonną atmosferą miesiąca maja. Z nieopisaną roskoszą zamiast szczupłéj przestrzeni zamkniętéj cztérema posępnemi ścianami, obejmował spojrzeniem rozległe równiny, kończące się w oddaleniu niebieskawemi górami; lecz cała ta radość, to zachwycenie odbywało się wewnątrz niego; tak w radości jak w nienawiści nic nie pokazywał po sobie, i z tym samym uśmiechem witał tak upragnioną i ukochaną naturę, co i człowieka, którego tyle nienawidził.
Przy tém, kiedy niekiedy, odpowiedział na jego zapytania serdecznym giestem lub przyjaznym głosem, i powtarzał zapewnienia swojéj wdzięczności i poświęcenia.
Nareszcie rozmowa, wstrzymana dotąd ze strony margrabiego przez pewne zakłopotanie, którego nie był panem, ze strony zaś Rogera przez wzruszenie, którego nie mógł w zupełności powściągnąć, nabrała pewnéj regularności.
Roger przyzwał w pomoc całą odwagę, wzmocnił głos i zapytał o Sylwandirę.
— Niestety! biedna kobieta! — odrzekł Royancourt; — zrządziłeś jéj wiele zmartwienia, które powinieneś wynagrodzić.
— Ah! ah! — rzekł Roger; — istotnie.
— Bez wątpienia, — rzekł pan de Royancourt. — Najprzód gdy zagroziłeś jéj, że ją opuścisz, nie mogła temu uwierzyć i sądziła, że to były żarty; lecz gdy po upływie dnia, dwóch i trzech nawet nie powracałeś, musiała dać się przekonać rzeczywistości. Wtedy o mało od rozumu nie odeszła; cały tydzień przepędziła śród narzekań i płaczu: nareszcie udała się do pana d’Argenson, spodziewając się że od niego, jako od naczelnika policyi dowié się gdzie się znajdujesz. Pan d’Argenson wiedział tylko, że cię nie było już we Francyi.
Jak się domyślasz, na tg wiadomość rozpacz jéj podwoiła się, i dnia jednego dowiedzieliśmy się, że wyjechała z Paryża z postanowieniem wynalezienia cię, gdziekolwiek się znajdujesz. Przez trzy miesiące nie mogliśmy się dowiedzieć co się z nią stało. Biédna kobiéta! król zaś, który wić o wszystkiém, co się dzieje w jego królestwie, dowiedział się o jéj awanturze, powiedział że jesteś nieprzykładnym mężem i zgorszeniem dla innych, i rozkazał cię uwięzić.
— Dobry, wyborny monarcha! — zawołał kawaler najtkliwszym tonem.
— Wtedy dokonano w twoim domu rewizyi, podczas któréj znaleziono owe nieszczęsne śpiewki, przyczynę wszystkiego złego.
— A które wyrzucam sobie, że zatrzymałem; gdyż co się tyczy autorstwa, nie przypuszczasz zapewnie, abym był zdolny do podobnéj niewdzięczności.
— Nigdy nawet nie pomyślałem, i dla tego téż z takiém przekonaniem broniłem twojéj sprawy.
— Mój wybawco! — zawołał d’Anguilhem chwytając obie ręce pana de Royancourt. — Lecz powróćmy do Sylwandiry, proszę cię.
— Otóż więc, mój drogi, Sylwandira przybyła do Londynu, gdy ciebie już tam nie było: dowiedziała się, że powróciłeś do Francyi, udała się przeto za tobą. W Douvres, spóźniła się o jeden dzień, w Calais o dwie godziny.
— Kochana Sylwandira, — wyrzekł kawaler jak mógł najczuléj.
— W Calais dowiedziała się żeś odjechał do Paryża, i nie tracąc chwili, nie odpocząwszy nawet, lubo potrzebowała tego, udała się za tobą, spodziewając się, że cię dogoni na drodze; lecz ta nadzieja ją ominęła. Nie spotkawszy się z tobą, spodziewała się, że cię ujrzy w domu, i dlatego czuwała przez całą noc, nie chcąc się udać na spoczynek, gdyż sądziła, że przy będziesz lada chwila; lecz noc minęła, a ty nie przybywałeś. Sądź o jéj boleści.
— Ah! margrabio! margrabio! zakrwawiasz mi serce, — zawołał Roger, ocierając oczy chustką; — i ja mógłem mieć w podejrzeniu podobną kobiétę! Ah! masz słuszność margrabio; jestem winny! Lecz mów, cóż potém?
— Potém, — rzekł margrabia oszukany tonem prawdy z jaką Roger grał swoję rolę, — potém, cóż mam ci powiedzieć, dni upływały wśród łez i boleści, gdyż nie powracałeś, a nie wiedzieliśmy gdzie się obracasz.
— Nie wiedzieliście że byłem w więzieniu, słowo honoru spodziewałem się tego.
— Istotnie nie wiedzieliśmy. Pan d’Argenson uwiadomił nas o tém, nie ma jak dwa tygodnie; wiedząc że posiadam jakie takie wpływy, chciał widać uniknąć nalegań z naszéj strony. Lecz skoro tylko dowiedzieliśmy się prawdy, Sylwandira, pan Bouteau i ja, zaczęliśmy czynić starania każde z swojéj strony, i tyleśmy naprosili, nabłagali panią de Maintenon, tyle używali środków ujęcia króla, żeśmy wreszcie otrzymali twoje uwolnienie. Ah! wycierpieliśmy wiele, mój drogi d’Anguilhem, — dodał margrabia z serdecznością.
— A ja przez ten czas oskarżałem was o obojętność, o niedbałość. O jakiż niewdzięcznik ze mnie! Ty, margrabio, przebaczyłeś mi już, lecz czy sądzisz, że i ona mi przebaczy?
— Serce kobiéty jest skarbem pobłażania, — odrzekł pan de Royancourt; — miéj przeto nadzieję, kochany kawalerze.
— A teraz, gdyś mię już nieco uspokoił pod tym względem, słówko o moich rodzicach, kochany margrabio. Jak widzisz miłość małżeńska wyrugowała mi z pamięci miłość synowską. Lecz spodziewam się, że baronostwo znajdują się w dobrem zdrowiu?
— Tak, dzięki Bogu, i uprzedzeni są oboje przez twoję żonę, że wrócony będziesz rodzinie.
— Dobra Sylwandira!... A nasze inne znajomości? D’Herbigny, Cios-Renaud, Cretté..
Roger z niechcenia niby wymówił to ostatnie nazwisko, czém dał się uwieść margrabia.
— Jak wiész, — odrzekł, — bardzo rzadko widuję się z twoimi przyjaciółmi, którzy uchodzą na dworze za rozpustników, uczęszczających do Palais-Royal. Lecz o ile wiém są zdrowi, szczególniej pan de Cretté, z którym miałem małe zajście; lecz dzięki niebu wszystko załatwiło się w dobry sposób pomiędzy nami.
— Istotnie? mieliście spór o panią de Maintenon? Zapewnie Cretté jest tak nierozsądny, że nie kocha téj zacnéj i świątobliwéj pani; lecz, jak dobrze powiedziałeś, jestto rozpustnik, godzien należeć do towarzystwa Brogie’ów, Lafare’ów i Canilhac’ów.
— Nieszczęśliwych, gubiących swoje dusze, — rzekł Royancourt składając ręce z politowaniem.
— Przypuszczając jednak że ją mają, — rzekł Roger.
Pan de Royancourt uczynił znak powątpiewania i rozmowa na tém stanęła.
Roger był zadowolony z siebie: postąpił według prawideł, jakie mu podyktowały piętnaście miesięcy więzienia. Widział, że oszukał Royancourta i był pewny że tak samo oszuka i żonę.
Reszta drogi, z małemi odmianami, skracana była, tego samego rodzaju rozmowami. Podróżni jechali dzień i noc, i zatrzymali się tylko po chwilce dwa razy, w Auxerre i Fontainebleau.
Wjechali nareszcie do Paryża.
Roger ujrzał zdaleka Fort-l’Évêque, i przejechał tuż pod murami Bastylii.
W dziesięć minut potém, stanęli przed bramą pałacu d’Anguilhem.
Roger był widocznie oczekiwany: cały dom był uprzedzony i przygotowany.
Wszedłszy na dziedziniec pałacu, kawaler ujrzał lokai we wszystkich drzwiach, zaś w jedném z okien żonę.
Wyskoczył z karety, i pobiegł prosto do salonu; Sylwandira wyszła na jego spotkanie z panem Bouteau i zeszła się z nim we drzwiach.
W téj chwili, za obłudnie ułożoną twarzą żony, Roger ujrzał portrety swoich rodziców, które uśmiechały się do niego.
Wówczas, jakkolwiek piętnastomiesięczne więzienie wysuszyło jego serce, łzy wytrysły mu z oczu na widok tych jedynych przyjaciół, na których człowiek liczyć może.
Wzruszenie było tak mocne, że Roger zemdlał.
Sylwandira mogła sądzić i sądziła zapewnie, że powodem tego była miłość jego ku niéj i radość z jéj ujrzenia.




