Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I teraz więc zamyślił, zadumał się smutnie. Przypomniał sobie dawne ze starym Zakrzewskim stosunki, przyjaźń, jaka ich obu łączyła. Zadumał się i już przez cały wieczór słowa z niego dobyć nie było sposobu.

VII.

Upłynęło kilka tygodni.
Nastały gorące dnie lipcowe, słońce paliło jak ogniem. Żniwo rozpoczęło się już w całej pełni, a urodzaj był dobry, zboże gęste, wysokie, pogoda sprzyjała zbiorom.
Pan Kajetan przez cały dzień prawie z konia nie zsiadał. Gospodarstwo było duże, pola dalekie, więc też dobrze uwijać się musiał, żeby wszędzie być, wszystkiego dojrzeć i dopilnować.
Pomimo jednak świetnego urodzaju, pomimo że o robotnika było nietrudno i ludzie spieszyli chętnie do żniwa, stary gospodarz był zły i niezadowolony. Marszczył groźnie brwi krzaczaste, za wąs siwy targał i spluwał ze złości.
Nie w lepszym też humorze była i pani Karwacka.
Ta gniewała się nieustannie na wszystkich i na wszystko, nawet pan Stefan, chociaż gość tylko, nie mógł uniknąć jej złego humoru. Często odpowiadała mu cierpko i złośliwie.
W tej chwili właśnie Celinka i Mania znajdowały się w ganku, otoczonym cienistemi festonami dzikiego wina — i zajęte były robótką.
Obie smutne były i milczące. Nawet Mania, zawsze wesoła, żywa, figlarna, miała minkę poważną i zamyśloną.
Pani Karwacka, trzymając pęk kluczyków w ręku, wyszła także na ganek.
— O czem tak rozprawiacie, panienki? — zapytała.
— My? kochana ciociu — odrzekła Celinka — my wcale nie rozprawiamy.
— Tak — dodała Mania — od obiadu nie