— Ach! wiem, wiem, panie dobrodzieju, naturalnie! o bagatelkę jakąś zapewne idzie, o jakieś głupie paręset korcy zboża, lub coś podobnego. Zwyczajny gospodarski interes. Mam i ja, proszę pana dobrodzieja, niby to gospodarstwo, ale żal się Boże! na kluski nie wystarcza!
— Bądź pan spokojny, pomyślimy o tem — rzekł pan Stanisław, zabierając się do wyjścia.
— O, panie dobrodzieju...
— Przyszlijże mi pan tego żyda niedługo i powiedz mu z łaski swojej, żeby jak przyjedzie, wprost do mnie się zgłosił.
— Z wielką, z największą chęcią, szanowny panie, jutro żądany interesant się zgłosi; u mnie bo porządek, punktualność przedewszystkiem, to pierwsza rzecz.
Pan Stanisław wyprowadzony przez pocztmistrza na ganek, wsiadł do wolantu i odjechał do domu, pocztmistrz zaś wrócił do kancelarji, ręce na stole oparł i zamyślił się bardzo.
Długo, długo tak siedział w dumaniach pogrążony, nareszcie zerwał się, włożył czapkę na głowę i poświstując wesoło, wyszedł na miasteczko.
Przeszedł przez dwie ulice, przez pełen błota rynek i zniknął w domku niskim, niepokaźnym, o okiennicach czerwonych i szybkach dziwnie zakurzonych i brudnych.
Dom na dwie połowy się dzielił, w jednej był szynk, w drugiej mieszkanie właściciela. Pocztmistrz wszedł do drugiej połowy. Właściciel tego domostwa i szynku zarazem, pan Wigdor Katz, człowiek w średnim wieku, z długą, kasztanowatą brodą i rudawemi pejsami, wychylającemi się niedyskretnie z pod czapki, siedział
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/50
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.