Lekki grunt/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LEKKI GRUNT.
OBRAZEK WIEJSKI
przez
KLEMENSA JUNOSZĘ.





I.

— A ja powiadam, że wszyscy nic nie wiecie! Przedewszystkiem stary Zakrzewski nie umarł, jak powiadacie, ani ze zmartwienia, ani ze zgryzoty, tylko na najprawdziwszy tyfus z komplikacją.
— Tak pan doktor sądzi? nie ma co mówić, po doktorsku! My zaś sądzimy po ludzku i wierzymy w to, że zmartwienie tak dobrze jak każda choroba, może człowiekowi furtkę do lepszego życia otworzyć.
— Ksiądz bo zawsze jesteś idealista i jak masz szanse na sześć, licytujesz do ośmiu, a potem leżysz bez czterech. Ja przecież nieboszczyka leczyłem.
— Niestety! bezskutecznie.
— A cóż to ja Pan Bóg jestem, czy co, żebym trupów wskrzeszał? Nie szanował się stary, jadł wszystko bez wyboru, zaziębił się, a kiedy mnie nareszcie raczono wezwać, to już tyfusik był w całej pełni, po kilku dniach wywiązało się zapalenie mózgu... no i w dwa tygodnie interes skończony! Najpaskudniejsza praktyka leczyć szlachtę, bo to swoim rozumem się rządzi, recepty krytykuje, a jak trzeba świat pożegnać, to jeszcze ma do doktora pretensję.
— Nie dziw się pan — rzekł ksiądz — wszak życie miłe każdemu.
— Et, jak komu! jakbym ja panu kazał od rana do południa oglądać żydom języki, a od południa do nocy, a często i w nocy, tłuc się na fatalnych bryczkach, żeby sobie w dodatku zjednać sławę fuszera, mordercy i truciciela, to nie wiem czyby panu życie miłem było.
— Jam chrześcjanin i ksiądz — odrzekł — wiem, że to wszystko co Bóg zsyła, trzeba przyjąć i z wolą Jego się zgodzić.
— Ale cóż kogo ostatecznie śmierć starego Zakrzewskiego obchodzi?
— Rodziny i dzieci mi żal. Co stanie się z niemi? Porozprasza się biedactwo po świecie.
— Wolne żarty kanoniku dobrodzieju, wolne żarty! Co im tam będzie? Przedewszystkiem zdrowi jak konie, doktor od nich trzech groszy nie zarobi! Ale mniejsza o to, ja tam nie jestem chciwy... zresztą jak nie przyjdzie do mnie Paweł z febrą, to przyjdzie Gaweł z dyarją... pacjentów nie brak na świecie.
— Tak, to prawda, wasze żniwo zawsze trwa doktorze.
— A po drugie, o ile wiem, to ten Zakrzewski był bardzo zamożnym człowiekiem. Nieprawdaż, panie regencie?
Milczący dotychczas regent, cygaro z ust wyjął, odkrząknął kilkakrotnie i rzekł z powagą:
— Tak jest, według spisu inwentarza, tudzież zgodnie z wykazem hipotecznym, śmiem, raczej mogę nawet utrzymywać, że masa spadkowa jest wcale poważna.
— O tem nie wątpiłem — wtrącił kanonik — nieboszczyk interesa prowadził porządnie, pracowity był, oszczędny.
— Oszczędny! ha! ha! — rozśmiał się doktor — powiedz ksiądz kanonik, że harpagon raczej, sknera, po dwa ruble za wizytę płacił, dusigrosz, a jak święta przyszły, to nawet funta szczupaka nie przysłał, chociaż takie jezioro w Karczówce.
— Doktorze! doktorze! de mortuis aut nihil.
— Dla mnie mortuus każdy eo ipso jest nihil.
— Ale zawsze...
— Poważę się wtrącić — wycedził słodziutko regent — że szanowny nasz ksiądz kanonik dobrodziej ma nieco przesadzone obawy co do sytuacji majątkowej spadkobierców po niegdy Michale Zakrzewskim. Wedle wykazu hipotecznego dobra Karczówka są obciążone tylko pożyczką towarzystwa kredytowego ziemskiego, która za lat kilka zupełnie zamortyzowaną i wykreśloną być może, zresztą żadna wierzytelność na nich nie ciąży.
— A co? nie mówiłem, że stary sknera był.
— Ośmielę się sprostować wyrażenie szanownego konsyljarza; nieboszczyk był tylko oszczędny, tylko oszczędny! Kładę nacisk na to wyrażenie, jako bardziej prawdy blizkie.
— Regent, jak widzę i adwokatem być możesz, ale zapomniałem... są pewne sympatje.
— Bezwątpienia są. Gdybyś szanowny konsyljarz był z zawodu prawnikiem i przypatrzywszy się bliżej interesom i stosunkom ludzkim, przekonał się ile marnotrawstwa, szalbierstwa, krzywdy ludzkiej, łez sierocych odziewa się w najformalniejszą sukienkę prawną — to możebyś nabrał pewnej sympatji do owych ludzi oszczędnych ale uczciwych.
— Dobrze mówi regencisko kochany, bardzo dobrze, znać, że człowiek peritus, ludzi zna na wylot, jak złe szelągi.
— A jednak, choć ksiądz kanonik przytwierdza regentowi, ja nigdy nie mogę zrozumieć, jakim sposobem człowiek skąpy, samolub, może być znowu takim zacnym. Ja wiem, że jak wezmę chorego za puls, to gorączkę poznam, a tam w oczach gorączka złota błyszczała. Nie mogę się zapisać do szeregu bezwzględnych wielbicieli tego człowieka.
— Otóż, uważa szanowny konsyljarz dobrodziej — cedził powoli regent — my także mamy swoją metodę badania. Pan badasz zdrowie, my charakter; dla pana termometr i zegarek wskaże gorączkę, dla mnie pierwszy lepszy akcik odsłoni charakter człowieka.
— Oho!
— Tak jest, tylko trzeba być uważnym, zimnym, powolnym a bacznym obserwatorem, a przytem trzeba umiłować swój zawód. Mogę pana doktora zapewnić, że gdy człowiek, którego widzę po raz pierwszy, zadyktuje mi warunki do aktu, ja odrazu poznam, czy to indywiduum uczciwe, czy mydłek! Otóż przez dwadzieścia lat stosunków moich z Zakrzewskim, zawsze przedstawiał mi się on z najlepszej strony.
— Powiedzie mi, panie regencie, co też on kiedy komu dał?
— Przepraszam cię, doktorze, to nie jest jeszcze miarą uczciwości, bo gdyby „rozdawanie“, było patentem na cnotę, to wszyscy ludzie ubodzy, niezamożni, zasługiwaliby na miano ostatnich łotrów...
— Ale...
— Poczekaj, panie doktorze dobrodzieju, ja się zapytam nawzajem, co też on kiedy i komu wziął?
— No, cóż znowu? przecież ja tego nigdy nie mówiłem.
— Regent cię pobił, doktorze — wtrącił z uśmiechem ksiądz — może to zemsta za to, że został przez ciebie tak fatalnie w kartach pobity przed chwilą.
— Może i zemsta, do której niebawem i księdza kanonika przyzwę.
— Zatem bój będzie zawzięty.
— Nie bój żaden, tylko rodzaj obrony nieboszczyka. Przyznałeś, doktorze, że nieboszczyk nic nikomu nie wziął, więc też szkodliwym członkiem społeczeństwa nie był, był raczej pożytecznym, a ja najlepiej wiem o tem. A jeżeli weźmiemy na uwagę, że w najkrytyczniejszych czasach majątek zatrzymał, że go dzieciom w najlepszej sytuacji zostawia, to także trzeba przyznać w tem pewną, bardziej ogólnego charakteru zasługę.
— No, zapewne — rzekł doktor, jakby ustępując przed argumentami regenta.
— Tak, tak, panie doktorze, sądziłeś może nieco za pospiesznie i za porywczo. Dziwić się temu i nie dziwić — przybyłeś do nas niedawno, nie znasz stosunków tutejszych. Świeżo z wielkiego miasta przybyły, z uprzedzeniem pewnem patrzysz na nasz partykularz i jego mieszkańców. Zresztą...
— Ale szanowny kanoniku, odeszliśmy od przedmiotu; ja głównie dziwiłem się temu, że kanonik zasmucasz się losem pozostałej rodziny, a przecież, jak powiada pan regent, mająteczek czysty.
— Jak szkło, panie konsyliarzu.
— No i zapewne w gospodarstwie wszystko w porządku, inwentarze?
— Jak w zegarku.
— Nie bez tego, żeby i gotowizny nie było.
— Kilkanaście tysięcy, nie licząc rewersów.
— Aha, są i rewersiki — rzekł doktor.
— Więc cóż ztąd?
— Nic, a jednak... pożyczał ludziom nieboszczyk i zapewne nie darmo.
— Szanowny konsyliarzu, kto w dzisiejszych czasach na 6 procent pożycza, ten dobrodziejstwo robi.
Doktor zarumienił się; przypomniał sobie, że onegdaj jeszcze jako początkujący lekarz, potrzebując gotówki, pożyczył kilkaset rubli od żyda na 48 proc. i jeszcze oprócz tego obowiązał się przez pół roku leczyć darmo wszystkich krewnych swego wierzyciela, których liczba coś do trzydziestu dochodziła.
Rozmowa urwała się nagle. Doktor bębnił palcami po szybie, ksiądz na zegar spoglądał, a regent palił powoli cygaro, myśląc o tem kto lepszy? czy ten co drugim daje, czy taki co nic nikomu nie zabiera.
Noc była księżycowa, jasna. Przez okno ubogiej plebanji można było dostrzedz tuż obok stojący murowany kościółek i miasteczko, w którem gdzieniegdzie jeszcze światła jaśniały.
Godzina była późna, gdyż stary zegar z kukułką, jedenastą wskazywał. Na stoliku leżały rozrzucone karty, świadczące, że panowie tylko co pulkę skończyli.
Ksiądz z krzesła wstał, zdjął klucze ze ściany i zaczął szafkę otwierać.
— Czegoż znów kanonik szuka? — zapytał regent.
— Ha, jest tam napoczęta butelczyna miodu, nie zawadziłoby na noc po lampeczce. Miodek swój, pszczółki poczciwe zrobiły...
W tej chwili w cichem, uśpionem miasteczku, rozległ się przeraźliwy dźwięk trąbki pocztowej i turkot kół po nierównym bruku.
Pocztylion, widocznie jeszcze w zawodzie swoim nowicjusz, całą siłą płuc wydmuchiwał z tego skarbowego instrumentu, tak strasznie chrapliwe dźwięki, że aż się wszystkie delikatne dzieci żydowskie pobudziły w miasteczku i głośnym lamentem wtórowały pocztowemu wirtuozowi.
— Co to jest — spytał regent powstając z krzesła.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie sam pan poczthalter i ekspedytor poczty zarazem wpadł do pokoju jak bomba.
Była to figurka mała, niepoczesna, jak żywe srebro ruchliwa.
Gęsta, w rudawy kolor wpadająca czupryna, sterczała mu nad czołem jak szczotka, takież faworytki rudawe otaczały twarz. Pan pocztmistrz zapewne od siedzenia ciągłego przy biurku miał jedną łopatkę nieco wyższą od drugiej, ale pomimo tego był bardzo żwawy i czupurny. Mówił głośno i z gestykulacją, którejby mu niejeden prowincjonalny aktor mógł pozazdrościć. I teraz, wbiegłszy do pokoju, zaraz na progu zawołał.
— A co! myślicie panowie, że u mnie jazdy nie ma? co? ekstrapoczta jak Boga kocham, jak druty i to jaka jeszcze ekstra poczta! Cztery konie jak hamany, pocztylion w liberji, trąbka, phi! anim się spodziewał, że mój Maciek tak trąbi. Niech go psy zjedzą! to panie dobrodzieju Rajczak, to skończony artysta! Ach — zawołał, rzuciwszy okiem na stolik — preferansik był! preferansik, zapewne i kolacyjka... hm! szczęśliwi panowie, arystokracja prawdziwa... Ja wyprawiałem pocztę i myślałem sobie, po kiego licha ludzie tyle listów piszą? Jak mi Bóg miły, aż strach! Pieniężne, proste, otwarte, rekomendowane, posyłki... powarjowali! głupota ludzka nie ma granic, mnie się kwitka na mięso nie chce napisać, a ci szrajbują i szrajbują jak najęci! a tu panie jeszcze ekstrapoczta, cztery konie jak drut!
— Kiedy jegomość masz przecież parę koni tylko — wtrącił ksiądz.
— Tak, księże kanoniku, a że jeden powiózł pocztę do następnej stacji, więc mi tylko jeden pozostał.
— I pomimo tego dałeś pan pod ekstrapocztę cztery konie?
— A to dobre! ma się rozumieć, że dałem, od czegoż głowa na karku? Eh, panie, ja jestem Bismark. Jednego konia wziąłem od Mośka, drugiego od Abrama, a trzeci, to doprawdy djabli wiedzą zkąd się wziął.
— Jakto, nie wiesz pan?
— Bo naprawdę, że nie wiem. Wlazł mi, uważa pan dobrodziej, w ogród, szkodę robił, kazałem więc zająć i do ekstrapoczty! Kiedy mi szelma kapustę wyżerał, niech za karę zobaczy, jak się to u nas po kurjersku jeździ. Już mu tam Maciek dosypie, ręczę za niego, jak za rodzonego brata, bo to także sprawny chłopaczek ten Maciek, urodził się na pocztyliona, dalibóg! urodził się, głową za to ręczę!
— No dobrze to jest, ale powiedz pan, jakiegoż to dygnitarza wyprawiłeś? Ekstrapoczta w naszem miasteczku, a zwłaszcza w cztery konie, to prawdziwy fenomen. No powiedzże nam a przedewszystkiem siadaj, panie kochany, lampeczka twoja pełna.
— Ho! ho! u księdza kanonika miodek to ananas, siedm lat po nim oblizywać się można! ale to już jak komu szczęście! Ja także niby to pszczoły mam, ale takie łajdactwo, że gdybym się Boga nie bał, tobym im wszystkim we łby postrzelał, jedno kulawe, drugie dychawiczne.
— Co znowu, pszczoły kulawe?
— To jest właściwie konie, ale i pszczoły nielepsze! Aj, miodek, miodek, ananas! delicja! malina! brakuje mu cokolwiek korzeni, chociaż i taki jest dobry. To zresztą rzecz metody! jest dwojaczek i trojaczek, bywa z korzeniami i bez. Quod capita tot sensus; co proboszcz, to miód. Ja sam miałem zamiar miód warzyć, nawet jeden obywatel przysłał mi trochę chmielu, ale djabła się tam człowiek czego na tej poczcie dorobi! ot, drze się tylko, drze jak stare chomonto, dopóki go na strych nie wyrzucą, a potem...
— Ależ, gaduło nieznośny, powiedzże raz, kogoś to pocztą odesłał?
— Hm! Bogu dzięki, kapnęło, cokolwiek kapnęło... tak, do tego miejsca jest siedmnaście wiorst a dopisałem sześć, to dwadzieścia trzy i na smarowidło 15 kopiejek; ani się skrzywił. Zapłacił jak drut bo mu okropnie pilno było.
— Ależ, kto nareszcie?
— Kto? phi! to tak jak sekret, chociaż czego człowiek dobrym ludziom nie powie? ale kto wygrał w tej pulce?
— Doktor.
— Szczęścia do wszystkiego trzeba, a doktor to już pod szczególną gwiazdą się urodził! ma, powiadam szanownemu państwu psie szczęście! Samego rabina z tyfusu wyleczył, a teraz się przed żydami nie może opędzić. Zobaczycie państwo, że on się jeszcze gotów z księżniczką ożenić... ale miałem powiedzieć, kto jechał. Chociaż to jest sekret, przyleciałem jednak naumyślnie, nie po to, żeby zaraz plotki roznosić, chociaż powiadają, że się tem trudnię, ja? żeby im języki popuchły. O to mi zupełnie nigdy nie idzie i nie szło, tylko co prawda a nie grzech, chciałem, żebyście też panowie zgadli. Jak też ksiądz kanonik myśli?
— Pewnie jaki wyższy urzędnik?
— Akurat, tobym mu przecie sześciu wiorst nie przypisał, boby się poznał na tem.
— Może inspektor lekarski — rzekł doktor.
— Jutro! taki zwykle aptekarskiemi końmi jeździ, a pan regent nie zgadnie?
— Nie, panie, ja nie zgadnę.
— Dla czego?
— Bo mi pan to zaraz sam powiesz.
— Ja! phi! proszę, skądże pewność? no, no! ale zresztą niech djabli wezmą! powiem panom: oto młody Zakrzewski przyjechał.
— Przyjechał!
— Jak Boga kocham, przyjechał, widziałem go na własne oczy, tak dobrze jak doktora widzę w tej chwili.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— A jakże, sondowałem go na wszystkie boki jak sędzia śledczy; ho! ho! mam ja nos panie dobrodzieju nie od kształtu. Wszystko wywącham, wyszperam, z pod ziemi wykopię. Ja bo każdego przez siódmą skórę przeczuję, już taka moja natura. Urodziłem się na Lecoq’a, jak mój Maciek na pocztyljona, ale prawda powiada przysłowie, że nikt we własnym kraju nie będzie prorokiem, więc i ja też jestem tylko pocztmistrzem.
— Musiał ubolewać zapewne, że na pogrzeb ojca przybyć nie zdążył? — zapytał kanonik.
— Nie, o ojcu wcale nawet nie wspominał, zresztą po co? Stary poszedł na łono Abrahama i już ztamtąd nie wróci, a synowi życie się teraz otwiera. Dziś cały świat dla niego. Aj! żeby tak na mnie! tobym zaraz tę głupią poczthalterję do stu djabłów sprzedał i machnął gdzie w świat lepszy, do jakiego porządnego miasta...
— Do Paryża, może do Wenecji!
— Et doktorowi Paryż tylko w głowie! Djabli mi tam po Paryżu, niebrak przecie i u nas miast porządnych, gdzie, panie dobrodzieju, pod Warszawką! Grodzisk panie, Sochaczew, a choćby i Mińsk wreszcie.
— No, ale kiedy jegomość nie jest młody Zakrzewski, to musisz tymczasem z nami biedę klepać.
— A ma się rozumieć, że muszę więc i klepię, ale jak klepię, jak rozumnie klepię, z jakim ja talentem klepię! to niczem Bismark, Meternich, niczem panie dobrodzieju Machiawel!
— Co prawda, to prawda, przy takiej pensyjce to istotnie żyć trudno. Trzeba też oddać panu sprawiedliwość, że po mistrzowsku umiesz bicze z piasku kręcić.
— Jak czasem, księże kanoniku, jak czasem. Niekiedy bicze, lecz częściej korczyk zboża, furę siana, lub okowity baryłkę. Ot i dziś wykręciłem trzy furki siana, tak sobie niespodzianie, ex promptu.
— Zkądże znowu?
— Zkąd? no, ma się rozumieć od Zakrzewskiego. A to dobre, taki bogacz to niech daje. Cóż to ja śmieciami będę konie pasł czy co? Listów to im się chce, po gazety drzwi się nie zamykają, a co się tyczy siana to ani ugryź. Od nieboszczyka naprzykład miewałem całej parady furę owsianki na rok i panie co to była za fura! baba więcej w fartuch zabierze... ale synek zdaje się będzie lepszy od ojca.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— A jakże.
— Odmienił się zapewne? tak dawno już nie był w naszych stronach. Wieleż to będzie lat, panie regencie, od czasu jak pan Stanisław wojażuje po świecie?
— Zdaje mi się, że cztery. Tak jest... przypominam sobie dokładnie; miałem tego dnia intercyzę, testament i dwa małe akciki. Zakrzewski z synem na pożegnanie przyjechał. Tak, tak, jestem tego pewny, akurat cztery lata temu Boruch Piperment wydawał córkę Bajlę Ruchlę za Abrama Nuchima Koperwasa i o mało, że się strony nie pobiły przy tym akcie. Okrągłe cztery lata temu.
— Masz panie regencie słuszność — rzekł kanonik — i ja ten wyjazd Zakrzewskich przypominam sobie, ojciec odprowadzał syna do Warszawy.
— Cóż ten pan robił za granicą?
— Hm! — mówił regent powoli — to jest długa historja... Ojciec, jako jedynakowi, wychowanie najlepsze chciał dać. Więc też Staś pojechał na uniwersytet do Berlina, no i tam, wbrew woli ojca, który go koniecznie prawnikiem chciał widzieć, zapisał się na medycynę.
— Więc to kolega — zawołał doktor.
— Nie, konsyljarzu szanowny, nie kolega. Nauka wasza, z pozoru bardzo ponętna, przy bliższem zetknięciu się z nią, ma swoje brzydkie strony; tych tedy brzydkich stron uląkł się widać pan Stanisław. Tajemnice prosektorium nie wydały mu się zbyt ciekawemi, więc też po pół roku pobytu opuścił Berlin i powędrował dalej. Co tam między ojcem a synem zaszło, nie wiem, ale nieboszczyk użalał się przedemną i dawał do zrozumienia, że najpiękniejsze nadzieje go zawodzą.
— Tak, tak, przypominam sobie — rzekł kanonik — i do mnie wtenczas z goryczą odzywał się o synu.
— Miał przyczyny do tego, wiem to bardzo dobrze, bom wszystkie interesa Zakrzewskich załatwiał. Przez moje ręce wiele pieniędzy przechodziło, ale ostatecznie to wiem, że ojciec synowi ustąpił, wolę mu zupełną zostawiając. Pan Stanisław po różnych miastach niemieckich wędrował, podobno teologji się uczył, filozofji a nawet i prawa. Tego liznął, tamtego powąchał, ale jak widzę wiele zaczynał, a nic nie kończył niestety! Cierpliwości, wytrwałości nie było.
— Dla czegoż niestety? — zapytał pocztmistrz, obcierając wąsy po miodzie.
— No widzisz pan, bo żeby był wykwalifikowanym medykiem lub prawnikiem, toby przynajmniej nie żal było straconego czasu i pieniędzy.
— A to mi się podoba, dalibóg! i cóżby mu z tego przyszło szanowny panie regencie, co? — ja naprzykład jestem wykwalifikowanym pocztmistrzem, a djabliż mi z tego zaszczytu?
— No, widzisz pan, tu idzie o stopień naukowy.
— Co mi tam naukowy! niech psy zjedzą wszystkie stopnie naukowe. Boruch Saphir nie ma żadnego stopnia naukowego, a pół powiatu siedzi w jego kieszeni! nawet, co mówię pół powiatu! tam cały powiat siedzi. Tak samo Zakrzewski, licho mu po stopniach albo po nauce! Majątek ma, a przytem może się ożenić jak najlepiej. Chłop jak drut i proszę mi pokazać w okolicy pannę, któraby za niego z pocałowaniem ręki nie poszła! Ale co to poszła? poleciałaby jak ekstrapocztą, jak lokomotywą, dalibóg!
— Ale zawsze...
— E, mój panie, to wszystko dobre na papierze, dobre zresztą dla biedaków, ale Zakrzewski nauczycielem przecie w Karczówce być nie potrzebuje, chłopskich dzieci uczyć nie będzie — ho! ho! już jabym wiedział, jak się na jego miejscu będąc, urządzić.
— Zapewne; przypuszczam wszakże, że i on sam coś o tem wiedzieć musi — rzekł regent — że i on ma także swoje ideały, do których wzdycha i dąży. Otóż, o ile mi wiadomo, to ideały jego właśnie nie podobały się ojcu. On chciał widzieć w synu swoim wcielenie pewnych przekonań, pewnych zasad, które sam przez całe życie wyznawał. O ile wiem, marzenia jego nie spełniły się; to też na jakie dwa lata przed śmiercią zaczął się gryźć bardzo, co się nawet i na zdrowiu jego odbijało — syn go martwił...
— Może to było uprzedzenie — rzekł ksiądz — i nawet przypuszczam, że tak jest. Obaczycie i przekonacie się, że widok dawno niewidzianej ziemi rodzinnej, oddziała na niego. Może rozejrzawszy się dokoła, zobaczywszy, że tu jest do zrobienia tak dużo, przywiąże się do rodzinnego zakątka i kochać go będzie jak się należy, jak Bóg przykazał.
— Daj to Boże! daj to Boże, szczerze sobie tego życzę, chociaż wątpię...
— A nie! panie regencie, nie wątpij, proszę cię. Wiedźcie moi kochani, że historja o marnotrawnym synu nie kończy się na biblji. Powtarza się ona w życiu bardzo często, na każdym kroku prawie.
— Tak i przypuszczaćbym rad, chociaż to różnie bywa na świecie.
— Święte słowa, złote słowa, anielskie słowa! — zawołał pocztmajster — ja, żebym tak miał ze sto włók, tobym się tak do nich przywiązał, aż miło. Jużby mnie ztamtąd nawet minami nie wysadził, chyba, żeby porządnie zapłacili.
— Nie wątpię o tem; to też i pan Stanisław, jak sądzę, zainteresuje się ziemią, na której mu gospodarować teraz wypadnie.
— Ja już coś wiem o tem — zawołał pocztmajster z miną tajemniczą.
— A co?
— Ja wiem, o wiem, że pan Stanisław bardzo się ziemią interesuje.
— Mówił panu o tem?
— Nie.
— Więc zkąd.
— Prosta rzecz, bo mi się pytał po czemu teraz płacą za włókę?
— Tyle tylko...
— Owszem, interesował się więcej jeszcze, bo nawet był ciekawy co do cen dzierżawnych, praktykowanych w okolicy.
— Czegoż to ostatecznie dowodzi — rzekł doktor — pytał się zapewne bez celu, ot tak, byle coś mówić, zanim się pański Maciek z zaprzęganiem owych suchotników-hamanów załatwił.
— Tylko bardzo proszę, panie doktorze — zaprotestował pocztmistrz — co do moich koni, to już moja rzecz, ja pańskim pacjentom żeber nie liczę. Suchotniki! proszę! Cóż pan chcesz, żebym ja na tej lichej poczcie dawał koniom rosół z francuzkiemi kluskami? czy może ryż z cynamonem? To mi się podoba, dalibóg.
Kanonik mitygować zaczął:
— Pijno jegomość miód — rzekł nalewając lampkę — to co doktor mówi, honorowi pańskich koni nie przynosi ujmy... Żartował sobie nic więcej...
Pocztmistrz prosić się nie dał, podniósł do światła lampkę i zdawał się rozkoszować piękną rubinową barwą staroświeckiego napoju, a przez ten czas mruczał pod wąsem.
— Kolorek bo jest... ale co mu djabli do moich koni. Mnie apteka darmo nie daje, żebym mógł chininą konie wzmacniać! przywilejów szczególnych nie posiadam.
Milczenie jakiś czas trwało. Zegar gdakał miarowo, powoli, lampa przysłonięta zieloną umbrelką, rzucała światło niepewne po ścianach gościnnego saloniku plebanji. Ze ścian, tych wychylając się z ram złoconych patrzył obraz ukoronowanego cierniami Chrystusa i surowe czterech ewangelistów postacie, oraz kilka portretów dostojników kościelnych.
Prosto było w tym tak zwanym salonie, niewykwintnie, nawet do pewnego stopnia ubogo. Mebelki starego fasonu, ale utrzymane czyściutko, w rogu wielki piec ze starożytnych kafli zielonych, na małych okienkach doniczki z kwiatami. Najprzedniejsze miejsce w salonie zajmowała duża jesionowa szafa z oszklonemi drzwiami. To była bibljoteka kanonika. Znajdowały się w niej dzieła przeważnie teologicznej i historycznej treści. Kanonik w tych księgach szperać lubił, były mu one pociechą i rozrywką, zwłaszcza podczas długich wieczorów zimowych. Wśród tych ksiąg i rzadkości bibljograficznych nie brakło, bo ksiądz słabostkę miał do nich i »białe kruki« gdzie mógł tylko, zawsze najchętniej nabywał.
Szafa z książkami była najokazalszym sprzętem w tej niskiej o maleńkich okienkach plebanji.
Ktoby zaś przez te maleńkie okienka chciał wyjrzeć, to dostrzegłby teraz przy jasnem księżycowem świetle, ogródek utrzymany starannie, okolony szeregiem lip starych jak ta plebania, a w nim pod drzewami grube, okazałe kłody stojące, bądź też leżące poziomo na odpowiednich podstawach.
To była pasieka, sławna na całą okolicę, pasieka, z której kanonik się pysznił. Sam ją rozmnożył, sam się tylu pni dochował i sam pracował koło niej, zawsze i przy każdej sposobności pracowite pszczółki ludziom za wzór do naśladowania stawiając.
I w tej chwili także, ksiądz do okna przyszedłszy w ogródek swój spoglądał, plan zajęć jutrzejszych układając. Po nabożeństwie przyjdzie tu jutro, ubrany w długi biały kitel płócienny; pod gałęź renety kołek podstawi, bo jej będzie za ciężko dźwigać obfitość owoców, pszczół też pilnować musi, gdyż spodziewa się, że ze dwa roje wylecą, jednem słowem, będzie tu miał do czynienia dosyć, jeśli go do chorego nie wezwą, lub coś nagle na przeszkodzie nie stanie.
Ksiądz w ogródek patrzył i myślał, regent dopalał cygara i oczami kapelusza szukał. Doktór machinalnie jakąś książkę przewracał, a pocztmistrz miód ciągnął powoli, rozkoszując się każdą kroplą i krytykując zarazem wady, jakie w nim delikatnym swym smakiem odkryć zdołał.
Regent pierwszy przerwał milczenie.
— No księże kanoniku — rzekł — już czas. Trzeba iść do domu, bo jutro na rano akt zamówiony mam, a dependent mój zwykle przy poniedziałku newralgje czy migreny jakieś cierpi, więc na niego liczyć mogę nie wiele.
— Czas, czas — potwierdził doktór — idźmy już.
— Za pozwoleniem panów, minutkę jeszcze, przecież takiego miodku, jak u księdza kanonika, nie pije się duszkiem... trzeba sączyć po kropelce, rozkoszować się każdym łykiem. Mój Boże! zawsze mi nieboszczka matka mówiła: Kaziu, Kaziu, aniołku, ucz się na księdza! ale mnie co innego w głowie było, toteż mam teraz miód... ale gorzki.
Nie zważano jednak na tę tyradę, bo ją ksiądz kanonik przerwał.
— Wiesz co, panie regencie — rzekł — ciekawym jednak, jak się teraz nasz pan Stanisław zachowywać będzie.
— Trudno to przewidzieć, ale jak uważam, kanonik nie na żarty zająłeś się tą kwestją.
— Co pan chcesz? tyloletnie węzły przyjaźni z nieboszczykiem, stosunek z całą rodziną, to nie dziw, że człowiek przyzwyczaił się do nich, przywiązał prawie...
— Rozumiem ja to dobrze, ale kto wie, czy nasze dobre życzenia spełnią się?
— A to dla czego?
— Nie wiem, ale mi się zdaje, że pan Stanisław, o ile mi wiadomo, pozawiązywał zagranicą jakieś stosuneczki podobno.
— No, no, nie gadaj panie regencie.
— Tak to coś okolicznie wspominał mi nieboszczyk, ale otwarcie mi nie mówił.
— Założyłbym się, że jakaś kobietka w tem gra rolę — rzekł doktór.
— Kobieta! — zawołał pocztmajster — a to przewybornie.
— Przewybornie?
— Prześlicznie!
— Dla czego?
— Bo ja zaraz to wszystko wywącham.
— Jakim sposobem?
— To panowie nic nie wiecie? dalibóg! naiwność godna uznania!
— Nie rozumiemy pana.
— Ależ od czegóż u licha jestem pocztmistrzem?
— A i cóż to znaczy?
— To, moi panowie bardzo dużo znaczy. Ja wszystko co chcę wiedzieć mogę i wiem.
— Mniejsza o to — rzekł regent, zabierając się do wyjścia — życzę księdzu kanonikowi dobrej nocy i przepraszam, żeśmy mu tyle czasu zabrali.
— O, panie regencie, taki gość jak pan zawsze mi jest miłym...
— Dajmy pokój komplementom, kanoniku dobrodzieju, nasza przyjaźń bez nich się obejdzie; tyle lat się znamy, takie zgodne kółko tworzyliśmy zawsze, jeszcze jak nieboszczyk Zakrzewski liczył się do naszego grona.
— Prawda, święta prawda, panie regencie; zabrakło nam dobrego i wiernego przyjaciela. O, zabrakło! już synek nie zastąpi nam ojca, ale mniejsza o to, najgorzej to się o Karczówkę obawiam.
— Co jej tam będzie? — zawołał pocztmajster — będzie sobie stała jak stoi — mająteczek śliczny, bo to i las i łąka i ryby i grzyby i czego dusza zapragnie!
— Grunt lekki... — rzekł ksiądz cicho, jak gdyby sam do siebie — grunt lekki.
— Chryste Jezu! co też ksiądz kanonik powiada! — zawołał w oburzeniu pocztmajster. — Na Karczówce grunt lekki! to już chyba koniec świata. Glina od skiby do skiby, co chcesz to się urodzi, a uprawione a w kulturze... inspekt! jak szczęścia pragnę inspekt najprawdziwszy! a ksiądz powiada, że grunt lekki!
Regent się uśmiechnął.
— Widzisz pan dobrodziej — rzekł — różne bywają grunta, a ten, o którym ksiądz kanonik powiada, nie należy do zbyt ciężkich.
— Lekki? na Karczówce lekki? no to ja chyba będę jutro rabinem!



II.