XXV.
Jak kawaler d’Anguilhem chcąc się przekonać o ważnéj dla siebie okoliczności, podpalił swój dom.

W trzy dni po scenie jaką opisaliśmy, pałac d’Anguilhem przedstawiał patryjarchalne widowisko, dzięki zachwycającéj serdeczności pana Bouteau, nieustającym pieszczotom Sylwandiry, nadskakującym grzecznościom pana de Royancourt i skrytości Rogera.
Zdawało się, że wszyscy ci ludzie kochają się na sposób ewangeliczny.
Ponieważ zaś na tym świecie wszystko jest powierzchownością, każdy dał się oszukać, nawet ci którzy mieli interes sięgać w najgłębsze tajniki serc innych.
Roger nawet widząc, że w którąkolwiek stronę sięgnął wzrokiem lub wyciągnął rękę, napotykał wszędzie tak czułą przyjaźń, znajdował się niekiedy w powątpiewaniu.
Na nieszczęście Cretté’go nie było jeszcze w Paryżu i dopiero za tydzień miał wrócić: Roger potajemnie poszedł do jego mieszkania i umówił się z Basque’m, że skoro tylko jego pan powróci, zostanie uwiadomiony.
Przez ten czas Sylwandira okazywała największą tkliwość dla męża, wypytywała go jak przepędzał czas w więzieniu i czy myślał niekiedy o niéj.
Roger odpowiadał, że więzienie było miejscem bardzo przyjemném, dozorcy służącemi pełnemi grzeczności, że codziennie jadał u stołu gubernatora, po południu wyjeżdżał z nim powozem, a co wieczór grywał w lombra lub szachy, poczém udawał się na noc do ładnego pokoiku, nie mającego innéj niedogodności, jak drzwi z dworna ryglami i okno z cztérema kratami. Roger obawiał się, aby Sylwandira dowiedziawszy się jak było w istocie, nie pojęła, że człowiek który tyle wycierpiał, potrzebował się koniecznie zemścić.
Na zapytanie zaś czy myślał o niéj, Roger przysięgał czule Sylwandirze, że nie przestawał tego czynić od rana do wieczora, i od wieczora do rana. Co do tego, wiadomo, że Roger mówił szczerą prawdę.
Następnie Sylwandira znowu przysięgała Rogerowi, że wyładniał w jéj oczach i że więzienie bardzo korzystnie go zmieniło.
Jednego rana Basque dał znać Rogerowi, że margrabia de Cretté powrócił przed pół godziną.
Roger wyszedł pieszo, wziął karetę na rogu ulicy i kazał się zawieść do pałacu de Cretté. Margrabia czekał nań; obaj przyjaciele rzucili się w swoje objęcia.
Cretté dowiedział się części tylko wydarzeń jakie przytrafiły się Rogerowi, a mianowicie szczegółów jego dwóch ucieczek i ran jakie były tego następstwem; lecz nie dowiedział się o samotnym lochu bez słońca, w jakim się Roger znajdował, ani o męczarniach jakich doznawał, widząc, że czas ubiegał, a nie mogąc go obliczyć; nie domyślał się także, że jego przyjaciel powziął nieodwołalne postanowienie zemścić się na żonie, jeżeli ta, jak sądził, istotnie przyczyniła się do jego uwięzienia.
Cretté powtórzył mu tylko to, o czém już doniósł w swoim liście, to jest o zniknieniu Sylwandiry, o kłótni swojéj z panem de Royancourt, i przekonaniu moralném, jeżeli nie materyjalném, jakie posiadał, że Sylwandira wydała nieszczęsne piosnki, które posłużyły, jeżeli nie za przyczynę, to przynajmniéj za powód uwięzienia jéj męża.
Co się tyczy uwolnienia Rogera, to zawdzięczać należało, jak się domyślał więzień, niezmordowanym staraniom Cretté’go, d’Herbigny’go a szczególniéj Chastfellux’a, który z matki był w pewnym stopniu powinowatym pana d’Argenson; dotąd zapierał się prawie tego pokrewieństwa, lecz gdy ono mogło stać się użyteczném Rogerowi, sam się przyznał do niego. Dopiero gdy Royancourt ujrzał, że w skutek tych wszystkich zabiegów rzeczy tak daleko zaszły, że niepodobna było trzymać Rogera dłużéj w więzieniu, z prześladowcy został obrońcą, a że rzeczywiście posiadał wpływy, przyśpieszył wypuszczenie więźnia na wolność.
Reszta już wiadoma.
Wszystko co Cretté opowiadał Rogerowi, tak dobrze się zgadzało z tém co ze dwadzieścia razy sam przed sobą powtórzył, że obaj nie wątpili ani na chwilę, iż przyszli do najdokładniejszego ocenienia przyczyn i do największéj prawdy rezultatów.
Dwaj przyjaciele rozłączyli się powtarzając sobie wzajemnie zapewnienia najszczerszéj i dozgonnéj przyjaźni.
Roger, lubo moralnie dostatecznie przekonany, chciał dla zupełnego zaspokojenia sumienia, posiadać z kilka dowodów materyjalnych, któreby nie dopuszczały żadnéj wątpliwości odzywającej się jeszcze niekiedy w jego sercu.
W więzieniu nauczył się rozmyślać i milczyć. Aż dotąd bardzo dokładnie zastosował tę poniewolną praktykę; nikt nie domyślał się, co się działo w głębi jego duszy, zaczął przeto działać.
Najprzód przywołał Breton’a.
Breton był sługą wiernym i na którego mógł liczyć.
Od niego dowiedział się, że w czasie gdy znajdował się w więżeniu margrabia bywał codziennie w jego domu, i że te wizyty ustały dopiero w dniu, gdy pani d’Anguilhem zniknęła.
Jasném przeto było dla Rogera, że gdyby jego ukochana małżonka powzięła chwalebny zamiar szukania go, uwiadomiłaby o nim wszystkich swoich przyjaciół; pan de Royancourt zaś sam wyznał przed Rogerem, że Sylwandira odjeżdżając nic nikomu nie powiedziała.
Pani d’Anguilhem, na miesiąc przed swoją ucieczką, odprawiła pokojówkę, która służyła już u niéj od lat dziesięciu; to wydało się bardzo podejrzaném Rogerowi, gdyż panna Klaryssa była zbyt wierną i zręczną, aby jéj się pozbywać tak bez powodu, i w chwili przedsięwzięcia saméj jednéj podróży pełnéj trudów.
Roger spodziewał się wydobyć cokolwiek światła z saméj Sylwandiry; lecz gdy, używając obłudy nawet w miłości, pragnął także dowiedzieć się od żony, jak pędziła czas w ciągu jego nieobecności, zamiast odpowiedzi otrzymywał tylko pieszczoty i przymilania bez końca. Sylwandira wyznała tylko, że przepędziła dwa miesiące w klasztorze Panien Miłosierdzia, który wprawdzie słynął z surowości reguł, lecz gdzie pan de Royancourt, przyjaciel pani de Maintenon miał wolny wstęp, gdyż siostra jego była tam przełożoną, a jedna z krewnych kassyjerką.
Udać się po objaśnienie do Panien-Miłosierdzia, było to wydać się samemu z swojém niedowierzaniem; przeto Roger przysiągł, że wierzył wszystkiemu co mu mówiono i zapewnił Sylwandirg, że jéj także pobyt w klasztorze dodał wiele powabów. Zresztą jako mąż zachowywał się jak najprzykładniéj, czgściéj niż kiedykolwiek dawał panu Bouteau słodkie nazwisko teścia i obsypywał pana de Royancourt największemi grzecznościami.
Przyjaciele nie wiedzący, jak Cretté, że cała ta uprzejmość pokrywała cóś tajemniczego, straszliwego może, pozwalali sobie drwinek gdy rozmowa toczyła się o tém odnowieniu się miłości pomiędzy dwojgiem młodych małżonków, i, jak łatwo pojąć w pewnych towarzystwach nie zaniedbywano żartować sobie kosztem pani d’Angnilhem, téj cnotliwéj Penelopy, która zamiast czekać na swojego Ulissesa szukała go, niewiadomo gdzie, lecz zapewnie nie tam gdzie się znajdował.
Roger tymczasem dał wolność działania Bretonowi i polecił mu przekupić którego z ludzi pana de Royancourt. Jednego rana, Breton, ubierając pana, oznajmił mu, że stangret margrabiego, którego tenże wczoraj wybił, zgadzał się za sto luidorów wyznać wszystko. Breton radził kawalerowi aby korzystał z téj chwili nieukontentowania.
Kawaler usłuchał rady Bretona: posłał sto luidorów stangretowi, i tegoż samego dnia następujących szczegółów dowiedział się z własnych jego ust:
— Co noc począwszy od dnia, który odpowiadał zniknięciu Sylwandiry, pan de Royancourt udawał się po kolacyi, do małéj wioski Luzarches, niekiedy konno, czasem karetą; przepędzał tam cztery lub pięć godzin; i regularnie co noc, o drugiéj godzinie nadedniem, powracał do Paryża, gdzie stawał o czwartéj. Kładł się wówczas do łóżka, i udawał że wcale nie wychodził. Dla większéj ostrożności, powóz jego wracał o północy do domu, i wszyscy ludzie, z wyjątkiem stangreta, który wiedział że powóz był próżny, i kamerdynera, który oczekiwał na powrót pana de Royancourt aż do czwartéj rano, sądzili, że pan już powrócił.
Roger znalazł już piérwszy ślad. Obiecał sobie, że musi dojść aż do drugiego końca téj nici, której początek trzymał w ręku. Udał się przeto sam do Luzarches.
Tam dowiedział się, że młoda jakaś dama wynajęła jeden z domów, w którym sama mieszkała. Zakonnica usługiwała jéj. Mężczyzna jakiś, którego nie wiadomo nazwiska, lecz który wydawał się znakomitym panem, odwiedzał ją co wieczór. Opisano mu Sylwandirę i pana de Royancourt tak dokładnie, że nie podobna było wątpić.
Kto inny narobiłby hałasu, wyzwałby pana de Royancourt na pojedynek lub kazałby go zamordować najemnym zbójcom; lecz pojedynek pociągał za sobą Fort-l’Évêque, lub Bastyliją; morderstwa zaś karę, która nie przyszła nawet na myśl Rogerowi, to jest bicie kołem.
Wszystko to przeto nie było zemstą, kiedy ta zemsta pociągała za sobą karę: Rogerowi trzeba było zemsty, po wykonaniu któréj pozostałby wolnym, szczęśliwym, a jednak pomszczonym.
Zresztą na Sylwandirę to szczególniéj zwróconą była jego nienawiść; ona to go zdradziła, chociaż ją tak kochał; ją to nienawidził tak okrutnie, że obawiał się, czy jéj jeszcze nie kocha.
Co do niéj, tak była pewną władzy swojéj nad Rogerem, że pędziła dni szczęśliwe i spokojne. Pan de Royancourt bywał ciągle, lecz widocznie stawał się coraz to ozięblejszym.
— Tak być powinno, — mówił do siebie Roger śledząc postępy téj obojętności, tak jak był świadkiem postępów miłości, — posiadanie sprowadza zawsze za sobą oziębłość.
I podwajał nadskakiwali przy Sylwandirze, która znowu czując się występną, odpłacała się mężowi najczulszém obejściem.
Sylwandira była nadzwyczaj ostrożną; jednak dnia jednego, gdy przez cały tydzień nadaremnie oczekiwała przybycia pana de Royancourt, a on nie raczył dać jéj nawet o sobie wiadomości, nie mogąc wytrzymać dłużéj, napisała bilecik pełen wymówek i zadzwoniła na swojego zaufanego służącego, chcąc przez niego posłać to pismo.
Lecz nie było nikogo z służby pani d’Anguilhem, i na odgłos dzwonka wszedł Breton. Ponieważ Sylwandira trzymała już list w ręku, nie śmiała odłożyć na później téj posyłki; przytém Breton oznajmił, że jest zupełnie wolny w téj chwili i ofiarował się pani d’Anguilhem wypełnić jéj polecenie. Odmówić, było to bez wątpienia wzbudzić podejrzenie w tym człowieku. Nadrobiła przeto odwagą, oddała list Bretonowi i rzekła obojętnie:
— Zanieść natychmiast margrabiemu de Royancourt.
Breton szedł zmiénić suknie, gdy spotkał na schodach swojego pana; pokazał mu tedy ów list, zapytując zarazem spojrzeniem, czy miał go zanieść podług adresu.
Roger miał uledz pokusie i wziąć go, gdy usłyszał po za drzwiami szelest jedwabnéj sukni; domyślił się, że Sylwandira szpiegowała go.
— List od pani do pana de Royancourt, — rzekł służący.
— Dobrze; zanieś go natychmiast podług adresu, — odrzekł Roger, — i powiedz odemnie margrabiemu, że niegrzecznie z jego strony, iż nas tak zaniedbuje; że już tydzień jak go nie widziałem, i że pod tym tylko warunkiem przebaczę mu tę obojętność, jeżeli przybędzie do nas dziś na obiad.
— Ależ, panie... — rzekł Breton.
— Dobrze, mój przyjacielu, idź już, idź, — mówił Roger; — nie potrzebuję cię w téj chwili wcale.
— Potem zeszedłszy dziesięć lub dwanaście wschodów i chodząc do Sylwandiry z wielkiém podziwieniem Breton’a:
— Bardzo dobrze uczyniłaś, moja droga, — rzekł wyciągając mankietki i poprawiając żabotu, — żeś posłała po tego kochanego Royancourt’a; życzyłbym sobie aby skosztował z nami téj sarny, którą mój ojciec przysłał nam z Anguilhem.
Sylwandira, która poczerwieniała, zbladła, zżółkła, która, słowem, w jednéj sekundzie przeszła przez wszystkie kolory tęczy, odzyskała przytomność i przywołała uśmiech na usta.
— Jak wybornego mam męża! — pomyślała całując Rogera w oba policzki.
W godzinę obiadową. oznajmiono pana de Royancourt; podwójne zaprosiny jakie otrzymał, wzruszyły go zapewnie, gdyż był nadzwyczaj uprzejmy; co Sylwandira, ta tryumfowała. Roger uważał ich oboje nieznacznie, był dowcipny bez przymusu i uszczypliwości.
Przy deserze, dojrzał wymownych spojrzeń, jakie Sylwandira zamieniła z margrabią.
W chwilę potém gdy wstali od stołu i przechodzili do salonu na kawę, ujrzał, że margrabia prowadząc Sylwandirę, wsunął jéj bilecik do ręki. Sylwandira ukryła go za gorsem.
— Kobieto bezwstydna, bezczelny hultaju, — pomruknął Roger, — jakżebym rad zabić was własną ręką oboje!
Lecz powściągnął się i mankietka tylko ucierpiała, podarł ją w kawałki.
Trzeba było mieć ten bilet: była to rzecz bardzo trudna, lecz nader ważna; Roger myślał przeto nad tém przez cały wieczór, i nareszcie zdawało mu się, że znalazł sposób.
Cała rzecz była wyrachować, w którym czasie mniéj więcéj Sylwandira weźmie się do przeczytania tego biletu.
Najpewniej wieczorem, przy toalecie, odpowiedział sobie.
Przez cały wieczór tedy, nie spuścił Sylwandiry z oczu ani na chwilę i pewny był, że nie miała czasu przeczytać biletu; gdy zaś Royancourt odjechał, ukrył się w salonie przytykającym do gabinetu żony; poczém gdy pomiarkował, że już musiała czytać ów list fatalny, podpalił firanki u jednego z okien; natychmiast płomień wybuchnął aż pod sufit i kilka szyb pękło.
— Ogień! ogień! — zawołał Roger, i wpadł do buduaru.
Sylwandira trzymała jeszcze bilet pana de Royancourt w ręku i uczyniła poruszenie chcąc go ukryć; lecz spostrzegłszy płomień i dym, który już ogarnął salon, cofnęła się, krzyknęła i utraciła przytomność.
Roger otworzył jéj palce, podczas gdy salon gorzał i szybko przeczytał to co następuje:
„Przestańmy mówić o przeszłości, Sylwandiro; nieraz wyrzucałem sobie to, cośmy uczynili: co do twojej propozycyi, abyśmy uciekali razem i porzucili Francyją, to jest szaleństwem i odrzucam ją; zresztą wstydzić się zaczynam, że oszukujemy tak poczciwego człowieka, który okazuje mi tyle przyjaźni. Jeżeli chcesz mi uwierzyć, Sylwandiro, zerwijmy wszelkie, stosunki. Powiadasz mi, że umierasz z miłości ku mnie; żyj dla twojego biednego męża który cię uwielbia, to będzie daleko więcej po chrześcijańsku.”
— A cóż, niedowiarku, szaleńcze, — rzekł Roger sam do siebie, — czy będziesz wątpił jeszcze?
I wsunął napowrót bilet w rękę Sylwandiry, ciągle zimną i sztywną; potém zamykając drzwi buduaru, zadzwonił na Bretona.
Płomień pochłonął wszystkie firanki, uszkodził jedną z konsol, i uczernił część sztukateryi, lecz nie znalazłszy więcéj przedmiotów łatwych do zapalenia się, piął się słabo po szybach okien, i około drewnianych balustrad.
Cała służba w jednéj chwili stanęła w gotowości, i w dziesięć minut nie było już ani ognia, ani dymu.
Sylwandira przyszedłszy do siebie, ujrzała się samą w swoim buduarze i znalazłszy w ręku zgnieciony bilet, sądziła, że Roger nic nie postrzegł; rada przeto, że uniknęła szczęśliwie tego podwójnego niebezpieczeństwa, udała się do salonu, gdzie zajmowano się przywracaniem porządku.
Gdy ją tylko zobaczył, Roger pobiegł naprzeciwko niéj.
— Ah! droga Sylwandiro jakie nieszczęście! Twój apartament zupełnie zniszczony, a był tak świeży, tak gustowny; dla reparacyi przez miesiąc przynajmniéj, nie będziem mogli przyjmować.
— A więc, mój drogi, — rzekła Sylwandira najczulszym głosem, — jedźmy do Champigny.
— Do Champigny? — odrzekł Roger.
— Tak; czy obawiasz się wspomnień, jakie ta wioska przywiedzie ci na pamięć?
Roger otworzył usta chcąc powiedzieć:
— A dla czego nie do Luzarches?
Lecz powściągnął się.
— Nie, bez wątpienia, — rzekł głośno, — i wiész jak drogiemi są dla mego serca wspomnienia, jakie mógłbym znaleść w tym domu, który uczyniłaś mi tak drogim; lecz myślę że lepiéjby było, gdybyśmy, wziąwszy z tysiąc pistoli, udali się sam na sam, jak dwoje czułych kochanków, na zwiedzenie téj pięknéj Prowancyi, któréj śpiewy tak cudnie wykonywasz przy klawikorcie.
— O! mój przyjacielu, — rzekła Sylwandira czyniąc zachwycającą minkę, — czy nie zdaje ci się, że to będzie za daleka podróż?
— No, no, nie mówmy już o tém, moja luba; niech tak się stanie; jak sobie życzysz.
Lecz Sylwandira zbyt szczęśliwą była w téj chwili, że nie odkryto jéj tajemnicy, aby miała trwać w odmowném postanowieniu; zresztą pomyślała, że wyjechać, było to bez wątpienia zranić dumę pana de Royancourt, który zranił ją w jéj miłości, a że pragnęła zemścić się na niewiernym, powróciła do projektu Rogera.
— Nie, nie, mój przyjacielu, — nie pozbawię ani ciebie, ani siebie saméj téj przyjemności; zresztą przyrzekłam sobie, że starać się zawsze będę przypodobać ci się. Rozkazuj przeto, a wypełnię twoję wolę.
Roger powściągnął uczucie radości jakie przepełniało jego pierś, i zaczął czynić przygotowania; lecz chociaż śpieszył się jak mógł, przez ten czas Royancourt i Sylwandira pogodzili się, i dnia jednego margrabia uczynił propozycyją kawalerowi i jego żonie, towarzyszenia im do Prowancyi.
Nie było to wcale na rękę Rogerowi; udał jednak, że z zapałem przyjmuje propozycyją pana de Royancourt; lecz pod pozorem rozmaitych interesów, odwlekał czas odjazdu.
Spodziewał się, że przez ten czas zajdzie nowe poróżnienie między kochankami, i nie omylił się; gdyż wkrótce przejął drugi bilet pana de Royancourt, w którym ten oznajmił Sylwandirze, że zrywa z nią ostatecznie, i aby uczynić niepodobném wszelkie zbliżenie się, wyjeżdża natychmiast do Utrechtu.
Sylwandira napróżno starała się ukryć swój gniew; Roger mógł śledzić jego wszystkie postępy w jéj sercu i na jéj twarzy.
W dniu odjazdu pana de Royancourt do Hollandyi, piérwsza wspomniała o podróży do Prowancyi.
— O! na honor, — rzekł sam do siebie Roger, — odgrywam najśmieszniejszą, najpodlejszą rolę; lecz dzięki Bogu, zbliża się godzina rozwiązania.
Zgodził się przeto skwapliwie na propozycyją żony, a ponieważ wszystkie przygotowania poczynione już były oddawna, nazajutrz, dnia 1 czerwca 1713 roku, małżonkowie wyjechali z Paryża, zakochani w sobie na pozór, jak dwoje gołąbków.




