Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanisław przerwał.
— Panie regencie dobrodzieju — rzekł — zasady ojca bezwątpienia były doskonałe, ja w te wierzę, ideały jego miały swe dobre i podniosłe strony... lecz, widzi pan, zmieniają się czasy — co innego było za dni waszej młodości, co innego jest dziś. Wogóle jest to kwestja, o której dużo dałoby się powiedzieć.
Regent smutnie pokiwał głową.
— Zapewne, panie Stanisławie, zapewne... Przyznaję, że jest to kwestja, o której można dużo powiedzieć, aczkolwiek w prostocie ducha sądziłem, że są także pewne kwestje, które się rozwiązuje sercem... bez dyskusji.
Wypowiedziawszy to, regent wstał z fotelu i kilka razy po pokoju się przeszedł.
Rozmowa od tej chwili już nie kleiła się jakoś, przeszła na przedmioty obojętne, postronne. Regent już o moralnym testamencie ojca nie wspominał, natomiast o gospodarstwo zaczął pytać, więcej przez ceremonię aniżeli z ciekawości, bo zresztą doskonale wiedział, co się dzieje w Karczówce, od rządcy, który przed kilkoma dniami był u niego.
Pan Stanisław powstał także, zabierając się do wyjścia.
— Przepraszam bardzo, panie regencie — rzekł — że mu tyle czasu zabrałem.
— O, nic nie szkodzi, szanowny panie, ja z czasem tak się urządzam, że mi musi na wszystko wystarczać.
— Czy nie raczy pan odwiedzić nas w Karczówce?