Okolica, w której znajdowała się Karczówka, była smętna, jak wszystkie prawie nadwiślańskie płaszczyzny.
Pola szerokie, łąki ukwiecone, przerżnięte strumieniami gdzieniegdzie, a w dali czarna ściana lasów, oto wszystko czem przyroda ziemię tę obdarzyła.
Nie masz tu wyżyn niebotycznych, ani zacieśnionych dolin ujętych w wieńce skał. Spokojna, cicha równina; wzrok obejmuje tu horyzonty szerokie, gubi się w przestrzeni.
Na miedzach grusze przysadziste siedzą, przy drogach wierzby szumią, gdzieniegdzie brzezina między niemi się bieli, a ponad rzeką, przy siedzibach ludzkich, wysmukłe topole jak obeliski zielone stoją.
Cisza tu zazwyczaj panuje i spokój, a już gdy noc nadejdzie i ponad ziemią, ciemno-szafirowy, gwiazdami utkany płaszcz swój rozpostrze, gdy księżyc na niebo wypłynie, to tu tak uroczo, tak pięknie, że opisać, odmalować trudno.
Na tej równinie rozległej białe wioseczki rozrzucone są malowniczo, niskie domki kryją się w grupach drzew. W oddali kościółek z wieżyczką się wznosi, ówdzie wiatrak skrzydłami macha zawzięcie albo młyn wodny turkocze i gdacze.
Przydrożne krzyże, poczerniałe od deszczów, pól strzegą — wązka drożyna między krzakami się kryje, na rzece łódka się kołysze, a trzciny nadbrzeżne szumią.
Nic prostszego i nic piękniejszego zarazem nad ten krajobraz rozległy, otwarty, szeroki, dopiero gdzieś na końcu widnokręgu w czarną ramę lasów ujęty.
Wioseczka kryła się w sadach. Domki chłopskie zaledwie trochę wychylały się z zielonych grup czereśni i śliw, dym z kominów wzbijał się do góry, tworząc skręty fantastyczne i kłęby.
Właśnie noc tylko co zapadła, ludzie nie spali jeszcze, w chatach migotały światła czerwone, jaskrawe od łuczywa smolnego co się na kominach paliło. Niedługo i te światełka zagasły, ludzie zasnęli snem twardym, uroczysta cisza zalegała dokoła.
Wietrzyk łagodny igrał z gałązkami drzew a blady księżyc przyświecał ziemi uspionej. Krótko zwykle trwają te „sny nocy letniej“, krótko gwiazdy spoglądają na ziemię. Ledwie kilka godzin panowania mroków, i oto już na wschodniej stronie nieba jasność się jakaś rysuje, niewyraźna z początku i blada. Oto wieżyczka kościelna wychyla się z ciemności, już się i drzewa rysują. Cienie zaczynają się cofać a światło wzmaga, potęguje się, rośnie, przechodzi przez całą gamę barw coraz gorętszych, jaśniejszych, dopóki się nie zmieni w purpurowy rumieniec jutrzenki.
Z za lasu ukazuje się snop promieni słonecznych i już się świat cały w blaskach kąpie, już kwiaty główki podnoszą... ptaszki spiewają wesoło, a z wieżyczki kościelnej brzmi dzwonek donośnie. We wsi gwar panuje i życie, dzieciaki bydło na pastwisko pędzą, tu i owdzie chłop kosę klepie przed chatą, bo się dzisiaj na sianokos wybiera.
Dobrze już w górę wzbiło się słońce jasne, już ludzie w pole do roboty poszli, gdy chrapliwy głos trąbki dał się słyszeć w oddali.
Maciek, spodziewając się hojnego trynkgieldu, usiłował krakowiaka wygrywać, a cztery zbiedzone koniska, potykając się i kulejąc, przebierały nogami jak mogły.
Już też dwór w Karczówce widać było; dwór staroświecki, murowany, obszerny, nieco na wzgórzu stojący, aleja topolami wysadzona, prowadziła do niego, topole otaczały także zabudowania folwarczne, znajdujące się w pobliżu.
Gdy się pierwszy dźwięk trąbki dał słyszeć we dworze, otwarły się drzwi główne i w nich ukazała się niemłoda jakaś kobieta.
Miała chustkę zarzuconą na głowie, oczy ręką przysłoniła od słońca i patrzyła pilnie na drogę. Kilka razy wracała się, jakby pragnąc do pokoju wbiegnąć i radosną tam zanieść nowinę, to znów stawała w niedowierzaniu i wytężała wzrok, mówiąc sama do siebie:
— Panicz? nie panicz? Jezusie Nazareński! chyba panicz, śnił mi się bez trzy noce z rzędu. On! a może nie... może to jakie z powiatu? Nie, nie, taki to jest panicz. On! on! dalibóg on! mój wychowaniec, mój Stasio! Czy też pamięta jeszcze starą Wojciechowę? czy nie zapomniał o nas? Ach Boże miłosierny! na taki smutek przyjeżdża chudziaczek, sierotka moja biedna! Starszy pan na cmentarzu, panienki w żałobie... pusto, smutno tu u nas w Karczówce. Ależ i ja także! wybałuszyłam oczy i patrzę, a tu ani samowara, ani czego... Magda, kocmołuchu jakiś, ruszaj no tu żywo! Oj, sierotka on! mój sierotka, jedynaczek ten nasz Stasio kochany! Ruszaj Magdo duchem, dmuchaj w samowar, a Kaśce powiedz niech żywo stół nakryje, już ja tam sama zaraz nadbiegnę.
Gdy tak Wojciechowa wydawała dyspozycje, bryczka zatoczyła się przed ganek i pan Stanisław żywo z niej wyskoczył.
Babina głośnym płaczem wybuchnęła.
— A! paniczu kochający, najdroższy! — wołała, po rękach go całując — jużeśmy tu oczy wypatrywali, panicza doczekać się nie mogąc. I starszy pan, świeć Panie nad jego duszą! wspominał... A tera po tem nieszczęściu tembardziej... bo to i panienki i pani Karwacka i choćby na to mówiąc pan rządca, każdy jeno na gościniec spogląda, czy panicza naszego nie widać... wszystkie tu jak przez głowy chodzimy, nikt nie wie czego się czepić.
Pan Stanisław przerwał krótkiem zapytaniem:
— Siostry w domu?
— Są panienki kochane, są robaczki biedne ino spią jeszcze, bo niewywczasowane, zalamentowane niebogie. Wczoraj już dobrze po północku spać poszły, ale obudzę duchem, obudzę biedne te sierotki, duchem tu będą... i pani Karwacka już też się ubiera.
Tak mówiąc i drepcąc Wojciechowa wprowadziła gościa do stołowego pokoju. Stanisław zwierzchnie okrycie zdjął z siebie, przy stole usiadł i papierosa zapalił.
— Nie trzeba panien budzić — rzekł — tembardziej, że tak późno spać poszły. Dajcie mi lepiej herbaty i poszlijcie kogo, żeby tu pana rządcę poprosił.
— Chyba chłopca na konia wsadzę i na łąki pchnę, bo tam pan rządca raniutko pojechał. Mieli dziś kosić aż het pod lasem, za starą groblą. Gdzieby on w chałupie posiedział? a tu Bóg miłosierny słonko daje, zwijać się trzeba, żeby jaki kłaczek siana złapać.. Ale może paniczowi kawy dać lepiej, dawniej panicz tak lubił...
— Nie, proszę o herbatę.
Babina przy samowarze zaczęła się krzątać.
— Ach! paniczu, paniczu! co to u nas było! Sądny dzień! to jeden doktor, to drugi i znowu pan regent przyjeżdżał i nasz ksiądz był i kanonik z miasta. Cudowali, radzili, konie zajeżdżali, ale co kto przeciw mocy Bożej poradzi. My tu wszystkie bez dwa tygodnie oka nie zmrużyli. Panienki pomizerowały się na szczęt, pani Karwacka już ledwie w sobie duch czuje, a ja tom już ślepie wypłakała, że na słonko spojrzeć nie mogę.
— Kiedyż ojciec skończył — zapytał cicho Stanisław.
— W piątek paniczu najdroższy, w piątek nad samem ranem... ja zaraz miarkowałam, że tak będzie, bo psy wyli z wieczora i jakoś wiatr precz w okna kołatał... I tak się o to nieszczęście stało. Płacz się w pokoju wielgi zrobił, ja lecę co takiego? a tu naszego pana już nie ma! Zara Józef z panem rządcą pojechał do miasta, fornale listy do państwa rozwozili, a tu się sądny dzień u nas dział... taki płacz, żal, że opowiedzieć trudno.
Pan Stanisław słuchał w milczeniu; ośmielona tem Wojciechowa nie przestawała mówić.
— Mieli w niedzielę pana do kościoła wywozić, ale się panienki panicza spodziewały, więc jeszcze do poniedziałku wieczór pan stojał w niebieskim pokoju, świeców z kościoła przynieśli, kwiatami obstawili... tymczasem panicza widać nie było, tak w poniedziałek pod wieczór wyprowadzili ciało.
— Za późno mnie doszła wiadomość.
— Ja też gadałam do pani Karwackiej, niby na to mówiąc do paniczowej cioci, że choć zła wiadomość zawdy prędko doleci, ale panicz podobno aż gdzieś za morzem siedział, u Niemców, tyli śtuk drogi. Więc powiadam pismo nie ptak, jeno tyż na koniach jedzie, a pani Karwacka mówi, że jakoś tam chodzi po drucie, ale i drut śkaradnie długi musi być, żeby aż do Niemców dostał. Powiedzieli mi, żem głupia, ale na moje wyszło, panicza nie było i nie było i żadne druty nie pomogli na to.
Stanisław zamyślił się smutnie.
— Oj! paniczu, paniczu — mówiła dalej Wojciechowa — pochowaliśmy kochanego paniska wszyscy, każdy mu garść ziemi na trumnę rzucił. Księży było ośmiu i panowie wszystkie z całej okolicy i narodu prostego moc. Kto jeno żył, to poszedł, tylo się dzieci poostawały w chałupach... a dopiera jak ksiądz kanonik przemówił, to się zrobił taki płacz i lament, że nie zapomnę do śmierci. Eh! i wspominać przykro, proszę panicza, bo się znowu zara na płacz człowiekowi zbiera.
To mówiąc, Wojciechowa łzy fartuchem ocierać zaczęła; jednocześnie zaś dwie panienki czarno ubrane do pokoju wbiegły i z okrzykiem rzuciły się bratu na szyję.
— Stasiu! Stasieczku jedyny! — mówiła młodsza łkając — ty już nas nigdy nie opuścisz? Ty nam ojca zastąpisz.
— Pocieszysz nas w smutku i zmartwieniu — dodała ciszej druga. — Myśmy cię tak oczekiwały, liczyłyśmy minuty, sądziłyśmy, żeś może chory i śmiertelna trwoga nas ogarniała. Płakałyśmy, czuwając po nocach, gubiłyśmy się w domysłach. Co się stało? dlaczego nie przybyłeś na pogrzeb?
— Wyjechałem na kilka dni z domu i dopiero wróciwszy zastałem fatalną depeszę. Ale jakaś ty mizerna, Celinko? i ty, Maniu także pobladłaś.
— Cóż dziwnego? przez ostatnie kilka tygodni, przeżyłyśmy tak wiele, tyle zmartwień, tyle trosk; choroba, potem śmierć tak zacnego, tak dobrego ojca... Gdybyś ty się przy nas znajdował, Stasiu.
— Nie moja wina, żem wiadomość odebrał za późno... inaczej nie byłbym was opuścił w takiej chwili.
— Właściwie myśmy tu opuszczone niebyły. Sąsiedzi, poczciwi przyjaciele ojca odwiedzali go w ostatnich chwilach; regent, o ile tylko mógł, czuwał nad nim, jak brat rodzony... co dwa dni przyjeżdżał. Nasz poczciwy rządca dawał nieboszczykowi i nam dowody największej życzliwości, a pan Stefan także codzień tu bywał.
Stanisław spojrzał na siostrę.
— Jaki pan Stefan? — zapytał.
— Czyż go nie znasz? przecież to twój kolega szkolny, pan Stefan Rudzki z Dębowej.
— Ten?
— Tak, ten sam — odpowiedziała Celinka, a na bladej jej twarzy ukazał się silny rumieniec.
— On u nas bardzo często bywa — dodała Mania — nieboszczyk ojciec bardzo chętnie go widywał.
Stanisław nic na to nie odpowiedział, tylko badawczo w oczy starszej siostry spojrzał.
Panna Celina spuściła powieki i przysłoniła modre oczy długiemi jedwabnemi rzęsami.
Przez chwilę trwało milczenie.
— Moje drogie — rzekł do sióstr Stanisław — nie bierzcie mi za złe, że chciałbym przedewszystkiem dowiedzieć się, czy ojciec wyraził swą ostatnią wolę.
— Jakto?
— No, czy zrobił jakie rozporządzenie majątkowe?
— Nie wiemy nic, kochany Stasiu, nie dowiadywałyśmy się nawet o to. Papiery są wszystkie w biurku nieruszane zupełnie, a jeżeli ci ta wiadomość do interesów potrzebna, to regent może ci jej udzielić. On jeden znał dokładnie wszystkie interesa ojczulka.
— Tak, przypominam sobie, że ojciec nic bez jego pomocy nie przedsiębrał.
— Ale — rzekła panna Celina — nie sądzę, żeby ojciec miał przed śmiercią jakieś rozporządzenia robić; naprzód bowiem gdy zachorował i położył się do łóżka, nikt nie przypuszczał, że niebezpieczeństwo jest tak groźnem, a potem, gdy się gorzej zrobiło, przytomność całkiem stracił i w takim stanie do samego końca pozostawał...
Gęste łzy popłynęły po bladej twarzyczce panny Celiny; pragnąc ukryć wzruszenie, wstała i odeszła do okna.
— Otóż i ciocia! — zawołała Mania — i w tej chwili pani Karwacka weszła do pokoju.
Była to już osoba nie młoda, słusznego wzrostu, szczupła z dość surowym wyrazem twarzy.
Pan Stanisław na jej powitanie powstał i pocałował ją w rękę.
— Zapóźno, zapóźno mój Stasiu! — rzekła — wypadało przecież oddać ojcu ostatnią posługę!
— Tłómaczyłem już siostrom, że to było niepodobieństwem.
— W takich razach, mój drogi, nie ma żadnych tłómaczeń.
— Ależ ciotuniu — wtrąciła Mania — Staś wyjeżdżał, dopiero po kilku dniach nieobecności, powróciwszy do domu zastał depeszę.
— Wszystko to być może, ale według mego zdania...
— Według zaś mego zdania, proszę cioci — rzekł kwaśno Stanisław — należało mnie zawiadomić nie wtedy dopiero kiedy ojciec umarł, lecz gdy zachorował, byłbym niezawodnie przyjechał.
— Nikt nie przewidywał katastrofy, mój panie, doktorzy robili nadzieję. Zresztą już się stało. Teraz cały dom jest na twojej głowie, spodziewam się też, że osiądziesz w majątku i będziesz pracował dla dobra sióstr.
— Zobaczę — odrzekł Stanisław — niechże przedewszystkiem dowiem się co tu jest do roboty.
— Ciociu — wtrąciła nieśmiało Celinka — przecież Staś dopiero co przyjechał, trzeba mu dać wypocząć po drodze. Chodź — braciszku — rzekła — pokój twój przygotowany oddawna, spocznij, nie spałeś przez noc całą.
Stanisław nie opierał się serdecznej prośbie, która miała właściwie na celu przerwanie rozmowy na drażliwe tory wchodzącej.
Celinka znała dobrze temperament ciotki i chciała odwrócić burzę na jaką się właśnie zanosiło.
Wyprowadziła też brata co prędzej, a sama smutna, milcząca, powróciła do bawialnego pokoju.
— Uśpiłaś już gagatka? — zapytała ciotka złośliwie.
— Położył się — szepnęła cicho Celinka.
— Szkoda! wielka szkoda! Trzeba mu było dać rumianku, obwiązać główkę, powypędzać muchy z pokoju, żeby biedaczek odetchnął po tyloletniej pracy! ho! ho! taki zmęczony Stasiunio! tyle lat biedaczek najpracowiciej łobuzował się po świecie.
— Ciociu! — rzekła Mania, podnosząc na nią z wymówką wielkie oczy.
— A cóż? ja nic! ja i owszem! niech tam gagatek śpi! ciotka mu usługiwać będzie — wy pył przed nim zdmuchiwać, a on! zrobi nam tę łaskę i — raczy spać.
— Tyle mil przejechał.
— Delikatny! jak wasza matka umarła, to ja dwadzieścia mil bryczką na pierwsze wezwanie przyjechałam, strzęsłam się, zmordowałam prawdziwie — i wiecie, com, przyjechawszy przedewszystkiem zrobiła?
Panny milczały.
— Nie wiecie? — nic dziwnego! — to pokolenie ma krótką pamięć; więc pomogę wam, pomogę słabej pamięci. Przedewszystkiem ilustrowałam całe gospodarstwo kobiece, o które nieboszczka wasza matka, niech z Bogiem spoczywa, prawie nic nie dbała. Wasza matka była zacna kobieta, ale wielka pani... za magnata wyjść była powinna.
— Ciociu! — rzekła Celinka — dajmy pokój umarłym.
— O! bądź spokojna, dam ja niedługo pokój wszystkim, i umarłym i żywym i wam i waszemu spracowanemu gagatkowi... dam pokój! pojadę sobie gdzie pieprz rośnie, tylko moją sumkę odbiorę.
— Dla czego ciocia tak mówi?
— Bo mi się tak podoba! Ja wiem, że jak pierwszego dnia przyjechałam, tom zaraz z miejsca zlustrowała i spenetrowała całe gospodarstwo. Nie spałam, ale cały dom przewracałam do góry nogami! wypędziłam kucharza bo nie umiał gotować! szafarka poszła na cztery wiatry, bo kradła! Porozpędzałam wszystkich, to też jest teraz tak jak w zegarku. Radabym zobaczyć co tu będzie za pół roku, jak mnie zabraknie! jak ja ztąd wyjadę! ha! ha! wyobrażam sobie; Mania wiecznie z książką! Celinka w oknie patrzy czy pan Stefan nie jedzie — a gagatek śpi! Karczówka zamieni się w raj... wszyscy będą jedli, pili i spali i... marzyli o panu Stefanie!
— Ciociu kochana — rzekła Celinka — cóż pan Stefan zawinił? przecież go ciocia sama chwali.
— Ja go chwalę? W imię Ojca! lewą ręką chyba się przeżegnam! Jeżelim mówiła, że jest miły, że dobry gospodarz i że porządny chłopak... to ma być chwalenie? Podoba mi się, żebym ja miała jakiegoś tam smyka chwalić!
— A jednak...
— Jednak jest ciamajda i safanduła! Oni wszyscy są tacy w tej familji, zupełnie jak w naszej, wszyscy mężczyźni bez wyjątku, ciamajdy! bez wyjątku! Naprzykład inny na jego miejscu jużby się był o Celinkę dwadzieścia cztery razy oświadczył, a ten chodzi, łazi, nudzi, wzdycha i to jest mężczyzna? to człowiek? Ciamajda skończony! tak jak i ten wasz gagatek delikatny.
Potok tej wymowy przerwał rządca, który wszedł do pokoju. Ukłoniwszy się paniom, zaraz o pana Stanisława zapytał.
— A! zachciałeś także, panie Kajetanie! — rzekła ciotka. — Widzieć się z panem Stanisławem? zabawne żądanie! Sądzisz pan zapewne, że wszyscy tak rano wstają jak pan, no, i jak ja! wprawdzie dziś zaspałam cokolwiek, ale to wyjątkowo tylko.
Rządca siwego wąsa pokręcił.
— Nie dziw, pani dobrodziejko, po takiej drodze spocząć trzeba.
— Trzeba? tak, trzeba! ani słowa. Kiedy wam wszystkim tak trzeba, to spijcież sobie całym domem... co do mnie już mam dosyć tego safandulstwa! Bądźcie zdrowi. Dobranoc!
Z temi słowy pani Karwacka wybiegła z pokoju.
Rządca uśmiechnął się nieznacznie.
— W złym humorze dziś jakoś pani Karwacka dobrodziejka — rzekł spoglądając na Manię.
— Zwykła rzecz — odrzekła. — Ciocia jest najszlachetniejsza kobieta, ale ma czasem swoje... Jestem pewna, że jak się wyzłości, to później sama się rzuci Stasiowi na szyję.
— Charakter prędki — wtrąciła cicho Celinka. — Panie Kajetanie, czy mogę panu nalać szklankę kawy?
— Dziękuję pani, już mi tam w domu moja babina zapewne przygotowała śniadanie, ale ponieważ mi powiedziano, że pan Stanisław przyjechał, przyszedłem więc powitać go, no — i rozmówić się co tam dalej będzie.
— Jakto co będzie?
— To jest egoistyczne pytanie, proszę pani.
— Nie rozumiem.
— Rzecz prosta: nowi słudzy, nowy pan, nowy ład.
— I pan chciałby nas opuścić?
Uśmiechnął się stary.
— Nie, panno Marjo, nie opuszcza się tak łatwo kątów, w których człowiek dwadzieścia kilka lat przebył, gdzie zestarzał się już i posiwiał, ale jak wypadnie, to trudna rada.
— Otóż nie wypadnie — rzekła rezolutnie Mania.
— Dla czego?
— Bo ja ztąd pana nie puszczę!
— Nie puści mnie pani?
— A naturalnie, że nie. Przecież pan tyle lat u nas...
— Dwadzieścia sześć, panienko; jeszcze was, moje panie na świecie nie było, a w tem miejscu gdzie dziś jest ogród, gdzie panie dziś zrywacie najpiękniejsze róże, była tylko kupa rumowisk i śmieci, ale w rękach nieboszczyka to wszystko zaraz inaczej wyglądało... lecz przepraszam panie, jak pan Stanisław z podróży?
— Zdrów — odpowiedziała Celinka.
— Zapewne zmienił się trochę.
— O tak! zmężniał.
— Taka ładna bródka mu urosła — dodała Mania — wygląda teraz zupełnie jak koziołek.
Rządca na zegarek spojrzał.
— Zagawędziłem się — rzekł — a czas ucieka. Do widzenia, w obiadowej godzinie przyjdę.
— Z pewnością zobaczy się pan ze Stasiem.
Siostry zostały same. Celinka oparła głowę na dłoniach i zamyśliła się smutnie, Mania po pokoju chodzić zaczęła.
— Słuchaj Celinko — rzekła po chwili milczenia — dla czego ten nasz Staś taki jakiś dziwny?
— Jakto rozumiesz, Maniu?
— No, nie wiem jakby ci to powiedzieć, dość, że dziwny. Nie zapytywał ani o szczegóły choroby ojczulka, ani o ostatnie jego godziny.
— To naturalnie, moja Maniu, nie chciał nas martwić, wywołując tak bolesne wspomnienia.
— Być może, ale czy nie uważałaś jak się z nami przywitał?
— Jakże się miał witać?
— Zdawałoby się, że po tak długiem niewidzeniu...
— Powinienby nam żebra połamać w uściskach? czy tak, Manieczko?
— Nie, ale wycałować serdecznie przynajmniej.
— Ach! ty pieszczocho, pieszczocho! Chłopak przebył tak dużą drogę, zmartwiony, niewyspany, zmęczony, a ty mu każesz w jakieś czułości się wdawać. Nie, Maniu, niesprawiedliwą jesteś względem brata...
— Może masz słuszność, Celinko, to też uściskaj mnie serdecznie, bo zdaje mi się, że od czasu jak ojczulek umarł, to już mnie nikt nie kocha.
Celinka nie dała się prosić. Objęła Manię za szyję i przytuliła ją do siebie.
We drzwiach ukazała się ciotka.
— Jest! — zawołała w oburzeniu — prześliczne gospodarstwo! nie ma co mówić. Te zamiast wziąść się do czego, ściskają się i płaczą, a pan domu... gagatek kochany, spi! Winszuję!


III.

Po drodze wiodącej do miasta powiatowego toczył się elegancki faetonik. Chociaż gościniec był piaszczysty, jednak cztery rosłe srokacze kłusowały szybko, wstrząsając grzywami, rwąc się i skacząc, ile razy stangret z długiego bicza nad uszami im strzelił.
Przed oczami pana Stanisława, rozpartego wygodnie na siedzeniu, ukazywały się i znikały karłowate drzewa, gdzieniegdzie przy drodze stojące, a po za powozikiem unosił się obłok kurzawy, którą promienie słoneczne ozłacały.
Młody człowiek pogrążony był w zadumie. Nie patrzył na dojrzewające żyto, które wiatr kołysał, nie zważał na przechodniów, witających go ukłonem, utkwił wzrok w przestrzeń, jakby go jakaś niewidzialna siła gdzieś daleko ciągnęła.
Oparty wygodnie o miękkie poduszki powoziku zdawał się dumać o czemś ważnem. Machinalnie otrząsał popiół z zagasłego cygara, które trzymał w ręku.
Tak zadumany młody człowiek nie spostrzegł nawet, że się już pod samem miasteczkiem znajduje, i dopiero turkot kół o bruk nierówny uderzających obudził go z zadumy.
Gdy już wjeżdżali w sam rynek, stangret obejrzał się na swego pana i zapytał gdzie ma zajechać.
— Jedź do regenta — odpowiedział Stanisław.
Na widok przybyłego ekwipażu żydzi grupami zatrzymywali się w brudnych uliczkach, wychylali się ze sklepów a nawet z lufcika kancelarji pocztowej ukazała się twarz rudawa i faworytki pana pocztmistrza.
Żydzi rokowali sobie, że młody »purec« będzie daleko łatwiejszy do interesów niż ojciec i chcieli korzystać ze sposobności, aby zboże zaraz kupić, a może kawałek lasu wytargować. Pocztmistrz ciekawy był, komu też przybyły pierwszą wizytę złoży, ale nie mogąc dobrze widzieć przez lufcik, porzucił interesantów i robotę — i z piórem za uchem zatkniętem na ganek wyskoczył.
Regent mieszkał we własnym domu, przy końcu pryncypalnej ulicy. Domek to był dość niski, drewniany, z ogródkiem wysokiemi sztachetami otoczonym. Było tam bardzo schludnie i czyściutko, przed oknami rosły grządki kwiatów pospolitych wprawdzie, ale pomimo to pięknych i miłe sprawiających wrażenie. W jednej połowie domu, większej nieco, były w oknach firanki i kwiaty, w drugiej rolety płócienne. W pierwszej było mieszkanie, w drugiej kancelarja.
Zakrzewski, wyskoczywszy z powoziku, wszedł do kancelarji. Była to stancja dosyć brudna — na środku jej stał stół zielonem suknem okryty, przy stole młody jakiś człowiek zamaszyście pisał. Kilku żydów w kącie szwargotało półgłosem, a na ławeczce pod oknem siedział biednie ubrany człowieczek niewielkiego wzrostu, z nosem jak pomidor czerwonym i bezmyślnie przypatrywał się muchom, łażącym po ścianie. Jegomość ów był generalnym świadkiem do aktów, chodził na posyłki, jednem słowem, jak sam opowiadał, „wisiał“ przy kancelarji.
Sam regent w drugim pokoju pracował; tam już daleko czyściej było, stała szafa z książkami, dwa stoły, kilka skórzanych foteli i parę krzeseł. Tu regent siadywał, tu przyjmował wybitniejszych klientów. Okno wychodziło na ogród, a na tem oknie siadały gołębie i szare wróble, dla których umyślnie okruszyny bułki kładziono.
Zakrzewski, dobrze miejsca świadomy, odrazu wszedł do drugiego pokoju.
Zastał regenta pochylonego nad robotą.
— Przepraszam pana — rzekł półgłosem — może przeszkadzam.
Regent, zobaczywszy gościa, powstał pospiesznie.
— Witam szanownego pana regenta — rzekł Stanisław — przepraszam raz jeszcze, że mu w pracy przeszkadzam.
— Ależ proszę, panie Stanisławie, bardzo proszę, taki gość zawsze jest miły w moim domu. Nawet, jeżeli pan pozwoli, to może lepiej na drugą stronę przejdziemy.
— Nie, nie, niech sobie pan regent nie robi najmniejszej subjekcji, przyjechałem na krótko, złożyć moje uszanowanie przedewszystkiem, no, i o interesach nieco pomówić, notabene jeżeli czas pozwala.
Regent gościowi krzesło przysunął, a sam wychylił się do drugiego pokoju i skinąwszy na jegomościa z czerwonym nosem, szepnął mu coś do ucha, a potem rzekł głośniej:
— A jeżeliby kto, to nie ma mnie w domu... rozumiesz?
— Rozumiem, panie regencie.
Drzwi zamknęły się, klucz w zamku zgrzytnął, a jeden z żydków odezwał się:
— Ny, jak to może być? regentowi nie ma i regent jest! co to za kimedje?
Jegomość z czerwonym nosem splunął i rzekł:
— Co ty, głupi żydzie, masz się znać na naszym kodeksie?
Zamknąwszy drzwi, regent powoli szafkę otworzył, cygara z niej wyjął, a obciąwszy jedno akuratnie, gościowi je podał; w tejże chwili prawie przez tylne drzwi weszła służąca, niosąc na tacy kieliszki i dobrze okurzoną butelkę wina.
Odkorkował je regent, kieliszki ponalewał, cygaro zapalił i usiadłszy na fotelu blisko gościa, odezwał się:
— No, teraz, kochany panie Stanisławie, możemy porozmawiać, mucha nam nawet nie przeszkodzi.
— Widzi pan regent dobrodziej, po tem nieszczęściu...
— Masz pan słuszność; spotkało cię wielkie nieszczęście, straciłeś ojca, najzacniejszego pod słońcem człowieka, tak, istotnie jest to prawdziwe nieszczęście.
— Bezwątpienia.
— Teraz na pana, panie Stanisławie, spada bardzo wiele obowiązków... stajesz się opiekunem sióstr, głową rodziny, jednem słowem, całe to brzemię, które ojciec dźwigał, na twoich barkach spoczywać będzie.
— Wiem, wiem, panie regencie i dla tego to poniekąd przybyłem do pana...
Regent spojrzał na mówiącego bystremi i przenikliwemi oczami, jak gdyby chciał odgadnąć jego myśli.
— A cóż ja? — rzekł po chwili.
— No, widzi pan, interesa nasze są panu znane, ojciec nieboszczyk był przyjacielem pańskim...
— To prawda.
— Więc też zdawało mi się, że najlepiej zrobię, udając się do pana po niektóre informacje.
— Owszem, o ile będę mógł... ale nie wiem o co właściwie chcesz pan zapytać?
— Radbym poznać ostatnią wolę nieboszczyka.
Regent nie odpowiedział odrazu, dość długo przenikliwym wzrokiem patrzył Zakrzewskiemu w oczy, poczem odchrząknął kilkakrotnie i zaczął mówić powoli, akcentując każdy wyraz:
— Widzisz, panie Stanisławie, ostatnią wolę można rozumieć dwojako. Może być ostatnia wola umierającego odzianą w formę prawną, jak naprzykład testament własnoręczny, lub sporządzony przez regenta z zachowaniem wszelkich formalności prawnych.
— O to mi też głównie idzie.
— Otóż, w tej formie nieboszczyk, pański ojciec, woli swej ostatniej nie wyraził. Właściwie nie potrzebował tego czynić, pozostawił przecie rodzone dzieci...
— Widzi pan regent — mówił z pewną nieśmiałością Stanisław — sądziłem, że porobił jakie legaty dla oficjalistów lub dla dalszych krewnych.
— Nie; ale mówił do mnie kilkakrotnie, wtedy nawet, gdy nie przypuszczał, że tak prędko umrze, że o rządcy i o wiernych sługach dzieci powinny pamiętać.
— Więc powiada pan regent, że testamentu nie było?
— Mogę pana zapewnić, że nie.
— Ale podobno gotówka jakaś została?
— A jakże, została... kilkanaście tysięcy rubli.
— Szukałem wszędzie... nie ma.
— Naturalnie że niema, ponieważ odesłana do banku.
— Któż się tak rozporządził? — zapytał kwaśno Stanisław.
— Drogi panie, tak się rozporządziło prawo. Obiedwie siostry pańskie są nieletnie, ja sam doradziłem, ażeby zażądano spisu inwentarza i tak się też stało. To jest w porządku, panie Stanisławie, grosz z tych funduszów nie zginie.
Pan Stanisław skrzywił się na to, regent zaś dalej rzecz swoją prowadził.
— Pan dobrodziej słuchałeś kursów prawnych? — zapytał.
— To jest... tak, trochę.
— Kodeks Napoleona nie jest panu obcy?
— O tyle, o ile...
— Dziwnie mądre prawo; doskonale broni interesów sierocych, z których grosza, szeląga ruszyć nie wolno.
— No, co do idealności tego prawa, to widzi pan regent, rzecz względna.
— Wszystko jedno... obowiązuje ono, to dosyć.
Pan Stanisław zamilkł. Wpatrywał się pilnie w płyn barwy złocistej napełniający kieliszki, tarł czoło, jakby jakąś ciężką troskę chciał spędzić z głowy. Regent przyglądał mu się bacznie swoim przenikliwym wzrokiem. Może usiłował odgadnąć, do czego te pytania prowadzą, może chciał przeniknąć najskrytsze klienta swego tajemnice. Trzymając cygaro w ustach, ciągnął z niego siny dymek powoli, wzroku z pana Stanisława nie spuszczając. Przez chwilę trwało to milczenie, wreszcie regent pierwszy je przerwał.
— Przedewszystkiem — rzekł — teraz, gdyś pan już przyjechał, gdyś się trochę w gospodarstwie rozpatrzył, należy pomyśleć o interesach. Masz dwie siostry nieletnie, trzeba więc radę familijną zwołać. Naturalnie, jako rodzony brat musisz przyjąć na siebie misję opiekuna głównego, a nie wątpię, że wywiążesz się z niej uczciwie, tak jak sumienie nakazuje.
— O tak, tak niezawodnie — odrzekł w roztargnieniu Stanisław — radbym jak najlepiej.
— Więc też, ażeby wszystko było w porządku, należy zwołać radę familijną, jeżeli mnie wezwiecie, stawię się także chętnie.
— Będziemy pana prosili bardzo.
— Ale kochany panie Stanisławie — rzekł regent — pozwolisz, że wrócę do głównego pytania, jakie mi uczyniłeś na wstępie; pytałeś mnie, czy nie znam ostatniej woli twego ojca?
— Tak jest.
— Otóż, odpowiedziałem ci na to, że ostatnia wola umierającego może się objawiać rozmaicie, w formie prawnej naprzykład, jako testament, czegom, jakem to już powiedział, w danym wypadku nie było i w formie życzenia wypowiedzianego ustnie. Ta druga forma nie ma wprawdzie i mieć nie może żadnej klauzuli egzekucyjnej, nie ma znaczenia prawnego, ale obowiązuje moralnie.
Stanisław pytająco na regenta spojrzał.
— Tak jest, łaskawy panie, moralnie obowiązuje, a wierz mi, że to także wiele znaczy. Czy chcesz, panie Stanisławie, poznać ten moralny testament nieboszczyka?
— O, proszę bardzo, panie regencie. Niestety, nie miałem nigdy ze strony ojca zbyt wiele zaufania, dobrze więc, że chociaż po jego śmierci dowiem się czego żądał odemnie...
— Na przeszłość, panie Stanisławie, rzućmy zasłonę. Niech ona umrze dla nas w tej chwili, i liczmy, że nigdy nie istniała nawet. Chciej pan nie wiedzieć kto do pana mówi i uważaj głos mój za echo ostatnich słów, ostatnich myśli ojca. Nie patrz na mnie jak na regenta, spisującego ostatnią wolę konających, lecz jak na przyjaciela rodziny, szczerze i całem sercem wam oddanego. Jako taki właśnie i tylko jako taki, chcę z panem mówić i mam nadzieję, że zrozumianym będę. Czy chcesz więc posłuchać, panie Stanisławie?
— Słucham jak najuważniej.
— Otóż widzisz, ojciec twój dorobił się fortuny własną pracą, zabiegliwością i oszczędnością. Gdy jeszcze ciebie, panie Stanisławie, na świecie nie było, on małemi dzierżawkami chodził i szarpał się z losem częstokroć przeciwnym. Nieraz ciężko mu było, tak ciężko, że pojęcia o tem mieć nie możesz. Ożeniwszy się, wziął za żoną, a za twoją nieboszczką matką, panie Stanisławie, maleńki kapitalik, dwadzieścia coś czy trzydzieści tysięcy złotych wszystkiego, ale w jego ręku to była znaczna suma. Z oszczędnościami własnemi i z kapitalikiem żony rzucił się na Karczówkę, którą na licytacji kupił. Pamiętam jak dziś, byłem wówczas na małej posadce w komisji sprawiedliwości, a trzeba ci wiedzieć, że z nieboszczykiem twoim ojcem znaliśmy się jeszcze ze szkół.
— Wiem, często ojciec o tem wspominał.
— No, widzisz. Otóż wracam do mego opowiadania. Ja mu odradzałem to kupno, gdyż oprócz nieba i ziemi nic nie zastał; ale nieboszczyk był to człowiek pełen energji, woli niezłomnej a pracy niesłychanej. Rzucił się na to przedsięwzięcie, szarpał się, rwał, szamotał, ale ostatecznie postawił na swojem. Później, uważasz, przybyły klęski różne, później nastąpiło uwłaszczenie włościan, ale on już stał wówczas na pewnych nogach i nietylko sam sobie radę dawał, ale jeszcze i innym dopomagał. Wielu było takich, których poratował i podźwignął; że zapomnieli o tem, to rzecz zwyczajna, ale to faktu nie zmienia. Otóż, panie Stanisławie, umyślnie ci to wszystko mówię, żeby mi łatwiej było usprawiedliwić ów moralny testament, którybym ci pragnął odczytać z... pamięci. Ale, jakoś kieliszek twój pusty, dokończ-no pan, proszę. To było ulubione wino twego ojca, przed piętnastu laty pamiętam, kupiliśmy kilka beczek do współki, no i jakoś przechowało się dotąd, jest jeszcze kilkadziesiąt butelek. I kanonik do naszej kompanji należał, ale teraz rozbiło się to kółko... brak nam twego ojca, panie Stanisławie, brak wielki i niepowetowany.
To mówiąc, regent znowuż kieliszki napełnił, świeże cygaro zapalił i przysunąwszy krzesło swe bliżej gościa, rzecz swoją w dalszym ciągu prowadził.
— Rzadko znaleźć człowieka, kochany panie Stanisławie, któryby dzieci swe bardziej aniżeli wasz ojciec kochał.
Pan Stanisław westchnął.
— Rozumiem to westchnienie — rzekł regent. — Surowy był, co prawda, wymagający, przyznaję, ale i usprawiedliwiam go zarazem. Miał on swe zasady i przekonania, którym przez całe życie hołdował, i nigdy, nigdy nie odstępował od nich. Może pomiędzy wami z tego powodu wynikały pewne scysje, ale ja, jak powiedziałem, rzucam na to zasłonę. Nie chcę być sędzią w tej sprawie, mogę tylko uroczyście zapewnić, że najgoręcej waszego szczęścia pragnął i do tego wszystkiemi siłami dążył. Kochał on was, panie Stanisławie, serdecznie.
Pan Stanisław w milczeniu słuchał opowiadania regenta.
— Kochał was, powtarzam, bardzo kochał, a w tobie, panie Stanisławie, pokładał całą nadzieję i ufność, że pozostaniesz godnym jego następcą.
— Pod jakim względem?
— Pod każdym, kochany panie, pod każdym; on drogę wytknął i utorował, tobie tylko iść dalej owym szlakiem wypada. To jest główny punkt moralnego testamentu twego ojca. Nie zbaczaj z tej drogi, trzymaj się jej stale, a spełnisz najgorętsze życzenie ojca.
Pan Stanisław nie odpowiadał.
— Milczysz jakoś, panie Stanisławie — rzekł regent. — Czyżbyś mnie nie rozumiał?
— Owszem, ja to wszystko rozumiem.
— Więc?
— Ale, widzi pan regent, dokładne wykonanie tego co pan mówi, jest bardzo trudnem.
— Dlaczego?
— Oto naprzykład ojciec, jak panu wiadomo, gospodarzem dobrym był, a ja w tym fachu jestem nowicjuszem prawie.
— To rzecz mała. Obok takiego gospodarza, jak wasz pan Kajetan, nauczysz się łatwo, byle tylko dobrych chęci nie brakło. A trzeba panie koniecznie, trzeba gospodarować samemu, podnosić majątek, ulepszać, a ziemi trzymać się całą siłą, z rąk nie wypuszczać za nic, za żadne skarby, to także zasada, którą twój ojciec wyznawał, i dobra zasada.
Stanisław przerwał.
— Panie regencie dobrodzieju — rzekł — zasady ojca bezwątpienia były doskonałe, ja w te wierzę, ideały jego miały swe dobre i podniosłe strony... lecz, widzi pan, zmieniają się czasy — co innego było za dni waszej młodości, co innego jest dziś. Wogóle jest to kwestja, o której dużo dałoby się powiedzieć.
Regent smutnie pokiwał głową.
— Zapewne, panie Stanisławie, zapewne... Przyznaję, że jest to kwestja, o której można dużo powiedzieć, aczkolwiek w prostocie ducha sądziłem, że są także pewne kwestje, które się rozwiązuje sercem... bez dyskusji.
Wypowiedziawszy to, regent wstał z fotelu i kilka razy po pokoju się przeszedł.
Rozmowa od tej chwili już nie kleiła się jakoś, przeszła na przedmioty obojętne, postronne. Regent już o moralnym testamencie ojca nie wspominał, natomiast o gospodarstwo zaczął pytać, więcej przez ceremonię aniżeli z ciekawości, bo zresztą doskonale wiedział, co się dzieje w Karczówce, od rządcy, który przed kilkoma dniami był u niego.
Pan Stanisław powstał także, zabierając się do wyjścia.
— Przepraszam bardzo, panie regencie — rzekł — że mu tyle czasu zabrałem.
— O, nic nie szkodzi, szanowny panie, ja z czasem tak się urządzam, że mi musi na wszystko wystarczać.
— Czy nie raczy pan odwiedzić nas w Karczówce?
— Może... nawet mam ten zamiar, gdyż siostry pańskie, na pogrzebie jeszcze, prosiły, żebym je odwiedził czasem.
— Więc czekamy — rzekł Stanisław, za kapelusz biorąc — a tymczasem do widzenia.
— Moje uszanowanie, moje uszanowanie, proszę załączyć ukłony siostrzyczkom i pani Karwackiej.
Nie zatrzymywał wcale gościa uprzejmy gospodarz, nawet z pospiechem niejakim zasówkę we drzwiach odsunął i wyprowadził gościa aż na ganek.
Pan Stanisław siadł do wolantu, ukłonił się jeszcze regentowi i rzekł do stangreta:
— Na pocztę!
Zniecierpliwione długiem oczekiwaniem konie, ruszyły z kopyta i niebawem wolancik zatrzymał się przed niepokaźnym domkiem, w którym mieścił się urząd pocztowy.
Pan pocztmistrz aż na ganek wybiegł.
— Panie dobrodzieju! moje uszanowanie! — krzyczał na progu stojąc — dubeltowe uszanowanie! — Jakiejże to szczęśliwej okoliczności mam zawdzięczać ten honor?
— Chciałbym list wyekspedjować, łaskawy panie.
— List!? sto tysięcy razy i owszem! prosty? rekomendowany? pieniężny? jaki pan dobrodziej każe, u nas to wszystko jak drut! leci jak po maśle, bez wytchnienia.
— Rekomendowany.
— Ślicznie, przecudownie! ja nawet bardzo lubię listy rekomendowane, jest to poniekąd moja słabość. Niechże pan dobrodziej będzie łaskaw siada, proszę, bardzo proszę.
Pan Stanisław usiadł na kulawym stołku i podał list.
— Do Drezna! jak Boga kocham do Drezna! wszak tak... Dresden to Drezno — i napisane recomandirt. Bardzo słusznie. Maniu! Maniu!
Na to wołanie ładna, siedmioletnia dziewczynka wbiegła do kancelarji.
— Maniu! gdzieś podziała łuty? Bierzecie rzeczy skarbowe do zabawki, to nie wolno! siedmset dwadzieścia cztery razy mówiłem, że nie wolno!
— Ale, proszę tatki, mamusia musiała włóczkę przeważyć, bo Srulowa zawsze oszukuje na wadze, a potem maleńki Staś bawił się temi wagami.
— Idź mi zaraz szukaj! Ot, widzi pan dobrodziej, co to jest mieć dzieci, nic nie doleży, nawet gwichty skarbowe! Ale mniejsza o to, ja zważę na palcu, mam taką wprawę, że na pół łuta nie chybię. Tu jest dwa łuty w tym liście, jak honor szanuję! Ach, panie dobrodzieju, z temi dziećmi to plaga egipska, powiadam panu, włażą wszędzie jak szczury i psocą! Niech sobie pan dobrodziej wyobrazi, jak tu w zeszłym tygodniu naczelnik był u mnie na rewizji, te bębny oderwały mu gwiazdkę od czapki, szczęściem, że wyjeżdżał w nocy i nie spostrzegł. Tak to tak — pan dobrodziej zdaje mi się był u regenta?
— Tak, panie.
— Dobry człowiek, ciepły człowiek i pieniądze ma i domek swój ma! Tę posesję, to uważa pan dobrodziej, kupił za psie pieniądze po starym Kukasińskim, zapewne znał go pan dobrodziej?
— Nie, panie.
— Kukasińskiego pan nie znał? to szczególne? tu go wszyscy znali dobrze. Emeryt był to, oryginał, zawsze chłopów na targu tabaką częstował. Poczciwy Kukasiński! z tą tabaką dziwne figle wyrabiał. Raz wziął trzy stare tabakierki, nasypał w nie tabaki z ciemierzycą, rano do kościoła poszedł i w ławkach te tabakiery pokładł. To panie dobrodzieju, była niedziela, nasze łyki z bractwa przyszli różaniec śpiewać... heca była, panie! bo to nasz łyk na tabakę to jak pszczoła na miód — ponabijali więc nosiska jak torby pocztowe i zaczynają śpiewać, ale gdzie tam! jak się zacznie kanonada, musieli uciekać z kościoła. Taki to był figlarz ten stary Kukasiński, na wołowej skórze jego facecyj nie spisze — ale oto kwitek dla pana dobrodzieja już gotów. Należy mi się czterdzieści dwa grosiki jak drut! Przyzna szanowny pan dobrodziej, że niewiele... już to wogóle taniość i elegancja jest zasadą instytucyj pocztowych.
Pan Stanisław żądaną kwotę zapłacił i zapytał:
— Zapewne znasz pan dobrze tutejsze stosunki?
— Jak własną kieszeń, panie dobrodzieju, ja tu w tej dziurze siedzę, ale widzę przez ściany i słyszę jak trawa rośnie! Jeżeli o informacje idzie, to niech pan tylko rozkaże. Tu wszyscy tak; kto chce co wiedzieć, to do mnie jak w dym... jak ja mu nie powiem, to już i sam Lucyper nie poradzi...
— Ja, widzi pan, chciałbym tylko wiedzieć, czy tu są tacy kupcy co to...
— Panie dobrodzieju! tu kupców jak psów, kamieniem rzucić zamrużywszy oczy i w kupca kamień trafi, jak dwa razy dwa cztery! Zapewne o zbożowych panu dobrodziejowi chodzi?
— Mniej więcej... tak.
— Znam ich jak łyse konie! Najgłówniejszy jest Boruch, figura panie dobrodzieju. Co on już szlachty zjadł, to trudno sobie wyobrazić! dziś krociami obraca.. more morajne, arystokrata wielki, oprócz nadziewanego szczupaka nic nie jada. Drugi znów jest Wigdor Katz, także bogaty i ryzykant wielki; jest jeszcze Mosiek Szczupak, Joyna Liwerant, Srul Czerwonabroda, Jankiel Magenfisz, Uszer Lejb Wątróbka, Icek Federwajs, Michel Kuropatwa, Froim Kalafior, Noech Szpigelglas, Nuta Apfelbaum, Herszek Szumlajchem, Wigdor Migdałek.
Pan Stanisław rozśmiał się.
— Panie — rzekł — dość już! Zdaje mi się, że recytujesz z pamięci tutejsze księgi ludności.
— A co pan dobrodziej myśli? Znam ich tu wszystkich jak złe grosze, lepiej nawet niż sam burmistrz, który między nami mówiąc, tak jest zdatny na burmistrza jak ja na rabina! Rozlazły, ślamazarny, kaszlący i ma bezczelność nazywać się burmistrzem! Ale oni tu wszyscy tacy, proszę pana; to partykularz! miernota idzie w górę, a prawdziwy talent łamie się z losem, po ośmnaście groszy za funt lichego mięsa płaci! Szczerze powiadam panu dobrodziejowi, że dałbym rubla żeby ich tu wszyscy djabli wzięli! Takie ananasy!
— Być to może, nie przeczę temu... ale wracając do rzeczy, chciałem pana prosić o wyświadczenie mi pewnej przysługi.
— Z największą chęcią, panie dobrodzieju; wszyscy wiedzą, że uczynność moja jest szersza aniżeli firlejowskie jezioro.
— Otóż, zechciej pan z tej długiej listy kapitalistów wybrać jakiego porządnego i przysłać mi go jutro do Karczówki.
— Żyda?
— Tak.
— Ale, panie dobrodzieju, furę żydów! dwie fury! u nas tu na nich urodzaj osobliwy.
— Nie, nie, fury nie potrzeba, o jednego tylko proszę, ale rozsądnego, żebym z nim długo mówić nie potrzebował.
— Honorem ręczę, że wybiorę coś fajn... będzie to żyd w wyborowym gatunku! Zresztą dla pana dobrodzieja, każdy żyd będzie dobry. Oni aż piszczą, żeby mogli mieć z panem interesa.
— Zkądże znowu?
— Bagatela! nieboszczyk ojciec pana dobrodzieja nie znał ich prawie; ho! ho! dosyć się oni nastarali, żeby wejść w stosunek z Karczówką, ale napróżno.
— No, i ja też nie myślę przecież...
— Ach! wiem, wiem, panie dobrodzieju, naturalnie! o bagatelkę jakąś zapewne idzie, o jakieś głupie paręset korcy zboża, lub coś podobnego. Zwyczajny gospodarski interes. Mam i ja, proszę pana dobrodzieja, niby to gospodarstwo, ale żal się Boże! na kluski nie wystarcza!
— Bądź pan spokojny, pomyślimy o tem — rzekł pan Stanisław, zabierając się do wyjścia.
— O, panie dobrodzieju...
— Przyszlijże mi pan tego żyda niedługo i powiedz mu z łaski swojej, żeby jak przyjedzie, wprost do mnie się zgłosił.
— Z wielką, z największą chęcią, szanowny panie, jutro żądany interesant się zgłosi; u mnie bo porządek, punktualność przedewszystkiem, to pierwsza rzecz.
Pan Stanisław wyprowadzony przez pocztmistrza na ganek, wsiadł do wolantu i odjechał do domu, pocztmistrz zaś wrócił do kancelarji, ręce na stole oparł i zamyślił się bardzo.
Długo, długo tak siedział w dumaniach pogrążony, nareszcie zerwał się, włożył czapkę na głowę i poświstując wesoło, wyszedł na miasteczko.
Przeszedł przez dwie ulice, przez pełen błota rynek i zniknął w domku niskim, niepokaźnym, o okiennicach czerwonych i szybkach dziwnie zakurzonych i brudnych.
Dom na dwie połowy się dzielił, w jednej był szynk, w drugiej mieszkanie właściciela. Pocztmistrz wszedł do drugiej połowy. Właściciel tego domostwa i szynku zarazem, pan Wigdor Katz, człowiek w średnim wieku, z długą, kasztanowatą brodą i rudawemi pejsami, wychylającemi się niedyskretnie z pod czapki, siedział przy stole i zajęty był właśnie jedzeniem czarnej rzodkwi, której pełny talerz miał przed sobą.
Wizyta pana pocztmistrza zdziwiła poniekąd szanownego kapitalistę, po kilku jednak chwilach gospodarz stał się nader uprzejmym, podał gościowi krzesło i bardzo chętnie rozmawiać z nim zaczął.
W pół godziny potem pan pocztmistrz, wywijając laseczką, spieszył do domu, kapitalista zaś zawinąwszy rękawy od żupana, wziął maźnicę ze smołą i poszedł do szopy, gdzie zajął się smarowaniem dwukołowej biedki.


