Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żem. Widzisz pan, tak zrobimy: ileż ci potrzeba na bieżące wydatki?
— Tymczasem chociaż z kilkaset rubli.
— Więc dobrze, a pomówię dziś wieczór z kanonikiem. Ja dam jtrochę, on trochę i zapłacimy Towarzystwo oraz zasilimy waszą chudą kasę. Oddacie nam za rok i zapłacicie szósty procent. Za życia nieboszczyka Zakrzewskiego tak samo bywało. Jak ja potrzebowałem pieniędzy, to brałem od niego, on znowu odemnie i płaciliśmy sobie sześć od sta... jak widzisz, panie Kajetanie, nie wiele. Urodzaj tego roku macie piękny, zboże podobno dobrze sypie...
— Próbowałem już żyto — jest dobre siedm ćwierci.
— Widzisz więc, że będzie z czego oddać.
— Nic nie widzę, bo to zboże przecież zakontraktowane — stoi jak wół, czarno na białem.
— Mój panie, wiele to rzeczy stoi czarno na białem! a jednak nie taki djabeł straszny, jak go malują. Który to żyd ma owe kontrakty?
— A ten... jakże go tam?... Wigdor.
— Znam go dobrze. Wigdor Katz.
— Ten sam, panie regencie, ten sam... zawsze zapominam jego nazwiska.
— Otóż ja z nim pomówię i mam nadzieję, że owe kontrakty od niego odbiorę; właściwie powiedziawszy niewiele one są warte, ale dla miłego spokoju wolę się z nim porozumieć w drodze dobrowolnej. Ten żyd ma ze mną rozmaite interesa, sądzę więc, że trafię z nim do ładu. W każdym razie wypadnie mu coś bonifikować.
— Niby jakto?
— No, odczepnego mu dać, bez straty nie obejdzie się, ale starać się będę, żeby ta strata nie była duża.