Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Panny usiłowały jeszcze zatrzymać gościa, ale ten nawet słuchać nie chciał.
— Dobrze wam mówić, moje dzieci, jutro możecie spać dokąd się wam podoba, a ja mam zatrudnienie od rana. Ale mniejsza — stało się. Chciałem tylko, zanim się szanowny Maciuś wygrzebie, prosić was, moje państwo, żebyście mi zaraz jak pan Stefan powróci, dali znać. Bardzo wdzięczny wam będę.
— Owszem, nie zaniedbamy tego uczynić.
— A kiedyż się go spodziewacie? Panno Celino, asińdźka musisz bo o tem coś wiedzieć?
— Nic a nic nie wiem, proszę księdza kanonika, i niespokojną bardzo jestem.
— No, uspokój się, moje dziecko, uspokój, nic im obudwom nie będzie — powrócą.
Maciek nadspodziewanie prędko dał się obudził i zajechał. Kanonik, pożegnany serdecznie, w płaszcz się otulił i zasiadł na swej szerokiej ryce. Konie ruszyły.
Noc była piękna, niebo gwiazdami usiane, wietrzyk trącał gałązkami drzew przydrożnych. Gdy już z pół mili drogi ujechali, ksiądz odezwał się do swego stangreta:
— Maciek! słuchajno, Maciek!
Maciek uparcie milczał. Kanonik trącił go w łokieć.
— Maćku, Maćku! a nie spijże tak, bo jeszcze spadniesz na ziemię i potłuczesz się...
— Ej, prosę jegomości dobrodzieja, dyć jo nie spię... Gdzieby ta zaś w drodze cłek społ?
— A dlaczegoż nie słyszysz, jak cię wołać?
— Bo mi było krzynkę markotno i takem się jeno zamedytował paskudnie.
— O czem, mój Maćku? zmartwienie jakie masz?
— Nie, prosę dobrodzieja, jeno mi się cościć niedobrego śniło...