Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zanim się Mania spostrzegła, Stefan ujął jej rączkę i do ust przycisnął. Wyrwała ją zarumieniona dziewczynka i pół żartem, pół serjo, udając gniew, rzekła:
— Mój panie, w ręce całuje się tylko babki, albo ciotki; ja ani jedną, ani drugą dla pana nie jestem.
— Więc przeproszę raz jeszcze za omyłkę w adresie.
— Nie, nie żądam powtórnych przeprosin, ale za karę proszę tu siąść przy oknie i porozmawiać z nami. Tak tu dobrze, tak miłe powietrze, tak kwiaty pięknie pachną... O! ojczulku kochany — dodała smutnie — czemuż nie jesteś przy nas obecnie, czemu nie patrzysz na twe dzieci?
— Kto ci powiedział, Maniu, że ojczulek nie patrzy na nas w tej chwili? Ja bo przekonaną jestem najmocniej, że duch jego unosi się w tej cichej atmosferze, w tym tajemniczym półcieniu, unosi się, błogosławi nas i czuwa nad nami. Ja w to wierzę, Manieczko, serdecznie wierzę! Bolesnem, strasznem byłoby przeświadczenie, że z chwilą śmierci wszystko się kończy, że ginie odrazu nić przywiązania i sympatji, która łączyła nas z najdroższymi na ziemi. Nie, nie, Maniu, to niepodobieństwo! Ja w to uwierzyć nie mogę, ja przeświadczoną jestem, że każde uczucie szlachetne trwałem jest, że nie zamyka się ono w ciasnych granicach czasu, lecz sięga w nieskończoność, w wieczność. Byłoby okropnem wierzyć w coś, lub kochać do jakiegoś terminu tylko, a potem odrazu zapomnieć o tem, co stanowiło treść główną życia, jego najpiękniejszą stronę. Wolałabym się nie rodzić, aniżeli wiedzieć, że moje uczucia pogrzebane zostaną wraz ze mną.