Przejdź do zawartości

Jama/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER KUPRIN

JAMA
powieść w dwóch tomach.
Lwów 1928.
Lwowski Instytut Wydawniczy

Przekład autoryzowany A. Powojczyka
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Odbito w Drukarni „Sztuka“ we Lwowie
pl. Strzelecki 2. — Telefon 42-68.






A on pobytowy
Cha! cha! cha!

*

Gdy ranek nastaje
On kradzież obmyśla.
Ona zaś na łóżku
Leży i wymyśla
Cha! cha! cha!

*

Rankiem, gdy chłopaczka
Do cyrkułu wleką,
Ona, prostytutka
Z innym jest daleko
Cha! cha! cha!

*

A potem jeszcze piosenkę więzienną:

Rok za rokiem schodzi,
Mijają tak lata
Któż mnie oswobodzi?

I jeszcze:

Nie płacz że Marusiu
Będziesz jeszcze moją
Zaraz po poborze,
Myślę o ożenku.

W tem, ku ogólnemu zdziwieniu, roześmiała się tłusta, zazwyczaj milcząca Kasia. Pochodziła ona z Odesy.
— Pozwólcie i mnie zaśpiewać pewną piosenkę. Śpiewają ją u nas na Mołdowance i na reresypi różni złodzieje w szynkach.
I okropnym basem, zardzewiałym i nieposłusznym zaśpiewała, czyniąc najbezsensowniejsze gesty, widocznie naśladując widziane niegdyś u jakiejś przeciętnej śpiewaczki kabaretowej:

Ach pójdę ja do „diukówki“
Za stołem usiądę
Zdejmę kapelusz
I rzucam pod stół
Zapytują lubą,
Co ty będziesz pić?
Ona odpowiada
Że ją boli głowa,
Ja cię nie pytam
Co ciebie boli,
Lecz ja cię pytam
Co ty będziesz pić?
Czy też piwo, czy też wino,
Czy też fiałkę, czy też nic?

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nagle nie wpadła do gabinetu Mańka Biała w jednej tylko koszuli i białych koronkowych majtkach. Hulał z nią jakiś kupiec, który wczoraj urządzał rajską noc, i fatalny benedyktyn, który oddziaływał na dziewczynę z szybkością dynamitu, doprowadził ją do zwykłego awanturniczego stanu. Nie była już obecnie Mańką Małą, ani Mańką Białą, lecz Mańką — Awanturnicą. Wpadłszy do gabinetu, odrazu, skutkiem niespodziewanego wrażenia, runęła na podłogę i leżąc na wznak roześmiała się tak szczerze, że i wszyscy obecni roześmieli się również. Tak. Ale śmiech ten trwał nie długo... Mańka nagle siadła na podłodze i zaczęła krzyczeć:
— Hura, do nas nowe dziewki przyjęto!
Było to zupełną już niespodzianką. Ale większy jeszcze nietakt wykazała baronowa, mówiąc:
— Jestem patronką klasztoru dla upadłych dziewczyn i dlatego z obowiązku służbowego muszę zbierać informacje o was.
Lecz tu nagle wzburzyła się Genia.
— Zaraz mi się stąd wynoś stara oślico! Próchno! Ścierko!... Wasze przytułki Magdalenek — są gorsze od więzienia. Sekretarze wasi korzystają z nas, jak psy z padliny. Wasi ojcowie, mężowie i bracia przychodzą do nas i my nabawiamy ich wszelkich chorób... Umyślnie... — oni ze swej strony zarażają was. Wasze dozorczynie żyją z furmanami, stróżami i stójkowymi, a nas sadzają do kozy za to, że śmiejemy się, lub żartujemy pomiędzy sobą. I oto jeżeli pani przyjechała tu dla oględzin naszego zwierzyńca, to powinnaś wysłuchać prawdy, wypowiadanej prosto w oczy.
Lecz Tamara spokojnie powstrzymała ją.
— Przestań Gieniu, ja sama... Czyż naprawdę baronowo, sądzi pani, że jesteśmy gorsze od tak zwanych porządnych kobiet? Do mnie przychodzi mężczyzna, płaci mi dwa ruble za wizytę, lub pięć rubli za noc i ja tego wcale nie ukrywam, przed nikim na świecie... A proszę powiedzieć, baronowo, czy pani zna choć jedną zamężną damę, któraby nie oddawała się gwoli namiętności — młodemu, lub dla pieniędzy — staremu. Wiem doskonale, że pięćdziesiąt procent wśród was pozostaje na utrzymaniu kochanków, pozostałe zaś, leciwsze, utrzymują młodych chłopców. I oto cała różnica między nami. Jesteśmy kobiety upadłe, lecz my nie kłamiemy i nie udajemy, wy natomiast upadacie wszystkie i kłamiecie przytem. Niech pani teraz sama pomyśli, na czyją korzyść wypada porównanie?
— Brawo, Tamara, dobrze im tak! zawrzeszczała Mańka, nie wstając z podłogi, roznegliżowana, jasnowłosa, kędzierzawa, podobna teraz do trzynastoletniej dziewczynki.
— Dalej, dalej, trąciła ją Gienia, a oczy jej rozpaliły się żywo.
— Czemu nie, Gieniu, posunę się i dalej. Z nas zaledwie jedna na tysiąc robiła sobie poronienie. Wy zaś po ile razy, co? Albo to nieprawda? Te wśród was, które to czyniły, działały nie z rozpaczy, lub z okrutnej nędzy, lecz poprostu obawiając się zepsuć sobie kształty i urodę — ten wasz jedyny kapitał! Poszukujecie tylko zwierzęcej rozkoszy, stan zaś odmienny i karmienie dziecka, przeszkadzałby wam.
Rowińska zawstydziła się i szybkim szeptem rzekła:
— Faites attention, baronne, que dans sa position cette demoiselle est instruite[1].
— Figures vous, que moi, j‘ai aussi remarqué cet etrange visage. Comme si je l‘ai déjà vu...est-ce rêve?... en demidelire? ou dans sa petite enfance?“[2]
— Ne vous donnez pas la peine de chercher dans vous souvenirs, baronne — brutalnie wtrąciła się do ich rozmowy Tamara.
— Je puis de suite vous venir en aide. Rappelez-yous, seulment Kharkoff, et la chambre d’hotel de Koniakine. I’entrepreneur Solovietschik, et ie ténor di grazzia... A ce moment vous n’etiez pas encore m.-me ia baronne de...[3]. Zresztą, porzućmy język francuski... Była pani zwyczajną chórzystką i pracowałyśmy razem.
— Mais dites-moi, au nom de Dieu, comment Yvns trouvez vous ici mademoiselle Margueritte[4].
— O to pytają nas codziennie. Poprostu znalazłam się tu.
I z niedającym się wyrazić cynizmem dodała:
— Spodziewam się, że państwo wynagrodzicie nas za czas spędzony z wami?
— Nie, niech was djabli porwą! niepodziewanie zawołała Mańka Biała, szybko zrywając się z dywanu, wyciągnąwszy z pończochy dwie złote monety, rzuciła je na stół.
— Macie! Daję wam na dorożkę. Jedźcie sobie natychmiast, inaczej potłukę tu wszystkie lustra i butelki.
Rowińska wstała i odezwała się ze szczeremi, ciepłemi łzami w oczach:
— Oczywiście, zaraz odejdziemy i nauka udzielona nam przez m-lle Marguerite w las nie pójdzie. Czas wasz będzie wynagrodzony, — proszę się tem zająć Włodziu. Tak długo jednak śpiewałyście nam, więc pozwolicie i mnie zaśpiewać coś dla was. Rowińska podeszła do pianina, wzięła kilka akordów i zaśpiewała prześliczny romans Dargomyżskiego:

Rozstaliśmy się dumnie —
Bez westchnień i bez słowa

Wymówki. Poszłam w świat.
Na wieczną tę rozłąkę.
Lecz gdybym jeszcze kiedyś
Mogła zobaczyć cię!
Ach gdybym chociaż raz spotkała cię!

*

Bez łez, bez skarg
Poddałam się losowi:
Nie wiem, zadając mi
Tak wiele w życiu bólu
Czyś kochał mnie?
Lecz gdybym jeszcze kiedyś
Mogła zobaczyć cię!
Ach, gdybym chociaż raz spotkała cię!

Ten czuły i namiętny romans, wykonany przez wielką artystkę, niespodziewanie przypomniał wszystkim tym kobietom pierwszą miłość, pierwszy upadek, późne pożegnanie, gdy trawa lśni od rosy, a czerwone niebo zabarwia na różowo szczyty brzóz, ostatnie, tak mocno zwarte uściski, i to jak nieomylne serce szeptało żałośnie: „nie, to się już nie powtórzy, nie powtórzy!“ I usta były wówczas zimne i suche, a na włosy padła poranna wilgotna mgła.
Umilkła Tamara, umilkła Mańka Awanturnica i nagle Gienia, najbardziej nieposkromiona ze wszystkich dziewcząt, podbiegła do artystki, padła na kolana i zaczęła szlochać u jej nóg.
Rowińska, sama rozczulona, objęła jej głowę, mówiąc:
— Siostro moja, pozwól się pocałować! Gienia szepnęła jej coś do ucha.
— Eh, przecież to głupstwo — powiedziała Rowińska, — kilka miesięcy kuracji i wszystko zniknie.
— Nie, nie, nie... Chcę ich wszystkich uczynić chorymi. Niech wszyscy zgniją i zdechną.
— Ach, moja droga, — rzekła Rowińska, — na twojem miejscu nie zrobiłabym tego.
I oto Gienia, owa dumna Gienia, zaczęła całować kolana i ręce artystki i mówić:
— Dlaczego mię tak ludzie skrzywdzili? Dlaczego mię tak skrzywdzili? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
— Taka jest władza genjusza!
— Jedyna władza, która bierze w swe piękne dłonie nie podły rozum, lecz ciepłą duszę ludzką!
Ambitna Gienia ukrywała twarz swą w sukni Rowińskiej. Biała Mańka skromnie siedziała na krześle, zakrywając oczy chusteczką. Tamara, oparła się łokciami o kolana, schyliła głowę na dłonie i uważnie patrzyła w ziemię; a odźwierny Symeon który na wszelki wypadek, od czasu do czasu, kręcił się podedrzwiami, wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
Rowińska szeptała cicho w same ucho Gieni.
— Nigdy nie należy rozpaczać. Czasem wszystko tak źle się składa, że choć się powiesić, nagle życie radykalnej ulega zmianie. Droga moja, siostro moja, obecnie jestem światową znakomitością. Ale gdybyś ty wiedziała, przez jakie morza poniżenia i podłości przejść mi wypadało! Bądź więc zdrowa, moja droga i wierz w swą gwiazdę.
Nachyliła się ku Gieni i pocałowała ja w czoło.
I nigdy potem Włodzio Czapliński, który z niesamowitem natężeniem obserwował całą tę scenę, nie mógł zapomnieć tych ciepłych i pięknych promieni, które w owej chwili zapaliły się w zielonych, podługowatych egipskich oczach artystki.
Towarzystwo w nieświetnych humorach opuszczało gabinet, Riazanow tylko pozostał na chwilkę.
Podszedł do Gieni i z szacunkiem, czule pocałował ją w rękę i powiedział:
— Jeżeli to jest możliwem, proszę nam wybaczyć dzisiejszy wybryk, który, naturalnie, więcej się nie powtórzy. Ale jeśli będę pani kiedyś potrzebny, proszę pamiętać, że zawsze jestem do jej usług Oto mój bilet wizytowy. Proszę nie umieszczać go na swych komodach, lecz pamiętać, że od dzisiejszego wieczoru — jestem przyjacielem pani.
I jeszcze raz pocałowawszy Gienię w rękę, ostatni zszedł ze schodów.

II.

We czwartek od samego rana zaczął padać deszczyk, i oto odrazu zazieleniły się liście kasztanów akacji i topoli. I odrazu zrobiło się jakoś marzycielsko — cicho i nudnie, smętnie i jednostajnie.
Wtedy wszystkie dziewczęta zebrały się, wedle zwyczaju, w pokoju Gieni. Lecz z nią działo się coś dziwnego. Nie dowcipkowała, nie śmiała się, nie czytała, jak zwykle swego bulwarowego romansu; książka leżała bezcelowo na jej piersiach, lub na brzuchu; była zła, skupiona w sobie i smutna, w jej oczach palił się żółty ogień, mówiący o nienawiści. Daremnie Biała Mańka, ubóstwiająca ją, starała się zwrócić na siebie jej uwagę. — Gienia niby jej nie dostrzegała; rozmowa nie kleiła się zupełnie.
Tamara usiadła na łóżku Gieni, czule ją objęła i zbliżywszy usta do samego jej ucha, powiedziała szeptem:
— Co się z tobą dzieje Gieniu? Oddawna widzę w tobie jakąś dziwną zmianę. I Mańka odczuwa to również. Popatrz, jak osowiała bez twej pieszczoty. Powiedz; być może potrafię dopomóc ci w czemkolwiek?
Gienia zamknęła oczy i przecząco pokręciła głową. Tamara odsunęła się nieco od niej, lecz mówiła dalej, czule głaskając ją po ramieniu.
— Rzecz nie moja Gieniu. Nie śmiem wdzierać się do duszy. Dlatego tylko zapytałam, że jesteś jedynym człowiekiem, który...
Gienia raptownie, energicznie skoczyła z łóżka, schwyciła Tamarę za rękę i powiedziała dobitnie i rozkazująco:
— Dobrze! Wyjdziemy stąd na chwilkę. Opowiem ci wszystko. Dziewczęta, poczekajcie trochę na nas.
W jasnym korytarzu Gienia położyła ręce na ramionach przyjaciółki i ze zmienioną, pobladłą nagle twarzą powiedziała:
— No słuchaj; ktoś mię zaraził syfilisem.
— Ach, droga, biedna moja. Dawno?
— Dawno. Pamiętasz, — gdy byli u nas studenci, którzy wywołali awanturę z Płatonowym? Wówczas poraz pierwszy dowiedziałam się o tem. Dowiedziałam się za dnia.
— Wiesz — cicho rzekła Tamara — prawie że się tego domyśliłam, wtedy zwłaszcza, gdyś padła przed śpiewaczką na kolana i cicho jej coś powiedziała. Ale bądź co bądź, kochana Gieniu, należałoby przecież pomyśleć o kuracji.
Gienia gniewnie tupnęła nogą i rozdarła batystową chusteczkę, którą nerwowo mięła w ręku.
— Nie! Za nic! Z was żadnej nie zarażę. Mogłaś zauważyć sama, że w ostatnich tygodniach nie jadam obiadu przy wspólnym stole, że sama myję i wycieram naczynia. Dlatego też staram się odzwyczaić od siebie Mańkę, którą kocham szczerze, prawdziwie. Lecz tych dwunogich podleców zarażam z rozmysłem i zarażam codziennie, co wieczór, po dziesięć i piętnaście osób, niech gniją, niech przenoszą zarazę na swe żony, kochanki, matki, tak, tak i na matki i na ojców, i na guwernantki, a nawet choćby i na prababki. Niech zginą wszyscy ci podli uczciwcy!
Tamara ostrożnie i czule pogładziła Gienię po głowie.
— Czy rzeczywiście chcesz wytrwać do końca Gieniu?
— Tak i bez wszelkiej litości. Nie macie jednak powodu obawiać się mnie. Sama wybieram mężczyzn. Najgłupszych, najbogatszych, najprzystojniejszych i najpoważniejszych, ale do żadnej z was nie puszczę ich potem. O! odgrywam przed nimi taką komedję namiętności, że uśmiałabyś się gdybyś zobaczyła. Kąsam ich, drapię, krzyczę i drżę jak szalona. A ci durnie wierzą.
— Twoja to rzecz, twoja, Gieniu, — z rozwagą wyrzekła Tamara, patrząc w ziemię, — być może, masz słuszność. Kto wie? Ale powiedz jak się wykręciłaś od lekarza?
Gienka gwałtownym ruchem odwróciła się od niej, przywarła twarzą do ramy okna i niespodzianie rozpłakała się żrącemi, palącemi łzami — łzami zawziętości i zemsty i jednocześnie mówiła, szlochając i drżąc:
— Dlatego że... dlatego że. Dlatego, że Bóg mi dał szczególne szczęście: boli mnie tam gdzie prawdopodobnie żaden doktor nie dojrzy. Nasz zaś przytem jest stary i głupi.
I następnie, jakimś niezwykłym wysiłkiem woli, odrazu powstrzymała łzy.
— Chodźmy do mnie Tamarciu — rzekła. Oczywiście nie paplaj niepotrzebnie.
— Naturalnie że nie.
I powrócili do pokoju Gieni, obie spokojne i panujące nad sobą.

Do pokoju wszedł Symeon. Wbrew swej wrodzonej bezczelności, wobec Gieni zawsze zachowywał się z pewnym odcieniem szacunku; wszedłszy powiedział:
— Tak, że Gieniu, do Zosi przyjechał jego Ekscelencja. Proszę pozwolić jej wyjść na dziesięć minut.
Zosia, błękitno oka, jasna blondynka, z szerokiemi czerwonemi ustami, o typowej twarzy litwinki, spojrzała błagalnie na Gienię. Gdyby Gienia powiedziała — „nie“ pozostałaby w pokoju, ale Gienia milczała i nawet umyślnie zamknęła oczy. Zosia pokornie wyszła.
Generał ten przyjeżdżał regularnie, co dwa tygodnie (tak samo, jak do innej dziewczyny Zoi przyjeżdżał codziennie takiż imponujący gość, zwany tu dyrektorem).
Nagle Gienia rzuciła po za siebie starą roztrzepaną książkę. Jej brunatne oczy zapłonęły prawdziwym złotym ogniem.
— Brzydzicie się tym generałem, ale znałam gorszych ananasów. Miałam pewnego gościa — skończony bałwan. Nie mógł mię kochać inaczej... inaczej, no powiedzmy wprost: kłół mi pierś igłami... W Wilnie zaś przychodził do mnie gość, który ubierał mnie na biało, kazał mi się napudrować i zapalał koło mnie, trzy świece. I wówczas, gdy wyglądałam na martwą, rzucał się na mnie.
Biała Mańka zawołała:
— Prawdę mówisz Gieniu! Miałam również pewnego osła. Zmuszał mnie zawsze do udawania niewinnej, kazał płakać i krzyczeć. Ale oto ty Gieniu, tyś najmądrzejsza z nas, a jednak nie zgadniesz kto to był.
— Warjat! — powiedziała stanowczym niskim kontr-altem błękitno-oka, sprytna Wiera — warjat!
— Nie, dlaczego? zaoponowała potulna i skromna Tamara. Wcale nie warjat, lecz wprost, jak wszyscy mężczyźni — rozpustnik. Nudzi się w domu, a tu za swoje pieniądze, może otrzymać przyjemność, jakiej tylko zapragnie. Zdaje się, rzecz zrozumiała.
Milcząca dotąd Gienia, nagłym szybkim ruchem usiadła na łóżku.
— Wszystkieście głupie! Krzyknęła. Dlaczego wybaczacie im to wszystko? Dawniej i ja byłam głupia, teraz zmuszam ich do chodzenia przedemną na czworakach, każę im całować me pięty i oni czynią to z rozkoszą. Wiecie wszystkie, że nie stoję o pieniądze, ale teraz obdzieram wszystkich mężczyzn, jak tylko mogę. A oni, ci łotrzy dają mi jeszcze w prezencie portrety swych żon, narzeczonych, matek, córek. Zresztą, zdaje się, widziałyście te fotografje w naszym klozecie. Ale pomyślcie, dzieci moje. Kobieta kocha raz jeden, ale na zawsze, mężczyzna zaś, jak ten pies. Mało tego, że zdradza, ale nie pozostaje w nim nigdy, nawet uczucie wdzięczności, ani dla dawnej, ani dla nowej kochanki. Mówią, słyszałam, że obecnie wśród młodzieży jest wiele czystych chłopców. Wierzę, chociaż sama nie widziałam, nie spotykałam. Wszyscy których widziałam, wszyscy — to włóczykije, nicponie i łajdacy. Niezbyt dawno czytałam jakiś romans z naszego najnieszczęśliwszego życia. Było tam opisane mniej więcej to samo, co obecnie powtarzam.

Powróciła Zosia. Powoli i ostrożnie usiadła na krawędzi łóżka Gieni, tam, gdzie padał cień abażuru lampy. Skutkiem tej głębokiej, chociaż wypaczonej delikatności, właściwej ludziom skazanym na śmierć, katorżnikom i prostytutkom, żadna z dziewczyn nie ośmieliła się zapytać jej, jak spędziła te półtorej godziny. Nagle rzuciła na stół dwadzieścia pięć rubli i krzyknęła:
— Przynieście mi białego wina i kawona. I ukrywszy twarz w opadłe na stół ręce cicho zapłakała. I znowu nikt nie śmiał zadać jej jakiegokolwiek pytania. Tylko Gienia zbladła ze złości i tak przygryzła sobie dolną wargę, że pozostał na niej szereg białych plam.
— Tak — rzekła, teraz oto rozumiem Tamarę. Słyszysz Tamaro, przepraszam cię. Często śmiałam się z ciebie, żeś zakochana w swym złodzieju — Sience. A teraz powiem, że ze wszystkich naszych gości najporządniejsi — to złodzieje i mordercy. Taki nie ukrywa tego, że kocha dziewkę, i jeśli potrzeba, popełni dla niej kradzież, lub zabójstwo. A ci inni. Wszystko łgarstwo, kłam, drobna przebiegłość, tajemna rozpusta. Łajdak ma trzy rodziny: żonę i pięcioro dzieci; guwernantka i dwoje dzieci za granicą; starsza córka z pierwszego małżeństwa żony i z nią dziecko. I o tem wszyscy, wszyscy w mieście wiedzą, prócz jego maleńkich dzieci. A i te, być może, domyślają się i szepczą pomiędzy sobą. I wyobraźcie sobie, że taki pan, jest osobą szanowaną, poważaną przez całe społeczeństwo... Dzieci moje, zdaje się, nie było jeszcze u nas wypadku, byśmy dochodziły do zwierzeń, ale oto powiem wam, że gdy miałam dziesięć i pół lat, własna moja matka sprzedała mnie w Żytomierzu doktorowi Zewierżejewowi. Całowałam go po rękach, błagałam, by mnie oszczędził, wołałam: „jestem maleńka“. A on mi odrzekł:
— Nic, nic, urośniesz. — No oczywiście ból, wstręt, paskudztwo... A on potem puścił w kurs, jako anegdotę. Rozpaczliwy ból mej duszy.
— Ach, jeśli mówić, to mówić do końca — spokojnie powiedziała Zoja, uśmiechnąwszy się niedbale i smutnie. Mnie pozbawił niewinności nauczyciel szkoły rządowej, Jan Piotrowicz Suss. Poprostu, zawołał mnie do siebie do mieszkania, żona jego była wtedy na bazarze, kupowała prosiaka. — było to przed Bożem Narodzeniem. Poczęstował mię cukierkami, a potem powiedział, że jedno z dwojga: albo mu ulegnę we wszystkiem, albo zaraz wypędzi mnie ze szkoły za złe sprawowanie. A przecież wiecie same, jak się lękałyśmy nauczyciela. Tu nie są oni dla nas straszni, robimy z nimi co nam się podoba. Ale wtedy! Wówczas wydawał mi się on większym niż car i Bóg.
— A mnie student. Uczył u nas paniczów. Tam, gdzie służyłam.
— Nie, a ja!... zawołała Niura, ale nagle obejrzawszy się w tył, do drzwi, pozostała tak z otwartemi ustami. Spojrzawszy w kierunku jej wzroku. Gienia klasnęła w dłonie. We drzwiach stała Lubka, wychudzona, z podkrążonemi oczyma i jak lunatyczka, poszukiwała ręką klamki jako punktu oparcia.
— Lubka, głupia, co z tobą? krzyknęła głośno Gienia, Co?
— No, oczywiście, co; wypędził mię.
Nikt nie wyrzekł ani słowa. Gienia zakryła twarz rękami, zaczęła ciężko oddychać i widać było, jak pod skórą jej policzków poruszają się muskuły.
— Gieniu, w tobie tylko cała nadzieja — z wyrazem głębokiego smutku i niedołęstwa powiedziała Lubka. Ciebie wszyscy tak szanują... Pomów kochanie z Anną Markówną, lub z Symeonem. Niech przyjmą z powrotem...
Gienia wyprostowała się na posłaniu, wpiła się w Łubkę suchemi, płonącemi, ale jakgdyby placzącemi oczami i zapytała:
— Czy jadłaś dziś cokolwiek?
— Nie, ani wczoraj, ani dziś. Nic.
— Posłuchaj Gieniu, cicho zapytała Zosia, — a jeśli dam jej białego wina? Wierka tymczasem skoczy do kuchni po mięso. Ha!
— Rób, jak chcesz. Oczywiście, to dobrze, ale spójrzcie dziewczyny: przecież ona jest cała mokra. Ach, jaka głupia! No żywiej! Rozbieraj się! Biała Mańka, lub ty Tamarko, dajcie jej suche majtki, ciepłe pończochy i pantofle. No a teraz — zwróciła się do Lubki — opowiadaj, idjotko, o wszystkim, co ci się zdarzyło!

III.

Tego poranku, gdy Lichonin tak nagle i być może, niespodziewanie nawet dla samego siebie, zabrał Lubkę z wesołego zakładu Anny Markówny, była chwila przełomowa lata. Drzewa były jeszcze zielone, lecz w zapachu powietrza, liści i trawy, dawał się już z daleka odczuwać, jakby z oddali, delikatny melancholijny, a jednocześnie czarujący zapach zbliżającej się jesieni. Ze zdziwieniem patrzył student na drzewa, takie czyste, niewinne i ciche, jakby Bóg niepostrzeżenie dla ludzi, rozsadził je nocą; i drzewa same, zda się oglądały się dokoła, na spokojną błękitną wodę, jakby drzemiącą jeszcze w kałużach i rowach i pod drewnianym mostem, przerzuconym przez płytką rzeczkę; na wysokie, rzekłbyś, świeżo wymyte niebo, które dopiero co obudziło się w zorzach i ze snu, uśmiecha się różowym, szczęśliwym. jeszcze sennym uśmiechem, witając rozpalające się słońce.
Serce studenta rozszerzało się i drżało; wpływały na to piękno tego błogosławionego poranku i radość istnienia i to czyste powietrze odświeżające płuca, po nocy spędzonej bezsennie, w ciasnym pełnym tytoniowego dymu lokalu. Ale bardziej jeszcze rozczulało go piękno i wzniosłość własnego czynu.
„Tak postąpił jak człowiek, jak prawdziwy człowiek, w najwyższem tego słowa znaczeniu! Oto i teraz nie żałuje tego, co czynił. Dobrze im (komu „im“ Lichonin sam należycie nie wiedział), mówić o okropnościach prostytucji, mówić siedząc przy herbacie z bułkami, w towarzystwie niewinnych i inteligentnych panien. Lecz czy uczynił ktoś z pośród kolegów, jakikolwiek istotny krok, ku wyzwoleniu kobiety z upadku? Ha, co? Wreszcie znajdzie się i taki, który przyjdzie do owej Soni Marmeladówny, nagada jej niestworzonych rzeczy, odmaluje wszelkie możliwe okropności, wedrze się do jej duszy i zaraz sam się rozpłacze, zacznie pocieszać obejmować, po główce pogładzi, pocałuje najpierw w policzek, potem w usta, no i wiadomo co! Tfu! A oto u niego, u Lichonina słowo chadza zawsze w parze z czynem“.
Objął Łubkę wpół, popatrzył na nią rozczulonemi, nieomal rozkochanemi oczyma, chociaż wydało mu się, że patrzy na nią oczyma ojca, lub brata.
Łubka była straszliwie śpiąca, zamykały jej się oczy, z wysiłkiem wytreszczała je, by nie zasnąć; na ustach zastygł ten sam naiwny, dziecinny, zmęczony uśmiech, który Lichonin zauważył jeszcze tam, w gabinecie. Z jednego kąta ust spływała jej ślina.
— Luba, droga moja! Droga, tak bardzo cierpiąca kobieto! Spojrzyj jak pięknie dokoła! Boże! Oto już pięć lat minęło, jak po raz ostatni widziałem wschód słońca. Albo gra w karty, albo pijaństwo, albo wykłady na uniwersytecie. Popatrz, serdeńko, jak tam rozkwitła zorza. Słońce blizko! To twoja zorza, Łubko! To się zaczyna twoje nowe życie. Śmiało oprzesz się o moje silne ramię. Wprowadzę cię na drogę uczciwej pracy, na drogę śmiałej, twarzą w twarz, walki z życiem.
Lubka z ukosa spojrzała na niego. Hm. jeszcze nie wytrzeźwiał — pomyślała życzliwie. Niczego sobie zresztą, dobry i porządny. Tylko trochę brzydki. I uśmiechnąwszy się, uśmiechem półsennym, powiedziała tonem kapryśnej wymówki:
— Ta-ak! Oszuka pan, naturalnie! Wszvscyście mężczyźni tacy. Wybyście chcieli najpierw osiągnąć swoje, mieć zadowolenie, a potem nic was nie obchodzi!
— Ja? O, żebym ja?! Zawołał z oburzeniem Lichonin i nawet wolna, ręką uderzył się w piersi. Za mało mnie znasz! Zbyt uczciwym jestem człowiekiem, bym miał oszukiwno bezbronną dziewczynę. Nie! Użyję wszystkich swych sił, całej mocy swej duszy, by wykształcić twój umysł, rozszerzyć twój widnokrąg, zmusić twe biedne, wymęczone serce do zapomnienia o wszystkich ranach i krzywdach, zadanych mu przez życie. Będę dla ciebie ojcem i bratem! Strzec będę każdego twego kroku! A jeśli pokochasz kogoś istotnie czystą, świętą miłością, będę błogosławić ów dzień i godzinę, kiedym wyrwał cię z tego okropnego piekła!
W ciągu tej płomiennej tyrady stary dorożkarz, milcząc roześmiał się znacząco i od tego bezdźwięcznego śmiechu, aż mu się plecy trzęsły. Starzy dorożkarze, w ciągu lat nasłuchują się o bardzo wielu rzeczach, gdyż człowiek siedzący na koźle doskonale słyszy wszystko, o czem rozmawiają pasażerowie, nie podejrzewając nawet, że są przez kogoś podsłuchiwani. Starzy dorożkarze wiele mogliby powiedzieć o ludziach i ich sprawach. Kto wie, może być, że i obecny nie raz już słyszał jeszcze chaotyczniejsze i wznioślejsze o racje.
Lubce wydało się czemuś, że Lichonin rozgniewał się na nią, albo też, że zawczasu jest zazdrosnym o wyimaginowanego rywala. Deklamował bowiem zbyt głośno i nerwowo. Obudziła się więc zupełnie, zwróciła do Lichonina swą twarz z szeroko otwartemi ze zdziwienia, a jednocześnie pokornemi oczyma i zlekka dotknęła palcami jego prawej ręki, obejmując jej talję.
— Nie gniewaj się mój kochany. Nigdy cię nie zamienię na innego. Dalibóg, daję ci słowo honoru! Słowo honoru — nigdy! Przecież czuje, chce mi pan zapewnić los. Pan sądzi, że tego nie rozumiem? Jesteś pan taki sympatyczny, dobry, młody. Ot gdybyś był stary i brzydki.
— Ach! Nie o tem mówisz! zawołał Lichonin i znowu w napuszonym stylu zaczął mówić jej o równouprawnieniu kobiet, o świętości pracy, o sprawiedliwości ludzkiej, o walce z rozwielmożnionem złem.
Ze wszystkich jego słów Lubka nic, a nic nie zrozumiała, wywnioskowała tylko, że jest w czemś winną, więc jakoś cała skurczyła się, zasmuciła, spuściła głowę i umilkła. Nie wiele brakowało, by się rozpłakała na ulicy, ale na szczęście, podjechali właśnie do domu, w którym mieszkał Lichonin.
— No, jesteśmy już w domu — powiedział student. Stój!
A gdy zapłacił dorożkarza, nie mógł powstrzymać się, by nie powiedzieć patetycznie, z ręką wyciągniętą teatralnie przed siebie:
— „Do domu mego, śmiało i spokojnie Jako jedyna pani wnijdź“.
I znów niezrozumiały ironiczny uśmiech skurczył bronzową twarz dorożkarza.