IV.

Słońce ku zachodowi się schylało. Ukośnemi promieniami wkradało się ono do ogrodu, przedzierając się przez świeżą zieleń drzew, złociło główki kwiatów, kładło się na trawnikach i kląbach.
A pięknym był ogród w Karczówce. — Piękne łączyło się z pożytecznem, a drzewom owocowym za ochronę od burz i od wiatrów służyły szumiące białe brzozy, klony, lipy, jesiony i świerki wysmukłe, których zieleń czarna prawie tworzyła kontrast z blademi listkami akacyj. Na szerokich trawnikach również rozrzucone malowniczo, wznosiły się grupy drzew i krzewów ozdobnych, a zgrabne, z białej brzeziny zrobione altanki, tonęły w zwojach dzikiego wina, powojów i bluszczów, zwieszających się w fantastycznych festonach.
Na ławeczce w szpalerze grabowym siedziała pani Karwacka z jakąś robótką w ręku, nieopodal Celinka z książką, a Mania narwawszy kwiatów w fartuszek, zabierała się właśnie do układania bukietu.
Pani Karwacka, jak zwykle, nie była w humorze.
— Przyznam ci się, Celinko — rzekła — że nie pojmuję, jak możesz prawie przez dzień cały książki czytać; szkoda i czasu i oczów, a po drugie powieści wogóle są dla młodych osób niewłaściwe.
— Ależ, droga cioteczko, dopiero co przecież wzięłam książkę do ręki.
— Dopiero! proszę ja kogo!? wczoraj czytała, dziś czyta i to się nazywa dopiero!
— Ręczę cioci, że dziś po raz pierwszy.
— W każdym razie wolałabym, żebyś poszła naprzykład do obory i zobaczyła, co się tam dzieje. Obie jesteście wielkie panie, hrabiny, księżniczki! nie wiem już co nawet.
— Ciotuniu, kiedy jeszcze bydło nie przyszło z pola.
— Wielka rzecz! to przyjdzie niedługo, a trzeba przecie, żebyś się gospodarstwem zajmowała.
Celinka miała zwyczaj zawsze ustępować ciotce. Złożyła więc książkę, wstała i rzekła:
— Więc dobrze, ciotuniu, już idę.
— Ona już idzie? to dobre! cóż to znowu? nie odgrywajno, proszę cię, roli takiego pokornego baranka. Ona już idzie! ja wcale nie chcę widzieć w tobie takiego biernego niedołęztwa.
— Więc cóż ciocia każe? czytam... źle, idę... źle, proszę mi powiedzieć, co mam robić?
— Co robić? a to dalibóg paradne! ona mię się pyta, co ma robić!
— Naturalnie.
— Nie, nieprawda, to nie jest naturalnie. Ty sama najlepiej wiesz, co masz robić.
— Ależ, ciotuniu kochana...
— O, proszę cię, tylko nie udawaj takiej gąski pokornej; wiem ja, że masz aż nadto silnej i niezależnej woli. Wiem, żeś się wdała w ojca.
— Więc o cóż cioci idzie? staram się spełnić wszystkie jej rozkazy.
— Rozkazy? a to co znowuż! co ja tu mam do rozkazywania? Cóż ja jestem? biedna, uboga kuzynka, którą lada kaprys waszego gagatka może stąd wyrzucić; ja nawet sama myślę o tem, żeby mu z drogi ustąpić. Niech mi oddadzą moją sumkę i pójdę w świat szeroki, pójdę w służbę, gdzie pieprz rośnie, zostawię was w spokoju.
Celinka zbliżyła się do ciotki, objęła jej szyję rękami i rzekła:
— Ej, ciociu kochana, grzech tak mówić, doprawdy. Czyż ja i Mania nie kochamy cioci, nie szanujemy, jak rodzoną matkę? Czyż każde cioci życzenie, a niekiedy i kaprys, nie jest spełnianem natychmiast? My obie wiemy, że ciocia jest trochę prędka, ale że złote serce ma przytem, że nas ciocia bardzo kocha.
Łagodne słowa Celinki rozbroiły ciotkę, rozrzewniły ją nawet. Uścisnęła też serdecznie swoją siostrzenicę i zaraz obracając w żart całą tę scenę, zawołała:
— Tak, kochana Celinko, tak mów zawsze. Ciotka was kocha, a ciebie to już szczególnie, moja śliczna. Stara ciotka umie być wdzięczną i zaraz ci tego dowiedzie.
— Dowiedzie?
— A naturalnie że dowiedzie! i to w tej chwili.
— Ależ ciociu, ja nie żądam dowodów.
— Żądaj, albo nie żądaj, to mi wszystko jedno, ja swoje zrobię; naprzód każę podać konfitury i wino, potem będzie herbatka, każę kilka kurcząt zabić.
— Co też ciotunia mówi, cóż mi po tem?
— O! to nie dla ciebie, ale dla tego kurzu, co się tam daleko na gościńcu kłębi... to dla niego.
Celinka spojrzała na drogę.
— Ja nic nie widzę, cioteczko — rzekła.
— Już, moja kochana, powiedz to komu chcesz, byle nie mnie.
— Naprawdę, ciociu, nie widzę.
— Więc spojrzyj tam wprost, przez sztachety, pomiędzy brzozę i jesion, spojrzyj na drogę.
Na twarz Celinki wystąpił gorący rumieniec.
— Istotnie, jedzie ktoś — rzekła cicho.
— A no, widzisz, ciotka ma dobre oczy, ja już oddawna widzę, że jedzie.
— Może Staś...
— Zapewne. Stasiunio kochany, gagatek! zapewne! pojechał do miasta przez Lipiny a wraca od strony Dębowej! Widocznie przez powietrze cztery mile przeleciał.
— Ach, prawda, cioteczko.
— A widzisz; zresztą twój braciszek pojechał gniademi, a ja najwyraźniej widzę siwe.
— Doskonałe oczy ma cioteczka — rzekła Celinka.
— Widzisz ty lepiej niż ja! wiesz dobrze, że to pan Stefan jedzie, tylko się przyznać nie chcesz.
— Ciociu! — rzekła z wymówką Celinka.
— No, no, daj pokój. Ja, kiedy byłam panną, tak samo mego ulubionego przez cztery ściany dostrzegłam. Zresztą nie czas już sprzeczać się, bo lada chwila nadjedzie. Przyjmijcież go tu z Manią w ogrodzie, a ja pójdę, przyjęcie jakie przygotuję. Maniu! Maniu! — zawołała na młodszą siostrzenicę, która zajęta wciąż była układaniem bukietu.
— Słucham, cioteczko — odrzekła Mania, zbliżając się do ciotki z fartuszkiem pełnym kwiatów.
— No, nic, gość jedzie, zapewne przyjdzie was tu powitać.
— Kto, ciociu?
— A któżby, jak nie pan Stefan, poczciwy chłopak, ale...
— Ciocia zawsze wynajdzie jakieś ale... poczciwy, to dosyć.
— Eh! poczciwy — ale między nami powiedziawszy, ciamajda!
— Dla czego?
— Nie mam czasu tłómaczyć, dla czego? bo oto w bramę już wjeżdża.
Z temi słowy ciotka szybko ku dworkowi poszła, panienki same zostały w ogrodzie.
Słyszały jak ekwipaż przed ganek zajechał, dolatywały do nich wyrazy rozmowy gościa z panią Karwacką, potem drzwi prowadzące do ogrodu skrzypnęły.
Celinka zarumieniła się, oczy spuściła ku ziemi. Młody człowiek szybko zbliżył się do panien.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, o rysach twarzy regularnych i miłych; w czarnych jego oczach widać było energię i silną wolę, uśmiechnięte usta osłaniał wąs długi, jedwabisty, ciemny. Ubrany czarno, elegancko, lecz i skromnie zarazem, młody człowiek wyglądał bardzo poważnie.
Zbliżywszy się do panien, podał rękę Mani, która siedziała z brzegu na ławeczce, a potem ujął drobną rączkę Celinki i do ust przycisnął.
Celinka chętnie pozostawiła rączkę w dłoni gościa i podniósłszy na niego swe duże, modre oczy, odpowiedziała mu wejrzeniem długiem i wymowniejszem nad cały szereg słów pieszczonych.
Mania przywitała pana Stefana uśmiechem.
— Panie Stefanie — rzekła, paluszkami drobnemi mu grożąc — mamy do pana pretensję.
— Do mnie? cóżem paniom za krzywdę wyrządził?
— Wielką nawet, tak się nie godzi, mój panie.
— Co? jak? nic a nic nie rozumiem.
— Rozkochał pan w sobie jedną, bardzo dla nas drogą osobę.
Celinka zarumieniła się mocno.
— Kogoż to, panno Marjo, spotkało takie nieszczęście?
— Nie pytaj pan, bo sam wiesz dobrze. Bądź co bądź to grzech, żeby nam biednym sierotom odbierać serce jedynej opiekunki, jaka nam po utracie rodziców pozostała.
— Kogoż pani ma na myśli? bo ja o niczem nie wiem.
— Tak, tak, nie wie pan, niewiniątko udaje! Ciocia Karwacka zakochała się w panu i...
— Ależ, Maniu — spytała z uśmiechem Celinka — zkąd ci to przyszło do głowy?
— Sądzisz, że zrywając kwiaty, nie słyszałam waszej rozmowy z ciocią. Któż to pierwszy, jeśli nie ona, rozpoznał ekwipaż pana Stefana? mnie się zdaje, że z takiej odległości tylko sercem poznać, a raczej przeczuć, kogoś można, ztąd wniosek jasny, że pan Stefan i ciocia...
— Oryginalne masz poglądy, Maniu — rzekła Celinka.
— A tak, oryginalne, zapewne, mnie szkoda cioci, nie dam jej nikomu, nie pozwolę jej ztąd zabrać...
— Zapewniam panią, panno Marjo — rzekł pan Stefan — że z mojej strony ciocia jest zupełnie bezpieczną.
— Mój panie, jabym za to bezpieczeństwo trzech groszy nie dała... Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi, ale ja nie jestem taka zła jak się wydaję, owszem pójdę urwać jeszcze kilka róż i ułożę śliczny bukiecik, który pozwolę wspaniałomyślnie ofiarować pańskiej bogdance... panie Stefanie. Dodam nawiasowo, że ciocia bardzo lubi róże. Niech się pan postara, żeby ich było dużo, bardzo dużo w Dębowej, to i ja, która także róże lubię, jak tam kiedy przyjadę, będę miała co zrywać.
Z temi słowy Mania oddaliła się od ławki i poszła do pysznego klombu róż, w którem znaleźć było można prześliczne egzemplarze, od śnieżno-białych do karmazynowo-krwawych.
— Złoty humor ma panna Marja — rzekł pan Stefan do Celinki.
— Cóż dziwnego? dziecko jeszcze...
— Nie bardzo.
— Nie o lata tu idzie, panie Stefanie.
— Więc o cóż?
— Wiesz pan dobrze... Jej serce śpi jeszcze, nie uderzyło ono dotąd żywszem tętnem, nie przysporzyło jej zmartwień żadnych, dni ciężkich, lub nocy niespanych; nie doznała żadnych przeczuć, zwątpień...
Stefan ujął pannę Celinę za rękę i rzekł przyciszonym głosem:
— Panno Celino, moja najdroższa przyjaciółko, czemuż mówisz tak smutnie? czyżby to serdeczne uczucie, które nas łączy, nasuwało ci jakieś myśli posępne? Z tych kilku słów, które wypowiedziałaś przed chwilą, mógłbym wnioskować, że zazdrościsz siostrze jej usposobienia wesołego i swobody myśli, tak jak gdyby wesołość nie mogła być także i twoim udziałem. Czy tak smutnie patrzysz w przyszłość? czy może nie ufasz mi, że starać się będę, abym ci był zawsze wiernym, godnym ciebie, towarzyszem życia.
Celinka podała rękę Stefanowi.
— Nie, mój drogi — rzekła — od chwili, w której wyznałeś mi swoje uczucia, a ja odpowiedziałam ci na nie wzajemnością bezwzględną, posiadłeś zupełnie bezgraniczne moje zaufanie. W marzeniach samotnych częstokroć przesuwają mi się przed oczyma obrazy przyszłego szczęścia, a w każdym z tych obrazów przepięknych na pierwszem planie stoi twoja szlachetna postać. Ja godzinami całemi marzę o tym nizkim, skromnym dworku w Dębowej, o tym cichym dworku, tonącym w morzu rozkosznej zieleni drzew — i wówczas przychodzi mi na myśl życie wspólne, pracowite, ciche, pełne nieopisanych i niewysłowionych uroków. Ja myślę wówczas, drogi mój przyjacielu, że nie zmarnujemy młodości, że praca nasza nie przejdzie bez śladu, ja myślę, panie Stefanie, że my potrafimy oświecać ciemnych, nauczać nieumiejętnych, godzić zwaśnionych, że biedny znajdzie u nas opiekę, poszukujący pracy zarobek, że z domu naszego uczynimy ognisko myśli i życia. Ja tak myślę, Stefanie, ale na jasne tło tych marzeń pełnych uroku, częstokroć pada cień jakiś — jakaś chmura czarna, zasłaniająca blaski słoneczne, jakaś mgła gęsta, nieprzejrzana, po za którą zdaje się ukrywać nieszczęście; — i kiedy widzę tę mgłę, to mi smutno na sercu, tak smutno, tak ciężko, że opowiedzieć ci tego nie potrafię.
— Odpędź te smutne myśli, Celinko, — rzekł Stefan, ujmując drobną rączkę dziewczęcia — odpędź je od siebie na zawsze, bo i skąd mają one mieć rację bytu? Jesteśmy młodzi, silni, mamy wiarę w siebie, w przyszłość, więc czegóż się lękać? Zresztą, gdyby nawet jakie nieszczęście na nas spadło, to we dwoje zdołamy mu czoło postawić. Tylko ufaj mi i nie martw się, moja najdroższa.
— Przy tobie ja zawsze śmiała jestem, ufająca, odważna; ale jak sama zostanę z myślami, to mnie jakieś dziwne trapią przeczucia...
— Nie poddawaj się im, moja droga. Zresztą, niedługo będziemy już razem, razem nazawsze! Czas twej żałoby, Celinko, przejdzie niebawem, a potem nic nam na przeszkodzie nie stanie.
To mówiąc Stefan rękę Celinki gorącemi pocałunkami okrywał. Mania tym czasem przybiegła szybko do ławki i stanąwszy przed zakochaną parą, zawołała na pana Stefana brwi marszcząc:
— Ach! wiarołomco! zdrajco! także to dochowujesz uczuć, które żywisz dla cioci? Nie, panie Stefanie, ta zbrodnia nie ujdzie ci bezkarnie, ciocia zostanie pomszczoną!
— Moja śliczna siostrzyczko! — rzekł Stefan — przebacz zakochanemu.
— Siostrzyczko? cóż znowu za tytuł?
— No, tak — ozwała się Celinka — nie udawaj, że nic nie wiesz. Przecież jesteś moją rodzoną siostrą, a pan Stefan jest moim...
— Jest twoim rodzonym... ciamajdą, jak powiada ciocia. To wszystko być może, ale ja siostrzyczką pana Stefana nie chcę zostać.
— A to dla czego, panno Marjo? — zapytał.
— Dla tego, że się kochacie w sekrecie, że mi pan Stefan nic o tem nie powiedział, ani o błogosławieństwo nie prosił.
— Naprawiam ten błąd, panno Marjo.
— A więc skoro tak, to niech was Pan Bóg błogosławi!
I z temi słowy Mania rzuciła się siostrze na szyję.
Obie dziewczęta w długim, serdecznym uścisku splecione, miały łzy w oczach, lecz Mania wnet odzyskała dobry swój humor i zwracając się do Stefana, rzekła:
— Szanowny panie bracie! zapowiadam, że jestem siostrą surową i złą jak osa i uprzedzam, że jeżeli Celinka nie będzie szczęśliwą...
— To co? kochana siostruniu.
— To z panem braciszkiem będzie bardzo źle... ale oto słyszę głos cioci, wołają nas do pokoju. Zejdźcie lube gołąbki z obłoków i chodźcie na herbatę. Nic a nic to waszej miłości nie ubliża — o ile bowiem wiadomo mi jest z zoologji, to nawet najbardziej zakochane turkawki piją trzy razy dziennie wodę w strumieniu i wyszukują sobie ziarnek na pożywienie. Tak samo czynią słowiki, gile, wróble, jaskółki, pośmieciuchy, przepiórki, czyżyki, szczygły, sikory, makolągwy, pliszki, trznadle, ziemby i inne ptaszki śpiewające. Botanika zaś uczy...
— Dość już dość! — zawołała Celinka — skończ swoją prelekcję, uczony profesorze. Panie Stefanie, proszę cię, podaj rękę siostruni i idźcie do pokoju, ja tymczasem rozrzuconą robótkę pozbieram i w tej chwili za wami podążę.
Stefan podał ramię Maryni, która szczebiotała wesoło.
— Wiesz pan co, panie Stefanie, że to bardzo dobrze jest mieć braciszka, ale ja lubię braciszków powolnych, potulnych, żeby siostrzyczek słuchali...
— Wszak masz pani już jednego, pana Stanisława, ja chcę być drugim tylko.
— Tak, masz pan słuszność, mam braciszka Stasia i bardzo serdecznie go kocham, ale a propos Stasia, będziesz pan musiał i jemu swoje zamiary wypowiedzieć.
— Nie sądzę, żeby co miał przeciwko temu; zresztą tak dawno się znamy, w szkołach jeszcze byliśmy razem.
— A z ciocią mówił pan? panie Stefanie — rzekła Mania — to najtrudniejsza będzie przeprawa.
— Dla czego?
— Bo... bo ciocia pana bardzo kocha.
— Eh! żarty, panno Marjo; żarty, kochana siostrzyczko.
— Proszę! już kochana?! U was, moi panowie, to jak widzę, kochanie na zawołanie.
— A tak; ale zkąd pani wie, że mam łaski u cioci?
— Bo zawsze pana chwali i mówi... i mówi, że pan jest...
— Czemuż pani nie kończy?
— A nie obrazisz się pan?
— Daję pani słowo, że nie.
— Otóż ciocia mówi zawsze, że pan jest... ciamajda!
Pan Stefan rozśmiał się.
— Więc to ma być dowód?
— Że pana bardzo kocha... ale oto jesteśmy już na ganku, prawie wobec cioci. Zdobądź-że się pan na odwagę i powiedz-że jej raz, że kochasz naszą drogę Celinkę; przecież ciocia gra tu rolę matki.
W chwili, gdy to Mania mówiła, pani Karwacka ukazała się we drzwiach pokoju, wychodzącego na ogród.
Pan Stefan szybkim krokiem do ciotki się zbliżył. Mania dyskretnie wbiegła do pokoju i udała bardzo zajętą przy samowarze. Brzękała szklankami, podstawkami, łyżeczkami, udając że jest bardzo energicznie przygotowaniami do herbaty zatrudnioną.
Pan Stefan tymczasem z ciotką konferował. Konferencja ta trwała dość długo, a przez ten czas ciotka gestykulowała żywo, z właściwem sobie zacięciem i ogniem.
Wreszcie młody człowiek schylił się i złożył na jej ręce pocałunek, a ona pocałowała go w czoło.
W tejże samej chwili zbliżyła się Celinka, niosąc koszyczek z robótką. Zbliżyła się do ciotki, która porwała ją w swoje objęcia i uściskała serdecznie.
Wkrótce wszyscy znaleźli się przy stole.
Rozmowa była bardzo ożywiona. Ciotka, która jeszcze ongi, za życia rodziców Stefana, bywała często w Dębowej, dopytywała się troskliwie o rozkład pokojów, o zmiany, jakie przez ten czas w owym cichym dworku zaszły.
— Żadnych a żadnych zmian, pani dobrodziejko — mówił Stefan — zaprowadzać nie śmiałem. Jak było za życia rodziców, tak i dziś jest. Obicia tylko nowe, mebelki odświeżone; a zamiast starego, rozstrojonego fortepianu, nowe pianino... oto wszystko, co poważyłem się zmienić, co zresztą było koniecznem. Mógłbym inaczej rządzić, ale dom mój rodzinny uważam niejako za świątynię, stare pamiątki cenię wysoko.
— Dobrze, słusznie pan robisz — zawołała ciotka — nie spodziewałam się tego po panu...
— Dla czego?
— Eh, mój panie, u was moda dziś inna; co stare, to na śmiecie, a nowe fatałachy górą.
— Jak dla kogo, łaskawa pani, jak dla kogo... Dla mnie staroświecki kantorek mego ojca jest nieoszacowaną pamiątką rodzinną, a w pokoiku matki tak wszystko ustawione, jak za jej życia było. Może przyszła pani domu zmieni te porządki, ja nie śmiem...
— Nie zmieni — szepnęła Celinka tak cicho, że ją tylko Stefan usłyszał. Spojrzał też na nią z wyrazem wdzięczności szczerej.
Na dziedzińcu turkot dał się słyszeć. Mania pobiegła do okna.
— Staś jedzie! — zawołała radośnie. — Wszyscy więc teraz będziemy w komplecie.
— Ciekawym, czy pozna mnie odrazu — rzekł Stefan.
— Dlaczegóżby poznać pana nie miał? — zapytała ciotka. — Przecież koledzy, rówieśnicy prawie panowie jesteście.
— Hm! widzi pani, czas ubiega, nie widzieliśmy się już dawno.
— Podoba mi się to „dawno!“ naprawdę. Ludzie młodzi, na świat im dopiero, a już mówią: dawno, przed laty... Wstydźcie się, nie udawajcie starych, kiedy wam Pan Bóg dał młodość, siły i zdrowie — ale przepraszam pana, uprzedzę Stasia, że ma tak miłego gościa; wy, moi państwo, zabawiajcie się sami tymczasem.
Z temi słowy pani Karwacka wyszła z pokoju. Pospieszyła ona do Stanisława, będącego dziś głową domu, pospieszyła aby go o szczęściu Celinki uprzedzić i pierwsza mu tę wiadomość zakomunikować. Według niej małżeństwo Celinki ze Stefanem szczęśliwem bardzo być mogło, gdyż szczere przywiązanie łączyło dwoje młodych ludzi, o czem ciotka, mająca zmysł obserwacji rozwinięty bardzo, doskonale wiedziała. Przytem znajomość ze Stefanem datowała się od lat kilku; stary Zakrzewski, gdy żył jeszcze, chętnie go w swoim domu widywał — jednem słowem, była to rzecz ułożona oddawna, przez obie strony zaakceptowana milcząco. Dębowa, folwarczek po rodzicach przez Stefana odziedziczony, był jednym z piękniejszych w okolicy, gospodarstwo było tam słynne, ziemia w kulturze wysokiej. Sam pan Stefan, jako człowiek i obywatel, cieszył się poważaniem sąsiadów; każdy go lubił, szanował, a w sprawach gospodarskich zdanie jego wysoko ceniono. Jednem słowem, o lepszej partji dla Celinki nie marzono nawet. Dziś właśnie projekt zaaprobowany oddawna przez wszystkich członków rodziny, przybrał wyraźniejsze kształty, pan Stefan oświadczył się o Celinkę.
Z tą wiadomością pani Karwacka do Stanisława pobiegła, weszła do jego pokoju, a zamknąwszy drzwi, rozpoczęła z nim konferencję.
Młodzi ludzie tymczasem przeszli do salonu.
Właśnie mrok wieczorny zapadać już zaczął, światła nie podano jeszcze, w salonie panował półcień miły, do dumań usposabiający. Okna były otwarte naoścież, a przez nie dolatywał upajający zapach kwiatów.
Mania usiadła przy oknie, Stefan z Celinką po pokoju chodzili. Oboje do powiedzenia sobie mieli bardzo dużo i może dlatego oboje właśnie milczeli.
Przez chwilę trwała zupełna cisza, wreszcie przerwała ją Mania, której żywe usposobienie nie pozwalało usiedzieć długo spokojnie. Rozśmiała się wdzięcznym, srebrzystym śmiechem.
— Moi państwo — rzekła — przyznam się, że wcale nieciekawi jesteście! być może, że dla was zachwycającem jest to wymowne milczenie, ale mnie ono nudzi, jeśli mam powiedzieć otwarcie. Tak dalece oddaliście się marzeniom, że moja osoba zupełnie zapomnianą została. Możnaby się też i do mnie odezwać, panie Stefanie.
Stefan z Celinką zbliżyli się do okna.
— Mania ma słuszność — rzekła Celinka — egoiści jesteśmy, panie Stefanie, proszę przeprosić siostrzyczkę.
Zanim się Mania spostrzegła, Stefan ujął jej rączkę i do ust przycisnął. Wyrwała ją zarumieniona dziewczynka i pół żartem, pół serjo, udając gniew, rzekła:
— Mój panie, w ręce całuje się tylko babki, albo ciotki; ja ani jedną, ani drugą dla pana nie jestem.
— Więc przeproszę raz jeszcze za omyłkę w adresie.
— Nie, nie żądam powtórnych przeprosin, ale za karę proszę tu siąść przy oknie i porozmawiać z nami. Tak tu dobrze, tak miłe powietrze, tak kwiaty pięknie pachną... O! ojczulku kochany — dodała smutnie — czemuż nie jesteś przy nas obecnie, czemu nie patrzysz na twe dzieci?
— Kto ci powiedział, Maniu, że ojczulek nie patrzy na nas w tej chwili? Ja bo przekonaną jestem najmocniej, że duch jego unosi się w tej cichej atmosferze, w tym tajemniczym półcieniu, unosi się, błogosławi nas i czuwa nad nami. Ja w to wierzę, Manieczko, serdecznie wierzę! Bolesnem, strasznem byłoby przeświadczenie, że z chwilą śmierci wszystko się kończy, że ginie odrazu nić przywiązania i sympatji, która łączyła nas z najdroższymi na ziemi. Nie, nie, Maniu, to niepodobieństwo! Ja w to uwierzyć nie mogę, ja przeświadczoną jestem, że każde uczucie szlachetne trwałem jest, że nie zamyka się ono w ciasnych granicach czasu, lecz sięga w nieskończoność, w wieczność. Byłoby okropnem wierzyć w coś, lub kochać do jakiegoś terminu tylko, a potem odrazu zapomnieć o tem, co stanowiło treść główną życia, jego najpiękniejszą stronę. Wolałabym się nie rodzić, aniżeli wiedzieć, że moje uczucia pogrzebane zostaną wraz ze mną.
— Jak ty pięknie kochasz, Celinko — szepnęła Mania, wzdychając.
— To nie ja, Manieczko droga, to nie ja tylko. Mnie się zdaje, że każda dziewczyna tak kocha. To jedyna siła, to cała potęga nasza. Nie mamy ramion krzepkich, jak nasi bracia, nie mamy woli żelaznej i energji w zapasach z przeciwnościami. Serce nam tylko Bóg dał... tylko serce.
W tej chwili światło do pokoju wniesiono.
Celinka, wysmukła, w czarnej sukni żałobnej, z załzawionemi oczami modremi, z rumieńcem na białej, prześlicznie zarysowanej twarzy, wyglądała jak wieszczka natchniona. Stefan w zachwycie patrzył na nią a w czarnych jego źrenicach migotały blaski ogniste.
Wejście Stanisława i pani Karwackiej przerwało rozmowę.
Ciotka zirytowana była widocznie, gniewna czegoś. Rumieńce wystąpiły na jej twarz szczupłą i suchą, oczy biegały niespokojnie, wązkie usta zacisnęła kurczowo.
Usiadła w fotelu nie mówiąc nic. Celinka i Mania naprzeciw brata pospieszyły.
— Kochany Stasiu — rzekła poważnie Celinka — mamy gościa... Serdeczny przyjaciel naszego domu, pan Rudzki.
Stefan wyciągnął rękę na powitanie.
— Poznajesz mnie zapewne, przyjacielu lat dziecinnych — rzekł — na jednej siedzieliśmy ławce, wspólne przechodziliśmy dole i niedole szkolne, kawałek to czasu już temu.
— Tak — odrzekł Stefan — pamiętam pana... kolegę... Przypominam sobie. Jednakże z latami zmieniliśmy się obadwaj i to tak dalece, że wątpię, czybym pana mógł poznać, gdyby nie przedstawiono nas sobie.
— Czas idzie, zmieniamy się...
Stanisław był małomówny, jak gdyby zajęty myślami jakiemiś, roztargniony. Stefan usiłował go rozruszać, do rozmowy wciągnąć, ale napróżno.
Mania tylko, widząc, że się jakoś rozmowa nie klei, szczebiotała bezustannie, a Celinka podnosiła od czasu do czasu na brata wzrok pytający, smętny.
Ciotka zajęła się przygotowaniami do herbaty i w rozmowie żadnego prawie nie przyjmowała udziału.
Po herbacie wszyscy napowrót do saloniku przeszli.
W drzwiach, wychodzących na ogród, otwartych na oścież, stanął Stanisław i wpatrywał się w niebo, mnóstwem gwiazd złotych zasiane.
Stefan zbliżył się do niego.
— Śliczna noc, panie Stanisławie — rzekł, możebyśmy na chwilę weszli do ogrodu?
— Owszem — odpowiedział Stanisław — służę panu.
Obadwaj młodzi ludzie weszli w szeroką, grabową aleę.
Po chwili milczenia Stefan odezwał się pierwszy.
— Panie Stanisławie, mam ci kilka słów powiedzieć.
— Proszę, proszę, mów pan.
— Podczas nieobecności twojej bywałem w waszym domu, ojciec pański zapraszał mnie zawsze serdecznie, wizyty moje stawały się coraz częstsze, aż nareszcie doszło do tego, że codziennie niemal, o ile tylko czas pozwalał, przyjeżdżałem tu do was. Domyślisz się łatwo, że gdzie są dwie tak dobre i piękne panienki, jak twoje, panie Stanisławie, siostry, tam młody człowiek nie bywa bez celu — i mnie udało się pozyskać wzajemność starszej twej siostry...
— Celinki?
— Tak jest, panie Stanisławie, wyznałem jej już dawno moje przywiązanie i zostałem przez nią przyjęty.
— Czy mówiłeś pan o tem kiedy z moim nieboszczykiem ojcem? — zapytał Stanisław.
— Nie.
— Dla czego?
— Byliśmy aż nadto pewni jego przyzwolenia; zresztą Celinka sama prosiła, żeby z tem nie spieszyć. Byliśmy zupełnie szczęśliwi. Przyjeżdżałem tu prawie codzień, czytaliśmy, rozmawiali. Kiedy już chciałem wypowiedzieć ojcu wszystko i formalnie się oświadczyć, jak grom z jasnego nieba spadło nieszczęście... Ojciec zachorował, jak się okazało później, śmiertelnie; wszystko okryło się żałobą. Naturalnym porządkiem rzeczy, miejsce ojca zająłeś teraz ty, panie Stanisławie... jesteś opiekunem sióstr, jesteś głową domu i dla tego wypowiadam ci moje zamiary i proszę serdecznie; nie odrzucaj dłoni podanej przyjaźnie, nie odrzucaj serca, bratem mi bądź...
Stanisław nie odpowiedział zaraz, dopiero po chwili dłuższego namysłu rzekł:
— W zasadzie cóż przeciwko temu mieć mogę? siostra już sama oddając ci serce, o losie swoim postanowiła — ale widzisz pan... są okoliczności... są przeszkody...
— O żałobie pan mówisz? przeczekamy ją.
— Nie, nie o to idzie.
— O cóż więc?
— O to — rzekł z pewnem zakłopotaniem Stanisław — że ja tu nibyto opiekunem mam być, ale zastałem wszystko obwarowane dziwnie; ja tu woli żadnej nie mam... gdybyś więc chciał...
— Przedewszystkiem, panie Stanisławie, to ci oświadczyć muszę, że ja nic a nic nie chcę, żadnych żądań innych, oprócz tego żebyście mnie do rodziny przyjęli — nie mam. Mająteczek jest, chleba mi nie brak i Celinka niedostatku nie zazna. Co się zaś tyczy jakichś obwarowań, to dalibóg nie wiem, co pan masz na myśli.
— Widzę tu ślady jakiejś przebiegłej a ostrożnej ręki. Zanim przyjechałem, zdołano już wszystko opisać i uprzątnąć. Gotówka, jaka się po ojcu została, już się znalazła w banku... porobiono jakieś spisy, opisy, sprowadzono regenta. Nie mogę się domyśleć, komu co na tem zależało... ktoby to zrobił?
— Kto? nie wiem, gdyż zaraz po śmierci twego ojca pojechałem z panem Kajetanem, waszym rządcą, do Warszawy, zkąd sprowadziliśmy wszystko, co do pogrzebu było potrzebnem; ale jak się domyślam, myśl zrobienia spisu i odesłania gotówki do banku powziął regent — i nic złego w tem postąpieniu nie widzę.
— Pan nie widzisz, zapewne, ale ja to czuję dotkliwie — mam potrzeby swoje, różne drobne rachunki do załatwienia zagranicą, mogę w kłopocie się znaleźć, no — i o Celince także trzeba pomyśleć, chociaż jakąś drobną wyprawkę kazać zrobić. Tymczasem licho wie, po co i na co uwięzili kapitał w banku, pozostawili mnie tu w folwarku z gołemi rękami — i jeszcze śmią nazywać mnie opiekunem — to oburzające doprawdy!
— Zbyt gorąco traktujesz te rzeczy, panie Stanisławie, zanadto do serca je bierzesz. Podejrzenia twoje nie wydają mi się uzasadnionemi. Co zrobiono, to zrobiono w najlepszej wierze i chęci. Słowem uczciwości ręczyć ci mogę, że regent w tym wypadku działał i jako doświadczony prawnik i jako przyjaciel rodziny. Zresztą, jeżeli masz osobiste drobne kłopoty, to przecież zaradzić im nietrudno. Jest przecież majątek piękny, są dochody. Urodzaje zapowiadają się świetnie. No, i nareszcie... nareszcie, licz też choć trochę na mnie, panie Stanisławie; w razie potrzeby szczupła moja kasa jest na twoje usługi. Chciej tylko widzieć we mnie przyjaciela, brata i ufaj mi serdecznie, o to cię proszę.
Stanisław spojrzał na Stefana. Właśnie znajdowali się w tej chwili nawprost okien dworku, z których światło na twarz Stefana padało.
Wyraz tej twarzy był szczery, szlachetny a tak pociągający dziwnie, że Stanisław, aczkolwiek zimny z natury, nie mógł się oprzeć wrażeniu.
— Bądź mi więc bratem — rzekł, wyciągając do Stefana rękę, którą ten uścisnął serdecznie.
— Tego tylko pragnę, ufności i przyjaźni twojej.
— Dziękuję ci serdecznie, dziękuję, ale nie mówmy już o interesach, wracajmy do kobiet. Ja w tych dniach zapewne do ciebie do Dębowej wpadnę, to pomówimy obszerniej, może mi się rada życzliwa przyda, bo mi tu trudno i ciężko.
— Dla czego?
— Nie wiem jak ci to powiedzieć, dość, że się prawie obcym tu czuję.
— Obcym? tutaj, we własnem gnieździe, w zakątku rodzinnym?
Stanisław odpowiedzieć nie zdążył, gdyż do ogrodu Mania z Celinką weszły i zbliżyły się do rozmawiających.
— Aż tu przyszłyśmy panów szukać — rzekła Mania — porzuciliście nas niegodziwie, a ciocia się także w swoim pokoiku zamknęła.
— Cóż to cioci? — zapytał Stanisław.
— Migrena, ból głowy podobno, nie mogłam się nawet dopytać — rzekła Celinka — chciałam cioci co przynieść, posłużyć, odpowiedziała, że tylko spokoju potrzebuje. Odeszłyśmy więc z Manią, aby panów do naszego towarzystwa zaprosić.
— Nie, Celinko, nie zapraszajmy ich do siebie, lecz raczej zaprośmy się do nich i pochodźmy trochę po ogrodzie. Jest prześliczny wieczór. Ulubieniec Celinki, blady księżyc, świeci przecudownie, słowiki wprawdzie nie spiewają, ale natomiast wspaniale skrzeczą żaby. Wyobrażam sobie, mój Stasiu, żeś zagranicą nigdy takiego chóru nie słyszał, bo może nawet nie wiesz o tem, że nigdzie na świecie żaby nie huczą i nie rechoczą piękniej niż w Karczówce. To są fenomenalne stworzenia, a miły ich głosik ma pewną szczególną właściwość...
— Jakąż to właściwość przypisujesz Maniu naszym żabom a raczej ich głosowi? — zapytała Celinka.
— Szczególną i niewytłómaczoną... bo skoro tylko wieczór zapadnie, wszystkie zwracają głowę w stronę Dębowej i ze wszystkich błot, rowów, bagienek, jeziorek, spiewają donośnie: ko-cham! ko-cham! z początku powoli, miarowo, a później w tempie coraz żywszem, skoczniejszem, żwawszem. Wyzwane niejako tym spiewem żaby z Dębowej odpowiadają tak samo i robi się z tego przepyszna symfonja miłości!!!
Stanisław roześmiał się.
— Manieczko — rzekł — zapominasz, że trzecia część tych żab do ciebie z prawa należy. Czy i one także należą do ogólnego chóru? Czy i one również zwracają się w stronę Dębowej?
— A naturalnie, mój Stasiu, tylko, że moje żaby mają podrzędną rolę w tej orkiestrze, wtórują zakochanym żabom Celinki...
— Co wszakże nie będzie im przeszkadzało zwrócić się kiedyś w inną stronę — rzekła Celinka.
— To zobaczymy... Tymczasem mają one głos zupełnie wolny i niezależny, spiewają też na benefis mojej ślicznej siostrzyczki. Księżyc blady, na którego srebrnej tarczy tak Karczówka jak i Dębowa mają wspólne służebności, zdaje się przysłuchiwać z góry tej melodji... drzewa szumią nam wszystkim, wietrzyk mamy wspólny i las wszystkich nas darzy balsamicznym zapachem. Tak tu idzie gospodarstwo w Karczówce, mój Stasiu, tak szło jeszcze za życia nieboszczyka ojczulka.
— Tak będzie i nadal — wtrąciła Celinka.
— O, nie tak będzie niestety, moja droga, gdy nas opuścisz... Wtedy wszystko posmutnieje, wszystko będzie szare i posępne. Są chwile, w których mam do pana Stefana żal wielki o to, że nam Celinkę zabierze... tak mi wtenczas smutno, że powiedzieć nie umiem.
— Wszakże Dębowa tak blizko — odezwał się Stefan.
— Blizko... blizko, to prawda, ale mnie się bardzo daleko wydaje.
Z temi słowy szczebiotliwa Mania zamilkła i szła powoli, wsparta na ramieniu brata. Po za niemi podążał Stefan z zakochaną swoją, mówiąc coś do niej półgłosem.
Szept ten słyszały kwiaty, obciążone kroplami rosy wieczornej, wietrzyk figlarny chwytał go na skrzydła i unosił w przestrzeń. Gwiazdki mrugały na niebie, szemrała woda w strumieniach, nad wilgotną łąką blade mgły unosiły się lekko, derkacz odzywał się w trawie, pies we wsi od czasu do czasu szczeknął, a cała ziemia zdawała się drzemać i marzyć w uroczystej ciszy nocy letniej.


