Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A no, naturalnie, że nie pani Karwacka, ani ja — tylko ty, mała szczebiotko.
— Ja nie chcę zapowiedzi, po co mam spadać z ambony...
— No, jak nie chcesz, to ci indult dadzą, ale na jedno to wyjdzie. Widzi więc pani dobrodziejka, że nie takie to znów biedne te sierotki. Ojciec zostawił im tyle mienia, że się o nic nie zakłopoczą, a Wszechmocny Ojciec wszystkich ludzi, dał im dobre serduszka, piękną urodę...
— Eh, niech no tak naszej urody ksiądz kanonik nie chwali, bośmy gotowe jeszcze uwierzyć i wyobrazić sobie, że jesteśmy ładne dziewczyny...
— Wiecie wy o tem i bezemnie, codzień wam to zwierciadło powiada... Ale oto i pan Kajetan — rzekł ksiądz, widząc nadchodzącego rządcę.
— Właśnie, proszę księdza kanonika dobrodzieja, kazałem pańskie konie wyprządz, koniczyny świeżej im dać; zawszeć spory kawałek drogi przeleciały.
— A to niedobrze, kochany Kajetanie, to bardzo niedobrze!
— Dla czego?
— Nie znasz pan mego Maćka! jak się potem zacznie guzdrać z zaprzęgiem, to ja się od was i o północy nie wydostanę.
— To nasi ludzie pomogą.
— Chyba... byle go tylko mogli dobudzić,