IV.

Pokój, w którym mieszkał Lichonin mieścił się na czwartem piętrze. Lubka z trudnością gramoliła się na górę. Zdawało się jej, że jeszcze kilka kroków, a upadnie wprost na schody i zaśnie snem kamiennym.
Lichonin tymczasem mówił:
— Moja droga! jesteś widzę zmęczona. Ale to drobnostka. Proszę, oprzyj się na mnie. Idziemy wciąż do góry! Wciąż wyżej, wyżej i wyżej! Czyż nie jest to symbolem dążeń ludzkich? Towarzyszko moja, siostro moja, oprzyj się o moje ramię.
Tu biedna Lubka poczuła się gorzej. Sama zaledwie szła ku górze, a tu jeszcze wypadło jej ciągnąć za sobą Lichonina, który stał się nadmiernie ociężałym. Ale najgorsze było to, że stopniowo zaczęła ją drażnić jego gadatliwość. Tak czasem drażni, nieustanny, nudny, jak ból zębów, płacz niemowlęcia, ostry wrzask kanarka, lub jednostajne fałszywe gwizdanie w sąsiednim pokoju.
Dotarli wreszcie do pokoju Lichonina. Klucza we drzwiach nie było. Zresztą nigdy drzwi tych na klucz nie zamykano. Lichonin otworzył drzwi i weszli. W pokoju było ciemno gdyż stora była spuszczona. W powietrzu czuć było zapach myszy, nafty, wczorajszego barszczu, brudnej bielizny i tytoniowego dymu. W półmroku, ktoś niewidzialny chrapał ogłuszająco.
Lichonin podniósł storę. Ukazało się zwykłe kawalerskie umeblowanie biednego studenta: wygięte niezasłane łóżko ze zmiętoszoną kołdrą, stół o trzech nogach, a na nim lichtarz bez świecy, kilka książek na podłodze i na stole, wszędzie niedopałki papierosów, a wprost łóżka, wzdłuż drugiej ściany, stara jak świat kanapa, na której teraz spał i chrapał, szeroko otworzywszy usta jakiś czarnowłosy i czarnowąsy młodzieniec. Kołnierz jego koszuli był rozpięty, odsłaniając pierś obrośniętą czarnym, kędzierzawym włosem.
— Niżeradze! Hej, Niżeradze, wstawaj — zawołał Lichonin i trącił w bok śpiącego. Kniaź!
M.m.m.
— Wstawaj, mówię ci, ośle kaukazki, idjoto asetyński!
M.m.m.
— Niech będzie przeklęty twój ród w osobach przodków i potomków! Niech zostaną wypędzeni z wyżyn pięknego Kaukazu! Niech nie ujrzą nigdy błogosławionej Gruzji! Wstawaj łotrze! Wstawaj wielbłądzie arabski!
Ale całkiem niespodziewanie wystąpiła Lubka. Wzięła go za rękę i powiedziała nieśmiało:
— Kotku, pocóż go męczyć? Być może chce mu się spać, może jest zmęczony? Niech śpi. Już ja lepiej pojadę do domu. Da mi pan pół rubla na dorożkę. Jutro pan przyjdzie do mnie znowu. Nieprawdaż, duszko?
Lichonin uczuł zakłopotanie. Tak dziwną wydała mu się interwencja tej milczącej jakby sennej dziewczyny. Oczywiście nie zorjentował się, że przemawiała przez nią litość nad człowiekiem, który niedospał, lub zawodowy szacunek dla cudzego snu. Ale zdziwienie było tylko chwilowe. Uniósł opuszczoną na podłogę rękę śpiącego, trzymającą jeszcze między palcami zagasły papieros i wstrząsnął nią mocno, mówiąc stanowczym, niemal surowym głosem.:
— Słuchaj że, Niżeradzie, proszę cię wreszcie, na serjo proszę. Niech cię djabli wezmą, zrozum, że nie jestem sam, lecz z kobietą. Świnio!
Wtedy człowiek leżący podskoczył jakgdyby rozkręciła się pod nim raptownie sprężyna o niezwykłej mocy. Usiadł na kanapie, szybko przetarł dłońmi oczy, czoło, skronie, zobaczył kobietę, zawstydził się i zabełkotał, pospiesznie zapinając kurtkę:
— To ty Lichonin? A ja cię tu oczekiwałem i zasnąłem. Poproś nieznajomą towarzyszkę, by się na chwilę odwróciła.
Z pośpiechem włożył szarą studencką kurtkę i zwichrzył wszystkiemi dziesięcioma palcami swe pyszne czarne włosy. Lubka, z kokieterją właściwą wszystkim kobietom, bez względu na wiek i sytuację, w jakiej się znajdują, zbliżyła się do odłamka lustra, wiszącego na ścianie, by poprawić włosy. Niżeradze z ukosa, pytająco, jednym ruchem oczu wskazał na nią.
— Nie. Nie zwracaj uwagi — odpowiedział głośno. A zresztą chodźmy stąd. Zaraz ci wszystko opowiem. Wybacz Lubko, ja tylko na chwilę. Powrócę zaraz, ulokuję cię, a potem zniknę jak kamfora.
— Ależ proszę nie robić sobie kłopotu — zaoponowała Lubka, mnie i tu na kanapie będzie wygodnie. Pan zaś zajmie sobie łóżko.
— Nie, tak nie można mój aniele! Mam tu pewnego kolegę, pójdę spać do niego. W tej chwili powrócę.
Obaj studenci wyszli na kurytarz.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Niżeradze, otwierając szeroko swe wschodnie, trochę baranie oczy. Skąd to prześliczne dziecko, ten towarzysz w spódnicy?
Lichonin wieloznacząco pokręcił głową i zmarszczył się. Obecnie, gdy jazda, świeże powietrze, poranek i zwykłe, powszednie dobrze znane otoczenie zupełnie niemal otrzeźwiły go, zaczął odczuwać w duszy niewyraźne uczucie pewnej niestosowności, zbędności swego czynu i jednocześnie coś w rodzaju nieświadomego podrażnienia przeciwko samemu sobie i przeciwko zabranej przez siebie kobiecie. Przeczuwał już ciężar wspólnego pożycia, mnóstwo kłopotów, nieprzyjemności i wydatków, dwuznaczne uśmiechy, lub też wprost bezceremonjalne pytania kolegów, wreszcie poważną przeszkodę podczas egzaminów. Ale gdy tylko zaczął rozmawiać z Niżeradzem, zaraz zawstydził się słabości, rozpoczął leniwie, lecz wkrótce dosiadł bohaterskiego konia.
— Widzisz, kniaź — powiedział, z zażenowaniem kręcąc guzik u kurtki kolegi i nie patrząc mu w oczy: Omyliłeś się. Nie jest to wcale towarzysz w spódnicy, jest to po prostu... byłem teraz z kolegami, byłem... to jest nie byłem, lecz tylko wpadłem na chwilę z kolegami na Jamę, do Anny Markówny.
— Z kim? zapytał ożywiwszy się, Niżeradze.
— Czy to nie wszystko jedno, Kniaź? Był Tołpygin. Ramzes, docent prywatny — Jarczenko, Borys Szabaszników i inni... nie pamiętam, jeździliśmy łodzią przez cały wieczór, potem zanurzyliśmy się w szyneczku, a potem, jak świnie, na Jamę. Jestem, jak wiesz, człowiek powściągliwy, siedziałem tylko z pewnym reporterem i nasiąkaliśmy koniakiem jak gąbki. Pozostali, wszyscy cudzołożyli. I oto nad ranem nie wiem dlaczego całkiem zmiękłem. Tak mi było smutno i ciężko patrzeć na te nieszczęśliwe kobiety. Pomyślałem i o tem, że oto nasze siostry cieszą się naszą troskliwością, miłością, opieką, nasze matki otoczone są głębokim szacunkiem! Odważ się powiedzieć im brutalne słowo, potrącić je, skrzywdzić, przecież za to gotowiśmy rzucić się na każdego! Nieprawdaż?
— M. m. — przeciągnął jak gdyby pytająco, lub wyczekująco gruzin i odwrócił oczy.
— Pomyślałem więc: przecież każdą z tych kobiet pierwsza lepsza kanalja, pierwszy lepszy smarkacz, lub zatabaczony starzec, może wziąć sobie na chwilę, lub na noc i obojętnie, niepotrzebnie po raz tysiączny i pierwszy zohydzić i sponiewierać w niej to, co w człowieku jest najcenniejsze — miłość... Pojmujesz, zohydzić, zdeptać nogami, zapłacić za wizytę i odejść spokojnie, włożywszy rączki w kieszenie i pogwizdując.. A najgorsze, że wszystko to weszło u nich w przyzwyczajenie i obojgu nie robi to przykrości. Stępiły się uczucia, przyćmiły się dusze. A przecież w każdej z tych dziewczyn ginie i prześliczna siostra i święta matka. Hm? Nieprawdaż?
— N-na? zabeczał Niżeradze i znowu zwrócił oczy w stronę.
— I pomyślałem: po co słowa i niepotrzebne okrzyki. Na licha się zdały frazeuszowskie mowy na zjazdach. Do licha abolucjonizm, reglementacja i wszelkie owo rozdawanie pobożnych ksiąg w zakładach i przytułkach magdalenek! Oto zdobędę się na czyn, jak prawdziwy uczciwy człowiek, wyrwę choć jedną dziewczynę z odmętu, postawię ją na istotnie trwałym gruncie, dodam jej otuchy, przytulę.
— Hm! chrząknął uśmiechając się Niżeradze.
— Ach kniaź! Ty zawsze myślisz o rzeczach bezwstydnych. Ale rozumiesz przecież, że nie o kobiecie mówię, lecz o człowieku, nie o mięsie, lecz o duszy.
— Dobrze, dobrze, duszo moja, mów dalej.
— A dalej to, że jak pomyślałem, tak też uczyniłem. Wziąłem ją dziś od Anny Markówny i przywiozłem narazie do siebie. Nauczę ją najpierw czytać i pisać, potem założę jej maleńką jadłodajnię, lub powiedzmy sklepik kolonjalny. Sądzę, że koledzy nie odmówią mi poparcia. Serce ludzkie, braciszku mój, kniaziu, wszelkie serce wymaga ogrzania i ciepła. I oto zobaczysz po roku, po dwóch, zwrócę społeczeństwu porządnego, pracowitego, godnego człowieka, z duszą dziewiczą, otwartą dla wszelkich możliwości... Albowiem oddawała tylko ciało, dusza zaś jej, jest czysta i niewinna.
— Ce, ce, ce — cmokał kniaź językiem.
— Co to znaczy, ty ośle tyfliski?
— A kupisz jej maszynę do szycia?
— Dlaczego właśnie maszynę do szycia? nie rozumiem.
— Zawsze, duszo moja, tak jest w romansach. Gdy tylko bohater ocalił biedne, lecz zgubione stworzenie, niezwłocznie zaopatruje ją w maszynę do szycia.
— Przestań mówić głupstwa, powiedział gniewnie Lichonin, odsuwając go ręką. Pajac!
Gruzin wzburzył się nagle, błysnął oczyma, a w głosie jego odrazu dał się słyszeć kaukazki akcent.
— Nie, nie głupstwa, duszo moja! Tu jedno z dwojga, a zawsze jeden i ten sam wynik. Albo ty będziesz z nią żył i po pięciu miesiącach wyrzucisz ją na ulicę i ona znowu powróci do publicznego domu, lub zrobi się ulicznicą. Fakt! Albo ty się z nią nie zejdziesz i narzucisz jej pracę ręczną lub umysłową i będziesz się starał rozwijać jej zacofany, ciemny umysł i ona z nudów ucieknie od ciebie i znowu znajdzie się albo na ulicy, albo w publicznym domu. Jest to również fakt. Zresztą istnieje jeszcze trzecia kombinacja: będziesz troszczyć się o nią, jak brat, jak rycerz Lanchelat, a ona w tajemnicy przed tobą, pokocha innego. Duszo moja, wierz mi, że kobieta, jest zawsze kobietą. I bez kochania żyć nie może. Wtedy ucieknie od ciebie do innego. A inny pobawi się jej ciałem, a po trzech miesiącach wyrzuci ją na ulicę, lub do domu nierządu.
Lichonin westchnął ciężko. Gdzieś głęboko, nie w umyśle, lecz w ukrytych, niemal nieuchwytnych zakamarkach świadomości, zaświtało mu coś podobnego do myśli, że Niżeradze ma słuszność. Ale szybko zapanował nad sobą, potrząsnął głową i wyciągając rękę do księcia rzekł uroczyście:
— Obiecuję ci, za pół roku cofniesz swe słowa i na przeprosiny, ty lalo erywaóska, postawisz mi tuzin kachetyńskiego.
— Wal zgoda! Książę z rozmachem uderzył dłonią po ręce Lichonina. Z przyjemnością. A jeśli po mojemu, wówczas — ty.
— Wtedy ja. Jednak do widzenia się kniaź. U kogo nocujesz?
— Ja tuż, na tym samym korytarzu u Sołowjewa. Ty natomiast, jak rycerz średniowieczny, położysz miecz pomiędzy sobą, a piękną Rozamundą? Wszak prawda?
— Głupstwa. Chciałem sam iść nocować do Sołowiewa. Ale kiedy tak, to pójdę powałęsam się po ulicach i wstąpię do kogoś; do Zajcewa lub do Strumpa. Żegnaj książę!
— Zaczekaj, zaczekaj — zawołał za odchodzącym Niżeradze, gdy ten oddaliły się o kilka kroków. Zapomniałem ci powiedzieć rzeczy najważniejszej: Parcan się zasypał.
— Tak? zdziwił się Lichonin i natychmiast głęboko, długo i słodko ziewnął.
— Tak. Ale niema nic strasznego: tylko przechowywanie bibuły. Odsiedzi najwyżej rok.
— Nic, chłop mocny, nie rozklei się.
— Mocny, potwierdził kniaź.
— Żegnaj!
— Do widzenia się rycerzu Grunwaldusie.
Do widzenia się ogierze kabardyński.

V.

Lichonin pozostał sam. W półciemnym korytarzu rozchodził się swąd podpalającej się blaszanej naftowej lampki i zastarzały zapach podłego tytoniu. Światło dzienne przedzierało się tylko z góry z dwóch maleńkich okienek, umieszczonych w suficie na obu końcach korytarza.
Lichonin był w tym osłabionym, a jednocześnie podnieconym nastroju, tak dobrze znanym każdemu, kto nie przesypiał nocy. Wyszedł on, jakoby z granic życia ludzkiego i stało się ono dla niego dalekiem i obojętnem, lecz wzamian tego myśli i uczucia nabrały jakiejś specjalnej jasności i wyrazistości.
Stał około swego pokoju, przytuliwszy się do ściany i niby czuł, widział i słyszał, jak dokoła niego i pod nim śpi kilkadziesiąt osób, śpi ostatnim mocnym porannym snem, z otwartemi ustami, z miarowym głębokim oddechem, z senną bladością na błyszczących od snu twarzach i w mózgu jego obudziła się dawna, znana jeszcze z czasów dzieciństwa myśl, iż ludzie śpiący, straszniejsi są od trupów.
Potem przypomniał sobie Lubkę. Jego lochowe, tajemnicze „ja“ błyskawicznie szepnęło mu, że należałoby wejść do pokoju i zobaczyć, czy dziewczyna wygodnie się urządziła, oraz wydać pewne rozporządzenia, co do rannej herbaty, ale udał sam przed sobą, że wcale o tem nie myślał i wyszedł na ulicę.
Szedł wpatrując się we wszystko, co napotykały jego oczy, z nową dla siebie, leniwą lecz trafną ciekawością, każdy rys wydawał mu się do takiego stopnia wyrazistym, jakby dotykał go palcami. Oto przeszła baba. Miała na ramieniu nosze, na obu ich końcach wisiały wielkie wiadra z mlekiem; twarz miała niemłodą, z siecią zmarszczek na skroniach, z dwoma głębokiemi brózdami od nosa do kątów ust, ale policzki rumiane i zapewne twarde w dotknięciu, a piwne oczy błyszczą energicznym rusińskim uśmiechem. Skutkiem ruchu ciężkich nosz, oraz miarowego kroku, biodra jej kołyszą się rytmicznie w prawo i w lewo i w tych ich falujących ruchach jest prostackie zmysłowe piękno.
„Herod baba, musiała mieć burzliwe życie“ pomyślał Lichonin. I nagle, niespodziewanie dla niego samego, gwałtownie zapragnął tej całkiem mu nieznanej, brzydkiej i niemłodej, prawdopodobnie brudnej i ordynarnej kobiety, podobnej, jak mu się zdawało, do dużego jabłka-antonówki, trochę stoczonego przez robaka, cokolwiek zleżałego, ale zachowującego jeszcze jaskrawość i apetyczny winny aromat.
Mijając go, przeleciał pusty, czarny karawan pogrzebowy, dwa konie w uprzęży, dwa zaś przywiązane z tyłu do kolumienek. Pochodniarze i grabarze, od rana już pijani z czarnemi, zwierzęcemi twarzami w wyrudziałych cylindrach, siedzieli chaotyczną gromadą w swej uniformowej liberji, na końskich siatkowych czaprakach, na żałobnych latarniach i ochrypłymi głosami ryczeli nieskładnie jakąś pieśń. „Prawdopodobnie spieszą się na eksportację, a może już się z tem załatwiłi“ pomyślał Lichonin. „Weseli chłopcy“! Na bulwarze zatrzymał się, usiadł na niskiej drewnianej ławce. Dwa szeregi potężnych, stuletnich kasztanów uciekały w dal, zlewając się gdzieś daleko w jedną prostą zieloną linję. Na drzewach pełno już było dużych kolczastych owoców. Lichonin przypomniał sobie, że wczesną wiosną był tu właśnie, na tem samem miejscu. Wtedy był cichy, łagodny, purpurowo mglisty wieczór, zasypiający łagodnie jak uśmiechająca się zmęczona dziewczyna. Wówczas potężne kasztany, z szerokiem ulistwieniem u dołu i wązkiem w górze, całe pokryte były okiściami kwiatów, rosnących jasnoróżowemi cienkiemi piramidkami wprost ku niebu, niby przymocowane do drzew różowe choinkowe, wigilijne świeczki. I nagle, z niezwykłą wyrazistością odczuł to, co każdy prędzej, czy później odczuć musi — że oto już dojrzewają kasztany, a wówczas były dopiero różowe kwiatki i że będzie jeszcze wiele wiosen i wiele kwiatów, ale tej wiosny, która wówczas minęła, nikt i nic nie jest w stanie powrócić. Patrząc smutnie w głąb gęstej alei zauważył, że łzy cisną mu się do oczu.
Wstał i poszedł dalej, przyglądając się, wszystkiemu co napotykał, z nieustanną, zaostrzoną, lecz spokojną uwagą, jakgdyby poraź pierwszy patrzył na ten Boży świat. Obok niego przeszła ulicą partja murarzy i wszyscy ci ludzie w sposób niezwykle jaskrawy i barwny, jak na matowem szkle kamery-obskury zarysowali się w jego oczach: I stary robotnik z rudą, wygiętą na bok brodą, o błękitnych surowych oczach, i ogromny chłop z podbitem lewem okiem i granatową plamą rozpływającą się od czoła do skroni, i chłopak o naiwnej wiejskiej twarzy, z otwartemi jak u pisklęcia ustami, i starzec, który opóźniwszy się, biegł za gromadą śmiesznym kozim kłusem; ich odzież zabrukana wapnem, fartuchy, narzędzia — wszystko to mignęło przed nim jak na płótnie kinematografu.
Wypadło mu przejść przez bazar Nowo-Kiszyniowski. Nagle zaleciała go smaczna woń jakiegoś smażonego jadła. Lichonin przypomniał sobie, że od wczorajszego południa nic gorącego nie jadł i odrazu poczuł głód; zawrócił na prawo w głąb rynku.
W dnie głodówek, a zdarzały mu się niejednokrotnie — przychodził tu na bazar i za nędzne, z trudem zdobyte grosze kupował sobie chleba i smażonej kiełbasy. Kawałek kiełbasy kosztował zazwyczaj dziesięć kopiejek, chleb dwie kopiejki.
Dziś na rynku było bardzo ludno. Już zdala przeciskając się do znajomego straganu, Lichonin posłyszał dźwięki muzyki. Gdy się przedostał przez tłum, otaczający zamkniętem kołem jeden ze straganów, ujrzał naiwne i miłe widowisko, które można zobaczyć tylko na błogosławionem południu Rosji, Dziesięć, lub piętnaście przekupek, w zwykłym czasie nałogowych plotkarek, niewyczerpanych w różnorodności wymyślać, obecnie zaś pochlebiających sobie wzajemnie, łagodnych przyjaciółek, widocznie zebrawszy się jeszcze wczoraj wieczorem i przehulawszy całą noc, wyniosło oto na rynek swą hałaśliwą wesołość. Wynajęci muzykanci — dwoje skrzypiec i bęben — wygrywali jednostajną, ale żywą zuchowatą i wesołą melodję. Jedne z bab przepijały do siebie i całowały się oblewając się wzajemnie wódką, inne rozlewały trunek do kieliszków i na stoły, inne jeszcze uderzając w dłonie w takt muzyki, wykrzykiwały i przysiadały. W środku koła, krążyła i drobno deptała na miejscu otyła czterdziestopięcioletnia kobieta, jeszcze przystojna, z czerwonemi mięsistemi ustami, o wilgotnych, pijanych, jakby posmarowanych masłem oczach, błyszczących wesoło z pod półokrągłych czarnych regularnych małoruskich brwi. Cały wdzięk i cała sztuka tego tańca polegały na tem, że albo pochylała głowę na dół i spoglądała zaczepnie z podełba, lub też odrzucała ją w tył, opuszczała rzęsy i rozkrzyżowywała ręce, jako też na tem, że w takt tańca kołysały się i wstrząsały, pod czerwonym perkalowym kaftanikiem ogromne jej piersi. Podczas tańca śpiewała, przebierając obcasami, lub nosami kozłowych bucików:

Na wulyci skrypka hraje
Bas hucie, wymówiaje.
Mene maty ne puskaje,
A mij myłyj dożidaje.

Była to właśnie znana Lichoninowi baba Łukerja, której był nie tylko klijentem, ale nawet, w ciężkich chwilach — dłużnikiem. Poznała ona natychmiast Lichonina, rzuciła się do niego, objęła, przycisnęła do piersi i pocałowała w same usta wilgotnemi, tłustemi wargami. Potem podniosła ręce, klasnęła w dłonie, skrzyżowała palec z palcami i słodko, jak tylko umieją baby podolskie zaszczebiotała:
— Paniczu-ż mój, złoto-ż moje srebrne, luby mój. Wybaczcie mi, babie pijanej. Ha, cóż? Zahulałam! I rzuciła się, chcąc pocałować go w rękę. Wiem, że nie jesteś dumny, jak inne pany. No dawajże, rybko moja, ja-ż pocałuję w rączkę! Nie, nie, nie. Proszę, proszę pana!
— No co za głupstwa, ciotko Łukerjo! — przerwał jej ożywiony już Lichonin. Lepiej pocałujmy się tak. Masz bardzo słodkie usta!
— Ach ty serdeńko moje! Słoneczko moje jasne, jabłnszko-ż moje rajskie — rozczuliła się Łukerja. Dajże mi twej buzi! Dajże mi twej buziuchny!
I znowu przycisnęła go do swych olbrzymich piersi i znowu obśliniła go wilgotnemi gorącemi grubemi ustami. Następnie schwyciła go za rękaw, zaprowadziła w środek koła i zadreptała wokół niego posuwistemi drobnemi kroczkami, kokieteryjnie wyginając stan i zawodząc:

Oj lito do koho, a ja do Paraski
Bo u mene czort ma w sztaniw,
A w nei zapaski!

A potem nagle przeszła, poparta przez muzykantów do przewesołego ukraińskiego hopaka:

Oj, Czuk taj baj duże
Zadripała fartuk duże
A ty Pryśko, ne żuryś!
Doki mokro, taj utryś!
Tralala, tralala...
Spyt Chyma, taj ne czuje,
Szczo kazak s nei noczuje,
Breszesz, Chymo ty wse czujesz
Tylko tak sobi mandrujesz.
Taj, taj tralalaj...

Lichonin ostatecznie rozweselony, nieoczekiwanie dla samego siebie zaskakał wnet jak kozieł dokoła niej niby księżyc dokoła mknącej planety, długonogi, długoręki, zgarbiony i całkiem nie dopasowany. Wystąpienie jego powitało ogólne, dość przyjazne rżenie. Posadzono go za stołem, częstowano wódką i kiełbasą. Chcąc się zrewanżować, Lichonin posłał znajomego „bosiaka“ po piwo i ze szklanką w ręku wygłosił trzy bezsensowne mowy: jedną o niepodległej Ukrainie, drugą o zaletach małoruskiej kiełbasy, w związku z urodą i gospodarnością kobiet małoruskich, trzecią zaś o handlu i przemyśle na południu Rosji. Siedząc obok Łukerji, usiłował objąć ją wpół, a ona nie sprzeciwiła się temu; ale nawet i jego długie ręce nie mogły ogarnąć tej zadziwiającej objętości. Ona wzamian mocno, do bólu, ściskała pod stołem jego dłoń w swej ogromnej gorącej jak ogień ręce.
Wtedy właśnie pomiędzy przekupkami, które dotąd całowały się czule, ujawniły się jakieś dawne niezlikwidowane krzywdy. Dwie baby, nachyliwszy się do siebie, jak koguty, gotowe skoczyć do walki, ujęły się rękami pod boki i obrzucały jedna drugą rynsztokowemi obelgami.
— Głupia, ścierwo, córka sobacza! krzyczała jedna — nie warta jesteś mnie o tu pocałować. I obróciwszy się tyłem do swej przeciwniczki głośno klasnęła sobie poniżej pleców. — Ot tutaj! O tu!
Druga zaś w odpowiedzi zapiszczała wściekle:
— Łżesz k... bom warta, warta!
Lichonin skorzystał ze sposobności. Udając, że sobie coś przypomniał, pospiesznie zeskoczył z ławy i zawołał:
— Poczekajcie mnie ciotko Łukerjo, powrócę za trzy minuty — i dał nura przez żywy mur widzów.
— Paniczu, paniczu! krzyczała za nim jego sąsiadka: — wracajcie corychlej. Mam wam coś do powiedzenia.
Dostawszy się za róg ulicy, przez pewien czas z trudem starał się przypomnieć, co mianowicie miał uczynić bezwzględnie, niezwłocznie, w tejże chwili. I w głębi duszy wiedział, co mianowicie uczynić należy, ale zwlekał z przyznaniem się przed sobą.
Był już słoneczny jasny dzień, godzina dziewiąta — dziesiąta. Stróże polewali ulice: kwiaciarki siedziały na placach i przy furtach bulwaru z różami, lewkonjami i narcyzami. Słoneczne, południowe, wesołe, bogate miasto, ożywiało się.
— „Ona już się obudziła“ — sformułował wreszcie, swą tajemną myśl Lichonin, „jeżeli zaś nie obudziła się, to cichutko przycupnę na kanapie i prześpię się“.
W korytarzu w dalszym ciągu mglisto świeciła i swędziła lampa. Drzwi pokoju, jak zwykle były nie zamknięte. Lichonin otworzył je bez szmeru i wszedł do pokoju.
Słabe błękitne półświatło sączyło się przez szpary pomiędzy storą a oknem. Lichonin stanął na środku pokoju i posłyszał cichy senny oddech Lubki. Wargi miał tak zeschnięte, że musiał je co chwila zwilżać językiem. Kolana mu drżały.
„Zapytać, czy nie potrzebuje czego“ — nagle zaświtało mu w głowie.
Jak pijany, z otwartemi ustami, chwiejąc się na trzęsących się nogach, podszedł do łóżka.
Luba spała na wznak, jedną nagą rękę wyciągnęła wzdłuż ciała, drugą miała na piersi. Lichonin nachylił się bliżej, do samej jej twarzy. Oddychała równo i głęboko. Ten oddech młodego zdrowego ciała, był, pomimo snu czysty, niemal wonny.
Lichonin ostrożnie dotknął palcami nagiego ramienia i pogładził pierś cokolwiek niżej obojczyka. „Co ja robię“?! z przerażeniem zawołał w nim rozsądek, lecz ktoś inny odpowiedział za Lichonina: „przecież nic nie robię, chcę tylko zapytać, czy jej wygodnie spać i czy nie chce herbaty.“
Ale Lubka nagle obudziła się, otworzyła oczy, przymrużyła je na chwilę i znowu otworzyła. Wyciągnęła się całą długością i z miłym jeszcze nie mającym znaczenia uśmiechem, otoczyła gorącem, mocnem ramieniem szyję Lichonina.
— Duszko! Luby — pieszczotliwie wymówiła, ochrypłym nieco ze snu głosem. — Jam cię czekała i nawet rozgniewałam się. A potem zasnęłam i przez całą noc śniłeś mi się. Chodź do mnie, pisklę moje, moja laleczko! I przyciągnęła go do siebie, pierś do piersi.
Lichonin prawie że nie opierał się. Trząsł się cały i bezsensownie powtarzał skaczącym szeptem, stukając zębami:
— Ach nie, Lubka, nie trzeba... Na prawdę nie można tak, Lubko. Dajmy temu, Lubko pokój... Nie męcz mnie. Nie ręczę za siebie... Zostaw mnie Łubko, na miłość boską!...
— Głupiutki mój, zawołała śmiejącym się, wesołym głosem. Chodź do mnie, szczęście moje! I zwalczając ostatni nieznaczny opór, przycisnęła jego usta do swych i pocałowała mocno i gorąco, pocałowała szczerze, być może, po raz pierwszy i ostatni w życiu.
— „O łotrze! Co czynię?“ zadeklamował w Lichoninie ktoś uczciwy, rozsądny i fałszywy.

