Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ławce, wspólne przechodziliśmy dole i niedole szkolne, kawałek to czasu już temu.
— Tak — odrzekł Stefan — pamiętam pana... kolegę... Przypominam sobie. Jednakże z latami zmieniliśmy się obadwaj i to tak dalece, że wątpię, czybym pana mógł poznać, gdyby nie przedstawiono nas sobie.
— Czas idzie, zmieniamy się...
Stanisław był małomówny, jak gdyby zajęty myślami jakiemiś, roztargniony. Stefan usiłował go rozruszać, do rozmowy wciągnąć, ale napróżno.
Mania tylko, widząc, że się jakoś rozmowa nie klei, szczebiotała bezustannie, a Celinka podnosiła od czasu do czasu na brata wzrok pytający, smętny.
Ciotka zajęła się przygotowaniami do herbaty i w rozmowie żadnego prawie nie przyjmoła udziału.
Po herbacie wszyscy napowrót do saloniku przeszli.
W drzwiach, wychodzących na ogród, otwartych na oścież, stanął Stanisław i wpatrywał się w niebo, mnóstwem gwiazd złotych zasiane.
Stefan zbliżył się do niego.
— Śliczna noc, panie Stanisławie — rzekł, możebyśmy na chwilę weszli do ogrodu?
— Owszem — odpowiedział Stanisław — służę panu.
Obadwaj młodzi ludzie weszli w szeroką, grabową aleę.
Po chwili milczenia Stefan odezwał się pierwszy.
— Panie Stanisławie, mam ci kilka słów powiedzieć.
— Proszę, proszę, mów pan.
— Podczas nieobecności twojej bywałem w waszym domu, ojciec pański zapraszał mnie