Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczór się zbliżał. Mrok zapadał, z oddali dochodziły odgłosy pieśni żniwiarzy, powracających z pola. Słońce znikało za borami, obłoki czerwieniły się na zachodzie, orzeźwiający wietrzyk chłodził po całodziennej spiekocie. Już rządca powrócił z pola i do wydawania kwitów się zabrał, a pani Karwacka, niestrudzona nigdy, pobiegła do obory gniewać się, że trawy na pastwiskach za mało, że mleka powinno być dwa razy tyle przynajmniej, że pastuch śpi przez cały dzień pod krzakiem, zamiast pilnować krów, żeby jadły i żeby napasły się dobrze.
W folwarku zwykły ruch wieczorny panował. Fornale wyprzęgali konie z wozów, szli z workami po obroki do spichrza, a niektórzy nieśli do stajni ogromne wiązki świeżej koniczyny. Żuraw w studni skrzypiał i schylał się coraz po wodę, a kilkanaście źrebaków pędziło drogą z pastwiska, wznosząc nieprzejrzane obłoki kurzawy. W okienkach czworaków i chat wiejskich błyskały już ognie, baby pospieszały z przygotowaniem kolacji dla swoich mężów, braci i synów. Pyzate, małe dzieci przewracały się na piasku, starszy jakiś chłopak coś smutnego na fujarce wygrywał, a z kościółka rozlegał się odgłos wieczornego dzwonu.
Celinka nie słyszała tych szmerów wszystkich i dźwięków, chodziła wciąż po cienistej alei, w której teraz mrok zupełny panował i a cała pogrążona w dumaniach nie spostrzegła,