V.

Dwór w Dębowej pamiętać musiał dawne czasy. Świadczyła o tem dawna jego konstrukcja, świadczyły ściany modrzewiowe, dach wysoki, spadzisty i charakterystyczny ganek na silnych dębowych słupach oparty.
Niegdyś, jak z niektórych oznak wnosić było można, dworek ten musiał mieć obronny charakter, gdyż dokoła niego były ślady fosy głębokiej, a w jednym rogu dziedzińca stały jeszcze szczątki baszty murowanej, która obecnie za składzik podręczny służy.
Czyściutko tam było i porządnie. Na dziedzińcu szeroki trawnik się rozciągał, po bokach klomby bzów, jaśminów i berberysów rosły. Po nad te krzewy wystrzelały w górę czeremchy, a tuż przy domu, stare, potężne lipy rosły już Bóg wie odkąd, takie miały pnie grube i takie potężne konary.
Za dworem znajdował się ogród duży, cienisty, z altankami kilkoma, z kwietnikiem i klombami róż.
W dworku była sień duża, widna; na ścianach wisiały poprzybijane potężne rogi jelenie, łby wilków, a w samym kącie ogromny niedźwiedź wypchany z pałką sękatą w łapach, niejednemu przechodniowi strachu swym widokiem napędzał. Tu także wisiały na ścianach wieńce ze złocistej pszenicy, aromatycznem zielem i kwiatami polnemi przeplecione, pamiątka dożynków zeszłorocznych.
Siedziba ta stara, pamiętająca czasy bardzo odległe, z dawien dawna była gniazdem jednej i tej samej rodziny. Pokolenia liczne wzrastały tu i marły, a w tradycji rodzinnej niepodobna już było odnaleźć śladu, kiedy pierwszy pra-pra-pradziad tu zamieszkał.
Pomimo przewrotów różnych, klęsk i burz, wioseczka ciągle była w ręku jednej i tej samej rodziny. Syn po ojcu tu siedział zazwyczaj i znowuż ją swemu synowi przekazywał, ztąd też musiało się wyrobić tradycyjne przywiązanie a nawet miłość synowska prawie do kątów starego dworku, do ziemi, do lip ręką pradziadów sadzonych.
Gdyby kto Stefanowi sprzedaż Dębowej zaproponował, obraziłby go śmiertelnie. Sprzedać to gniazdo stare, to świętokradztwo prawie, to zbrodnia! Poczytałby sobie za grzech, gdyby myśl podobna przeszła mu przez głowę.
Przeciwnie, jedynem a prawie wyłącznem jego pragnieniem było, aby stare gniazdo ojcowskie przyozdobić, upiększyć, nie zacierając przytem dawnego jego charakteru. Lecz, jeżeli w dworku, w mieszkaniu niegdyś przez rodziców zajmowanem, Stefan konserwatystą był upartym, za to w gospodarstwie starał się zaprowadzić wszystko, cokolwiek zdobycze nauki i postępu dać mogły.
Folwarczek Stefana to była ferma wzorowa. Każdy kawałek ziemi zużytkowany, uprawiony wybornie, dochód przynosił a pięknie urządzony las, prześliczny ogród, zarybione wody dopełniały całości.
Budynki w folwarku, za rządów Stefana już postawione, były schludne, porządne i trwałe, inwentarz doborowy, a ład i porządek w całem gospodarstwie wzorowy.
Gdy Stefan w Karczówce bywać zaczął, gdy poznawszy bliżej Celinkę, pokochał ją i za towarzyszkę życia wziąść postanowił, pracował jeszcze gorliwiej niż poprzednio, i nietylko już myślał o wyborowej pszenicy i wełnie jak najcieńszej, ale starał się o upiększenie dworku pod względem estetycznym. Od twardej prozy do poezji się przerzucił, i jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki w ogrodzie znalazły się piękne kwietniki, mała cieplarnia przybyła, a pod okienkiem pokoju, w którym jego przyszła miała zamieszkać, stanęły dwa klomby róż prześlicznych.
Jak w gospodarstwie tak i we wszystkiem Stefan był energiczny, lecz przytem konsekwentny, wytrwały. Szedł do celu spokojnie, bez rzucania się na bok, szedł drogą prostą, a zatem prawie zawsze cel zamierzony osiągał.
Była to natura prosta, szlachetna i silna, a przytem prawa i zacna. Celinka odgadła wartość jej sercem, przeczuła, iż w dobre ręce losy swoje składa i złożyła je z ufnością bezwzględną...
Dzięki uczuciu nowemu, które go ożywiało, Stefan był bardzo szczęśliwy, a że umiał dzielić swój czas doskonale i nic nigdy nie opuścił, więc też dnie upływały mu nader szybko, czas prawie niepostrzeżenie schodził.
Łagodny wieczór zapadał, już słońce za las się chowało, mroki wkradały się zdradnie, gdy Stefan z łąk do domu powracał.
Sianokosy tylko co rozpoczęto.
Na pięknych, równemi linjami rowów przerzniętych łąkach Karczówki trawa była przepyszna, gęsta, zwarta jak ściana. Górale na „nogach bocianich“, jak lud powiada, i nasi chłopi także kosami brzękali. Dwie kosiarki uwijały się też po łące.
Świeże, pachnące pokosy ciągnęły się w linjach równoległych, dalej stały gęste kopice, a jeszcze dalej, na samym skraju łąki, już się pokaźne stogi wznosiły.
Pachniało świeże siano, a robotnicy uwijali się raźnie.
Stefan na pięknym, gniadym koniu, ku domowi już wracał.
Właśnie przeskoczywszy rów, na gościniec wyjechał, gdy zdala, od strony Karczówki, dokąd oczy jego mimowoli się zwracały, dostrzegł jakiegoś jeźdźca.
Nie rozpoznał go dobrze, lecz domyślił się, że Stanisław w odwiedziny do niego przyjeżdża.
Spiął konia ostrogami i naprzeciwko gościa cwałem się puścił.
Gniady wyciągnął się jak struna, podniósł kopytami tuman kurzawy i niebawem obadwaj jeźdzcy znaleźli się tuż przy sobie.
Stefan witał gościa serdecznie.
— Bóg ci zapłać — mówił — dotrzymałeś słowa.
— A jakże, za obowiązek to sobie miałem, a przytem, jak się domyślasz zapewne, bez gościńca nie jadę.
— Wieziesz mi samego siebie, to dosyć.
— Wiozę ci więcej jeszcze.
— Cóż takiego?
— Ukłony od panien i wymówkę, żeś o nas zapomniał.
— No widzisz... siano.
— Ja im to mówiłem, ale Mania powiedziała, że my wszyscy, to jest mężczyźni, wolimy sieczkę, słomę, plewy, niż towarzystwo kobiet.
— Zawsze wesoła.
— Zazdroszczę jej tego humoru — szczególne usposobienie, Celinka nie ma takiego.
— No, starsza.
— Być może, ale nad wiek swój poważna. Wiesz co Stefanie, że ja niedługo tu będę u ciebie popasał.
— Dla czego?
— Pogawędzimy chwilę i zaraz do domu wracać muszę...
— Czegóż się tak spieszysz?
— Kłopotów mam po uszy i wybieram się w drogę.
— Dokądże to?
— Zagranicę, na dwa, trzy tygodnie najwyżej.
— Nie wiem, co cię tam powołuje, ale według mego zdania czas wyjazdu nie jest wybrany fortunnie. Sianokos, żniwa za pasem, obecność gospodarza w folwarku jest konieczną, niezbędną.
— Mój Stefanie, według waszych poglądów to tak, według mnie inaczej. Nie mam najmniejszej inklinacji do tych waszych żniw i sianokosów... otwarcie ci to wypowiadam.
— Nie, to niepodobieństwo! żartujesz chyba Stanisławie.
— Mówię najzupełniej serjo. Do wszystkiego gust i zamiłowanie mieć potrzeba, ja tego zamiłowania nie mam.
— Dziwnie mi brzmią twoje słowa, Stanisławie. Jak to? ty syn rolnika i tak zamiłowanego gospodarza nie masz upodobania w najpiękniejszej, najszlachetniejszej pracy, jaką człowiek podejmować może. Ty nie lubisz rolnictwa, nie entuzjazmuje, nie zachwyca cię ono? Wskaż mi jakąkolwiek pracę, jakikolwiek zawód, któryby posiadał więcej powabu, więcej uroku?
— Ślepy na te uroki jestem, a to co wy nazywacie poezją, wydaje mi się najzwyczajniejszą i najmniej ciekawą prozą. Bo doprawdy nie wiem, czem się tu zachwycać? Czy chłopem, który, korzystając z fałszywie pojętego prawa służebności, pragnie się wedrzeć w twój las i wyrąbać najpiękniejsze drzewa? czy ekonom, który cię okrada w spichrzu i w stodole? czy wreszcie temi licznemi furami nawozu, które wy za skarb najdroższy uważacie? Cała ta sielanka nie przedstawia dla mnie najmniejszego powabu.
— Boś jej poznać jeszcze nie zdążył, Stanisławie — rzekł Stefan — nie miałeś możności przyzwyczaić się do niej. Odesłano cię dzieckiem prawie do szkół, później przebywałeś przez czas dłuższy zagranicą, w stolicach, w najpiękniejszych miastach Europy, więc naprawdę nie miałeś możności poznania bliżej naszej polskiej wioski i wszystkich jej uroków; ale to rzecz do zrobienia, mój drogi. Pobędziesz czas jakiś między nami, przyzwyczaisz się, z gospodarstwem bliżej zapoznasz, a potem to ciche ustronie pokochasz tak, że kijem cię ztąd nie wypędzi.
— Nie wiem.
— Ależ tak, tak mój drogi, a przytem mamy tu poczciwe domy dokoła. Zacne rodziny, dobre gniazda a w nich dziewczęta piękne i szlachetne. Ani się obejrzysz, kiedy przykutym zostaniesz do miejsca najsilniejszym łańcuchem przywiązania. Nasze wiejskie dziewczęta mają szczególny dar podobania się.
— Jestem dostatecznie opancerzony przeciwko pokusom ich spojrzeń — rzekł śmiejąc się Stanisław — nie obawiaj się o mnie.
— Nic ci to opancerzenie nie pomoże, ulegniesz. Lecz wracając do przerwanej rozmowy, powiedz mi otwarcie, co cię zmusza do wyjazdu i to tak pilnego jeszcze?
— Dużoby o tem mówić, interesa mam, stosunki różne, których zrywać nie mogę... jednem słowem to i owo, drugie i dziesiąte, wracać tam muszę koniecznie.
Znać było, że Stanisław prawdy nie mówi i odpowiedzi na te pytania unika. Stefan, delikatny i oględny, nie nalegał też, wyjaśnień bliższych nie żądał. Umyślnie nawet rozmowę na inny przedmiot zwrócił, drażliwą ową kwestję omijając.
Rozmawiali o okolicy, o sąsiadach, o stosunkach miejscowych, mówili też o ogólniejszych kwestjach krajowych i rolniczych.
Butelka wina znalazła się na stole i przyczyniła się nieco do ożywienia rozmowy. Stanisław ożywił się, opowiadał Stefanowi różne epizody z czasu pobytu zagranicą, opowiadał o życiu i zwyczajach miast różnych, a Stefan pytaniami, rzucanemi umiejętnie, umiał tę rozmowę podtrzymywać. Tak na przyjacielskiej gawędce kilka godzin zeszło. Noc już zapadła, księżyc do okien zaglądał, światła w chatach wiejskich pogasły.
— Mój Stefanie — rzekł nieśmiało Stanisław — mam ja też i prośbę do ciebie.
— Słucham cię uważnie i co sobie życzysz, to spełnię.
— Dziękuję ci też z góry.
— Ale o cóż idzie?
— Widzisz, ja muszę wyjechać koniecznie, za tydzień chciałbym być w drodze i mam zamiar dwa, trzy tygodnie zabawić, ale któż zaręczy, czy nie wypadnie pobytu tego przedłużyć...
— Chciałbyś nas na dłużej opuścić?
— Któż mówi, że chciałbym? lecz gdybym wbrew mojej woli zmuszony był dłużej pozostać, gdyby mnie za miesiąc naprzykład, jeszcze widać nie było, to proszę cię, miej oko na Karczówkę, zastąp mnie.
Stefan nie odpowiadał, tylko wzrok pytający w oczach Stanisława utkwił. Stanisław oczy spuścił a po chwili milczenia rzekł:
— Co prawda, nie powinienem teraz domu opuszczać. Same kobiety, zgnębione po doznanych przejściach, no, i rządca stary.
— Więc czemuż jedziesz, Stanisławie, co cię z domu wypędza?
— Konieczność, mój kochany, konieczność, nie powiem ci więcej. Jednak mam nadzieję, że będziesz miał oko na dom i gospodarstwo nasze. Liczę na ciebie, wszak cię to równie dobrze jak i nas wszystkich obchodzi.
— Nie wątpij o tem... chociaż nie rozumiem i nie znam powodów twego wyjazdu, jednak żądanie twoje najsumienniej spełnię.
— Ufam ci szczerze, mój Stefanie.
— Dziękuję, lecz zarazem pozwól, że ci jeszcze jedno zadam pytanie.
— Jakież to?
— Wyjazd taki jest kosztowny, zwłaszcza, że dość długo zabawisz, przytem rachunki jakieś masz podobno załatwiać...
— Tak jest.
— Kiedym był u was ostatnim razem, mówiłeś, że kłopoty masz, że ci gotówki brak, jakże więc jedno z drugiem pogodzić?
— Poradziłem sobie jakoś.
— Poradziłeś?
— No, naturalnie, przecież bez grosza wyjechać niepodobna. Należało pomyśleć o tem i pomyślałem.
Stefan pytać nie śmiał.
Po chwili milczenia Stanisław z krzesła wstał, po pokoju kilkakrotnie się przeszedł a potem zwróciwszy się do Stefana, rzekł:
— Wiesz co, panie Stefanie, każ ty mi konia podać, czas już do domu — dziesiąta.
— Zostań jeszcze trochę.
— Nie, nie mogę. Obiecałem siostrom, że się jeszcze dziś z niemi zobaczę, więc muszę słowa dotrzymać, a już dziesiąta blizko.
— A no, kiedy ci tak bardzo pilno, to jedź. Przeprowadzę cię przez las.
Stefan kazał konie przyprowadzić.
Po kwadransie obadwaj młodzi ludzie znajdowali się już na szerokim gościńcu. Noc była pogodna, ciepła, gwiazdy przyświecały na niebie. Jechali stępa, obok siebie, w milczeniu. Stefan na niebo spoglądał, prognostyku pogody tam szukając, Stanisław zamyślił się czegoś.
Po chwili ozwał się Stefan.
— Więc twoje postanowienie wyjazdu jest nieodwołalnem?
— O, tak.
— A kiedyż ono nastąpi?
— Niedługo, za tydzień, za dziesięć dni najdalej.
— Pamiętaj jednak, Stanisławie, nie siedź tam długo, wracaj do nas, wierz mi, że tu przecież między nami źle nie jest.
Stanisław westchnął.
— Tak — rzekł — nie wątpię o tem, ale konieczność mnie znagla, zapewniam cię, że konieczność, nie kaprys żaden, nie fantazja. Może kiedyś dowiesz się o tem — dziś nie sposób.
— Szkoda, że zaufania do mnie nie masz — rzekł Stefan — wszakże nie nalegam, nie chcę przemocą twoich tajemnic zdobywać. Kiedy konieczność cię wzywa, jak mówisz, to jedź. Stosownie do życzenia twego, ja na gospodarstwo wasze dam baczenie. Zapewne uprzedziłeś też rządcę, zostawiłeś mu jakie zlecenia.
— A, broń Boże! w domu nikt nie wie o moim zamiarze. Tego byłoby jeszcze potrzeba! Zakrakaliby mnie, a szczególniej ciotka, która jak mnie tylko zobaczy, w szczególny ferwor kaznodziejski wpada i w wymowie samego Skargę przechodzi. Ty jeden tylko, Stefanie, wtajemniczony jesteś w moje zamiary, gdyż na dyskrecję twą liczę.
— Zapewne, ale przecież wyjazd w jakiś sposób upozorować musisz.
— Bezwątpienia — powiem im, że tylko do Warszawy na tydzień pojadę, mniej będzie materjału do gawęd i debatów domowych, których nie lubię, co prawda.
— Delikatna to materja — rzekł Stefan — ale czy interesów, które cię odrywają od domu, nie mógłbyś listownie załatwić?
— Niepodobieństwo! nie sposób! — zawołał z mocą Stanisław.
Tak rozmawiając Stanisław i Stefan w las wjechali.
Wysokie sosny kołysały się łagodnie, dęby szumiały gałązkami twardemi, a na drobnych krzaczkach błyszczały świętojańskie robaczki. Od blasku księżyca cienie na gościńcu się kładły, aromatyczny zapach żywicy unosił się w powietrzu. Obok sosen czarnych bieliły się gałązki brzozy, drżąca osika migotała bladą podszewką listków.
Cicho było w lesie, spokojnie. Czasem zeschła gałązka chrupnęła pod ciężarem końskiego kopyta, czasem w gęstej paproci szelest jakiś się ozwał, zajączek między krzakami się przemknął, sowa z łupem, cichym lotem do gniazda spieszyła i znowuż była cisza uroczysta, poważna, niezamącona niczem, chyba tylko łagodnym szmerem liści, lub skrzypieniem starej, nadłamanej gałęzi.
Kastor, czarny wyżeł Stefana, biegł przodem przed końmi, węszył po drodze, od czasu do czasu zatrzymywał się i mądremi, pełnemi inteligencji oczami na pana swego spoglądał.
Konie szły żwawo, spokojnie, kiwając łbami.
Las nie był zbyt szeroki w tem miejscu. Niedługo też zwarta ściana sosen przerzedzać się zaczynała, gościniec ciągnął się pomiędzy młodemi zagajnikami, nad któremi, jak baldachimy czarne, wznosiły się stare sosny, w dalekich odstępach od siebie stojące.
Po za lasem, na lewo od gościńca, rozciągało się wielkie szerokie jezioro, jak ogromna tarcza srebrna, migotliwa, ruchoma, drżąca, mieniąca się od blasków księżycowych, niby olbrzymi opal licznemi barwami świecący. Wiatr marszczył cokolwiek powierzchnię wody, a pasy księżycowego światła drżały na fali poruszającej się leniwo.
Z prawej strony gościńca, drożyna przez pola do Karczówki wiodła. Na wzgórzu dość wyniosłem, w wieńcu topól wysmukłych, które w mroku nocnym wydawały się niby cienie olbrzymie, dwór się chował. Poznać go było można po światłach z kilku okien jaśniejących.
Stefan konia zatrzymał.
— No, panie Stanisławie — rzekł — w tem miejscu pożegnać cię muszę, z nadzieją, że się przed wyjazdem twoim zobaczymy jeszcze.
— Nie wstąpisz do nas? Widzisz, że okna oświetlone, nie śpią jeszcze.
— Nie, nie, noc krótka, za kilka godzin widno będzie.
— A cóż cię to obchodzi?
— Obchodzi, mój drogi — i bardzo. Siano! siano!
— Mania miała słuszność, mówiąc o gospodarskich sentymentach waszych. U was przedewszystkiem siano!
— Cóż znaczy całe gospodarstwo bez niego? Więc do widzenia, panie Stanisławie, ukłony paniom załącz, a w niedzielę zaraz po południu znajdę się u was niezawodnie.
Stanisław, widząc postanowienie silne, nie nalegał. Uścisnął rękę Stefana i powoli pojechał do domu. Stefan natomiast zawrócił konia i pomknął ku Dębowej jak strzała.
Kastor, szczekając radośnie, usiłował dzielnego konia prześcignąć.



VI.

W miasteczku pianie kogutów obwieszczało północ. Gród, aczkolwiek starożytny, nie posiadał ani wieżycy wysokiej, ani zegaru publicznego. Dygnitarze i bogatsi mieszkańcy regulowali czas swój wedle chronometrów prywatnych, uboższa populacja zaś miarkowała o godzinie, po słońcu, lub też po wyganianiu bydła na pastwisko. W nocy koguty służbę zegarów pełniły. Dla większej części mieszkańców zegar był zupełnie zbytecznym. Chodzili spać o zachodzie, o wschodzie słońca wstawali, a w południe głód przypominał, że obiadowa godzina się zbliża.
Arystokracja miasteczka, o ile wiścik lub preferans nie przeszkadzał, udawała się także na spoczynek bardzo wcześnie; nawet damy, spracowane całodziennem obmawianiem się wzajemnem, rade były wywczasować się i wypocząć, aby nabrać sił do dalszej obserwacji i studjów nad prywatnem życiem swych sąsiadek.
Gdy więc koguty północ obwieściły, miasteczko już w głębokim było pogrążone spoczynku; stróże nocni, w brudnej sieni magistratu chrapali przykładnie, jak na sławetnych obywateli miasta przystało, tylko w niektórych szynkach widać było światełka. Pracowici szynkarze, oczekiwali wpół drzemiąc, czy im jaki niezamożny złodziej nie przyniesie na sprzedaż towaru... po cenach zniżonych.
Nie spał także i nasz dobry znajomy, pan pocztmistrz. Wyższa władza pocztowa, zapewne temu dygnitarzowi na złość, urządziła tak fatalnie rozkład poczty w owym zapadłym kącie, że szanowny pocztmistrz przez cztery noce w tygodniu nie mógł oddawać się słodkiemu spoczynkowi. Przed dwunastą wstawać musiał i dopiero około trzeciej rano mógł się rzucić napowrót w objęcia Morfeusza. Wysyłał też z tego powodu mnóstwo klątw pod najrozmaitszemi adresami, lecz te, jako niefrankowane, do miejsca przeznaczenia nie trafiały i musiały pozostać w skrzynce westchnień czysto platonicznej natury. I w tej chwili pan pocztmistrz siedzi zaspany nad stołem i segreguje listy. Brudna, zakopcona lampka oświetla kancelarję; w kącie, w gromadzie papierów mysz się grzebie i łamie sobie zęby na starej, skórzanej torbie pocztowej. Przebudzone widokiem światła muchy, tłuką się po szybach, a z poza drzwi do kuchni prowadzących słychać jakieś głośne chrapanie. Pan pocztmistrz, wybladły i zaspany, z oczami zaczerwienionemi, przegląda i segreguje listy, macając je palcami, przeglądając pod światło.
Przez ten czas nie daje swemu językowi spoczynku, a ponieważ nie ma mówić do kogo, więc sam do siebie przemawia, sam sobie odpowiedzi daje.
— Dziwna rzecz — mówił półgłosem — po jakiego djabła burmistrz do Petersburga pisze... to nie bez kozery. Czuje, że wyleci, a że ma jakiegoś krewniaczka w ministerstwie, więc stara się o coś nowego. Ani chybi, że tak — ale to było do przewidzenia, podobny safanduła na burmistrzowstwie utrzymać się nie może. Miły Boże! co za głupi los! taki to burmistrzem jest, a ja? a ja? Zresztą niech go djabli wezmą!
Z temi słowy zawinął list w pakiecik i odrzucił na bok. Zaraz jednak wziął następny.
— Oho! jest i nasz kochany księżulko! Do braciszka liścik, do braciszka! Szczęśliwy ten braciszek, księdza w rodzie ma i jeszcze takiego księdza! Ale to szczęścia potrzeba — ja naprzykład mam cztery siostry i ani jedna księdzem nie jest, ani jedna grosza mi nie przyśle! a kanonik pcha w swego braciszka jak w dziurawy worek, co miesiąc trzydzieści rubelków, pięćdziesiąt rubelków jak drut! myśli tylko o tem co szanownemu braciszkowi potrzeba. Szczęście! psie szczęście, dalibóg! a porządny człowiek tymczasem po ośmnaście groszy za mięso płaci! żeby ich djabli wzięli!
Ze złością odrzucił na bok list kanonika i dalsze pospiesznie przeglądać zaczął, nie przestając robienia uwag nad niemi:
— Jest! podoba mi się! Znowuż Zosia Sałacka pisze czuły liścik do swego obiboka. Założyłbym się, że w sekrecie przed matką. Ona myśli, że się ten fidryganc naprawdę z nią ożeni... Czekaj babka latka, czekaj piękna Zosiu! Gałgan! jakie to ma szczęście do kobiet! taka śliczna dziewczyna za nim szaleje. Mam wielką ochotę skręcić łeb temu listowi... ale zresztą co mi tam do tego, tem bardziej, że jest w stemplowej kopercie! Niech idzie na złamanie karku!... I ta także wybrała się w pogodę! Stara Koprzycka pisze do Jagodkiewicza, o pieniądze się znowu upomina. Czekaj babo! zobaczysz swoje pieniądze na Józefata dolinie! Jagodkiewicz nie warjat, żeby miał długi płacić. Wie, że Koprzycka na proces nie ma trzech groszy. Znam ja jego interesa, jak swoją własną kieszeń! Zresztą, pal ich kaci! Niech tam sobie piszą. Mają czas na pisanie, niech bazgrzą!
Na chwilę dał wypocząć niespracowanym ustom.
Wziął pudełko z tytoniem i bibułką, zręcznie papierosa skręcił i otaczając się kłębami dymu, wpadł w zamyślenie poważne. Potarł kilka razy czoło, faworytki rudawe przygładził i uśmiechnął się. Widocznie przyszła mu na myśl jakaś kombinacja finansowa, gdyż trzeba wiedzieć, że pan pocztmistrz miał się za finansistę wielkiego i do obrotów pieniężnych uczuwał pociąg szczególny.
Z zadumy chwilowej ocknął się nagle, gdyż usłyszał chrapliwy dźwięk trąbki, rozlegający się w oddali.
— Aha! już jedzie, pilno mu! Dalibóg! dziwna rzecz, jacy tu pospieszni ludzie ci poczthalterowie na bocznych traktach! jednego dnia o pięć godzin się spóźni, drugiego o trzy pospieszy. Dziś mu było pilno, widocznie chciał się wcześniej spać położyć...
Pan pocztmistrz spiesznie zabrał się do ekspedjowania listów. Najprędzej załatwiał się z żydowskiemi kartkami, pisanemi alfabetem hebrajskim, te najmniej były dla niego ciekawe. Natomiast inne, niehebrajskie listy, ulegały surowej bardzo kontroli. Każdy z nich był przeglądany do światła i badany troskliwie.
Pomiędzy innemi, szczególną uwagę pocztmistrza zwrócił na siebie list jeden w jasno popielatej kopercie, adresowany po francusku do Drezna.
— Hm! hm! — mówił pocztmistrz — młody Zakrzewski prowadzi szczególnego rodzaju korespondencje. Ten liścik pachnie — ale czem?
Jak gdyby chcąc odpowiedzieć na to pytanie, przyłożył list do nosa i wąchał.
— Róża nie róża — jasmin nie jasmin — więc cóż u djabła?
Pociągnął mocniej jeszcze.
— Wiem już, wiem — rzekł — to fjołek? Ale ciekawa rzecz, zkąd on ma teraz fjołki? Już przecież po świętym Janie. Aha! to są doniczkowe, wiem, wiem, domyślam się, stary kochał się także w kwiatach, oranżeryjkę, treibhauzik założył. Teraz synalek ma z czego kwiatki rwać i komu posyłać. Ha! ha! ale komuż u licha? to nam dostatecznie wyjaśnia adres: madame la baronne de... de de Rosenkampf... pfiu! barone, barone! Niech go psy zjedzą! dobrze lokuje swoje fjołki! Powiadam jednak, że to się nigdy nie ukryje!...
Pocztmistrz z wyrazem zadowolenia na twarzy wąchał liścik. Zdawałoby się, że chce pochłonąć w siebie wszystek zapach adresowany do baronowej. Wtem we drzwiach ukazał się pocztyljon.
— Proszę wielmożnego naczelnika — rzekł — niech wielmożny naczelnik daje poćtę.
— Idź do djabła! czas jeszcze.
— A tak, czas! u wielmożnego naczelnika zawdy czas, a nim wielmożny naczelnik torbę zapieczętuje, nim ja ślepego do tamtej stacji znów dopcham, to będzie późno, nasa poćta nie pójdzie, a mnie tamten naczelnik przykazował, co jak się jeszcze raz spóźnię, to mi gęby nabije, a ja powiedziałem, żeby się lepiej, niby tamten naczelnik, z samym wielmożnym naczelnikiem rozmówił. Zawdy panowie między sobą to prędzej...
— Cicho, ośle, idź lepiej do konia!
— A tak, idź ośle do kunia, a później ciągnij ośle kunia za ogun, bo kuń ledwie nogami rucha... dobrze wielmożnemu naczelnikowi gadać.
— No, nie nudź, nie nudź już, za dziesięć minut pocztę dostaniesz... Trzymaj świecę, pieczętować będziemy.
Maciek, który, jak twierdził jego chlebodawca, trąbił lepiej niż Rajczak, trzymał świecę, a pocztmistrz pokładł listy w torbę i wyciskał pieczęcie na przyczepionem do sznurka drewienku.
Nareszcie po dziesięciu minutach rzeczywiście już torba leżała na dnie biedki, a biedka toczyła się po nierównym bruku miasteczka. Na stole, oprócz różnych strzępków papieru, pozostał jeszcze list w jasno-popielatej kopercie.
Pocztmistrz wąchał go, ważył w ręku, patrzył w rożek koperty, jak sroka w pustą kość — i w domysłach się gubił.
— Barone, barone?! to jużcić żona barona! a baron to niby trochę mniej niż hrabia, trochę więcej niż szlachcic... Rzeczywiście to baronowa... fiu! fiu! gdzie to strzela i fiołki posyła! Założyłbym się, że to fiołki... wreszcie zobaczymy.
Wziął mały nożyk kościany, podłożył go pod brzeg koperty i powoli, powoli a zręcznie przesunął go w jednym i w drugim kierunku.
Tajemnica wykryła się, w liście były rzeczywiście fiołki.
— A co! — zawołał z tryumfem pocztmistrz — niechże teraz kto powie, że ja nie mam nosa!? Powiedziałem fiołki! i są fiołki jak drut! Najprawdziwsze fiołki amerykańskie, pełne, muszę się umizgnąć do ogrodnika, żeby mi dał ze dwie takie doniczki. Zapewne jest to głupstwo ale ładnie pachnie... A teraz zobaczmy co tam jest więcej.
Zręcznie wydobył list, rozłożył go i rzucił z niechęcią.
— Djabli nadali z tą francuzczyzną! Nie rozumiem, dalibóg! Tyle mamy mądrych przepisów, a nie posiadamy prawa, zabraniającego pisania listów w językach obcych! Istna wieża babel! Żydzi korespondują po hebrajsku, jak w Jerozolimie — szwaby po niemiecku — a zakochani panicze prowadzą romanse po francuzku. Żeby to zależało odemnie, tobym bezwarunkowo zabronił! zabroniłbym — i ani gadania. Co za głupota!!
Zaklnąwszy siarczyście pan pocztmistrz, do osobnej szufladki list wrzucił, na klucz go zamknął i udał się na spoczynek, dumając w jaki sposób poznać tajemnicę owej korespondencji. Nie było to zresztą rzeczą trudną, gdyż miał przy sobie starą ciotkę, ex-guwernantkę, przy pomocy której można było list przetłómaczyć.
Zasnął więc poczciwiec snem sprawiedliwego, spokojny, że ciekawości jego stanie się zadość.
Na drugi dzień, około południa, już cała inteligencja miasteczka opowiadała sobie nawzajem o nadzwyczaj romantycznych przygodach młodego Zakrzewskiego zagranicą. Wersje przechodząc z ust do ust olbrzymiały, rosły, potęgowały się, a pod wieczór z przygód tych zrobił się już dramat z pojedynkiem, śmiercią, wykradzeniem i wszystkiemi niezbędnemi akcesorjami. O Zakrzewskim poczciwe kumoszki opowiadały sobie jako o bohaterze dwudziestu czterech romansów, a nawet pani burmistrzowa rozkazała wzmocnić straż nocną z obawy, aby jej kto nie porwał.
W dzisiejszych czasach można się wszystkiego spodziewać!!
Do regenta sam pan pocztmistrz osobiście z raportem pobiegł.
— Widzi szanowny regent dobrodziej — mówił — tam jest coś złego! ja to od razu przeczułem.
Regent nie lubił plotek — zbył więc gościa dość zimno.
— Cóżeś pan przeczuwał właściwie? — zapytał.
— No, romans! romans, panie regencie.
— A więcej?
— Jakto więcej? czyż to jeszcze mało? romans, liścik...
— Czytałeś je pan? — zapytał regent.
Pocztmistrz zaczerwienił się.
— Jakto? ja miałbym czytać listy! co też pan dobrodziej powiadasz? takie nadużycie!
— Więc zkąd pan wiesz o liścikach i zkąd supozycja romansu?
— A przepraszam, to już mogę wiedzieć... primo listy pisane do kobiety, secundo po francuzku, tertio pachną fiołkami.
— I to pan wiesz?
— Ano wiem... bom wąchał... przecie list wąchać wolno... Wąchałem własnym nosem i jeżeli nie było w liście fiołków, to niech mnie, niech mnie... miljon kroć...
— Daj pan pokój — rzekł regent chłodno. — Czy w tym liście były fiołki, czy narcyzy, to doprawdy wszystko jedno, jak dla mnie przynajmniej. Obojętnym też zapach listów powinien być i dla pana. Właściwie nawet nie wiem, dla czego mi pan to opowiadasz? Znasz mnie pan, że plotek nie lubię, że mam swoje zajęcie i tego pilnuję, w cudze sprawy nosa nie wtykam...
— Więc podług pana regenta ja jestem plotkarz? ja?
— No, nie mówiłem tego wprost.
— Tak, nie wprost! tylko boczkiem, przez elewację! Rozumiem, rozumiem! to trudno, jesteśmy w małem miasteczku! tu przyjacielskie zwierzenie się, poufne... nazywa się plotką. Ha! ha! żałuję, żem panu dobrodziejowi próżno czas zajmował.
— Hm... prawda! czas stracony wogóle już powetować się nie da. Szkoda wielka, że zapominamy zbyt często o tej prawdzie.
— Śliczny morał! głęboki morał! ja także czasu nie tracę i dla tego pożegnam, pożegnam pana regenta dobrodzieja. Najniższy sługa...
Regent nie zatrzymywał gadatliwego gościa; z grzecznością i uprzejmością do samych drzwi go odprowadził.
Pocztmistrz pobiegł w miasteczko, nazywając regenta w myśli głazem i starą mumią, której nawet najciekawsza wiadomość zaciekawić nie może.
Po odejściu gościa regent usiadł w fotelu i zamyślił się smutnie. Plotek nie lubił, brzydził się niemi, relacji gaduły słuchać nie chciał, ale wiedział jednak, że nie masz dymu bez ognia, i że w owych wersjach i pogłoskach bezsensowych jest pewna doza prawdy. Jako człowiek, znający życie i ludzi, z kilku małoważnych na pozór wskazówek domyślał się nieraz i odgadywał wiele, a zwykle trafnie.
I teraz więc zamyślił, zadumał się smutnie. Przypomniał sobie dawne ze starym Zakrzewskim stosunki, przyjaźń, jaka ich obu łączyła. Zadumał się i już przez cały wieczór słowa z niego dobyć nie było sposobu.


VII.