XXVI.
Jak Roger i Sylwandira odbyli prześliczną podrói do Prowancyi, i co z tego wynikło.

Roger tak dobrze odegrał swoję rolę, że gdy odjeżdżał, o niczém nie mówiono, tylko o miłości jego ku żonie. Cały świat w nią uwierzył, nawet d’Herbigny, nawet Clos-Renaud, nawet Chastellux, którzy powtarzali wszędzie, że jeżeli król nie mógł zrobić z Riehelieieu’go dobrego męża, za pomocą Bastylii, zamek w Châlonsnad-Saoną daleko skuteczniej dopomógł spełnieniu woli wielkiego monarchy w osobie kawalera d’Anguilhem.
Cretté nawet dał się oszukać przyjacielowi i uwierzył rozchodzącym się wieściom; wiedział do czego jest zdolną kobiéta piękna i wytrwała, i za każdą razą gdy widział pannę Pussetkę, kazał jéj z Sylwandiry brać przykład kokieteryi.
Podczas gdy w Paryżu wszyscy pozostali w tém mniemaniu, Roger z żoną posuwał się na Południe; we dwa dni po odjeździe, przejeżdżali przez Châlons. Kawaler chciał się przekonać jakie wrażenie sprawi na jego żonie widok więzienia, w którém był trzymany. Zaprowadził ją przeto pod same mury zamku.
— I cóż! — zapytała Sylwandira, spojrzawszy na nie dwa lub trzy razy, — cóż chcesz abym ujrzała w tém okropném miejscu?
— Tu przesiedziałem jedenaście miesięcy, wtenczas gdyś ty mnie szukała, moja droga, — odrzekł Roger.
Sylwandira zrobiła prześliczną minkę, zdającą si ęmówić:
— Do djabła, chociażby gubernator był najprzyjemniejszym człowiekiem, nie musi tu być wesoło.
— Tak, tak, — rzekł Roger odpowiadając na myśl żony, — tu to tyle wycierpiałem, lecz nie tak z powodu mojego uwięzienia, jak dlatego żem był daleko od ciebie.
— A my ani domyślaliśmy się tego! — odrzekła Sylwandira.
To my, zdawało się wyborném Rogerowi.
Nazajutrz Roger i Sylwandira przybyli do Lijonu, gdzie zatrzymali się na dwa lub trzy dni, gdyż Roger jako małżonek pełen troskliwości, obawiał się aby jego żona nie utrudziła się zbytecznie podróżą.
Po upływie tego czasu małżonkowie opuścili drugą stolicę Francyi, i zatrzymali się kolejno w Valence, Orange, i Ayignon.
W tém ostatniém mieście szczególniéj; gdyż któżby przejeżdżając przez Avignon, nie zwiedził źródła Wokluzy? Byłoby to zbrodnią przeciw poezyi.
A wiadomo, że w owéj epoce miłość poetyczna, a zwłaszcza sielankowa była bardzo w modzie: uwielbiano pagórki, doliny i strumyki. Przeczytaj Astreę i Kleopatrę.
Odbyli przeto pielgrzymkę do źródła Wokluzy, i przez całą drogę Roger nie nazywał inaczéj Sylwandiry, jak swoją ukochaną Laurą, a Sylwandira Rogera swoim pięknym Petrarką.
Żebracy, którym udzielali jałmużny po drodze, płakali widząc tak piękną parę.
Ciągnąc daléj swoję podróż, stanęli wkrótce w Arles. W chwili ich przybycia do tego miasta, wszyscy jego mieszkańcy zajęci byli zdarzeniem, jakie przytrafiło się przed dwoma tygodniami.
Jeden z obywateli miasta, pojąwszy w małżeństwo kobiétę, przeciwnego widać zupełnie z nim charakteru i nie mogąc znieść nieprzyjemności, jakie ta różnica temperamentów sprowadzała w jego pożyciu, postanowił sobie zostać wdowcem. Lecz zostać wdowcem było niczém, jeżeliby nie osiągnął tego rezultatu w sposób zasłaniający go od surowości praw.
Otóż tedy jaki środek wynalazł dla dopięcia swojego celu ów szanowny Arlezyjanin:
Posiadał nad brzegami Rodanu wiejski domek, który jego żona bardzo lubiła, i do którego zazwyczaj udawała się co niedziela, na pięknym wielkim mule, gustownie przystrojonym. Cóż uczynił morderca? oto przez trzy dni poprzedzające zwykłą podróż, pozbawił biedne zwierzę wszelkiego napoju, tak, że gdy w niedzielę rano jejmość udała się w drogę w towarzystwie męża, który tą razą chciał z nią odbyć przejażdżkę, muł, na którym siedziała, szukając wszędzie wody, zaledwie zobaczył Rodan, popędził czwałem, tak, że nic nie byłoby w stanie go zatrzymać i rzucił się w rzekę z szybkością jelenia ściganego przez psy. Nieszczęściem lub szczęściem, stosownie do tego, jak czytelnik lub czytelniczka zechce umieścić się z punktu widzenia męża lub żony, Rodan był tak bystry w tém miejscu, że porwał natychmiast muła i jego panią, a że przytém rzeka znowu szczęściem lub nieszczęściem, była równie głęboką jak bystrą, oboje zniknęli wkrótce w jéj nurtach, gdy tymczasem mąż, którego boleść zapewnie przykuwała do brzegu, wołał o pomoc w nadziei, że nikt nie przybędzie na jego wezwanie.
Ta jego nadzieja zjiściła się. Żona utonęła razem z mułem. Mąż żałował bardzo muła, lecz w ważnych okolicznościach trzeba umieć czynić poświęcenia.
Jednakże ta przygoda narobiła tyle hałasu; że sprawiedliwość wmięszała się do tego; przywołano męża przed sądy; lecz zdawał się tak strapionym, tyle łez wylał nad śmiercią swojéj nieboszczki, że, dla braku dowodów, został uniewinniony.
Sylwandira ubolewała bardzo nad losem biédnéj kobiéty, Roger zaś w oburzeniu swojém oświadczył, że gdyby człowiek ten był szlachcicem, zażądałby od niego sprawy z tak niegodnego postępku.
Oboje przeto opuścili czémprędzéj to nieszczęsne miasto, i nazajurz przybyli do Marsylii.
Ponieważ tu był kres ich podróży, małżonkowie umieścili się w hotelu, gdzie mieli jakiś czas przepędzić. W sam dzień przybycia udali się zaraz na przechadzkę na Canńebiére i do alei Meillan, dając sobie nawzajem dowody najczulszej miłości i nie szczędząc jedno drugiemu pieszczot; wszyscy patrząc na nich sądzili, że to są nowo zaślubieni sobie małżonkowie, spędzający miesiąc miodowy, i uwielbiali ich.
W hotelu gdzie mieszkali, w towarzystwach gdzie zostali przyjęci, słowem wszędzie, wychwalano to wzorowe stadło.
— Co za śliczna kobieta, i jak jéj mąż ją kocha! — mówili mężczyźni.
— Co za piękny mężczyzna, i jak jego żona uwielbia go! — mówiły kobiéty.
W całéj Marsylii zajmowano się tylko Rogerem i Sylwandirą.
Dnia jednego, Roger, wyszedłszy rano sam jeden, powrócił wkrótce do domu i oznajmił żonie, że w południe mają odwiedzić oboje pewnego negocyjanta sardyńskiego, u którego bardzo korzystnie umieścił zbywające mu kapitały.
Gdy Sylwandira zapytała go w jakim stroju wypadało jéj sie ukazać, Roger odpowiedział:
— W najpiękniejszym jaki posiadasz, moja droga. Pragnę aby ten cudzoziemiec opowiedział w swoim kraju, że w ciągu swojéj podróży nie widział piękniejszéj nad ciebie kobiéty.
Podobnego rodzaju radę, Sylwandira wykonywała zawsze z punktualnością, przynoszącą zaszczyt jéj małżeńskiemu posłuszeństwu. Zresztą piękność jéj, podwyższona wytwornością koronek i blaskiem brylantów, była istotnie nadziemską, i gdy wsiadła do lektyki, ludzie nawet niosący ją, zostali olśnieni.
Negocyjant sardyński mieszkał przy ulicy Rajskiej. Był to wysoki starzec z brodą siwą i spiczastą, jak ją noszono za czasów kardynała Richelieu: mówił wszystkiemi językami i wyglądał raczej na żyda, greka lub araba niż sardyńczyka.
Zdawał się niecierpliwie oczekiwać swoich gości i wyszedł naprzeciwko nich z rozjaśnioném obliczem. Piękność Sylwandiry zdawała się udzielać blasku wszystkiemu co się do niéj zbliżało.
Nic nie wlewa tak zaufania jak powodzenie; Sylwandira uważała jakie wrażenie sprawiła; zachwycająca była przeto wdziękiem i uprzejmością.
Roger pragnąc ukazać w całém świetle dowcip żony, rozpoczynał rozmowę w materyi już to lekkiéj już téż poważniejszéj.
Sylwandira wyszła zwycięzko z tego niejakiego popisu, i z równém powodzeniem przechodziła z rozmowy poważnéj w żartobliwą i nawzajem.
Roger nie posiadał się z dumy, i kiedy niekiedy dawał negocyjantowi sardyńskiemu znak głową, dający wytłómaczyć się w te słowa:
— Widzisz, że powiedziałem prawdę.
A Sardyńczyk odpowiadał na to znakiem znaczącym widocznie:
— Jest kobieta jakich mało.
Roger prosił Sylwandirę aby mówiła po włosku, i Sylwandira przez pół godziny prowadziła rozmowę w narzeczu toskańskiém, rzymskim akcentem.
Następnie prosił ją aby zagrała cóś na klawikorcie: Sylwandira zagrała wyjątek z opery Orfeusz i śpiewała akompaniując sobie.
— Śpiew ukończył się wśród oklasków, i obaj słuchacze zamienili z sobą nowe znaki i uśmiechy.
Kupiec wyrzekł kilka słów do ucha Rogerowi.
— O! co to, — rzekł kawaler, — to jest niepodobieństwem, i obawiam się, aby pomimo moich próśb pani nie odmówiła.
— Co ten pan mówi, Rogerze? — zapytała Sylwandira.
— Nie, — odrzekł Roger.
— Ale przecie.
— Pragnie niepodobnej rzeczy.
— Jakiéjże to?
— Powiada, że widział taniec hiszpańskich gitan, egipskich almei i bajaderek indyjskich.
— I cóż!...
— I utrzymuje...
— Co?
— Że jest przekonany, iż przewyższasz w wdziękach te damy, i że gdybyś chciała zatańczyć menueta lub gawota...
— Oh! — rzekła Sylwandira.
Powiedziałem ci, mój kochany, — rzekł Roger, — że to jest niepodobieństwem.
— Jednak, mój drogi, — rzekła Sylwandira nie chcąc pozostać na drodze zalotności i podobania się, — gdyby znalazł się kto coby mógł figurować ze mną, zatańczyłabym chętnie menueta.
— Skoro tak, ja jestem gotów, — rzekł stary Sardyńczyk.
— A ja będę wam śpiewał, — rzekł Roger.
I zaczął nucić menueta, Sylwandira zaś w towarzystwie swojego śmiesznego tancerza wykonywała wszystkie jego figury, z zachwycającą dokładnością i wdziękiem.
Powodzenie Sylwandiry było istnym tryumfem.
— A w jakim wieku jest pani? — zapytał kupiec sardyński, tonem prawdziwego uwielbienia.
— Ma dziewiętnaście lat, siedm miesięcy i dni piętnaście, — odrzekł Roger, — jeszcze nie skończyła dwudziestu lat, mój drogi panie.
— Nic nadto mi pan nie powiedziałeś, — rzekł Sardyńczyk; — owszem powinienem przyznać, że pochwały jego daleko niższemi są od rzeczywistości.
— O! panie, — rzekła Sylwandira rzucając spojrzeniem wdzięczności na męża.
— Nie, słowo honoru, — rzekł Sardyńczyk z złośliwym uśmiechem, — jesteś pani najpiękniejszą z kobiét jakie kiedykolwiek widziałem, prawdziwą pięknością wschodu, perłą seraju, istną huryską, kobiétą nieopłaconą.
— Zdaje mi się, że zanadto uprzejmie zalecają mi się w twojéj obecności kochany Rogerze, — odrzekła przymilając się Sylwandira.
— Nie, moja luba, — rzekł Roger, — oceniają cię tylko, jak na to zasługujesz, nic więcéj.
Potém wszystkiém pożegnano się, lecz wyprowadzając ich, Sardyńczyk prosił oboje małżonków aby przybyli doń na śniadanie nazajutrz na pokład tartany, która stała na kotwicy za przystanią. Oprócz śniadania mieli być obecnymi przy połowie ryb, gdyż było właśnie czas przechodu sardeli.
Ta w nowym rodzaju rozrywka podobała się bardzo Sylwandirze, która przyjęła propozycyją z całego serca; lecz widząc że Roger nie odpowiada, zwróciła się z niespokojnością ku niemu.
— I cóż, — rzekła doń, nie odpowiadasz? czybyś odmawiał?
— Nie, moja droga, lecz obawiam się.
— A to czego?
— Czy będziesz mogła znieść morze.
— O! nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Życzysz sobie przeto znajdować się przy tym połowie?
— Koniecznie.
— A więc, kochany gospodarzu, — rzekł Roger, — do jutra.
— Do jutra, — rzekła Sylwandira.
— Do jutra, — rzekł Sardyńczyk.
Nazajutrz o oznaczonéj godzinie przybyli do Sardyńczyka. Mała elegancka szalupa czekała na nich w porcie, nieco powyżéj komory. Wszystko troje wsiedli w nią, i popłynęli do tartany, która stała na pełném morzu.
Był to prześliczny, zgrabny statek, który w biegu sunął po powierzchni fal jak ptak morski. Dowodził nim tak zwany w marynarce kupieckiéj patron, mogący mieć od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat, i odznaczający się wschodnią fizyjonomiją i zagranicznym kostjumem. Patron ten mówił tylko po włosku, co dało Sylwandirze nową sposobność rozwinięcia swoich wiadomości filologicznych. Miał prześliczne oczy, nos grecki i zęby jak perły.
Zjedzono śniadanie z wielkim apetytem, przypatrzono się wyciąganiu sieci, które zrywały się pod ciężarem ryb i ułożono przy téj sposobności, połów przy świetle, mający się odbyć nazajutrz wieczór, na którym Roger z Sylwandirą mieli się znajdować.
Powróciwszy do domu, Sylwandira nie mogła się dość nachwalić patrona: jak był piękny, jak silny i odważny, z jakim wdziękiem się wyrażał, z jakim przepychem przyjął gości, i jak cała osada statku była mu posłuszną na jeden wyraz, na jedno skinienie.
— Istotnie, — rzekła do Rogera, — ten człowiek jest wyższy nad swój stan.
— Zapewnie, — odrzekł Roger.
Nazajutrz rano, Roger powróciwszy od Sardyńczyka, zastał żonę jak tańczyła i śpiewała sama z sobą.
— Dobrze! — rzekł, — już się zakochała w patronie.
Mieli odpłynąć dopiero o szóstéj po południu: co moment Sylwandira spoglądała na zegar: rada byłaby popchnąć skazówkę. Roger uśmiechał się gorzko i potrząsał głową; lecz Sylwandira nie zajmowała się Rogerem.
W chwili gdy odpływali, otrzymawszy pozwolenie inspektora portu, Roger zapytał negocyjanta sardyńskiego czy czas będzie piękny.
— Prześliczny, — rzekła Sylwandira.
Lecz Sardyńczyk przymrużył oko w szczególny sposób zdający się mówić:
— Bądź pan spokojny, będziem mieli czas jakiego nam trzeba.
Wsiedli w czółno, lecz ponieważ wiatr mieli przeciwko sobie, posuwali się bardzo wolno; tak, że noc już zaszła, a byli dopiero w odległości wyspy Pommégne.
Przez ten czas czarne chmury zebrały się na horyzoncie i zbliżały się coraz bardziéj; wkrótce otoczyły księżyc, który wyglądał wśród ich ciemnych bałwanów jak gorejąca wyspa, lecz po trochu nagromadziły się tak gęsto, że zaczęły przyćmiewać jego światło.
Morze było posępne i rozbijało się z hukiem o nadbrzeżne skały.
Widać było wśród ciemności wielkie pasy fosforycznéj piany przesuwające się nakształt płomienistych szlaków.
— Mój Boże, — rzekła Sylwandira, — zdaje się, że bgędziemy mieli burzę?
— Co mówisz o pogodzie, kochany gospodarzu? — zapytał Roger sardyńskiego kupca.
— Piękny, bardzo piękny czas na połów, — odrzekł tenże z żartobliwém spojrzeniem, którego się przelękła Sylwandira.
— Co ten pan przez to rozumie, mój przyjacielu? — rzekła przysuwając się do Rogera.
Roger zadrżał poczuwszy dotknięcie téj kobiéty, którą tak niegdyś kochał, i którą teraz jeszcze kochał może.
Cofnął się machinalnie.
— Boję się, — rzekła Sylwandira.
Roger nie odpowiedział i wsparł głowę na obu dłoniach.
Wówczas kupiec sardyński zapalił pochodnią, i powstawszy, poruszył nią kilka razy w powietrzu, poczém zgasił ją.
Wiatr wył okropnie, rzekłbyś, że to są ludzkie narzekania.
W téj chwili błyskawica oświeciła niebo i przy świetle téj błyskawicy ujrzano tartanę, płynącą o pięćset kroków najdaléj.
Wkrótce ukazało się cóś w cieniu; była to szalupa, na któréj znajdowało się pięciu ludzi.
Dwóch robiło wiosłami; dwóch znajdowało się na przodzie; piąty siedział w tyle. W tym ostatnim Sylwandira poznała patrona tartany.
Lecz tą razą twarz jego, która wczoraj wydawała jéj się tak piękną, teraz zdawała jéj się nacechowaną złowieszczym wyrazem.
— Przybijaj, — rzekł patron po włosku.
I szalupa zetknęła się z łodzią.
— O mój Boże! — zawołała Sylwandira domyślając się z wyrazu fizyjonomii nowo przybyłych, że nie chodziło tu wcale jak mniemała o zabawkę, — mój Boże! co się tu dzieje?
Zaledwie wymówiła te słowa, dwaj wioślarze i dwóch ludzi siedzących na przodzie szalupy wskoczyło do łodzi, i podczas gdy wioślarze trzymali Rogera lub udawali tylko, że go trzymają, tamci porwali w pół Sylwandirg i unieśli ją.
— Rogerze, — zawołała, — Rogerze, na pomoc! ratuj mnie! Rogerze, ratuj twoję Sylwandirę!
Roger powstał poruszeniem instynktowém i machinalném, lecz dwóch ludzi wstrzymało go; prawda, że gdyby Roger chciał, wziąłby każdego w jednę rękę i wrzucił w morze obudwu.
Lecz sądził zapewnie, że nie była to stosowna chwila użycia swoich sił, gdyż usiadł wydając westchnienie i przesuwając ręką po czole.
Tymczasem przenoszono Sylwandirę bladą z przerażenia z łodzi do szalupy.
— Rogerze, Rogerze, — siliła się jeszcze wołać, — Rogerze, do mnie! Umieram.
I zemdlała.
Musiał Roger przypomnieć sobie zarazem wszystkie cierpienia jakich doświadczył, wszystkie zniewagi jakie znieść musiał, aby powściągnąć się od ratowania Sylwandiry i wydarcia jéj z rąk tych ludzi, gdy usłyszał jéj głos gasnący.
Podniósł głowę, lecz spuścił ją znowu na ręce.
Patron wziął Sylwandirę z rąk ludzi, którzy ją unieśli, wioślarze powrócili na swoje miejsca i szalupa szybko się oddaliła.
— Addio, padrone, — zawołał komendant tartany do sardyńskiego kupca.
— Addio, — odrzekł tenże z właściwym sobie żartobliwym uśmiechem.
Roger zwrócił ostatni raz spojrzenie ku Sylwandirze, i dostrzegł jeszcze śród ciemności jéj białą suknię, a że ludzie i szalupa zniknęła w pomroce, rzekłbyś, że to widziadło jakie sunące się po powierzchni morza.
Lecz po krótkim czasie i to zniknęło.
Natychmiast stary Sardyńczyk pochwycił wiosła i zaczął robić niemi w stronę przeciwną szalupie, to jest ku lądowi, z siłą jaką trudnoby powiedzieć w tak szczupłém i wątłém ciele.
— No, — rzekł do Rogera po kilku chwilach milczenia, zwalniając nieco poruszenia wioseł, — jesteś więc wolny panie kawalerze. Wszak wszystko stało się tak jakeś sobie życzył i jesteś zapewnie z nas zadowolony!
— Tak, — odrzekł Roger ponuro, — tak, jestem wolny, i to dzięki zbrodni.
— Ba! zbrodni, — rzekł starzec, — nie trzeba rzeczy tak uważać. Jest to po prostu żarcik. Pańska żona popłynie prosto do Tunis; patron miał polecenie od jednego indyjskiego pana, aby mu dostarczył żony francuzki; pańska się właśnie panu naprzykrzyła i wszystko załatwiło się jak najlepiéj.
Roger spojrzał po raz ostatni na horyzont i ujrzał istotnie przy chwilowo zabłysłym promieniu księżyca tartanę sunącą wśród białéj mgły w kierunku ku Tunis.
— A teraz, — rzekł starzec, — myślmy o sobie, gdyż zbliżamy się do lądu; porozdzieraj pan żywo suknie, zmaczaj nogi i głowę w morskiej wodzie i rozbijmy ze dwie ławki w czółnie.
Roger, w tém co się jego tyczyło, wykonał milcząc te przepisy, i przy wietrze, który zdawał się coraz groźniejszym, wpłynęli do portu około godziny pierwszéj po północy.
Skoro tylko widać już było wieżę nadbrzeżną. Sardyńczyk zaczął wydawać krzyki, jęki, szlochania, które zbudziły Rogera z straszliwego zadumania, w jakiem się pogrążył.
— O povero! o biédny, nieszczęśliwy mąż! — wołał, — Ohime! ohime!...
Na te krzyki, powtarzane w rozmaitych narzeczach, wszyscy celnicy wyszli z kordegardy, a koło ich ugrupowało się kilku mieszczan, którzy nie spali jeszcze.
— Co się stało? — zawołał dowódzca strażników.
— Co się stało, co się stało, ah! che sciagure, tak śliczna kobieta, o! che peceato.
Podczas gdy starzec wydawał te niezrozumiałe krzyki, barka posuwała się ciągle.
— Ale cóż się przytrafiło? — zawołali obecni.
Wówczas starzec wysiadając na ląd, opowiedział jak w chwili gdy przybijali do tartany, na której Roger, Sylwandira i on, mieli być świadkami połowu, łódź jakaś gnana falami uderzyła o ich czółno, strzaskała jedną z ławek i rudel, i to z taką gwałtownością, że wskutek uderzenia, pani d’Anguilhem wpadła w morze.
— Natychmiast, — mówił dalej starzec, — kawaler rzucił się za żoną, lecz nadaremnie. Morze było burzliwe, niebo czarne. Nieszczęśliwa Sylwandira nie ukazała się więcéj.
I trzeba było widzieć ożywione giesta Sardyńczyka. jego wściekłą pantominę. Trzeba było słyszéć jak przyozdabiał swoje opowiadanie wszystkiemi zwrotami włoskiéj retoryki.
Sześć razy Roger dał nurka. Sardyńczyk chciał go przytrzymać za poły sukni, lecz nadaremnie; nareszcie gdy miał zanurzyć się po raz siódmy, pochwycił go wpół i zatrzymał przemocą, zapewniając go, że druga łódź ocaliła Sylwandirę. Nakoniec Roger zemdlał, i przez ten czas on sam, biedny starzec przyprowadził łódkę do portu. Co do ludzi znajdujących się na szalupie, tych więcéj już nie widziano i nie domyślano się coby to za jedni byli, gdyż gwałtowność fali uniosła ich natychmiast daleko.
Ubolewano bardzo nad Rogerem; kilku obecnych czulszych niż reszta, wylewało łzy. On sam był ponury, milczący i nieruchomy, co wzięto za rozpacz równającą się prawie szaleństwu, i przez co współczucie obecnych powiększyło się jeszcze. Gdyby był biedny, obsypywanoby go jałmużnami, tak jego boleść zdawała się być istotną.
Powróciwszy do hotelu, Roger zamknął się. Sardyńczyk odprowadził go, i opowiedział przed wszystkiemi smutny wypadek w nocy wydarzony. Roger pragnął, aby pozostał sam z swoją boleścią; nikt przeto nie wszedł do jego pokoju oprócz sardyńskiego negocyjanta, który nazajutrz rano, o godzinie dziesiątéj, przybył dowiedzieć się jak biedny małżonek noc przepędził.
Potém obadwaj zamknęli drzwi na klucz i Roger wyliczył Sardyńczykowi pięćset pistolów, w zamian których tenże wręczył mu wywód słowny podpisany przez czterech obywateli kraju, wzmiankujący o przygodzie nocnéj, która spowodowała śmierć pani d’Anguilhem, aż w najdrobniejszych szczegółach.
D’Anguilhem posłał ten wywód słowny panu Bouteau, wraz z listem pełnym żałobnych uwag.
Uwiadomił także o stracie ukochanej małżonki, margrabiego de Cretté, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i Chastellux’a.
Następnie wyjechał do Anguilhem, gdzie przybył w dwanaście dni po porwaniu Sylwandiry.
A teraz wyznajmy otwarcie to, co czytelnicy nasi oddawna już zapewnie odgadli.
Kawaler Roger Tankred d’Anguilhem sprzedał po prostu żonę korsarzowi tunetańskiemu, którego kupiec sardyński był korrespondentem we Francyi.
Co, jak na prowincyjonalistę, było dosyć dowcipnie obmyślane.