— No co? Ulżyło? spytała łagodnie Lubka, całując ostatni raz usta Lichonina. Ach mój ty studenciku.

VI.

Z bólem w duszy, ze złością i ze wstrętem do siebie, do Łubki i do całego, zdaje się świata, rzucił się Lichonin, nie rozbierając się na drewnianą krzywoboką, wytłuczoną kanapę i z palącego wstydu zgrzytał zębami. Sen nie przychodził, myśli zaś kołowały wokół tego głupiego, jak on sam nazywał uwiedzenia Łubki, i czynu, w którym tak wstrętnie splótł się marny wodewil z głębokim dramatem. „Wszystko jedno“, uporczywie myślał, „skoro obiecałem, doprowadzę sprawę do końca. I oczywiście to, co się stało przed chwilą, nigdy — nigdy się nie powtórzy! Mój Boże, któż nie padał, ulegając chwilowej słabości? Głęboką, szczerą prawdę powiedział jakiś filozof, który utrzymywał, że wartość duszy ludzkiej, poznać można z głębokości jej upadku i wysokości wzlotów. Ale bądź co bądź, niech licho porwie cały dzisiejszy idjotyczny dzień i tego dwuznacznego rezonera — reportera Płatonowa, i jego własny, Lichonina bezsensowny, rycerski zapal! Jak gdyby w rzeczy samej, wszystko to było nie z prawdziwego zdarzenia. I jak u licha, jakiemi oczyma będę patrzył na nią jutro“.
Głowa mu pałała, powieki piekły, wysychały usta. Nerwowo ćmił papierosy, jeden po drugim i często podnosił się z kanapy, by wziąć ze stołu karafkę z wodą i chciwie wprost z szyjki wypić kilka dużych łyków. Potem, jakimś przypadkowym wysiłkiem woli, udało mu się oderwać swe myśli od wypadków ubiegłej nocy i odrazu ciężki sen, bez wszelkich widziadeł i obrazów, jakby okrył go czarną zasłoną.
Obudził się znacznie już po południu, i narazie nie mógł oprzytomnieć, poruszał szczękami i spoglądał na pokój mętnemi, ołowianemi oczyma. Wszystko, co się stało w nocy, jakgdyby uleciało mu z pamięci. Lecz gdy zobaczył Lubkę, która cichutko siedziała na łóżku opuścił głowę, złożył na kolanach ręce i zajęczał z niezadowolenia i zakłopotania. Teraz przypomniał sobie wszystko. I w tej chwili sam na sobie doświadczył, jak to ciężko bywa z rana. gdy się własnemi oczami zobaczy skutek popełnionego wczoraj w nocy głupstwa.
— Obudziłeś się duszko? — zapytała łagodnie Luba.
Wstała z łóżka, podeszła do kanapy, siadła w nogach Lichonina i ostrożnie pogłaskała przez kołdrę jego nogę.
— A ja dawno już obudziłam się i wciąż siedziałam. Obawiałam się, że cię obudzę. Spałeś tak bardzo...
Nachyliła się ku niemu i pocałowała go w policzek. Lchonin skrzywił się i zlekka odsunął ją od siebie.
— Poczekaj Lubka! Poczekaj, tak nie można. Rozumiesz, wcale, nigdy nie można. To, co się wczoraj stało, no, to wypadek. Powiedzmy — moja słabość. Więcej nawet, być może, podłość. Ale dalibóg, wierz mi, bynajmniej nie chciałem uczynić z ciebie kochanki. Chciałem widzieć w tobie przyjaciela, siostrę, koleżankę. Ale nic więcej zresztą, wszystko jakoś się ułoży. Nie trzeba tylko upadać na duchu. Tymczasem moja droga, pójdź i powyglądaj trochę przez okno, ja tymczasem doprowadzę do porządku swą tualete.
Lubka nadąsała się z lekka i odeszła do okna, obracając się plecami do Lichonina. Wszystkich tych słów o przyjaźni, braterstwie i koleżeństwie nie mogła pojąć swym kurzym mózgiem i prostą chłopską duszą. Jej wyobraźni bardziej pochlebiało to, że student — bądź co bądź nie byle kto; lecz człowiek wykształcony, który może zostać doktorem, adwokatem, lub sędzią i wziąć ją do siebie na utrzymanie... A oto obecnie wypada tak, że on zadowolił tylko swój kaprys, dopiął swego i już się cofa. Wszyscy oni tacy, ci mężczyźni.
Lichonin wstał z pośpiechem, umył się i obtarł starą serwetą. Potem podniósł story i otworzył okno. Złote, słoneczne światło, lazurowe niebo, gwar miasta, zieleń gęstych lip i kasztanów, dzwonki tramwajów, suchy zapach gorącej, zapylonej ulicy — wszystko to odrazu wtargnęło do maleńkiego pokoiku. Lichonin podszedł do Lubki i po przyjacielsku poklepał ją po ramieniu.
— Nic to, szczęście moje... Co się już stało, naprawić można, lecz na przyszłość będzie to nauką. Nie prosiłaś o herbatę dla siebie Lubko.
— Nie, czekałam na pana. Zresztą nie wiedziałam komu powiedzieć. Pan także dobry! Przecież słyszałam, jak pan po odejściu z kolegą, powrócił i stał pode drzwiami. Ze mną nawet się pan nie pożegnał. Czy to ładnie?
„Pierwsza kłótnia rodzinna, pomyślał Lichonin, ale bez gniewu, żartem.
Umycie się, piękno złotego i błękitnego nieba, oraz naiwna, pokorna, a niby zagniewana twarz Lubki, i poczucie, że jest przecież mężczyzną, i że nic ona, lecz on powinien odpowiadać za to piwo, którego nawarzył, wszystko to razem wzmocniło jego nerwy i zmusiło do wzięcia się w garść. Otworzył drzwi i wrzasnął w ciemność cuchnącego korytarza:
— Al-leksa-andra! Samowa-ar! Duże bu-ułki, ma-asła i kiełbasy! I małą buteleczkę wó-ódki!
Na korytarzu rozległo się człapanie pantofli i starczy głos już z daleka zaskrzeczał:
— Czego wrzeszczysz? Ho, ho, ho! Ho, ho, ho! Jak ten ogier wystały. Nie jesteś dzieciakiem, stary pies z ciebie, a postępujesz jak ulicznik! Czego chcesz?
Do pokoju weszła maleńka staruszka, z czerwonemi powiekami, o oczach wązkich jak szparki i o zadziwiająco pergaminowej twarzy, na której posępnie i złowrogo sterczał długi ostry nos. Była to Aleksandra, odwieczna służąca studenckich poddaszy, przyjaciółka i wierzycielka wszystkich studentów, kobieta przeszło sześćdziesięcioletnia rezonerka i zrzęda.
Lichonin powtórzył swe rozporządzenie i dał rublowy papierek. Ale staruszka nie odchodziła, dreptała na miejscu, sapała, żuła szczękami i wrogo patrzyła na dziewczynę, siedzącą plecami do światła.
— Cóżeś ty, Aleksandro skamieniała — czy co? Zapytał śmiejąc się Lichonin, — a może wpadłaś w zachwyt? A więc wiedz, że jest to moja kuzynka to jest siostra cioteczna, Lubka, — zamilkł zakłopotany na chwilę, ale natychmiast dodał, Luba Wasylówna, a dla mnie wprost Lubka. Znałem ją jeszcze taką, — pokazał ręką na ćwierć arszyna od stołu. I za uszy targałem i dawałem klapsa, za grymasy, po tem miejscu, zkąd nogi wyrastają. I tam chrabąszcze różne dla niej łapałem... Ale jednak... jednak, idź już, idź mumjo egipska... odłamku dawnych wieków. Ażeby jedna noga tam, a druga tu!
Ale staruszka zwlekała, dreptała w kółko, zawracała niby ku drzwiom i nie spuszczała z Luby ostrego, bazyliszkowego wzroku. A jednocześnie mruczała zapadniętemi ustami:
— Cioteczna! Znamy takie cioteczne! Wiele ich na kasztanowej ulicy spaceruje. Ach! ogiery nienasycone!
— No, ty stara barko! Prędko i nie zrzędzić! krzyknął na nią Lichonin. Inaczej zamknę cię, tak samo, jak twój przyjaciel student Triasów na dwadzieścia cztery godziny w ustępie!
Aleksandra poszła i długo jeszcze słychać było na korytarzu jej starcze człapiące kroki i niezrozumiałe charczenie.
W swej surowej, zrzędząjącej dobroci, skłonną była wiele wybaczyć młodzieży studenckiej, którą obsługiwała już około czterdziestu lat. Wybaczała pijaństwo, grę w karty awantury, głośne śpiewy, długi, ale, niestety, była dziewicą i jej czysta dusza nie znosiła tylko jednego — rozpusty.

VII.

— Oto, doskonale... fi dobrze i miło — mówił Lichonin, krzątając się dokoła kulawego stołu i niepotrzebnie przestawiając naczynia do herbaty. — Dawno, stary krokodyl, nie piłem herbatki uczciwie, po chrześcijańsku, jak się w domu pija. Proszę usiąść Luba, proszę usiąść moja droga, ot tu, na kanapie i proszę gospodarować! Wódki pani zapewne z rana nie pija, ale ja, jeżeli pani pozwoli, napiję się. To odrazu wzmacnia nerwy. Mnie z łaski swej, mocniejszej, z kawałkiem cytryny. Ach co może być smaczniejszego od szklanki gorącej herbaty nalanej miłą kobiecą rączką.
Luba słuchała jego paplaniny, za hałaśliwej nieco, by mogła wydawać się zupełnie naturalną i jej narazie nieufny, ostrożny uśmiech stawał się bardziej miękkim i jaśniejszym. Ale z herbatą szło jej trochę gorzej. W domu, na głuchej wsi, gdzie napój ten uważany był niemal za zbytek zamożnych rodzin i był przyrządzany tylko dla honorowych gości, lub z okazji uroczystych świąt, tam przy naparzaniu herbaty celebrował głowa rodziny. Później, gdy Lubka służyła „do wszystkiego“ najpierw u popa a potem w maleńkiej powiatowej mieścinie, u agenta towarzystwa ubezpieczeń, który to pchnął ją na drogę prostytucji, nie miała również do czynienia z zaparzaniem herbaty, gospodynie robiły to same. Męczyła się więc, a krzątający się Lichonin, tylko przeszkadzał rej i krępował.
— Droga moja, sztuka przyrządzania herbaty — jest wielką. Należy uczyć się jej w Moskwie. Najpierw trzeba nagrzać zlekka czajnik. Potem wsypać do niego herbaty i szybko nalać wrzątkiem. Pierwszy płyn trzeba niezwłocznie wylać do miski, — przez to herbata staje się czystą i bardziej aromatyczną, a wiadomo przytem, że chińczycy — bałwochwalcy preparują swe ziółka bardzo niechlujnie. Następnie należy znowu nalać do czajnika do ćwierci jego zawartości, postawić na tacy, nakryć z wierzchu ręcznikiem i tak pozostawić przez trzy i pół minuty. Potem dolać wrzątkiem prawie do brzegów, znowu przykryć pozwolić trochę odstać się i macie, moja droga boski napój, aromatyczny, oświeżający i wzmacniający.
Nie ładna, ale miła twarz Łubki, cała pstra od piegów jak kukułcze jajo, wydłużyła się trochę przybladła.
— Na miłość boską, niech się pan na mnie nie gniewa... Przecież panie Bazyli!... Proszę się nie gniewać kochany panie. Naprawdę rychło się nauczę: jestem sprytna. I cóż pan do mnie wciąż — pani i pani? Zdaje się, że nie jesteśmy sobie teraz obcymi?
Popatrzyła na niego czule. I w rzeczy samej, ona dziś z rana po raz pierwszy w ciągu całego swego niedługiego, lecz wypaczonego życia, oddała swe ciało mężczyźnie — chociaż i nie z rozkoszą, raczej z wdzięczności i litości, ale dobrowolnie, nie za pieniądze, nie z musu, nie pod groźbą wydalenia, łub awantury, jej kobiece serce, nigdy nie więdnące, zawsze ciążące do miłości, jak słonecznik do światła, było obecnie czyste i rozrzewnione.
Ale Lichonin nagłe poczuł kolące, wstydliwe zakłopotanie i pewne wrogie uczucie do tej, do wczoraj nieznanej mu kobiety, a obecnie — przypadkowej kochanki. „Zaczęły się rozkosze domowego ogniska“, pomyślał pomimo woli, jednak powstał z krzesła, podszedł do Lubki, wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i pogładził po główce.
— Droga moja, miła siostro moja, powiedział czule i fałszywie: to co się stało dziś, nigdy więcej powtórzyć się nie może. Wina za wszystko spada wyłącznie na mnie, i jeżeli chcesz, gotów jestem na kolanach błagać cię o przebaczenie. Zrozum więc, zrozum, że wszystko to stało się wbrew mojej woli jakoś tak żywiołowo, nagle, niespodziewanie. Nie przypuszczałem sam, że to tak się stanie Rozumiesz, ja od bardzo dawna... nie czułem zblizka kobiety... Obudziło się we mnie zwierzę, wstrętne, rozwydrzone zwierzę... i nie byłem w stanie się oprzeć. Ale mój Boże, czyż tak wielką jest moja wina? Ludzie święci, pustelnicy, zakonnicy, męczennicy — daleko mi do nich, co do hartu ducha, — i oni upadali w walce z pokusami djabelskiego ciała. Lecz obecnie, na co chcesz przysięgam, że to się więcej nie powtórzy. Przecież tak?
Lubka uparcie wyrwała mu rękę. Usta jej wydęły się, a powieki prędko — prędko zamrugały.
— Ta-ak, przeciągnęła jak dziecko, które niechce się z kimś pogodzić — ja przecież widzę, że się panu nie podobam. Więc cóż, — proszę mi lepiej powiedzieć to otwarcie, dać na dorożkę i jeszcze tam, ile pan zechce... Pieniądze za noc i tak są zapłacone i tylko mi dojechać... tam.
Lichonin porwał się za włosy, zaczął biegać po pokoju i zadeklamował:
— Ach, nie tak, nie tak! Zrozum mnie Luba! Kontynuować to, co się stało z rana... jest to... świństwo, zbydlęcenie, niegodne człowieka, który się szanuje. Miłość! Miłość — to całkowite zlanie się umysłów, myśli, dusz, interesów, potężne jak świat, lecz nie wyciąganie się na łóżku. Takiej miłości niema między nami, Lubko. Jeżeli ona przyjdzie, będzie to cudownem szczęściem i dla ciebie i dla mnie. Tymczasem zaś — jestem twym przyjacielem, wiernym towarzyszem na drodze życia. I dosyć, to powinno nam wystarczyć. Chociaż nie obce mi są ludzkie ułomności, ale mam się za człowieka uczciwego.
Po tych słowach Lubka, jakby przywiędła. „On przypuszcza, że ja chcę, żeby się ze mną ożenił; a mnie to zupełnie nie potrzebne“ — myślała smutnie. „Można żyć i tak. Mieszkają przecież inne na utrzymaniu. I mówią nawet, że znacznie lepiej niż ci, którzy chodzili do ołtarza. Co w tem złego? Spokojnie, cicho, porządnie... Ja bym mu bieliznę cerowała, szorowałabym podłogę, gotowałabym jedzenie, cóż prostszego. Oczywiście wypadnie mu się kiedyś ożenić z bogatą. Ale on napewno nie wyrzuci mnie tak na ulicę nagą, jak święty turecki. Chociaż jest głuptas i mówi od rzeczy, ale widać, to porządny panicz. Zapewni mi jakoś przyszłość. Jestem dziewczyna prosta, skromna i na zdradę nie zgodzę się nigdy. A przecież powiadają, że zdarza się i tak... Nie będę mu tego naturalnie mówiła. A że przyjdzie do mnie do łóżka i przyjdzie jeszcze dziś wieczorem, to tak jak Bóg na niebie“.
I Lichonin zamyślił się również, zamilkł i posmutniał; odczuwał już nadmierny ciężar czynu, który popełnił. I dla tego ucieszył się nawet, gdy zastukano do drzwi i na jego „proszę wejść“, ukazało się dwóch studentów: Sołowjew i Niżeradze, który u niego nocował.
Sołowjew, starszy i już tyjący, o szerokiej, rumianej nadwołżańskiej twarzy, z jasną maleńką kędzierzawą bródką, należał do liczby tych dobrych, wesołych i prostych chłopców, których sporo jest na każdym uniwersytecie. Wywczasy swe, a miał ich dwadzieścia cztery godziny na dobę, dzielił między piwiarnią, błąkaniem się po bulwarach, bilardami, wintem, teatrem, a czytaniem gazet i romansów i cyrkiem; krótkie zaś przerwy zużywał na jedzenie, spanie, domową naprawę garderoby — przy pomocy nici, tektury, szpilek i atramentu, i na skróconą, najrealniejszą miłość, do przypadkowej kobiety z kuchni, przedpokoju, lub ulicy. Jak cała zresztą młodzież jego sfery, miał się za rewolucjonistę, chociaż ciężyły mu spory polityczne, waśnie i wzajemne kłócenie się; nie znosił czytania broszur politycznych i pism i był w tych sprawach zupełnym ignorantem. Dla tego też nie osiągnął nigdy najniższych nawet święceń partyjnych, pomimo że dawano mu częstokroć niebezpieczne polecenia., nie ujawniając mu zresztą ich znaczenia. I nie darmo polegano na jego niezachwianej wierności: — wszystko wykonywał szybko, ściśle, z odważną wiarą w światową doniosłość sprawy, z beztroskim uśmiechem i szeroką pogardą dla możliwej własnej zguby. Ukrywał poszukiwanych towarzyszy, przechowywał nielegalną literaturę i czcionki, doręczał paszporty i pieniądze. Było w nim dużo siły fizycznej, czarnoziemnej dobrotliwości i żywiołowej prostoty serca. Dość często otrzymywał z domu, z głuchego zakątka, z Symbirskiej czy też Ufińskiej gubernji, dość znaczne, jak na studenta, sumy pieniężne, ale w ciągu dwóch dni rozrzucał je i rozdawał wszędzie z lekkomyślnością francuskiego magnata XVII stulecia, sam zaś pozostawał na zimę w jednej kurtce i butach, restaurowanych domowymi środkami.
Poza temi naiwnemi, rzewnemi, śmiesznemi i chaotycznemi, prawie że ogólnemi właściwościami dawnego studenta rosyjskego, odchodzącego — Bóg to raczy wiedzieć czy ku lepszemu — w krainę wspomnień, posiadał jeszcze jedną zdolność, zadziwiającą wprost zdolność wynajdywania pieniędzy i otwierania sobie kredytów w maleńkich restauracjach i jadłodajniach. Wszyscy pracownicy lombardów, kas zastawowych, tajni i jawni lichwiarze, handlarze starzyzną, utrzymywali z nim jaknajściślejsze stosunki.
A jeżeli, dla jakichś powodów, nie można było uciec się do nich, i w takim wypadku Sołowjew pozostawał na wysokości swego sprytu. Przewodząc grupce ubogich przyjaciół i przygnębiony swą zwykłą w takich razach odpowiedzialnością, czasami w jednej chwili oświecany bywał niezawodnym natchnieniem; dawał z daleka, przez ulicę, tajemniczy znak przechodzącemu ze swym workiem na plecach tatarzynowi i na kilka sekund znikał z nim w najbliższej bramie. Wkrótce powracał bez kurtki, w jednej tylko koszuli, wyrzuconej na, wierzch spodni, podpasanej sznurkiem, lub zamiast w nowej, dopiero kupionej uniformowej czapce, w maleńkiej żokiejce, cudem chyba trzymającej się na czubku głowy.
Wszyscy go lubili: koledzy, służba, kobiety, dzieci. Wszyscy byli z nim za pan brat. Szczególną sympatją cieszył się wśród kunaków-tatarów, którzy, jak się zdawało, mieli go za szwankującego trochę na umyśle. Od czasu do czasu przynosili mu w podarunku mocny, odurzający kumys w butelkach, na Bajram zaś zapraszali go do siebie i częstowali mięsem źrebięcia. Sołowjew, w chwilach krytycznych zastawiał u nich nawet niektóre książki i broszury, mówiąc przytem ze spokojną I znaczącą miną: To co ci daję — to jest wielka księga. Mówi ona, że Allah Akbar i Mahomet jego prorok, ze wiele zła i biedy jest na świecie, że ludzie winni być użyteczni i sprawiedliwi jedni dla drugich.
Miał jeszcze dwa talenty: bardzo dobrze czytał głośno i zadziwiająco, po mistrzowsku, genjalnie wprost, grał w szachy, zwyciężając z łatwością rutynowanych graczy. Jego atak był zawsze gwałtowny i okrutny, obrona mądra i ostrożna, przeważnie w kierunku rewelacyjnym ustępstwa czynione przeciwnikowi pełne wyrafinowanego, przewidującego odliczenia i zabójczej przebiegłości. Przytem robił on swe posunięcia, jakgdyby pod wpływem jakiegoś wewnętrznego instynktu, lub natchnienia nie namyślając się dłużej nad cztery — pięć sekund i gardząc stanowczo szanowanemi ogólnie tradycjami. Grano z nim niechętnie, uważano jego sposób gry za dziki, ale bądź co bądź grano, czasem nawet o znaczne sumy, które stale wygrywając, Sołowjew chętnie składał na ołtarzu potrzeb koleżeńskich. Ale od udziału w konkursach, które mogłyby mu dać stanowisko gwiazdy w świecie szachistów, uchylał się zawsze. Nie mam w usposobieniu swym, ani miłości dla tego głupstwa, ani szacunku, — powiadał, poprostu posiadam jakąś mechaniczną zdolność umysłu, jakieś kalectwo psychiczne. Tak samo naprzykład, zdarzają się mańkuty... A przeto pozbawiony jestem i ambicji zawodowej i dumy w razie zwycięstwa, a goryczy przy przegranej. Takim był stary student Sołowjew. Nizeradze był najbliższym jego kolegą, co jednak nie przeszkadzało im obu od rana do wieczora drwić z siebie, sprzeczać i obrzucać się obelgami. Bóg wie czem i jak istniał gruziński książę. Sam o sobie mówił, że posiada zdolności wielbłąda i może się gruntownie najeść odrazu na kilka tygodni. Z domu, ze swej błogosławionej Gruzji otrzymywał bardzo mało i to przeważnie produkty spożywcze. Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, lub na imieniny (w sierpniu) przysłano mu zawsze, przez przyjezdnych ziomków — całe ładunki koszyków z baraniną, winogronami, czurczchełą, kiełbasami, suszoną muszmałą, rachat-łukumem, badridżanami i bardzo smacznemi placuszkami, oraz doskonałe, aromatyczne, mocne wino w baranich skórach, cuchnące nieco naczyniem. Wówczas książę spraszał do któregokolwiek z kolegów (sam bowiem nigdy nie miał własnego mieszkania) wszystkich bliskich przyjaciół i ziomków i urządzał rozkoszną ucztę — po kaukazku „toj“ na której niszczone były doszczętnie dary urodzajnej Gruzji. Śpiewano pieśni gruzińskie, tańczono bez końca lezginkę, wymachując przytem dziko w powietrzu stołowymi nożami, a Niżeradze wygłaszał swe improwizacje.
Był on wielkim mistrzem słowa, i podniecony potrafił wygłosić około trzechset słów na minutę. Styl jego odznaczał się żarem, bogactwem i obrazowością, a kaukazki akcent, nie tylko że mowy rosyjskiej nie szpecił, ale nawet dziwnie jakoś ją upiększał swym charakterystycznym „cokaniem“ i dźwiękami gardłowemi podobnemi do klekotu orła. Bez względu na to o czem zaczynał mówić, zawsze w końcu schodził na najpiękniejszy, najbardziej postępowy i rycerski, a jednocześnie najbardziej pokrzywdzony kraj — Gruzję. I zawsze cytował wiersze ze „Skóry Barsa“ — dzieła poety gruzińskiego Rustawelli‘ego, zapewniając, że poemat ten wart jest tysiąc razy więcej od całego Szekspira pomnożonego przez Homera.
Chociaż był porywczy, ale i ustępliwy zarazem, w postępowaniu zaś z kobietami miękki, łagodny, uprzedzający, bez ujmy jednak dla wrodzonej dumy... Jednakże kolegom nie podobało się w nim, że był strasznym kobieciarzem, a zarazem był niezachwianie, do egzaltacji, czy głupoty, przekonany o tem, że jest zachwycająco pięknym, że wszyscy mężczyźni zazdroszczą mu, wszystkie kobiety kochają się w nim, a mężowie na jego widok Zgrzytają zębami. Owa chełpliwa, prześladowcza erotomanja, ani na chwilę, prawdopodobnie nawet we śnie, nie opuszczała go. Idąc ulicą, co chwila trącał Lichonina, Sołowjewa, lub innego towarzysza łokciem w bok i mówił cmokając i kiwając w tył głową w stronę kobiety, którą minęli: Ce, ce, waj-waj! Na-adzwyczajna kobieta! Ja-ak ona na mnie spojrzała! Zechcę — moja będzie!...
Wszystkim znaną była ta jego wada, wyśmiewano ten jego rys charakteru dobrodusznie i bezceremonjalnie, ale chętnie wybaczano, za koleżeńską usłużność i wierność słowu, danemu mężczyźnie (przysiąg składanych kobietom, nie brano w rachubę), które były naturalną jego właściwością. Zresztą, przyznać należy, iż istotnie w pewnych sferach kobiet, cieszył się wielkiem powodzeniem, szwaczki, modniarki, chórzystki, panny z cukierni i telefonistki topniały pod uporczywym spojrzeniem jego ciężkich, słodkich, zamglonych ciemno-błękitnych oczu.
— Domowi temu i wszystkim sprawiedliwie, spokojnie i niepokalanie żyjącym w nim... zanucił no protodjakońsku Sołowjew, lecz w tem urwał. Ojcowie święci — zabełkotał ze zdziwieniem, Starając się kontynuować nieudany żart.— Tak, przecież to... przecież to... ach do licha... to Sonia, nie przepraszam Nadia... No tak! Luba od Anny Markowny.
Luba poczerwieniała gorąco, do łez i zakryła twarz dłońmi. Lichonin zauważył to, zrozumiał, odczuł zaniepokojoną duszę dziewczyny i pośpieszył jej z pomocą. Surowo, niemal groźnie powstrzymał Sołowjewa.
— Ściśle mówiąc, tak, Sołowjew. Jak w biurze adresowym. Luba z Jamy. Dawniej prostytutka. Więcej nawet, wczoraj prostytutka. A dziś moja przyjaciółka, moja siostra. Niech więc patrzy na nią tak każdy, pragnący chociażby cokolwiek mię szanować. Inaczej...
Niezgrabny Sołowjew z pośpiechem, szczerze i mocno uściskał Lichonina.
— No, mój drogi, no dość... popełniłem nie zorjentowawszy się, głupstwo. Więcej nic podobnego nie zajdzie. Witaj biadolica, siostro moja. — Szeroko przez stół wyciągnął rękę do Lubki i uścisnął jej, zdradzające brak woli, maleńkie i krótkie palce z oryginalnymi maleńkimi paznokciami. — Pięknie, że pani przyszła do naszego skromnego wigwamu. Oświeży to nas i wprowadzi do naszego środowiska ciche i przyzwoite obyczaje. — Aleksandro! Piwa-a! Zdziczeliśmy, zgruboskórnieli, ugrzęźliśmy w połajankach, pijaństwie, lenistwie i innych wadach. A wszystko dlatego, że pozbawieni byliśmy dobroczynnego, uspakajającego wpływu damskiego towarzystwa. Raz jeszcze ściskam rękę pani. Miłą maleńką rączkę. Piwa!
— Idę, dał się słyszeć za drzwiami niezadowolony głos Aleksandry. Idę. Czego krzyczysz. Za ile?
Sołowjew wyszedł na korytarz rozmówić się z Aleksandrą. Lichonin z wdzięcznością uśmiechnął się w ślad za nim, gruzin zaś dobrodusznie poklepał go po plecach. Obaj zrozumieli i ocenili gburowatą uprzejmość Sołowjewa.
— Teraz, — powiedział Sołowjew, po powrocie do pokoju, siadając ostrożnie na krześle, — teraz przystąpimy do porządku dziennego. Czy mogę być w jakikolwiek sposób użytecznym? Jeżeli dacie mi pół godziny czasu, pobiegnę na chwilę do kawiarni i wypatroszę tam najlepszego szachistę. Słowem — dysponujcie mną.
— Jaki pan śmieszny! — powiedziała Luba, żenując się i śmiejąc. Nie rozumiała żartobliwego i niezwykłego stylu studenta, ale jej proste serce pociągało coś do niego.
— Jest to zupełnie zbyteczne — zauważył Liehonin. Narazie jestem jeszcze bajecznie bogaty. Sądzę, że pójdziemy wszyscy razem do jakiegoś szyneczku. Chcę bardzo pomówić z wami o pewnych kwestjach. Przecież jesteście dla mnie najbliższymi ludźmi i oczywiście nie tak głupimi i niedoświadczonymi, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje. Następnie pójdę spróbować załatwić sprawę jej... Luby paszportu... Poczekacie na mnie. Niedługo... Słowem, rozumiecie, na czem polega ta sprawa i nie będziecie szafować zbytecznymi żartami. Ja — głos jego drgnął sentymentalnie i fałszywie — chcę byście podjęli się dźwigania części mych trosk. Dobrze?
— Wa! dobrze! rzekł książę, spojrzał jakoś znacząco na Lubkę i podkręcił wąsy. Lichonin skrzywił się. Sołowjew zaś odezwał się całkiem szczerze:
— I dobrze. Zabrałeś się Lichonin do wielkiego i pięknego czynu. Kniaź mówił mi o tem w nocy. I cóż, na to istnieje młodość, aby popełniać szlachetne szaleństwa. Daj mi Aleksandro, butelkę, odkorkuję sam bo się nadto wysilisz i pęknie ci żyła. Za nowe życie Lubka, przepraszam Luba... Luba...
— Niikonówna. Proszę nazywać, jak się rzekło.. Luba.
— No tak Luba. Kniaź! Ałławerdy!
— Jakszy-oł, — odparł Niżeradze i trącił się z nim szklanką piwa.
— I powiem ci jeszcze, że sprawiłeś mi radość, druhu Lichoninie, — ciągnął Sołowjew, stawiając szklankę i oblizując wąsy. — Cieszę się i schylam czoło przed tobą. Tylko ty właśnie zdolny jesteś do takiego prawdziwie rosyjskiego heroizmu, wyrażonego prosto, skromnie, bez zbędnych słów.
— Daj spokój... Jaki tam heroizm, — skrzywił się Lichonin.
— Prawda, potwierdził Niżeradze. Zarzucasz mi, że ja paplę za wiele, a co za głupstwa sam wygadujesz.
— Wszystko jedno! zaoponował Sołowjew. Być może wiele, ale wszystko jedno! Jako prezes naszej komuny na poddaszu, proklamuję Łubkę równouprawnionym członkiem honorowym! Powstał, szeroko wyciągnął rękę i powiedział patetycznie:
— „Do domu tego śmiało i spokojnie, jako kochana pani wnijdź“.
Lichonin przypomniał sobie wyraźnie, że ten sam właśnie frazes wygłosił po aktorska już o świcie, i nawet oczy przymrużył ze wstydu.

