Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stefan podał gościom cygara, zapalili je i wyszli.
Ogród tonął już w półcieniach wieczornego zmroku, kwiaty pachniały silnie a wietrzyk szeleścił listkami drzew.
Przeszli przez długi szpaler lipowy i usiedli na ławeczce kamiennej, zrobionej z głazu wielkiego, który niegdyś, za dawnych czasów jeszcze, przed bramą leżał.
— No, Stefanku kochany, teraz gadaj — rzekł ksiądz — obadwa słuchamy cię z uwagą.
— Opowiadanie moje — rzekł Stefan — ani długiem, ani ciekawem nie będzie. Historja to zwykła, powtarzająca się często.
— Ale gadasz! zwykła! jak to zwykła? czyż zwykle każdy człowiek ucieka od domu i biegnie w świat guza szukać? czy każdy nadstawia piersi pod kulę dla jakiej głupiej, bagatelnej przyczyny; bo założyłbym się, Stefanie, że nie musiała być mądrą ta przyczyna.
— Zapewne, lecz Stanisław w tem wszystkiem mniej winien, niż się z pozoru wydawać może. Umiałem sobie zjednać jego zaufanie i przyjaźń, był ze mną i jest obecnie tak szczerym i otwartym jak może z nikim innym na świecie — otworzył też duszę swoją przedemną — i z tego powodu, ponieważ poznałem go dobrze, zawsze w obronie jego stawać będę.
— Nabieram zaufania do sprawy, której pan bronić się podejmujesz — rzekł regent.
— Widzi pan dobrodziej — zapewne — jest wina, nie przeczę — ale są tam i okoliczności łagodzące...