XXVII.
Jak kawaler d’Anguilhem dowiedział się, że jego ojciec nie oddał pannie de Beuzerie listu, w którym on zwracał jéj słowo, i co z tego wynikło.

Baron d’Anguilhem przywiązany sercem i duszą do zamku swoich ojców, nie zaniedbał przy zmianie jaka zaszła w jego fortunie, pomyśleć o uskutecznieniu niejakich ulepszeń i restauracyj w swojéj posiadłości. Zaraz po ślubie Rogera, gdy tylko powrócił do Anguilhem, wziął się do wielkiego dzieła, które od tak dawna go już zajmowało, a którego przedsięwzięciu brak funduszów tylko dotąd stał na przeszkodzie.
Piérwszą z tych zmian była długa alea jaworów, któremi kazał wysadzić drogę wiodącą do jego mieszkania, a które od półtrzecia roku dosyć się już rozrosły; nadto pomiędzy pniami tych drzew, zasadzono żywy płot z bzu i leszczyny; w końcu téj alei ciągnącéj się blisko ćwierć mili, wznosił się zamek Anguilhem, u którego dodano jedno piętro, i nad tém jeszcze belweder, których moda zaczynała się upowszechniać nawet w okolicach Loches.
Rozprzestrzeniwszy w ten sposób mieszkanie, baron pomyślał o zaokrągleniu swoich ziemskich posiadłości; kupił owe sławne, na dwie mile rozciągające się bagna, które nic nie przynosiły oprócz przepysznego polowania w zimie na kaczki i bekasy, lecz za to nadawały majętności te samę rozległość jaką miała niegdyś baronija; potém ponabywał jedne po drugich wszystkie małe laski, od tak dawna będące przedmiotem jego pożądliwości, tak, że baron mógł teraz mówić moje lasy, moje łąki; któréj to jednak łatwości trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, śmiesznie nie nadużywał.
Służbę zamkową powiększono o dwóch « lokai, zaś ksiądz Dubuquoi niepotrzebny już jako professor, podniesiony został na stopień bibliotekarza, i trawił wyłącznie czas na kompletowaniu u księgarzy w Loches porozrywanych tomów składających powierzony mu księgozbiór.
Dzięki temu stanowi domu, utrzymywanemu zresztą na daleko niższej stopie, aniżeli stan majątkowy pozwalał, baron d’Anguilhem uważany był za najbogatszego właściciela w okolicy. Trzykroć sto tysięcy liwrów przeto, jakie przeznaczył dla siebie z majątku pana de Bouzenois, przynosiły mu z milijon ukłonów na rok, i to ukłonów najposzukiwańszych w całéj prowincyi.
Co do baronowéj, ta pozostała zawsze tém, czém była, to jest najzupełniejszym typem wybornéj żony i matki; przydała tylko do sześciu sukien jakie posiadała, dwie nowe, zrobione w Paryżu; lecz w ważnych okolicznościach, sama trudniła się jak dawniéj, pieczywem ciast, w czém istotnie celowała, i własnoręcznie okurzała piękne japońskie talerze, co niegdyś było obowiązkiem Rogera.
Przenosimy się wraz z Rogerem w to miejsce, ponieważ wśród zmiany majątku, ten dobry ojciec i ta czuła matka, myśleli tylko o synie, któremu to polepszenie bytu winni byli: wieczorem, gdy zasiedli oboje przy kominku, nieochybnie imię kawalera Wymówione przez jedno albo drugie, naprowadziło ich na rozmowę o tym ukochanym synu, a jednak przyznajmy, że były chwile, w których baronostwo oskarżali Rogera o niewdzięczność.
Bo téż trzeba wiedzieć, że ani pan, ani pani d’Anguilhem, nie wiedzieli wcale o uwięzieniu Rogera. Cretté pojmował, że podobna wiadomość byłaby śmiertelnym ciosem dla nich, a że jako zasiedziali na prowincyi i niemający żadnych związków w Paryżu, nie byliby w stanie dopomódz przyjaciołom Rogera w staraniu się o jego wolność, wolał oszczędzić im bezużytecznego zmartwienia. Doniósł im przeto, że kawaler mając sobie poleconą tajną missyją, odjechał do Hollandyi, uprzedzając ich oprócz tego, że ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć o miejscu jego przebywania, przez długi czas zapewnie nie odbiorą od niego żadnego listu, gdyż takowy mógłby być przypadkiem przejęty i tajemnica odkrytą. Pomimo tedy, że Roger przez piętnaście miesięcy nie dał o sobie wiadomości, rodzice jego, dzięki listowi Cretté’go byli o niego spokojni.
Wyszedłszy z więzienia, Roger napisał natychmiast do Anguilhem; lecz uprzedzony przez Cretté’go, nie wywiódł rodziców z błędu. List jego, jak łatwo się domyśléć, przyjęty został z nieopisaną radością; lecz po tak długiém rozłączeniu, obecności jego szczególniéj pragniono; pani d’Anguilhem przeto słała list za listem, wzywając go aby przybył przepędzić choć miesiąc jeden w Anguilhem; lecz znajdując się w wiadomych nam okolicznościach, Roger nie miał czasu zadosyć uczynić życzeniu poczciwych swoich rodziców.
Dopiéro wyjeżdżając do Marsylii napisał, że wybiera się w podróż do Prowancyi, i że powracając wstąpi do Anguilhem, gdzie zabawi miesiąc albo dwa.
Natychmiast zaczęto czynić w zamku przygotowania na przyjęcie domyślnego dziedzica. Przysposobiono najpiękniejszy pokój w zamku i sprowadzono z Loches zbytkowniejsze meble, aby gdy przybędzie pani d’Anguilhem, nic jéj nie brakowało.
Przeto gdy powóz pocztowy ukazał się w jaworowéj alei, krzyk: „kawaler! kawaler!” rozległ się po całym zamku i cała służba stanęła pod bronią.
Powóz zbliżył się szybko, gdyż konie biegły czwałem. Przed bramą zatrzymał się. Drzwiczki otworzyły się i Roger padł w objęcia rodziców, wylewających łzy radości; potém z ich objęć rzucił się na szyję swojemu dawnemu professorowi księdzu Dubuquois.
O kilka kroków za nimi stanęli starzy służący, wiedzeni uczuciem przywiązania, i nowi, przybyli przez ciekawość.
Kastor skowyczał w budzie i rzucał się tak gwałtownie, że o mało nie zerwał łańcucha.
Po chwili pierwszego wylania, baronowa przypomniała sobie, że brakowało jéj drugiego dziecka. Spojrzała w powóz, i zobaczywszy, że jest próżny:
— A gdzież jest pani d’Anguilhem? — zawołała.
Żywy rumieniec oblekł czoło Rogera, i łza, która nie była obłudną, potoczyła się z jego oczu.
Spieszmy się dodać, że ta jedna tylko łza pociekła.
— Spotkało mię wielkie nieszczęście, moja matko! — rzekł Roger; — utraciłem panią d’Anguilhem... Lecz wejdźmy do pokoju, a opowiem ci to.
Trudnoby było dać czytelnikowi wyobrażenie wykrzykników żalu i podziwienia, z jakiemi przyjęto w salonie opowiadanie katastrofy wydarzonej w Marsylii.
Baronowa o mało nie zemdlała z żalu, i nie przestawała powtarzać jak Géronte:
— Lecz co ona miała robić na téj galerze!
Jednak Roger wkrótce ją pocieszył, i tego cudu z łatwością dokonał, wziąwszy matkę na stronę i wyrzekłszy te kilka słów:
— Bóg wszystko wiedzący wié, moja matko, że pani d’Anguilhem nie czyniła mię szczęśliwym, a nieszczęściem, świat wié jeszcze, że nie zachowywała zawsze dla naszego imienia szacunku, jaki mu się od niéj należał; jéj nieszczęście przeto uważać należy jako karę.
Roger przymuszony kłamać w wielu punktach, w tym przynajmniéj nie kłamał.
Przeszło już od trzech lat Roger nie widział Anguilhem’u; lecz pomimo tak długiéj nieobecności nic nie zapomniał; wszystkie wspomnienia obecne były w jego sercu, a każde tych wspomnień związane było z miłością jego dla panny de Beuzerie. Z dawniejszych wspomnień żadne nie pozostało; zdawało mu się, że żyć dopiéro zaczął od dnia, w którym ujrzał Konstancyją.
Baronowa, jak mówiliśmy, kazała przygotować najpiękniejszy w zamku apartament; lecz Roger życzył sobie sypiać w swoim dawnym małym pokoiku. Tam to, jak sobie przypominamy, ukazała mu się i rozkazała żyć, młoda dziewczyna, którą miał za umarłą. Poszedł przed obraz wyobrażający Chrystusa, ukląkł tak samo jak w owéj epoce i probował się modlić tak, jak kiedy był dzieckiem; lecz w epoce kiedy się modlił, Roger był młody, czysty, pełen illuzyi i wiary; a nadewszystko nie dokonał czynu, który jakkolwiek bądź, zakrawał mocno na zbrodnię.
Roger położył się w łóżku, lecz długo nie mógł zasnąć. Jednakże po trochu przyszedł sen a ze snem marzenia; zdawało mu się jakoby obraz usuwał się znowu, jak w czasie widziadeł jego młodości; lecz tą razą nie Konstancyja mu się ukazywała, lecz Sylwandira, która zeszedłszy z piedestału, obumarła i zimna jak marmur kładła się obok niego.
Trzy razy Roger budził się i trzy razy gdy znowu zasnął, ten sam sen powtarzał się.
Rano, wstał równo ze dniem, poszedł do stajni, i sam osiodłał Krysztofa, który sprowadzony przez barona z Paryża, odpoczywał wśród wygód po trudach; a że czuł potrzebę odegnania wspomnienia Syiwandiry przez czulszą jaką pamiątkę, udał się drogą aż na miejsce, gdzie owego wieczoru w Wielkanocne święta, znalazł wywrócony w bagno powóz pana de Beuzerie i przyprowadził tryumfalnie Konstancyją na tym samym Krysztofie, który po sześciu latach, niósł go na to samo miejsce.
Roger poznał je łatwo; zdawało mu się że owa przygoda wydarzyła się wczoraj dopiéro i że wszystko co od tego czasu zaszło, było snem tylko.
W godzinę śniadaniową, Roger powrócił do zamku z umysłem nieco spokojniejszym i ulżoném sercem. Wspomnienia ranne zwalczyły nocne marzenia; Konstancyja zwyciężyła Sylwandirę.
Przy śniadaniu. Roger wypytywał się o wszystkie sąsiedztwa; lecz wedle zwyczaju ludzi, którzy myślą wyłącznie o jednej osobie, o téj właśnie osobie nie śmiał wspomnieć. Spodziewał się ciągle, że ojciec lub matka wymówi nazwisko panny de Beuzerie; lecz to nazwisko nie wyszło z ich ust.
Jednak powiedzmy prawdę; że Roger oczekiwał wymówienia tego nazwiska, z niecierpliwością, która nie była wolna od obawy. Co chwila spodziewał się usłyszeć z ust barona, pomiędzy genealogicznemi wyliczeniami prowincyi, te fatalne słowa:
— Ale, ale, panna Konstancyja de Beuzerie poszła za mąż, za pana de Croisey, lub kogo bądź innego.
Lecz z wielkiém podziwieniem Rogera, baronostwo zdawali się dać sobie słowo, i żadne z nich nie wspomniało o Konstancyi.
Przy obiedzie, toż samo milczenie. Roger nie odzywał się i był zamyślony; łamał sobie głowę, w jaki sposób naprowadzić rozmowę na tak ważny dla niego przedmiot. Nareszcie po tysiącznych zwrotach, które do niczego nie doprowadziły, nabrał odwagi.
— A... a nasze dawne nieporozumienia z domem de Beuzerie, — rzekł starając się uśmiechnąć, — nic mi o tém nie mówisz, mój ojcze.
— Ustały już, i srodze zostaliśmy pomszczeni, — odrzekł baron.
— A to jak? — zawołał Roger, truchlejąc na myśl, że Konstancyja może umarła lub źle poszła za mąż.
— Wystaw sobie, — rzekł baron, podczas gdy baronowa spoglądała z niespokojnością na syna, — że Konstancyja nie znalazła męża i dotychczas jest panną.
Konwulsyjne drżenie wstrząsnęło Rogerem. Rumienił się i bladł kolejno. Następnie łzy stanęły mu w oczach, i zwiesił głowę na piersi wydając głębokie westchnienie.
— Tak, — rzekła baronowa, — już blisko rok, jak schroniła się do klasztoru w Lochcs, i kto wié, czy pomimo próśb rodziców nie zostanie zakonnicą.
— Więc nie poszła za mąż! powtarzał Roger, — jest wolna, i zapewnie kocha mnie zawsze.
— Ona, która dawniéj była tak dumną, — rzekł baron, nie wiedząc co się działo w téj chwili w sercu jego syna.
— To jest, — rzekła baronowa, — ona, któréj rodzice posiadali tyle pychy; gdyż co do Konstancyi, Bóg sam wié, że to była dobra i święta dziewczyna, i kochałam ją téż jak córkę.
Roger podziękował matce spojrzeniem.
— A... cóż powiedziała o mojém małżeństwie? — zapytał wahając się.
— O tém, istotnie nie wiemy, — rzekł baron z niejakim kłopotem; — gdyż od twojego wyjazdu nie widzieliśmy się z niemi.
Rozmowa na tém stanęła; tylko Roger stał się bardziéj zamyślony jak zwykle, i wstano od stołu nie wymówiwszy ani słówka więcéj.
Dnia jednego na polowaniu, Roger spotkał wicehrabiego de Beuzerie, w tém samém miejscu parku, gdzie przed trzema prawie laty, tak gwałtownie się obaj przemówili, i gdzie później, odjeżdżając pełen nadziei i illuzyi, Roger pożegnał się z Konstancyją.
Roger ukłonił się starcowi prowadząc zanim oczyma z rozrzewnieniem, gdyż lubo niesprawiedliwie obszedł się z Rogerem, starzec ten zawsze był ojcem Konstancyi.
Pan de Beuzerie, który nawrócił się już, chcąc umknąć spotkania z kawalerem, zmienił postanowienie i poszedł prosto ku niemu:
— Panie d’Anguilhem, — rzekł, — chciéj mi z łaski swojéj sam powiedzieć, dla tego abym to usłyszał z własnych ust twoich, czy jesteś żonaty lub nie.
— Jestem wdowcem, — odrzekł Reger ze drżeniem.
— Skoro tak jest, — rzekł wicehrabia, — chodź pan ze mną, a wybawisz z rozpaczy całą moję rodzinę; córka moja schroniwszy się do klasztoru nie chce wierzyć wcale temu co jéj mówimy; utrzymuje, że ją oszukaliśmy, że pan byłeś zawsze kawalerem, żeś jéj nie powrócił danego słowa, i że tém samém tylko do ciebie lub do Boga może należeć; kto wié nawet czy jéj rozum nie obłąkał się, gdyż od dwóch lat ani ja, ani matka nie możemy pojąć jéj postępowania.
Roger wypuścił z rąk fuzyją i spojrzał na barona jak człowiek, który ma utracić przytomność.
— Niestety! niestety! — rzekł starzec wzruszony aż do łez, — wszystko spadło na nas, panie d’Anguilhem i istotnie jesteśmy bardzo nieszczęśliwi.
Roger uczuł, że kolana uginają się pod nim.
— O! panie wice-hrabio, — zawołał, — przebacz mi, przebacz Konstancyi. Lecz zdaje mi się, że spostrzegam całą prawdę; nim pójdę z panem, pozwól mi powrócić do Anguilhem. Muszę zażądać od ojca wyjaśnienia w jednym punkcie, poczém jestem cały na pańskie usługi. O której godzinie życzysz pan sobie, abym był jutro w Beuzerie?
— To już lepiéj zaczekaj pan na mnie, odrzekł wice-hrabia, — jutro wstąpię sam po ciebie.
— Dobrze, będę czekał.
— Lecz pamiętaj pan, że nie żadne czcze zobowiązanie bierzesz na siebie.
Mogę liczyć na pana, nieprawdaż? — dodał z serdeczném naleganiem, gdyż nie wiedział czy dawna obraza jaką uczynił Rogerowi, nie żyła jeszcze w sercu jego młodego sąsiada.
Roger uczynił mu znak potwierdzający zarazem głową i ręką, i udał się natychmiast drogą do Anguilhem. Za dwie godziny był w domu.
— Mój ojcze, — rzekł do barona, zrywającego właśnie brzoskwinie w ogrodzie; — czy nie oddałeś pannie de Beuzerie listu, zawiadamiającego ją o mojém małżeństwie, a który, prosiłem cię abyś jéj wręczył?
Pan d’Anguilhem, zagadnięty tak niespodzianie, zarumienił się i wahał się przez chwilę.
Ten wstyd ojca, którego tak szanował, był bolesną wymówką dla Rogera Przeto, ująwszy natychmiast obie ręce barona:
— O! uspokój się, mój dobry ojcze, cokolwiek bądź się stało dobrze uczyniłeś.
— A więc, tak, kochany Rogerze, — rzekł baron, — nie oddałem go jéj; nie powiedziałeś mi co było w tym liście, i wyznaję, że obawiałem się, aby w trudnych okolicznościach, w jakich znajdowaliśmy się, ten nieszczęsny list, nie narobił więcéj złego jak dobrego.
— A więc ten list?...
— Mam go dotąd u siebie.
I baron razem z Rogerem, udał się do swojego pokoju, wyjął fatalny list z dębowego kufra, w którym zżółkł, troskliwie zapieczętowany, i oddał go synowi.
— O! teraz pojmuję wszystko, — zawołał Roger, — powiedziałem jéj aby tylko moim słowom lub pismu wierzyła; nie chciała przeto słuchać o niczém; czekała aż sam uwolnię ją od zobowiązania, i czekałaby tak aż do śmierci!... O! luba dziewczyna, jak ona mię kochała!...
Roger wziął list i oddalił się do swojego pokoju, aby mógł swobodnie rozmyślać nad tém wszystkiém.