VIII.

Restauracja „Pod Wróblami“ była niedaleko, o dwieście kroków. Po drodze Lubka wzięła Lichonina za rękaw i pociągnęła do siebie. W ten sposób pozostali nieco w tyle.
— Więc to na serjo, panie Bazyli, drogi mój? zapytała, zaglądając z dołu do góry swemi ła — godnemi, cieinnemi oczami. Pan nie żartuje ze mnie?
— Jakie tam żarty, Lubko! Byłbym najpodlejszym z ludzi, gdybym pozwolił sobie na takie żarty. Powtarzam, że jestem dla ciebie więcej niż przyjaciel, brat, kolega. I nie będziemy już mówili o tem. To zaś, co stało się dziś rano, to bądź spokojna, nie powtórzy się. Dziś jeszcze wynajmę dla ciebie osobny pokój.
Lubka westchnęła. Nie dla tego, by powściągliwa decyzja Lichonina, której, prawdę mówiąc, nie bardzo wierzyła, ale jej ciasny, ciemny umysł nie mógł nawet teoretycznie wyobrazić sobie innego stosunku mężczyzny do kobiety, prócz zmysłowego. Pozatem wystąpiło dawne, mocno ugruntowane w domu Anny Markówny, w postaci chełpliwego współzawodnictwa, obecnie zaś głuche, ale szczere gniewne niezadowolenie wybrakowanej, lub odtrąconej samicy. I Lichoninowi jakoś nie bardzo wierzyła, odczuwając nieświadomie w jego słowach wiele odcieni aktorskich i nieszczerych. Ot, Sołowjew — ten chociaż mówił niezrozumiale. jak większość znanych jej studentów, gdy byli na ogólnej sali (oddzielnie, w pokoju, wszyscy mężczyźni bez wyjątku, wszyscy jak jeden mąż, mówili i robili jedno i to samo), jednakże Sołowjewowi uwierzyła by prędzej i chętniej, jakaś szczera prostota świeciła w jego szeroko rozstawionych, wesołych, dużych szarych oczach.
Lichonina szanowano „Pod Wróblami“ za solidność, spokojne zachowanie się i wypłacalność. Dlatego też natychmiast oddano do jego dyspozycji osobny gabinecik — zaszczyt jakiego mogło dostąpić tylko niewielu studentów. W pokoju tym przez cały dzień palił się gaz, gdyż światło padało tylko przez maleńkie, pod sufitem okienko.
Wypadło poprosić do towarzystwa jeszcze jednego studenta Simanowskiego, z którym spotkali się przy wieszakach. „Co to jest, prowadzi mnie niby na pokaz“, — pomyślała Łubka, — „wygląda na to, że chce się ze mną wobec nich pochwalić“. I ułowiwszy wolną chwilkę, szepnęła Lichoninowi:
— Koteczku! po co tak dużo ludzi? Ja przecież tak się krępuję. Całkiem nie umiem podtrzymywać rozmowy.
— Nie, nie, droga Lubko, szybko wyszeptał Lichonin, zatrzymując się we drzwiach gabinetu, nie siostro, to są swoi ludzie, mili, dobrzy koledzy. Dopomogą ci, dopomogą nam obojgu. Nie zważaj na to, że czasem tak wiele żartują i mówią głupstwa. Serca mają złote.
— Ale już za bardzo się krępuję, wstydzę się. Wszyscy wiedzą skąd mnie wziąłeś.
— To nic nie znaczy, nic! I niech wiedzą — gorąco zaoponował Lichonin.
— Czego się wstydzić swej przeszłości, przemilczać ją? Za rok spojrzysz śmiało i prosto w oczy każdemu i powiesz: „kto nie upadał, ten nie powstawał“. Chodźmy, chodźmy Lubko!
Dopóki podawano niewybredne zakąski i zamawiano potrawy, wszyscy czuli się nieswojo, jakby skrępowani. Winien temu był do pewnego stopnia Simanowski, człowiek ogolony, w binoklach o długich włosach, z dumnie odrzuconą w tył głową i pogardliwym wyrazem na wąskich, z opuszczonymi kątami ustach. Nie miał on bliskich, serdecznych przyjaciół wśród kolegów, ale jego zdanie i jego opinje cieszyły się znaczną powagą. Skąd pochodziły te jego wpływy, nikt prawdopodobnie nie wiedział.
Jednakże w połowie obiadu języki rozwiązały się wszystkim, za wyjątkiem Lubki, która milczała, odpowiadała „tak“, lub „nie“ i zaledwie kosztowała potraw. Najwięcej mówili Lichonin, Sołowjew i Niżeradze. Pierwszy mówił stanowczo i rzeczowo, usiłując ukryć, pod pełnymi troski słowami, coś istotnego, wewnętrznego, kolącego i niewygodnego. Sołowjew — z chłopięcym zachwytem, z zamaszystymi gestami, uderzając pięścią w stół. Niżeradze — z lekkim sceptyzmem i niedomówieniami, jakgdyby wiedział co należało powiedzieć, ale się z tem ukrywał. Wszystkich jednak, zdawało się, zajął i zainteresował dziwny los dziewczyny i każdy, wypowiadając swe zdanie zawsze jakoś zwracał się do Simanowskiego. On zaś przeważnie milczał i spoglądał na wszystkich z pod szkieł binokli, podnosząc w tym celu wysoko głowę.
— Tak, tak, tak — powiedział nareszcie, bębniąc palcami po stole.
— To, co zrobił Lichonin — rzecz piękna i śmiała. A to, że kniaź i Sołowjew chcą mu pomóc, również rzecz dobra, ze swej strony gotów jestem, czem mogę, zapoczątkowaniom waszym dopomóc. Ale czy nie będzie lepiej, jeżeli poprowadzimy naszą znajomą drogą, powiedzmy, jej naturalnych upodobań i zdolności. Proszę powiedzieć, droga moja — zwrócił się do Luby: — co pani umie? No tam robotę jaką, czy coś takiego. No szycie, robótki szydełkowe, wyszywanie.
— Nic nie umiem, — odpowiedziała Lubka szeptem, nisko opuściwszy oczy, cała czerwona, ściskając pod stołem swe palce. Nic tu nie rozumiem.
— A przecież w rzeczy samej — wtrącił Lichonin — przecież my rozpoczęli akcję nie z właściwego końca. Rozmawiając o niej, w jej obecności, stawiamy ją w przykrej sytuacji. No proszę popatrzeć, jest tak zażenowana, że nawet zdania nie może skleić. Chodźmy, Luba, odprowadzę cię do domu i powrócę za dziesięć minut. Tymczasem bez ciebie tu obmyślimy, co i jak. Dobrze?
— Cóż mi, ja nic — zaledwie dosłyszanym głosem odparła Lubka. Jak pan, panie Bazyli chce. Tylko nie chciałabym iść do domu.
— Dlaczego tak?
— Samej mi nie wypada. Lepiej poczekam na was na bulwarze, na samym początku, na ławeczce.
— Ach tak! — domyślił się Lichonin; to Aleksandra tak ją wystraszyła. Dam ja jej pieprzu tej starej jaszczurce! No chodźmy, Lubko.
Ona wstydliwie, jakoś z boku, łopatką, podała każdemu swą rękę i wyszła w towarzystwie Lichonina.
Po upływie kilku minut Lichonin powrócił i usiadł na swym miejscu. Odczuwał, że w jego nieobecności mówiono o nim i z niepokojem zlustrował kolegów oczyma. Potem położył ręce na stole i rozpoczął:
— Znam wszystkich was panowie, jako dobrych, bliskich przyjaciół, — bystro z ukosa spojrzał na Simanowskiego — i ludzi z sercem. Bardzo więc proszę was, przyjdźcie mi z pomocą. Rzecz całą zrobiłem bez namysłu — muszę to przyznać, — ale zrobiłem ze szczerego czystego nakazu serca.
— A to jest najważniejsze — dodał Sołowjew.
— Jest mi zupełnie obojętne, co o mnie mówić będą znajomi i nieznajomi, ale od zamiaru ocalenia, — wybaczcie głupie słowo, które się wyrwało, — od zamiaru dodania jej hartu, podtrzymania tej dziewczyny, nie odstąpię. Oczywiście mam możność wynajęcia dla niej taniego pokoiku, dać narazie cokolwiek na życie, ale co robić dalej, to już wprowadza mnie w zakłopotanie. Chodzi naturalnie, nie o pieniądze, które znalazłbym dla niej zawsze, ale przecież zabezpieczyć jej byt, a przytem dać możność próżnowania — znaczy skazać ją na lenistwo, zobojętnienie, apatję, a tam wiadomo jaki bywa koniec. A więc trzeba wynaleźć dla niej jakieś zajęcie. Tę mianowicie stronę należy dobrze obmyślić. Pomyślcie panowie nad tem i doradźcie mi cośkolwiek.
— Przedewszystkiem trzeba wiedzieć, do czego jest zdolną, — powiedział Simanowski. — Wszakże musiała coś robić przed wstąpieniem do zakładu.
Lichonin beznadziejnie machnął ręką.
— Prawie nic. Umie troszkę szyć, jak każda wiejska dziewczyna. Przecież nie miała nawet piętnastu lat, gdy ją zdeprawował jakiś tam urzędnik. Zamieść pokój, uprać, no, zresztą, ugotować barszcz i kaszę. Więcej zdaje się nic.
— Niewiele — powiedział Simanowski i mlasnął językiem.
— A przytem jeszcze analfabetka.
— To niema znaczenia — wystąpił namiętnie Sołowjew. — Gdybyśmy mieli do czynienia z dziewczyną inteligentną, a jeszcze gorzej, z półinteligentną. to z tego wszystkiego, co zamierzamy czynić, wynikło by głupstwo, bańka mydlana, ale tu mamy przed sobą grunt dziewiczy, ugór niepoczęty.
— Hy-y! — zarżał dwuznacznie Niżeradze.
Sołowjew, teraz już bez żartów, z prawdziwym gniewem wpadł na niego.
— Słuchaj kniaź! Każdą świętą myśl, każdą dobrą sprawę można spaskudzić i zbezcześcić. Nie ma w tem nic rozumnego i godnego szacunku. Jeśli tak po źrebięcemu traktujesz tę sprawę, to drzwi stoją otworem. Pozostaw nas!
— Ale, przecież, tyś sam przed chwilą, w pokoju... odparł zawstydzony książę.
— Tak, i ja — Sołowjew odrazu zmiękł — wyrwałem się z głupstwem i żałuję tego. Obecnie chętnie przyznaję, że Lichonin jest zuchem i dobrym człowiekiem i ze swej strony gotów jestem uczynić wszystko. I powtarzam, że umiejętność czytania jest kwestją drugorzędną. Śpiewający można ją posiąść. Dla takich pierwotnych umysłów, nauczenie się czytania, pisania, liczenia, zwłaszcza po za szkołą, z amatorstwa, to bardzo łatwa rzecz. Co się zaś tyczy jakiegokolwiek rzemiosła, które dałoby środki utrzymania, to są setki rzemiosł, których łatwo nauczyć się można w ciągu dwóch tygodni.
— Naprzykład? — zapytał książę.
— A naprzykład... naprzykład... no, tak, naprzykład robienie sztucznych kwiatów. Albo jeszcze lepiej praca w sklepie, jako kwiaciarka. Praca, miła, czysta i ładna.
— Potrzeba gustu, niedbale wtrącił Simanowski.
— Niema wrodzonego gustu, jak również i zdolności. Inaczej bowiem talenty lęgły by się tylko wśród wyszukanej, wysoce wykształconej sfery, artyści malarze rodziliby się tylko z artystów malarzy, śpiewacy ze śpiewaków, a przecież tak nie jest. Zresztą spierać się nie będę. No, nie kwiaciarka, to cokolwiek innego. Ja naprzykład, niedawno widziałem na ulicy na wystawie sklepowej. siedzi sobie panienka, a przed nią jakaś maszyna nożna.
— W-aa! Znowu maszyna! powiedział książę, uśmiechając się i patrząc na Lichonina.
— Przestań, Niżeradze, cicho ale surowo odpowiedział Lichonin. — Wstyd.
— Bałwan! rzucił mu Sołowjew i ciągnął:
— Tak oto maszynka porusza się naprzód i w tył. na niej, w kwadratowej ramie napięte cienkie płótno, i już nie wiem doprawdy jak to jest urządzone, nie pojąłem, tylko panienka prowadzi pa ekranie jakąś metalową laseczką i otrzymuje cudowny rysunek wyszyty różno-kolorowemi jedwabiami. Wyobraźcie sobie jezioro, całe porosłe nenufarami, z białymi kielichami i żółtymi pręcikami i dokoła wielkie zielone liście. Po wodzie zaś płyną ku sobie dwa białe łabędzie, a w głębi ciemny park, i aleja, a wszystko tak subtelne, wyraźne, jak na obrazku, malowanym pędzlem. Tak się tem zainteresowałem, że umyślnie wstąpiłem zapytać co kosztuje. Okazało się, że trochę tylko drożej od zwykłej maszyny do szycia i można nabyć na raty. Nauczyć się zaś tej sztuki może w ciągu godziny każdy, umiejący trochę szyć na zwykłej maszynie do szycia. Jest mnóstwo prześlicznych oryginałów, a co ważniejsza, że taką robotę chętnie biorą do ekranów, albumów, abażurów, firanek i płacą duże pieniądze.
— Cóż, i to praca, — zgodził się Lichonin i w zamyśleniu pogładził brodę. A ja, przyznam się, że myślałem, żeby jej otworzyć niewielką jadłodajnię, w której gotowanoby wszystko tanio, czysto i smacznie. Przecież dla wielu studentów jest obojętne, gdzie zjeść obiad i co zjeść. W jadłodajni studenckiej nigdy miejsc nie starczy. Więc, być może, uda się nam zwerbować jakoś wszystkich znajomych i przyjaciół.
— Po racja — uznał książę — ale to niepraktycznie, zaczniemy jadać na kredyt, a przecież nie jesteśmy akuratni w płaceniu. W takiej aferze potrzeba człowieka praktycznego, sprytnego, jeżeli zaś babę, to z zębami szczupaka, a i wtedy nawet po za jej plecami powinien stać mężczyzna. W rzeczy samej przecież Lichonin nie będzie kontrolował wpływów i patrzył, czy się czasem kto nie ulotnił po najedzeniu się i napiciu.
Lichonin spojrzał na niego impertynencko, ale milczał zaciskając zęby.
Wreszcie Simanowski rozpoczął swym miarowym, bezapelacyjnym tonem, pobłyskując szkłami binokli.
— Zamiar wasz jest piękny, zgoda panowie; ale czyście zwrócili uwagę na jedną, że tak powiem, odwrotną stronę? Przecież ażeby założyć jadłodajnię, czy też otworzyć jakiś warsztacik rzemieślniczy, potrzeba do tego pieniędzy, pomocy, że tak powiem, cudzych pleców. Pieniędzy nie żal, to prawda, — zgadzam się z Lichoninem, ale taki początek pracowitego życia, gdy każdy krok jest zawczasu zapewniony, czy nie prowadzi do nieuniknionego nieładu, lekceważenia i wreszcie do obojętnego pogardzenia sprawą. Ponieważ nawet dziecko nie nauczy się chodzić, dopóki pięćdziesiąt razy nie upadnie. Nie, jeżeli istotnie chcecie dopomóc tej biednej dziewczynie, dajcie jej możność odrazu stanąć na nogi, jako człowiekowi pracy, nie zaś jako trutniowi. Prawda, wielka to próba, ciężar pracy, tymczasowy niedostatek, ale jeżeli to wszystko zwalczy, przezwycięży i resztę.
— Cóż to, ona według was pomywaczką ma zostać? — zapytał nieufnie Lichonin.
— No tak — spokojnie odparł Simanowski — pomywaczką. Każda praca podnosi człowieka. Lichonin pokręcił głową.
— Złote słowa. Sama mądrość przemawia przez wasze usta, Simanowski. Pomywaczka, kucharka... ale po pierwsze, wątpliwe, czy ma do tego kwalifikacje, po drugie była już pokojówką i zaznała rozkoszy pańskich pokrzykiwań wobec wszystkich i pańskich umizgów za drzwiami i na korytarzu. Powiedzcie, czyż nie wiecie, że dziewięćdziesiąt procent prostytucji rekrutuje się z pośród usługi żeńskiej! I dlatego biedna Lubka, przy pierwszem niepowodzeniu łatwiej i chętniej pójdzie tam, skąd ją wydobyłem. Jeżeli nie do gorszego jeszcze miejsca. ponieważ jest jej to znane i nie tak znowu straszne, a może nawet, po roli służącej wyda się pożądane. Pozatem, czy warto mi, to jest, chciałem powiedzieć, czy warto wszystkim nam tyle się troszczyć, czynić tyle starań, niepokoić się po to, by wyzwoliwszy człowieka z jednej niewoli, oddać go w drugą.
— Słusznie — potwierdził Sołowjew.
— Jak chcecie — z pogardliwą miną wycedził Simanowski.
— Co się mnie tyczy, oświadczył kniaź, — gotów jestem, jako twój przyjaciel i jako człowiek ciekawy, być obecnym przy tem doświadczeniu i uczestniczyć w niem. Ale ostrzegałem cię jeszcze z rana, że takie próby już się odbywały i kończyły się zawsze haniebnem fiasko, przynajmniej te, o których wiemy osobiście, te zaś, o których tylko słyszeliśmy, są pod względem wiarogodności wątpliwe. Ale ty rozpocząłeś sprawę Lichonin — więc działaj. Jesteśmy twymi pomocnikami.
Lichonin uderzył dłonią w stół.
— Nie! — zawołał z uporem. — Simanowski ma do pewnego stopnia słuszność, gdy powiada, że niebezpiecznem jest dla człowieka, gdy go wodzą na pasku. Ale nie widzę innego wyjścia. Na razie dopomogę jej wynajęciem pokoiku z wiktem.. wynajdę łatwą pracę i kupię jej niezbędne narzędzia. Niech się dzieje, co chce. I uczynimy wszystko, by choć trochę wykształcić jej umysł, a że serce i duszę ma piękne — o tem nie wątpię; nie mam żadnych danych do twierdzenia, jestem jednak prawie pewnym, że tak jest. Niżeradze! Nie błaznuj! — ostro krzyknął blednąc. — Powstrzymywałem się już tyle razy wobec twych głupich wybryków. Do tej chwili miałem cię za człowieka z sumieniem i uczuciem, jeszcze jeden nieodpowiedni żart, a zmienię o tobie zdanie i wiedz, że na zawsze.
— Ja przecież nic... Ja naprawdę... Poco się rzucać duszo moja? Nie podoba ci się, że jestem człowiekiem wesołym, więc będę milczał. Dawaj rękę Lichonin, wypijemy!
— No dobrze, odczep się. Twoje zdrowie! Tylko nie zachowywuj się jak smarkacz, baranie oselyński. No kontynuuję panowie. Jeśli nie wynajdziemy czegoś, coby odpowiadało słusznej uwadze Simanowskiego o godności niezależnej, niczem nie popieranej pracy, wówczas, ja, bądź co bądź, pozostaję przy moim systemie: uczenia Luby, czego można, chodzenia z nią do teatru, na wystawy, na odczyty popularne, do muzeum, głośnej lektury, umożliwienie słuchania muzyki, naturalnie zrozumiałej. Sam jeden, oczywiście nie dam rady. Spodziewam się pomocy waszej, a potem co Bóg da.
— Cóż, — powiedział Simanowski, — akcja nowa, nie wyszarzana, niewiadome pozostaje niewiadomem, być może, wy Lichonin zostaniecie prawdziwym ojcem duchownym dobrego człowieka. Ja również ofiaruję swe usługi.
— I ja! i ja! — poparli dwaj pozostali, i od razu na miejscu, nie w stając od stołu, czterech studentów opracowało bardzo szeroki i bardzo dziwaczny program wykształcenia i oświecenia Tubki.
Sołowjew podjął się nauczania dziewczyny gramatyki i pisania. By nie nużyć jej nudnemi lekcjami i nagrodzić postępy, będzie czytać jej głośno popularną beletrystykę rosyjską i obcą. Lichonin pozostawił sobie wykład arytmetyki, geometrji i historji.
Książę zaś oświadczył dobrodusznie, tym razem bez zwykłych żartów:
— Ja, dzieci moje, nic nie umiem, a co umiem, to bardzo niedostatecznie. Ale będę czytać jej niezwykle piękny utwór wielkiego poety gruzińskiego Rustawelli‘ego i tłumaczyć strofę po strofie. Przyznam się wam, że marny ze mnie pedagog; próbowałem pracy korepetytorskiej, ale wypędzano mię delikatnie zaraz po drugiej lekcji. Jednakże nikt lepiej odemnie nie potrafi nauczyć grać na gitarze i mandolinie.
Niżeradze mówił zupełnie poważnie i dlatego Lichonin i Sołowjew roześmiali się serdecznie, ale najniespodzianiej, ku ogólnemu zdziwieniu, poparł go Simanowski.
— Kniaź mówi do rzeczy. Umiejętność grania na instrumentach muzycznych w każdym razie zwiększa smak estetyczny i zresztą w życiu bywa nieraz pomocna. Ze swej strony, panowie, proponuję czytanie z młodą osobą „Kapitału“ Marksa i historji kultury ludzkiej. Oprócz tego będę wykładać jej fizykę i chemję.
I gdyby nie zwykły autorytet Simanowskiego i powaga z jaką mówił, pozostali trzej roześmieli by mu się w twarz. Popatrzyli jednak tylko mi niego wytrzeszczonymi oczami.
— No tak — ciągnął dalej z przekonaniem Simanowski — pokażę jej cały szereg możliwych do zademonstrowania w domu doświadczeń chemicznych i fizycznych, które zawsze są ciekawe i korzystne dla umysłu i wypleniają przesądy. Przy sposobności powiem jej coś — niecoś o budowie wszechświata, o własnościach materji. Co zaś do Karola Marksa, pamiętajcie, że wielkie dzieła jednakowo dostępne są tak dla umysłu uczonego, jak i chłopa analfabety, byle by tylko wyłożyć je zrozumiale. Każda bowiem wielka myśl jest prosta.

Lichonin znalazł Łubkę w miejscu umówionem, na bulwarze, siedzącą na ławeczce. Bardzo niechętnie szła zanim do domu. Tak, jak to przypuszczał Lichonin, dawno odzwyczajoną od powszedniej surowej, pełnej wszelkich zmartwień rzeczywistości, budziło w niej lęk spotkanie z gderającą Aleksandrą i pozatem przygniatająco podziałała na nią okoliczność, że Lichonin nie chciał ukrywać jej przeszłości. Ale Luba w zakładzie Anny Markówny dawno już zatraciła własną wolę, gotowa była ulec każdemu obcemu nakazowi, nie rzekła ani słowa i poszła w ślad za nim.
Złośliwa Aleksandra zdążyła już w ciągu tego czasu wpaść do administratora domu i poskarżyć, że oto, przyjechał Lichonin z jakąś dziewczyną, nocował z nią w pokoju, kto ona, tego ona, Aleksandra nie wie, Lichonin powiada, jakoby siostra cioteczna, paszportu zaś nie okazał. Wypadło bardzo długo, obszernie i męcząco tłumaczyć się przed administratorem, człowiekiem brutalnym i bezczelnym, który postępował ze wszystkiemi mieszkańcami domu, jak ze zdobytem miastem i tylko obawiał się nieco studentów, którzy stawiali mu czasem ostry opór. Lichonin ugłaskał go tem, że wynajął dla Lubki inny pokój, położony nieco dalej, pod samą pochyłością dachu, tak, że wewnątrz miał kształt obciętej niskiej czworokątnej piramidy o jednem oknie.
— A jednak paszport, panie Lichonin, proszę koniecznie jutro złożyć, oświadczył przy pożegnaniu stanowczo administrator. Ponieważ jesteś pan człowiekiem poważnym, pracującym, znamy się oddawna, przytem płaci regularnie, tylko dla pana to robię. Sam pan wie, jakie obecnie ciężkie czasy. Zadenuncjuje ktokolwiek i nie tylko, że skażą mnie na grzywny, ale jeszcze mogą wysiedlić z miasta. Obecnie surowo.
Wieczorem Lichonin z Lubką spacerowali w grodzie Książęcym, słuchali muzyki, grającej ogrodzie Książęcym, słuchali muzyki, grającej w klubie szlacheckim i wcześnie powrócili do domu. Doprowadził Lube do drzwi jej pokoju i nie zwlekając pożegnał się z nią, zresztą pocałował ją czule, po ojcowsku, w czoło. Ale po dziesięciu minutach, gdy już leżał rozebrany w łóżku i czytał podręcznik prawa państwowego, Lubka, jak kotka, podrapawszy do drzwi, weszła do niego.
— Kochany, duszko! Przepraszam, że zaniepokoiłam. Czy niema pan igły i nitki? Niech się pan na mnie nie gniewa, zaraz odejdę.
— Luba! Proszę cię, wyjdź natychmiast, w tej chwili.
— Gołąbku mój, ładniuśki mój, — śmiesznie i żałośnie zaśpiewała Lubka, — no, dlaczego pan ciągle na mnie krzyczy? — raptownie zdmuchnąwszy świecę, w ciemnościach śmiejąc się i płacząc przylgnęła do niego.
— Nie, to jest niedopuszczalne, Luba. Tak dłużej nie można — mówił po upływie dziesięciu minut Lichonin, stojąc przy drzwiach, owinięty jak hidalgo hiszpański w kołdrę. Jutro wynajmę dla ciebie pokój w innym domu. I wogóle, żeby mi się to nie powtarzało. Idź z Bogiem, dobranoc! A jednak powinnaś dać mi słowo, że nasze stosunki będą tylko przyjacielskiemu.
— Daję, kochany mój, daję, daję! zapaplała uśmiechając się Luba i szybko cmoknęła go najpierw w usta, a potem w rękę.
Ostatni postępek był zupełnie instynktowny, a przytem niespodziewany nawet dla samej Lubki. Nigdy jeszcze w życiu nie całowała męskiej ręki, chyba popa. Być może chciała w ten sposób wyrazić Lichoninowi wdzięczność i szacunek dla niego, jako dla istoty wyższej.

IX.

