Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lat stosunków moich z Zakrzewskim, zawsze przedstawiał mi się on z najlepszej strony.
— Powiedzie mi, panie regencie, co też on kiedy komu dał?
— Przepraszam cię, doktorze, to nie jest jeszcze miarą uczciwości, bo gdyby „rozdawanie“, było patentem na cnotę, to wszyscy ludzie ubodzy, niezamożni, zasługiwaliby na miano ostatnich łotrów...
— Ale...
— Poczekaj, panie doktorze dobrodzieju, ja się zapytam nawzajem, co też on kiedy i komu wziął?
— No, cóż znowu? przecież ja tego nigdy nie mówiłem.
— Regent cię pobił, doktorze — wtrącił z uśmiechem ksiądz — może to zemsta za to, że został przez ciebie tak fatalnie w kartach pobity przed chwilą.
— Może i zemsta, do której niebawem i księdza kanonika przyzwę.
— Zatem bój będzie zawzięty.
— Nie bój żaden, tylko rodzaj obrony nieboszczyka. Przyznałeś, doktorze, że nieboszczyk nic nikomu nie wziął, więc też szkodliwym członkiem społeczeństwa nie był, był raczej pożytecznym, a ja najlepiej wiem o tem. A jeżeli weźmiemy na uwagę, że w najkrytyczniejszych czasach majątek zatrzymał, że go dzieciom w najlepszej sytuacji zostawia, to także trzeba przyznać w tem pewną, bardziej ogólnego charakteru zasługę.
— No, zapewne — rzekł doktor, jakby ustępując przed argumentami regenta.
— Tak, tak, panie doktorze, sądziłeś może nieco za pospiesznie i za porywczo. Dziwić się temu i nie dziwić — przybyłeś do nas niedawno, nie znasz stosunków tutejszych. Świeżo z wielkiego miasta przybyły, z uprzedzeniem pewnem patrzysz na nasz partykularz i jego mieszkańców. Zresztą...