Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślony powracał.
I teraz szed powoli, podpierając się laską, i z pod szerokich skrzydeł słomianego kapelusza spoglądał na łąkę i na czystą, ruchliwą falę rzeczułki, a myślał zapewne o dzisiejszej rozmowie z panem Kajetanem, gdy nagle usłyszał za sobą głośne wołanie:
— Ho! ho! panie regencie dobrodzieju, a czekajże no jegomość!
Regent zatrzymał się i ujrzał kanonika, który szedł ku niemu dość szybko, sapiąc ze zmęczenia i machając chustką czerwoną.
— A to lecisz, panie regencie, jak zając! ani cię dogonić... uf! ja pędzę i krzyczę, wołam! a ten maszeruje jak grenadjer — i ani obejrzy się nawet.
— Nie wiedziałem, że kochany kanonik idzie za mną, byłbym się przecież dla tak miłego towarzysza zatrzymał.
— Właśnie tegom pragnął. Widziałem pana z okna, iak szedłeś i domyśliłem się, że idziesz na spacer, a że miałem ochotę przejść się także, więc myślę sobie: dogonię... Ale jak wiesz, nim się wzięło, proszę cię, tabakierę, kij, chustkę, nim się schowało okulary, a tu jeszcze dziad przyszedł z jakimś interesem, więc powiadam ci, zanim zdążyłem wyjść, a mój regent już ze dwieście kroków się odsunął. Gonię więc... uf! zasapałem się, alem na swojem postawił.
Regent się rozśmiał.
— A jednak był prostszy na to środek.
— Jaki? — zapytał kanonik.
— Zamiast się tak męczyć, trzeba było posłać dziada za mną, byłby mnie dogonił, a ja wróciłbym do mostu i zaczekał na księdza kanonika.