Wśród inteligentów rosyjskich, jak to wielu już zauważyło, jest spora liczba dziwacznych ludzi, prawdziwych synów rosyjskiego kraju i kultury, którzy potrafią po bohatersku, nie drgnąwszy ani jednym muskułem, patrzeć śmierci prosto w oczy, którzy zdolni są znosić dla idei niesłychane próby i cierpienia, równoznaczne z torturami, ale za to ludzie ci tracą się wobec pyszałkowatości odźwiernego, kurczą się na okrzyk praczki, do cyrkułu zaś policyjnego wchodzą z dręczącą niepewnością i smutkiem. Takim właśnie był i Lichonin. Nazajutrz, obudziwszy się bardzo wcześnie i przypomniawszy sobie, że musi jechać dla starań w sprawie Lubki, poczuł się tak źle, jak w owe czasy, gdy jako gimnazjalista, szedł na egzamin, wiedząc, że napewno się zetnie. Bolała go głowa, ręce zaś i nogi były jakby cudze, a w dodatku na dworze od rana padał drobny i jakby brudny deszcz. „Zawsze tak się składa, gdy się spodziewam jakiejkolwiek nieprzyjemności obowiązkowo pada deszcz“, — myślał Lichonin, ubierając się powoli.
Do ulicy Jamskiej od mieszkania Lichonina niezbyt było daleko, najwyżej wiorsta. Wogóle bywał w tych okolicach dość często, ale nigdy mu nie wypadło iść tam we dnie i po drodze wydawało mu się, że każdy przechodzień, każdy dorożkarz i stójkowy patrzą na niego z ciekawością, z wyrzutem, lub z pogardą, jakby odgadując cel jego podróży. Jak zwykle bywa w słotne, mgliste rano, wszystkie napotykane twarze wydawały mu się blademi, brzydkiemi z potwornie uwydatnionemi wadami. Niezliczoną ilość razy wyobrażał sobie wszystko, co powie najpierw w domu, a potem w policji i każdorazowo wypadało inaczej. Gniewny na siebie za te przedwczesne próby, sam się powstrzymywał:
— Ach!... nie trzeba myśleć, nie należy przewidywać co się powie. Zawsze wypada znacznie lepiej, gdy się coś mówi bez namysłu.
Ale bezpośrednio po tej refleksji rozpoczynał znowu wyimaginowane dialogi:
— Nie macie prawo zatrzymywać dziewczyny wbrew jej woli.
— Tak, ale niech sama oznajmi o swem odejściu.
— Działam z jej polecenia.
— Dobrze, ale czem pan to udowodni:
I znowu przerywał sobie w myśli.
Rozpoczynała się łąka wiejska, na której pasły się krowy; chodnik z desek wzdłuż płotu, chwiejące się mostki nad strumykami i rowami. Potem zawrócił na Jamską. W domu Anny Markówny wszystkie okna zasłonięte były okiennicami, z wyciętemi pośrodku otworami w kształcie serc. Zamknięte były również i wszystkie pozostałe domy bezludnej ulicy, opustoszałej, jak po morowej zarazie. Lichonin ze ściskającem się sercem pociągnął rękojeść dzwonka.
Na dzwonek otworzyła drzwi pokojówka, bosa, z podkasaną spódnicą, z mokrą ścierką w ręce, z twarzą pręgowatą od brudu, — myła właśnie podłogę.
— Chciałbym Gienię, — poprosił nieśmiało Lichonin.
— Panienka Cienia jest zajęta z gościem. Jeszcze się nie obudziła.
— No w takim razie Tamarę.
Pokojówka popatrzyła na niego nieufnie.
— Panienka Tamara — nie wiem... Zdaje się również zajęta. A pan jak, z wizytą, czy co?
— Ach, czyż to nie wszystko jedno. No, powiedzmy z wizytą.
— Nie wiem. Pójdę zobaczę. Proszę poczekać.
Poszła pozostawiając Lichonina w półciemnej sali. Błękitne słupy kurzu, wychodzące z otworów okiennic, przecinały wprost i na ukos ciężki pomrok. Ohydnemi plamami występowały z pośród szarej mgławicy malowane meble i słodkawe oleodruki na ścianach. Pachło wczorajszym tytoniem, wilgocią, kwasem i jeszcze czemś szczególnem niekreślonem, czem zawsze pachną rankami lokale stale nie zamieszkałe; puste teatry, sale tańca, audytorja. Daleko, w mieście z przerwami turkotały dorożki. Zegar ścienny monotonnie tykał za ścianą. W dziwnym zaniepokojeniu chodził Lichonin wzdłuż i wszerz po sali, zacierał zmarznięte ręce, skulił się jakoś i odczuwał zimno.
— „Nie trzeba było rozpoczynać całej tej fałszywej komedji, — myślał w podrażnieniu. Nie mówię już o tem, że dostałem się na języki całego uniwersytetu. Licho mię opętało! A przecież nawet wczoraj we dnie nie było za późno, gdy mi mówiła, że gotowa jest odjechać z powrotem. Dałbym jej był na dorożkę i trochę na szpilki, odjechałaby, i wszystko byłoby dobrze i byłbym teraz niezależny, wolny i nie znałbym tego dręczącego i haniebnego stanu ducha. Obecnie zaś, już zapóźno się cofać. Jutro będzie jeszcze później, a pojutrze — bardziej jeszcze. Gdy się popełni jedno głupstwo, należy się bezzwłocznie cofnąć, w przeciwnym bowiem razie głupstwo to pociągnie za sobą dwa inne, a te znów ze swej strony, dwadzieścia innych. A może i teraz jeszcze nie jest za późno? Przecież ona jest głupia, nierozwinięta i prawdopodobnie, jak większość z pośród nich, histeryczka. Jest to stworzenie, umiejące tylko jadać i nadające się do łóżka: O! licho! Lichonin mocno ścisnął sobie rękami policzki i czoło i zasępił się. I gdyby chociaż obronił się przed prostą, ordynarną pokusą fizyczną! Oto widzisz sam, że stało się to już dwa razy, a potem pójdzie i pójdzie“.
Ale obok tych myśli snuły się inne, całkiem odmienne:
„Przecież jestem mężczyzną! Przecież jestem panem swego słowa. Przecież to, co popchnęło mię do togo czynu, było piękne, szlachetne i wzniosłe. Doskonale pamiętam zachwyt, który mię ogarnął, gdy moja myśl zamieniła się w czyn! Było to uczucie czyste i ogromne. A może był to tylko wybryk rozumu, podnieconego alkoholem, skutek bezsennej nocy, palenia tytoniu i długich akademickich rozmów“.
I w tej chwili w jego wyobraźni ukazała się Lubka, wyłoniła się z daleka, rzekłbyś z mglistej głębi czasów, niezgrabna, o brzydkiej lecz miłej twarzy, która zaczęła mu się nagle wydawać ogromnie swoją, od bardzo dawna znaną i jednocześnie niesłusznie, bez powodu niemiłą.
„Czego ja się obawiam, wobec kogo krępuję się“ — wołał nagle w duszy Lichonin, załamując ręce. „Czyż nie chlubiłem się zawsze tem, że jestem jedynym kierownikiem mego życia? Przypuśćmy nawet, że przyszła mi do głowy fantazja, dzika chęć dokonania próby psychologicznej nad duszą ludzką, próby rzadkiej, w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach niefortunnej. Czyż obowiązany jestem zdawać komukolwiek rachunek, lub obawiać się czyjegoś zdania? Lichoninie spojrzyj na ludzkość z góry!“.
Do pokoju weszła Gienia, roztargana, zaspana, w białym nocnym kaftaniku i białej halce.
— A-a! ziewnęła podając rękę Lichoninowi. Witaj miły studencie! Jak się czuje pańska Lubka na nowem mieszkaniu? Proszę zaprosić mię kiedyś. Czy może odbywacie swój miodowy miesiąc pocichutku? Bez świadków.
— Zostaw głupstwa, Gieniu. Przyszedłem w sprawie paszportu.
— Ta-ak. W sprawie paszportu, — zamyśliła się Gienia. — To jest, nie paszport, lecz powinien pan tu wziąć od gospodyni legitymację. Rozumie pan, naszą zwykłą legitymację prostytucyjną, a już tam w cyrkule zamienią ją panu na prawdziwy paszport. Tylko, widzi pan, w tej sprawie, gołąbku, złą będę pomocnicą. Oni gotowi mię jeszcze obić, jeżeli udam się do gospodyni i szwajcara. A pan niech tak zrobi. Proszę posłać pokojówkę po gospodynię, niech oznajmi, że przyszedł pewien gość stały, w interesie, że bardzo chce zobaczyć się osobiście. Proszę mi wybaczyć, że się cofam i proszę nie gniewać się na mnie o to. Wie pan sam: swoja koszula najbliższa ciału. I poco pan się tu wałęsa sam w ciemności, jeżeli pan sobie życzy, przyszłe panu piwa. A może woli pan kawy? A może, — i zaświeciła przebiegle oczami — a może dziewczynkę? Tamara zajęta, więc możeby Niurę, lub Wierkę.
— Przestań, Cieniu! Przyszedłem w poważnej i doniosłej sprawie, a ty...
— No, no, nie będę, nie będę! Ja tylko tak. Widzę, że dochowuje pan wierności, to bardzo szlachetnie z pańskiej strony. Więc chodźmy.
Przeprowadziła go do gabinetu, otworzyła okiennice i światło dzienne miękko rozlało się po czerwonych ze złotem ścianach, po kandelabrach, po miękkich welwetowych meblach.
„Oto tu się zaczęło“, pomyślał Lichonin.
— Odchodzę — powiedziała Cienia. Niech pan się jej nie daje, a i Szymonowi również. Teraz jest dzień, więc nie odważą się wyrządzić panu krzywdy. W razie czego, proszę wprost powiedzieć, że pojedzie pan zaraz ze skargą do gubernatora. Proszę powiedzieć, że ich w przeciągu dwudziestu czterech godzin zamkną i wyrzucą z miasta. Od krzyków stają się oni jedwabnymi. No życzę powodzenia!
Odeszła. Po dziesięciu minutach wpłynęła gospodyni, pani Emma w satynowym błękitnym szlafroku, tęga, z poważną twarzą, rozszerzoną ku dołowi, z policzkami jak tykwa, ze wszystkiemi swemi masywnemi podbródkami i piersiami, maleńkiemi, bystremi, czarnemi oczami, z wąskiemi ziemi, zaciśniętemi ustami. Lichonin powstał, uścisnął jej wyciągniętą pulchną rękę, udekorowaną pierścionkami i pomyślał ze wstrętem:
„Bierz licho! Gdyby ta gadzina miała duszę, i gdyby duszę tę można było odczytać, to dowiedziałbym się ile bezpośrednich i pośrednich zbrodni ukrywa się w jej zakamarkach. Należy zaznaczyć, że Lichonin idąc na Jamską, prócz pieniędzy, wziął z sobą rewolwer i często po drodze sięgał do kieszeni i odczuwał zimne dotknięcie metalu. Spodziewał się zniewagi, gwałtu i przystosował się do spotkania ich w należyty sposób. Ale ku jego zdziwieniu, wszystko co przypuszczał i czego się obawiał, okazało się tchórzliwem, fantastycznem przywidzeniem. Sprawa wyglądała znacznie prościej, banalniej, prozaiczniej i jednocześnie była bardziej przykrą.
— Ja, mein Herr, — powiedziała obojętnie i z wysoka gospodyni, siadając na niskiem krześle i zapalając papierosa. — Pan zapłacił za jedną noc, a zamiast tego wziął dziewczynę jeszcze na jedną dzień i jedną noc. Also, pan winien jeszcze dwadzieścia pięć rubli. Gdy dajemy dziewczynę na noc, bierzemy dziesięć rubli, za dobę dwadzieścia pięć. To jest taksa. Pozwoli pan zapalić? — i podała mu papierośnicę. Lichonin, sam nie wiedząc dlaczego wziął papierosa.
— Chciałem pomówić z panią zupełnie o czem innem.
— O! niech się pan nie fatyguje mówić: Ja wszystko doskonale rozumiem. Prawdopodobnie młody człowiek, chce wziąć ta dziewczyna, ta Lukka, całkiem do siebie na utrzymanie, albo, żeby ją — jak to się mówi po rusku — żeby ją ocalić? Tak, tak, tak, to się zdarza. Dwadzieścia dwa lata mieszkam w publiczny dom i zawsze w najlepszy, porządny publiczny dom i wiem, że zdarza się to bardzo głupim młodym ludziom. Tylko zapewniam pana, że z tego nie nie będzie.
— Będzie, czy nie będzie — to już moja sprawa, — głucho odpowiedział Lichonin, patrząc w ziemię lub na własne palce drgające mu na kolanach.
— O, oczywiście, pańska sprawa, młody student, — i galaretowate policzki i wspaniałe podbródki pani Emmy zadrgały od bezdźwięcznego śmiechu. Z całej duszy życzę wam miłości i przyjaźni, ale proszę powiedzieć tej ladacznicy, tej Lubce, żeby nie śmiała tu nawet nosa pokazać, gdy ją pan, jak szczenię wyrzuci na ulicę. Niech zdechnie z głodu pod płotem, albo idzie do półrublowego zakładu dla żołnierzy.
— Zapewniam, że nie wróci. Proszę tylko oddać mi natychmiast jej legitymację.
— Legitymację? Ach, proszę! Nawet w tej chwili. Tylko zechce pan najpierw — zapłacić za wszystko, co Luba brała na kredyt. Proszę zobaczyć oto jej książeczka rozrachunkowa. Umyślnie wzięłam ją ze sobą. Wiedzałam czem się skończy nasza rozmowa. Wyjęła z poza gorsu szlafroku, pokazując Lichoninowi na chwilę swą tłustą, tęgą, żółtą, ogromną pierś, maleńką książeczkę w czarnej oprawie, zatytułowaną: Rachunek panny Ireny Woszczenkówny, w domu publicznym utrzymywanym przez Annę Markównę Szajbes, przy ulicy Jamskiej pod numerem takim a takim, i podała mu przez stół. Lichonin przewrócił pierwszą kartkę i przeczytał kilka paragrafów. Powiedziane tam było krótko i sucho, że książeczka rozrachunkwa istnieje w dwóch egzemplarzach, z których jeden przechowywany jest u gospodyni, drugi u prostytutki, że do obu książeczek wpisywane są wszelkie wpływy i wydatki, że według umowy prostytutka otrzymuje jedzenie, opał, światło, bieliznę na pościel, łaźnię i t. p. i za to płaci gospodyni w żadnym razie nie więcej, dwóch trzecich swego zarobku, za pozostałe zaś pieniądze obowiązana jest ubierać się czysto i przyzwoicie i posiadać nie mniej dwóch sukien do wyjścia. Dalej wzmiankowano o tem, że rozrachunek odbywa się przy pomocy marek, które gospodyni wydaje prostytutce po otrzymaniu od niej pieniędzy i że rachunek zamykany jest w końcu każdego miesiąca. I wreszcie, że prostytutka w każdym czasie może opuścić dom rozpusty, nawet gdyby dług, który jednak ma obowiązek zapłacić na zasadach ogólnych praw cywilnych.
Lichonin ukazał palcem na ostatni punkt i obracając tekst książeczki do gospodyni, powiedział uroczyście:
— Aha, widzi pani: ma prawo opuścić dom w każdej chwili, a więc może w każdej chwili porzucić waszą haniebną jaskinię, wasze przeklęte gniazdo gwałtu, podłości, rozpusty, w którym wy... zatrajkotał Lichonin, ale gospodyni spokojnie przerwała mu:
— O! nie wątpię o tem. Niech odejdzie. Miech tylko zapłaci pieniądze.
— A weksle? Ona może wystawić weksle.
— Weksle? Po pierwsze jest analfabetką, a po drugie co warte są jej weksle? Tfu! i nic więcej. Niech wynajdzie sobie poręczyciela, któryby zasługiwał na zaufanie, wówczas nic nie mam przeciwko temu.
— Ale w przepisach nic nie powiedziano o poręczycielstwie.
— Cóż z tego, że nie powiedziano? W przepisach nie powiedziano również, że można zabrać dziewczynę, nie uprzedziwszy o tem gospodarzy.
— Ale w każdym razie powinniście mi oddać jej legitymacje.
— Nigdy nie popełnię takiego głupstwa. Proszę stawić się tu z jakąś poważną osobą i z policją i niech policja zaświadczy, że ten znajomy pana jest człowiekiem zamożnym i niech człowiek ten poręczy za panem i niech, prócz tego, policja zaświadczy, że bierze pan dziewczynę nie poto, by handlować nią, lub odprzedać do innego zakładu, — wówczas proszę! Z rękami i nogami!
— Do stu djabłów — zawołał Lichonin. — A jeżeli tym poręczycielem będę ja sam! Jeżeli zaraz podpiszę wam weksle...
Młodzieńcze! Niewiem czego was uczą w różnych waszych uniwersytetach, ale czyż na prawdę uważa mię pan za skończoną oślicę? Daj Boże, byś pan miał oprócz tych, które masz na sobie jeszcze jedną parę spodni! Daj Boże, by chociaż co drugi dzień, miał pan obrzynki kiełbasy na obiad, a pan uiści weksel! Co mi pan głowę zawraca?
Lichonin wpadł w gniew, wyciągnął z kieszeni pugilares i cisnął go na stół.
— W takim razie płacę osobiście i natychmiast!
— Ach, to co innego, — słodko ale wciąż nieufnie, zaśpiewała gospodyni. Proszę przewrócić kartkę i zobaczyć, jaki jest rachunek pańskiej ukochanej.
— Milcz, ścierwo! krzyknął na nią Lichonin.
— Milczę, durniu, spokojnie odezwała się gospodyni.
Na rubrykowanych kartkach z lewej strony notowane były wpływy, z prawej — wydatki.
„Otrzymano markami 15 lutego, — czytał Lichonin 10 rubli, 16-go — 4 rb., 17-go — 12 rb., 18-go chora, 19-go chora, 20-go — 6 rb., 21-go — 24 rb.“
— Boże mój! — ze wstrętem i z przerażeniem pomyślał Lichonin, — dwunastu ludzi, w ciągu jednej nocy!“
W końcu miesiąca figurowało:
„Razem 330 rubli:“
— Boże! Przecież to bredzenie jakieś! sto sześćdziesiąt pięć wizyt“, myślał sumując mechanicznie Lichonin i w dalszym ciągu przewracał kartki. Potem zaczął czytać rachunek po prawej stronie:
„Uszyta suknia czerwona jedwabna, z koronkami 84 rb. Krawcowa Jełdokimonowa. Matinka koronkowa 35 rb. Krawcowa Jełdokimonowa. Pończochy jedwabne 6 par 56 rubli“ i t. d. i t. d. „Razem 205 rubli“. Następnie od 330 rb. odliczono 220 rb. — udział gospodyni za pensjonat. Otrzymano cyfrę 110 rb. Koniec obrachunku niniejszego brzmiał:
„Razem po zapłaceniu krawcowej i za pozostałe przedmioty, stu dziesięciu rubli Irena Woszczeńkówna pozostaje dłużna dziewięćdziesiąt pięć (95) rubli, z pozostałymi zaś z zeszłego miesiąca czterystu ośmnastu rublami — pięćset trzynaście (513) rubli.
Lichonin był zgnębiony. Najpierw spróbował oburzyć się na drożyznę dostarczonych artykułów, ale gospodyni obojętnie odparła, że jej to wcale nie dotyczy, że zakład wymaga tylko, by dziewczyna ubierała się przyzwoicie, jak wypada dziewczynie z porządnego szlachetnego domu, do reszty zaś nie wtrąca się wcale. Zakład udziela jej tylko kredytu, pokrywając wydatki.
— Ależ to megera, to pająk w postaci ludzkiej — ta wasza krawcowa! — krzyknął wzburzony Lichonin. Przecież jest ona z wami w zmowie, ty pijawko, żółwiu ty wstrętny! Polipie! gdzie masz sumienie?
Im bardziej się burzył, tym pani Emma stawała się spokojniejszą i złośliwszą.
— Znowu powtarzam: to nie moja rzecz. A pan, młodzieńcze, niech się tak nie wyraża, gdyż zawołam szwajcara i on wyrzuci pana za drzwi.
Liehonin musiał długo, wściekle do ochrypnięcia targować się z okrutną kobietą, aż zgodziła się wreszcie wziąć dwieście pięćdziesiąt rubli gotówką i dwieście pięćdziesiąt rubli wekslami. I to dopiero wówczas, gdy Lichonin okazaniem matrykuły dowiódł, że w tym roku kończy nauki i zostaje adwokatem...
Gospodyni poszła po legitymację, Lichonin począł mierzyć krokami gabinet wzdłuż i wszerz. Obejrzał już wszystkie obrazki na ścianach: i Ledę z łabędziem, i kąpiel na brzegu morza, i odaliskę w haremie i satyra niosącego na rękach nagą nimfę, gdy w tem zwrócił jego uwagę na wpół zakryty portjerą niewielki plakat drukowany, w ramie za szkłem. Był to zbiór przepisów i postanowień, dotyczących życia domów publicznych. Przepisy te Lichionin napotykał po raz pierwszy i ze zdziwieniem i obrzydzeniem czytał ten tekst napisany suchym językiem kancelaryjnym cyrkułów policyjnych. Mówiło się tam z bezwstydną, rzeczową obojętnością o najrozmaitszych zarządzeniach zapobiegających przenoszeniu zarazy, o tajemnicach tualety kobiecej, o co tygodniowych oględzinach lekarskich i o wszelkich przyrządach dla tego celu. Lichonin przeczytał również, że zakład nie może znajdować się bliżej stu kroków od cerkwi, zakładów naukowych i sądów, że utrzymywać dom publiczny mogą tylko osoby płci żeńskiej, że mieszkać przy gospodyni mogą wyłącznie jej krewni, tylko płci żeńskiej i nie starsze ponad 7 lat, i że zarówno dziewczęta, jak i gospodarze domu i służba winni zachowywać w stosunkach pomiędzy sobą i gośćmi grzeczność, ciszę, rzetelność i przyzwoitość nie pozwalając sobie na pijaństwo, wymysły i bijatyki. A także i o tem, że prostytutka nie powinna pozwalać sobie na pieszczoty miłosne w stanie nietrzeźwym, lub z pijanym mężczyzną, a prócz tego w okresie pewnych funkcji. Zakazywano również, jaknajsurowiej wywoływania prostytutkom sztucznych poronień. „Jaki poważny i moralny pogląd na rzeczy!“ — ze złą iron ją pomyślał Lichonin.
Wreszcie sprawa z panią Emmą została zakończoną. Podpisało kwit i razem z legitymacją doręczyła go Lichoninowi, ten zaś podał jej pieniądze. W czasie tej manipulacji oboje patrzyli sobie na ręce i w oczy uważnie i ostrożnie. Znać było, że oboje nie mieli do siebie zbytniego zaufania. Lichonin schował dokumenty cdo pugilaresu i zabierał się do wyjścia. Gospodyni odprowadziła go aż na ganek i gdy student znajdował się już na ulicy, ona stojąc na schodach wysunęła się na zewnątrz i zawołała:
— Studencie! Hej! Studencie!
Lichonin zatrzymał się i obrócił.
— A co jeszcze?
— A oto co jeszcze, teraz muszę powiedzieć panu, że pańska Lubka, to łotrzyca, złodziejka i chora na syfilis! U nas nikt z porządnych gości nie chciał jej brać, i wszystko jedno gdyby pan jej nie był wziął, jutro wyrzucilibyśmy ją precz! Powiem jeszcze, że plątała się ze szwajcarem, ze stójkowymi i złodziejami. Winszuję legalnego małżeństwa!
— U-u! Gadzino! wrzasnął na nią Lichonin.
— Bałwanie zielony! — krzyknęła gospodyni i zatrzasnęła drzwi.
Do cyrkułu Lichonin pojechał dorożką. W drodze przypomniał Lobie, że nie zdążył należycie obejrzeć legitymacji, owego osławionego „żółtego biletu“, o którym tak wiele słyszał. Była to najzwyczajniejsza biała kartka, nie większa od pocztowej koperty. Na jednej stronie w odpowiedniej rubryce odnotowane było imię, imię ojca, nazwisko Lubki i jej zawód — „prostytutka“, na drugiej zaś stronie, krótki wyciąg z paragrafów tego plakatu, który odczytał przed chwilą, haniebne, faryzeuszowskie przepisy o przyzwoitym postępowaniu i zewnętrznem i wewnętrznem ochędóstwie. „Każdy gość! — czytał, — ma prawo wymagać od prostytutki piśmiennego poświadczenia lekarza, który poddał ją oględzinom po raz ostatni“. I znowu sentymentalna litość ogarnęła serce Lichonina.
„Biedna kobieta“, pomyślał ze smutkiem. „Co z wami wyrabiają, jak się z was naigrywają, aż przyzwyczaicie się do wszystkiego, jak te ślepe konie do kieratu.
W cyrkule przyjął go rewirowy Kierbesz. który spędził noc na dyżurze, nie wyspał się i był zły, jego wspaniała wachlarzowata ruda broda była zmięta. Prawa połowa jego rumianej twarzy jeszcze czerwieniła się mocno od długiego leżenia na niewygodnej ceratowej poduszce. Ale zadziwiające jaskrawo-błękitne oczy, zimne i jasne patrzyły spokojnie i okrutnie. Skończywszy badanie, regestrowanie i wymyślanie nieprzystojnymi słowy kupce obszarpańców, zebranych w nocy dla otrzeźwienia i obecnie odsyłanych do swych cyrkułów, oparł się plecami o poręcz krzesła, założył ręce za szyję i tak mocno wyciągnął się całą swą ogromną herkulesową postacią, że zatrzeszczały mu wszystkie ścięgna i stawy. Popatrzył na Lichonina jak na martwy przedmiot i zapytał:
— A pan czego, panie studencie.
Lichonin pokrótce wyłuszczył sprawę.
— I oto chcę — zakończył — wziąć ją do siebie... jak to u was ustanowiono? W roli służącej, lub jeśli chcecie, krewniaczki... jak się to robi?
— No, powiedzmy, utrzymanki, lub żony — obojętnie odparł Kierbesz, bawiąc się srebrną papierośnicą z monogramami i figurkami, — stanowczo nic nie mogę zrobić dla pana... przynajmniej zaraz. Jeśli chce pan ożenić się z nią, proszę złożyć odpowiednie zezwolenie swej władzy uniwersyteckiej. Jeżeli bierze ją pan na utrzymanie, proszę pomyśleć jaka tu logika? Bierze pan dziewczynę z domu rozpusty, ażeby żyć z nią w cudzołóstwie.
— Służącą wreszcie — powiedział Lichonin.
— Tak i służącą również. Zechce pan złożyć zaświadczenie właściciela pańskiego mieszkania, — spodziewam się, że sam pan nie jest kamienicznikiem? A więc świadectwo o tem, że jesteś pan w możności utrzymania służącej, a potem wszystkie dokumenty stwierdzające tożsamość pańskiej osoby, naprzykład zaświadczenie z pańskiego cyrkułu, z uniwersytetu i inne w tym rodzaju. Przecież, spodziewam się, jesteś pan zameldowany. Albo, być może tego? Z pośród nielegalnych.
— Nie, jestem zameldowany, — odparł Lichonin, zaczynając już tracić cierpliwość.
— I ślicznie. A dziewczyna, o którą pan się troszczy?
— Nie, ona nie jest jeszcze zameldowana. Ale jej legitymację, proszę mi ją zamienić na zwykły paszport, a wówczas ją niezwłocznie zamelduję.
Kierbesz zrobił rozpaczliwy gest rękami i zaczął znów bawić się papierośnicą.
— Absolutnie nic nie mogę uczynić dla pana, panie studencie, absolutnie nic, dopóki pan nie złoży wszystkich wymaganych papierosów. Co się tyczy dziewczyny, to jako niemająca prawa pobytu w mieście, będzie ona niezwłocznie odesłana do policji i tam zatrzymana, jeśli tylko sama osobiście nie zechce udać się tam, skąd ją pan wziął. Moje uszanowanie.
Lichonin ze złością nasunął czapkę na czoło i poszedł ku drzwiom. Ale nagle powstała mu w głowie dowcipna myśl, która wzbudziła jednak w nim samym obrzydzenie.
Z wilgotnemi zimnemi rękami, z przykremi mrówkami w palcach nóg, znowu podszedł do stołu i powiedział niby niedbale, ale przerywanym głosem:
— Przepraszam, panie rewirowy. Zapomniałem o rzeczy najważniejszej: pewien nasz wspólny znajomy polecił mi oddać panu jego niewielki dłużek.
— Hm. Znajomy? — zapytały Kierbesz, — otwierając szeroko swe śliczne lazurowe oczy. Któż to taki?
— Bar... Barbarisow.
— A, Barbarisow! Tak, tak, tak! Przypominam sobie, przypominam.
— A więc zechce pan przyjąć te dziesięć rubli?
— Ale co za wielka Świnia ten wasz... to jest Barbarisow. Był mi winien wcale nie dziesięć rubli lecz dwadzieścia pięć. Taki łajdak! Dwadzieścia pięć i jeszcze tam z drobnemi. No drobnych ja mu tam nie liczę. Bóg z nimi! Widzi pan to dług bilardowy. Muszę powiedzieć, że szelma gra podejrzanie... A przeto, młodzieńcze dawaj pan jeszcze piętnaście.
— Ale też spryciarz z pana, panie rewirowy! — powiedział Lichonin wyjmując pieniądze.
— Zlituj się pan! — całkiem już dobrodusznie odparł Kierbesz. Żona, dzieci. Pensja nasza, wie pan sam jaka... Proszę zabrać, młodzieńcze paszporcik. Pokwitować odbiór. Życzę...

Rzecz dziwna! Świadomość, że ma nareszcie paszport w kieszeni, uspokoiła jakoś Lichonina i wzmocniła mu nerwy.
„Cóż! myślał idąc szybko ulicą, początek zrobiony, najtrudniejsza rzecz dokonana. Trzymaj się teraz mocno Lichoninie i nie upadaj na duchu! To coś zrobił, — jest piękne i wzniosłe. Niech nawet będą ofiary tego czynu — wszystko mi jedno! To nawet wstyd, po dokonaniu dobrego czynu, oczekiwać zaraz zań nagrody. Nie jestem pieskiem cyrkowym, ani tresowanym wielbłądem i nie pierwszą uczennicą i w instytucie dla panien szlachcianek. Niepotrzebnie tylko rozgadałem się wczoraj z tymi szermierzami oświaty. Wypadło to głupio, nietaktownie i w każdym razie przedwcześnie. Zniesiesz co najcięższe, co najhaniebniejsze, a przyjdzie czas, wspominać będziesz o tem jako 0o drobnostce“...
Ku jego zdumieniu Lubka niezbyt się zdziwiła i wcale się nie ucieszyła, gdy trjumfalnie pokazał jej paszport. Była tylko zadowolona, że widzi znowu Lichonina. Zdaje się, że ta pierwotna, naiwna dusza zdążyła już przykleić się do swego opiekuna. Rzuciła mu się na szyję, lecz on powstrzymał ją i cicho prawie szeptem zapytał:
— Luba, powiedz mi... nie lękaj się mówić prawdy, cokolwiek się stało. Teraz mi tam, w domu powiedziano, jakoby ty, chora jesteś na pewną chorobę... wiesz jaką, która nazywa się złą chorobą. Jeżeli cokolwiek przynajmniej, ufasz mi, powiedz, gołąbko, powiedz, czy to prawda?
Zarumieniła się, zasłoniła twarz rękami, upadła na kanapę i rozpłakała się.
— Drogi mój! Panie Bazyli, Bazylku! Dalibóg! Ot dalibóg nigdy nic podobnego. Byłam zawsze taka ostrożna. Bardzo się tego obawiałam. Jak pana kocham! Bezwarunkowo powiedziałabym. Pochwyciła jego ręce, przytuliła je do swej wilgotnej twarzy i zapewniała wciąż ze śmieszną i roztkliwiającą szczerością niesłusznie oskarżonego dziecka.
I Lichonin bez wahania uwierzył jej.
— Wierzę ci, dziecko moje, — powiedział cicho głaszcząc jej włosy. Uspokój się, nie płacz. Tylko nie będziemy znowu ulegali naszym słabościom. No, stało się — trudno, ale więcej tego nie uczynimy.
— Jak pan chce — bełkotała dziewczyna, całując jego ręce i sukno jego kurtki. Jeżeli nie podobam się panu, to oczywiście, jak pan chce.
Jednak i tegoż jeszcze wieczoru nie oparli się pokusie i powtarzało się to i dalej, dopoki chwile upadku nie przestały rozbudzać w Lichoninie palnego wstydu i nie stały się przyzwyczajeniem, pochłaniającem i gaszącem uczucie skruchy.

