Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dwadzieścia sześć, panienko; jeszcze was, moje panie na świecie nie było, a w tem miejscu gdzie dziś jest ogród, gdzie panie dziś zrywacie najpiękniejsze róże, była tylko kupa rumowisk i śmieci, ale w rękach nieboszczyka to wszystko zaraz inaczej wyglądało... lecz przepraszam panie, jak pan Stanisław z podróży?
— Zdrów — odpowiedziała Celinka.
— Zapewne zmienił się trochę.
— O tak! zmężniał.
— Taka ładna bródka mu urosła — dodała Mania — wygląda teraz zupełnie jak koziołek.
Rządca na zegarek spojrzał.
— Zagawędziłem się — rzekł — a czas ucieka. Do widzenia, w obiadowej godzinie przyjdę.
— Z pewnością zobaczy się pan ze Stasiem.
Siostry zostały same. Celinka oparła głowę na dłoniach i zamyśliła się smutnie, Mania po pokoju chodzić zaczęła.
— Słuchaj Celinko — rzekła po chwili milczenia — dla czego ten nasz Staś taki jakiś dziwny?
— Jakto rozumiesz, Maniu?
— No, nie wiem jakby ci to powiedzieć, dość, że dziwny. Nie zapytywał ani o szczegóły choroby ojczulka, ani o ostatnie jego godziny.
— To naturalnie, moja Maniu, nie chciał nas martwić, wywołując tak bolesne wspomnienia.
— Być może, ale czy nie uważałaś jak się z nami przywitał?
— Jakże się miał witać?
— Zdawałoby się, że po tak długiem niewidzeniu...
— Powinienby nam żebra połamać w uściskach? czy tak, Manieczko?
— Nie, ale wycałować serdecznie przynajmniej.
— Ach! ty pieszczocho, pieszczocho! Chło-