XXVIII.
Jak kawaler d’Anguilhem i panna Konstancyja de Beuzerie znaleźli się zakochani w sobie więcéj nit kiedykolwiek i o kłopocie w jakim ta miłość postawiła Rogera.

Roger przepędził noc niespokojnie. Ciągle we śnie widział usuwający się obraz, i tą razą Konstancyja mu się ukazywała; lecz w chwili gdy schodziła na ziemię i zbliżała się do jego łóżka, Sylwandira z spojrzeniem pełném groźby stawała pomiędzy nią i Rogerem, tak, że pomimo największych usiłowań nieszczęśliwi kochankowie nie mogli zbliżyć się do siebie.
Lubo Roger bardzo mało pokładał wiary we snach, to jednak marzenie tak było zgodne z położeniem rzeczy i posiadało charakter tak pełen proroctwa, że pozostawiło w jego umyśle wzruszenie, które trwało jeszcze, gdy o godzinie ósméj z rana przybył pan de Beuzerie.
Starzec przyjechał na koniu. Roger kazał natychmiast osiodłać Krysztofa; gdyż wczoraj jeszcze domyślał się, że miał udać się z wice-hrabią do klasztoru w Loches. Jakoż obaj udali się ku temu miastu.
Jadąc, kawaler na wspomnienie, że miał ujrzeć Konstancyją, doznawał niekiedy tak gwałtownych ściśnień serca, że wstrzymywał raptownie konia i bladł tak mocno, że zdawało się iż upadnie. Wtedy pan de Beuzerie także się zatrzymywał spoglądając nań z niespokojnością; lecz natychmiast Roger zbierał wszystkie swoje siły i jechał daléj.
Wkrótce ukazało się ich oczom miasto Laches. Roger nie mógł pojąć, że wśród téj kupy domów, w jednym z nich znajdowała się Konstancyja; nie mógł pojąć, że za pół godziny, za kwadrans, za pięć minut, miał ujrzeć tę, któréj nie widział już prawie trzy lata.
Stanąwszy przed klasztorem, zapukali do bramy. Gdy furtyjanka otworzyła, pan de Beuzerie oświadczył życzenie widzenia się z córką, na co odpowiedziała najspokojniejszym tonem:
— Dobrze, panie wice-hrabio; zechciej wejść do refektarza, natychmiast zostanie uwiadomioną.
Ta odpowiedź była prostą i bardzo naturalną; jednak Roger usłyszawszy ją zadrżał; spodziewał się usłyszeć, że Konstancyi nie ma już w klasztorze, albo téż może jak powiedziano mu w Chinon, że już nie żyje.
Weszli do klasztoru; zakonnica wprowadziwszy wice-hrabiego i Rogera do refektarza, zostawiła ich samych.
Jak jeden tak drugi nie wymówili ani słówka; tylko ojciec zbliżył się do kraty, Roger zaś pozostał zdaleka nieco w cieniu.
Po kilku chwilach drzwi otworzyły się, i Konstancyja ubrana całkiem biało weszła i zbliżyła się do kraty, krokiem wolnym i zdającym się nie czynić żadnego odgłosu.
Była blada i wychudła, lecz piękniejsza i nadobniejsza niż kiedykolwiek; zdawało się, że wszystko co tylko było w niéj ziemskiego, strawiło się ogniem jéj miłości, i że, z kobiéty cierpiącéj na tym świecie, pozostał tylko aniół, gotów unieść się w niebiosa.
Lecz nagle, odwróciwszy się od ojca, spojrzenie Konstancyi spotkało się z oczyma Rogera. Wówczas zachwiała się, i wydała głośny krzyk. Roger sądząc, że upadnie, poskoczył ku niéj i wyciągając obie ręce przez kratę:
— Konstancyjo, Konstancyjo! — rzekł; — jesteś aniołem; lecz pomimo całéj swojéj doskonałości, czy przebaczysz mi kiedykolwiek?
— To on, — rzekła Konstancyja, — to on, rzeczywiście.
I podnosząc oczy i złożone ręce ku niebu:
— O! mój Boże, — rzekła, dziękuję ci. Więc dobrze uczyniłam, żem mu wierzyła, żem miała nadzieję? Powrócił!
— Jednakże to było prawdą, że się ożenił, — rzekł wice-brabia de Beuzerie, pragnąc przekonać córkę, że jéj nie oszukiwał.
— Ożenił się! — rzekła Konstancyja, — czy to prawda Rogerze?
— Niestety! — rzekł Roger, — zmuszony byłem uledz konieczności, i oto jest list, który pisałem do ciebie w téj fatalnéj epoce, a którego mój ojciec, Bóg go natchnął zapewnie, wcale ci nie oddał.
— Skoro tak po cóś tu przybył, Rogerze?
— Oświadczyć ci, że jestem... wolny... i podziękować ci za twoje szlachetne poświęcenie.
— Jesteś wolny, Rogerze; wszak mówisz żeś wolny?
— Tak, — szepnął Roger głosem prawie niezrozumiałym.
— Mój ojcze, — zawołała Konstancyja, — mój ojcze, chcę wyjść ztąd; o! mój Boże, mój Boże, a ja prosiłam cię o śmierć; o! teraz, mój Boże, chcę żyć, Roger jest wolny!...
Każdy czuły wyraz dziewczyny, był sztyletem raniącym serce Rogera.
Roger odwrócił się do pana de Beuzerie, i zażądał chwili rozmowy sam na sam z Konstancyją.
Starzec był tak uradowany, widząc, że jego córka, którą uważał już za straconą, miała mu być powróconą, że pozwolił na wszystko czego żądał Roger i wyszedł sam z refektarza.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Roger pochwycił rękę Konstancyi i pokrył ją pocałunkami.
— O! Konstancyjo, — rzekł do niéj, — widzisz, że byłem znaglony nieprzezwyciężoną koniecznością; powiedz mi, czy to prawda, że mi przebaczasz?
— Przebaczam ci, i kocham cię więcej niż kiedykolwiek, Rogerze. — Potém przerywając sobie nagle: — O! ja nieszczęśliwa, — zawołała ukrywając głowę w dłoniach, — mówię ci o inném szczęściu, a zapominam o cieniu téj biédnéj nieboszczki, którą znieważam i która przeklina mię może.
Roger poczuł dreszcz przebiegający mu po wszystkich żyłach i westchnął.
— Żałujesz jéj, Rogerze, — rzekła Konstancyja, — gdyż zapewnie była piękna, o! piękniejsza odemnie! To tak łatwo! teraz zwłaszcza; ale pewna jestem, że nie kochała cię tak, jak ja cię kocham.
— To prawda, — odrzekł Roger; — pomimo to jednak muszę zastosować się do przyjętych zwyczajów. Jest czas naznaczony na żałobę.
— O! bez wątpienia, mój drogi. Oczekiwanie jest niczém, gdy mamy nadzieję; tylko gdy jesteśmy w rozpaczy, jest ono śmiertelném. Teraz, gdy powróoony mi jesteś po trzech latach rozłączenia, jestem pewną ciebie, Rogerze.
I wyciągnęła doń rękę z tą anielską ufnością, która uczyniła ją prawie bez jéj wiedzy, kobiétą szczytną poświęceniem i rezygnacyją.
W téj chwili wszedł pan de Beuzerie: dwoje młodych spojrzało na siebie z uśmiechem. Wypowiedzieli już wszystko co mieli sobie wzajemnie objawić, chociaż już trzy lata jak się nie widzieli. Lecz tyle jest rzeczy w tych dwóch wyrazach: kocham cię, że wymówiwszy je, nie pozostaje już nic więcej do powiedzenia.
— No, Konstancyjo, czyś gotowa? — rzekł starzec.
Konstancyja spojrzała na Rogera, jakby chcąc go zapytać raz jeszcze, czy istotnie miała wyjść z klasztoru.
— Tak, panie, — rzekł kawaler do wicehrabiego de Beuzerie, — panna Konstancyja zgadza się powrócić nam szczęście, jakiego pozbawiła nas przez swoję nieobecność.
Konstancyja wsparła obie ręce na sercu i odetchnęła. Potém, podniosła swoje piękne oczy błyszczące z wzruszenia, błyskawica radości oblokła szkarłatem jéj lica, i w téj chwili wydała się piękną i promieniejącą jak anioł.
Jednak nie wypadało panu de Beuzerie i jego córce, wyjechać tak natychmiast, okoliczność ta dziwnąby się wydała. Roger znowu nie mógł dłużéj zostać. Ukłonił się przeto panu de Beuzerie i Konstancyi, której przy tém pocałował po raz ostatni rękę; i podczas gdy ojciec z córką żegnali się z przełożoną i przysposabiali do odjazdu, Roger rozdzierany wewnętrznym niepokojem powracał sam do Anguilhem.
Matka ujrzała go wchodzącego z zmienioną twarzą: udała się za nim na palcach, i stanąwszy pod drzwiami jego pokoju, usłyszała, jak wybuchnął płaczem.
Biédna kobiéta powróciła do siebie potrząsając smutnie głową i przewidując jakieś nieszczęście, chociaż nie wiedziała jakie ono być mogło; a że jéj syn płakał, płakała także.
Wkrótce rozeszła się wieść po całéj prowincyi, że wice-hrabia de Beuzerie i kawaler d’Anguilhem odwiedzili razem pannę Konstancyją de Beuzerie, i że skutkiem tych odwiedzin, nowicyjuszka porzuciła zamiar wstąpienia do klasztoru i powróciła do ojca.
Każdy widział w tym niespodziewanym powrocie młodéj dziewczyny do światowych uczuć, prędkie rozwiązanie trudności jakie zachodziły niegdyś pomiędzy dwiema rodzinami, a podwójnych jaszcze z powodu pierwszego małżeństwa Rogera.
Konstancyja sama nie wątpiła o swojém przyszłém szczęściu; wierzyła Rogerowi gdy był nieobecnym, jakżeby teraz mogła wątpić o nim, gdy powracał po trzech latach, tak zakochany jak i dawniej?
I w istocie, wśród wszystkich wspomnień młodości, Roger powrócił do swéj pierwszéj, do swojéj jedynéj miłości. Czuł teraz, gdy odzyskał Konstancyją, że uczucie jakiego doznawał dla Sylwandiry, było miłością zmysłową, oczarowaniem, urokiem piękności, jeżeli można się tak wyrazić: przeto ta miłość, nie oparta na żadném uczuciu wzniosłém, była zawsze namiętnością pełną niespokojności i zazdrości; uczucie jakiego doznawał dla Konstancyi było szczęściem.
Lecz to szczęście zakłócone było srodze, wspomnieniem katastrofy Marsylskiéj. Niekiedy Roger potrafił zapomnieć o téj straszliwéj nocy, i wówczas twarz jego jaśniała nieopisaną radością; uśmiech pełen niewypowiedzianego szczęścia ukazywał się na jego ustach; poczém nagle myśl fatalna przebiegała jego umysł: Roger bladł jak śmierć, włosy jego jeżyły się i zimny pot występował mu na czoło.
Nieszczęśliwy widział tartanę, uciekającą wśród białej mgły horyzontu w kierunku ku Tunis.
Roger jak już powiedzieliśmy, wynurzył przed Konstancyją życzenie noszenia przez rok jeden żałoby, co Konstancyja pochwaliła. Roger nie wspomniał jéj wcale o małżeństwie; lecz Konstancyja pozostawszy mu wierną, pomimo jego przeniewierzenia się, widząc Rogera powracającego do niéj, nie sądziła aby potrzeba było wspominać o związku, który zdawał jéj się oddawna zawartym już przed Bogiem. Przeto téż gdy Roger, w nadziei, że wrzawa stolicy wyruguje z jego umysłu dręczące go troski, wspomniał pod pozorem dopilnowania dawno zaniedbanych interesów, o potrzebie udania się do Paryża, Konstancyja nie uczyniła żadnéj trudności i zapytała go tylko kiedy spodziewał się powrócić.
— Jak będę mógł najprędzéj, — odrzekł Roger.
I ta odpowiedź wystarczyła pełnéj ufności dziewczynie. Roger przeto pożegnawszy się z rodzicami i ks. Dubuquoi, wyjechał do Paryża, dokąd przybył trzeciego dnia po swoim wyjeździe, w nocy.
Straszliwą była dla Rogera chwila, gdy wchodził sam jeden do tego domu, z którego wyszedł z Sylwandirą. Nie śmiał podnieść oczu w obawie czy nie ujrzy świateł w apartamencie żony, i oczekiwał rychło który z służących rzeknie do niego:
— Pani powróciła w czasie nieobecności pana kawalera, i prosi pana do siebie.
Lecz apartament był ciemny i zamknięty, i żaden głos nie wspomniał o Sylwandirze.
Breton rozebrał pana: Roger drżał przed tym dawnym powiernikiem jego zazdrości. Zdawało mu się, że sługa znający jego stosunki z Sylwandirą, spoglądał nań w sposób zdający się mówić:
— Aha! więc skwitowaliśmy się?
Lecz na najstraszliwszą próbę Roger przygotował się, gdy stanął przed panem Bouteau. Spojrzenie teścia było badawcze; lecz Roger zebrał wszystkie siły w tym momencie i wytrzymywał je nie spuściwszy oczu. Pan Bouteau nie kochał córki, której charakter mógł przez lat dziewiętnaście należycie ocenić; lecz jako prawnik miał; zwyczaj wypytywać się, i nie gniewałby się gdy był znalazł choćby w swojej familii, jaki procesik kryminalny. Tylko, że tą razą nie trafiła mu się sposobność do tego; gdyż komuby przyszedł na myśl środek jakiego użył Roger, który zresztą nie dopominał się o żadną sukcessyją.
Przeto pan Bouteau opłakiwał razem z Rogerem stratę, jaką obaj ponieśli; lecz to w sposób tak umiarkowany, że przybywał niekiedy jak dawniéj na obiad do zięcia, z którym zaprzyjaźnił się badziéj niż kiedykolwiek.
Ten stan rzeczy z wielkiém wszystkich zbudowaniem, trwał już od trzech miesięcy, gdy dnia jednego odpowiadając z uniesieniem adwokatowi, który zuchwale się doń odzywał, pan Bouteau, będąc popędliwym, i mając przytém szyję grubą i krótką, padł uderzony apopleksyją i umarł nie odzyskawszy już przytomności.
Na piérwszą wiadomość o tym wypadku, pokojowa, służąca u pana Bouteau już od piętnastu lat, przybiegła do Rogera. Ten udał się natychmiast do mieszkania teścia, lecz, jak powiedzieliśmy, szanowny prezydent nie odzyskał przytomności.
Otworzono testament. Pan Bouteau zostawił trzy kroć sto tysięcy liwrów zięciowi, pićdziesiąt tysięcy liwrów pannie Fauchon, pokojówce i około sto tysięcy liwrów na szpitale i kościoły.
O gotówce nie było żadnej wzmianki, to téż nie znaleziono przy spisie inwentarza ani grosza. Panna Fachon była dobrą gospodynią.
Pan Bouteau został pochowany z wszelkiemi honorami należnemi jego socyjalnemu stanowisku na cmentarzu Pére Lachaise, który zaczynał już naówczas wchodzie w modę.
Sto tysięcy talarów zapisane dlań przez teścia, nabawiły Rogera wielkiego kłopotu; te pieniądze ciążyły mu niepospolicie. Było to dziedzictwo Sylwandiry; lecz gdzie przesłać tę summę? to był sęk. Zresztą, temi pieniędzmi Sylwandira mogłaby się wykupić i powrócić do Francyi; na tę myśl Roger truchlał.
Pomimo to postanowił mieć zawsze tę summe w gotowości, w wekslach na okaziciela.
Przejdźmy od pana Bouteau, z którym chcieliśmy raz skończyć, do margrabiego de Cretté, z którym nie skończyliśmy jeszcze chwała Bogu.
Jeżeli pan Bouteau miał jakiś cień podejrzenia, Cretté posiadał prawie zupełną pewność; lecz chociaż dworak, był zarazem, co rzecz rzadka, bardzo delikatny; zresztą kochał Rogera jak brata. Nie uczynił mu przeto żadnego zapytania o żonę, tylko rzekł doń w ciągu rozmowy i jakby nawiasem:
— Ale, mój drogi, wiész, że miałem dawny rachunek do załatwienia z Royancourtem.
— Prawda, — odrzekł Roger.
— A więc gdy widziałem, że już nie byłby w stanie cię dosięgnąć, pojechałem za nim do Utrechtu, i tam wśród całego dworu nadeptałem mu na nogę w taki sposób, że musiał już nareszcie bić się.
— I...? — zapytał Roger.
— I poczęstowałem go porządném pchnięciem szpady w brzuch.
— Więceś go zabił?
— Nie zupełnie; jest nawet teraz w rękach doskonałego chirurga; lecz ponieważ rana była głęboką, wątpię aby przeżył zimę; nie zmartw się przeto bardzo, gdy się dowiész, że przeniósł się do wieczności.
Jakoż w istocie, niedługo czytano w Gazecie Hollenderskiéj artykuł następujący datowany z Amszterdamu, w marcu 1714 roku.
„Pan margrabia de Royancourt umarł dziś rano, w skutek rany jaką poniósł na polowania. Bawił on od ośmiu miesięcy u nas jako poseł nadzwyczajny króla Francuzkiego.”
— Zdaje się jednak, — pomyślał Roger, — że Bóg wymierza sprawiedliwość i na ziemi, skoro uwalnia mię kolejno od wszystkich moich prześladowców. Przysłowie dobrze mówi: Radź sobie, a niebo ci dopomoże.
Cretté sam przyniósł Rogererowi tę gazetę nekrologiczną.
— Twoje więzienie zapłacone, — rzekł, gdy kawaler czytał wspomniony artykuł.
— Ja uwolniłem cię od jednego, ty zaś wziąłeś na siebie...
Lecz Roger tak zbladł, że Cretté nie dokończył i podając mu rękę:
— Daruj, kawalerze, — rzekł, — nie pragnę badać twoich tajemnic; tylko ci powtarzam, co już wiész, że jeżeli one mogłyby cię kiedy skompromitować, możesz na mnie liczyć zawsze, jak dotąd.
Roger uścisnął rękę margrabiego głośno westchnąwszy, lecz nic nie odpowiedział; co kazało wnosić margrabiemu, że okoliczność była bardzo ważna, i że należało wszystko zostawić czasowi.
Lecz czas upływał nie przynosząc żadnéj zmiany w humorze Rogera, który owszem pogrążał się w coraz większéj melancholii; przeto Cretté porozumiawszy się z przyjaciółmi, dostarczał mu niekiedy, i to niejako pomimo jego woli, niejakich rozrywek; lecz te rozrywki sprowadzały prawie zawsze skutek prawie zupełnie odmienny od tego, jakiego spodziewał się ten najlepszy z przyjaciół.
I tak, dnia jednego gdy odbywali konną przejażdżkę do Saint-Cloud, d’Herbigny, w przekonaniu, że melancholija Rogera pochodziła z żalu po utracie żony, rzekł ujrzawszy jakąś damę przejeżdżającą w karecie:
— Ah! jak téż ta pani podobna jest do biédnéj Sylwandiry!
Lecz gdy się obejrzał chcąc zobaczyć, jaki skutek sprawiły na Rogerze te pocieszające słowa, ujrzał go chwiejącym się na siodle, bladym jak śmierć, z włosami najeżonemi i dzikiem wejrzeniem.
— Co za słabość miał do téj kobiéty! — rzekł do siebie d’Herbigny potrząsając głową. — Już widzę, nie wyleczy się nigdy.
Inną razą gdy Roger, d’Herbigny, Cretté i Chastellux, obiadowali wszyscy czteréj razem, Chastellux zaproponował aby udać się na komedyją francuzką, gdzie bywał często od czasu jak wziął sobie na utrzymanie pannę Pussetkę. Cretté i d’Herbigny zgodzili się w celu rozerwania Rogera, Roger przystał nie wiedząc nawet co mu proponowano.
Grano Fedrę, która zaczynała mieć powodzenie, i Pana de Pourceaugnac, który posiadał naówczas tak jak i dziś jeszcze przywiléj pobudzania do najwyższego stopnia wesołości słuchaczy. Roger zawsze zatopiony w marzeniach, słuchał Fedry, nie rozumiejąc jéj wcale, zaczynał jednak rozweselać się nieco na komedyi, gdy nadeszła scena, w któréj dwóch adwokatów śpiewa nieszczęśliwemu mężowi oskarżonemu, o pojęcie dwóch żon:
„Dwużeństwo pociąga za sobą szubienicę.”
Ta tedy scena, która wzbudza do najwyższego stopnia wesołość publiczności, sprawiła zupełnie przeciwny skutek na Rogerze. Wydał kilka niezrozumiałych krzyków, które jego przyjaciele wzięli za wybuchy śmiechu; potém, wywróciwszy się w tył, padł zemdlony w objęcia Cretté’go.
Odwieziono go bardzo słabym do domu, i przez całą noc miał gorączkę.
Cretté oddalił wszystkich i sam czuwał nad nim.
Nazajutrz, margrabia de Cretté był prawie tak zamyślonym jak i jego przyjaciel, który przyszedł wkrótce do zdrowia, lecz nie pozbył się smutnego humoru, który owszem codziennie stawał się większym.




