Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dependent, nie mając nic lepszego do roboty, drzemał nad papierami, a generalny świadek oparł czerwony nos na szybie i przyglądał się dwom kozom żydowskim, które ogryzały młode drzewka przy drodze.
Była to już pora jesienna, muchy jakby senne łaziły po szybach, gromady wróbli świergotały na drzewach, a w ogródkach przed domami, kołysały się na wysokich łodygach wpół zwiędłe georginie i malwy.
Na drzewach liście pożółkły i za każdym silniejszym podmuchem wiatru spadały na ziemię z szelestem.
Gdzieniegdzie w bocznej uliczce, niby jaki duch pokutujący ukazywał się żyd nabożny, w spiczastej czapce futrzanej, w białej płachcie narzuconej na plecy, ukazał się jak mara i znikał w otwartych drzwiach wielkiej, murowanej synagogi.
Zresztą pustka zupełna, żadnego śladu życia, żadnego ruchu w mieście.
Regent w pokoiku swym, który mu za pracownię służył, porządkował jakieś papiery.
Miał jednak minę bardzo poważną i uroczystą. Wygolony nader starannie, ubrany był we frak staroświecki, rogi wykrochmalonego kołnierzyka sterczały mu przy szczękach, wysoka mantynowa chustka obejmowała szyję. W gorsie od koszuli błyszczały spinki brylantowe.
Na stole znajdował się przyszykowany odświętny kapelusz i para nowiuteńkich rękawiczek...