X.

Należy oddać Lichoninowi sprawiedliwość, że uczynił wszystko, ażeby zapewnić Lubce spokojne i możliwe życie. Ponieważ wiedział, ze bądź co bądź wypadnie im opuście poddasze, tą klatkę, dominującą nad całem miastem, opuście nie tyle skutkiem ciasnoty i niewygody, ile z powodu charakteru staruszki Aleksandry, która z dniem każdym stawała się coraz złośliwsza, szukająca zaczepki i gderliwa, zdecydował się wynająć na krańcach miasta, na Borszczagówce, maleńkie mieszkanko, złożone z dwóch pokojów i kuchni. Mieszkanie trafiło się niedrogie, za trzynaście rubli miesięcznie, wprawdzie bez opalu. Co iprawda Lchonin musiał biegać stamtąd bardzo daleko na koropetycję, ale mocno polegał na swej wytrzymałości zdrowiu, powtarzając często:
— Mam swoje nogi, oszczędzać ich nie potrzebuę.
I rzeczywiście Lichonin był znakomitym piechurem. Pewnego razu, włożywszy sobie do kieszeni kamizelki krokomierz, wieczorem przekonał się, że zrobił w ciągu dnia dwadzieścia wiorst, co, biorąc pod uwagę niezwykłą długość jego nóg, wynosiło właściwie dwadzieścia pięć wiorst. A biegać musiał zresztą dość dużo, gdyż starania w sprawie paszportu Lubki i zaopatrzenie się w jakie takie sprzęty domowe pochłonęły całą jego przypadkowa wygranę w karty. Próbował zresztą znowu szczęścia, wprawdzie małemi stawkami, ale przekonał się wkrótce, że obecnie jego karciana gwiazda wstąpiła w znak fatalnego niepowodzenia.
Naturalnie, że dla nikogo z jego kolegów nie był tajemnicą istotny charakter jego stosunku do Luby, ale w ich obecności w dalszym ciągu odgrywał jeszcze z dziewczyną komedje stosunków przyjacielskich i braterskich. Nie mógł jakoś, czy nie chciał uświadomić sobie, że byłoby znacznie rozsądniej i dogodniej dla niego nie kłamać, nie popełniać fałszu, nie udawać. A może być nie chciał zmieniać ustalonego już tonu. W stosunkach zaś intymnych stale odgrywał rolę drugorzędną, bierną. Inicjatywa w postaci czułości i pieszczot stale pochodziła od ŁLubki (pozostała i nadal Lubką i Lichonin zapomniał jakoś, że w paszporcie przeczyył jej prawdziwe imię — Irena). Ona, tak jeszcze niedawno oddająca swe ciało obojętnie, lub też z udaną płomienną namiętnością dziesiątkom ludzi, całemi setkami w ciągu miesiąca, przywiązała się do Lichonina całem swem jestestwem kobiecem, kochającem i zazdrosnem, zrosła się z nim ciałem, uczuciem, myślami. Książę był dla niej śmiesznym i zajmującym; zamaszysty Sołowjew był jej bliskim duchowo i ciekawie zabawnym; Simanowski przytłaczał ją swą powagą i wobec niego odczuwała pewien zabobonny lęk, ale Lichonin był dla niej jednocześnie i władcą i bożyszczem, a co najważniejsze własnością i radością cielesną.
Oddawna już zauważono, że mężczyzna przeżyty, wyczerpany, zgryziony i zżuty szczękami namiętności, nigdy już nie pokocha mocnem i jedynem, a jednocześnie pełnem samozaparcia się, czystem a namiętnem uczuciem. Dla kobiety pod tym względem nie istnieją ani reguły, ani granice. Obserwacja ta w szczególności znalazła potwierdzenie w stosunku do Lubki. Była gotowa z rozkoszą pełzać przed Lichoninem. służyć mu, jak niewolnica, ale jednocześnie chciała, ażeby i on należał do niej w większym stopniu niż stół, piesek lub nocny jej kaftanik. On zaś był zawsze chwiejnym, zawsze upadającym pod naciskiem tej raptownej miłości, która ze skromnego strumyka, tak szybko zamieniła się w rzekę i wystąpiła z brzegów. Często z goryczą i iron ją myślał o sobie:
„Co wieczora odgrywam rolę biblijnego Józefa ale ten przynajmniej raz się wyrwał, pozostawiając w rękach tej namiętnej damy swą dolną bieliznę, kiedyż ja nareszcie uwolnię się ze swego jarzma?
I tajna niechęć do Lubki już go gryzła. Co raz częściej przychodziły mu na myśl różne przebiegłe plany wyzwolenia. Niektóre z nich były o tyle nieuczciwe, że po kilku godzinach lub nazajutrz. Lichonin wspominając o nich wewnętrznie zżymał się ze wstydu.
„Upadam moralnie i umysłowo! — myślał czasem z przerażeniem. Niedawno czytałem gdzieś, czy też słyszałem od kogoś, że związek człowieka kulturalnego z kobietą mało inteligentną, nigdy nie podnosi jej do poziomu mężczyzny, lecz przeciwnie, jego przygniata i zniża do umysłowego i moralnego światopoglądu kobiety.
I po dwóch tygodniach Lubka całkiem przestała już niepokoić jego wyobraźnię. Ulegał, jak gwałtowi, długotrwałym pieszczotom, prośbom, a często nawet powodował się litością.
A tymczasem wypoczęta i czująca pod swemi stopami żywy i istotny grunt, Lubka ładniała z niezwykłą szybkością, tak jak niespodziewanie rozwija się po obfitym i ciepłym deszczu pączek, wczoraj jeszcze umierający. Piegi znikły z jej delikatnej twarzy, a ciemne oczy pozbyły się wyrazu zdziwienia i zakłopotania, jak u młodej kawki, — oświerzyły się i zaświeciły. Wzmocniło się i popełniało ciało, zaczerwieniły się usta. Ale Lichonin, widząc ją codziennie nie dostrzegał tego i nie wierzył komplementom, których jej nie szczędzili jego przyjaciele. „Głupie żarty“, myślał chmurząc się. „Drażnią się chłopaki“.
Lubka okazała się wcale nie świetną gospodynią. Co prawda umiała ugotować tłusty barszcz, taki gęsty, że łyżka w nim stawała, preparować ogromne, niezgrabne niekształtne kotlety i dość szybko oswoiła się pod kierownictwem Lichonina z wielką sztuką przyrządzenia herbaty (za siedmdziesiąt pięć kopiejek funt) ale dalej nie posuwała się, ponieważ widocznie w każdej sztuce i dla każdego człowieka są granice ostateczne, których przekroczyć żadną miarą nie można. Za to lubiła myć podłogę i uprawiała ten sport tak często i z taką gorliwością, że w mieszkaniu wkrótce wystąpiła wilgoć i ukazały się grzybki.
Pewnego razu, skuszony reklamą w gazetach, Lichonin nabył dla niej na raty, maszynę do robienia pończoch. Umiejętność posługiwania się tem narzędziem, obiecywała właścicielowi, sądząc z ogłoszenia, trzy ruble dziennego zarobku, a była tak nieskomplikowana, że Lichonin, Sołowjew i Niżeradze łatwo przyswoili ją sobie w ciągu kilku godzin, Lichonin potrafił nawet zrobić całą pończochę niezwykłej trwałości i takich rozmiarów, że byłaby prawdopodobnie za wielką, nawet dla nóg Minina i Pożarskiego, stojących w Moskwie na Krasnym placu. Jedna tylko Lubka nie mogła nauczyć się tego rzemiosła. Przy każdym błędzie, lub plątaninie, musiała zwracać się do mężczyzn z prośbą o pomoc. Ale za to roboty sztucznych kwiatów nauczyła się dość szybko, i wbrew opinji Simanowskiego, robiła je szykownie i z wielkim smakiem, tak że po miesiącu kapeluszarki i specjalne sklepy zaczęły nabywać jej robotę. A co najdziwniejsza, że wzięła tylko dwie lekcje u specjalistki, reszty zaś douczyła się z samouczka, przyglądając się załączonym rysunkom. Nie mogła tych kwiatów zrobić więcej, jak za rubla tygodniowo, ale pieniądze te były jej dumą i za pierwsze zarobione pół rubla kupiła Lichoninowi papierośnicę.
W kilka lat później, Lichonin sam sobie przyznawał z żalem i cichym smutkiem, że ten okres czasu był najcichszym, najspokojniejszym i najwygodniejszym w ciągu całego uniwersyteckiego życia. Owa niezgrabna, niesprytna, być może nawet głupia Luba posiadała jakąś instynktowną zdolność do organizowania życia domowego, wytwarzania dookoła siebie jasnej, spokojnej i lekkiej atmosfery. Ona to właśnie doprowadziła do tego, że mieszkanie Lichonina w bardzo krótkim czasie stało się miłem, cichem ośrodkiem, gdzie czuli się jakoś prosto, po domowemu i odpoczywali duchowo po ciężkich doświadczeniach niedostatku i głodu, wszyscy koledzy Lichonina, którym, jak zresztą większości studentów tych czasów, przypadało w udziale wytrzymanie ciężkiej walki z surowemi warunkami życia. Wspominał Lichonin ze wdzięcznym smutkiem o jej przyjaznej usłużności, o jej skromnem i uważnem milczeniu, w owe wieczory, przy herbacie, gdy się tak dużo mówiło, dysputowało i marzyło.
Z nauką zaś sprawa posuwała się bardzo kórym niesporo. Wszyscy jej samozwańczy wychowawcy razem i każdy z osobna, mówili o tem, że wykształcenie umysłu ludzkiego i wychowanie ludzkiej duszy winny opierać się na podstawach indywidualnych, lecz w rzeczy samej pakowali w Lubkę właśnie to, co wydawało się im samym za potrzebne i konieczne i usiłowali zwalczać przeszkody, które bez żadnego uszczerbku dla nauki możnaby było pozostawić w spokoju. Naprzykład Lichonin, wykładając jej arytmetykę, nie mógł pogodzić się z jej dziwacznym, barbarzyńskim, dzikim wprost sposobem liczenia. Liczyła wyłącznie jednostkami, dwójkami, trójkami i piątkami. Naprzykład dwanaście stanowiło dla niej dwa razy po dwie trójki, dziewiętnaście — trzy piątki i dwie dwójki, i powiedzieć należy, że w swym systemie z szybkością wprawnego rachmistrza, na liczydłach, operowała w zakresie stu. Dalej nie decydowała się posuwać, zresztą nie miała w tem praktycznej potrzeby. Napróżno Lichonin starał się nakłonić ją do stosowania systemu dziesiętnego. Rezultat był żaden, prócz tego, że Lichonin wpadał w pasję, krzyczał na Lubkę, a ona milcząc patrzyła na niego zdziwionemi, szeroko otwartemi i z wyrazem poczucia winy oczami, których rzęsy zlepiały się długiemi czarnemi strzałkami. Również skutkiem kapryśnej konstrukcji umysłu, stosunkowo łatwo zaczęła opanowywać dodawanie i mnożenie, ale odejmowanie i dzielenie było dla niej murem nie do przebycia. Zato z zadziwiającą szybkością, łatwością i dowcipem umiała rozwiązywać najrozmaitsze ustne żartobliwe zagadki — łamigłówki i sama przytem umiała ich wiele, nagromadzonych wśród ludu w ciągu tysiącletniego bytowania. Co do geografji, to ujawniała całkowitą tępotę. Wprawdzie umiała stokroć lepiej od Lichonina orjentować się, co do stron świata, czy to w pokoju, czy w ogrodzie, lub na ulicy — ujawniał się tu w niej stary wieśniaczy instynkt, — ale uporczywie odrzucała sferyczność ziemi, nie uznawała horyzontu, a gdy jej mówiono, że kula ziemska porusza się w przestrzeni, śmiała się tylko. Mapy geograficzne były dla niej zawsze niezrozumiałą różnokolorową mazaniną, ale odrębne figury utrzymała w swej pamięci dokładnie i szybko. „Gdzie są Włochy?“ — zapytywał ją Lichonin. „Oto tu, ten but“ — mówiła Łubka i tryumfalnie pokazywała półwysep Appeniński. „A Szwecja i Norwegja?“ „Oto pies, który skacze z dachu“. „Morze Bałtyckie?“ „Wdowa klęcząca“. Czarne morze?“ „Trzewik“. „Hiszpanja?“ „Tłuścioch w czapce — oto tu“ i t. d. Z historją rzecz się miała nie lepiej. Lichonin nie brał tego pod uwagę, że ona z jej dziecinną duszą, żądną zmyślania, łatwo oswoiła by się z wypadkami historycznymi przy pomocy różnych śmiesznych i bohatersko-tkliwych anegdotek, gdy tymczasem on, przyzwyczajony do kucia przed egzaminami i powtarzania lekcji z gimnazjalistami czwartej lub piątej klasy, dręczył ją nazwiskami i datami. Pozatem był bardzo niecierpliwy, niepohamowany i zapalczywy, prędko się męczył i tajemna, zwykle ukrywana, lecz wciąż wzrastająca nienawiść do tej dziewczyny, która tak niespodziewanie wypaczyła mu życie, coraz częściej i najniesłuszniej występowała podczas tych lekcji.

Znacznie większem powodzeniem, jako pedagog cieszył się Niżeradze. Jego gitara i mandolina zawsze wisiały w jadalni. Łubkę bardziej wabiła gitara swemi miękkiemi, ciepłemi tonami, niż drażniące metalowe brzęczenie mandoliny. Gdy Niżeradze przychodził do nich (trzy lub cztery razy tygodniowo, wieczorem) sama zdejmowała ze ściany gitarę, troskliwie wycierała ją chusteczką i doręczała Niżeradzemu, on zaś stroił instrument, potem odchrząkał, zakładał nogę na nogę, niedbale opierał się o poręcz krzesła i rozpoczynał gardłowym, nieco ochrypłym, ale przyjemnym i prawidłowym tenorem:

Zdradziecki dźwięk pocałunku,
Wśród nocnej rozlega się ciszy,
Lecz serce nie zna frasunku
I czar je rozkoszy kołysze...
Za chwilę spotkania...

I udawał przytem, że omdlewa od własnego śpiewu, przymrużał oczy, w miejscach namiętnych potrząsał głową lub podczas pauz, odrywając od strun prawą rękę, nagle na kilka sekund kamieniał i wpijał się w oczy Łubki rozmarzonemi, wilgotnemi, baraniemi oczami. Umiał niezliczoną ilość romansów, piosenek i starych żartobliwych sztuczek. Najbardziej podobały się Lubce znane ogólnie kuplety ormiańskie o Karapecie:

Karapet ma bufet
Na bufecie karmelek,
Na karmelku portrecik
Ten sam właśnie Karapecik.

Kupletów tych (na Kaukazie nazywają się one „ Kinturi“ — piosenki roznosicieli) książę umiał bez liku, ale bezsensowy refren zawsze był jednaki:

Brawo, brawo Kasiu,
Katarzyno Pietrowno,
Nie całuj mię w policzek.
Lecz pocałuj w szyję.

Niżeradze śpiewał te kuplety zawsze przyciszonym głosem, zachowując na twarzy wyraz poważnego zdziwienia, wywołanego rzekomo osobistością Karapeta, Lubka zaś śmiała się do łez, do spazmów nerwowych. Pewnego razu, w uniesieniu nie wytrzymała i zaczęła mu wtórować i śpiew ich wypadł nader harmonijnie. Powoli, gdy stopniowo zupełnie zaprzestała krępować się obecnością księcia, co raz to częściej śpiewali razem. Lubka, jak się okazało, posiadała bardzo miękki i niski, chociaż maleńki głos kontraltowy, na którym jej poprzednie życie z zaziębieniami, piciem i zawodowemi nadużyciami nie pozostawiło śladu. A co najważniejsze — co było już przypadkowym, dziwnym darem bożym — posiadała instynktowną, wrodzoną zdolność wtórowania bardzo subtelnie, ładnie i zawsze oryginalnie. Doszło wreszcie do tego, pod koniec ich znajomości, że już nie Lubka księcia, lecz przeciwnie książę błagał ją, by zaśpiewała którąś z ulubionych piosenek ludowych, a znała ich mnóstwo. I oto opierając łokieć o stół i podpierając głowę po babsku, jedną dłonią, nuciła przy troskliwym, dokładnym cichym akompaniamencie:

Ach dokuczały mi te noce, jak dokuczały,
Z miłym druhem zostaję w rozłące!
Czyż nie samam, baba, głupio zrobiła
Rozgniewałam mego przyjaciela,
Nazwałam go pijakiem nałogowym.

— Pijakiem nałogowem! — powtarzał książę z nią ostatnie słowa i smutnie kiwał pochyloną na bok głową i oboje starali się skończyć pieśń tak, aby zaledwie dosłyszalne drgania strun gitary i głosy stopniowo zamierały, i ażeby nie można było zauważyć kiedy się skończył dźwięk, a kiedy rozpoczynała się cisza.

Zato ze „Skórą barsa“, utworem znakomitego poety gruzińskiego Rustawelli‘ego, książę Niżeradze skompromitował się sromotnie. Wdzięk poematu, oczywiście polegał dla niego na tem, że brzmiał w języku rodzinnym, ale zaledwie rozpoczynał przyśpiewując czytać owe gardłowe, cokające i charczące strofy, — Lubka najpierw trzęsła się z nieprzezwyciężonego śmiechu, a następnie parskała na cały pokój i wybuchała długim chichotem. Wówczas Niżeradze ze złością zamykał tomik uwielbionego pisarza i wymyślał Łubce od osłów i wielbłądów. Zresztą godzili się prędko.
Zdarzało się, że Niżeradze miewał napady koźlej, psotnej wesołości. Udawał, że chce ująć Lubkę w pół, wytrzeszczał straszliwie namiętne oczy i teatralnym, błagalnym szeptem mówił:
— Duszo moja! Najpiękniejsza różo w ogrodzie Allacha! Miód i mleko są na twych ustach, a oddech twój przyjemniejszy od woni szaszłyka. Daj mi wypić rozkosz nirwany z kubka twych ust o ty, moja wyborowa czurczcheło tyfliska!
A ona śmiała się, gniewała i biła go po rękach i groziła, że poskarży się Lichoninowi.
— Wwa! — wzruszał ramionami książę. — Cóż takiego Lichonin? Lichonin jest mym przyjacielem. Ale czy on wie co to jest miłość? Czy wy, ludzie północy rozumiecie miłość? To my gruzini stworzeni jesteśmy dla kochania. Patrz Łubka! Ja ci zaraz pokażę, co to jest miłość! Ściskał pięści, pochylał się całym ciałem naprzód i tak okropnie przewracał oczyma, tak zgrzytał zębami i wył lwim głosem, że Lubkę, pomimo że wiedziała, iż jest to tylko żart, ogarniał dziecinny lęk, i uciekała do drugiego pokoju.
Jednak trzeba przyznać, że dla tego chłopca, wogóle bardzo niepowściągliwego w stosunku do lekkich, przelotnych miłostek, istniały szczególnie mocne zakazy moralne, wyssane z mlekiem matki gruzinki, święte „adaty“ wobec żony przyjaciela. I widocznie rozumiał, — trzeba wiedzieć, że ci wschodni ludzie pomimo ich pozornej naiwności, a być może właśnie dzięki jej, posiadają, gdy zechcą, subtelny instynkt duchowy, — rozumiał, że uczyniwszy Lubkę choć tylko na chwilę swą kochanką, na zawsze pozbyłby się tej miłej, cichej rodzinnej atmosfery, do której tak się przyzwyczaił. A on, który był per ty prawie z całym uniwersytetem, pomimo to czuł się tak samotnym w obcem mieście i dotąd obcym mu kraju.
Największą jednak przyjemność lekcje z Łubką sprawiały Sołowjewowi. Ten duży, silny i niedbały człowiek, jakoś wbrew woli, niepostrzeżenie dla samego siebie, zaczął ulegać temu ukrytemu, nieuchwytnemu, pięknemu czarowi kobiecości, który ukrywa się często nawet pod najgrubszą powłoką w niekulturalnej prostaczej sferze. Rozkazywała tu uczennica — słuchał nauczyciel. Skutkiem właściwości swej pierwotnej, ale za to świeżej, głębokiej i oryginalnej duszy, Lubka była skłonną do odrzucania cudzej metody i do wynajdywania swych oryginalnych, dziwacznych sposobów. Naprzykład, jak wiele zresztą dzieci, wcześniej nauczyła się pisać, niż czytać. Nie ona sama, z natury swej łagodna i ustępliwa, lecz jakaś szczególna właściwość jej umysłu, nie chciała przy czytaniu łączyć samogłoski ze spółgłoską, lub odwrotnie, przy pisaniu zaś przychodziło jej to łatwo. Do kaligrafji na linjach ukośnych, wbrew ogólnej opinji nauczających, odczuwała wielką skłonność; pisała pochylając się nisko nad papierem, ciężko wzdychała, dmuchała ze staranności na papier, jakby zdmuchiwała nieistniejący pył, oblizywała usta i podpierała językiem z wewnątrz to jeden, to drugi policzek. Sołowjew nie sprzeciwiał się jej i szedł śladem, temi drogami, które torował jej własny instynkt. A musimy powiedzieć, że w ciągu tego półtora miesiąca zdążył przywiązać się do tej przypadkowej, słabej, nietrwałej istoty całą swą ogromną, rozłożystą duszą. Była to troskliwa, śmieszna wspaniałomyślność, nieco zdziwiona miłość ii rzetelna troska dobrego słonia o kruche, niedołężne, żółtodziobe pisklę.
Czytanie było dla nich obojga wielką przyjemnością, i tu jednak wyborem utworów kierował gust Lubki. Sołowjew szedł tylko jego kierunkiem i zakrętami. Tak naprzykład Lubka nie mogła się uporać z don Kiszotem, zmęczyła się i wreszcie odwróciła się od niego i z zadowoleniem wysłuchała Robinzona, a zwłaszcza obficie wypłakała się nad sceną spotkania z krewnymi. Podobał się jej Dickens i bardzo łatwo chwytała jego jasny humor, lecz obyczajowe rysy angielskie były dla niej niezrozumiałe i obce. Czytali również Czechowa i Lubka bez żadnej trudności pojmowała piękno jego stylu, jego uśmiech i smętek. Opowiadania dla dzieci zachwycały i rozczulały ją tak dalece, że patrzenie wówczas na nią wzbudzało uśmiech i radość. Pewnego razu Sołowjew przeczytał jej opowiadanie Czechowa „Atak“, w którym student po raz pierwszy odwiedza dom publiczny, a nazajutrz miota się jak szalony w spazmach ostrego duchowego cierpienia i poczucia winy ogólnej. Sołowjew nie spodziewał się takiego ogromnego wrażenia, jakie wywołała na niej ta powieść. Płakała, wymyślała, załamywała ręce i przez cały czas wykrzykiwała:
— Boże! Skąd on bierze to wszystko i jak sprytnie. Przecież to całkiem tak samo, jak u nas.
Pewnego razu przyniósł z sobą powieść opata Prevost‘a „Historja Manon Lescaut i kawalera de Grieux“. Doskonałą tę książkę Sołowjew czytał po raz pierwszy. Lubka oceniła ją głębiej i subtelniej od niego. Brak fabuły, naiwność opowiadania, nadmiar sentymentalizmu, staroświeckość stylu — wszystko wzięte razem mroziło Sołowjewa, Lubka zaś pochłaniała nie tylko uszami, ale jakby i oczami i całem naiwnie otwartem sercem, radosne, smutne, rozczulające i lekkomyślne szczegóły tego dziwnego nieśmiertelnego romansu. „W Saint Denis poniechaliśmy naszego zamiaru wzięcia ślubu“ — czytał Sołowjew, nisko pochylając nad książką swą kudłatą, złocistą, oświetloną abażurem głowę, „pogwałciliśmy prawa kościoła, a nie zastanawiając się nad tem, zostaliśmy małżonkami“.
— Cóż to oni? Więc samowolnie? Bez księdza? Tak? — zapytała zaniepokojona Lubka, odrywając się od swych sztucznych kwiatów.
— Oczywiście. Więc cóż? Wolna miłość i nic więcej. Tak jak wy z Lichoninem.
— To ja! To całkiem inna sprawa. Sam pan wie skąd mię wziął. A ona panienka niewinna, szlachcianka. To jest podłość z jego strony tak postępować. Proszę mi wierzyć, Sołowjew, on bezwarunkowo potem ją porzuci. Ach, biedna dziewczyna. No, no, no proszę czytać dalej.
Ale już po kilku stronicach wszystkie sympatje i ubolewania Łubki przeszły od Manon na stronę oszukiwanego kawalera.
„Zresztą odwiedziny i wyjście ukradkiem p. de B. wywoływały we mnie zdziwienie. Przypomniałem sobie również niewielkie sprawunki Manon, które przekraczały nasze środki. Wszystko to trąciło hojnością nowego kochanka. Ale nie, nie! — powtarzałem, niepodobieństwo, by Manon mię zdradziła. Wie ona, że żyję tylko dla niej, wie doskonale, że ją uwielbiam”.
— Ach głuptas, głuptas! — zawołała Lubka. Przecież to odrazu widoczne, że jest ona u tego bogacza na utrzymaniu. Ach, jaka ona ladacznica!
I im dalej rozwijał się romans, tem żywszy i namiętniejszy udział brała w nim Lubka. Nie miała nic przeciwko temu, że Manon przy pomocy kochanka i brata obdzierała swych następnych opiekunów, a de Grieux grał po szulersku w klubie, ale każda jej zdrada wprawiała Lubkę w straszny gniew, cierpienia zaś kawalera wyciskały jej łzy z oczu.
Pewnego razu zapytała:
— Sołowjew, koteczku, kto to był ów autor?
— Był to pewien ksiądz francuski.
— Więc nie był rosjaninem?
— Nie, mówię ci, francuz. Widzisz tam u niego wszystko: i miasta francuskie i ludzie o francuskich nazwiskach.
— Więc powiada pan, był księdzem? Skądże on o tem wszystkiem wiedział?
— A tak, wiedział. Poprzednio był zwykłym świeckim, szlachcicem, a potem został mnichem. Wiele rzeczy widział w swoim życiu. Następnie opuścił klasztor. A zresztą, tu na początku książki jest jego szczegółowy życiorys.
Przeczyta! jej biografję opata Prevost‘a.
Lubka wysłuchała jej uważnie, kiwała głową, zapytywała w kilku miejscach, gdy czegoś nie rozumiała, a gdy skończył, w zamyśleniu powiedziała:
— Tak, więc on taki! Bardzo ładnie napisał. Tylko dlaczego ona taka podła? Przecież on tak ją kocha, na całe życie, a ona ustawicznie go zdradza.
— Cóż robić, Lubko? Wszak i ona go kochała. Była jednak pustą dziewczyną, żądną tylko gałganków, własnych pojazdów i brylantów.
Lubka wybuchneła i mocno uderzyła pięścią w stół.
— Ja bym ją podłą na proszek starła! Więc to nazywa się miłością? Jeżeli kochasz człowieka, wszystko będzie ci miłem, co od niego pochodzi. On do więzienia i ty z nim do więzienia. On został złodziejem i ty mu dopomagaj. On został nędzarzem i ty pomimo to z nim. Cóż w tem szczególnego, że masz kawałek czarnego chleba, jeżeli miłość? Podła ona i podła! Ja na jego miejscu porzuciłabym ją, lub zamiast płaczu, taką dałabym jej naukę, że przez cały miesiąc chodziłaby z sińcami, gadzina!
Przy końcu powieści, nie mogła już spokojnie słuchać i ciągle wybuchała takiemi szczeremi gorącemi łzami, że trzeba było przerywać czytanie, ostatni zaś rozdział doczytano zaledwie za czwartym razem.
Cierpienia i złe przygody kochanków w więzieniu. przymusowe wysłanie Manon do Ameryki i samozaparcie się de Grieux. towarzyszącego jej dobrowolnie, tak opanowały wyobraźnię Lubki i wstrząsnęły jej duszą, że zapomniała nawet o robieniu nowych uwag. Słuchając opowiadania o cichej, pięknej śmierci Manon, na pustej równinie, bez poruszenia się, z zaciśniętemi na piersiach rękami, patrzyła w ogień i łzy ciurkiem płynęły z jej otwartych oczu na stół. Ale gdy kawaler de Grieux, który przeleżał dwie doby około trupa swej kochanej Manon, nie odrywając ust od jej ręki i twarzy, zaczyna wreszcie odłamkiem szpady kopać mogiłę — Lubka tak się rozpłakała, że Sołowjew przeląkł się i pobiegł po wodę. Ale i później uspokoiwszy się cokolwiek, długo jeszcze chlipała drgającemi, opuchłemi wargami, mówiąc:
— Ach! życie ich było takie przenieszczęśliwe! Co za gorzki los! I kogo bardziej żałować, nie wiem teraz: jego, czy też jej. I naprawdę, czy zawsze tak bywa, drogi Sołowjew, że gdy tylko mężczyzna i kobieta tak oto się pokochają, jak ci, zawsze ich Bóg skarze? Gołąbku, dlaczego tak? Dlaczego?