Upłynęło kilka tygodni.
Nastały gorące dnie lipcowe, słońce paliło jak ogniem. Żniwo rozpoczęło się już w całej pełni, a urodzaj był dobry, zboże gęste, wysokie, pogoda sprzyjała zbiorom.
Pan Kajetan przez cały dzień prawie z konia nie zsiadał. Gospodarstwo było duże, pola dalekie, więc też dobrze uwijać się musiał, żeby wszędzie być, wszystkiego dojrzeć i dopilnować.
Pomimo jednak świetnego urodzaju, pomimo że o robotnika było nietrudno i ludzie spieszyli chętnie do żniwa, stary gospodarz był zły i niezadowolony. Marszczył groźnie brwi krzaczaste, za wąs siwy targał i spluwał ze złości.
Nie w lepszym też humorze była i pani Karwacka.
Ta gniewała się nieustannie na wszystkich i na wszystko, nawet pan Stefan, chociaż gość tylko, nie mógł uniknąć jej złego humoru. Często odpowiadała mu cierpko i złośliwie.
W tej chwili właśnie Celinka i Mania znajdowały się w ganku, otoczonym cienistemi festonami dzikiego wina — i zajęte były robótką.
Obie smutne były i milczące. Nawet Mania, zawsze wesoła, żywa, figlarna, miała minkę poważną i zamyśloną.
Pani Karwacka, trzymając pęk kluczyków w ręku, wyszła także na ganek.
— O czem tak rozprawiacie, panienki? — zapytała.
— My? kochana ciociu — odrzekła Celinka — my wcale nie rozprawiamy.
— Tak — dodała Mania — od obiadu nie przemówiłyśmy do siebie ani słowa.
— Smutno wam?
— Nie, ale, proszę cioci, nie mamy też żadnego powodu do radości.
— Owszem, owszem, macie i bardzo ważny powód, powinnyście się cieszyć i radować, skakać z radości nawet!
— Nie wiemy o niczem, cioteczko.
— A, nie wiecie? udajecie że nic nie wiecie, to mi się podoba doprawdy! jestem zachwycona tą nieświadomością.
— A co cioteczka ma na myśli?
— A cóż? wasz gagatek, wasz kochany braciszek, wasz opiekun, zastępca waszego ojca! przepędza czas bardzo przyjemnie, bawi się — i podobno zagranicą.
— On jest w Warszawie, cioteczko, interesami się zajmuje.
— Ładne interesa, piękne interesa!
— Cóż my możemy wiedzieć o nich, moja ciociu?
— Tak, zapewne. Wydają się potrochu wszystkie piękne sprawki, wydaje się wszystko. Naprzód on wcale nie jest w Warszawie, to fakt. Pan Kajetan jeździł tam przecie, obszedł wszystkie hotele, szukał w biurze adresowem, nie ma go.
— To niepodobna!
— Nie niepodobna, tylko najprawdziwsza prawda. Już daruj mi, Celinko, ale Warszawa nie stóg siana a pan Stanisław nie igła, znaleźćby go można, tem bardziej, że robiono wszelkie poszukiwania. Po za tem wykryło się, że gagatek brał paszport zagraniczny — dalej pan Kajetan wyśledził także, że on był w Warszawie, że stał w hotelu i że ztamtąd zawieziono go na kolej wiedeńską... Czegoż chcecie? pojechał się bawić gagatek!
— Cioteczko! może go jaki pilny interes powołał?
— Wiemy coś i o tem — powołał go interes, rzeczywiście pilny bardzo, jakaś baronowa niemiecka! Całe miasteczko aż się trzęsie — braciszek wasz jest bohaterem dnia! Pięknie, pięknie! nie ma co mówić.
— A, ciociu, ktoby tam plotkom wierzył?
— To dobre, ktoby wierzył? Dziwię ci się, Celinko, że chcesz być adwokatem w złej sprawie, ty taka poważna panienka, taka sensatka.
— Przedewszystkiem nie oskarżam, nie mając dowodu.
— Jakichże dowodów żądasz więcej? czułe liściki pisze, fiołki posyła, a później znika nagle z horyzontu; gdzież się podział? naturalnie nie pojechał na księżyc, tylko do tej swojej dulcynei! I żeby to co porządnego było, ale jakaś baronowa niemiecka, podobno wdowa, awanturnica jakaś, a może nawet żydówka, ładna historja, caca! gagatek caca. No, ale że Stanisław, to już się nie dziwię, on od urodzenia miał bzika...
— Ciociu!
— Miał bzika, powiadam wam sumiennie, że miał bzika, ja to już dawno wiedziałam. Widocznie był zakochany, lecz że pan Stefan na to pozwolił, to mi się w głowie nie mieści.
— Ależ cioteczko, w jaki sposób pan Stefan mógł wyjazdowi Stasia przeszkodzić.
— Eh, kochanie, ten twój pan Stefan to ciepłe kluski, ciamajda! powinien mu był powiedzieć: nie jedź — i rzecz skończona!
— A tamten mógł powiedzieć: jadę — i rzecz skończona — odezwała się Mania — przecież Staś jest dorosły, a pan Stefan nie jest jego guwernantką.
— Ale zawsze przyjaciel, człowiek rozsądny, perswadować powinien.
— O, ciociu kochana — odezwała się Celinka — co do Stefana... co do pana Stefana, to ręczę, że jeżeli wiedział o zamiarach Stasia, to perswadował z pewnością.
— Ręczysz? ty ręczysz, Celinko?!
— Ręczę, cioteczko.
— Winszuję, winszuję, ale ja bym nie ręczyła.
— A to dla czego?
— Za żadnego mężczyznę nie można ręczyć... to przewrotny, szkaradny ród, to wszystko ciemięgi albo pustaki.
— Pozwoli cioteczka, że co do pana Stefana zrobimy wyjątek.
— Nie wiele wart ten twój pan Stefan; żeby miał więcej energji, toby waszemu gagatkowi głupstwa zrobić nie pozwolił.
Celinka westchnęła.
— O! wzdychaj, wzdychaj, bo jest czego. Kochany Stasieczek zostawił nas w ślicznem położeniu. Jak Karczówka Karczówką, jeszcze podobnej biedy i takiego galimatjaszu nie było.
— A cóż się stało, cioteczko?
— Nic, nic się nie stało, tylko pan Kajetan omało nie oszaleje, a ja przy nim także; co było gotówki w kasie, to kochany Stasieczek zabrał, podatków nie ma czem zapłacić! rata Towarzystwa kredytowego zalega! co więcej nawet — na robotników brakuje.
— Cioteczko droga, w takim razie, zanim Staś powróci, należałoby uciec się do kredytu — nie sądzę, żeby nam go odmówiono. Pierwszy lepszy kupiec w miasteczku da; przecież ojczulkowi, o ile pamiętam, narzucano się z pieniądzmi.
— Ojczulkowi może, ale braciszkowi nie — on się już urządził, już, już! Celinko, pod tym względem odrodził się, nie był wcale safandułą!
— Nie rozumiem cioci.
— To spytaj się pana Kajetana, on ci powie. Kochany Stasiunio tak się zgrabnie uwinął, że sprzedał trzy czwarte zbiorów!
— Niepodobna.
— Tak dalece podobna, że żyd już tu wczoraj przyjeżdżał, uprzedzał, że za trzy tygodnie ma pierwszy termin odstawy. Ja i pan Kajetan głowy tracimy, gdyż położenie jest bez wyjścia. Cóż teraz zrobicie? jaką znajdziecie radę?
— Ja napiszę do Stasia — rzekła poważnie Celinka.
— Proszę! napiszesz? a on posłucha cię natychmiast! przyjedzie, przeprosi i przyrzeknie poprawę! Taki poczciwy, potulny chłopaczek!
— Jednak napiszę, ciociu i jestem przekonana, że posłucha głosu siostry. Staś może postąpił nieoględnie... ale serce ma dobre.
— Postąpił nieoględnie! jak ty zbyt oględnie powiadasz. Szczególnie pobłażliwą jesteś Celinko... szczególnie wyrozumiałą. Zbyteczna czułość, jak cię kocham. Kto jest taki dobry, to mu kołki na głowie będą ciosać! Zresztą pisz sobie, pisz kiedy ci się tak podoba, tylko nie wiem, dokąd wyślesz ten list?
— Ach! to prawda, nie mamy adresu!
— A widzisz, braciszek tak dalece was kocha, że nawet nie raczy powiedzieć, gdzie jest.
Celinka oparła piękną główkę na dłoni, Mani łzy kręciły się w oczach.
— Źle, źle — mówiła dalej ciotka — wiedziałam od razu, że tak będzie, od pierwszej chwili... jak tylko przyjechał i zamiast zająć się gospodarstwem, spać poszedł — powiedziałam, że to nic dobrego i później przeczuwałam to, przewidywałam ciągle.
— Czemuż więc ciocia nie starała się zapobiedz złemu?
— A cóż miałam zrobić? ja słaba kobieta! Zresztą, dość było spojrzeć na niego. Człowiek, który ubiera się w jakieś pstre kurtki i nosi płaszcz z rękawami, jak skrzydła nietoperza, będzie ci akurat słuchał starej ciotki, zważał na to co ona powiada! To fircyk, elegant, nikogo nie ma za hetkę pętelkę nawet. Samolubny, uparty! od dziecka był takim. Tu żadna guwernantka wybyć nie mogła, tak każdej dokuczył! pamiętam ja jego sprawki! Teraz, jak widzę, jest to samo, z tą różnicą, że jak był mały, to robił małe psoty, a jak urósł to popełnia kolosalne głupstwa!
— Nie sądźmy, nie będziemy sądzeni — rzekła cicho Celinka.
— A wiesz, moja droga, że jesteś paradna! Nawet zrobiłabyś doskonale, żebyś dała swemu panu Stefanowi odkosza, a wyszła natomiast za jakiego adwokata. Oboje bronilibyście uciśnionych niewinności i przerabiali czarnych kruków na białe gołąbki... Ja ci to na serjo proponuję, Celinko, masz świetny interes do zrobienia.
— Ciociu, ciociu! dla czego cioteczka taka przykra jest dla mnie?
— Mam być słodka jak cukierek? mam być wesoła i cieszyć z figlów waszego gagatka! Wyborne dalibóg! O! masz nowy powód do radości! Pełna fura żydów wjeżdża do folwarku — czego oni chcieć mogą? Zapewne nowy figiel pana Stanisława, ach! to nie do wytrzymania — to koniec świata chyba!
Powiedziawszy to, pani Karwacka szybko w stronę folwarku pobiegła. Panienki pozostały same.
— Nie wiem, nie wiem, nie wyrobiłam sobie jeszcze dokładnego pojęcia. Słyszę tylko, że Staś dużo... niekonsekwencyj popełnił, ale wyrokować o tem nie śmiem. Wiesz, że wogóle do potępienia skłonną nie jestem, a w tym razie bardziej niż w każdym innym. Przecież to brat rodzony, brat, którego tak serdecznie kocham.
— Ty to poważnie bierzesz, Celinko, na rozum, ja zaś sercem sądzę... płaczę, bo mam podwójny żal w sercu, jeden o to, że nas Staś opuścił, że tak postępuje, jak gdyby nas nie kochał, jak gdyby nie dbał o nas... a drugi żal, drugą przykrość jeszcze mam cięższą... boleśniejszą stokroć.
— Drugi żal? jaki Manieczko?
— Ach, drugi żal ten, że teraz na tego biednego Stasia wszyscy powstają, wszyscy! Pan Kajetan się marszczy i gniewa, ciocia dobrego słowa nie powie, a w tem szkaradnem miasteczku różne głupie plotki o nim krążą. Ach, to tak boleśnie, to tak bardzo boleśnie, moja droga.
Dobra dziewczyna rozpłakała się rzewnemi łzami.
Celinka usiadła obok siostry, objęła ją za szyję, zaczęła całować i pocieszać.
— Uspokój się, uspokój Manieczko — mówiła — oto lepiej zamiast płakać, zaradzić złemu, zapobiedz. Jeżeli Staś rzeczywiście jest na złej drodze, zwrócić go z niej, przygarnąć do nas napowrót, do tego cichego domku; przykuć go łagodnością i przywiązaniem, jak łańcuchem żelaznym, tak silnie zacisnąć ogniwa tego łańcucha, żeby je żadna siła zerwać nie mogła. Ja nie wiem, czy się nie mylę, lecz według mego zdania Staś za daleko od domu się chował... więc też może i nie mógł ukochać go tak, jakbyśmy tego pragnęły. Trzeba to naprawić, naprawić koniecznie.
— Tak, Celinko, masz słuszność, ale kto tego cudu dokaże? a przedewszystkiem kto puści się w pogoń za Stasiem, kto przemówi do niego i kto go sprowadzi napowrót?
— Znajdziemy takiego — odrzekła Celinka.
— Znajdziemy? nie wiem — chyba pana Kajetana masz na myśli.
Celinka chciała odpowiedzieć, ale przerwała jej ciotka.
— No, tym razem — rzekła — gagatek jest niewinny. Przestraszyłam się tylko napróżno. Ci żydziska nie do nas przyjechali. Spieszą gdzieś na jarmark i nie wiedząc drogi, wstąpili na folwark, żeby się ludzi zapytać; ale zawsze i to niepotrzebne, po co mają kąty przeglądać — jeszcze co ukradną!
— A jednak podejrzewała ciocia Stasia, że..
— Naturalnie, naturalnie moje panny, że podejrzewałam! Kto się na gorącem sparzy, ten i na zimne dmucha. Miałam słuszne powody do podejrzeń, bo jak Karczówka Karczówką, mówiąc naturalnie o czasach waszego ojca, nic podobnego nie było. Nikt tu nie sprzedawał zboża przed żniwami, nikt nie wdawał się w jakieś dwuznaczne i wątpliwe interesa. Ale też gospodarz nie latał po świecie, jak kot z pęcherzem, ale w domu siedział i pracował, Pana Boga chwaląc. To też czy zaznałyście kiedy jaki brak, albo niedostatek?
— Przecież nie znamy go i teraz.
— Poczekajcie! poczekajcie jeszcze tylko roczek, dwa lata takiej zabawki, a będziecie w łatanych bucikach chodziły — on was wykieruje prędko, ten kochany braciszek.
Celinka podniosła się z ławki.
— Gdzież to się zabierasz? — zapytała ciotka.
— Po ogrodzie się przejdę — głowa mnie boli.
— Tak, tak, ciebie zawsze głowa boli, jeżeli kto o braciszku twoim prawdę mówi.
— Moja ciociu — zawołała Mania nieśmiało — po co i dlaczego ciągle o tym przedmiocie mówić? postaci rzeczy to nie zmieni niestety, a tylko przykrość powiększa.
— Widzisz ją! i ona także! i ona ciotce morały gada! No, moja panno, to już zanadto! doprowadzicie mnie do tego, że rzucę wszystko i pojadę. Pojadę gdzie mnie oczy poniosą, w służbę pójdę i będę więcej szanowaną, aniżeli w tym domu.
Zanim Mania zdążyła słowo wymówić, już pani Karwacka pobiegła w stronę kuchni czeladnej i po chwili do ganku dolatywały oderwane słowa gorącej rozprawy, jaką prowadziła z szafarką, z powodu przypadkowej śmierci dwojga kurcząt, które coś zadusiło.
Celinka przechadzała się po ogrodzie. Mania zamyślona machinalnie zajmowała się robótką, chociaż myśli jej błądziły bardzo daleko; biegły one gdzieś w nieznane strony za bratem tak kochanym, a tak niewdzięcznym zarazem.
Wieczór się zbliżał. Mrok zapadał, z oddali dochodziły odgłosy pieśni żniwiarzy, powracających z pola. Słońce znikało za borami, obłoki czerwieniły się na zachodzie, orzeźwiający wietrzyk chłodził po całodziennej spiekocie. Już rządca powrócił z pola i do wydawania kwitów się zabrał, a pani Karwacka, niestrudzona nigdy, pobiegła do obory gniewać się, że trawy na pastwiskach za mało, że mleka powinno być dwa razy tyle przynajmniej, że pastuch śpi przez cały dzień pod krzakiem, zamiast pilnować krów, żeby jadły i żeby napasły się dobrze.
W folwarku zwykły ruch wieczorny panował. Fornale wyprzęgali konie z wozów, szli z workami po obroki do spichrza, a niektórzy nieśli do stajni ogromne wiązki świeżej koniczyny. Żuraw w studni skrzypiał i schylał się coraz po wodę, a kilkanaście źrebaków pędziło drogą z pastwiska, wznosząc nieprzejrzane obłoki kurzawy. W okienkach czworaków i chat wiejskich błyskały już ognie, baby pospieszały z przygotowaniem kolacji dla swoich mężów, braci i synów. Pyzate, małe dzieci przewracały się na piasku, starszy jakiś chłopak coś smutnego na fujarce wygrywał, a z kościółka rozlegał się odgłos wieczornego dzwonu.
Celinka nie słyszała tych szmerów wszystkich i dźwięków, chodziła wciąż po cienistej alei, w której teraz mrok zupełny panował i cała pogrążona w dumaniach nie spostrzegła, że czas szybko ubiega, że już rosa na kwiaty a cienie na ziemię zapadły.
Dobrze już o zmierzchu przyjechał pan Stefan. Ciotka nie powróciła jeszcze z folwarku, Mania zaś usłyszawszy turkot bryczki, sprzątnęła co żywo robótkę i pobiegła do swego pokoju, aby jakiś szczegół toalety poprawić.
Stefan, nie znalazłszy nikogo w pierwszym pokoju, wszedł do saloniku, skąd drzwi właśnie prowadziły na ogród. Stanął w tych drzwiach i dostrzegł smukłą postać Celinki, wychodzącej z alei głównej na uliczkę, która biegła wśród szerokiego trawnika.
Rudzki poszedł szybko na spotkanie swej narzeczonej. Celinka ujrzawszy go niespodzianie przed sobą, wydała lekki okrzyk, w którym wszakże więcej było radości niż przerażenia — i podała mu rączkę na powitanie.
— Jak to dobrze, żeś pan przyjechał, panie Stefanie, marzyłam właśnie o tem, żeby pana zobaczyć.
— Serdecznie dziękuję. Mógłby kto myśleć nawet, że przeczułem pani życzenie i że wiedziony jakiemś natchnieniem, przybyłem tu na skrzydłach wiatru...
— Jakby to dobrze było, żeby myśli życzliwych osób przeczuciem odgadywać można.
— Niestety, panno Celino, nie doszliśmy jeszcze do tej doskonałości. Wolno nam marzyć trochę, wolno kochać, ale odgadywać myśli nie sposób. I mnie dziś nie przyniosły poetyczne skrzydła wiatru, lecz najprozaiczniejsze konie, nie przywiodło przeczucie, ale raczej... uczucie, chęć zobaczenia pani.
— Przecież, że raz to uczucie chociaż na moją korzyść przemówiło — jużeśmy nie widziały pana blisko tydzień!
— Usprawiedliwię się.
— Nie, nie ma usprawiedliwienia — trzeba pamiętać o życzliwych, bo inaczej źle będzie... ale porzućmy tę sprzeczkę, panie Stefanie, nie mogę dziś śmiać się ani żartować, bo mi jest smutno, ciężko, bo mam wielkie zmartwienie — i dlatego to teraz chodząc tu sama po ogrodzie i bijąc się z myślami, marzyłam o panu.
Stefan za rękę ją ujął.
— Powiedz mi pani swój smutek — rzekł — może będę mógł usunąć jego przyczynę.
— Powierzyć panu mój smutek? — zapytała Celinka.
— Chciałbym podzielić go z panią, może dwojgu byłoby lżej znosić ten ciężar.
— Przykry ciężar, doprawdy; nie chciałabym pana takim smutnym obdarzać podarunkiem, wolałabym stokroć dzielić się radością z tymi, którym... dla których czuję... życzliwość i przyjaźń...
— Niestety! życie nie z samych złożone jest radości, obok pięknych kwiatów są i ciernie...
— O, są, są! panie Stefanie, zaprawdę, a ten, który mi obecnie serce krwawi, szczególnie jest bolesnym.
Stefan ujął rękę Celinki.
— Kochana moja — rzekł — cóż cię tak przygnębia ciężko?
— Niestety, drogi mój przyjacielu, mamy w domu zmartwienie, tem przykrzejsze, że niespodziewane, nie oczekiwane wcale. Spadło ono na nas jak kamień!... Wszak domyślasz się panie Stefanie, o czem mówię? Bo nam życie zatruwa, spokój odbiera, a mnie, mnie gnębi najbardziej, ponieważ gubię się w domysłach, jaka jest przyczyna tej szczególnej ucieczki...
— O bracie mówisz pani, wszak prawda?
— Tak, panie Stefanie, o Stasiu.
Stefan westchnął.
— Musisz coś wiedzieć o tem panie Stefanie, musisz wiedzieć z pewnością. Na kilka dni przed wyjazdem, Staś mówił do mnie o panu z wielką sympatją, wyraził się nawet do mnie, że mając takiego jak pan przyjaciela, możemy być o przyszłość spokojne. Zdziwiło mnie to, bo Staś zimny jest zazwyczaj i obojętny i nie słyszałam nigdy, żeby o kimkolwiek z taką odzywał się czcią i sympatją.
— Nie wiele więcej wiem od pani — rzekł Stefan — wiem, że pojechał... że prosił mnie, abym podczas jego nieobecności czuwał nad wami, żebym w razie jakiej potrzeby dopomógł. Nawet dziś mam zamiar pomówić z rządcą i wybadać go oględnie, czy gospodarstwo idzie jak należy i czy jakich pilnych potrzeb nie macie.
— Według tego, co od cioci słyszę, to obecny stan interesów naszych ma być opłakany, ale mnie o to nie idzie. Jestem przecież córką gospodarza i to gospodarza dobrego, pomagałam ojcu częstokroć w prowadzeniu rachunków i pochlebiam sobie, że znam się trochę na tem. Otóż znając się, wiem, że tak zasobny, tak porządnie administrowany mająteczek, jak Karczówka, nie da się zgubić tak prędko, i wreszcie nie idzie mi wcale o straty pieniężne, gorzej bolą moralne... — gorzej boli rozczarowanie i zawód.
Stefan westchnął.
Idąc powoli, młodzi ludzie zbliżali się coraz ku dworkowi — o kilkanaście kroków odedrzwi Celinka zatrzymała się.
— Panie Stefanie — rzekła głosem cichym i pieszczotliwym — wierzyłam ci zawsze, że mnie kochasz, nigdy nie żądałam od ciebie ani poświęceń, ani dowodów przywiązania, ale w tym razie, gdy idzie o człowieka tak na sercem bliskiego — o brata.
— Rozkazuj więc pani — rzekł Stefan.
— Nie, kochany przyjacielu, jam nie do rozkazywania stworzona, ja mogę tylko prosić, serdecznie prosić, ratuj go, ratuj brata... naszego — dodała ciszej.
Stefan ujął rękę narzeczonej i ucałował serdecznie.
— Myślałem już o tem — rzekł — ale co poradzić, w jaki sposób wpłynąć na niego? Zanim odjechał, perswadowałem, prosiłem — po odjeździe powtarzałem moje prośby listownie...
— Listownie? Więc pan wiesz, gdzie on się znajduje?
— Wymówiłem się nieostrożnie, panno Celino, a zresztą przed panią nie chcę udawać... wiem, gdzie jest Stanisław, nie dalej jak wczoraj pisał do mnie.
— Co go tam zatrzymuje? dlaczego nie wraca?
Stefan zakłopotany był tem zapytaniem. Celinka nalegała.
— Gdzie jest? gdzie on jest? powiedz mi, powiedz, panie Stefanie, powiedz dla mojej spokojności, ja nie powtórzę nikomu, powiedz mi, panie Stefanie, ja tak bardzo proszę.
— W tej chwili jest pewnie jeszcze w Paryżu, następnie podobno ma jechać do Włoch.
— Po co? na miłość Boską, po co? co go tam ciągnie, co go skłania do przebiegania Europy, którą przecież zna doskonale oddawna?
Stefan niechętnie machnął ręką.
— Co go skłania? — rzekł — kobieta...
— Więc to miłość nieszczęśliwa — ach! biedny, biedny Stasieczek!
— Pani, to nie miłość — to szaleństwo.
— Dla czegoż mamy tak nazywać to uczucie? czyż Stasiowi nie dał Bóg serca, tak samo jak wszystkim innym ludziom, czyż mu nawet uczucie miłości ma być obcem, nieznanem?
— Nie mów tak, pani — rzekł Stefan z mocą — są różne uczucia. Twoja czysta i piękna dusza we wszystkiem chce widzieć szlachetne, idealne pobudki. Sama dobra i zacna, chcesz widzieć wszystko i wszystkich w jasnych i świetlanych barwach, grzązkie trzęsawisko wodnymi mchami porosłe, gotowa jesteś brać za piękną łąkę, fosforyczny blask próchna za światło...
— Ja ciebie nie rozumiem, Stefanie — szepnęła Celinka.
— Wierzę temu. Biała gołąbka nie zna życia płazów, kryjących się w mroku; oko jej nie śledzi nocnych wędrówek sów i puszczyków. Ty znasz piękniejsze, podnioślejsze strony życia, a nie masz wyobrażenia o tych odmętach brudnych, jakie ono w sobie zawiera...
— Zagadkami pan mówisz.
— Szczęśliwy ten, dla kogo ciemne strony życia pozostaną na zawsze nierozwiązaną zagadką... ale zresztą chociażbym się nie uciekał do omówień, nie zrozumiałabyś mnie pani.
— Niech i tak będzie. Już nie badam, nie pytam, nie chcę wiedzieć o przyczynie. Widzę tylko, że brat mój jest... jest... nie wiem jakiego wyrazu mam użyć.
— Szalony — odpowiedział Stefan.
— Nie — dla mnie on nieszczęśliwy przedewszystkiem i pragnęłabym go ratować. Ale cóż mogę ja, biedna wiejska dziewczyna! Panie Stefanie, cała moja nadzieja w tobie. Podźwignij go, podaj mu dłoń przyjazną...
— Pragnąłbym szczerze.
— Więc jedź, znajdź go, odszukaj. Powiedz mu niech wraca, powiedz, że my go tak kochamy, tak tęsknimy bez niego.
Stefan zamyślił się smutnie.
— Pojadę — odpowiedział. — Przyrzekam to pani.
— Ciekawam też dokąd i po co? — zapytała Mania, która niepostrzeżenie zbliżyła się do rozmawiających.
— Czy słyszałaś naszą rozmowę? — zapytała Celinka.
— Nie mam zwyczaju podsłuchiwać rozmów... doleciał mnie tylko jeden wyraz: pojadę! zapytałam więc pana Stefana, dokąd? nie odpowiedział mi wprawdzie, ale ja się też o odpowiedź nie napieram, nie jestem bardzo ciekawa.
— Zwracam uwagę pani — rzekł Stefan — że dotychczas nie dałaś mi pani przyjść do słowa, tak dalece, że nietylko nie mogłem odpowiedzieć na pytanie, ale nie zdążyłem nawet pani przywitać i uścisnąć jej rączki.
— To delikatna przymówka, że niby jestem taka gadatliwa... wszak prawda?
— Ależ, broń Boże!
— Nie, nie, panie dobrodzieju, nie trzeba się zapierać, już mówiłeś pan kilka razy, że jestem podobną do cioci, a chociaż nie ma w tem nic złego, jednak... Zresztą nie dopytuję się dokąd pan jedzie, bo bardzo łatwo mogę się domyśleć... taki zawzięty gospodarz jak pan to jeździ tylko po jarmarkach, kupuje konie, woły, krowy, a sprzedaje pszenicę, żyto, owies — same śliczne rzeczy.
— Cóż robić, panno Marjo? fiołki i róże niewieleby przyniosły dochodu, trzeba więc pszenicą handlować.
— Ale to jest najlepsze! ja kłócę się z panem a zapomniałam po co tu przyszłam. Na herbatę państwo chodźcie. Ciocia już powróciła z folwarku i oczekuje nas w stołowym pokoju. Chodźcież więc prędzej i nie dajcie czekać na siebie.
Przy dużym stole, zastawionym talerzami i szklankami, siedziała pani Karwacka. Na ukłon wchodzącego Stefana odpowiedziała uprzejmym uśmiechem.
— Gdzież to mamy zapisać? — rzekła — że pan dziś raczył sobie o nas przypomnieć. Co do mnie, straciłem już nadzieję, żeby pana zobaczyć, przed końcem żniw przynajmniej.
— Do pewnego stopnia miała pani dobrodziejka słuszność — rzekł Stefan.
— Jakto?
— Bo u mnie żniwa już prawie ukończone, bardzo malutko zostało na polu.
— No, widzicie, moje panny, co to znaczy, jak sam gospodarz jest w domu i po świecie nie lata! Skończył żniwa i kontent, teraz zabierze się do siewów, wszystko zrobi w swoim czasie — aż miło. Szkoda wielka, że nie wszyscy mają takie zasady! wielka szkoda!
Celinka widząc, dokąd rozmowa zmierza, starała się nadać jej inny obrót.
— Ale, ale, wie cioteczka — rzekła — w dzisiejszych gazetach wyczytałam dosyć pomyślną wiadomość.
— Naprzykład?
— Donoszą, że pomimo urodzaju, ceny zboża idą w górę.
— A, masz rację, to jest bardzo pomyślna wiadomość, szczególniej dla waszego kochanego braciszka... będzie miał więcej pieniędzy na koszta podróży. Wszak prawda, panie Stefanie?
— Proszę pani, zanim to podwyższenie cen nastąpi, to Stanisław będzie już w domu.
Pani Karwacka już chciała odpowiedzieć, lecz nagle przypomniała sobie, że ma coś do powiedzenia szafarce; zerwała się więc z krzesła i pobiegła szybko do kuchni.
Mania usiadła przy fortepianie i jedną ręką jakąś melodję wygrywać zaczęła. Celinka wróciła do przedmiotu, który ją tak bardzo zajmował.
— Więc dotrzymasz pan przyrzeczenia? — szepnęła do Stefana.
— Nie zawiodę pani, muszę tylko poczynić odpowiednie rozporządzenia w domu i za tydzień, półtora najdalej, przyjadę panią pożegnać.
— Dziękuję serdecznie, dziękuję panu i spodziewam się, że zechcesz pan napisać coś z drogi. Ja wiem, że żądam od pana może za wiele, że ten wyjazd nie jest panu na rękę, ale dla spokojności mojej musisz to zrobić. Co się tu u nas dzieje teraz, trudno sobie wyobrazić. Ciocia ciągle tylko o tem mówi, ciągle na Stasia narzeka i nam obudwom dokucza, jak gdybyśmy były co winne temu, że nas Staś porzucił? Jakbyśmy przyczyniły się do tego! Mnie to wszystko bardzo ciężko dolega — a i Mania także, chociaż taka wesoła na pozór, płacze często. Kryje się ona ze smutkiem swoim i łzami, lecz ja widzę doskonale jej zmartwienie i boleść. Wogóle, panie Stefanie, od niejakiego czasu nad naszym cichym domem zawisła ciężka chmura. Ostatnie chwile życia naszego ojca jeszcze stoją świeżo w pamięci, jeszcze łzy po tej bolesnej stracie nie obeschły, a tu znowu spada na nas nieszczęście, tem przykrzejsze, że nawet nie możemy sobie zdać z niego sprawy dokładnie, nie możemy zrozumieć właściwych jego pobudek i przyczyn. Cała nadzieja nasza w tobie, panie Stefanie.
Długo jeszcze mówiła Celinka głosem przyciszonym, a w modrych jej oczach jaśniały łzy. Później gdy pani Karwacka do pokoju wróciła, rozmowa przeszła na inne kwestje, ogólniejsze i trwała dość długo, tak, że gdy się pan Stefan do odjazdu zabierał, było już blisko północy. Po odjeździe gościa, pomimo pory spóźnionej, w pokoju panien długo jeszcze paliło się światło.
Siostry rozmawiały z sobą, pocieszały się nawzajem i dopiero gdy się już brzask na wschodzie pokazywał — usnęły.



VIII.

