Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem już wszystko.
— O Stasiu?
— Tak jest, ledwie otworzyłem oczy, wpadł do mnie z tą nowiną nasz szanowny pocztmistrz. Od niego dowiedziałem się o wiadomości fatalnej w gazecie, on mi też powiedział że pan, panie Kajetanie, jesteś tu w miasteczku od rana, że byłeś w kościele, że cię kanonik na plebanję poprosił...
— A to wszystkowiedz!
— Co chcecie, małe miasteczko...
— I cóż myślisz o tem panie regencie? — zapytał ksiądz.
— Co ja myślę? — rzekł po chwili zastanowienia — wieść może nieprawdziwa, ale bardzo prawdopodobna, obawiam się nawet, że w plotce pocztmistrza tym razem wyjątkowo jest dużo prawdy.
— Niestety! i ja sądzę tak samo.
— Otóż przyszedłem właśnie z radą. Ponieważ Stefan jest przy nim, do niego telegrafować z zapytaniem potrzeba.
— Po to też jadę — rzekł pan Kajetan.
— Więc skoro tak, to jedź pan, nie tracąc ani chwili czasu. Wyobrażam sobie co te biedne dziewczyny cierpią, bądąc pod wrażeniem tak smutnej wiadomości — bądź co bądź lepsza gorzka prawda, aniżeli niepewność. Nie trać więc ani chwili czasu panie Kajetanie, tylko jedź.
Właśnie też w tej chwili ekwipaż pana Kajetana przed plebanję zajechał. Konie wypoczęły, najadły się i do dalszej drogi gotowe, niecierpliwie grzebały ziemię kopytami.
Pożegnanie niedługo trwało. Pan Kajetan, uścisnąwszy ręce zacnych przyjaciół, zasiadł na bryczkę, która niebawem zniknęła w gęstym obłoku kurzawy.