XI.

Ale jeżeli gruzin i dobroduszny Sołowjew byli przy dziwacznem kształceniu i duszy Lubki czynnikiem łagodzącym ostre kolce mądrości życiowej i jeżeli pedantyzm Lichonina, Lubka przebaczała mu w imię pierwszej, szczerej i bezgranicznej miłości ku niemu i przebaczała tak samo chętnie, jak przebaczałaby mu wymyślanie, bicie lub ciężką zbrodnię, — zato prawdziwą męczarnią i długotrwałym ciężarem były dla niej lekcje Simanowskiego, który jak na złość był w swych lekcjach punktualnym i ścisłym, niczem zawodowi, płatni pedagodzy odrabiający swe godziny.
Kategorycznością swych zdań, pewnością tonu, dydaktycznością wykładu, tak samo pozbawiał woli biedną Lubkę, jej duszę, jak czasami na zebraniach uniwersyteckich lub mityngach wywierał wpływ na niezdecydowane, lękliwe umysły młodych kolegów. Bywał mówcą na wiecach, był wybitnym członkiem studenckiej jadłodajni, uczestniczył w notowaniu, litografowaniu i wydawaniu wykładów, bywał wybierany na starostę kursu i wreszcie brał żywy udział w kasie studenckiej. Należał do szeregu tych ludzi, którzy po opuszczeniu murów uniwersytetu wybijają się na leaderów partji i nieograniczonych władców czystego i ofiarnego sumienia, robią karjerę polityczną, gdzieś w Czuchomli, zaprzątając uwagę całej Rosji swą bohatersko ciężką sytuacją i następnie opierając się mocno na swej przeszłości, wybijają się wreszcie, dzięki praktyce adwokackiej, piastowaniu mandatu poselskiego, lub też ożenkowi z porządnym szmatem czarnoziemnej roli i działalnością wśród ziemian. W sposób niedostrzegalny dla obcych oczu ostrożnie przechylają się na prawo, lub ściślej mówiąc, lenieją do czasu, aż wyhodują sobie brzuszek, doczekają się podagry i choroby nerek. Wówczas zrzędzą na cały świat, twierdzą że ich nie zrozumiano, że ich czasy, były czasami świętych ideałów. W rodzinie są despotyczni i bardzo często ciągną zyski z lichwy.
Nie miał żadnych wątpliwości, co do wyboru kierunku w wykształceniu umysłu i duszy Lubki, jak niewątpliwem i niezaprzeczalnem było wszystko, co kiedykolwiek zamyślił; przedewszystkiem postanowił zainteresować Łubkę doświadczenia*mi z chemji i fizyki.
„Dziewiczy umysł kobiecy, — rozumował — muszę najprzód zadziwić następnie zainteresować i od drobnostek, od figli, przejdę do rzeczy poważniejszych i wreszcie do rdzenia poznania wszechświata, gdzie niema miejsca na zabobony i prze sądy, gdzie istnieje tylko szerokie pole do poznawania przyrody.
Musimy jednak zaznaczyć, że bywał w swych wykładach niekonsekwentnym. Ażeby Lubkę zadziwić, znosił jej wszystko, co wpadło mu do rąk. Pewnego dnia przyniósł jej dużą, długą kartonową kiszkę, wypełnioną prochem, zgiętą w kształcie harmonijki mocno obwiązaną w poprzek sznurkiem. Zapalił ją i kiszka długo z trzaskiem skakała po jadalni i bawialni, napełniając pokój dymem i swędem. Lubka nie zdziwiła się niemal zupełnie, oświadczyła, że jest to zwykły fajerwerk, że to już widziała i niema w tem nic dziwnego. Natomiast poprosiła o pozwolenia otworzenia okna. Innym razem przyniósł wielki słoik, papier ołowiany, kalafonję i koci ogon i skonstruował butelką lejdejską. Nastąpiło wyładowanie, bardzo co prawda słabe, ale bądź co bądź nastąpiło.
— A idź ty sobie do licha czarcie! zawołała Lubka, gdy poczuła suche ukłócie w palcu.
Ale gdy w przyniesionej pustej butelce od szampana Simanowski połączył wodór z kwasem węglowym i owinąwszy butelkę, dla ostrożności ręcznikiem, kazał Lubce skierować otwór butelki na płomień świecy i gdy nastąpił wybuch tak silny, jakby wystrzelono jednocześnie z czterech dział, wybuch, który spowodował osypanie się tynku z sufitu, Lubka przelękła się i z trudem oponowując wrażenie powiedziała z drzącemi ustami ale z godnością:
— Pan mi z łaski swojej daruje, ale ponieważ mam własne mieszkanie i obecnie nie jestem dziewką, lecz porządną kobietą, proszę mi więcej nie urządzać awantur. Sądziłam, że pan, jako człowiek mądry i wykształcony, robi wszystko spokojnie i porządnie, a tymczasem zajmuje się pan głupstwami. Za to mogą nawet do więzienia wpakować.
Później opowiadała o tem, że miała znajomego studenta, który w jej obecności fabrykował dynamit.
Koniec końców, Simonowski, ów człowiek zagadkowy, tak wpływowy wśród swego młodocianego otoczenia, gdzie miał do czynienia przeważnie z teorją, a tak niedorzeczny, gcdy chodziło o zastosowanie praktyczne tych teorji do duszy ludzkiej, był poprostu głupcem, ale umiał zręcznie ukrywać tę jedyną swą rzeczywistą właściwość.
Po niepowodzeniu w zakresie nauk doświadczalnych, Simanowski przeszedł odrazu do metafizyki. Pewnego dnia z pewnością siebie i tonem, który nie dopuszczał żadnej opozycji, oświadczył Lubce, że Boga niema i że podejmuje się dowieść jej tego w ciągu pięciu minut. Wówczas Lubka skoczyła z miejsca i powiedziała mu stanowczo, że chociaż jest byłą prostytutką, ale wierzy w Boga i nie pozwoli obrażać Go w swej obecności i jeżeli Simanowski będzie pozwalał sobie na takie głupstwa, poskarży się panu Bazylemu.
— Powiem mu również, dodała płaczącym głosem, — że pan zamiast tego, by mnie uczyć, tylko plecie różne brednie i temu podobne niedorzeczności, a sam przez cały czas trzyma swą rękę na mych kolanach. A to nawet wcale nie szlachetnie. I poraz pierwszy od czasu ich znajomości, Luba dotąd żenująca się i krępująca, ostro odsunęła się od swego nauczyciela.
Jednakże Simanowski po kilku porażkach starał się oddziaływać na umysł i wyobraźnię Łubki. Próbował tłómaczyć jej teorję pochodzenia gatunków, zaczynając od ameby, a kończąc na Napoleonie. Lubka słuchała go uważnie, ale oczy jej wyrażały niemą prośbę: „przestań że nareszcie!“ Ziewała w chusteczkę i następnie zawstydzona tłómaczyła się: „Proszę wybaczyć, to u mnie nerwowe“. Marks również nie cieszył się powodzeniem: towar, wartość dodatkowa, fabrykant i robotnik, przeistoczone w formuły algebryczne, były to dla Lubki tylko puste dźwięki, wstrząsające powietrzem i ona, zawsze bardzo szczera, z radością zrywała się z miejsca, posłyszawszy, że zdaje się barszcz zakipiał, lub zagotował się samowar.
Nie można powiedzieć, by Simanowski nie miał powodzenia u kobiet. Jego pewność siebie i poważny, stanowczy ton zawsze działały na proste dusze, a zwłaszcza na dusze świeże i naiwnie łatwowierne. Stosunków z kobietami na dłuższą metę pozbywał się zawsze bardzo łatwo: albo oczekiwało go ogromne odpowiedzialne zadanie, wobec którego stosunki miłosne są niczem, albo udawał nadczłowieka, któremu wszystko wolno. (O, ty, Nietsche, tak oddawna i tak haniebnie przystosowywany dla użytku gimnazjalistów). Bierny, prawie niedostrzegalny, ale stale stosowany opór Łubki, drażnił go i niepokoił, irytowało go zwłaszcza to, że ona, która dawniej da wszystkich była taką dostępną, gotową oddać swą miłość w ciągu jednego dnia kilku mężczyznom z kolei, każdemu za dwa ruble, odczuwa teraz jakąś czystą i bezinteresowną miłość.
„Głupstwo, — myślał. To nie może być. Gra komedję i ja prawdopodobnie w obcowaniu z nią nie odnajduję odpowiedniego tonu.
Z każdym dniem stawał się co raz bardziej wymagającym, szukał zaczepki, coraz surowszym. Prawdopodobnie nawet nieświadomie, najpewniej z przyzwyczajenia, polegał na zwykłym swym wpływie, zastraszającym myśl i przygniatającym wolę, który rzadko go zawodził.
Pewnego razu Łubka poskarżyła się na niego Lichoninowi:
— Za bardzo jest on, Bazylu ze mną surowy, nie rozumiem nic o czem mi mówi, nie chcę więcej pobierać u niego lekcji.
Lichonin zdołał ją jakoś od biedy uspokoić, ale bądź co bądź rozmówił się z Simanowskim.
Ten powiedział mu obojętnie:
— Jak chcecie moi drodzy, jeżeli wam, lub Lubce nie podoba się moja metoda, gotów jestem ustąpić. Zadanie me polega na tem, żeby do jej wykształcenia wprowadzić istotny czynnik dyscypliny. Jeżeli czegoś nie rozumie, zmuszam ją do kucia na pamięć. Z czasem tego zaniecham, lecz obecnie jest to niezbędne. Przypomnijcie sobie Lichonin, jak trudnem było dla nas przejście od arytmetyki do algebry, gdy kazano nam zamiast zwykłych cyfr, używać liter i my nie wiedzieliśmy po co to się robi. Uczono nas również gramatyki, a nie polecano odrazu pisania powieści, lub wierszy.
A nazajutrz nachylając się nisko pod wiszącym abażurem, nad ciałem Lubki i wchłaniając woń jej piersi i ramion zwracał się do niej:
— Proszę narysować trójkąt... No tak, ot tak i tak. Proszę napisać wprost literę U a u dołu M i K. Mamy zatem: Uściski kobiety i mężczyzny.
Ze stanowczą i surową miną arcykapłana mówił jej wszelkie nonsensy erotyczne i niespodziewanie niemal oświadczył:
— A zatem, proszę uważać Luba. Pragnienie miłości, jest takiem samem zjawiskiem, jak poczucie głodu lub pragnienia, chęć oddychania świeżem powietrzem. Przytem ściskał jej mocno udo, znaczniej wyżej kolana, a ona znów, zażenowana, nie chcąc go obrazić, starała się zaledwie dostrzegalnie stopniowo usunąć nogę.
— Proszę powiedzieć czy będzie dla siostry, matki, lub męża pani krzywdą, że pani przypadkiem nie spożyła obiadu w domu, lecz wstąpiła do restauracji, lub garkuchni i tam zaspokoiła swój głód. Tak samo rzecz się ma z miłością. Ani mniej, ani więcej! Rozkosz fizjologiczna. Być może silniejsza, bardziej ostra, niżeli wszelkie inne, ale tylko to. Tak naprzykład obecnie: pożądam pani, jako kobiety. A pani...
— Ach zostaw pan — gniewnie przerwała Lubka. I pocóż gadać wciąż jedno i to samo jak sroka. Powiedziałam panu: nie i nie. Widzę przecież do czego pan zmierza. Ale ja nigdy nie zgodzę się na zdradę, ponieważ Bazyli jest moim dobroczyńcą, a ja go z całej duszy ubóstwiam... A pan jesteś mi nawet ze swoimi głupstwami dość wstrętny.
Pewnego dnia naraził on Lubkę na wielką przykrość, a to skutkiem swych teoretycznych rozumowań. Ponieważ w uniwersytecie oddawna mówiono, że Lichonin wyrwał dziewczynę z takiego domu i obecnie zajmuje się jej moralnem odrodzeniem, pogłoska ta doszła, naturalnie, i do dziewcząt studjujących, należących do studenckich kółek. I oto właśnie Simanowski przyprowadził do Łubki dwie medyczki, jedną słuchaczkę historji i pewną początkującą poetkę, która zresztą pisywała i artykuły krytyczne. Poznajomił ją w najpoważniejszy i najgłupszy sposób.
— Oto — powiedział — wyciągając rękę bądź w kierunku gości, bądź też Lubki, oto, koleżanki poznajcie się... Luba, znajdziesz w nich prawdziwe przyjaciółki, a wy towarzyszki Liza, Nadia, Sasza i Rachel, postępujcie jak starsze siostry z człowiekiem, który dopiero co wyrwał się z pomroku tych okropności, w które wtrąca współczesną kobietę ustrój społeczny.
Mówił, może być trochę inaczej, ale w każdym razie w tem mniej-więcej sensie. Lubka pąsowiała, podawała panienkom w kolorowych kaftanikach i skórzanych paskach rękę złożoną niezgrabnie, wszystkiemi palcami razem, częstowała je herbatą z konfiturami, z pośpiechem podawała im ognia, ale pomimo nalegań, nie chciała usiąść. Mówiła: „Tak, nie, jeśli łaska“. A gdy jedna z panienek upuściła chusteczkę, pośpiesznie rzuciła się by ją podjąć.
Jedna z panienek, czerwona, otyła, mówiąca basem, która w ogóle miała na twarzy tylko parę czerwonych policzków, pomiędzy któremi śmiesznie wyglądał projekt zadartego nosa i pobłyskiwała w głębi para maleńkich ocząt, przez cały czas oglądała Lubkę od stóp do głowy, niby przez wyimaginowaną lornetkę, błądząc po Lubce nic nie mówiącym, ale pogardliwym spojrzeniem.
„Czego ona odemnie chce, przecież jej nikogo nie wydarłam“, — pomyślała zdziwiona Lubka.
Inna była tak nietaktowną, że rozpoczęła rozmowę na temat: w jaki sposób Lubka trafiła na drogę prostytucji? Była to panienka żywa, bladolica, bardzo ładniutka, filigranowa, cała w jasnych kędziorkach, z miną rozpieszczonego kociątka i nawet z różową kocią wstążeczką na szyi.
— Ale proszę powiedzieć, kto był ten łotr, który pierwszy... no pani rozumie?...
W umyśle Łubki szybko przesunęły się postacie dawnych koleżanek, Gieni i Tamary, takich dumnych, śmiałych i sprytnych — o znacznie rozumniejszych, niż te dziewczęta, i nagle niemal niespodziewanie dla samej siebie powiedziała ostro:
— Było ich wielu. Nie pamiętam już: Kola, Micio, Jerzyk i jeszcze Gucio z towarzyszami. A dlaczego się pani pyta?
— Ach... nie... to jest, jako człowiek, który z panią współczuje.
— A ma pani kochanka?
— Przepraszam, nie rozumiem, co pani mówi. Państwo, czas iść do domu.
— To jest, jak to pani nie rozumie? Czy spała pani kiedykolwiek z mężczyzną
— Kolego Simanowski, nie przypuszczałam, że pan zaprowadzi nas do takiej osoby. Dziękuję panu. Nadzwyczaj uprzejmie z pańskiej strony.
Ale Lubce trudno było uczynić tylko pierwszy krok. Należała do tych natur, które długo cierpią, ale wybuchają szybko i ją, tak zazwyczaj nieśmiałą, trudno było by poznać w tej chwili.
— A, ja wiem! krzyczała ze złością — wiem, że i wy jesteście takie same, jak ja! Ale macie papę, mamę, jesteście zabezpieczone, jeśli zajdzie potrzeba, potraficie urządzić sobie poronienie — nie jedna tak zrobiła. Ale gdybyście były na mojem miejscu, gdy niema co żreć, a dziewczyna nic jeszcze nie rozumie, gdyż nie umie czytać, a dokoło mężczyźni łażą jak te psy, — i wy byście były w publicznym domu. Wstyd tak naigrywać się z biednej dziewczyny — ot, co!
Simanowski, dostawszy się w te tarapaty, powiedział kilka ogólnikowych pocieszających słów takim rezonerskim basem, jakim mówili w staroświeckich komedjach szlachetni ojcowie i zabrał swe damy.
Ale sądzonem mu było odegranie jeszcze jednej haniebnej, ciężkiej i ostatniej w wolnem życiu Lubki komedji. Oddawna już skarżyła się Lichoninowi na to, że ciężką jest dla niej obecność limanowskiego, ale Lichonin na kobiece kaprysy nie zwracał uwagi. Simanowski zbyt silnie hypnotyzował go swym wydętym frazesem. Są wpływy których pozbyć się jest trudno, niemal niepodobna. Z drugiej strony oddawna już ciężyło mu współżycie z Lubką. Często myślał: „Ona niszczy moje życie, staję się kabotynem, głupieję, rozpływam się w niemądrej cnocie, skończy się tem, że się z nią ożenię i zacznę pracować w akcyzie, lub w urzędzie miar i wag, lub też zostanę pedagogiem i będę brał łapówki. I gdzież są moje marzenia o władzy rozumu, pięknie życia, miłości ogólnoludzkiej i wielkich czynach?“ I dla tego też, zamiast uważnego zbadania skarg Lubki, wpadał w gniew, krzyczał, tupał nogami, a cierpliwa, łagodna Łubka milkła i szła do kuchni, ażeby tam się wypłakać.
Teraz coś częściej, po kłótniach domowych, w chwili dojścia do zgody, mówił do Lubki:
— Droga Lubo, niedobrana z nas para, zechciej to zrozumieć. Patrz: oto masz tu sto rubli i jedź do domu. Rodzice przyjmą cię jako swoją. Pomieszkaj tam, rozejrzyj się. Za pół roku przyjadę po ciebie, wypoczniesz i oczywiście, wszystko co brudne, brzydkie, co zaszczepione ci zostało przez miasto ulotni się, zamrze. I zaczniesz wówczas samodzielnie nowe życie, bez cudzej pomocy, samotna i dumna!
Ale czy można co poradzić z kobietą, która pokochała po raz pierwszy i oczywiście, po raz ostatni? Czy można przekonać ją o konieczności rozłąki? Czy dla niej istnieje logika?
Szanując wielce stanowczość słów i decyzji Simanowskiego, Lichonin jednak domyślał się i instynktownie rozumiał jego istotny stosunek do Lubki i w swem pragnieniu wyzwolenia się, zrzucenia z siebie przypadkowego niepomiernego ciężaru, przyłapywał się na podłej myśli: „Ona podoba się Simanowskiemu, a czyż jej nie wszystko jedno, on czy ja, czy ktoś inny? Pomówię z nim otwarcie i odstąpię mu Lubkę po koleżeńsku. Ale przecież ona głupia nie pójdzie. Zacznie lamentować.
„Gdyby przynajmniej w jakiś sposób przyłapać ich we dwójkę, — myślał w dalszym ciągu, — w jakiejś zdecydowanej pozycji, wszcząć hałas, zrobić awanturę... Szlachetny gest... trochę pieniędzy i...uciec“.
Obecnie często po kilka dni nie powracał do domu i potem, po powrocie, przeżywał dręczące chwile kobiecych badań, scen, łez i nawet ataków histerycznych. Czasem Lubka ukradkiem śledziła go, gdy wychodził z domu, zatrzymywała się wprost tej bramy, którą wszedł i godzinami oczekiwała jego powrotu, ażeby czynić mu wyrzuty i płakać na ulicy. Pomimo to, że nie umiała czytać, przejmowała jego listy i, nie decydując się prosić o pomoc księcia lub Sołowjewa, gromadziła je u siebie w szafie razem z cukrem, herbatą, cytrynami i innemi rupieciami. Doszła do tego, że w wybuchach gniewu groziła mu kwasem siarczanym.
„Niech ją djabli porwą — myślał Lichonin, w chwilach komponowania przebiegłych planów. „Wszystko jedno, niech nawet nie będzie nic pomiędzy nimi, ja jednak zrobię straszną awanturę jemu i jej“.
I deklamował wobec siebie samego.
„Ach tak! Przytuliłem cię do swej piersi i cóż widzę P Płacisz mi czarną niewdzięcznością... A ty, mój najlepszy kolego, ty targnąłeś się na moje jedyne szczęście! O, nie, nie, pozostańcie we dwoje, ocdchodzę ze łzami w oczach. Widzę, że jestem zbędny pomiędzy wami! Nie chcę przeszkadzać waszej miłości i t. d. i t. d.“.
Lecz oto właśnie marzenia te, plany tajemne, takie krótkotrwałe i przygodne, a w istocie swej niecne, do których ludzie potem sami wobec siebie się nie przyznają, niespodziewanie się zrealizowały. Była kolejna lekcja Sołowjewa. Ku jego wielkiemu zadowoleniu Lubka nareszcie przeczytała niemal płynnie: „Dobrą ma sochę Michał, dobrą też ma Stefan... Jaskółka... huśtawka... dzieci kochają Boga... I w nagrodę za to Sołowjew przeczytał jej głośno „O kupcu Kałasznikowie i opryszku Kiribiejewiczu“. Lubka z zachwytu podskakiwała na krześle, klaskała w dłonie. Podbiło ją piękno tego monumentalnego, bohaterskiego utworu. Ale nie miała czasu na wypowiedzenie w zupełności swych wrażeń. Sołowjew spieszył się, mając jakiś interes w mieście. Tuż na spotkanie Sołowjewa, zamieniwszy z nim w drzwiach słowa powitania, wszedł Simanowski. Twarz Lubki smutnie się wydłużyła i wydęły się jej usta. Zbyt już wstrętnym stał się dla niej ten pedantyczny nauczyciel i brutalny samiec.
Tym razem rozpoczął wykład na temat, że dla człowieka nie istnieją ani ustawy, ani prawa, ani obowiązki, ani honor, ani podłość, że człowiek jest jednostką samowystarczalną, od nikogo i niczego nie zależną. — Może być Bogiem, może być również i robakiem, soliterem — wszystko jedno.
Chciał już przejść do teorji uczuć miłosnych, ale niestety skutkiem niecierpliwości cokolwiek się pospieszył. Objął Lubkę w pół, przycisnął do siebie i zaczął ją dusić brutalnie. „Odurzy ją pieszczota. Ulegnie! — myślał wyrachowany Simanowski. Usiłował dotknąć ustami jej warg, ale ona zaczęła krzyczeć i parskać na niego śliną. Pozbyła się całej, właściwej sobie delikatności.
— Idź precz, djable parszywy, durniu, świnio, łajdaku, ja ci mordę rozbiję.
Odzyskała cały słownik zakładu, Simanowski zaś zgubił binokle i z wykrzywioną twarzą, patrzył na nią mętnemi oczyma, plótł co mu ślina na język przyniosła.
— Droga moja... wszystko jedno... chwila zapomnienia! Złączymy się z sobą w rozkoszy! Nikt męki. Bądźcie szczęśliwi.
I właśnie w tej chwili wszedł do pokoju Lichonin.
Oczywiście nawet przed samym sobą, nie przyznawał się do tego, że w tej chwili popełnił łajdactwo, tylko jakoś tak z ubocza, z daleka, pomyślał o tem, że twarz ma bladą, że słowa jego będą tragiczne i ważkie.
— Tak! — powiedział głucho, niby aktor w czwartym akcie dramatu, opuścił bezsilnie ręce i jął kręcić opadłym na piersi podbródkiem. — Wszystkiego spodziewałem się, tylko nie tego. Tobie Lubko wybaczam, tyś człowiek jaskiniowy, ale wy, Simanowski, uważałem was... zresztą i obecnie uważam za człowieka porządnego. Ale wiem, że namiętność czasami bywa silniejszą od argumentów rozsądku. Oto macie tu pięćdziesiąt rubli, pozostawiam je dla Luby, zwrócicie mi je potem, o tem nie wątpię. Zaopiekujcie się jej losem. Jesteście mądrym, dobrym, uczonym człowiekiem, a ja („łajdakiem“ — odezwał mu się w duszy czyjś wyraźny głos...) ja odchodzę, gdyż nie zniosę tej męki. Bądźcie szczęśliwi.
Wyjął z kieszeni i efektownie rzucił na stół swój pugilares, poczem schwycił się za głowę i wybiegł z pokoju.
Było to bądź co bądź najlepsze dla niego wyjście. A scena została odegrana właśnie tak, jak sobie wymarzył.

XII.

Wszystko to bardzo rozwlekle i chaotycznie opowiedziała Lubka, szlochając na ramieniu Gieni. Oczywiście, w jej oświetleniu cala ta tragikomiczna historja wyglądała trochę inaczej, niż było w rzeczywistości.
Lichonin, według jej słów, wziął ją do siebie tylko poto, by ją rozkochać w sobie, uwieść, wyzyskać ile się da jej głupotę, a potem porzucić. Ona zaś, głupia, zakochała się w nim na prawdę, a ponieważ była bardzo zazdrosną o wszystkie te kudłate panny w skórzanych paskach, więc on popełnił łotrostwo: umyślnie nasłał swego kolegę, umówiwszy się z nim, a gdy ten zaczął obejmować Lubkę, Bazyli wszedł, zobaczył, urządził wielką awanturę i wypędził Lubkę na ulicę.
Oczywiście, opowiadanie jej składało się z dwóch niemal równych części — prawdy i nieprawdy, ale jej przynajmniej tak się to wszystko wydawało.
Opowiadała również bardzo szczegółowo i o tem, jak niespodziewanie znalazła się bez niczyjej pomocy i żadnego oparcia, jak wynajęła pokoik w jakimś hoteliku przy głuchej ulicy, jak pierwszego już dnia numerowy, stary wyga, człek praktyczny, próbował handlować nią, nie pytając się wcale o jej zgodę, jak przeniosła się z hotelu do prywatnego mieszkania, ale i tam dopadła ją staruszka-rajfurka, od których roją się domy zamieszkałe przez ludność ubogą.
A więc nawet wtedy, gdy pędziła życie spokojne, było coś w jej twarzy, w mowie i w całym sposobie postępowania, coś szczególnego, specyficznego, być może, całkiem niedostrzegalnego dla niewprawnego oka, ale dla instynktu praktycznego coś całkiem wyraźnego i nie budzącego najmniejszej wątpliwości.
Jednakże przypadkowa, krótkotrwała, ale szczera miłość, dała jej siłę, której sama nie spodziewała się w sobie, moc stawiania oporu konieczności powtórnego upadku. Lubka w swym heroicznym wysiłku posunęła się nawet do umieszczenia w gazetach kilku ogłoszeń, iż poszukuje posady pokojówki, lub do wszystkiego. Nie miała jednak żadnych świadectw. Przy umawianiu się o pracę wypadało jej mieć przytem do czynienia wyłącznie z kobietami, które kierowane jakimś wewnętrznym, nieomylnym instynktem, odgadywały w niej odwiecznego swego wroga — deprawatorkę ich mężów, braci, ojców i synów.
Jechać do domu, nie było ani sensu, ani wyrachowania, jej rodzinny powiat Wasylkowski znajdował się w odległości 15 wiorst od gubernialnego miasta i fama o wstąpieniu do takiego zakładu oddawna już przedostała się na wieś za pośrednictwem znajomych. Donosili o tem w listach i opowiadali osobiście ci sąsiedzi miejscy, którzy spotykali ją na ulicy, a także i u Anny Markówny — portjerzy i numerowi hotelów, kelnerzy małych restauracji, dorożkarze i drobni przedsiębiorcy. Wiedziała dobrze, czem groziłaby ta sława w razie powrotu do wsi rodzinnej. Lepiej byłoby powiesić się, niż znosić to wszystko.
W sprawach pieniężnych Lubka była niewyrachowana i niepraktyczna, jak pięcioletnie dziecko, i wkrótce znalazła się bez grosza, powrót zaś do domu publicznego wydał jej się rzeczą straszną i haniebną. Ale pokusy prostytucji ulicznej narzucały się same przez się i na każdym kroku. Wieczorem, na głównej ulicy, stare wytrawne prostytutki, odgadywały jej dawny zawód bez wahania. Raz po raz któraś z nich zbliżała się do niej i rozpoczynała słodkim głosem:
— Cóż to, panienka chodzi sama jedna? Jeśli pani chce, będziemy przyjaciółkami, spacerujmy razem. Zawsze to dogodniej. Mężczyźni, którzy chcą spędzić przyjemnie czas z dziewczynkami, zawsze lubią towarzystwo we czwórkę.
I tu doświadczona, wytrawna naganiaczka, rozpoczynała najpierw mimochodem, a potem z zapałem, z całego serca wychwalać wygody życia u swej gospodyni — smaczne jedzenie, zupełną swobodę co do wychodzenia, stałą możność ukrycia przed gospodynią mieszkania naddatków. Jednocześnie, przy sposobności mówiono wiele złego i krzywdzącego o kobietach z domów zamkniętych, które nazywano „rządowemi ścierkami“ i „instytutkami“. Lubka wiedziała, co ma o tem myśleć, gdyż ze swej strony mieszkanki domów publicznych nazywały dziewczęta chodzące po ulicy „bosówkami“ i „weneryczkami“.
Naturalnie, ostatecznie stało się to, co się stać musiało. Widząc w perspektywie cały szereg głodnych dni, a w głębi ich — ciemną okropność nieznanej przyszłości, Lubka przyjęła grzeczną propozycję jakiegoś przyzwoitego, maleńkiego, uprzejmego staruszka, bardzo poważnego, ubranego bez zarzutu. Za hańbę tę Lubka otrzymała rubla, ale nie odważyła się protestować; poprzednie życie w domu publicznym pozbawiło ją zupełnie inicjatywy osobistej, ruchliwości i energji. Potem kilka razy z rzędu staruszek ten wcale jej nie zapłacił.
Pewien młodzieniec, wymowny i przystojny, w czapce z zagiętym daszkiem, zawadjacko przechylonej na bakier, w jedwabnej koszuli, przepasanej sznurem z frendzlami, zaprowadził ją również do hotelu, zażądał wódki i przekąsek, długo opowiadał Lubce, że jest nieprawym synem hrabiego, oraz pierwszym bilardzistą w mieście, że kochają się w nim wszystkie dziewki i że on zrobi z Lubki elegancką facetkę. Potem wyszedł na chwilę z numeru, niby we własnej potrzebie, i znikł na zawsze. Surowy zezowaty portjer milcząc ze skupieniem, sapiąc i zakrywając Lubce usta ręką, bił ją dość długo. Ale wreszcie uprzytomniwszy sobie widocznie, że nie ona jest winną, lecz nieobecny kawaler, zabrał jej sukienkę, w której miała rubla z kopiejkami i zatrzymał jako zastaw jej taniutki kapelusz i zarzutkę.
Inny, wcale niezgorzej ubrany jegomość, lat około 45, męczył dziewczynę ze dwie godziny, zapłacił za numer i dał jej 80 kopiejek; gdy zaś zaczęła się uskarżać, on przedewszystkiem zbliżył do samej jej twarzy ogromną rudowłosą pięść i powiedział stanowczo:
— Pokwil mi jeszcze... Ja ci pokwilę... Zawołam zaraz policję i powiem, żeś mię śpiącego okradła. Chcesz? Dawno byłaś w cyrkule?
Potem odszedł.
Podobnych wypadków było sporo.
Tego dnia, gdy gospodarze mieszkania — przewoźnik z żoną — wymówili jej pokój i bez ceremonji poprostu wyrzucili jej rzeczy na podwórze i gdy bez snu przewałęsała się całą noc po ulicach podczas deszczu, ukrywając się przed stójkowymi, wówczas ze wstrętem i wstydem zdecydowała się prosić o pomoc Lichonina. Ale Lichonina nie było już w mieście, — wyjechał tchórzliwie tego samego dnia, gdy niesprawiedliwie skrzywdzona i pohańbiona Lubka uciekła z mieszkania. I oto wówczas przyszła jej do głowy rozpaczliwa myśl powrotu do publicznego domu z prośbą o przebaczenie.