Regent siedział w swoim gabinecie i pracował nad ułożeniem jakiegoś trudnego kontraktu. Wśród obłoków dymu cygarowego, ledwie widać było głowę jego łysą, pochyloną nad papierami. Widocznie musiał być bardzo zajęty, gdyż nie słyszał, że ktoś do drzwi zapukał dyskretnie, i dopiero powtórne, tym razem głośniejsze pukanie, zwróciło jego uwagę.
— Proszę wejść — rzekł głosem cierpkim, niezadowolony widocznie, że mu przeszkadzają w robocie.
Do gabinetu wszedł stary rządca Karczówki.
Na ogorzałej jego twarzy znać było zakłopotanie i zmartwienie.
— Witam, witam, pana Kajetana kochanego — rzekł gospodarz — dawno już nie miałem szczęścia oglądania go u siebie.
— Ja bo, panie regencie — rzekł, ściskając z uszanowaniem podaną sobie rękę — oprócz w folwarku i w polu nigdzie nie bywam, chyba potrzeba wypędzi, albo bieda.
— O! o! bieda!? nie gadajżeż przecież, gdzie, ale u was biedy nie ma. Siadajno, panie Kajetanie, cygarko zapal, pogadamy sobie — zdrowiście?
— Bogu dzięki, panie regencie. Pani Karwacka trzyma się zawsze ostro, o pannach zaś to nie ma co i mówić.
— Urodzaj, Bogu dzięki, macie.
— A jest... nibyto... ale i cóż z tego, kiedy na wszystko urodzaj. Jest wprawdzie pszenicy i żyta dość, ale też i kłopotów co niemiara. Młody pan przyjechał, zakręcił się, no — i takiego bigosu narobił, że choć łbem o mur tłucz teraz!
— No, no, ja to coś z boku słyszałem, ale prawdziwych szczegółów nie znam. Powiedziano mi, panie Kajetanie, niechże się raz prawdy dowiem.
— Właśnie, proszę pana regenta, nie z czem tylko z prawdą tu przyjechałem: trochę z własnej woli, a trochę z woli pani Karwackiej — rady potrzebujemy poczciwej.
— Wiecie, że tej nie odmawiam, a wam tem bardziej — mów pan więc o co idzie?
— Widzi pan regent dobrodziej, to jest tak: Co po czem zasiać, jak głęboko orać, kiedy gnój wozić i gdzie? — to ja wiem, na to mam rozum — ale z żydami interesów prowadzić, kłócić się z nimi nie umiem, jak Boga kocham, nie umiem. Jak mi stanie nad karkiem, jak zacznie szwargotać i targować się, a nudzić a dokuczać, i to Bóg widzi, że niesłusznie, tobym tylko, powiadam panu regentowi, złapał za łeb i za dziesiątą granicę wyrzucił! Aż ręka świerzbi, prawdziwie! Za nieboszczyka nie znaliśmy tego, za nieboszczyka żydzi nam się kłaniali — pan Stanisław znów widocznie chce, żebyśmy się kłaniali żydom. Ja już, proszę pana regenta, za stary jestem na to, już mi kark zesztywniał! Naturalnie trzymam się do jakiegoś czasu, ale jak mi się naprzykrzy, to rzucę wszystko — i niech sobie robią co chcą, bo już wytrzymać niepodobna!
— Gorączka z pana, panie Kajetanie, gorączka! tak się o interesach nie rozmawia. Trzeba wszystko brać na zimno, rozważnie, a co się tyczy porzucania, to się nie odgrażaj, bo nie porzucisz, bo cię znam, żebyś w piekło poszedł za niemi.
— No, to prawda, ale wszystko ma swoje granice.
— To znowu inna kwestja. Tymczasem powiedzże mi co jest?
— A cóż ma być — kapusty panicz narobił i pojechał.
— Jakiej kapusty?
— Kapusty! panie regencie! bigosu takiego, że jak człowiek pomyśli, to się kwaśno w gębie robi.
— Mianowicie?
— Naprzód zabrał mi wszystko co tylko miałem w kasie. Niewiele tam tego było, ale zawsze... Rata Towarzystwa niezapłacona, podatki i robociznę płaciłem swojemi. Dotychczas to jakoś wystarczyło, ale teraz, gdy się i te moje biedne kilka tysięcy rozlazły, rób co chcesz, na przyszły tydzień robotnika nie zapłacę.
— To nie dobrze — mruknął regent.
— To nietylko nie dobrze, panie regencie, ale uczciwszy uszy — to paskudnie! Cóż ja zrobię? będę prosił Kaśki, albo Magdy, żeby mi na kredyt do żniwa chodziła? ale nie koniec na tem — zaczynają nas żydzi najeżdżać.
— Po co? — zapytał regent.
— Po zboże, panie regencie, po zboże. Narobił pan Stanisław kontraktów, na pszenicę, na żyto, dał najniegodziwsze terminy — teraz upominają mi się już o dostawę... Powiadam panu regentowi, pomarnował poprostu za psie pieniądze.., a opisali go żydzi jak węża! Są takie kontrakty, że gdyby nieboszczyk z grobu wstał a zobaczył, toby drugi raz dostał zapalenia mózgu i umarł... Jak mi Bóg miły, panie regencie, takby umarł, jak dwa razy dwa cztery.
— A czy niewiadomo panu, dużo tam tego zboża na ogół sprzedano?
— Alboż ja wiem? mnie się zdaje, że nawet nie będziemy mieli tyle wszystkich zbiorów, nie mówiąc już nic o zasiewie, ordynarji i o tem, co na własny użytek potrzeba.
Regent przeszedł się kilkakrotnie po pokoju.
— To źle, to bardzo źle — mruczał pod nosem.
— Tak, tak, panie regencie, to casus paskudeus — przytwierdzał rządca — bo to łatwiuteńko jest w takie błoto wleźć, ale wyleźć z niego, jak dla mnie przynajmniej, nie sposób — ja straciłem głowę ze szczętem!
Regent uśmiechnął się.
— Bój się Boga, panie Kajetanie, nie zróbże tego co mówisz i nie strać głowy ze szczętem, bo któżby gospodarstwo w Karczówce prowadził?
— Dobrze to panu regentowi śmiać się, ale mnie djabelnie gorzko w takiem położeniu. Nie mam wyobrażenia jak sobie radzić...
— Więc powiadasz pan, że wasza kasa pusta?
— Jak stodoła na przednowku, panie regencie.
— I rata Towarzystwa Kredytowego nie zapłacona?
— Grosza złamanego na to nie mam.
— A nie próbowaliście zkąd dostać?
— My nie, ale dobrzy ludzie próbowali nam dać... Tylko widzi pan regent dobrodziej, nijako było przyjmować. Nawet pani Karwacka mówiła, że niech Bóg broni, że byłoby to w złym tonie, czy w złym sosie, jak ona tam powiada. Na moje zdanie, namyśliwszy się, tobym wziął i podziękował poczciwemu człowiekowi, że nas ratuje w kłopocie i procentu nie zdziera, ale jak nie, to nie. Nie wypada i dosyć.
— A któż wam robił taką ofertę?
— Któżby panie, jak nie ten młody, z Dębowej, co się z panną Celiną ma żenić. Przyjechał do mnie na pole, dopytywał się: a co? a jak? a czy wam czego niepotrzeba? ale że ja mam ten zwyczaj, że zanim raz gębę otworzę, to się cztery razy poradzę... więc odpowiedziałem ot tak, ni w pięć, ni w dziewięć, a wieczorem poradziłem się żony. Żona moja powiada, że to jakoś nie apropo, ale każe mi się radzić pani Karwackiej. Pani Karwacka powiada, że to w złym sosie, ale dodaje: poradź się pana regenta. Co powie pan regent? jeszcze nie wiem, ale tymczasem rozpacz się mnie czepia...
— No — rzekł po namyśle regent — tak między nami powiedziawszy, to rzeczywiście od pana Stefana przyjmować pomocy pieniężnej nie wypada. Co innego gdyby się już ożenił, ale tak nie można. Nie — stanowczo nie można.
Rządca westchnął.
— A cóż robić? — zapytał.
— Przedewszystkiem głowy nie tracić, to pierwsza rzecz — po drugie zbadać dobrze interes.
— Co tu badać? golizna aż piszczy... kasa pusta, a żyd woła o zboże — no, i już po zbadaniu.
— Dobry z ciebie gospodarz, panie Kajetanie, ale administrator i finansista, jak widzę, nie tęgi.
— Być może, nie przeczę; wierzę w to nawet, bo mi moja żona już od lat dwudziestu powiada, że do spekulacji głowy nie mam.
— W tym razie o spekulacje nie idzie, tylko o to, żeby się nie dać zarzynać tępym nożem. Widzisz pan, tak zrobimy: ileż ci potrzeba na bieżące wydatki?
— Tymczasem chociaż z kilkaset rubli.
— Więc dobrze, a pomówię dziś wieczór z kanonikiem. Ja dam trochę, on trochę i zapłacimy Towarzystwo oraz zasilimy waszą chudą kasę. Oddacie nam za rok i zapłacicie szósty procent. Za życia nieboszczyka Zakrzewskiego tak samo bywało. Jak ja potrzebowałem pieniędzy, to brałem od niego, on znowu odemnie i płaciliśmy sobie sześć od sta... jak widzisz, panie Kajetanie, nie wiele. Urodzaj tego roku macie piękny, zboże podobno dobrze sypie...
— Próbowałem już żyto — jest dobre siedm ćwierci.
— Widzisz więc, że będzie z czego oddać.
— Nic nie widzę, bo to zboże przecież zakontraktowane — stoi jak wół, czarno na białem.
— Mój panie, wiele to rzeczy stoi czarno na białem! a jednak nie taki djabeł straszny, jak go malują. Który to żyd ma owe kontrakty?
— A ten... jakże go tam?... Wigdor.
— Znam go dobrze. Wigdor Katz.
— Ten sam, panie regencie, ten sam... zawsze zapominam jego nazwiska.
— Otóż ja z nim pomówię i mam nadzieję, że owe kontrakty od niego odbiorę; właściwie powiedziawszy niewiele one są warte, ale dla miłego spokoju wolę się z nim porozumieć w drodze dobrowolnej. Ten żyd ma ze mną rozmaite interesa, sądzę więc, że trafię z nim do ładu. W każdym razie wypadnie mu coś bonifikować.
— Niby jakto?
— No, odczepnego mu dać, bez straty nie obejdzie się, ale starać się będę, żeby ta strata nie była duża.
— Więc panie regencie, ja nie będę potrzebował odstawiać mu pszenicy?
— Tak mi się zdaje.
— Bogu dzięki! Teraz będę miał spokojną głowę przynajmniej! nie będę się z tymi łapserdakami ujadał, a doprawdy tak czasem ręka świerzbiała, że człowiek tylko pięści ściskał.
— Prędki dobrodziej jesteś, bardzo prędki... ale otrząśnij się ze smutku — wszystko się jakoś połata. O żyda bądź spokojny, o Towarzystwo także, a co się tyczy gotówki, to jutro ją otrzymasz. Zdaje mi się, że kanonik wybierał się do was, to przy okazji zawiezie — ja nie będę miał czasu.
— Doprawdy, panie regencie, sam nie wiem jak mam dziękować... niech Bóg da zdrowie... bo doprawdy żebym się Pana Boga nie bał, tobym się już chyba obwiesił na starość w tych opałach.
Regent się roześmiał.
— Nie gadajże dobrodziej głupstw, proszę cię, a zamiast podziękowania, przyszlij mi przy okazji kilka szczepów ładnych gruszek do mego ogródka, bo wyobraź sobie, że mi tej zimy kilka sztuk wymarzło.
— Panie regencie dobrodzieju, żebym miał nie wykopać, ale własnemi rękami z ziemi wygrzebać, to wygrzebię i przyszlę co najpiękniejszych. Mamy niezgorszego badylarza, dobrze szkółek pilnuje, to też przyszlę samych pięciolatków w koronach, a wybiorę gatunki, jakie tylko mamy najlepsze. Niech tylko pan regent dobrodziej każe doły powykopywać tymczasem, to panu cały ogród zasadzimy, u nas tego dobrego dosyć, bo nieboszczyk kochał się bardzo w ogrodzie.
— Dobrze, dobrze, panie Kajetanie, skorzystam z waszej grzeczności, a doły niedługo przysposobić każę. Wiesz, że ogród to już moja słabość, niewinna słabość co prawda, ale zawsze słabostka. Przywiązuje się człowiek do rośliny, gdy ją własną ręką wypielęgnuje. Nie dziw się temu.
— Co się dziwić, panie regencie! Ja sam, jak spojrzę na łan pszenicy, co to wyrośnie, panie dobrodzieju, żeby się człowiek z koniem w nią schował, to aż mi się oczy śmieją; albo proszę pana regenta, dobry jęczmień, gęsty, zwarty, jak ściana, a kłosiska wielkie, długie, wąsate, to rozkosz! dalibóg rozkosz, panie regencie. Co się dziwić? co się dziwić? co się dziwić? toć prosty chłop to lubi, każdy lubi.
— No, co to, to nieprawda, bo nie każdy lubi.
— Jakto? kto nie lubi?
— Choćby wasz pan Stanisław naprzykład?
Rządca ręką machnął.
— Eh! co on lubi? ja i sam nie wiem. Niby to dziedzic przecie, gospodarz, a nawet przyznam się panu regentowi, do stajni nie zajrzał.
Chwilkę jeszcze trwała rozmowa. Regent rzucił kilka pytań dotyczących gospodarstwa, poczem rządca pożegnał uprzejmego gospodarza i odjechał szczęśliwy, zadowolony, że tak chętną pomoc i ratunek w kłopotach znalazł.
Kamień mu z serca spadł.
Spieszył też do Karczówki, aby jak najprędzej pani Karwackiej radosną zawieźć nowinę...
Regent, gdy rządca wyszedł, napowrót zabrał się do pracy. Przez kilka godzin nie wstawał od stolika, nareszcie gdy już akt ukończył, zawołał dependenta, dał mu kilka zleceń, a sam zapaliwszy cygaro, wyszedł na zwykłą wieczorną przechadzkę.
Wieczór był piękny, ciepły, słońce ku zachodowi się schylało. Za miasteczkiem ciągnęła się droga, wysadzona wielkiemi topolami, a z niej rozciągał się widok na łąki, rzeczułkę wijącą się wśród nich i duży staw, zarosły po brzegach wysoką trzciną i sitowiem. Z drugiej strony stawu znajdował się młyn, a dalej po za nim niewielki lasek, w którym obok sosen rosły smukłe białe brzozy i gęsta, kępiasta leszczyna.
Do tego lasku regent często zaglądał. Lubił to miejsce ciche, ustronne, gdzie można było odetchnąć swobodnie, puścić wodze myślom — podumać. O czem dumał? czy o kontraktach, zawartych między Berkiem a Ickiem; czy o poważniejszych zagadnieniach społecznych, czy może o młodości swej upłynionej dawno — niewiadomo; dość na tem, że lubił dumać samotnie, a nieraz z wycieczki takiej bardzo zamyślony powracał.
I teraz szedł powoli, podpierając się laską, i z pod szerokich skrzydeł słomianego kapelusza spoglądał na łąkę i na czystą, ruchliwą falę rzeczułki, a myślał zapewne o dzisiejszej rozmowie z panem Kajetanem, gdy nagle usłyszał za sobą głośne wołanie:
— Ho! ho! panie regencie dobrodzieju, a czekajże no jegomość!
Regent zatrzymał się i ujrzał kanonika, który szedł ku niemu dość szybko, sapiąc ze zmęczenia i machając chustką czerwoną.
— A to lecisz, panie regencie, jak zając! ani cię dogonić... uf! ja pędzę i krzyczę, wołam! a ten maszeruje jak grenadjer — i ani obejrzy się nawet.
— Nie wiedziałem, że kochany kanonik idzie za mną, byłbym się przecież dla tak miłego towarzysza zatrzymał.
— Właśnie tegom pragnął. Widziałem pana z okna, jak szedłeś i domyśliłem się, że idziesz na spacer, a że miałem ochotę przejść się także, więc myślę sobie: dogonię... Ale jak wiesz, nim się wzięło, proszę cię, tabakierę, kij, chustkę, nim się schowało okulary, a tu jeszcze dziad przyszedł z jakimś interesem, więc powiadam ci, zanim zdążyłem wyjść, a mój regent już ze dwieście kroków się odsunął. Gonię więc... uf! zasapałem się, alem na swojem postawił.
Regent się rozśmiał.
— A jednak był prostszy na to środek.
— Jaki? — zapytał kanonik.
— Zamiast się tak męczyć, trzeba było posłać dziada za mną, byłby mnie dogonił, a ja wróciłbym do mostu i zaczekał na księdza kanonika.
— Tak, tylko że widzisz, mój dziadowina kulawy jest; jak go poszlę do organisty, albo na wikarjat, co przecież tak bliziutko, to idzie, powiadam ci idzie, że aż się przykrzy czekać. No, ale co tam! dogoniłem pana i chodźmy. Tak teraz trudno pana upolować na chwilkę pogawędki, na partyjkę, chowasz się, o starych przyjaciołach zapominasz — źle, źle, mój regencie.
— Niezawsze mam czas.
— Prawda, ale przecież choć niekiedy. Z kimże my starzy żyć będziemy, jeżeli nie w swojem kółku, nie ze sobą? To, co się przy nas wychowało i wzrosło, jest nam jakieś obce, nie swoje. Często zamyślam się nad tem i nie wiem, czy myśmy już tak zestarzeli się i zgrzybieli, że zrozumieć ich nie możemy, czy co?
— Nie, kanoniku dobrodzieju, oni się zestarzeli za prędko, a myśmy odmłodnieli na starość.
— Nie żartuj!
— Jakżeż? ja mam kopę lat i pędzę jak zając, kanonik stary jesteś, a jednak chwytasz tabakierkę, chustkę i laskę i gonisz za mną jak drugi zając. A dla czego gonisz? bo zobaczyłeś przyjaciela, z którym chcesz pogawędzić, pogwarzyć, do którego, jednem słowem, ciągnie cię serce.
— No, tak, tak jest, rzeczywiście serce — prawdę powiedziałeś, kochany regencie, szczerą prawdę.
— Więc kiedy serce może jeszcze starym nogom rozkazywać, i gdy te słuchają jego rozkazów, toś jeszcze młody, księże kanoniku.
— Djalektyka, nie ma co mówić — piękna.
— Za pozwoleniem, księże Bolesławie, to nie są słowa próżne; pozwól, że ci jaśniej wyłożę moje myśli.
— Słucham, słucham kochany regencie.
— Otóż, widzisz księże Bolesławie, jeżeli miarą starości mają być lata, chód ociężały i siwizna na skroniach, to nie ma co mówić... żeśmy obadwaj starzy. Dźwigamy już na grzbietach pokaźne brzemię lat, a każdy rok coraz bardziej przygniata.
— Oj, przygniata, przygniata jak kamień... a czasem, mości dobrodzieju, jak reumatyzm zacznie się przypominać i zakręci w ręce, albo w nodze, jak świdrem... to starość w całej swojej grozie przed oczami stoi.
— No, tak; dzieje to zwykłe, zwykła kolej losu — ale słuchaj, księże kanoniku, powiedz mi tak szczerze, z ręką na sercu, po przyjacielsku, czy wierzysz szczerze w to, czego ludzi nauczasz?
Ksiądz zaczerwienił się po same uszy.
— A, panie regencie, jak możesz mnie krzywdzić podobnem pytaniem! — rzekł z wymówką.
— Wierzysz więc?
— Wierzę, całą duszą wierzę! — zawołał z mocą.
— A czy boli cię i oburza krzywda ludzka, niesprawiedliwość, podłość?
— Całe życie przeciwko temu walczyłem.
— Czy wyciągnąłbyś rękę na ratunek bliźniego, czy zapłakałbyś nad ogólnym smutkiem, szerokie koła obchodzącym? czy kochasz ludzi, czy kochasz biednych i cierpiących? czy ci się krwawi serce na widok niedoli?
— Co też mówisz, regencie, jakie mi pytania zadajesz?
— Otóż, wierzysz, kochasz, współczujesz, żyjesz nietylko dla siebie, lecz i dla drugich, błądzących naprowadzasz na dobrą drogę, biednych wspierasz, ubogich pocieszasz — więc jesteś młody! Serce twoje jest takiem, jakiem było przed laty... to jest rwącem się do czynów szlachetnych i zacnych. Nie stwardniało ono, nie zeschło się w twardej skorupie egoizmu, lecz drga i uderza silnie. To, mojem zdaniem, kochany kanoniku, jest młodość. Więc nie powiadaj, żeśmy zdziecinnieli, zgrzybiali, nie mów, że zestarzeliśmy się duchem. Ciało, rzecz znikoma i ziemska, poszczerbi się ono jak garnek gliniany, stłucze, w proch rozsypie, ale duch prawom zniszczenia nie podlega, on nie starzeje się nigdy...
— Dobrze mówisz, kochany przyjacielu, dobrze widzisz te rzeczy. Szkoda, że nie masz syna, byłbyś go wychował w dobrych zasadach, i on pozostałby młodym aż do lat podeszłych, przechowałby ten święty ogień, który w duszy szlachetnej goreje.
Regent westchnął.
Gawędząc w ten sposób, dotykając różnych przedmiotów, które obchodziły ich bliżej, kanonik z regentem okrążyli staw i przeszli się po lasku, a potem wracając, wstąpili do młyna.
Młynarz, wysoki mężczyzna, w ubraniu białem od mąki i kurzu, wybiegł na ich spotkanie i szczęśliwy, że ma takich gości u siebie, zapraszał serdecznie, aby jego progów nie mijali i na chwilkę chociaż wstąpili do mieszkania.
Ksiądz i regent będąc zmęczeni dość długim spacerem, chętnie zaproszenie przyjęli i weszli do obok położonego domku, który rodzinie młynarza służył za mieszkanie.
Czyściutko tam było, chociaż skromnie; ściany wybielone świeżutko, podłoga umyta, w małych okienkach doniczki z kwiatami, pomiędzy któremi naturalnie pelargonie blade i czerwone geranie prym trzymały. Młynarka trochę otyła, ale młoda jeszcze i przystojna kobieta, natychmiast stół czerwoną serwetą nakryła, przyniosła salaterkę mleka kwaśnego, chleba, miodu, „co Bóg dał“, jak mówiła, byle takich gości uraczyć. Młynarz znów wydobył z szafki gąsiorek z kordjałem własnej roboty.
Była to zwyczajna mocna wódka, nalewana na zioła, a tych ziół było coś aż „trzy dziewięci“, kabalistyczna liczba, mająca podobno cudowne własności! Wśród tych ziół znajdowała się mięta, kozłek, dzięgiel, piołun, rozchodnik, macierzanka, nawet kwiat lipowy, a skutek tego kordjału, według opowiadania młynarza, miał być zdumiewający. Naturalnie, że goście nie wzgardzili tym niewykwintnym eliksirem — i ku wielkiej uciesze i radości młynarki, energicznie zaatakowali kwaśne mleko, oraz czarny, lecz smaczny i dobrze upieczony chleb.
Gdy goście, rozmawiając z uprzejmym gospodarzem, siedzieli przy suto zastawionym stole, z różnych kątów, nieśmiało, jak myszy z dziur, zaczęły się pokazywać dzieci. Wchodziły one niby przypadkiem, lecz na ubraniu ich i na uczesaniu znać już było rękę matki, pragnącej aby jej dziatwa jak najpiękniej przedstawiła się gościom. A było tego coś sześcioro, wszystko tęgie, tłuste, o jasnych blond włosach, oczach niebieskich, policzkach pełnych jak bułki upieczone świeżo. Zbliżały się do gości nieśmiało i kłaniały się niezgrabnie. Siódmego, najmłodszego Benjaminka młynarka na ręku przyniosła i ten przecież musiał wystąpić, bo chociaż miał dopiero rok, ale już był taki mądry, że jadł jak stary, a jak którego ze starszych braci ujął za gęstą czuprynę, to matka ledwie mogła mu rękę otworzyć i braterską szopę z niej oswobodzić.
Ksiądz dzieci lubił. Starsze przywołał do siebie i z katechizmu egzaminować je zaczął. Odpowiadały dobrze i roztropnie, a po każdej odpowiedzi twarz matki rozpromieniała się rumieńcem radości i dumy. Wszakże to jej dzieci, a to co umieją jej nauka!
Trzem starszym zapowiedział kanonik, żeby w niedzielę po nabożeństwie na plebanię przyszli, gdzie mają dostać, jako nagrodę, obrazki, drukowany katechizm i kilka bardzo ciekawych książeczek. Młodsze dzieci dostaną bardzo ładne medaliki do noszenia na szyi. Uszczęśliwiona obietnicą dziatwa wybiegła z krzykiem na dziedziniec, aby o sukcesach swoich opowiedzieć Magdzie, która właśnie przypędzała krowy z pastwiska.
Już szarzało trochę, gdy goście młynarza zabierali się do odejścia. Młynarz nie chciał puścić ich pieszo, już biegł do stajni zaprzęgać swego tłustego konika, ale regent podziękował mu grzecznie.
Odprowadzeni przez gościnnych ludzi na drogę, regent z kanonikiem poszli pieszo i pełnemi piersiami oddychali wonią łąki i świeżem powietrzem.
Księżyc bledziuchny coraz wyraźniej rysował się na niebie, słońce znikało z horyzontu.
Starzy przyjaciele szli powoli po nad brzegiem stawu.
W trzcinach i sitowiach nadbrzeżnych wiatr szumiał, na polach odzywały się przepiórki, bocian, szeroko rozpostarłszy skrzydła, dążył już na noc do gniazda, a mrok wieczorny powoli i nieznacznie zaczął się rozpościerać nad ziemią.
Z ponad łąk i moczarów podnosiły się mgły blade i snuły się jak olbrzymie pasma jakiejś delikatnej, niepochwytnej przędzy. Ta przędza jedwabista, lekka, otulała wierzby płaczące i krzaki olszyny rozrzucone po łąkach.
W powietrzu było cicho, spokojnie; gwiazdki zaczynały się pokazywać na niebie, a od czasu do czasu w stronie wschodu migotały błyskawice bez grzmotów, zapowiadające pogodę.
— Dobrze żeśmy poszli pieszo — rzekł regent — taki wieczór prześliczny.
— I ja nie żałuję tego... zresztą my młodzi — rzekł z uśmiechem kanonik — powinniśmy często oglądać piękności przyrody i pilnie się w nie wpatrywać.
— Dla czego? — zapytał regent.
— Bo któż zgadnie, jak długo jeszcze będzie nam je wolno podziwiać?
— Coś mi to brzmi jak „memento mori“, kanoniku...
— Pomimowoli czasem takie myśli przychodzą.
— Słusznie — i o tej nieuniknionej konieczności człowiek myśleć powinien — ot świeży przykład Zakrzewski!
— Odżałować go nie mogę, powiadam ci regencie, ciągle mi stoi na myśli... tembardziej oto, że i synek jakoś... przyleciał, zakręcił się i zniknął jak kamfora; słyszę, że buja sobie gdzieś po świecie i trwoni grosz ojcowski... Źle, źle, nieboszczyk pracował, oszczędzał, zbierał grosz do grosza, a tu oto fiut! jak z bicza strzelił, syneczek galop z tem się załatwi...
— Niestety! już się zaczyna załatwiać... Właśnie dziś rządca z Karczówki był u mnie, historje się tam dzieją!
— Co? co? powiedzże mi regencie, proszę.
Regent powoli, treściwie opowiedział całą swoją rozmowę z panem Kajetanem. Ksiądz słuchał, wzdychał, głową kiwał, nareszcie gdy usłyszał, że pieniędzy dać trzeba, zatrzymał się, tabaki zażył i rzekł:
— No, no, dać to się da, ale nie wiele, bo i u mnie teraz kuso — jak panu wiadomo mam biednej familji dosyć — a to wszystko do księdza jak w dym!... temu tysiąc, temu sto, temu trzysta, ani się obejrzysz jak się groszowina rozlezie, a trzeba też i o własnej starości pomyśleć — czas dziś niepewny, Bóg wie co może zaskoczyć...
— Ale ostatecznie, w pewnej części przynajmniej...
— Ależ dam, ma się rozumieć że dam — nawet jak o to idzie, to i zawiozę sam do Karczówki, tylko mój regencie, żeby się to choć na co zdało...
— To jest?
— Ano, my dziś damy, a panicz tu znowuż wpadnie i bigosu narobi... w taki sposób to nigdy końca nie będzie.
— Pomyśli się też, żeby przeszkodzić podobnej ewentualności; zresztą niedługo panna Celina za mąż wyjdzie... będą więc miały roztropniejszego opiekuna.
— Oho, ten to zupełnie co innego, to chłopak zacny w całem znaczeniu tego wyrazu, obywatel porządny, gospodarz... Jak to się różnie charaktery ludzkie formują...
— No, co do Stanisława, to pozwolę sobie powiedzieć, że nieboszczyk trochę zawinił.
— Co pan mówisz? wzorowem ojcem był.
— Nie przeczę, że najlepsze miał chęci, ale popełnił dwa błędy: raz, wysyłając go zagranicę, a bardziej jeszcze pozwalając mu tam siedzieć bezczynnie.
— Tak, to racja.
— A powtóre, ograniczając zbytecznie jego wydatki.
— Co też pan mówisz? więc miał mu dostarczać środków na hulanki? tegoby jeszcze brakowało! na to nigdy się nie godzę!
— Jednak to jest prosty rachunek — miałby w czystym zysku procenta od długów, jakie synek pozaciągał, a które przecież z ojcowskiego majątku muszą być zapłacone. Mówiłem to nawet nieboszczykowi, dawałem delikatnie do zrozumienia, ale nie słuchał.
Ksiądz kręcił głową przecząco.
— Faktem jest — mówił regent — że rodzice zamożni a skąpi, kierują ich sami na rozrzutników. Pieniądz w oczach takich dzieci nabiera wszelkich powabów zakazanego owocu, to też gdy się do niego dorwą, sami nie wiedzą co z nim robić. Zapytaj księże dobrodzieju prawników, którzy są świadkami powstawania i upadku fortun w swej okolicy, a każdy z nich przyzna, że mówię prawdę. To się nawet i psychologicznie bardzo łatwo daje usprawiedliwić. Jak wspomniałem już, mówiłem z Zakrzewskim w tej kwestji, ale miał inne przekonania.
— Mojem zdaniem słuszne.
— Z pozoru tak jest; wniknąwszy jednak głębiej, przychodzi się do wprost przeciwnego wniosku. Nieboszczyk dawał synowi mało, bo mu chciał zostawić dużo i źle na tem wyszedł, a jeszcze i w tem błądził, że dorosłego syna nie traktował jak przyjaciela, jak człowieka, nie badał jego przekonań i upodobań, lecz uważał go zawsze za dzieciaka, któremu się mówi: zrób to, idź tam...
— Eh, panie regencie kochany, zdaje mi się, że za gorąco bronisz sprawy tego latawca, a potępiasz naszego niegdyś serdecznego przyjaciela.
— Nie potępiam przyjaciela, gdyż ten działał w dobrej wierze i w najlepszych intencjach.
— Ale zawsze utrzymujesz, że błądził.
— Ludzka rzecz — któż wolny od błędu? a ileż błędów popełniamy w przekonaniu, że czynimy najlepiej?
Ksiądz zamyślił się.
— Smutne to sprawy — rzekł regent. — Oto naprzykład jest ojciec rodziny, poczciwy, zacny, pracowity, myśli tylko o szczęściu swoich dzieci i urabia sobie w mózgu pewien ideał szczęścia, ideał własnego pomysłu i nim chce uszczęśliwić swoich ukochanych; ale zapomina, że i ci ukochani sami sobie wyrobili także własne o szczęściu pojęcie i że ojcowski ideał żadną miarą do tych pojęć zastosować się nie da.
— Wynajdźże pan ogólną jakąś miarę i stwórz ideał szczęścia, któryby wszystkim bez wyjątku do smaku przypadał!
Regent nie odpowiedział na to zaraz. Szedł powoli i dumał. Po dłuższym dopiero namyśle dodał:
— Ostatecznie, księże Bolesławie, nie mamy spierać się o co, bo rzecz jasna jest. Szczęście każdy człowiek wyobraża sobie inaczej, dla tego też w tym razie nie usprawiedliwiam bezwzględnie syna — i nie potępiam ojca. Wiem to, że ojciec w najlepszych chęciach działał, że szczerze i wyłącznie dobra swego syna pragnął. Nie osiągnął upragnionego celu — umarł — no, i rzecz skończona. Sądzę jednak, że nić przyjaźni, która łączyła nas niegdyś z Zakrzewskim i teraz nie może być zerwaną.
— A nigdy!
— Jeżeli więc możemy być w czem użyteczni dla jego dzieci, dla córek, to nie zaniedbujmy sposobności po temu...
Gawędząc, regent z księdzem przyszli do miasteczka. Już noc zapadła, gwiazdy jaśniały w całym blasku, sierp księżycowy rysował się na niebie. Weszli na plebanję i tam przez godzinę jeszcze przynajmniej rozmawiali, popijając herbatę, a gdy regent do domu już odszedł, ksiądz starożytny kantorek otworzył, paczkę pieniędzy odliczył i zawinął je starannie w gazetę.
Nazajutrz miał je wręczyć staremu rządcy w Karczówce.



IX.

Mania z Celinką siedziały przy stole, z którego dopiero co po herbacie sprzątnięto. Na stole znajdowały się świeżo z poczty przyniesione gazety. Mania przypatrywała się ilustracjom, Celinka oparła głowę na ręku i zadumała się smutnie. Stefan już od kilku dni wyjechał — spodziewała się listu, tymczasem niegodziwa poczta nic nie przysłała!
Celinka martwiła się podwójnie, wyczekiwała bowiem z upragnieniem wiadomości o bracie, a przytem bez Stefana tęskno jej było. Nie umiała sobie z tej tęsknoty zdać sprawy, usiłowała odpędzić ją od siebie, ale napróżno. Nieraz stawała przy oknie i patrzyła smutnie na drogę od Dębowej i znowu wracała do porzuconej robótki lub książki, gniewając się sama na siebie, usiłując za pomocą rozumowania przeciwdziałać tęsknocie. Wszakżeż sama prosiła Stefana, żeby pojechał, a teraz radaby go już z drogi powrócić. Dziwna rzecz! przecież z Dębowej nie przyjeżdżał codziennie, gospodarstwem zajęty, zaledwie raz, lub dwa razy na tydzień wpadł, w oczy spojrzał, rączkę uścisnął, porozmawiał trochę i zaraz powracał do domu, a jednak po odjeździe jego nie bywało tak smutno i żałośnie jak teraz...
Celinka rzucała wprawdzie częste ku Dębowej spojrzenia, ale nie były one takie łzawe i tęskne jak dzisiaj.
Mania żartuje ze smutków siostry, ale gdy zobaczy łzę w jej oczach pięknych, zrywa się szybko z krzesełka, przybiega do Celinki, obejmuje ją za szyję, całuje i pociesza.
Obecnie, gdy torba, w której chłopak zwykle listy i gazety z poczty przywozi, starannie przejrzaną została i gdy nie znaleziono w niej upragnionych wieści, Mania przysuwa się do siostry z pocieszeniem i pieszczotą. Zapewnia, że może już jutro, pojutrze najdalej list nadejdzie, że Stefan niezawodnie napisze, że może już wraca ze Stanisławem razem. Ale pocieszenie nie pomaga jakoś — wprawdzie Celinka za pieszczotę pieszczotą odpowiada, za słowo otuchy dziękuje, ale rozżala się bardziej jeszcze i już nie tamuje łez, które obficie płyną z modrych jej oczu.
— Otrzej łzy siostruniu — rzecze Mania — nie płacz, zdaje mi się, że ciotka nadchodzi; będziesz zarzucaną pytaniami — co to? na co? dla czego? usłyszysz burę za to, że kochasz i tęsknisz. Otrzej łzy, moja Celinko.
Mania miała słuszność. Zaledwie Celinka zapłakane oczy zdołała obetrzeć, do pokoju wbiegła zadyszana pani Karwacka. Twarz jej była rozogniona, oddech przyspieszony niezwykle.
Wbiegłszy do pokoju, padła na fotel i żywo gestykulując rękami, zawołała:
— No! moje panny — koniec świata!
— Co? co, cioteczko? — zapytała Mania — co się stało?
— Ach! powiadam wam, że istotnie chyba... Nie! dalibóg utnijcie mi głowę, jeżeli co z tego wszystkiego rozumiem!...
— Intrygujesz nas, cioteczko — rzekła Celinka — i przestraszasz zarazem.
— Czekajcie, opowiem wszystko po porządku. Wiecie, że pod naszym lasem jest pastwisko?
— No — wiemy.
— Otóż nasi ludzie zajęli na tem pastwisku dwa źrebaki...
— Dotychczas rzecz zwykła.
— Tak, u ciebie wszystko zwykłe! Dwa źrebaki, nie chłopskie, ale prześliczne rasowe źrebaki, to rzecz zwykła! Nawet pan Kajetan gubił się w domysłach, zkądby się one wziąść mogły. Ja widziałam sama te źrebaki, prześliczne, gniade.
— I cóż zrobiono z niemi?
— Paradna jesteś, naprawdę! Cóż się robi ze źrebakami ujętemi w szkodzie? Zamyka się do pustej stajni, nie daje jeść i czeka się dopóki nie przyjdzie właściciel i nie wynagrodzi szkody. Tak też się stało. Pan Kajetan kazał je do stajni zapędzić. Ja domyślałam się czyja to zguba, bo w okolicy nie ma wiele pięknych stadnin, ale nie mówiłam nic. Zresztą wiecie, że nie lubię wtrącać się w nie swoje rzeczy! Żeby szło o cielęta, to prędzej, ale źrebaki to już do męzkiego gospodarstwa należą. Wyszłam na folwark i myślę, wtem, patrzę, pędzi ktoś konno, aż się za nim kurzy. Leciał, powiadam wam jak szalony! Dojrzał widać pana Kajetana, który był na polu tuż przy stodołach i prosto popędził do niego. Pobiegłam też i ja, nie z ciekawości, bo co mnie to miało obchodzić? tylko myślałam że się gdzie pali w sąsiedztwie i że przysłano ludzi na ratunek. Biegnę więc, aż mi tchu braknie, patrzę a to Grześ, stajenny od pana Stefana z Dębowej!
— Czy miał list? — zapytała z żywością Celinka.
— Tobie tylko listy w głowie! żadnego listu nie miał!
— Więc czegóż chciał?
— Pytał się pana Kajetana, czy nie zabłąkały się źrebaki. Naturalnie, pan Kajetan powiada, że tak, i każe chłopakowi żeby sobie zabrał źrebaki, ma się rozumieć bez żadnej zapłaty, bez pretensji... Nie miałam nic przeciwko temu, lecz pytam chłopaka: jakżeż tam pan Stefan, czy zdrów? przez grzeczność naturalnie, bo innego powodu nie miałam, a chłopak powiada, że nie wie czy pan zdrów, czy nie zdrów, ponieważ pana wcale nie ma!
Celinka i Mania spojrzały na siebie znacząco.
— Nie ma! — mówiła dalej ciotka — dla czego nie ma? czy pojechał do miasta? lub gdzie w sąsiedztwo? Chłopak odpowiada, że chyba nie, że pan musiał pojechać gdzieś dalej, bo od kilku dni jest nieobecny, a w folwarku nie wiadomo nikomu kiedy powróci. Raczcie mi teraz, moje panny wytłómaczyć tę zagadkę! odgadnąć szaradę, bo ja sama nie wiem, co mam o tem sądzić.
— Cóż sądzić, cioteczko? zwyczajna rzecz — pojechał.
— I to ty mówisz Celinko? ty, która to niby go kochasz, która zdecydowałaś się na to, że on ma być twoim mężem i opiekunem.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz. Pan Stefan powinien był pożegnać się przynajmniej, zawiadomić kiedy powróci.
— On też, proszę cioci...
— On też nie raczył słówka powiedzieć i zniknął jak kamfora. Taki ciamajda! Nie, moje panny, za moich czasów tak nie bywało. Za moich czasów nie kochano tak ślamazarnie jak teraz. Dałabym ja mu wyjazd, żeby się tu potem ze trzy tygodnie nie pokazał! U was jednak dzieje się to inaczej. Wy nie macie odrobiny energji, silnej woli, a nadewszystko nie umiecie kochać. Wcale nie umiecie, moje panny, nic a nic!
Mania roześmiała się.
— Zkąd mamy umieć? — rzekła — przecież nas tego nikt nie uczył.
— Więc jeszcze czego? to niby ja miałam być dla was nauczycielką kochania? a to co nowego?!
Celinka zbliżyła się do ciotki. Obdarzona spokojnym, bardzo łagodnym temperamentem, umiała ona zawsze panią Karwacką rozbrajać, a nie czyniła tego nigdy w pierwszej chwili gniewu, lecz czekała zwykle aż burza przeminie. Wtedy przychodziła do ciotki i powoli, łagodnie, przyjmując z uśmiechem ostatnie wybuchy gniewu swej opiekunki, załagodziła sprawę. I teraz uczyniła tak samo.
— Cioteczko kochana — rzekła — dla czegoż tak nas ciocia potępia?
— Mówiłam przecież, dla czego.
— A gdybym też przekonała ciocię, że jest inaczej, że mnie coś o wyjeździe pana Stefana wiadomo.
— Tobie?
— Tak jest — dalej, gdybym przekonała ciocię, że pan Stefan na moje żądanie, a raczej na moją prośbę opuścił gospodarstwo na czas dłuższy nieco i puścił się w podróż w naszym własnym interesie? Coby cioteczka kochana powiedziała na to?
Pani Karwacka spojrzała zaciekawiona na Celinkę.
— Ja? cóż ja mogłabym powiedzieć? nie wiedziałam dotychczas, że macie interesa w odległych stronach i że do załatwienia takowych potrzebujecie wysyłać specjalnych plenipotentów! To dla mnie jest zupełna nowość. Czy nie spadła na was czasem jaka niespodziewana sukcesja w Ameryce? a pan Stefan pojechał tam w charakterze waszego adwokata?
— Wie ciocia przecież, że na nas od niejakiego czasu same tylko smutki spadają.
Pani Karwacka uderzyła się w czoło.
— Ach! jestem w domu — zawołała — pewnie o pana Stanisława, o szanownego braciszka tu idzie?
— Nie myli się Cioteczka — o niego.
— Więc pan Stefan do niego pojechał?
— Wyłącznie tylko.
— I uczynił to, powiadasz, na twoje żądanie, Celinko?
— Był tak dobry, że usłuchał mej prośby.
— A przedemną to sekret! — mówiła. — Ciotka dowiaduje się o tem dopiero z powodu zajęcia źrebaków, dowiaduje się z biegiem okoliczności, przypadkiem! Stara ciotka, przywiązana do was jak do rodzonych dzieci nie zasługuje na zaufanie! Ładnie, ładnie!
Celinka całując ją w rękę, rzekła:
— Owszem, ja zaraz chciałam cioci powiedzieć.
— A któż ci bronił?
— Ciocia jakoś humoru nie miała — rzekła Celinka nieśmiało.
— Cóż bo znowu? czy to ja jestem Herod czy Belzebub? Humoru ciotka nie miała! tak jak gdyby była istotą siejącą dokoła postrach i zgrozę! Ale mniejsza o to, może rzeczywiście ten krok jest trafnym, może Stefan wpływem swoim zdoła powrócić nam marnotrawnego syna. Ale powiedz mi też, Celinko, czy Stefan od razu cię usłuchał? czy nie oponował, nie namyślał się?
— Nic a nic.
— No, to będzie z niego pantofel, jak dwa a dwa cztery... Jestem tego pewna; zresztą wszyscy mężczyzni w tym rodzie byli bardzo zacni ludzie — ale, Bogiem a prawdą, zawsze ich żony za nos wodziły!
— To dla Celinki doskonały prognostyk — rzekła, śmiejąc się Mania.
— Wcale sobie tego nie życzę; nie jestem stworzona ani do rozkazywania, ani też do wodzenia za nos, jak ciocia powiada.
— Dla czego nie, moja panno? Każda kobieta stworzona jest do rozkazywania — jedna rozkazuje hałaśliwie i głośno, druga łagodnie, delikatnie, nieznacznie, ale każda na swojem postawi. Zdaje mi się, kochana Celinko, że ty należeć będziesz do tej drugiej kategorji despotek.
— Zkądże znowu?
— Znam ja ciebie, znam dobrze, i znałam już takie kobiety. Gdy inne gniewają się, spazmują, płaczą, taka jak ty przymili się mężowi, pogłaszcze go pod brodę i co tylko zechce to z nim zrobi. Może lepszem nawet jest takie usposobienie, aniżeli temperament żywy i prędki.
Mania śmiała się.
— Ciociu, a jakże ja, według cioci zdania, zachowywać się będę z moim przyszłym; jeżeli mnie kiedy kto zechce, notabene?
— Ty!? alboż ja wiem? tyś jeszcze lalkami bawić się powinna.
— O, przepraszam bardzo, moje lalki już dawno dostały chleb łaskawy, porozdawałam je wszystkie co do jednej.
Na dziedzińcu turkot dał się słyszeć. Pani Karwacka żywo pobiegła do okna.
— A, to gość! — zawołała.
— Kto? kto, ciociu?
— Ksiądz kanonik... ale, rzecz dziwna, dla czego nie zajechał tu wprost do nas, tylko przed oficynę i poszedł złożyć wizytę panu Kajetanowi?
— Może interes ma do niego, proszę cioci, ale przecież i nas nie ominie.
— Spodziewam się — rzekła ciotka — jakżeby mógł nas mijać? Chodź Maniu ze mną, trzeba jakieś przyjęcie przysposobić. Celinka zaś niech czeka na gościa.
To mówiąc, pani Karwacka szybko wyszła z pokoju wraz z Manią. Celinka pozostała sama w pokoju.
Usiadła na fotelu przy oknie i utonęła w dumaniach. Myśl jej wybiegała daleko, do ukochanego, do brata, przeczucia jakieś smutne ją trapiły. Dla czego? nie umiała sobie dobrze zdać sprawy, lecz zdawało się jej, że jakaś chmura czarna, ołowiana, ciężka, wisi nad jej głową. Trapiły ją jakieś widma przykre, na odpędzenie których ani sposobu, ani siły nie miała. Duży pokój, w którym się już mrok wieczorny rozgościł, robił na niej bardzo przykre wrażenie.
Niedawno ojciec jej w tym pokoju na katafalku leżał, a ogromne, blado-różowemi kwiatami obciążone oleandry, otaczały trumnę.
Zdawało się Celince, że z każdego kąta tej obszernej komnaty duchy jakieś wychodzą, że na portretach prababek poruszają się koronki, że ją coś niby mgła otacza.
Chcąc się otrząsnąć z tych wrażeń niemiłych i przykrych, pobiegła żywo do okna i otworzyła je naoścież.
Na dziedzińcu, przed oficyną, w której stary rządca mieszkał, stał ekwipaż kanonika, duża, starego fasonu najtyczanka, a przy dyszlu dwa łyse, tłuste kasztany. Chłop w czapce rogatej kiwał się, drzemiąc na koźle, konie oganiały się uprzykrzonym muchom i komarom.
Ksiądz z kwadrans czasu w oficynie zabawił. Poczem pan Kajetan przeprowadził go do drzwi dworku, a konie do stajni odesłał.
Celinka ujrzawszy gościa, na ganek wybiegła.
Wysoka, wysmukła, w czarnej sukni żałobnej, szerokiemi, krepą pokrytemi taśmami obszytej, z włosami splecionymi w dwa grube warkocze, z bladą twarzyczką i załzawionemi oczami, dziewczę to wyglądało jak uosobienie smutku.
Powitawszy księdza, wprowadziła go do pokoju, najwygodniejszy fotel podsunęła.
— Jakoś mi smutna jesteś, panieneczko moja — rzekł ksiądz — ale nie poddawaj się temu. Ten, który nas zasmucił, pocieszyć potrafi.
— Ja też, księże kanoniku, smutki moje z rezygnacją znoszę... Nie sarkam.
— Oho! smutki! zaraz smutki! ja tylko o jednym twoim smutku wiem dopiero. Ojca poczciwego straciłaś... ale taka była wola Boża. On, stary, poszedł na spoczynek, poszedł tam, dokąd nas wszystkich kiedyś powołają, ale tobie, dziecko moje, dopiero się życie zaczyna. Czegóż więc masz płakać i narzekać? Wszak nie zaznałaś jeszcze w życiu nic złego, a nawet po prawdzie, to i życia nie znasz wcale.
— Nie będę jednak skryta — przyznaję, że jestem ciągle smutna... płaczę nieraz, choć sama nie wiem czego... jakieś przeczucia przykre...
— Śmiej się z tego, Celinko, cóż to ty nie chrześcianka jesteś, żebyś w jakie przeczucia wierzyć miała?
— Nie wierzę... a jednak...
— Odpędź to od siebie precz, o czem innem myśl raczej. Wszakże za mąż wychodzisz niedługo.
— Tak jest — odrzekła — wychodzę.
— Winszuję ci, kochaneczko, winszuję wyboru. Chłopak dobry, poczciwy. Otóż to, gdyby twój ojciec nieboszczyk żył jeszcze, pobłogosławiłby ten związek serdecznie. Po jego myśli to jest. A gdzież jest teraz ten twój kawaler? pojechał, jak słyszę.
— Pojechał, księże kanoniku — do Stasia, o którego jesteśmy niespokojne.
— A to dobrze, to bardzo dobrze, to mu się chwali, kochana Celinko. Tak, pojechał, więc teraz już rozumiem twój smutek. Do kawalera asińdzce dobrodziejce tęskno...
— Ależ, zapewniam księdza kanonika...
— Nie zapewniaj, duszko, bo znam ja was dobrze, wszystkieście takie. Niejedna z was to i przy ślubie niby to płacze, a jednem okiem uśmiecha się do niego. Znam ja was, moje panny, znam dobrze...
— Cóż robić? gdybyśmy nawet były takiemi, jak ksiądz kanonik powiada, to...
— No, to... panie dobrodzieju, niech wszystkie będą takie jak ty, poczciwe, dobre dziewczęta.
W tej chwili światło wniesiono i pani Karwacka wraz z Manią weszły do pokoju.
— Witamy, witamy! — mówiła pani Karwacka — szkoda tylko, że tak rzadko mamy tę miłą sposobność.
— Wybaczyć należy staremu. — Już to teraz nie mogę ja, jak to dawniej bywało, często z domu wyruszyć, aby dobrych przyjaciół odwiedzić. Siódmy krzyżyk ma swoje prawa, pani dobrodziejko, przypomina ciągle o potrzebie wywczasu, wypoczynku. Nie bywam też już nigdzie prawie, do was zaś wyjątkowo tylko przyjechałem.
— Dziękujemy serdecznie, tembardziej, że potrzebowałyśmy w naszem opuszczeniu życzliwego słowa... pociechy.
— No, po to się też przyjechało, moje panie; nie martwcie się... bliższe kłopoty jakoś we dwóch, z poczciwym człowiekiem staraliśmy się zażegnać o tyle, o ile można było, a dalej co będzie zobaczymy — jak Bóg da — tymczasem do jakiegoś czasu możecie być spokojne.
— Jakżeż mamy dziękować? — szepnęła Celinka.
— Nijak, moja panienko, żadnych podziękowań nie chcemy; zrobiliśmy z regentem co nam powinność nakazywała, przez przyjaźń dla waszego ojca i przez życzliwość dla was moje panny. Obowiązek spełniliśmy — nic nad to.
— O! nie każdy go dziś spełnia, księże kanoniku — rzekła pani Karwacka wzruszona — dla tego w imieniu tych biednych sierot...
Ksiądz, pragnąc pochwał i podziękowań uniknąć, rozmowę w żart obrócił.
— Proszę! — rzekł — co mi to za biedne sieroty. Jedna już niedługo pójdzie na swoje gospodarstwo — druga tylko patrzeć także, kiedy każe ogłaszać zapowiedzi.
— To niby ja? — rzekła Mania.
— A no, naturalnie, że nie pani Karwacka, ani ja — tylko ty, mała szczebiotko.
— Ja nie chcę zapowiedzi, po co mam spadać z ambony...
— No, jak nie chcesz, to ci indult dadzą, ale na jedno to wyjdzie. Widzi więc pani dobrodziejka, że nie takie to znów biedne te sierotki. Ojciec zostawił im tyle mienia, że się o nic nie zakłopoczą, a Wszechmocny Ojciec wszystkich ludzi, dał im dobre serduszka, piękną urodę...
— Eh, niech no tak naszej urody ksiądz kanonik nie chwali, bośmy gotowe jeszcze uwierzyć i wyobrazić sobie, że jesteśmy ładne dziewczyny...
— Wiecie wy o tem i bezemnie, codzień wam to zwierciadło powiada... Ale oto i pan Kajetan — rzekł ksiądz, widząc nadchodzącego rządcę.
— Właśnie, proszę księdza kanonika dobrodzieja, kazałem pańskie konie wyprządz, koniczyny świeżej im dać; zawszeć spory kawałek drogi przeleciały.
— A to niedobrze, kochany Kajetanie, to bardzo niedobrze!
— Dla czego?
— Nie znasz pan mego Maćka! jak się potem zacznie guzdrać z zaprzęgiem, to ja się od was i o północy nie wydostanę.
— To nasi ludzie pomogą.
— Chyba... byle go tylko mogli dobudzić, bo jak nieborak uśnie, to mu nad uszami z armat strzelać można.
— Niech ksiądz dobrodziej będzie spokojny, już ja go obudzę.
— No mniejsza zresztą o niego.
— W ostatnim razie — rzekła Mania — możemy księdza kanonika naszemi końmi odesłać.
— O, co to, to już nie! moja panno, za żadne skarby. Szkoda mi moich starych kości na potłuczenie.
— Zkądżeż? przecież my jeździmy.
— Co tam, choćbyś spadła z bryczki, to odskoczysz jak piłka i nic ci nie będzie, a ja, grat, potłukłbym się na nic. Już to najlepiej mnie moje szkapy dowiozą, niezbyt spiesznie, ale równo, kłusikiem do samego domu przed wrota zajadą i zarżą, żeby im bramę otworzono. Mądre koniska, już mi ośmnaście lat służą i jeszcze nigdy wypadku nie miałem, tembardziej, że mój Maciek w nocy nic nie widzi.
— I ksiądz kanonik trzyma go za stangreta?
— A ma się rozumieć, moja pani dobrodziejko, taki do nocnej jazdy najlepszy, bo koniom nie przeszkadza.
— Nie rozumiem — rzekł pan Kajetan.
— Jednak tak jest. Maciek spi na koźle, ja sobie dumam i pacierze odmawiam, a koniska spieszą do domu tymczasem — mają one swój rozum, znają drogę, dla tego też nigdy wypadku nie miałem. A przecież nieraz wypadnie w nocy po psich drogach różnych, do chorego pojechać. Więc też Maniu, nie częstuj mnie swoim ekwipażem, bo dla mnie mój najwygodniejszy jest i najbezpieczniejszy.
Pani Karwacka tymczasem odkorkowała butelkę i w piękne, kryształowe kieliszki wina nalała.
— Księże kanoniku — rzekła — panie Kajetanie, proszę bardzo...
Ksiądz podniósł kieliszek do góry, przypatrywał mu się trochę, skosztował i rzekł:
— Zkądże to pani Karwacka tak dobrze zna się na winie?
— Jakto?
— A no, postawiliście to co macie najlepszego w całej piwnicy. Znam ja przecież wasze wina doskonale, bo z nieboszczykiem panem Zakrzewskim i z regentem kupowaliśmy zawsze do współki.
— Istotnie dobre wino — rzekł pan Kajetan.
— Et, co tam jegomość gadasz — dobre! to mało powiedziane, że dobre, to wyborne wino — choremu także dać można.
Mania umoczyła usta w kieliszku i skrzywiła się.
— Co panowie widzą w tem dobrego? szkaradzieństwo! cierpkie aż się zimno robi!
— Także mi znawczyni!
Mania śmiejąc się, usiłowała bronić swego zdania.
— Czekajno, kochanie — rzekł kanonik — przyjdzie czas, że zmienisz swe przekonanie na tym punkcie.
Pan Kajetan na gospodarskie kwestje zwrócił rozmowę. Opowiadał o zbiorach, o tem jak stodoły pozapełniał, jak duże sterty na polach popostawiał. Pani Karwacka także w tej rozmowie przyjmowała udział, gdyż z całym biegiem gospodarstwa doskonale obznajomioną była.
Gawędząc o różnych drobnych powszedniego życia kłopotach, słuchając relacji pana Kajetana i wesołego szczebiotania Mani, ksiądz nie zauważył nawet, że godzina już późna; machinalnie dopiero na zegarek spojrzawszy, spostrzegł że już północ niedaleko.
— Bójcie się Boga! — rzekł — a kiedyż ja się do domu dostanę! To zawsze tak z wami! Poślijcie, panie Kajetanie, co prędzej, niech tam Maćka obudzą, niech zajeżdża zaraz.
Panny usiłowały jeszcze zatrzymać gościa, ale ten nawet słuchać nie chciał.
— Dobrze wam mówić, moje dzieci, jutro możecie spać dokąd się wam podoba, a ja mam zatrudnienie od rana. Ale mniejsza — stało się. Chciałem tylko, zanim się szanowny Maciuś wygrzebie, prosić was, moje państwo, żebyście mi zaraz jak pan Stefan powróci, dali znać. Bardzo wdzięczny wam będę.
— Owszem, nie zaniedbamy tego uczynić.
— A kiedyż się go spodziewacie? Panno Celino, asińdźka musisz bo o tem coś wiedzieć?
— Nic a nic nie wiem, proszę księdza kanonika, i niespokojną bardzo jestem.
— No, uspokój się, moje dziecko, uspokój, nic im obudwom nie będzie — powrócą.
Maciek nadspodziewanie prędko dał się obudzić i zajechał. Kanonik, pożegnany serdecznie, w płaszcz się otulił i zasiadł na swej szerokiej bryce. Konie ruszyły.
Noc była piękna, niebo gwiazdami usiane, wietrzyk trącał gałązkami drzew przydrożnych. Gdy już z pół mili drogi ujechali, ksiądz odezwał się do swego stangreta:
— Maciek! słuchajno, Maciek!
Maciek uparcie milczał. Kanonik trącił go w łokieć.
— Maćku, Maćku! a nie spijże tak, bo jeszcze spadniesz na ziemię i potłuczesz się...
— Ej, prosę jegomości dobrodzieja, dyć jo nie spię... Gdzieby ta zaś w drodze cłek społ?
— A dlaczegoż nie słyszysz, jak cię wołać?
— Bo mi było krzynkę markotno i takem się jeno zamedytował paskudnie.
— O czem, mój Maćku? zmartwienie jakie masz?
— Nie, prosę dobrodzieja, jeno mi się cościć niedobrego śniło...



