Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panny Zakrzewskiej starszej... a co? nie wiesz pan jeszcze?
— Owszem, wiem.
— Już pan regent wie?! a ja sądziłem, że przynoszę panu najświeższą nowość.
— Dla mnie to stare dzieje.
— Dla czego?
— Bo właśnie pisałem intercyzę przedślubną, a teraz jadę tam, do nich.
— Na wesele?
— No, tak.
— Śliczna to rzecz być regentem, dalibóg! złoty interes — żenią się, regent zarabia; umierają, regent zarabia — a człowiek przy tej marnej poczcie grosza złamanego nigdy nie widzi... Bieda, bieda i tyle. Owies droższy niż szafran, siano na wagę złota, a o ekstrapocztę nawet się kusy pies nie zapyta! Ale mniejsza o to, chciałem się tylko zapytać, czy pan Stanisław już wydobrzał zupełnie.
— Najzupełniej — zdrów jest — gospodaruje.
— I nie myśli emigrować znowu?
— Zdaje mi się, że nie.
— Ja też tak sądzę... dawniej fjołki w listach posyłał, dziś nie koresponduje z nikim prawie, a jeżeli pisze jaki list czasem, to chyba do składu maszyn, lub do jakiego kantoru.
— Bardzo dobrze robi.
— A niech tam... Ja mu źle nie życzę, owszem poczciwy z niego człowiek, trzy fury siana mi przysłał, ale jakiego siana! moje konie nigdy takiego nie jadły.
Regent po kapelusz sięgnął.
— Przepraszam szanownega pana — rzekł — komu w drogę temu czas, jeszcze cośkolwiek