XXIX.
Jak ambassador perski Mehemet-Riza-Beg przybył do Paryża z hołdem i podarunkami dla Ludwika XIV od swojego władzcy, i jak kawaler d’Anguilhem oddał wizytę téj dostojnéj osobie.

Co czyniło Rogera coraz smutniejszym, to szybkość z jaką czas ubiegał: żądał roku czasu na noszenie żałoby, tymczasem z tego roku dziewięć miesięcy już upłynęło.
Wprawdzie jak widzieliśmy, Roger nie przyrzekł nic Konstancyi, lecz oczywistem było, że Konstancyja nie potrzebowała obietnic z strony Rogera, aby mogła uważać swój związek z nim jako zadecydowany. Gdy Roger przybył prosić ją aby wystąpiła z klasztoru i gdy ona zgodziła się powrócić na świat, to nieinaczéj jak pod tym domyślnym warunkiem, że zostanie żoną Rogera; wszyscy zresztą byli w tém samém przekonaniu: wice-hrabia, wice-hrabina, baron i baronowa, całe sąsiedztwo, wreszcie ci wszyscy, którzy znali dawne stosunki Rogera z Konstancyją.
Potém, powiedzmy to, Roger sam kochał Konstancyją więcej niż kiedykolwiek. Co drugi dzień odbierał list od młodéj dziewczyny, i każdy z tych listów był nową kartą księgi jéj serca, w której Roger czytał obietnice niewypowiedzianych roskoszy. Położenie to było okropne; strach wstrzymywał Rogera; miłość popychała go naprzód. Jego związek z Konstancyją miał dwa oblicza: jedno uśmiechało sie szczęściem, drugie płakało śmiercią.
Dwadzieścia razy Roger był gotów jechać do Anguilhem i wyznać wszystko przed ojcem i Konstancyją; lecz dobry gienijusz wstrzymał go zawsze, jak Minerwa wstrzymywała Achillesa w Homerze.
Nareszcie, naglony przez wszystkich, straciwszy głowę po nowéj sześciomiesięcznéj zwłoce, dał słowo na miesiąc grudzień 1714 roku, potém udał chorego, spodziewając się że umrze, nareszcie ostatecznie przyrzekł zawrzeć związek w miesiącu lutym 1715 roku.
Konstancyja przyjmowała te wszystkie odwłoki z anielską rezygnacyją, nie pytając się nawet o ich przyczynę. Zresztą utraciła matkę w tym przeciągu czasu, i ona także przywdziała żałobę.
Zadecydowano, że ślub odbędzie się w Paryżu. Na tydzień przed dniem przeznaczonym na tę uroczystość, przybyli baronostwo i stanęli w pałacu d’Anguilhem; zaś wice-hrabia de Beuzerie z córką umieścił się w sąsiednim domu, gdzie Roger kazał przygotować dla nich pomieszkanie.
Wszystko zostało zmienione w pałacu d’Anguilhem; meble, obicia, obrazy, wszystko, zwierciadła nawet. Roger uważałby za profanacyją obrócić do użytku Konstancyi jakikolwiek przedmiot, należący niegdyś do Sylwandiry.
Zresztą przyszłe małżeństwo kawalera d’Anguilhem zajmowało bardzo wszystkich. O tém tylko wszędzie mówiono, oraz o przybyciu ambassadora perskiego Meliemet-Riza-Begn, który przywiózł od swojego władzcy podarunki dla Ludwika XIV. Kobiéty dawały wizyty temu ambassadorowi wieczorem, a mężczyźni rano.
Powiedzmy kilka słów o téj osobliwszéj osobie, która mając mieć udział w opowiadanéj przez nas historyi, zasługuje na oddzielną wzmiankę.
Mehemet-Riza-Beg był, jak już powiedzieliśmy, w obecnej chwili osobą, którą wraz z kawalerem d’Anguilhem, najwięcej się zajmowano. Jednak powinniśmy wyznać z skromnością jakiej daliśmy tyle dowodów, w ciągu tego arcy-prawdziwego opowiadania, że kawalerem zajmowano się tylko w pewnych towarzystwach paryskiéj społeczności, gdy tymczasem o Mehemecie-Riza-Begu mówiono w całéj Francyi.
W istocie, od Abdallaha, który w roku 807 przybył w poselstwie od Aarona króla Perskiego, do Karlomana, cesarza Zachodniego, i który przywiódł mu od swojego monarchy żywego słonia, co uważano za wielką osobliwość, następni królowie francuzcy nie otrzymali żadnego poselstwa z kraju Tysiąca i jednej Nocy; gdy ku środkowi roku 1714, wieść się rozeszła, że szach Perski Husseiu, wnuk wielkiego Sefi, a syn sułtana Solimana, dosłyszawszy aż w lspahanie, swojéj stolicy rozlicznych pochwał wielkiego króla Ludwika XIV, postanowił posłać doń ambassadora z darami. Ta wiadomość, jeszcze nie pewna, zdawała się pochlebiać bardzo dumie zdobywcy Flandryi; jakoż wkrótce w istocie dowiedziano się, że Mehemet-Riza-Beg wylądował w Marsylii.
Była to wielka nowina dla Wersalu. Stary król, otoczony nieprawém potomstwem i doznający z tego powodu ciągłych udręczeń, dotknięty ręką Boga w osobach swoich synów i wnuków, stawał się coraz nudniejszym, tak, że pani de Maintenon, chociaż umiejąca sobie we wszystkiém radzić, uskarżała się przed swoimi poufalcami, że wzięła na siebie tak trudny i nieznośny obowiązek, bawić człowieka najtrudniejszego do rozerwania nie tylko z Francyi i Nawary, ale i z całej Europy.
Przeto niektórzy mówili po cichu, że Mehemet-Riza-Beg nie był wcale ambassadorem Husseina, szacha Perskiego, lecz pani de Maintenon, bezimiennéj królowéj Francyi.
Cóżkolwiek bądź, Mehemet-Riza-Beg przyjęty został z największemi honorami. Skoro tylko posłyszano o jego przybyciu do Marsylii, król wysłał na jego spotkanie pana de Saint-Olon, ambassadora swojego przy królu Marokańskim: przez całą drogę oddawano mu honory należne posłom nadzwyczajnym, i Paryż ujrzał go wreszcie w swoich murach dnia 7 lutego; w dniu 19 zaś tego samego miesiąca otrzymał uroczyste posłuchanie u dworu.
Jak tedy powiedzieliśmy ambassador ten, był naówczas pierwszą ciekawością; rozprawiano wszędzie o jego przepychu, dziwactwach i udręczeniu jakie z tego powodu cierpieć musiał baron de Breteuil, który z polecenia królewskiego trudnił się przyjmowaniem tego dyplomaty dwakroć nadzwyczajnego.
Nic przeto dziwnego, że obejrzawszy Wersal i Paryż, pan de Beuzerie i jego córka, zapragnęli zobaczyć ambassadora.
Boger, który Coraz weselszym się stawał, im bliższym był swojego nowego szczęścia, z łatwością zgodził się na sprawienie téj małéj przyjemności swojej narzeczonéj.
Ułożono przeto, że, ponieważ ślub miał się odbyć w południe, a nie ma nic nudniejszego dla nowych małżonków, jak w dzień weselny, w którym przymuszeni są przyjmować powinszowania, krewnych i przyjaciół, ułożono przeto mówię, że po powrocie z kościoła przed obiadem, udadzą się z wizytą do pomienionego ambassadora.
Dzień 26 lutego naznaczony był na ślub Konstancyi z kawalerem. Myśląc ciągle o téj chwili uroczystej dla wszystkich, a tak straszliwéj dla niego, Roger chociaż wprawdzie nie zapomniał w jakiem położenia stawiało go to drugie małżeństwo, mniéj jednak zważał na to.
Słowem był jak ci ludzie, którzy uczyniwszy ofiarę z swojego życia, chociaż wiedzą, że lada chwila to życie może być im odjęte, starają się jednak pozostałe dni do śmierci jak najweseléj przepędzić.
Roger tedy od rana upajał się szczęściem oglądania Konstancyi, i patrząc na nią zapominał o wszystkiém.
Wyszedłszy od Śgo Rocha, gdzie Roger wziął ślub, damy odprowadziły Konstancyją do domu aby ją rozebrać, on zaś i Cretté udali się do pałacu ambassadorów, gdzie mieszkał Mehemet-Riza-Beg. Mężczyźni, jak już mówiliśmy, przyjmowani byli rano, kobiéty zaś po południu.
Margrabia de Cretté znał barona de Breteuil i dostał od niego bilety.
Dzięki przeto tym biletom, wpuszczono obu do Jego Ekscellencyi. Było pełno osób, które przechodziły po cztéry przed ambassadorem siedzącym na macie na środku salonu i kłaniającym się poważnie odwiedzającym go, których anonsowano kolejno.
Gdy przyszła koléj na dwóch przyjaciół, oznajmiono, tak samo jak postępowano z innymi, margrabiego de Cretté i kawalera d’Anguilhem.
W téj chwili Riza-Beg zajęty był paleniem fajki, którą niewolnica klęcząca przed nim zapalała mu właśnie.
Roger zauważał że ta niewolnica, któréj plecy tylko mogli widzieć, miała figurę bardzo zgrabną.
Usłyszawszy nazwiska margrabiego de Cretté i kawalera d’Anguilhem, ambassador uczynił poruszenie, a niewolnica odwróciła się.
Obaj wizytujący, którzy kilka kroków uczynili już w salonie, zatrzymali się nagle i spojrzeli na siebie niewzruszeni i przerażeni, jak gdyby twarz téj niewolnicy posiadała własność głowy Meduzy; następnie po chwili osłupienia wzięli się za ręce i wyszli z salonu z pośpiechem, nie widziawszy nawet ambassadora.
— O! Rogerze, — rzekł margrabia gdy stanęli w przedpokoju, — co za podobieństwo!
— Cretté, — odrzekł d’Anguilhem, to nie jest podobieństwo; Sylwandira to sama i jestem zgubiony.
Wtedy w kilku słowach opowiedział margrabiemu swoję historyją, którą ten zresztą znał już po części, gdy Roger owéj nocy gdy miał gorączkę wygadał się prawie ze wszystkiém.
— W takim razie, — zawołał Cretté, — musisz uciekać, i to natychmiast; zabierz czém prędzej i co tylko posiadasz złota i dyjamentów, i jedź do Flandryi, do Hollandyi lub Anglii; gdzie chcesz wreszcie, lecz odjeżdżaj.
Roger nie ruszał się z miejsca.
— Lecz jakim sposobem przybyła z tym osłem ambassadorem? — rzekł Cretté.
— Kto może zgłębić zamiary Opatrzności? — odrzekł ponuro d’Anguilhem.
— No! no? — zawołał margrabia ciągnąc go za sobą; — daj pokój teologii, nie trać ani sekundy; pośléj po konie pocztowe, siadaj do powozu i jedź.
— Bez Konsfancyi; nigdy! nigdy!
— Ależ, mój kochany, czy wiész na co się wystawiasz?
— Na śmierć, wiém o tém; lecz mniejsza o to, że umrę, bylebym umarł jutro dopiero.
— Pozwól sobie powiedzieć, że to rozumowanie nie ma sensu. Jutro zapewnie mniéj ochoty będziesz miał umrzeć jak dzisiaj. Żyć ci potrzeba, do pioruna! i żyć długo; przeto odjeżdżaj, i to natychmiast: powiedz mi tylko gdzie się udasz, a jutro, dziś wieczór jeszcze, posyłam ci żonę, lub sam ją odwiozę, jeżeli trzeba, na miejsce gdzie się będziesz znajdował, a gdy się już połączycie, zapomniecie o ambassadorze, o Sylwandirze i o całym świecie.
— Nie, Cretté; pozostaw mię przeznaczeniu; widzisz dobrze, że przynoszę nieszczęście!
— Czy istotnie tracisz głowę, kawalerze? tegoby tylko brakowało; chcesz więc służyć za pośmiewisko całéj Francyi? Chcesz... do djabła! przypomniéj sobie szubienicę pana de Pourceaugnac. Aha! dla tego to wtenczas...
— Tak, niestety, mój przyjacielu.
— Biédny chłopiec! lecz powtarzam ci, weź jakie postanowienie, Rogerze, król nie żartuje, gdy idzie o obyczaje. Pamiętaj na Fort-l’Évêque, Bastyliją i Châlons. Piętnaście miesięcy więzienia za to żeś zaniedbał żonę, cóż to będzie, gdy się wykryje żeś ją sprzedał?
Tak rozmawiając, stanęli w pałacu Anguilhem. Konstancyja wyjechała właśnie z baronową i kilkoma przyjaciółkami, oddać z kolei wizytę ambassadorowi.
Cretté korzystając z téj chwili, zaczął znowu naglić Rogera aby powziął postanowienie. Roger miał u siebie blisko za trzydzieści tysięcy franków gotówki i dwa kroć sto tysięcy franków w dyjamentach, było to aż nadto na piérwsze potrzeby. Ucieczka tedy była już prawie zadecydowaną, gdy damy powróciły. Drzwi pałacu ambassadorów, w skutek jednego z licznych kaprysów Riza-Beg’a zostały nagle zamknięte, i przyjmowanie odłożone do godziny piątéj wieczorem.
Widok Konstancyi sprawił swój skutek. Roger nie miał już ani mocy uciekać, ani odwagi wszystko wyznać; tymczasem téż oznajmiono, że obiad na stole. Roger udał się machinalnie za biesiadnikami i siadł do stołu z umysłem tak widocznie zaprzątniętym, że wszyscy to zauważyli.
Lecz w dniu wesela głowa pana młodego może być łupem tylu rozlicznych myśli, że nikt nie był tak mało delikatnym, aby się pytał o ich przedmiot; tylko, kiedy niekiedy Konstancyja spoglądała nań z niespokojnością, a za najmniejszym hałasem, d’Anguilhem i Cretté drżeli i zwracali spojrzenia ku drzwiom.
W ten sposób doczekali się wetów: Roger i Cretté zaczynali się nieco uspokajać. Roger uśmiechał się do żony i wracał jéj życie tym uśmiechem. Cretté opowiadał z tą zachwycającą arystokracyją, jaką nie wiele osób dochowało do dni naszych, niektóre z tych anegdotek, jakich nikt już teraz nie śmié opowiadać, gdy niespodzianie wszedł do salonu bardzo brzydki murzynek i zapytał o pana barona d’Anguilhem.
Pan d’Anguilhem ojciec podniósł się już, gdy Roger pojmując, że o niego tu chodziło, dał znak ojcu aby napowrót usiadł, i blady jak śmierć udał się za murzynkiem.
Zszedł ze schodów, nie mając siły zadać jakiegokolwiek pytania swojemu przewodnikowi. Zresztą gdyby mu pozostała jaka wątpliwość, ta rychło rozproszonąby została. Ujrzał na dziedzińcu karetę, a w niéj siedzącą młodą niewolnicę, której widok sprawił na nim rano tak straszliwy skutek.
Niewolnica dała znak Rogerowi, aby wsiadł do karety i zajął miejsce naprzeciwko niéj.
Roger był posłuszny nie wymówiwszy ani słówka i usiadł na przodzie. Murzynek zamknął drzwiczki i dwoje dawnych małżonków znalazło się sam na sam.
— Przecie téż, — rzekła Sylwandira, — oglądam cię, kochany Rogerze; a nie tak łatwo mi to przyszło!
Roger ukłonił się.
— Nie liczyłeś dziś na mnie, nieprawdaż? — rzekła znowu Sylwandira, pozwalając sobie téj saméj przyjemności. jakiej doznaje kot igrając z myszą, nim ją ma udusić.
— Nie, istotnie, — rzekł Roger.
— Tak, sądziłeś że jestem w Konstantynopolu, w Kairze, lub co najmniej w Tripoli; lecz kochałam cię tak, mój drogi, że nie mogąc znieść twojéj nieobecności, uchwyciłam skwapliwie piérwszą, jaka mi się nadarzyła sposobność powrócenia do Francyi.
— Jesteś zbyt dobrą, — pomruknął Roger.
— Lecz jak nagrodzoną zostałam za tg miłość? Przybywszy, pytam się o ciebie, powiadają mi, że masz pojąć drugą żonę, i że dziś, dziś właśnie żenisz się; a czy wiész, że ja jestem zazdrosną, niewdzięczniku!
Każde z tych słów przejmowało dreszczem biednego Rogera; nareszcie po chwili milczenia, podczas której Sylwandira nie spuściła oczu z niego.
— Lecz wreszcie, co chcesz odemnie? — zapytał Roger.
— Chciałabym wiedzieć za jaką cenę mię sprzedałeś, abym mogła przyłączyć tę summę do małych reklamacyj, jakie mam ci uczynić.
— Dalibóg, — rzekł Roger; — miałem słuszne prawo sprzedać kobietę, która wtrąciła mię do więzienia.
— Powinnam była uczynić gorzéj jeszcze, urwisie jakiś, — odrzekła Sylwandira pieszczotliwym tonem.
— Postarać się o wyrok śmierci, nieprawdaż? Dalibóg, gdybyś tak postąpiła, uczyniłabyś mi wielką przysługę.
— Słuchaj mnie, — rzekła Sylwandira, — zaprzestańmy tych żartów i przystąpmy do interesów.
tylko chcesz, słucham cię.
— Rogerze, — rzekła Sylwandira, — czy wiész, że nie spodziewając się tego, uczyniłeś mię szczęśliwą? Poznałam Mehemeta-Riza-Bega, podobałam mu się i poślubił mię.
— Jakto! — zawołał Roger z promieniem nadziei, i ty także, jesteś zamężna?
— Tak, lecz na sposób mahometański, co tam mogło być bardzo dobrem, lecz tu nic nie znaczy. Z czego wynika, że ja mam istotnie jednego tylko męża, gdy ty, masz dwie żony. A że, jak wiész, mój drogi mężulku, dwużeństwo jest...
— Wiem, wiem, — rzekł Roger.
— Jesteś przeto zupełnie w mojéj mocy, gdyż czekałam, dopóki związek nie zostanie zawarty, pojmujesz mnie? i w każdym razie, chociażbyś nie był łaskaw oddać mi dziś rano wizyty, miałbyś mnie wieczór u siebie.
— Chcesz więc mnie zgubić, — zawołał Roger.
— Jesteś waryjat. Coby mi z tego przyszło? Nie, mój luby Rogerze, chcę najprzód, abyś mi dał sto tysięcy talarów jakie odziedziczyłeś po moim biednym ojcu.
— O! żądanie to, jest aż nadto słuszne, — zawołał Roger, — i cała ta summa jest u mnie w gotowości w wekslach na okaziciela.
I to powiedziawszy Roger uczynił poruszenie chcąc wysiąść z powozu i iść po pugilares, — lecz Sylwandira zatrzymała go.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzekła; — to jeszcze nie wszystko, nie wymkniesz mi się tak tanim kosztem.
— Słucham, — rzekł Roger.
— Oddasz mi nadto, sto tysięcy talarów stanowiące mój posag.
— Jakto! twój posag? Wiész dobrze? że tych pieniędzy nigdy nie odebrałem.
— Wiém, że jest o nich wzmianka w moim kontrakcie ślubnym, i że należą się słusznie mojemu drugiemu mężowi, którego postępowanie, sam przyznasz, wiele się różni od twojego, ponieważ on mnie kupił, gdy tymczasem ty mnie sprzedałeś.
— No, niech i tak będzie, — rzekł Roger, — dam ci i te sto tysięcy talarów.
— Oprócz tego... — rzekła Sylwandira.
— Jakto! czy jeszcze co? — zawołał Roger.
— Bez wątpienia, cena za którą mię sprzedałeś. Zdaje mi się, mój luby Rogerze, że byłam jeżeli niepełnoletnią, to przynajmniéj usamowolnioną, i mogłam sama odebrać te pieniądze; nie darmo jestem córką prawnika...
— Co do tego, — rzekł Roger, — mogę ci dać słowo honoru, że nie wziąłem ani grosza... i nawet, dopłaciłem sam pięć set pistolów.
— To mi dopiero grzeczność powiedziałeś, mój panie, — odrzekła z przymileniem Sylwandira; — lecz ponieważ jesteś człowiekiem honoru i dajesz mi słowo, wierzę ci; oddasz mi przeto, jak mówiłam sześć kroć sto tysięcy liwrów.
— Kiedyż chcesz mieć tę summę? — zapytał Roger.
— Miałam jednak ochotę, — mówiła daléj Sylwandira nie odpowiadając na zapytanie, — wejść do salonu, zamiast pozostać na dziedzińcu i kazać się oznajmić niespodzianie, poczciwemu Bretonowi... masz jeszcze Bretona?
Roger uczynił znak potwierdzający.
— I kazać się oznajmić poczciwemu Bretonowi, jako pani d’Anguilhem, — ciekawaby rzecz była, jakąbyś zrobił minę znalazłszy się pomiędzy dwiema żonami, turku jakiś. Ale wolałam inną satysfakcyją. Oddasz mi, jak już powiedziałam, najprzód sześćkroć sto tysięcy liwrów, a potém zobaczymy.
— Gdzież mam ci przysłać tę summę? — zapytał Roger.
— Do ambassady, — odrzekła Sylwandira. — Zapytasz się o niewolnicę faworytę Jego Ekscellencyi Mehemeta-Riza-Bega; zrozumiem co to ma znaczyć i wyjdę sama.
— I kiedyż potrzebujesz tych sześciu kroć sto tysięcy liwrów? — zapytał Roger powtarzając pytanie, które zostało bez odpowiedzi.
— Za dwie godziny.
— Za dwie godziny! — zawołał Roger; — ależ to tak jakbyś żądała abym sobie w łeb wypalił! Jakże chcesz, abym w dwóch godzinach zebrał tyle pieniędzy?
— Masz dyjamenty, sprzedaj je, masz przyjaciół, wezwij pomocy ich worka. Przykro mi, że jestem tak wymagającą, lecz wkrótce wyjeżdżamy, mój Rogerze. Nawet tylko na moje usilne nalegania, Jego Ekscellencyja Mehemet-Riza-Beg został tak długo, dopóki twój ślub nie został zawarty.
— Za dwie godziny! za dwie godziny! — zawołał Roger; — lecz to niepodobna, zaczekaj przynajmniej do jutra rana.
— Nie zaczekam ani minuty.
— Skoro tak, rób sobie co chcesz.
— Bardzo dobrze; wejdę tedy do domu, udam się do naszego pokoju, i będę tam czekała na ciebie. Angola, — mówiła daléj zwracając się do murzynka i zabierając się wysiąść: — otwórz drzwiczki, chcę wyjść.
Murzynek położył rękę na klamce u drzwiczek: Roger zatrzymał Sylwandirę.
— Lecz pamiętaj na następstwa.
— Dla ciebie tylko złe być mogą. Mehemet takie tylko ma prawo nademną, że mnie kupił, a wątpię, aby takie kupno było prawomocne we Francyi. Zresztą, ponieważ sam mię sprzedałeś, niestosownie byłoby z twojéj strony wymawiać mi to, co miało miejsce w czasie, gdy byłam własnością mojego nabywcy.
— Ależ, pani.
— Słuchaj, — rzekła Sylwandira. — Powiedziałam, że daję ci dwie godziny czasu, i powtarzam ci to jeszcze; lecz jeżeli za te dwie godziny, uważaj mnie dobrze...
— Ah! nie tracę ani słówka, — odrzekł Roger z westchnieniem.
— Jeżeli za dwie godziny, sześć kroć sto tysięcy liwrów nie będą się znajdowały w pałacu ambassady...
— To cóż? — zapytał Roger z niespokojnością.
— To, mój drogi Rogerze, — odrzekła Sylwandira, — będziesz miał mnie dziś jeszcze w swoim domu, gdzie każę się zaanonsować jako pani Rogerowa d’Anguilhem.
To powiedziawszy, Sylwandira pożegnała męża zachwycającém poruszeniem głowy, i prześlicznym uśmiechem; następnie, na znak swojéj pani murzynek otworzył drzwiczki karety, i Roger wysiadł.
Natychmiast kareta potoczyła się, lecz dopóki nie wyjechała z bramy, Sylwandira, wychyliwszy zupełnie głowę za drzwiczki, kłaniała się ciągle ręką Rogerowi.