X.

Od chwili, kiedy Stefan spełniając życzenie Celinki, puścił się za przyszłym szwagrem swym w pogoń, upłynęło już kilka tygodni. Przez cały ten czas młody człowiek tylko się z wagonu do wagonu przesiadał i gonił zbiega po wielu miejscach kąpielowych, a później po Szwajcarji i Włoszech.
Przez ten czas raz tylko jeden napisał list krótki, lakoniczny, z którego nie wiele można się było dowiedzieć. Donosił tylko, że się ze Stanisławem widział, że go znalazł zmienionym trochę, chorym, ale ani o swoim, ani o Stanisława powrocie nie wspominał wcale.
List był zagadkowy jakiś, pisany pospiesznie. Celinka odczytywała go kilkanaście razy, usiłowała domyślać się — ale napróżno.
— Z drogi pisał, może zmęczony był, może spieszył dalej — tłómaczyła Mania.
— Nic a nic go to nie usprawiedliwia — rzekła pani Karwacka — na napisanie porządnego listu każdy czas mieć powinien. A miał pisać... tak ni w pięć ni w dziewięć, to lepiej żeby był nie pisał wcale!
— Byłybyśmy w takim razie jeszcze więcej niespokojne.
— Co do mnie, byłabym zupełnie spokojną. Nie są to przecież małe dzieci i nie błądzą po lesie pełnym wilków — nic im nie będzie.
Celinka ukradkiem łzę otarła. Dostrzegła ten ruch pani Karwacka i ze zwykłą sobie żywością mówić zaczęła.
— Płacz! płacz! nie wiem czego? doprawdy. Żeby tak na mnie, to jabym nie wzdychała i nie zalewała się łzami.
— A cóżby cioteczka zrobiła? — zapytała Mania.
— Co? jabym zrobiła krótko i węzłowato: wzięłabym arkusik papieru i napisała do niego na wszystkich czterech stronach... ale napisałabym tak, żeby mu się babka przyśniła!
— Jakżeż można?
— A, u was wszystko nie można! wszystko delikatnie i ślamazarnie, a to do niczego nie doprowadzi. Wszyscy dziś tacy, i kobiety i mężczyźni... dla tego też źle, źle się u nas dzieje; energji, życia, ruchu nawet na lekarstwo nie znajdzie. Oto niedaleko szukając, choćby i ten twój pan Stefan!
— A cóż pan Stefan? cóż on zawinił?
— Ciamajda jest i basta! nibyto miał pojechać, tamtego przywieźć, a tymczasem siedzi już kilka tygodni i zdobył się zaledwie na napisanie listu, z którego jesteśmy tak samo mądre, jak i przedtem. Ja powiadam wam, że już głowę tracę z tem wszystkiem, ja już tu nie wytrzymam dłużej!
— Jakto? — spytała Mania — i ciocia chciałaby nas opuścić?
To pytanie zastanowiło panią Karwacką.
— Opuścić? cóż to znowu? czyż ja to powiedziałam? Przesłyszałaś się chyba, jabym was opuściła? To paradne! Cóżbyście wy tu robiły? jaką radę dałybyście sobie? Niechże w Karczówce będzie chociaż jedna istota energiczna — a że powiedziałam, iż tu nie wytrzymam dłużej, to miałam słuszność, bo przyznacie same, że wśród tych różnych przyjemności i niespodzianek, jakie nas spotykają, trudno doprawdy wytrzymać...
— Więc wspierajmy się też nawzajem — rzekła Celinka, całując ręce ciotki.
— Wspierajmy, tak, wspierajmy!.. Ty mnie zawsze rozrzewniasz swem dobrem, łagodnem sercem, rozrzewniasz mnie, a ja tego nie lubię, bo i tak smutno na świecie...
Z temi słowy pani Karwacka szybko opuściła pokój, ocierając łzy nieznacznie.
Ta kobieta nie lubiła rozrzewnień, ani łez, a skoro jej serce wrażliwe, jak każde serce kobiece szybszem uderzyło tętnem, gdy powieki mimowolnie drgać poczęły, a silna wola nie mogła powstrzymać potoku łez, nagle cisnących się do oczu, wtenczas uciekała do swego pokoiku, kryła się przed ludźmi i płakała w cichości — w sekrecie.
Nie chciała bowiem, żeby ją kto o miękkie serce, o wrażliwość posądził. Zdawało jej się, że ją Pan Bóg na mężczyznę stworzył, więc wstydziła się uczuć delikatniejszych, znamiona pewnej słabości charakteru mających.
I teraz zamknęła się w swoim pokoju, zamknęła drzwi na haczyk, żeby czasem kto niedyskretny nie dojrzał jej wzruszenia, i pewna że jej nikt nie widzi, dała folgę łzom, które popłynęły obficie.
Mania z Celinką pozostawszy same, pod wrażeniem rozmowy smutnej wciąż pozostawały.
„Wspierajmy się!“ ten wyraz brzmiał im ciągle w uszach. Wspierajmy się! powtarzały w myśli, i jakby prądem jakimś niewidzialnym popchnięte, padły sobie w objęcia, objęły się nawzajem i płakały wspólnie.
Mania pierwsza łzy otarła.
— Celinko droga — rzekła — ostatecznie do czego nas to rozrzewnienie doprowadzi?
— Ja płaczę — odrzekła Celinka — sama nie wiem czego. Smutno mi, ciężko, boleśnie, mam przykre przeczucia — jakby sny jakieś dziwne i już nietylko o brata, ale i o Stefana się lękam...
— Czy pojechał dziś kto na pocztę? — zapytała Mania.
— Dziwna jesteś, Maniu... od czasu jak żyję na świecie, nie pilnowałam tak poczty jak obecnie. Ani jeden dzień nie jest opuszczony. Poczciwy pan Kajetan, pomimo najpilniejszej roboty w folwarku, dla mnie, na moją prośbę nie odmawia człowieka, który umyślnie tylko na pocztę spieszy. Ty się pytasz Manieczko, czy posłano na pocztę? Czyżbym ja mogła o tem zapomnieć?
— Nie, Celinko, ja tylko dla tego pytałam, że widzę, to jest, że zdaje mi się, że widzę jakiegoś jeźdzca, pędzącego drogą od miasteczka, i że pomyślałam sobie: może to nasz chłopak z poczty powraca?
— Widzisz go, Maniu? to niepodobieństwo, ja wytężam wzrok i nic dostrzedz nie mogę.
— Ach, moja Celinko, wasze wiecznie zakochane i zapłakane oczy nie mogą dostrzedz tego, co jest dla wzroku zwykłych śmiertelników dostępnem — patrzno tylko uważnie.
— Nie — nie widzę nic a nic.
— Czekajże, dopomogę twym oczom. Zdaje mi się, że w pokoju nieboszczyka ojczulka na biurku leżała dawniej długa luneta polowa, przyniosę ją i wszystkie wątpliwości wnet rozjaśnione zostaną.
— Widzisz, że nie myliłam się. Jedzie ktoś na białym koniu. Kto? poznać nawet przez szkło niepodobna. Musimy zaczekać, aż ominie młyn i ukaże się na zakręcie na grobli. Ztamtąd poznam każdego nawet gołem okiem, a cóż dopiero przez szkła przybliżające tak bardzo. Otóż teraz jest na bardzo dogodnym punkcie obserwacyjnym... Poznaję go! to jest nasz Franek, stajenny.
— Właśnie on miał jechać na pocztę.
— Więc czekajmy jeszcze dziesięć minut.
— Tak, Maniu, teraz i ja go widzę; ale cóż to za nieznośny chłopisko, jakże on powoli jedzie, zupełnie tak, jak gdyby na spacer się wybrał.
— Dziwna jesteś, Celinko! cóż chcesz, żeby pędził na złamanie karku? Co jego to obchodzi? Zresztą, czyż on wie, że ten list, który jest tylko „papierem“ dla niego, może zawierać w sobie tyle upragnionych dla nas wieści?
— Masz słuszność Maniu, ale niechby chociaż troszeczkę pospieszył.
— Spieszy, spieszy, może nawet mimo swej woli. Koniowi pilno do stajni, więc idzie szybko, o! patrzaj, już jest na moście, za chwilę na folwarku będzie.
Rzeczywiście chłop spieszył. Niebawem na folwark wjechał, konia do stajni zaprowadził, rozkulbaczył go, a potem z torbą papierami wypchaną, poszedł powoli do dworu.
Celinka oczekiwała go z bijącem sercem.
Gdy wszedł, pochwyciła szybko torbę, wyrzuciła z niej gazety i tygodniki, oraz kilka listów.
Pomiędzy listami był jeden w blado-niebieskiej kopercie, z zagraniczną marką pocztową.
— A co? — zapytała Mania.
— Zdaje się, że ten — odpowiedziała prawie szeptem Celinka.
Wiedziała ona dobrze, że to „ten“. Adres napisany był charakterem równym, wprawnym, czytelnym.
Celinka przez chwilę przypatrywała się kopercie, poczem rozdarła ją gorączkowym ruchem. Mania zbliżyła się do siostry.
— Czy mogę czytać z tobą? — zapytała.
— Dla czegożby nie? wszak nie mam takich sekretów, którebym przed tobą potrzebowała ukrywać... i jeżeli pan Stefan wspomina w liście o swojem dla mnie przywiązaniu, to przecież jest bardzo naturalne. Jestem jego narzeczoną...
Dwie główki pochyliły się nad listem — dwie pary modrych oczu wpatrywały się pilnie w litery.
Twarz Celinki pokryła się szkarłatnym rumieńcem. Stefan donosił bowiem, że tęskni, a jakkolwiek o uczuciach swoich pisał bardzo niewiele i wyrażał się w słowach pełnych prostoty, jednak znać było w tem i szczerość i przywiązanie głębokie, poważne.
— Widzisz, widzisz, siostruniu — mówiła Mania — on zawsze jednakowy, zawsze poczciwy, przywiązany serdecznie. On radby jednym skokiem przebyć dzielącą go przestrzeń, w jednej chwili znaleźć się tu przy nas, w Karczówce, albo też w Dębowej, którą tak lubi.
— O, tak, o tem nie wątpię... ale czemuż nie wraca?
— Czytajmy dalej, może nam list dostarczy jakich wyjaśnień.
Celinka półgłosem czytać zaczęła.
„Zdaje się, pisał Stefan, że nareszcie Stanisław zdecydował się stanowczo powrócić do kraju, osiąść w Karczówce i gospodarować na dobre. W tej chwili usposobiony jest pod tym względem jak najlepiej. Człowiek ten przeszedł wiele, wiele wstrząśnień moralnych, ale o ile mogę sądzić, wyleczył się zupełnie ze swego chwilowego zapomnienia. Rozmawia ze mną chętnie o gospodarstwie, powiada, że we wszystkiem rady mojej zasięgać będzie, ja ze swej strony maluję mu w najpiękniejszych barwach powaby cichego życia wiejskiego, wdzięczną pracę na roli. Z czasem przywiążemy go do wsi bardziej jeszcze, wyszukamy dla niego w okolicy panienkę dobrą, zacną, jednem słowem ożenimy pana Stanisława“.
— Widzisz go, jaki mi swat! — rzekła Mania — ponieważ sam się żeni, chciałby już wszystkich do tego jarzma zaciągnąć.
— Nie przeszkadzajno, Maniu, czytajmy dalej.
„Są to plany odleglejsze nieco, teraz idzie o to, abyśmy Stanisława do zdrowia przyprowadzić mogli“...
— Do zdrowia? więc chory jest? czytaj no, czytaj dalej Celinko.
„Z przykrością wielką muszę ci donieść, droga panno Celino, że od kilku dni Stanisław jest chory, a jakkolwiek według zdania lekarzy, nie ma w tem nic groźnego, jednak w tym stanie puszczać się w drogę nie może. Bądźcie panie spokojne, rozciągnąłem nad nim wszelką opiekę. Sprowadziłem najlepszych lekarzy, a sam nie odstępuję go ani na chwilę. To właśnie jest powodem opóźnienia naszego przyjazdu. Czyż potrzebuję dodawać, że radbym w jednej chwili przywieść wam brata i odetchnąć świeżem powietrzem rodzinnej wioski, gdzie tak pięknie i dobrze, gdzie myśl moja nieustannie przebywa...“
Na tem kończył się list.
— Maniu — rzekła Celinka — ja w tem coś niedobrego przeczuwam. Stefan by nas nie straszył, gdyby cierpienie Stasia nie było groźnem.
Mania spojrzała na siostrę.
— Masz słuszność — szepnęła — dlaczego on wyraża się tak niejasno? Powiada, że stan nie jest groźny, a zarazem donosi, że wezwał najlepszych lekarzy. Po cóżby ich wzywał, gdyby niebezpieczeństwa nie było?
Pani Karwacka weszła do pokoju. Twarz jej miała zwykły wyraz, na bladych ustach błądził złośliwy uśmiech.
Zobaczywszy panienki, pochylone nad listem, zawołała z żywością:
— Co to? widzę, list macie? więc nareszcie szanowny pan Stefan zdobył się na ten akt wielkiego poświęcenia i raczył nadesłać list! Poszukajcież węgla i zapiszcie to wydarzenie w kominie!
— Ależ, ciociu!
— Naturalnie, obiedwie razem staniecie w jego obronie! przewidziałam to odrazu.
— Kiedy tu nie potrzeba obrony.
— Macie słuszność, cnota broni się sama, dobra sprawa może być wygraną bez pomocy adwokata.
— Ciocia nie pozwoli przyjść do słowa...
— Masz tobie! alboż ja co mówię? alboż wam przeszkadzam? wtrąciłam nawiasową uwagę, więcej nic.
— Tu, cioteczko, o ważne rzeczy idzie.
— Wiem, wiem, list od pana Stefana to rzecz ważna, tem ważniejsza, że tak rzadko się trafia.
— Lecz Staś...
— Staś napisał! No, to tak mi gadajcie! teraz to jeszcze bardziej będę zachwycona! dowiaduję się albowiem nadspodziewanych i nieprawdopodobnych historyj. Staś napisał! no, to chyba już koniec świata nastanie!
— Ciociu! on jest bardzo chory! — zawołała Mania na wpół z płaczem.
Pani Karwacka spojrzała na Manię.
— Kto chory? powiedzcież więc — czy ten, czy tamten? czy obydwaj może? któryż pisał?
— Właśnie od pana Stefana list przyszedł — rzekła Celinka.
— Więc pan Stefan chory? cóż mu jest, co mu się stało? Mój Boże! taki dobry chłopak, czy przeziębił się, czy wypadek jaki?
— Nie, ciociu, Stefan donosi, że Staś jest chory, że przez to przyjechać nie mogą.
— Czemużeście odrazu nie powiedziały? doprawdy, że z wami, moje panny, dogadać się nie sposób. Więc powiadacie, że Staś chory.
— Tak, ciociu.
— Bardzo?
— Otóż, że nie wiemy... ale niech cioteczka będzie łaskawa sama przeczytać list Stefana.
Pani Karwacka wydobywszy okulary z kieszeni, list czytać zaczęła. Celinka tymczasem machinalnie przerzucała gazety.
Oczy jej błądziły po długich szpaltach dzienników, ale myśl była daleko.
Nagle drobna jakaś wiadomostka wpadła jej w oczy. Czytając ją, Celinka zbladła jak płótno i z przerażającym okrzykiem upadła bezprzytomna prawie.
— Co to? co to? — zawołała pani Karwacka.
— Mój Boże! Celinka zemdlała! — krzyknęła Mania.
— Biegaj prędzej po wodę!
Mania wybiegła natychmiast. Pani Karwacka usiłowała jak mogła ratować Celinkę.
Biedna dziewczyna oniemiała z przerażenia, blada jak płótno leżała na sofie, na którą ją ciotka przeniosła.
Zdawało się, że życie zupełnie w niej zamarło.
Usta dziewczęcia były blade, oczy przymknięte, nie oddychała prawie. Gdy Mania z wodą przybiegła, pani Karwacka zwilżyła czoło i skronie zemdlonej. Celinka otworzyła oczy...
Spojrzała dokoła wzrokiem błędnym prawie i spazmatycznym wybuchnęła płaczem.
— Co to jest? przez Boga żywego, co to? — wołała pani Karwacka.
Mania pocałunkami pokrywała czoło siostry.
— Celinko droga, co ci się stało? zkąd to nagłe przerażenie?
Celinka nie mogła odpowiedzieć. Łkania tłumiły jej głos, wyrazy więzły w gardle.
— Nie pytaj jej, Maniu — rzekła pani Karwacka — nie pytaj, niech się wypłacze, to jej trochę lżej będzie, nie przeszkadzaj jej, niech płacze. Dziwna rzecz i niewytłómaczona dla mnie; taka spokojna dziewczyna! nigdy przecież nie zdarzało się nic podobnego, naraz zemdlenie, spazmy, płacz nerwowy — a! to zagadka. Skoczno Maniu do swego pokoju, poduszkę jej przynieś, oprzemy jej głowę, będzie mogła przynajmniej wygodniej nieco poleżeć.
Mania wybiegła szybko, a gderliwa ciotka z prawdziwie macierzyńską troskliwością uniosła głowę Celinki. W jednej chwili prawie Mania powróciła z poduszką.
— Co to jest? moja cioteczko — rzekła, podsuwając delikatnie poduszkę pod głowę siostry — co jej się mogło stać tak nagle? Przecież przed chwilą rozmawiałyśmy najspokojniej. Wprawdzie miałyśmy przed oczami list Stefana, który nie przynosił nowin pomyślnych, lecz widziała ciocia sama, że Celinka przyjmowała tę wiadomość ze spokojem, który jest szczególnym rysem i cechą jej charakteru.
— Nie wiem, nie wiem doprawdy, głowę tracę, nie pojmuję nic.
— Zdaje mi się, że na chwilę przed zemdleniem gazetę czytała.
Celinka, usłyszawszy wyraz „gazeta“, wybuchnęła nerwowym, spazmatycznym płaczem.
Pani Karwacka i Mania pospieszyły do niej. Jednak ani łagodne perswazje ciotki, ani pieszczoty Mani, nie mogły uspokoić biednej dziewczyny.
— To on, to zapewne on! — powtarzała ciągle.
— Kto on? jaki on? — zapytywała pani Karwacka — o kim mówisz, moja droga?
— On! to on niezawodnie, przeczucie mi powiada, że on... Biedny! Nieszczęśliwy! może już nie żyje w tej chwili... a pan Stefan kłamał w liście, nieprawdę pisał, żeby nas nie niepokoić... ach! czemuż raczej nie wypowiedział wszystkiego? czemu nie doniósł całej prawdy? Przez całe życie do niego żal mieć będę.
— Lecz Celinko kochana, powiedzże nam raz, w czem pan Stefan skłamał, co właściwie ukrywał przed nami?
— Powiedz, Celinko droga! jeżeli jest jakie zmartwienie, jeżeli Pan Bóg krzyż jaki na nas zsyła, to razem łatwiej go dźwigać będzie. Wszakże, siostrzyczko moja, radości i cierpienia nasze wspólnemi być powinny. Jedna przed drugą nie mamy żadnych sekretów, żadnych myśli ukrytych.
— Tak, masz słuszność, Maniu, cierpmy razem. Zmartwienie, które nas dotyka, jest wspólne... o Stasia, o brata naszego tu idzie, a jakkolwiek nie mam bezwzględnej pewności, że gazeta o nim wspomina, ale przeczuwam, domyślam się nieszczęścia.
— Gazeta o Stasiu?! — zawołała Mania z niedowierzaniem i z obawą.
— Gazeta? — powtórzyła ciotka.
— Tak, gazeta. Czekaj, Manieczko, proszę o chwilę cierpliwości cioci, opowiem wam zaraz, pokażę. Dajcie mi tylko trochę wody.
— Napij się, napij Celinko, to cię uspokoi.
— O, ja już jestem zupełnie spokojna. Było to osłabienie dziwne jakieś, chwilowe, obecnie jednak już przeszło, już jestem spokojna, tak spokojna, że... że...
Wybuch ten przeszkodził dokończyć frazesu.
— No, widzisz, jakaś spokojna! — mówiła ciotka, obejmując obudwoma rękami główkę Celinki i składając serdeczny pocałunek na jej czole — taki spokój nie wiele wart, ale płacz, płacz, nie tamuj łez, niech płyną... to ulgę przynosi niezawodną, ulgę, jak cię kocham, Celinko... znałam wiele osób, które cierpiały bardzo ciężko, li tylko dla tego, że płakać nie mogły i że żal i gorycz trapiły je wewnętrznie, nurtowały, toczyły jak robak.
Celinka oparła głowę na ramieniu ciotki.
— Przebacz mi ciociu — rzekła — żem tyle przykrości i strachu narobiła, lecz nie miałam siły oprzeć się ciężkiemu wrażeniu. Wiadomość ta była dla mnie niby ogłuszający cios zbójeckiej maczugi... oszołomiła mnie zupełnie, odebrała przytomność. Bo też to zaprawdę rzecz straszna... osądźcie same. Gdzież jest ta nieszczęsna gazeta?
— Z temi słowy Celinka podniosła się i zaczęła szukać gazety w stosie różnych pism leżących na stole.
— O, patrzcie — mówiła — to jest jedna drobna wiadomostka... Czytaj, Maniu.
Mania wzięła gazetę do ręki i drżącym głosem czytać zaczęła.
„W tych dniach, na granicy Włoch i Szwajcarji, odbył się pojedynek, pomiędzy p. Z. Polakiem, a wicehrabią X. znanym z awanturniczego życia Francuzem, który już niejednokrotnie krzyżował szpady, lub wymieniał strzały pistoletowe dla zupełnie błahych przyczyn. Z owej „honorowej rozprawy“ Francuz wyszedł cało, lecz młody Z. otrzymał niebezpieczny bardzo postrzał w piersi, życie jego wisi na włosku, a najbieglejsi lekarze słabą robią nadzieję utrzymania go przy życiu. Powodem krwawego starcia stała się baronowa R., wdowa, dobrze znana we wszystkich miejscowościach, gdzie zbierają się ludzie w celu trwonienia pieniędzy.“
— To Staś! — zawołała Mania.
— Głupiec! — rzekła pani Karwacka.
— Nieszczęśliwy! — szepnęła Celinka.
Mania po chwili milczenia odezwała się:
— Ostatecznie, moja Celinko, ja tu jeszcze racji do obaw i przeczuć trwożliwych nie widzę.
— Nie widzisz! — zawołała ciotka.
— Nie, cioteczko, dowodu stanowczego nie mamy. Jedyne podobieństwo początkowej litery nazwiska nie dowodzi nic. Czyż jeden Polak ma nazwisko zaczynające się od litery Z? Niech ciocia sama powie?
— No — rzekła pani Karwacka — zapewne, ale zawsze...
— Ale zawsze — pochwyciła Mania — ja sądzę, że nie mamy powodu do trapienia się faktem, o którego autentyczności nie jesteśmy przekonane dokładnie.
— Cóż więc robić? — zapytała Celinka — w jaki sposób przekonać się czy rzeczywiście brata naszego takie nieszczęście spotkało?
— Ja wam dam taki sposób — rzekła pani Karwacka.
— Ciocia?
— Naturalnie że ja! Wyście potraciły już głowy zupełnie.
— Cóż ciocia chce zrobić?
— Poproszę pana Kajetana, żeby zaraz pojechał do miasteczka i zatelegrafował do pana Stefana.
— A prawda! taki prosty środek!
— Naturalnie, czem prostszy tem lepszy. Ty Celinko bądź łaskawa, nie pożałuj fatygi i ułóż depeszę po francusku, a ja poproszę pana Kajetana i mam nadzieję, że pojedzie sam, aby ją jak najprędzej wyekspedjować; mogę was zapewnić, że w tak ważnym wypadku, pan Kajetan, pomimo swoich lat sędziwych, nie zda się na Wojtka, ani na Maćka, lecz sam pospieszy.
Rzeczywiście, przypuszczenie pani Karwackiej spełniło się najzupełniej. Pan Kajetan dowiedziawszy się o co idzie, ani myślał się kimkolwiek wyręczać; pomimo niewywczasu i zmęczenia, kazał do bryczki zaprządz i na całą noc do miasta pospieszył, aby osobiście depeszę wyprawić.
Prawdę powiedziawszy, stary rządca, zawzięty gospodarz, zamiłowany w swym zawodzie — do pana Stanisława, który o gospodarstwo nic nie dbał, wielkiej sympatji nie żywił; dowiedziawszy się jednak o co idzie, z bólem serca do stacji telegraficznej pospieszał, pragnąc aby jaknajprędzej jakąś prawdziwą a uspokajającą wiadomość zdobyć.
Otulony w grubą burkę, zasiadł starowina na bryczce. Księżyc oświetlał jego siwe włosy, wymykające się z pod czapki i wielkie zawiesiste wąsy, które jak dwa motki nici srebrnych na ogorzałą jego twarz spadały.
Pan Kajetan spieszył z postanowieniem silnem, że bez odpowiedzi nie wróci, oraz z nadzieją, że ta odpowiedź pomyślną i pocieszającą będzie.
Pan poczmajster ciekawym będąc z natury, nie ograniczył swej ciekawości na tem, że wiedział codziennie co doktor, burmistrz i aptekarz jedzą na obiad; po czemu jest perkalik na sukni sekretarzowej, lub ile kasjerowa zapłaciła żydowi za ryby — umysł jego, wiecznie głodny wrażeń, rad był obejmować horyzonty szersze i zbierać plotki w obszerniejszym promieniu.
Z tego powodu wszystkie pisma i dzienniki ulegały troskliwej i sumiennej kontroli ze strony tego męża, który połykał wszelkie wiadomości z apetytem niewyczerpanym nigdy.
Każda gazeta, tygodnik lub miesięcznik, zanim dostały się do rąk swego właściciela, musiały być dokładnie, od deski do deski, przez pana pocztmistrza odczytane.
Zwykle poświęcał on na tę lekturę godziny nocne, kiedy oczekiwał przybycia poczty ze stacji sąsiedniej. Czasu na to miał dosyć, gdyż z powodu dróg fatalnych poczty opóźniały się prawie zawsze i po kilka godzin nieraz oczekiwać na nie musiał.
Gdy wiadomość o owym pojedynku fatalnym wyczytał, zerwał się z krzesła jak oparzony, chciał biedz zaraz do wszystkich znajomych w miasteczku, aby im tę sensacyjną nowość zakomunikować. Lecz gdy już był na ganku przypomniał sobie, że to noc, że dobrzy obywatele miasteczka oddawna w śnie głębokim pogrążeni, są niedostępni nawet dla najbardziej sensacyjnych plotek.
Zgrzytnął zębami, przeklął i noc i sen i późną godzinę i dreptał po stancji, z niecierpliwością wyglądając poranku, który pozwoli mu nareszcie pobiedz w uliczki miasteczka i rozgłosić wieść, o której jeszcze nikt nie wie.
Ale jak przy kotle klapa bezpieczeństwa, przez którą nadmiar pary wypuścić można, tak przy panu pocztmistrzu była małżonka, a tej, bez względu na czas mniej właściwy, można było zwierzenie uczynić.
Szczęśliwy, że ma osobę, której plotkę zakomunikować może, pocztmistrz wybiegł przez sień do swego mieszkania i zapaliwszy światło, małżonkę swoją budzić zaczął.
Zmęczona pracą i całodziennem dreptaniem kobiecina, z trudnością podniosła powieki i przerażonemi oczami spojrzała na męża.
— Co to? pali się! — zawołała z przestrachem.
Pocztmistrz przyłożył palec do ust i zrobił minę tajemniczą.
— Co się ma palić — rzekł — tu się nic nie pali.
— Więc cóż?
— Pod sekretem ci powiem... na granicy, moja duszko, wyobraź sobie...
— Cóż mnie to obchodzi?
— Paradna jesteś ze swoją obojętnością angielską! ją nic nie obchodzi... ludzie się mordują i zabijają — a ją nic nie obchodzi! Jestem pewny, żeby mnie przypadkiem głowa z karku spadła, toby cię także nic nie obchodziło!
— Bo widzisz, przestraszyłeś mnie, spałam tak mocno.
— O, to ci się zdarza... zdarza. Wiem o tem... ale, wyobraź sobie pyszna wiadomość! Zakrzewski młody doigrał się nareszcie. Ja to odrazu mówiłem, jak tylko zaczął te bileciki... fiołeczki... i tego... zaraz mówiłem; że to się źle skończy... Spełniło się też wszystko co do joty.
Zaciekawiona pani pocztmistrzowa usiadła na łóżku.
— A co, widzisz — rzekł — jakto nigdy na dobre nie wyjdzie... Dalibóg, ja tam nigdy nie wdawałem się w takie rzeczy, chociaż także byłem młody i nawet, przyznam ci się w sekrecie, ze jedna hrabianka szalała za mną...
— E, żartujesz!
— Szalała, jak szczęścia pragnę, szalała i to tak dalece, że o mały włos nie wstąpiła do klasztoru — i byłaby to zrobiła niezawodnie, gdyby nie pewna, drobna zresztą, okoliczność...
— Co?
— No — bagatelka — za mąż poszła.
— Ale przecież miałeś mi coś o Zakrzewskim powiedzieć?
— Tak — zbudziłem cię po to. Oto widzisz jest świeżuteńka gazeta... jeszcze farbę czuć...
— I w niej?
— A właśnie że w niej.
Tu poczmistrz zniżywszy głos opowiadać zaczął treść gazeciarskiej wiadomości, a tak ją przytem ubarwił, tyle nowych szczegółów dodał, że pani zupełnie już wybiła się ze snu i słuchała ze skupioną i natężoną uwagą.
Gdy małżonek opowiadanie swe skończył, z powątpiewaniem wstrząsnęła głową.
— A jeżeli to wszystko nieprawda? — zapytała.
— Jakto nieprawda? Prawda święta, przecież stoi jak wół, czarno na białem! — argumentował pocztmistrz.
— Widzisz kochanie i gazety częstokroć nieprawdę piszą...
— A przepraszam cię duszko — to być nie może.
— A jednak zechciej sobie przypomnieć ten artykulik o pocztach na prowincji — czy przypominasz go sobie?
— To był fałsz! wierutny fałsz! bezczelne kłamstwo!
— A widzisz.
— No, nie. Trzeba być sprawiedliwym, a ja właśnie takim jestem zawsze... Co się tyczy poczty, to każda gazeta kłamie — lecz pod innemi względami zawsze pisze prawdę, zupełną prawdę. Spraktykowałem to już Bóg wie odkąd...
— Bądź co bądź, jeżeli to prawda, to szkoda go, dobry człowiek był.
— Ma się rozumieć że dobry — trzy fury siana mi przysłał — od pierwszego słowa. Teraz rozumie się, że już siano djabli wzięli...
Pod oknem dała się słyszeć trąbka. Pan poczmistrz pobiegł do kancelarji, a jego małżonka pozostając wciąż pod wrażeniem świeżej wiadomości, odmówiła pacierz za duszę Zakrzewskiego i długo usnąć nie mogła.
Dopiero gdy już słońce zaglądać zaczęło przez okna, sen skleił jej powieki.
W tym samym właśnie czasie nadjechał do miasteczka pan Kajetan i zatrzymał się, aby nieco zmęczonym koniom dać wytchnąć. Depeszę postanowił wysłać z gubernialnego miasta, dokąd jeszcze kilka mil drogi miał jechać.
Ulokowawszy konie w żydowskim zajeździe, oczekiwał z niecierpliwością godziny siódmej, gdyż chciał się zobaczyć z regentem i jego rady zasięgnąć. Całe życie w obowiązku prywatnym spędziwszy, wypełniając zawsze wiernie i akuratnie zlecenia swego pracodawcy, pan Kajetan nie mógł wyrobić w sobie samodzielności i stanowczości zdania i zawsze zaradzić się kogoś potrzebował.
I teraz więc postanowił regenta nie mijać.
Kilka godzin oczekiwania wydawały mu się bardzo długiemi, chodził miarowemi krokami przed bramą zajazdu, coraz to na zegarek, to na słońce spoglądał — i z niecierpliwością targał swe siwe, zawiesiste wąsiska.
Nareszcie z wieżyczki kościelnej odezwał się dzwonek. Była to godzina 6, w miasteczku już wstawać zaczęto.
Z bocznych uliczek wysuwali się mieszczanie, w granatowych długich kapotach, wysokich czapkach rogatych, oraz mieszczki, w kraciastych chustkach na głowach. Dobrzy ci ludzie spieszyli do kościoła, aby dzień od chwały Bożej rozpocząć.
Pan Kajetan podążył za nimi.
Kościołek stał na uboczu, otoczony dokoła drzewami staremi. Wnętrze jego było skromne, ubogie, lecz utrzymany czyściutko. Wprawdzie złocenia na ołtarzach straciły już dawną świetność, organ staroświecki nie zawsze był posłuszny twardym palcom kościelnego wirtuoza — ale ludzie modlili się w tym kościółku szczerze i gorąco, przechodzili tam wypłakać się w niedoli, szukać pociechy w żalu i zwątpieniu...
Gdy pan Kajetan do kościółka wchodził, u drzwi zakrystji dał się słyszeć dzwonek i ksiądz mszę odprawiać rozpoczął.
Osób znajdowało się niewiele, kościół więc obszerniejszym, wielkim niemal się wydawał.
Przez okna wpadały gęste snopy promieni słonecznych i oświetlały obraz aureolą jakąś, ślizgały się po kolorowych szybach, po gzemsach i rzeźbionych ramach obrazów i padały na poważną, siwą głowę kanonika.
Msza skończyła się już, a pan Kajetan zatopiony w modlitwie siedział jeszcze w ławce. Ludzie zaczynali się rozchodzić; kulawy dziad kościelny zbliżył się do pana Kajetana i trącając go delikatnie w ramię, rzekł:
— Proszę wielmożnego pana, ksiądz kanonik prosi, żeby pan do niego na plebanję przyszedł.
Pan Kajetan pospieszył na wezwanie.
Ksiądz oczekiwał na niego na ganku.
— Witajcie, panie Kajetanie — rzekł — witajcie... aż musiałem posyłać po was, bo co prawda niespokojny jestem. Pan o tej porze w miasteczku? to rzecz szczególna, cóż to wypędziło was z domu?
— Bieda wypędziła, księże kanoniku, kłopot...
— Masz tobie! chodźżeż-no do stancji, opowiedz — no i kawy się napij, boś pewnie w nocy z domu wyjechał?
— Naturalnie, że w nocy, a tu oto od wschodu słońca stoję, konie popasam.
— No chodźże, chodź do stancji — rzekł otwierając drzwi szeroko.
Gdy weszli, przyniesiono wnet kawę, a pan Kajetan zaczął o kłopotach swoich i celu podróży opowiadać.
Ksiądz wysłuchawszy długiej relacji pana Kajetana, ręce załamał.
— Być że to może?! — zawołał — czy was podobieństwo litery nie myli?
— Mnie coś szepcze, że nie — rzekł pan Kajetan.
— Ha! może... może... półgłówków dużo na świecie... Oto nieszczęście!... Jedźże bój się Boga, nie zwłócząc, telegrafuj zaraz... nie żałuj koni — spiesz...
W tej chwili wszedł regent.
Ksiądz zdziwiony tą wczesną wizytą, spojrzał pytającym wzrokiem na niego — regent przywitawszy się, rzekł:
— Wiem już wszystko.
— O Stasiu?
— Tak jest, ledwie otworzyłem oczy, wpadł do mnie z tą nowiną nasz szanowny pocztmistrz. Od niego dowiedziałem się o wiadomości fatalnej w gazecie, on mi też powiedział że pan, panie Kajetanie, jesteś tu w miasteczku od rana, że byłeś w kościele, że cię kanonik na plebanję poprosił...
— A to wszystkowiedz!
— Co chcecie, małe miasteczko...
— I cóż myślisz o tem panie regencie? — zapytał ksiądz.
— Co ja myślę? — rzekł po chwili zastanowienia — wieść może nieprawdziwa, ale bardzo prawdopodobna, obawiam się nawet, że w plotce pocztmistrza tym razem wyjątkowo jest dużo prawdy.
— Niestety! i ja sądzę tak samo.
— Otóż przyszedłem właśnie z radą. Ponieważ Stefan jest przy nim, do niego telegrafować z zapytaniem potrzeba.
— Po to też jadę — rzekł pan Kajetan.
— Więc skoro tak, to jedź pan, nie tracąc ani chwili czasu. Wyobrażam sobie co te biedne dziewczyny cierpią, będąc pod wrażeniem tak smutnej wiadomości — bądź co bądź lepsza gorzka prawda, aniżeli niepewność. Nie trać więc ani chwili czasu panie Kajetanie, tylko jedź.
Właśnie też w tej chwili ekwipaż pana Kajetana przed plebanję zajechał. Konie wypoczęły, najadły się i do dalszej drogi gotowe, niecierpliwie grzebały ziemię kopytami.
Pożegnanie niedługo trwało. Pan Kajetan, uścisnąwszy ręce zacnych przyjaciół, zasiadł na bryczkę, która niebawem zniknęła w gęstym obłoku kurzawy.
Regent z kanonikiem zostali sami.
— Ciężko pomyśleć, żeby to wszystko prawdą być miało — rzekł ksiądz.
— Dowiemy się niedługo prawdy, chociaż co do mnie, jestem prawie pewny, że nie będzie to wiadomość pomyślna. Złe wieści sprawdzają się zwykle.
— Biedne te dziewczynki, biedna pani Karwacka — ich ciężko dotknie ten cios! Wartoby tam pojechać, pocieszyć...
— Dlaczegóż nie — jabym jednak radził nie spieszyć, dopóki pan Kajetan nie wróci, a w każdym razie tędy przejeżdżać będzie, więc się od niego całej prawdy dowiemy.
Z pół godziny jeszcze gawędził regent z kanonikiem, poczem pożegnał go i do zatrudnienia swego pospieszył.
Tymczasem pogłoska przez pocztmistrza puszczona i ubarwiona przez niego, obiegała miasteczko lotem błyskawicy, rosła, olbrzymiała i doszedłszy do końca miasteczka przybrała już wcale nieprawdopodobne rozmiary.
Tego dnia o niczem innem nie mówiono w biurach, tego dnia wszystkie damy składały sobie wizyty, a nawet pan pocztmistrz dla bliższych swoich znajomych zaimprowizował herbatę z preferansem, ażeby mieć sposobność popisania się z najświeższą wiadomością wobec obszerniejszego audytorjum.
Nawet żydzi gromadnie zbierali się na rynku i przed sklepami, mówiąc o tym wypadku dnia, nawet pijany mieszczanin w szynku, ledwie mogąc obracać językiem, usiłował wytłumaczyć drugiemu, również pijanemu sąsiadowi, co to znaczy pojedynek i w jaki się sposób odbywa.
Pan Kajetan tymczasem pospieszał.
Dzielne konie biegły szybko po wyboistej szosie, mijały wioski i wioseczki, aż koło południa nasz podróżny dostrzegł już na horyzoncie rysujące się wieżyce gubernialnego miasta.
Kazał stangretowi jeszcze szybciej jechać i akurat, gdy zegar miejski godzinę pierwszą wydzwonił, znalazł się u celu podróży.
Odesłał człowieka z końmi do hotelu, a sam natychmiast do stacji telegraficznej pospieszył.
Po chwili elektryczność, na skrzydłach szybkich jak myśl, poniosła w dalekie strony pytanie, odpowiedzi na które kilka serc, trwożnie bijących, oczekiwało z upragnieniem i z obawą zarazem.
Siła, lotna i szybka jak myśl, poniosła zapytanie w dalekie strony — nie mogąc jednak, mimo lotności i szybkości swej, wyrazić nawet jednej cząstki tej trwogi, tego niepokoju, jakiego doznawali ci, od których pochodziło pytanie.
Celinka z Manią ciągle, bez ustanku wyglądały upragnionej odpowiedzi, nie miały one ani wypoczynku, ani snu, ani jednej godziny wolnej od troski, która je tak ciężko trapiła.
Pan Kajetan już kilka dni w mieście bawił — i nie wracał, co powiększyło tylko niepokój i trwogę.
— Jednacy oni wszyscy — mówiła pani Karwacka — co ich to obchodzi, że my z niecierpliwości schniemy? że trwoga nami miota; im to wszystko jedno, zupełnie obojętna rzecz dla nich!
Celinka milczała, Mania smutnie patrzała w ziemię.
— Trzy dni, trzy dni — mówiła pani Karwacka — trzy dni długie jak trzy lata, a pan Kajetan siedzi i ani mu się śni nawet zawiadomić, choćby przez okazję, przez kogoś z przejeżdżających, jak jest i co się dzieje...
Na czwarty dzień dopiero, dobrze już po północy pan Kajetan powrócił. We dworze nikt nie słyszał jak przyjechał, ale ledwie się dzień zrobił, już się pani Karwacka o tem dowiedziała.
Pobiegła coprędzej do mieszkania rządcy — i po chwilowej rozmowie, spokojniejsza znacznie powróciła do dworu.
Panny powstawały już także i dowiedziawszy się, że pan Kajetan powrócił, naprzeciwko ciotki wybiegły.
— Co? jak? — wołały obiedwie, zasypując ciotkę pytaniami.
— Dajcież mi przyjść do słowa — mówiła — niech trochę tchu złapię, biegłam z oficyny tak prędko.
— Była odpowiedź?
— Naturalnie.
— Więc prawda co w gazecie?
— Najszczersza.
Z piersi Celinki wydobył się okrzyk.
Ciotka uspakajać zaczęła.
— Nie trwórz się Celinko — mówiła — nie taki djabeł straszny jak go malują.
— Ale, cioteczko, czy Staś żyje?
— Żyje, moje dziecko.
— Rana niegroźna?
— Żyć będzie, powróci, nacieszysz się jeszcze tym gagatkiem, nacieszysz — ja tam zawsze powiadam, że co ma wisieć to nie utonie...
— Co ciocia mówi?
— Cóż tam mówić, w depeszy było trzydzieści wyrazów, a wy chcecie żebym wam całe godziny opowiadała. Zresztą na co? Wiadomość dobra, Stasiowi lepiej — oto i wszystko.
— A Stefan? — zapytała nieśmiało Celinka.
— Zobaczysz go za kilka dni może.
Celinka wstała od stołu, żeby ukryć wzruszenie i poszła do otwartego okna. Wychyliła się przez nie, patrzyła na kwiaty, na rosę drgającą jeszcze na trawkach, ale nie widziała ani kwiatów, ani jasnych promieni słonecznych, w których kąpała się ziemia, niedawno przebudzona ze snu.
Jej dusza znajdowała się w tej chwili daleko, bardzo daleko od Karczówki.



