— A no, kiedy ci tak bardzo pilno, to jedź. Przeprowadzę cię przez las.
Stefan kazał konie przyprowadzić.
Po kwadransie obadwaj młodzi ludzie znajdowali się już na szerokim gościńcu. Noc była pogodna, ciepła, gwiazdy przyświecały na niebie. Jechali stępa, obok siebie, w milczeniu. Stefan na niebo spoglądał, prognostyku pogody tam szukając, Stanisław zamyślił się czegoś.
Po chwili ozwał się Stefan.
— Więc twoje postanowienie wyjazdu jest nieodwołalnem?
— O, tak.
— A kiedyż ono nastąpi?
— Niedługo, za tydzień, za dziesięć dni najdalej.
— Pamiętaj jednak, Stanisławie, nie siedź tam długo, wracaj do nas, wierz mi, że tu przecież między nami źle nie jest.
Stanisław westchnął.
— Tak — rzekł — nie wątpię o tem, ale konieczność mnie znagla, zapewniam cię, że konieczność, nie kaprys żaden, nie fantazja. Może kiedyś dowiesz się o tem — dziś nie sposób.
— Szkoda, że zaufania do mnie nie masz — rzekł Stefan — wszakże nie nalegam, nie chcę przemocą twoich tajemnic zdobywać. Kiedy konieczność cię wzywa, jak mówisz, to jedź. Stosownie do życzenia twego, ja na gospodarstwo wasze dam baczenie. Zapewne uprzedziłeś też rządcę, zostawiłeś mu jakie zlecenia.
— A, broń Boże! w domu nikt nie wie o moim zamiarze. Tego byłoby jeszcze potrzeba! Zakrakaliby mnie, a szczególniej ciotka, która jak mnie tylko zobaczy, w szczególny ferwor kaznodziejski wpada i w wymowie samego Skargę przechodzi. Ty jeden tylko, Stefanie, wtajemniczony jesteś w moje zamiary, gdyż na dyskrecję twą liczę.
— Zapewne, ale przecież wyjazd w jakiś
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/81
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.