XXX.
Jak margrabia de Cretté podjął się załatwić wiadomy interes w imieniu kawalera d’Anguilhem i jak nastąpiło rozwiązanie całéj tej historyi, w sposób wcale nieprzewidziany.

Roger spotkał Cretté’go, czekającego nań na ostatnim stopniu schodów.
— I cóż? — zapytał margrabia.
— I cóż, mój przyjacielu, to była ona, — rzekł Roger.
— Spodziewałem się tego. I czegóż żąda?
— Rzeczy niepodobnych.
— Ale przecie.
— Sześćkroć sto tysięcy liwrów za dwie godziny.
— Sześćkroć sto tysięcy liwrów za dwie godziny, — powtórzył Cretté, — dobrze!
— Jakto! dobrze; lecz mam tylko trzy kroć sto tysięcy u siebie, a jeżeli za dwie godziny nie znajdę drugich trzykroć, co niepodobna abym dokazał!..
— No, więc jeżeli nie znajdziesz tych trzykroć, to cóż uczyni?
— Przybędzie tu, i każe zaanonsować się publicznie jako pani Rogerowa d’Anguilhem.
— Nie uczyni tego.
— Dla czego?
— Nie wiém sam; lecz gdyby mogła, byłaby już tak zrobiła.
— Ah! mój przyjacielu.
— Żąda pieniędzy, nie odzywa się z swojemi prawami, ukrywa się, w tém musi być cóś.
— Ależ nie ukrywa się, skoro mi powiedziała, że za dwie godziny przybędzie jako moja żona.
— Tak, wiém, to jest niepokojące.
— Mój przyjacielu, pójdę do siebie i wypalę sobie w łeb.
— Zawsze będziesz miał czas do tego, pozwól mi przeto działać.
— Lecz cóż uczynisz?
— Nie wiém sam, lecz będę się starał ocalić cię.
— Ach! mój przyjacielu, mój jedyny przyjacielu, mój drogi Cretté! — zawołał Roger rzucając się w objęcia Crette’go.
— Dobrze, dobrze, wiém o tém, — odrzekł Cretté; — lecz nie mamy wcale czasu na rozczulanie się.
— Cóż mam czynić? zdaję się na ciebie, rozkazuj, a będę ci posłusznym.
— Zatrzymaj gości w salonie, dopiero jest w pół do dziewiątéj, to ci łatwo przyjdzie; staraj się o ile możności mieć dobrą minę i niech nikt nie wchodzi do twojego salonu, dopóki się nie rozmówi z Bretonem.
— Postawię go na straży przy drzwiach.
— Teraz daj owe trzykroć sto tysięcy liwrów w wekslach; wszystkie jakie posiadasz klejnoty i gotówkę. Jadę do siebie wypróżnić kassę, oraz do mojego notaryjusza wezwać pomocy jego worka. Djabełby się chyba wmieszał, gdybyśmy nie zebrali potrzebnéj summy.
— Tak, tak Cretté; znajdź mi tę summę, sprzedaj wszystko, a ocal mię.
I Roger udał się razem z przyjacielem do swojego pokoju, i wziął trzykroć sto tysięcy liwrów; ztamtąd poszli do pokoju Konstancyi i zabrali wszystkie dyjamenty, jakie Roger ofiarował żonie. Potém skoczywszy do powozu, do którego przez ten czas kazał konie założyć, Cretté popędził na miasto.
Roger powrócił do salonu, i jak mu zalecił Cretté, starał się o ile możności zachować dobrą minę.
Przez ten czas, Cretté pojechał do siebie i wziął dwadzieścia pięć tysięcy liwrów, ztamtąd udał się do swojego notaryjusza, który mu dał piędziesiąt tysięcy. Wszystko to z trzydziestu tysiącami gotówki, którą mu oddał Roger i dyjamentami oszacowanémi podług inwentarza, czyniło blisko sześćkroć sto tysięcy liwrów.
Wszystkie te kursa zabrały półtory godziny. Nie było przeto czasu do stracenia.
Wyszedłszy od notaryjusza, kazał się zawieść do pałacu ambassadorów, gdzie w pięć minut stanął.
Wszedł na schody. Była to godzina o któréj, dzięki zmianie zaprowadzonej w przyjmowaniu, kobiety schodziły.
Spotkał pannę Pussetkę, która odbywszy właśnie wizytę, wracała do swojego powozu śmiejąc się do rozpuku.
Cretté chciał ją ominąć, obawiając się aby mi nie zabrała drogiego czasu; lecz nie mógł tego dokazać; panna Pussetka spostrzegłszy go rzuciła mu się na ramię, zanosząc się od śmiechu.
— Cóż to takiego? — zapytał Cretté, — co cię pobudza do takiego śmiechu?
— Ah! drogi margrabio, — zawołała panna Pussetka, — rzecz najniespodziewańsza, najcudowniejsza, najmitologiczniejsza, najbajeczniejsza...
— O mój Boże, — rzekł do siebie Cretté, — czyby przypadkiem poznała Sylwandirę?
— Cóś podobnego, tylko w romansach albo w bajkach Tysiąca i jednej nocy napotkać można; wiem że mi nie uwierzysz, margrabio.
— I owszem, zawołał Cretté, — uwierzę ci; tylko mów prędzej, moja prześliczna, gdyż się śpieszę.
Idziesz do ambassadora?
— Tak.
— A więc, przypatrz mu się dobrze zbliska, tak jak ja teraz na ciebie patrzę, odejmij mu w myśli brodę i wąsy, i przyjdź do mnie jutro rano, to ci tylko powiadam, albo nawet dziś wieczór jeżeli wolisz, panie margrabio, — dodała z lekkiém uściśnieniem ręki i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Jakto! — rzekł Cretté, — abym się przyjrzał ambassadorowi zbliska, abym mu odjął brodę i wąsy... Pussetko najdroższa, czy znasz przypadkiem ambassadora?
— Czy go znam!... Jak znam ciebie, jak znam d’Herbigny’ego, jak znam Chastellux’a... jak znałabym bezwątpienia waszego przyjaciela Rogera, gdyby chciał być przystępniejszym.
— Pussetko, moje serce, — zawołał margrabia, — możesz mi ocalić życie.
— Tobie, margrabio?
— To jest nie mnie wprost, lecz moje nie wszystko jedno... Rogerowi.
— I cóż mam uczynić?
— Powiedz mi tylko nazwisko tego ambassadera. Dwadzieścia tysięcy liwrów i względy najpiękniejszego szlachcica w Paryżu, obiecuję ci to w jego imieniu; jeżeli on nie dotrzyma, to ja zapłacę. Pussetko, moja luba, jak się nazywa ten ambassador?
— Ah fe! masz mię za tak interesowną, margrabio, zasługujesz...
— Pussetko, jego nazwisko? a jestem u ciebie o północy z dwudziestoma tysiącami liwrów, czekaj na mnie.
— A więc, margrabio, to jest... nie uwierzyłbyś nigdy...
— Pussetko, zlituj się.
— Wystaw sobie, że to jest Indyjanin.
— Co za Indyjanin?
— Indyjanin, wiész dobrze, mój kochanek z pargaminową cerą.
— Przeciwnik Rogera? Afghano!
— On sam.
— Ah! Pussetko, życie moje, chodź niech cię uściskam!
I Cretté uścisnął ją w swoich objęciach, nie dbając o to, czy go widzą osoby schodzące od ambassadora.
— Lecz czy jesteś pewna tego? — rzekł jeszcze, nie mogąc wierzyć tak szczęśliwej nowinie.
— Powiadam ci margrabio, że go poznałam, pomimo brody którą zapuścił, pomimo uczernionych zębów, pomimo paznogci ufarbowanych na czerwono, i chociaż udawał, że mnie nie widzi, potwór! Ah! margrabio, margrabio, jak mężczyźni są niewdzięczni!
— Kochana Pussetko, — rzekł Cretté, — chcę abyś miała o mnie zupełnie przeciwne mniemanie; o północy będę u ciebie; czekaj przeto na mnie z kolacyją.
— A jeżeli Cbastellux przyjdzie?
— Powiesz, że masz migrenę.
— Jak dobrze wszystko umiesz załatwić, panie margrabio, rzekła panna Pussetka starając się zarumienić.
— Nie tak dobrze jak ty, jestem o tém przekonany, moja Wenus, przeto spuszczam się zupełnie na twoję przezorność.
Bądź zdrowa, Pussetko, jeżeliś mi powiedziała prawdę, uczyniłaś mi przysługę, któréj nie zapomnę do śmierci.
Panna Pussetka poszła do swojego powozu, Cretté zaś wbiegł spiesznie na schody. Przy drzwiach prowadzących do ambassadora, murzynek zatrzymał go.
— Co pan chcesz? — rzekł, — godzina w któréj Jego Ekscellencyja przyjmuje mężczyzn, minęła.
— To téż nie żądam widzieć się z Jego Ekscellencyją, — odrzekł Cretté, — tylko z niewolnicą jego faworytą.
— To pan przybywasz...
— W imieniu kawalera d’Anguilhem.
— Skoro tak, wejdź pan.
I murzynek wprowadził Cretté’go do pokoju umeblowanego na wschodni sposób, poczém zostawił go mówiąc że uprzedzi osobę, z którą żądał si ęwidzieć pan margrabia.
Jakoż, w pięć minut, Sylwandira weszła.
— Ah! to ty, panie margrabio, — rzekła Sylwandira; — miałam przeczucie, że będę miała przyjemność widzenia pana. To przeczucie nie zawiodło mnie. Czy masz pan sześćkroć sto tysięcy liwrów?
— Nie, — odrzekł śmiało margrabia.
— Po cóś pan więc tu przybył?
— Chcę pomówić z Jego Ekscellencyją, samym Mehemetem-Riza-Begiem.
— A to w czyjém imieniu? jeżeli wolno się zapytać, — rzekła Sylwandira drwiąco.
— W imieniu pana Voyer d’Argenson, naczelnika policyi w królestwie.
Sylwandira zbladła; Cretté dostrzegł skutku jaki sprawiły jego słowa.
— Jego Ekscellencyja nie może przyjąć w téj chwili, leży w łóżku.
— Skoro tak, — rzekł Cretté, — znajdę kogo, co go podniesie.
— Zaczekaj pan, — rzekła Sylwandira, — zobacz?, czy można się widzieć z Jego Ekscellencyją.
— Wybacz piękna damo, — rzekł Cretté, — lecz mam swoje powody, że chcę wejść razem z tobą, inaczej...
Postąpił krokiem ku drzwiom.
— Wejdź pan, — rzekła Sylwandira.
I otworzyła drzwi wychodzące na korytarz.
Margrabia poszedł za nią i dostał się aż do salonu ambassadora, który siedząc na macie, puszył się i niezgrabnie przybierał pańskie miny.
— Zaczekaj pan, — rzekła Sylwandira, — przywołam tłumacza.
— Nie ma potrzeby, — rzekł Cretté.
— Jakto, umiesz po persku, margrabio?
— Nie, lecz Jego Ekscellencyja będzie łaskaw mówić po fraucuzku.
— Nie zna naszego języka.
— Tak pani sądzisz? — rzekł Cretté.
I zbliżając się do ambassadora:
— Nie prawdaż, kochany panie Afghano, — rzekł uderzając go po ramieniu, — że dla mnie zrobisz tę grzeczność i przypomnisz sobie, że mówisz po francnzku?
Ambassador wyciągnął nogi, oparł się na jednej ręce i spojrzał na Cretté’go bledniejąc.
— Oj, oj! — rzekł Cretté. — Gdybym był wiedział, mój drogi panie, że twarz dawnego znajomego sprawi na tobie takie wrażenie, byłbym prosił pani, aby cię uprzedziła.
— Czego pan chcesz? — rzekł Indyjanin.
— Widzisz pani, — rzekł Cretté do Sylwandiry, — wszak mówiłem, że Jego Ekscellencyja zrobi dla mnie wyjątek! Co chcę, kochany panie Afghano, — rzekł zwracając się znowu do fałszywego ambassadora, chcę cię uprzedzić, że król, którego oszukałeś, za godzinę dowié się, że zażartowałeś sobie z niego.
Indyjanin zsiniał i położył rękę na sztylecie.
— No, no, — rzekł Cretté, — daj pokój tragedyi, kochany panie Afghano, proszę cię, na nicby ci się to nie zdało; gdyż uprzedzam cię, że jedna jeszcze osoba zna całą twoję historyją, i uda się do Wersalu za godzinę, jeżeli w tym czasie nie powrócę do domu; jednak niech cię to nie wstrzymuje, zabij mnie jeżeli ci to sprawi przyjemność. Nie mogłem dotąd niczém uświetnić mojego nazwiska, a śmierć podobna uczyniłaby mnie niemal nieśmiertelnym. Margrabia de Cretté zabity przez Jego Ekscellencyją Mehemeta-Riza-Bega, ambassadora nadzwyczajnego, najpotężniejszego szacha Perskiego. Do djabła! Byłoby to nadto szczęścia dla mnie. Nie, składasz broń; masz spokojniejsze zamiary. A więc zgoda, jestem dobry człowiek, zgadzam się na wszystko. Mówmy tedy o interesach.
Ambassador wstał i sam poszedł pozamykać drzwi na klucz.