XI.

Był wieczór ciepły, pogodny, na niebie nie unosiła się ani jedna chmurka. Świeży wietrzyk muskał listki drzew, kołysał bujne trawy i zboża, marszczył powierzchnię wód srebrnych.
Cicho było, spokojnie, a zachodzące słońce, zapowiadało pogodę.
Celinka z Manią wyszły na przechadzkę.
Od niejakiego czasu codziennie odbywały się dość długie wycieczki, a zawsze w stronę, z której mogły się spodziewać ukochanych gości.
— Dwa tygodnie już mija — mówiła Celinka — dwa tygodnie oczekiwania — i ani jednego słówka wiadomości...
— Bez serca jest ten twój pan Stefan — odpowiedziała Mania — tak się robić nie godzi.
— Co chcesz, musi mieć przyczynę jakąś, że milczy.
— Ty go zawsze usprawiedliwiasz, twoje dobre serce zawsze znajduje w sobie zapas wyrozumiałości, zawsze przebaczać gotowe.
Celinka nie odpowiedziała na to.
Szły przez jakiś czas w milczeniu, obie smutne, zamyślone, posępne, nie zważały na dzieci wiejskie, które spieszyły je powitać, nie odpowiadały prawie na ukłony wieśniaków.
Minęły wioskę i gaik za nią leżący — szły drogą.
Nareszcie Mania przerwała milczenie.
Zatrzymała się i rzekła:
— Patrz no patrz, Celinko...
To mówiąc wskazywała ręką na jakiś ciemny punkt rysujący się na drodze.
Celinka wytężyła wzrok.
— Zdaje mi się — rzekła — że widzę jakąś bryczkę, czy powóz.
— Tak, ale ja nie mogę rozpoznać jeszcze kto jedzie. To mnie zastanawia, dla czego tak powoli posuwa się naprzód — wszak droga teraz wyborna, jak po stole.
Rzeczywiście ekwipaż dostrzeżony bystrym wzrokiem Mani, posuwał się bardzo powoli. Odległość zaś znaczna nie pozwalała rozpoznać go dokładnie.
Siostry zatrzymały się przy drodze na wzgórku, na którym rosły dzikie róże i kępka drobnych krzaczków.
— Postójmy tu przez chwilę — rzekła Mania.
— Jak chcesz — odparła smutnie Celinka.
— Co do mnie, jestem bardzo ciekawa, kto to może być.
— Czyż mało ludzi przejeżdża codzień tym traktem?
— Prawda... Lecz ciekawość moja, prawdziwie kobieca.
— Jak chcesz Maniu, więc zatrzymajmy się... przecież kiedyś ten ekwipaż nadjedzie i ciekawość twą zaspokoi.
— Kiedyś? nie, Celinko, ja jestem w tym razie ciekawa warunkowo.
— Nie rozumiem.
— Tak jest — jeżeli pojedzie prosto gościńcem, to straci dla mnie urok ciekawości, jeżeli zaś skręci na prawo...
— W takim razie będzie i dla mnie ciekawy, wszakże ta droga do naszego domu prowadzi.
Siostry usiadły na wzgórku i patrzyły.
— Nieznośny guzdrała! — Mówiła niecierpliwie Mania — żeby też tak się wlec szkaradnie.
— Eh, to pewnie żyd ze smołą jedzie.
— Nie, widzę wyraźnie, że to powóz — ale patrz Celinko... zatrzymuje się... staje.
— Rzeczywiście.
— Teraz ktoś wysiada i idzie pieszo.
— Skręca na naszą drogę...
Celinka przypatrywała się pilnie idącemu człowiekowi. Nagle zarumieniła się mocno, uchwyciła siostrę za rękę i ściskając ją silnie, szepnęła:
— To on, Manieczko, to on, o milę bym go poznała... to Stefan!
— Ach, teraz rozumiem: to on! a ten drugi w powozie to brat nasz, to Staś!
Siostry szybko pobiegły naprzeciw. W miejscu gdzie droga skręcała ku dworowi, spotkały Stefana.
Młody człowiek uchwycił rękę Celinki i pocałunkami ją okrywał.
— Przywiozłem go — rzekł — przywiozłem nareszcie, a doprawdy niełatwo to przyszło, wiele przecierpiał.
— Bieżmy, spieszmy do niego! — zawołała Mania.
— Nie, nie panno Marjo, nie można. Właśnie jadąc rozmyślałem całą drogę, jakby panie uprzedzić, ale los szczęśliwy nadarzył, żeście bezwiednie zapewne wyszły naprzeciwko.
— Dostrzegłeś nas, panie Stefanie? — zapytała Celinka.
— Mam wzrok doskonały... dostrzegłszy kazałem zatrzymać powóz, a korzystając z tego, że Stanisław podróżą, a bardziej jeszcze osłabieniem zmęczony, jest śpiący i prawie ciągle drzemie, wysiadłem i poszedłem pieszo, aby panie powitać i aby was uprzedzić zarazem, jak się zachować należy. Było to koniecznem, bo jakkolwiek wedle opinji najlepszych lekarzy, życiu jego nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, jednak długo jeszcze zapewne będziemy go musieli pielęgnować zanim zupełnie przyjdzie do siebie. Przedewszystkiem trzeba go oszczędzać, trzeba usunąć wszelkie powody, któreby go wzruszyć albo zmartwić mogły, nic nie wspominać, o nic nie pytać, zachowywać się tak jak gdybyście panie wcale o niczem nie wiedziały. Przywitajcie go nawet z udaną obojętnością, jak kogoś, który po parodniowej nieobecności powrócił.
— Cóż robić — rzekła z westchnieniem Mania — zastosujemy się do tego.
— O tem nie wątpię — rzekł Stefan — panie potraficie to uczynić, ale jest jeszcze ktoś w domu z kim trudna będzie sprawa, pod tym względem.
— Ciocię pan masz na myśli? — zapytała Celinka.
— Tak, pani.
— Wierz mi panie Stefanie, że to jest bardzo dobra kobieta, ona ma złote serce.
— Wiem o tem bardzo dobrze, ale jest przytem bardzo prędka. Gotowa mu zaraz na progu powiedzieć ostre kazanie, a człowiekowi tak cierpiącemu jak on, toby z pewnością na pożytek nie wyszło.
— Jakże więc zrobić?
— Chyba ktoś z nas pójdzie naprzód i uprzedzi panią Karwacką, wytłómaczy jej. Ja sam gotów jestem to uczynić.
— Nie — rzekła Celinka — pan nie odstąpi przecież Stasia, dopóki go do samego domu nie przywiezie... lepiej ja pójdę.
— Przepraszam — wtrąciła Mania — jako starszej odstępuję ci pierwszeństwo w przywitaniu brata — a ja pobiegnę do domu i przygotuję wszystko na jego przyjęcie.
Z temi słowy, zanim siostra miała czas odpowiedzieć, Mania szybko pobiegła ku dworowi.
Stefan ujął rękę Celinki, spojrzał jej w oczy i zapytał:
— A tu w Karczówce przez ten czas nic się nie zmieniło?
— Nic a nic — szepnęła — tylko było tu smutno... bardzo smutno.
Podziękował jej uściśnieniem ręki.
— Chodźmy teraz do niego.
Celinka oparła się na ramieniu narzeczonego i oboje udali się ku powozowi, w którym znajdował się chory.
— Czy bardzo cierpiał? bardzo się zmienił? — pytała.
— Naturalnie — przejście to było ciężkie, ale niekiedy takie przesilenia, takie gwałtowne przewroty w życiu na złe nie wychodzą. Sądzę, że to przejście wywarło na niego wpływ wielki.
— Pod jakim względem mówisz, panie Stefanie?
— Pod wieloma względami... Otworzyły mu się oczy. To za czem szalał, za czem gonił, przedstawiło mu się w świetle właściwem. Świat, w którym żył, odsłonił mu brzydkie swe strony, poznał udawane uczucie, poznał fałszywą przyjaźń, której jedynym motywem był wyzysk bezczelny; poznał, że ludzie, dla których opuścił kąt rodzinny, dla których czynił wiele, może za wiele nawet, w krytycznej chwili odwrócili się od niego — a za przyjaźń zapłacili mu szyderstwem.
— Biedny Staś! — rzekła z westchnieniem.
Zbliżyli się do powozu. W nim z głową na poduszkach opartą, z przymkniętemi oczami, leżał młody Zakrzewski.
— Boże, jaki on blady — szepnęła Celinka.
— Przypominam pani ostrzeżenie — rzekł Stefan — obojętnie, zimno prawie, bez łez.
Zbliżył się do Stanisława i lekko dotknął jego ramienia.
Chory otworzył oczy.
— Stanisławie — rzekł — jesteśmy prawie w domu, patrz oto siostra twoja wyszła, aby cię przywitać.
— Celinko! Celinko kochana — rzekł dziwnie słabym głosem, i wyciągnął do mej wychudłe ręce.
Siostra nachyliła się nad nim i pocałowała go w czoło.
— Siądź tu, obok mnie — rzekł całując jej ręce — tak dawno nie widziałem cię, moja siostrzyczko.
Celinka usiadła w powozie obok brata. Stefan zajął miejsce na przodzie i ekwipaż powoli potoczył się ku dworowi.
Mania już się tam od kilku minut znajdowała. Nie zastawszy ciotki w pokoju, pobiegła do niej na folwark, opowiedziała, że brat jedzie, powtórzyła co Stefan mówił.
Pani Karwacka słuchała, kiwając głową, przyrzekła do rad się zastosować, wymówek żadnych nie robić i nie pytać o nic.
— Zrobię, zrobię co chcecie — mówiła — ustąpię twej prośbie, chociaż mojem zdaniem te ceremonje zupełnie niepotrzebne. Z takim dużym chłopem obchodzić się jak z dzieckiem, to rzecz niesłychana!
— Ale, cioteczko, kiedy on chory...
— Chory? wielka rzecz, kto z nas nie chorował. Mnie nieraz tak zęby bolą, że kamieniebym gryzła, jednak nie oszczędzam się — cierpię i dosyć.
Pomimo tego gderania pani Karwacka sama poszła do pokoju Stanisława, aby odpowiednie przygotowania dla chorego zrobić, własnemi rękami posłała łóżko, a gdy Mania dziękowała jej za to, rzekła chmurnie:
— Nie ma za co dziękować, moje dziecko, chociaż ladaco jest i niewart tego, jednak przecież trzeba mu dać wygodę, jak należy.
Gdy wreszcie powóz przed ganek zajechał, gdy Stanisław, podtrzymywany przez Stefana i Celinkę, z trudnością wszedł na ganek, pani Karwacka spojrzawszy na jego twarz matowo-bladą, przezroczystą prawie, zapomniała o wymówkach wszelkich i o gderaniu, przywitała siostrzeńca jak rodzona matka i z troskliwością wielką przeprowadziła go do pokoju przeznaczonego dla niego.
Pokój ten był duży, widny, wesoły. Okna wychodziły na ogród, dolatywał przez nie zapach kwiatów i spiew ptasząt świegotliwych, jedyny głos przerywający ciszę.
— Jak tu ładnie, jak dobrze — szeptał osłabiony Stanisław — prawdę mówiłeś Stefanie, że nigdzie nie może być spokojniej i milej, jak w naszych cichych ustroniach.
Chory, zmęczony podróżą, musiał się zaraz położyć, i niebawem też dobroczynny sen skleił mu zaraz powieki.
Wszyscy pocichu opuścili pokój. Pani Karwacka pobiegła do kuchni, Mania wymknęła się do ogrodu, aby świeży bukiet ułożyć i choremu do pokoju go zanieść. Stefan zaś z Celinką zostali sami.
Mieli sobie do powiedzenia tak wiele i może dla tego milczeli.
Pierwsza odezwała się Celinka.
— Panie Stefanie — rzekła — przedewszystkiem dziękuję, dziękuję ci serdecznie za wszystko, coś zrobił dla niego. Niech ci Bóg zapłaci.
To mówiąc wyciągnęła do narzeczonego rękę, którą ten z zapałem ucałował.
— Nie mówmy o tem — rzekł. — Teraz staraniem naszem być winno, aby go do sił, do zdrowia przywrócić. Pod opieką sióstr tak kochających stanie się to szybko, a skoro się to stanie, wtenczas ja poproszę...
Nie mógł dokończyć zdania, gdyż bryczka kanonika ukazała się przed gankiem i ksiądz z rejentem weszli do pokoju.
Celinka domyśliła się jednak, o co ją Stefan miał prosić i odpowiedziała mu spojrzeniem wymowniejszem aniżeli słowa.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł kanonik wchodząc, a spostrzegłszy Stefana zawołał zdumiony:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! skąd się pan tu wziąłeś?
— Dopiero co przyjechałem, księże kanoniku — odrzekł młody człowiek, ściskając rękę staruszka.
— Którędyżeś pan jechał? — zapytał rejent — boć przecie chyba nie przez nasze miasteczko, wiedzielibyśmy coś o tem.
— Naumyślnie obrałem inną drogę. Wiozłem z sobą chorego i nie chciałem prezentować się z nim w tej mieścinie.
— Więc i pan Stanisław jest?
— Przyjechaliśmy razem.
— Jakżeż tam z nim, mój bracie? — spytał ksiądz — czy będzie można zobaczyć się z nim?
— Teraz usnął. Jest jeszcze bardzo osłabiony i bezsilny... spokoju przedewszystkiem mu trzeba; nie przeszkadza to wszakże, żeby się z dobrymi znajomymi zobaczył. I tam, daleko, nieraz księdza kanonika wspominał, tylko dodam nawiasem, że w rozmowie z nim ostrożnym być trzeba, do czasu. Nie pytać, ran świeżych nie rozdrażniać.
— A któżby to robił! mój bracie. Źle z nim było, wiem, ale Bogu dziękować, że przynajmniej powrócił, to się przecież jakoś to złe naprawi.
Pani Karwacka i Mania wyszły powitać gości. Rozmowa stała się ogólną. Stefan opowiadać musiał o pobycie zagranicą i słuchać znów opowiadania o urodzajach, zbiorach i o wypadkach zaszłych w okolicy podczas jego nieobecności.
Gdy herbatę podano i rozmowa przerwała się na chwilę, kanonik dał znak Stefanowi i odprowadziwszy go do okna, rzekł:
— Słuchajno, Stefanku, przepraszam, że tak po imieniu ci mówię, ale jam stary, niemal dziadkiem twoim mógłbym być — słuchaj więc tedy, braciszku, wyjdź ze mną po herbacie do ogrodu, opowiedz mi wszystko jak było. Chcę wiedzieć, bom ja tę całą chryję przechorował, przebolał. I regencisko poczciwe, martwił się także, ale on to sobie wiele rzeczy po prawnemu tłumaczy, ja znowuż bo nie... a wiesz przecie, że z nieboszczykiem żyłem jak z bratem, to i nie dziw, że mnie jego dziecko obchodzi tak bardzo.
— Owszem, księże kanoniku, z całą chęcią.
— Księże kanoniku — rzekła pani Karwacka — herbata ostygnie. Proszę do stołu, niech panowie będą łaskawi.
Mania pobiegła do pokoju brata.
Goście, a raczej starzy przyjaciele, zasiedli przy obficie zastawionym stole.
Pani Karwacka wysilała się na możliwie najlepsze przyjęcie, był to dzień bowiem dla całego domu radosny — Stanisław powrócił, a wedle zapewnień Stefana, już nigdy nie miał opuścić progów tego cichego dworku, do którego wszyscy jego mieszkańcy tak serdecznie, fanatycznie prawie byli przywiązani.
— Zdaje mi się — rzekł przyciszonym głosem i z ostrożnością niejaką kanonik — że obchodzimy tu uroczystość powrotu „marnotrawnego syna“. Pani Karwacka, jak ów poczciwy ojciec ewangeliczny, kazała zabić tłustego cielca i wystąpiła z całą paradą.
— Słuszna uwaga — rzekł regent — i w tym wypadku stwierdza się zdanie pewnego powieściopisarza, który powiedział, że nie masz nic bardziej kochającego, nad serca owych ciotek bezdzietnych, co to niby gniewne i złośliwe na pozór — przywiązują się jednak do swych niewdzięcznych siostrzeńców jak matki — i mają dla nich nieprzebrane skarby uczucia...
Zarumieniła się pani Karwacka.
— Na biblijne porównanie księdza kanonika — odrzekła pół żartem, pół serjo — odpowiem słowami Chrystusa, „że większa jest radość w niebie z jednego nawróconego grzesznika“, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych.
— Racja! słuszna racja! — rzekł ksiądz. — Ja zawsze państwu mówiłem, że kto chce prawdziwej mądrości szukać, niech Pismo święte czyta, ewangielistów... Każdy wyraz tam uczy kochać i przebaczać, a kto sam przebacza i kocha, ten przebaczenie i miłość znajdzie.
— Nie przeczę — wtrącił regent — nie przeczę, mądrość w religijnych zasadach mieszka — no i w kodeksie...
— W kodeksie? — zapytała zdziwiona Celinka.
— Pani dobrodziejko, właśnie że w kodeksie... w prawie. Prawo opiera się bowiem na tych pierwiastkach moralnych, których religja nas uczy... Nie krzywdzić bliźniego, oto całe prawo. Mógłbym pani tę teorję bardziej szeroko wyłożyć...
— Dajno pokój, panie regencie — rzekł ksiądz — bo jak zaczniesz się do pandektów i do prawa rzymskiego zabierać — to nam panny pousypiasz — a ponieważ twierdzisz, że prawo oparte jest na miłości, to zapewnić mogę, że panna Celina te zasady prawa zna lepiej niż my starzy — o! stokroć lepiej, jeżeli nie wierzysz — to obecny tu pan Stefan poświadczy, żem szczerą prawdę powiedział.
— Ksiądz kanonik zawsze ze mnie żartuje — protestowała zarumieniona Celinka — ja tam żadnych kodeksów jak żyję nie czytam i nie znam — prawnikiem wcale nie jestem.
— Ale, moje dziecko, podstawę prawa znasz... Miłość pewnego bliźniego.
Celinka nie odpowiedziała na to.
— No, no, qui tacet consentire videtur. Kto milczy ten się zgadza, zresztą złego w tem nie ma nic. Owszem... owszem moje dzieci, im więcej miłości, tem cnót więcej — ale pozwólcie panie, że my, mężczyźni, przyzwyczajeni do cygar nieznośnych, pójdziemy palić do ogrodu, gdyż nie chcemy was tu w dymie uwędzić. Panie Stefanie, jegomość znasz tu wszystkie kąty, zaprowadźże nas do jakiej pięknej altanki, wypalimy po cygarku i do pań wrócimy niebawem. Ruszże się, panie regencie.
— Nam dym nie szkodzi — rzekła pani Karwacka.
— A nie, nie! — protestował kanonik — my starej daty ludzie, za naszych czasów w obecności kobiet nikt palić nie śmiał, uważano to za wysoką niegrzeczność.
— Dziś, któż tam na to zważa?
— Niech sobie... my jednak starej daty ludzie, starych się trzymamy zwyczajów: jakimiśmy byli, takimi już do końca życia zostaniemy podobno... Za starzyśmy już, żeby bezkarnie przyzwyczajenia życia całego łamać... Więc — mówił dalej, zwracając się do pań — dostajemy urlop na pół godzinki, nie na długo, na pół godzinki tylko...
— Kiedy panowie życzą sobie tego, cóż mamy robić? — rzekła pani Karwacka.
— Więc chodźmy, chodźmy — panie Stefanie — rzekł kanonik, ciężko się podnosząc z krzesła — chodźmy, bo urlop krótki i jegomość, panie regencie, rusz się także... wprawdzie przypuszczam, że twój kodeks przewiduje katar — ale nie bój się, jest ciepło zupełne, nie zaziębisz się...
Stefan podał gościom cygara, zapalili je i wyszli.
Ogród tonął już w półcieniach wieczornego zmroku, kwiaty pachniały silnie a wietrzyk szeleścił listkami drzew.
Przeszli przez długi szpaler lipowy i usiedli na ławeczce kamiennej, zrobionej z głazu wielkiego, który niegdyś, za dawnych czasów jeszcze, przed bramą leżał.
— No, Stefanku kochany, teraz gadaj — rzekł ksiądz — obadwa słuchamy cię z uwagą.
— Opowiadanie moje — rzekł Stefan — ani długiem, ani ciekawem nie będzie. Historja to zwykła, powtarzająca się często.
— Ale gadasz! zwykła! jak to zwykła? czyż zwykle każdy człowiek ucieka od domu i biegnie w świat guza szukać? czy każdy nadstawia piersi pod kulę dla jakiej głupiej, bagatelnej przyczyny; bo założyłbym się, Stefanie, że nie musiała być mądrą ta przyczyna.
— Zapewne, lecz Stanisław w tem wszystkiem mniej winien, niż się z pozoru wydawać może. Umiałem sobie zjednać jego zaufanie i przyjaźń, był ze mną i jest obecnie tak szczerym i otwartym jak może z nikim innym na świecie — otworzył też duszę swoją przedemną — i z tego powodu, ponieważ poznałem go dobrze, zawsze w obronie jego stawać będę.
— Nabieram zaufania do sprawy, której pan bronić się podejmujesz — rzekł regent.
— Widzi pan dobrodziej — zapewne — jest wina, nie przeczę — ale są tam i okoliczności łagodzące...
Regent głową pokiwał.
— Zapewne — rzekł — okoliczności łagodzące znaleźć można w każdej niemal sprawie, zwłaszcza, gdy łagodność cechuje sędziego...
— Nie, panie regencie dobrodzieju, jeżeli to do mnie przymówka — to niesłuszna; w kwestji tej, jak w każdej innej zresztą, wyrobiłem sobie zdanie najzupełniej bezstronne. Stanisław, wychowany od domu rodzicielskiego z daleka, nie mógł wyrobić w sobie przywiązania do rodzinnego kąta, tego przywiązania, które w każdym w nas wyrabiało się od dzieciństwa. Matkę stracił wcześnie — a ojciec...
— Cóż pan chcesz? ojciec był najlepszym człowiekiem.
— Nie przeczę, moi panowie, ani jednem słowem nie śmiałbym uwłaczać pamięci jego, ale dla syna był on zawsze ojcem rozkazującym, surowym, despotycznym. Chciał, aby za jego wolą syn szedł ślepo — bezwzględnie — a nie uwzględniał tego, że ten syn, to już przecież nie małe dziecko, ale człowiek dorosły, mający wolę swoją, poglądy i zapatrywania własne...
— Czwarte przykazanie!
— Nie złamał go nigdy Stanisław, ojca szanował i czcił, ale nie było i być nie mogło pomiędzy nimi ufności, swobodnej wymiany myśli — nie był to stosunek przyjacielski, serdeczny — ale raczej konwencjonalny; z jednej strony nieograniczony absolutyzm, nieustanne quos ego — z drugiej zaś chłodna grzeczność i bierność pozorna. Skutek z tego był taki, że wszelkie narzucone przez ojca zasady, nie znalazły w sercu syna odpowiedniego przyjęcia. Oponować nie śmiał — ale zupełnie co innego myślał — inaczej wszystko pojmował. Nie był to wyjątkowy stosunek — powtarza się on po dziś dzień, powtarza bardzo często — a już szczególnie tam, gdzie strona starsza nie uwzględnia zupełnie młodszej, gdzie jej bezwarunkowo, bez dyskusji, swoje zasady, swoje przekonania narzuca.
— Z tego co mówisz, panie Stefanie, możnaby sądzić, że nie byłeś synem wzorowym — a jednak ojciec twój nieboszczyk zawsze się jak najlepiej o tobie odzywał.
— O księże kanoniku! mój ojciec!... mój ojciec był to najlepszy człowiek jakiego znałem na świecie. Proszę mi wierzyć, że nie miałem i mieć nie będę lepszego przyjaciela nad niego! Stosunek nasz opierał się na przywiązaniu serdecznem; jam go czcił — on mnie kochał — był dla mnie jakby starszym bratem. On ze mną chętnie rozmawiał, a przekonywał mnie nie rozkazem bezwzględnym — ale argumentem... Co mówić o tem zresztą... Niech spoczywa w spokoju ten najlepszy z ludzi, ten najszanowniejszy, najdroższy przyjaciel. Ja nie ujmuję przez to nic a nic godności nieboszczyka pana Zakrzewskiego — bo i ten działał w dobrej wierze i w najlepszych intencjach, ale działał nie trafnie. Jego absolutyzm paraliżował wszystko. Chciał mieć syna oszczędnym i dawał mu bardzo mało — zkąd konsekwencja prosta, że syn zaczął pożyczać i wpadł w znaczne długi. W domu był dla niego surowym i ostrym, cóż więc dziwnego, że syn od domu uciekał... że między obcemi szukał tych nici sympatji, w które się ostatecznie każde serce oplątać musi.
— Dobry z waszmości adwokat — rzekł ksiądz.
— Prawdy bronię — odpowiedział Stefan — a to zadanie trudnem nie jest, księże kanoniku. W takich warunkach cóż się innego ze Stanisława zrobić mogło?
— Ha... zrobił się jak powiedziałem... grunt lekki...
— Zapewne, ale też ciężko tę lekkość swoją przypłacił. Zagranicą był w interesach, w kłopotach, więc też jak po śmierci ojca wpadł do domu — starał się wyciągnąć wszystko co było można, byle się z owych kłopotów wydobyć.
— Robił nawet więcej niż można — wtrącił regent.
— Mniejsza o to — to już wszystko jest uregulowane i w zupełnym porządku...
— Jakim cudem?
— Bez żadnego cudu — pieniędzmi.
— Uważam, panie Stefanie, że to pan musiałeś do tego rękę przyłożyć...
— Mała rzecz — zresztą to mi nie zginie przecież. Stanisław wyjechał, uporządkowawszy zupełnie rachunki, nawet z mniemanymi przyjaciółmi, którzy go wyzyskiwali najhaniebniej i byliby wyzyskiwali aż dotąd, gdyby nie ów fatalny, a jak ja powiadam, szczęśliwy traf, który pozbawił go na jakiś czas zdrowia, mógł był pozbawić życia, ale ostatecznie otworzył mu oczy i wrócił go do równowagi.
— To ów pojedynek fatalny!
— A właśnie, pojedynek.
— Ale zkąd? z kim? o co?
— Z człowiekiem zupełnie nieznajomym którego widział po raz pierwszy w życiu — o co? zaraz panom opowiem. Stanisław zakochał się szalenie. Sprytna i doświadczona kokietka umiała go tak opanować, usidlić, przyoblec się w takie łudzące szaty najpiękniejszych pozorów, że chłopak głowę stracił — oszalał. Chcieć dać jej swoje nazwisko, przywieźć ją tu do swej rodzinnej siedziby — jednem słowem oświadczył się formalnie i został narzeczonym tej pani, której perspektywa wyjścia za polskiego grafa (gdyż nie chciała wierzyć, że Staś nie jest grafem), perspektywa wyjścia za człowieka mającego olbrzymie dobra w „pół Azji“, uśmiechała się bardzo. Owa pani, już nie pierwszej młodości, na jesieni wdzięków, chciała świetnem małżeństwem uwieńczyć swą pełną rozmaitych przygód karjerę — i byłaby niezawodnie celu swego dopięła, gdyby nie pewna, niespodziewana zupełnie okoliczność.
— No, no, cóż to za okoliczność? mój Stefanku...
— Przypadkowa zupełnie. W restauracji, w której właśnie Stanisław się znajdował, siedziało przy stole trzech jegomościów, rozmawiając wesoło. W trakcie rozmowy, jeden Francuz, przybyły niedawno, opowiadał różne awantury dotyczące osoby, której nazwisko bez ceremonji wymienił. Bohaterką opowiadania była właśnie ta pani, z którą się Staś miał żenić. Usłyszawszy to, wstał od swego stolika i wyzwał Francuza. Ten wyzwanie przyjął — i na drugi dzień wpakował Stasiowi kulę w piersi.
— Jezus Marja! — zawołał kanonik — w piersi! a toż to śmierć wierutna.
— Blisko też tego było, na szczęście kula ominęła ważniejsze organa życia, a doskonały lekarz wydobył ją zaraz i świetnie prowadził kurację. Po owej katastrofie, przeciwnik Stanisława rzekł do świadków: biedny chłopak, licho wie, za co narażał swoje życie, to co mówiłem jest najszczerszą prawdą! I rzeczywiście pokazało się, że tak jest. Zdemaskowana jejmość wyjechała natychmiast. Przyjaciele korzystając z tego, że raniony przytomności nie miał, pozabierali mu wszystko i również go opuścili. Staś został sam, na łasce jakiejś dobrej kobieciny, od której wynajmował mieszkanie.
— Biedny chłopak — szepnął kanonik.
— Trafił się jakiś poczciwy człowieczysko, ziomek nasz, który wezwany przez właścicielkę domu, rozpatrzył papiery Stanisława i stąd dowiedział się o moim adresie, napisał do mnie. Co prawda, list ten nie doszedł rąk moich, minął się ze mną w drodze, bo ja, poczęści z własnego natchnienia, poczęści z inicjatywy panny Celiny, jużem był pojechał do Stasia. Naturalnie zaopiekowałem się nim jak mogłem.
Stefan przerwał opowiadanie na chwilę — kanonik milczał.
— No, a dalej, gdy już Stanisław przytomność odzyskał? — rzekł rejent.
— Nie opuszczałem go ani na chwilę. Wyspowiadał mi się z przebiegu całego życia, rozmawialiśmy ciągle. Złożyłem mu wymowne dowody wartości tych ludzi, z którymi dotychczas przestawał — i zdaje mi się, że teraz innym już będzie. Zaręczam panom, że po kilku latach przepowiednia moja spełni się co do joty.
— Ma zamiar sam gospodarować w Karczówce?
— Ależ bezwątpienia.
— Podobno nie tęgi z niego agronom.
— Nie święci garnki lepią. Zresztą mając obok siebie tak doświadczonego gospodarza jak pan Kajetan...
— No, i ciebie, panie Stefanie, w sąsiedztwie.
— Będę mu służył radą, o ile jej zażąda.
Celinka szybkim krokiem zbliżyła się do mówiących.
— Przepraszam panów najmocniej, że przerywam rozmowę — rzekła — ale Staś obudził się, powiada że mu znacznie lepiej i dowiedziawszy się, że mamy tak miłych gości, prosi panów do siebie. Mówi, że się stęsknił do dawnych znajomych i przyjaciół naszego domu.
— A no, to chodźmy — rzekł rejent, podnosząc się z ławki — chodźmy zobaczyć chorego, kiedy tego pragnie.
Kanonik także wstał, ujął Celinkę za rękę i rzekł:
— Piękna rączka! śliczna rączka... ani słowa. To twoja będzie, panie Stefanie?
— Przyrzeczono mi ją — odpowiedział Stefan z uśmiechem.
— A no, tedy, mój bracie, skoro ci ją przyrzeczono, to bierz nie zwłócząc; pamiętaj że „beatus qui tenet...“, a panna Celinka dobrodziejka oponować zapewne przeciw pospiechowi nie będzie?
— Co tam o tem mówić? — szepnęła zawstydzona panienka.
— Ha! im prędzej tem lepiej, a teraz weźże ją Stefanie pod rękę, niech też obaczę, jak będziecie wyglądali obok siebie...
Stefan podał ramię Celince i poszedł z nią naprzód, ksiądz z regentem w pewnej odległości zdążali za niemi.
— Co pani mówisz na słowa kanonika? — szepnął młody człowiek Celince.
— Niech tylko brat do zdrowia powróci, a później pomyślimy o tem, mój dobry, poczciwy przyjacielu.
Tego dnia długo w dworku w Karczówce jaśniało światło i dobrze już po północy kanonik z regentem odjechali do miasteczka, a Stefan podążył do Dębowej, do domu.

. . . . . . . . .

Mała mieścina podobną była do miasta, w którem wszyscy mieszkańcy wymarli.
Żadnego ruchu, ulice puste, sklepy pozamykane, tylko gdzieniegdzie gromada dzieci żydowskich, o włosach kędzierzawych, rudych, albo czarnych jak smoła, bawiła się kamykami w rynsztoku.
Zresztą miasto było zupełnie puste.
Nie opustoszyła go jednak ani dżuma, ani emigracja ogólna, lecz dzień szabasowy. Żaden kupiec sklepu nie otworzył, żaden faktor za interesami nie biegał, nawet w kancelarji regenta było pusto.
Dependent, nie mając nic lepszego do roboty, drzemał nad papierami, a generalny świadek oparł czerwony nos na szybie i przyglądał się dwom kozom żydowskim, które ogryzały młode drzewka przy drodze.
Była to już pora jesienna, muchy jakby senne łaziły po szybach, gromady wróbli świergotały na drzewach, a w ogródkach przed domami, kołysały się na wysokich łodygach wpół zwiędłe georginie i malwy.
Na drzewach liście pożółkły i za każdym silniejszym podmuchem wiatru spadały na ziemię z szelestem.
Gdzieniegdzie w bocznej uliczce, niby jaki duch pokutujący ukazywał się żyd nabożny, w spiczastej czapce futrzanej, w białej płachcie narzuconej na plecy, ukazał się jak mara i znikał w otwartych drzwiach wielkiej, murowanej synagogi.
Zresztą pustka zupełna, żadnego śladu życia, żadnego ruchu w mieście.
Regent w pokoiku swym, który mu za pracownię służył, porządkował jakieś papiery.
Miał jednak minę bardzo poważną i uroczystą. Wygolony nader starannie, ubrany był we frak staroświecki, rogi wykrochmalonego kołnierzyka sterczały mu przy szczękach, wysoka mantynowa chustka obejmowała szyję. W gorsie od koszuli błyszczały spinki brylantowe.
Na stole znajdował się przyszykowany odświętny kapelusz i para nowiuteńkich rękawiczek...
Widocznem było, że się pan regent na jakąś niezwykłą uroczystość wybierał.
Gdy już papiery uporządkował, otworzył drzwi do kancelarji i skinął na jegomościa pełniącego funkcje świadka.
— Skoczno do księdza kanonika — rzekł — i proś, żeby był gotów, gdyż za godzinę wyjeżdżamy.
— Duchem, wielmożny regencie — odpowiedział wiekuisty świadek i pobiegł rzeczywiście tak szybko, że tylko do trzech szynków po drodze wstąpił, gdyż inne były zamknięte.
Tymczasem wszystkowiedzący pan pocztmistrz do regenta pospieszał. Biegł zadyszany przez puste uliczki, biegł aż mu tchu brakło.
Dopadłszy do mieszkania regenta, pchnął drzwi silnie, wpadł do kancelarji, potrącił drzemiącego dependenta i wbiegł do gabinetu.
— Nowość, nowość! — zawołał jeszcze w progu — znakomita nowość!
— Naprzykład? — zapytał regent chłodno.
— Wesele, panie regencie, jak drut wesele i to dziś jeszcze — za indultem... jedna tylko zapowiedź była. Pan regent zapewne nie wie o tem?
— Prawdopodobnie że nie wiem, tyle wesel odprawia się w tym czasie...
— Panny Zakrzewskiej starszej... a co? nie wiesz pan jeszcze?
— Owszem, wiem.
— Już pan regent wie?! a ja sądziłem, że przynoszę panu najświeższą nowość.
— Dla mnie to stare dzieje.
— Dla czego?
— Bo właśnie pisałem intercyzę przedślubną, a teraz jadę tam, do nich.
— Na wesele?
— No, tak.
— Śliczna to rzecz być regentem, dalibóg! złoty interes — żenią się, regent zarabia; umierają, regent zarabia — a człowiek przy tej marnej poczcie grosza złamanego nigdy nie widzi... Bieda, bieda i tyle. Owies droższy niż szafran, siano na wagę złota, a o ekstrapocztę nawet się kusy pies nie zapyta! Ale mniejsza o to, chciałem się tylko zapytać, czy pan Stanisław już wydobrzał zupełnie.
— Najzupełniej — zdrów jest — gospodaruje.
— I nie myśli emigrować znowu?
— Zdaje mi się, że nie.
— Ja też tak sądzę... dawniej fjołki w listach posyłał, dziś nie koresponduje z nikim prawie, a jeżeli pisze jaki list czasem, to chyba do składu maszyn, lub do jakiego kantoru.
— Bardzo dobrze robi.
— A niech tam... Ja mu źle nie życzę, owszem poczciwy z niego człowiek, trzy fury siana mi przysłał, ale jakiego siana! moje konie nigdy takiego nie jadły.
Regent po kapelusz sięgnął.
— Przepraszam szanownego pana — rzekł — komu w drogę temu czas, jeszcze cośkolwiek mam do załatwienia i jechać zaraz muszę, nie chciałbym albowiem spóźnić się na taką uroczystość.
— A no, i ja też uciekam, niech pan regent jedzie — niech jedzie. Szczęśliwy, komu się takie uroczystości zdarzają! Do widzenia, szczęśliwej podróży, do widzenia.
— Bądź pan zdrów.
Pan pocztmistrz powoli poszedł ku domowi, rozmyślając przez drogę, mówiąc sam do siebie półgłosem:
— Dziwna rzecz, jak się ten świat teraz zmienił. Ja mu przynoszę najświeższą nowość, a ten twierdzi, że to rzecz stara jak świat. Dziwnie się dzieje na tym świecie, bardzo dziwnie, jak dla mnie przynajmniej, kiedy już ludzie najświeższych nawet wiadomości słuchać nie chcą, gdyż wiedzą o nich pierwej niż ja. Szczęśliwi...
Nasunął czapkę na uszy i powoli poszedł ku swej kancelarji pocztowej, rozmyślając o różnych smutnych stronach życia ludzkiego, o drożyźnie owsa i o olbrzymiej ilości listów, które codziennie ekspedjować trzeba.
Tego wieczora w Karczówce we wszystkich oknach jaśniały światła. Szczupłe grono przyjaciół składało życzenia młodej parze, którą poczciwy kanonik przed kilkoma godzinami połączył dozgonnym węzłem. Celinka w białej sukience promieniała szczęściem i radością. Stefan zaś spokojny i poważny jak zwykle, patrzył z zachwytem na swoją piękną towarzyszkę życia.
Mania szczebiotała wesoło i żartowała z młodej pary, a wśród żartów i śmiechów, w oczach jej błysnęła od czasu do czasu łezka, na myśl konieczności rozłączenia się z ukochaną siostrą.
Regent złożył młodej parze życzenia w pięknej mowie przeplatanej łaciną.
Pan Kajetan targał niecierpliwie wąsy siwe i powiekami w sposób komiczny poruszał, gniewając się na łzy, które mu wzruszenie napędzało do oczu.
Jak na wielką galę wystąpiła pani Karwacka. Wystroiła się na ten uroczysty dzień w materje, wydobyła z ukrycia jakieś dawne klejnoty. Tradycyjnym zwyczajem przyjęła państwa młodych na progu chlebem i solą i natychmiast zniknęła w dalszych pokojach i doglądała, żeby wszystko było w porządku, żeby nic gościom nie brakło.
Celinka ujęła ją za rękę, gdy szybko przechodziła przez salon.
— Cóż cioteczko droga — spytała — kontentna jesteś z mego męża?
— Poczciwy chłopak — odrzekła — ale ciamajda... jak wszyscy mężczyźni w ogóle.
— Dla czego, ciotuniu?
— Dla tego, że wcześniej tego nie zrobił! wówczas kiedy zacny twój ojciec żył jeszcze.
Celinka westchnęła.
W tej chwili zbliżył się do niej Stanisław, prowadząc za rękę Stefana. Ucałował serdecznie siostrę i szwagra i rzekł do nich półgłosem:
— Tu moi najdrożsi, w tym zakątku — i blizko was... do zgonu!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.