∗             ∗

— Gieniu, jesteś taka mądra, taka odważna, taka dobra, poproś za mnie Emmę — gospodyni cię usłucha, — błagała Gienię, całując jej nagie ramiona i zraszajac je łzami.
— Ona nikogo nie usłucha — ponuro odparła Gienia. I po coś ty plątała się z tym durniem i łajdakiem.
— Gieniu, przecież sama mi doradzałaś — zaoponowała nieśmiało Lubka.
— Doradzała... Nic ci nic doradzałam. Co ty kłamiesz bezczelnie... Ale, niech tam — chodźmy.
Emma Edwardówna dawno już wiedziała o powrocie Lubki i nawet widziała ją, gdy oglądając się na wszystkie strony szła przez podwórze domu. Nie miała nic przeciwko przyjęciu Lubki z powrotem. Zaznaczyć trzeba, że zezwoliła na jej ustąpienie dlatego tylko, że skusiły ją pieniądze, których połowę sobie przywłaszczyła. Liczyła wówczas i na to, że wobec sezonowego napływu nowych prostytutek, będzie miała duży wybór; omyliła się jednak, gdyż sezon raptownie się skończył. Ale w każdym razie zdecydowała stanowczo Lubkę przyjąć. Należało tylko, dla zachowania prestige‘u zastraszyć ją należycie.
— Co-o? — zawrzeszczała na Lubkę, zaledwie wysłuchawszy jej nieśmiałego bełkotania. — Chcesz, by cię znowu przyjęto? Licho wie z kim plugawiłaś się na ulicach, pod płotami, i znowu ty włóczęgo pchasz się do przyzwoitego, porządnego zakładu... Tfu, ruska Świnio! Precz!...
Lubka chwyciła ją za ręce, by je ucałować, ale gospodyni wyrwała je brutalnie. Potem Emma raptownie zbladła, i z wykrzywioną twarzą, przygryzując na ukos drgającą dolną wargę, z rozwagą, wymierzając dobrze, z całego rozmachu uderzyła Lubkę w policzek. Lubka upadła na kolana, lecz szybko powstała i z zapartym oddechem odezwała się z płaczem:
— Kochana moja, proszę nie bić...
I znowu upadła, tym razem twarzą na podłogę.
I to systematyczne, uprawiane z zimną krwią, złośliwe bicie, trwało parę minut. Gienia, która patrzyła na to początkowo w milczeniu, ze swą zwykłą pogardliwą miną, nagle nie wytrzymała: zakrzyczała dziko, rzuciła się na gospodynię, schwyciła ją za włosy, zerwała perukę i jęła zawodzić w prawdziwym ataku histerji.
— Głupia! Morderczyni... Podła rajfuro!... Złodziejko!...
Wszystkie trzy kobiety zaczęły krzyczeć razem i niezwłocznie wściekłe wrzaski odezwały się we wszystkich korytarzach i pokojach zakładu. Był to ów masowy atak wielkiej histerji, który czasami opanowuje aresztantów w więzieniach, czy też ów żywiołowy szał (raptus), który ogarnia niespodziewanie cały dom warjatów, zjawisko, wobec którego bledną nawet doświadczeni psychiatrzy.
Dopiero po upływie godziny został przywrócony porządek, przy pomocy Symeona i dwóch jego kolegów z zawodu. Oberwały porządnie wszystkie trzynaście dziewcząt, zwłaszcza zaś Gienia, która wpadła w prawdziwy szał. Pobita Lubka tak długo pełzała przed gospodynią, aż przyjęto ją z powrotem. Wiedziała ona, że awantura wywołana przez Gienię wcześniej czy później odbije się okrutnie na jej skórze. Gienia do samej nocy siedziała na swem łóżku, skrzyżowawszy nogi po turecku, nie chciała jeść obiadu i odpędzała od siebie wszystkie koleżanki, które zaglądały do niej. Miała podbite oko i gorliwie przykładała do niego miedziany szóstak. Z pod rozerwanej koszuli czerwieniła się na szyi długa poprzeczna pręga, niby ślad sznura. To Symeon w walce starł jej skórę. Siedziała tak samotna, z oczami, które świeciły w ciemności, jak oczy dzikiego zwierza, z konwulsyjnie drgającymi muskułami twarzy i szeptała gniewnie:
— Poczekajcie jeszcze... Poczekajcie przeklęci ja wam pokażę... Zobaczycie jeszcze... U-u ludożercy...
Lecz, gdy zapalono światła i młodsza gospodyni Zosia zapukała w jej drzwi, wołając: „Panienko, ubierać się!... Na salę!“, szybko umyła się, ubrała się, zapudrowała siniak, zasmarowała kremem Simesna podrapaną szyję i wyszła na salę, nędzna, lecz dumna, potłuczona, ale z oczami palącemi się złością nienawistną i nadludzkiem pięknem.
Wiele osób, którym zdarzało się widzieć samobójców na kilka godzin przed ich okropną śmiercią opowiada, że na twarzach ich w tych fatalnych godzinach przedśmiertnych dostrzegali jakiś zagadkowy, tajemniczy, niewysłowiony wdzięk. I wszyscy, którzy widzieli Gienię tej nocy i w nielicznych godzinach nazajutrz, długo i uważnie zatrzymywali wzrok na jej twarzy.
I co najdziwniejsza (była to jedna z ponurych igraszek losu), że pośrednim winowajcą jej śmierci, ostatniem ziarnkiem piasku, przeważającym szalę wagi, był nie kto inny, tylko miły i pełen dobroci kadet Kola Gładyszew.

XIII.

Kola Gładyszew był to sympatyczny, wesoły, nieśmiały chłopiec, o dużej głowie, różowy, z białym śmiesznie wygiętym, niby mlecznym paskiem nad górną wargą, pod pierwszym przebijającym się puchem wąsów, z szeroko rozmieszczonemu szaremi, naiwnemi oczyma i tak ostrzyżony, że z pod jego jasno blond szczeciny, jak u rasowego prosiaka, przeświecała skóra. Z nim to właśnie zeszłej zimy bawiła się Gienia, niby w stosunki macierzyćskie, czy też jak z lalką i dawała mu jabłuszko, lub parę cukierków na drogę, gdy opuszczał dom rozpusty, płonąc ze wstydu.
Tym razem, gdy przyszedł po długim przebywaniu w obozie, uwidoczniła się w nim wyraźnie ta szybka zmiana wieku, która często tak nieuchwytnie i raptownie przeistacza chłopca w młodzieńca. Ukończył już korpus kadetów i z dumą uważał siebie za junkra, chociaż nosił jeszcze ze wstrętem uniform kadecki. Urósł, zmężniał i wyzgrabniał, życie w obozie posłużyło mu. Mówił basem i w ciągu tych kilku miesięcy, ku wielkiej jego dumie, stwardniały mu sutki, najpewniejsza — i bezwzględna oznaka dojrzałości męskiej. Obecnie cieszył się przejściowo, przed poddaniem się surowej dyscyplinie w szkole wojskowej rozkoszną pół-swobodą. W domu pozwalano mu już oficjalnie palić przy dorosłych i nawet ojciec podarował mu skórzaną papierośnicę z monogramem, tudzież wyznaczył mu 15 rubli miesięcznej pensji.
Właśnie tu, u Anny Markówny poznał on po raz pierwszy kobietę, tę samą właśnie Gienię.
Upadek niewinnych dusz w domach rozpusty, lub u dziewcząt ulicznych zdarza się znacznie częściej, niż się ogólnie przypuszcza. Gdy w tej drażliwej materji zapytamy czy to młokosa, czy to mężczyznę 50-letniego, prawie dziadka, z pewnością powtórzą nam odwieczne kłamstwo, że uwiodła ich pokojówka, lub guwernantka. Jest to jedno z tych długotrwałych, idących wstecz, w głąb ubiegłych dziesięcioleci, dziwacznych kłamstw, które pozostały niezauważone przez żadnego z zawodowych obserwatorów, a w każdym razie nie zostały przez nikogo opisane.
Jeżeli każdy z nas spróbuje, mówiąc górnolotnie, z ręką na sercu, śmiało zdać sobie sprawę z przeszłości, każdy przyłapie się na tem, że opowiedziawszy kiedyś w dzieciństwie jakąś chełpliwą, lub rozczulającą, zmyśloną historję, która cieszyła się powodzeniem i powtórzywszy ją z tego powodu jeszcze dwa, pięć i dziesięć razy, nie może później pozbyć się jej przez całe życie i powtarza całkiem już pewnie nigdy nie istniejącą historję, aż koniec końców sam w nią uwierzy.
Z czasem i Kola opowiadał swym kolegom, że uwiodła go daleka krewna — światowa młoda dama. Musimy jednak zaznaczyć, że zażyły stosunek z tą dorodną, czarnooką, o białej twarzy, słodko pachnącą, południową kobietą istniał rzeczywiście ale istniał tylko w wyobraźni Koli w owych smutnych, tragicznych chwilach samotnych rozkoszy płciowych znanych, niestety, większości mężczyzn.
Poznawszy wcześnie mechaniczne podniecenia płciowe, Kola nie miał najmniejszego pojęcia o tem, czem jest w istocie owo zakończenie kochania i przypodobywania się, które jest tak okropnem, jeśli spojrzeć nań z ubocza, bez osłonek, lub jeśli je wytłomaczyć naukowo. Na nieszczęście nie było wówczas owych postępowych i uczonych pań, które skręciwszy kark klasycznemu bocianowi i wyrwawszy z korzeniem kapustę, pod którą znajdują dzieci, w odczytach, porównaniach i analogjach bezwzględnie i niemal sposobem graficznym tłomaczą dzieciom wielką tajemnicę miłości i narodzin nowego życia.
Muszę zaznaczyć, że w tych odległych czasach, o których mowa, zamknięte zakłady naukowe — pensjonaty męskie, instytuty, jak również korpusy kadetów — podobne były do jakichś cieplarń. Troskę o umysły i moralność wyrostków starano się w miarę możności polecać wychowawcom — urzędnikom, formalistom, niecierpliwym, kapryśnym w swych sympatjach, histerykom, niczem stare panny, damy klasowe. Obecnie jest inaczej. Ale wówczas chłopcy pozostawiani byli sami sobie. Zaledwie oderwani, mówiąc obrazowo od piersi matczynej, od pieczy wiernych piastunek, od rannych i wieczornych pieszczot cichych i słodkich, chociaż wstydzili się wszelkich przejawów czułości, jako rzeczy babskiej, jednak niepowstrzymanie i rozkosznie wabiły ich pocałunki, dotykania i rozmowy na uszko.
Oczywiście staranna i troskliwa opieka, kąpiele, ćwiczenia na świeżem powietrzu, — właśnie nie gimnastyka, lecz swobodne ćwiczenia, według chętki każdego, — mogłyby zawsze odwlec przyjście tego okresu klimaterycznego, lub też złagodzić go i opanować! — Powtarzam — wówczas tego nie było.
Pragnienie pieszczot rodzinnych, matczynej lub siostrzanej pieszczoty, tak brutalnie i nagle przerwanej, przeistaczało się w zwyrodniałe formy asystowania (zupełnie tak samo, jak w instytutach żeńskich „ubóstwianie“) ładnym chłopczykom „ Cherubinkom“; lubiano szepty po kątach, spacerowanie pod rękę lub w objęciach, w ciemnych korytarzach, opowiadanie jeden drugiemu niebywałych historji o przygodach z kobietami. Była w tem częściowo dziecinna potrzeba fantastyczności, a częściowo i budząca się zmysłowość. Bardzo często taki piętnastoletni bęben, któremu w sam raz było by grać w piłkę i zajadać kaszę z mlekiem, opowiadał, naczytawszy się, naturalnie, jakichś romansideł, o tem, że obecnie, co soboty, przy urlopie, bywa u pewnej pięknej wdowy miljonerki, która jest w nim na zabój rozkochana, że przy łożu zawsze znajdują się owoce i drogie wina, a ona pieści go burzliwie i namiętnie.
Tu również przychodził okres nieunikniony nałogowego czytania, które oczywiście musi przebyć każdy chłopiec i każda dziewczyna. Nic tu nie pomoże najsurowszy nawet dozór szkolny, pomimo wszystko młodzież czytała, czyta i będzie czytać to właśnie, czego jej czytać nie należy. Istnieje tu osobliwy hazard, szyk, wdzięk rzeczy zakazanej.
Już w trzeciej klasie wędrowały z rąk do rąk rękopisy tekstów Barkowa, apokryficznego Puszkina, młodzieńczych grzechów Lermontowa i innych.
I chociaż może się to wydawać dziwnem, zmyślonem, lub paradoksalnem, jednak i te utwory i rysunki oraz lubieżne fotografje nie budziły rozkosznej ciekawości. Patrzano na nie jako na psotę, na figiel, na urok ryzyka kontrabandy. W bibliotece kadeckiej znajdowały się powściągliwe wypisy z Puszkina i Lermontowa, cały Ostrowskij, który tylko śmieszył i cały prawie Turgienjew, który właśnie odegrał w życiu Koli główną i okrutną rolę. Jak wiadomo, u nieboszczyka wielkiego Turgienjewa miłość zawsze jest otoczona niepokojącą zasłoną, mgłą jakąś nieuchwytną, zakazaną, lecz nęcącą: jego dziewczęta przeczuwają miłość, egzaltują się gdy się ona zbliża odczuwają nadmierny wstyd i rumienią się. Mężatki i wdowy odbywają tą męczącą drogę nieco inaczej; długo walczą z obowiązkiem, z przyzwoitością społeczną, lub też z opinją i, wreszcie — ach! — padają ze łzami, albo — ach — zaczynają brawurować, lub, co się zdarza najczęściej, fatalny los przerywa jej, lub jego życie w najnieodpowiedniejszej chwili, gdy dojrzały owoc spadły za najlżejszym podmuchem wiatru. I wszystkie jego kreatury jednakże zawsze pragną tej haniebnej miłości, skłania je ona do jasnego płaczu, lub radosnego śmiechu i zasłania sobą cały świat. A ponieważ chłopcy myślą zupełnie inaczej, niż my, dorośli, i ponieważ wszystko zakazane, wszystko niedomówione, lub powiedziane w sekrecie, posiada w ich oczach już nie podwójną, lecz potrójną wagę, czytając takie rzeczy wnioskują, błędnie, że dorośli ukrywają coś przed nimi.
Nie mogę pominąć milczeniem i tego; — czyż Kola, jak w swoim czasie większość jego rówienników nie widział, jak pokojówka Frosia, taka czerwonolca, wiecznie wesoła, z ciałem twardem jak stal, (Kola czasem swywoląc uderzał ją po plecach) jak pewnego razu, gdy Kola niespodzianie szybko wszedł do gabinetu papy, ulotniła się stamtąd szybko, zakrywając twarz fartuchem, i czyż nie widział, że wówczas twarz papy była czerwona, z granatowym, jakby wydłużonym nosem i Kola pomyślał: „papa podobny jest do indyka“. I czyż u tego samego papy Kola, skutkiem właściwego wszystkim chłopcom pociągowi do psot i figlów, nie wykrył przypadkowo w niezamkniętej szufladzie biurka papy ogromnej kolekcji nieprzyzwoitych fotografji.
I czyż nie widział, że każdorazowo przed wizytą pachnącego i wykrochmalonego pana Pawła, jakiegoś piszczyka, przy jakiemś poselstwie, z którym mama, naśladując modne petersburskie spacery na Striełkę, jeździła nad Dniepr oglądać, jak zachodzi słońce po drugiej stronie rzeki, w Czernigowskiej guberni, — czyż on nie widział, jak falowały piersi mamy i jak płonęły jej policzki pod warstwą pudru, czyż nie łowił w takich chwilach wiele rzeczy nowych i dziwnych, czyż nie słyszał jej głosu, zupełnie obcego głosu, niby aktorskiego urywającego się nerwowo; głos ten tak twardy w stosunku do rodziny i domowników, stawał się delikatnym jak aksamit, jak zielona łąka w słońcu, gdy przychodził pan Paweł. Ach, gdybyśmy, ludzie mądrzy doświadczeniem, wiedzieli o tem, jak wiele, a nawet jak bardzo zawiele wiedzą otaczający nas chłopcy i dziewczęta o których zazwyczaj mówimy:
— Niema co krepować się obecnością Włodzia (lub Piotrusia czy Kasi)?... Przecież to maleństwo. Nic nie rozumie.
Również nie bez śladu pozostała dla Gładyszewa historja jego starszego brata, który niedawno ze szkoły wojskowej wstąpił do jednego z wyróżnianych pułków grenadjerów, ten znajdując się na urlopie do chwili, gdy mu wolno będzie rozwinąć skrzydła, mieszkał w dwóch osobnych pokojach przy swej rodzinie. Wówczas służyła u nich pokojówka Hanka, którą czasem żartami nazywano Signorita Anita, prześliczna jasnowłosa dziewczyna, tak piękna, że gdyby zmienić na niej suknie możnaby z zewnętrznego wyglądu wziąć ją za księżniczkę krwi. Matka Koli jawnie popierała okoliczność, że brat Koli pół-żartem. pół-serjo interesował się tą dziewczyną. Oczywiście miała ona w tem tylko święte macierzyńskie wyrachowanie: jeżeli sądzonym jest Borysowi upadek, niechaj odda swą czystość, swą niewinność, swój pierwszy popęd fizyczny nie prostytutce, nie poszukiwaczce przygód, lecz czystej dziewczynie. Oczywiście kierowała się ona tylko bezinteresownem nie przemyślanom, szczerze macierzyńskiem uczuciem. Kola przeżywał wówczas epokę Ijanosów, pompasów, apaszów, badaczy śladów i wodza ich imieniem „Czarna Pantera“ i, oczywiście uważnie śledził romans brata i wyciągał swe, czasami aż nazbyt słuszne, a czasem fantastyczne wnioski. Po sześciu miesiącach Kola był świadkiem, a raczej stojąc za zamkniętemi drzwiami słuchaczem oburzającej sceny. Generałowa, zawsze taka przyzwoita i powściągliwa, krzyczała w swym buduarze na signoritę Anitę, tupała nogami i wymyślała po dorożkarsku. Signorita była w piątym miesiącu ciąży. Gdyby nie płakała, prawdopodobnie, wypłaconoby jej po prostu odszkodowanie i odeszłaby spokojnie, ale kochała ona młodego panicza, nie zadała nic i tylko zawodziła, a przeto usunięto ja przy pomocy policji.
W piątej — szóstej klasie, wielu kolegów Koli próbowało już owocu z drzewa poznania zła. Wówczas u nich w korpusie uchodziło za szczególny chełpliwy męski szyk nazywanie ukrytych rzeczy ich właściwemi nazwami. Arkadek Szkarin nabawił się lekkiej, ale bądź co bądź wenerycznej choroby i stał się na całe trzy miesiące przedmiotem podziwu dla całego starszego oddziału. Wielu z nih odwiedzało domy publiczne i o swych hulankach opowiadali oni piękniej i szerzej, niż huzarzy z czasów Denisa Dawidowicza. Przygody te uważane były za ostatni wyraz junactwa i szyku.
I oto pewnego razu — nie tyle namówiono Gładyszewa, ile raczej sam się wprosił na wyprawę do Anny Markówny, tak słabo opierał się pokusie. O wieczorze tym wspomniał później zawsze z przerażeniem, wstrętem i mglisto, niby o jakimś śnie. Z trudem przypomniał sobie jak dla dodania sobie animuszu, jadąc dorożką, pił rum wstrętnie cuchnący prawdziwymi pluskwami, jak odczuwał nudności po tych pomyjach, jak wszedł do wielkiej sali, gdzie ognistemi kołami wirowały ognie żyrandola i kandelabrów, gdzie fantastycznemi, różowemi, błękitnemi i fioletowemi plamami poruszały się kobiety i oślepiająco podniecającym zwycięzkim blaskiem jaśniała biel szyj, piersi i ramion. Któryś z kolegów szepnął coś do ucha jednej z tych fantastycznych figur. Podbiegła ona do Koli, mówiąc:
— Posłuchaj, milutki kadeciku, koledzy twoi powiadają, że jesteś jeszcze niewinny... Chodźmy... Nauczę cię wszystkiego.
Frazes był powiedziany łaskawie, ale frazes ten ściany zakładu słyszały już kilka tysięcy razy. Następnie stało się to, o czem wspominać było tak trudno i boleśnie, że w połowie wspomnień Kola czuł się zmęczonym i całym wysiłkiem woli, starał się o tem nie myśleć.
Oczywiście wszyscy prawie mężczyźni doświadczali na sobie tego przykrego wrażenia, ale ten ból moralny, bardzo poważny co do swego znaczenia i głęboki, bardzo szybko przechodzi, pozostając jednak u większości na długo, czasami na całe życie, w postaci nudy i zniechęcenia. Kola niebawem przyzwyczaił się, nabrał odwagi, oswoił się z kobietami i bardzo go cieszyło, że gdy przychodził do zakładu, wszystkie dziewczęta, a przedewszystkiem Wierka krzyczały:
— Gieniu, twój kochanek przyszedł.
Przyjemnie było opowiadać o tem kolegom, podkręcając wyimaginowane wąsy.

XIV.

Było jeszcze wcześnie, — godzina 9-ta sierpniowego dżdżystego wieczora. Oświetlona sala w domu Anny Markówny była prawie pusta. Tylko przy samych drzwiach siedział nieśmiało i niezgrabnie, podgiąwszy nogi pod krzesło, młodziutki urzędnik telegrafu i usiłował prowadzić z tłustą Kaśką tę salonową niewymuszoną rozmowę, która wymagana jest w przyzwoitem towarzystwie w czasie kadryla i w antraktach między figurami. Długo-nogi Wańka-Wstanka błądził po pokoju, przysiadając się do tej lub innej dziewczyny i uprzyjemniał im czas swą oryginalną paplaniną.
Gdy Kola Gładyszew wszedł do przedpokoju, pierwsza poznała go okrągłooka Wierka, ubrana w swój zwykły strój żokiejski. Zakręciła się na pięcie, zaczęła skakać, klaskać w dłonie i zawołała:
— Gieniu, Gieniu, chodź prędzej, do ciebie przyszedł twój kochanek, Kadecik... A jaki ładniutki!
Ale Gieni nie było na sali, zdążył ją już zaprosić tłusty nadkonduktor.
Ten leniwy, rozważny, o wspaniałym wyglądzie człowiek był bardzo dogodnym gościem, gdyż nigdy nie pozostawał dłużej, nad dwadzieścia minut, obawiając się spóźnić na pociąg i ustawicznie spoglądał na zegarek. W ciągu tego czasu wypijał sumiennie cztery butelki piwa i dawał stale pół rubla dziewczynie na cukierki i Symeonowi dwadzieścia kopiejek na piwo.
Kola Gładyszew nie był sam, lecz z kolegą z tej samej klasy, Piętrowym, który po raz pierwszy przekroczył próg publicznego domu, ulegając kuszącym namowom Gładyszewa. Prawdopodobnie znajdował on się w tej chwili w takim samym dzikim, niesamowitym, gorączkowem usposobieniu, jakie przed półtora rokiem przeżywał i sam Kola, gdy trzęsły mu się nogi, wysychało w gardle, a ognie lamp pląsały przed nim wirującemi kołami.
Symeon zabrał ich płaszcze i powiesił oddzielnie, na stronie, tak by nie było widać szlif, ani guzików.
Surowy ten człowiek, nie aprobujący studentów, za ich dowcipkowanie i niezrozumiały styl w rozmowie, nie lubił również, gdy zjawiali się w zakładzie tacy oto chłopcy w uniformach.
— Co w tem dobrego? — ponuro mówił on swym kolegom po fachu. — Przyjdzie taki oto smyk i wpadnie, oko w oko, na swą zwierzchność. Trask! i zamknęli zakład! Tak jak Łupendychową przed trzema laty. Oczywiście mniejsza o to, że zamknęli, niezwłocznie przepisała swój zakład na inne nazwisko, ale ją oprócz tego skazano na areszt sześciotygodniowy, kosztowało ją to porządny grosik. Samemu tylko Kierbeszowi musiała czterysta odliczyć... A i tak bywa: przydybie sobie taki prosiak jakąkolwiek chorobę i zaskomli: „Ach papo! Ach mamo! Umieram!“ — „Mów, łajdaku, gdzieś dostał?“ — „Tam i tam“... No i znowu pociągną przed kratki, sądź mię, sędzio sprawiedliwy!
— Wchodźcie, wchodźcie — powiedział surowo kadetom.
Kadeci weszli mrużąc skutkiem jaskrawego światła oczy. Pietrow, który upił się, dla odwagi, szedł chwiejąc się i był blady. Siedli pod obrazem. „Uczta szlachecka“ i niezwłocznie przyłączyły się do nich z obu stron dwie dziewczyny — Wierka i Tamara.
— Proszę poczęstować papierosem, piękny bruneciku! — zwróciła sic Wierka do Pięetrowa i niby przypadkiem przycisnęła do jego nogi swe mocne, obcisłe, obciągnięte białym trykotem ciepłe udo. — Jaki pan sympatyczny!...
— A gdzież Gienia — zapytał Tamarę Gładyszew. Czy z kim zajęta?
Tamara uważnie spojrzała mu w oczy, spojrzała tak uporczywie, że chłopcu zrobiło się nie swojo i odwrócił się.
— Nie. Dlaczego zaraz zajęta? Bolała ją tylko przez cały dzień głowa: szła przez korytarz, a właśnie wtedy gospodyni otworzyła raptownie drzwi i niechcąc uderzyła ją w czoło, — no więc rozbolała ją głowa. Przez cały dzień biedaczka leży z zimnym okładem. A co? czy się spieszy? Proszę zaczekać, za jakieś pięć minut wyjdzie. Będzie pan z niej bardzo zadowolony.
Wierka przyczepiła się do Pietrowa.
— Duszko, milutki mój, jakaś ty laleczka. Ubóstwiam takich bladych brunecików, zazdrośni są i bardzo namiętni w miłości.
I zaśpiewała półgłosem:

Brunecik nie taki,
Nie da się we znaki:
Nie oszuka za nic w świecie
On cierpi, lecz godnie:
I paltot i spodnie
Lubej odda on kobiecie.

— Jak się nazywasz, dzidzik?
— Jerzy — odparł basem Pietrow.
— Żorż, Żorka! Ach, jak miluchnie!
I nachylając się mu do ucha, wyszeptała z przebiegłą miną:
— Żorka, chodźmy do mnie.
Pietrow zmieszał się i zabasował:
— Nie wiem... Jeżeli kolega powie...
Wierka roześmiała się na cały głos.
— To ci dopiero historja! Powiedźcie z łaski swojej! To mi dopiero niemowlę! Takich jak ty, Żorko, na wsi nawet żenią, a on „Jeżeli kolega powie!“ Możebyś jeszcze piastunki, lub mamki spytał! Tamaro, aniele mój, wyobraź sobie: zapraszam go spać, a on mi powiada: „jeżeli kolega powie!“ Cóżto pan, panie kolego, wychowawcą jego jesteś?
— Nie pchaj się djable! niezgrabnie, niczem kadet przed kłótnią, zamruczał basem Pietrow.
Do kadetów zbliżył się długi, jak tyka siwy Wańka-Wstańka i nachylając swą długą, wąską głowę, z czułym wyrazem twarzy zarecytował:
— Panowie kadeci, wysoce wykształceni młodzieńcy, rzec można, kwiat inteligencji, przyszli feldcechmistrzowie, czy pożyczycie staruszkowi, autochtonowi tutejszych zakazanych okolic, jednego dobrego papierosa? Nędzarz jestem. Omnia mea mecum porto. Ale tytonik uwielbiam.
Po otrzymaniu papierosa, odrazu stanął w nonszalanckiej niewymuszonej pozie, wysunął naprzód zgiętą prawą nogę, wziął się pod bok i zaśpiewał drgającym, gardłowym głosem:

Wydawałem dawniej obiady,
Szampana hojnie płynął zdrój,
Dziś brak mi druhów i chleba
Kieliszka wódki, bracie mój.

Kiedym ja w knajpy szedł podwoje,
Służby mię witał cały rój,
Dziś zewsząd jestem wypędzany,
Na wódkę proszę, bracie mój.

— Panowie, — nagle z patosem zawołał Wańka-Wstańka, przerywając śpiew i bijąc się w piersi. — Oto widzę was i wiem, żeście przyszli generałowie Skobielew i Hurko; ale i ja również, do pewnego stopnia należę do klanu wojskowego. