Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znajdował się chory.
— Czy bardzo cierpiał? bardzo się zmienił? — pytała.
— Naturalnie — przejście to było ciężkie, ale niekiedy takie przesilenia, takie gwałtowne przewroty w życiu na złe nie wychodzą. Sądzę, że to przejście wywarło na niego wpływ wielki.
— Pod jakim względem mówisz, panie Stefanie?
— Pod wieloma względami... Otworzyły mu się oczy. To za czem szalał, za czem gonił, przedstawiło mu się w świetle właściwem. Świat, w którym żył, odsłonił mu brzydkie swe strony, poznał udawane uczucie, poznał fałszywą przyjaźń, której jedynym motywem był wyzysk bezczelny; poznał, że ludzie, dla których opuścił kąt rodzinny, dla których czynił wiele, może za wiele nawet, w krytycznej chwili odwrócili się od niego — a za przyjaźń zapłacili mu szyderstwem.
— Biedny Staś! — rzekła z westchnieniem.
Zbliżyli się do powozu. W nim z głową na poduszkach opartą, z przymkniętemi oczami, leżał młody Zakrzewski.
— Boże, jaki on blady — szepnęła Celinka.
— Przypominam pani ostrzeżenie — rzekł Stefan — obojętnie, zimno prawie bez łez.
Zbliżył się do Stanisława i lekko dotknął jego ramienia.
Chory otworzył oczy.
— Stanisławie — rzekł — jesteśmy prawie w domu, patrz oto siostra twoja wyszła, aby cię przywitać.
— Celinko! Celinko kochana — rzekł dzi-