Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ożenić... ale miałem powiedzieć, kto jechał. Chociaż to jest sekret, przyleciałem jednak naumyślnie, nie po to, żeby zaraz plotki roznosić, chociaż powiadają, że się tem trudnię, ja? żeby im języki popuchły. O to mi zupełnie nigdy nie idzie i nie szło, tylko co prawda a nie grzech, chciałem, żebyście też panowie zgadli. Jak też ksiądz kanonik myśli?
— Pewnie jaki wyższy urzędnik?
— Akurat, tobym mu przecie sześciu wiorst nie przypisał, boby się poznał na tem.
— Może inspektor lekarski — rzekł doktor.
— Jutro! taki zwykle aptekarskiemi końmi jeździ, a pan regent nie zgadnie?
— Nie, panie, ja nie zgadnę.
— Dla czego?
— Bo mi pan to zaraz sam powiesz.
— Ja! phi! proszę, skądże pewność? no, no! ale zresztą niech djabli wezmą! powiem panom: oto młody Zakrzewski przyjechał.
— Przyjechał!
— Jak Boga kocham, przyjechał, widziałem go na własne oczy, tak dobrze jak doktora widzę w tej chwili.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— A jakże, sondowałem go na wszystkie boki jak sędzia śledczy; ho! ho! mam ja nos panie dobrodzieju nie od kształtu. Wszystko wywącham, wyszperam, z pod ziemi wykopię. Ja bo każdego przez siódmą skórę przeczuję, już taka moja natura. Urodziłem się na Lecoq’a, jak mój Maciek na pocztyljona, ale prawda powiada przysłowie, że nikt we własnym kraju nie będzie prorokiem, więc i ja też jestem tylko pocztmistrzem.
— Musiał ubolewać zapewne, że na pogrzeb ojca przybyć nie zdążył? — zapytał kanonik.
— Nie, o ojcu wcale nawet nie wspominał, zresztą po co? Stary poszedł na łono Abrahama