— Rozumiem wszystko, — mówił dalej Cretté; — kupiłeś panią, i dobrze uczyniłeś, gdyż jest prześliczna; potém zapoznaliście się, i to jest bardzo naturalnie; następnie przekonaliście się, że oboje mieliście prawo mieć urazę do jednego człowieka, to jest do biednego Rogera. Wówczas powiedzieliście sobie: „Ponieważ nienawiść nasza jest wspólna, zemścijmy się także wspólnie.” Wtenczas właśnie usłyszałeś, że nie wiedziano już jak bawić króla, a że jesteś człowiekiem pełnym imaginacyi, zaimprowizowałeś tę ambassadę. Brawo, mój kochany, brawo! Mogliście wiele zyskać; tobie zostawały podarunki, jakie Jego Królewska Mość raczył ofiarować ci w zamian za fraszki jakie wręczyłeś mu w imieniu twojego pana, któremu zresztą bardzo nędzną zrobiłeś reputacyją. Ta pani zaś, rzekła sobie: Ja, każę oddać sobie dziedzictwo mojego ojca, co jest rzecz słuszna; i posag, co już wcale nie jest słuszném, gdyż pani nie miała żadnego posagu. Z temi zamiarami przybyliście do Paryża, i traf posłużył wam nadspodziewanie. Dowiedzieliście się, że pan d’Anguilhem miał się żenić, i czekaliście tak długo, aż małżeństwo zostało zawarte. Potém, gdy już klamka zapadła, gdy już nie można było się cofnąć, wzięłaś się pani do odgrzebania téj kopalni złota, która otworzyła się pod twojemi nogami. Przeto najprzód wymogłaś na nim sześćkroć sto tysięcy liwrów przypomnieniem stryczka, który grozi temu, kto popełnia dwużeństwo. Lecz nie na tém koniec; nastąpiłoby wkrótce inne żądanie, potém znowu co innego, i żyłabyś do śmierci pod cieniem téj błogosławionéj szubienicy, postępując z kawalerem w ten sposób, że po trochu, dziedzictwo pana de Bouzenois, powróciłoby do rąk pana Afghano. Czyliż nie dobrze zgadłem, powiedzcie państwo? — dodał Cretté zatrzymując na przemian na obojgu spojrzenie, przez pół drwiące, a przez pół groźne.
Sylwandira i Afghano zdawali się przerażeni i chylili czoła przed Cretté’m, jak dwoje zbrodniarzy przed swoim sędzią.
— A teraz, — rzekł Cretté, — gdy położenie każdej osoby jest wyjaśnione. gdy kawaler może być powieszony jako winny dwużeństwa, gdy pan Afghano może być ćwiertowany jako fałszerz, gdy pani Sylwandira może być zamknięta u Śgo Łazarza, dla poprawy obyczajów, przystąpmy do interesów.
Zyskałeś blisko milijon od króla, kochany panie Afghano. Oto trzykroć sto tysięcy liwrów, dziedzictwo twojego ojca w tym pugilaresie, kochana pani d’Anguilhem. Masz prawie dwa milijony swojego majątku panie Indyjninie; co wszystko razem czyni, jeżeli umiem rachować, trzy milijony trzykroć sto tysięcy liwrów; jestto bardzo ładna fortunka, z którą można udać się na mieszkanie do Tripoli, Konstantynopola, Kairu, Ispahanu, Pekinu, słowem gdzie chcecie i wieść wszędzie życie sułtańskie. Nie sprzeciwiam się temu.
— Panie margrabio, — rzekł Afghano, — wyjadę jutro, przysięgam ci.
— Chwilkę, chwilkę. Odjedziecie, lecz pod dwoma małemi warunkami.
— Mów pan, słucham.
— Pan, przysięgniesz, że nigdy tu nie powrócisz.
— Przysięgam.
— Wierzę ci, gdyż twoję przysięgę poręcza obawa zostania odkrytym, nie będę przeto żądał od pana innéj rękojmi oprócz słowa, i pewny jestem, że cię nigdy już nie zobaczę.
Indyjanin ukłonił się.
— Lecz inaczej rzecz się ma z panią; gdy odjedziecie, gdy nie będę już w stanie dowieść, że ty jesteś oszustem, a ta jejmość twoją wspólniczką, gdy wreszcie rozłączy się z tobą, może jéj kiedy przyjść ochota powrócić do małżeńskiego ogniska, coby nam było nie na rękę, gdyż jest tylko miejsce na dwoje, nie poprzestanę przeto na słowie téj pani; lecz musi mi dać mały bilecik, który jéj sam podyktuję i gdy będę miał ten list w ręku, wolno jéj będzie udać się na koniec świata.
Sylwandira oburzyła się głośno na to.
— Tak być musi, — rzekł Cretté; — przyznaję, że to przykra konieczność dla osoby, która sama spodziewała się prawa dyktować; lecz jest to warunek sine qua non.
— A jeżeli ja odmówię? — rzekła Sylwandira.
— Ztąd natychmiast, udaję się do naczelnika policyi; opowiadam mu wasz figiel, i za pół godziny oboje będziecie w Bastylii.
— Ale mój panie, — rzekła Sylwandira, — nie jesteśmy tak odosobnieni jak pan sądzisz; przybywając tu, użyliśmy wszelkich ostrożności; mamy potężnych protektorów.
— Ponieważ nie może być mowa o panu de Royancourt, gdyż miałem honor przysłużyć mu się porządném pchnięciem szpady, przypuszczam, że o jezuitach chcesz pani mówić?
— Być może.
— Niestety! moja kochana pani d’Anguilhem, chociaż miałaś niejakie stosunki z tymi ludźmi, nie znasz ich jeszcze. Skompromitowałabyś ich nie żartem, udając się pod ich opiekę. Nie są głupcami, i poświęcą cię niechybnie.
— To prawda, aż nadto prawda, — pomruknął Afghano.
— A więc, — rzekła Sylwandira, — mam uczynić...
— To co pan margrabia żąda, moja kochana, — odrzekł Indyjanin; — wierzaj mi, to będzie najrozsądniéj.
— Lecz jeżeli dam panu ten list, przysięgniesz, że dozwolisz nam wyjechać z Francyi, razem z pieniędzmi?
— Przyrzekam to na honor, ja, Alfons margrabia de Cretté.
— Jestem gotowa, — rzekła Sylwandira siadając przy stole, na którym był papier, pióra i atrament. — Dyktuj pan.

Tunis, 11 października 1713.
„Panie d’Anguilhem,

„Przestań opłakiwać śmierć moję z tą boleścią, jaka, jak mi powiadano, odzywa się w całém twojém postępowaniu. Żyję jeszcze; i jeżeli wpadłam w morze, jeżeli udałam żem utonęła, był to podstęp w celu wybicia się z pod władzy męża, którego pomimo jego starań, nie mogłam kochać i przejścia nareszcie w objęcia człowieka, którego uwielbiałam. Dziś, zostałam jego żoną pod innemi prawami boskiemi i ludzkiemi, i nigdy mię już nie zobaczysz. Umarła dla wszystkich, chcę nią być jeszcze więcéj dla ciebie. Możesz się przeto uważać od téj chwili za istotnego wdowca, a zwłaszcza za zupełnie wolnego.
„A teraz bądź równie szczęśliwy, jak ja nią jestem, jest to ostatnie życzenie, jakie ci składa ta, która była,

„Sylwandirą, panią d’Anguilhem.

„P. S. Ten list oddany ci będzie przez człowieka pewnego, którego mój mąż wysyła do Francyi.”
— Na cóż się panu przyda ten list? — zapytała Sylwandira, położywszy adres i przycisnąwszy pieczątkę.
— Dowiész się pani, — rzekł Cretté wziąwszy list, — jeżeli uchybiając zobowiązaniu jakie przyjęłaś, zmusisz nas kiedy abyśmy się do niego uciekli.
I ukłoniwszy się panu Afghano i Sylwandirze, poszedł do drzwi, otworzył je i z progu odezwał się do ambassadora, tak głośno aby był słyszanym od jego ludzi:
— Niech Wasza Ekscellencyja raczy przyjąć moje uszanowanie.
Afghano pozostał na tém samém miejscu, na którém się znajdował, tak był zmięszany sceną, jaka się odbyła. Lecz Sylwandira udała się za Cretté’m.
— Margrabio, — rzekła po cichu przechodząc z nim przez przedpokój, — powiédz mi otwarcie: czy jego żona ładna?
— Mniéj piękna jak ty pani, — rzekł Cretté, — lecz kocha ją bardziéj.
— Cóż robić! — odrzekła Sylwandira, chciałam być księżną.
— Jeszcze jedno małżeństwo nakształt tego, — rzekł Cretté, — a osiągniesz pani swój cel; jesteś już ambassadorową.
Sylwandira westchnęła i powróciła zwolna do pałacu.




XXXI.
Zakończenie.

Cretté wsiadł do powozu, kazał jechać galopem i wkrótce był u d’Anguilhem’a.
W małym salonie zastał Konstancyją, która zmartwiona i sama jedna, płakała widząc męża w tak ponurym i niespokojnym humorze.
— Przez sam honor, — mówiła, — sądził się obowiązanym dotrzymać danego słowa, lecz niezawodnie mnie już nie kocha.
W chwili gdy Cretté otworzył drzwi, sądziła, że to był mąż i wstała chcąc biegnąć naprzeciwko niego; lecz ujrzawszy margrabiego, padła napowrót na krzesło.
Cretté pojął co się działo w sercu biédnéj kobiéty; zaczął ją przeto uspokajać.
— No, no, — rzekł, — otrzéj droga pani te piękne oczy, i wejdźmy razem do salonu. Za kwadrans Roger zmieni się zupełnie, a za przyszłość ręczę.
To powiedziawszy wziął ją za rękę i zaprowadził ją do głównego salonu.
Breton według danego sobie rozkazu, pilnował drzwi.
Margrabia de Cretté kiwnął na niego.
— Mój kochany, — rzekł doń, — otwórz drzwi na rościerz, i zaanonsuj najuroczystszym głosem, panią Rogerową d’Anguilhem.
Breton, który nie miał żadnego powodu wzbronić wejścia żonie i przyjacielowi swojego pana, uczynił tak jak rozkazał Cretté i nabrawszy piersiami powietrza, otworzył drzwi i donośnym głosem wymówił to nazwisko, którego się Roger tak obawiał:
„Pani Rogerowa d’Anguilhem!”
Roger, który próbował właśnie rozmawiać z Herbigny’m i panem de Beuzerie w najodleglejszym kącie salonu, gdy usłyszał te straszliwe słowa, poczuł, że nogi uginają się pod nim, i padłszy na fotel, ukrył głowę w obie ręce.
Wtedy Konstancyja weszła do salonu z uśmiechem na ustach; Cretté podawał jéj rękę.
Zbliżyli się do Rogera, który słyszał odgłos ich kroków, a nie śmiał patrzéć i chciałby znajdować się o sto łokci pod ziemią.
— Cóż ci to, — rzekł Cretté uderzając go po ramieniu, na które to dotknięcie Roger zadrżał aż do szpiku kości; — co ci jest? To Konstancyja.
Roger podniósł głowę i spojrzał na przyjaciela błędném okiem.
— Ah! Cretté! Ah! Konstancyjo! — zawołał, — sądziłem... Wybaczcie mi...
— Cóżeś sądził, powiedz? Pani d’Anguilhem przychodzi do ciebie, a ty się boisz, — rzekł margrabia podając mu rękę i wsuwając zarazem list Sylwandiry.
— Już jest jedenasta, kawalerze, czas ci już oddalić się wraz z żoną.
— O! tak, tak, — zawołał Roger, — na koniec świata, jeżeli potrzeba.
— Nie tak daleko, — rzekł Cretté, — już to teraz jest zbyteczném.
Potém, gdy dwoje małżonków przechodziło przez salon, udając się do swoich apartamentów:
— Ale, nie wiecie nowiny, — rzekł, — ambassador perski odjeżdża jutro z całą swoją świtą. Radzę państwu widzieć ten odjazd, który będzie miał miejsce w Chaillot.
— Czy my nie pojedziemy? — rzekła Konstancyja, otwierając drzwi sypialnego pokoju.
— O! nie, odrzekł Roger zamykając je.
Nazajutrz Cretté uwiadomił Rogera o dwóch obietnicach, jakie uczynił pannie Pussetce, a z których piérwsze, to jest wypłaty dwudziestu tysięcy liwrów, margrabia wczoraj wieczór skrupulatnie dotrzymał.
Ponieważ kawaler był człowiekiem honoru i nie chciałby uchybić danemu w jego imieniu słowu, nie wątpimy, że i drugi warunek w właściwém miejscu i czasie, z równąż akuratnością został dopełniony.
Zbyteczném jest dodawać, że Konstancyja i Roger długo byli przytaczani, nie w Paryżu gdzie wielkie przykłady prędko się zacierają, lecz w Loches i jego okolicach jako wzór przykładnych i szczęśliwych małżeństw.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.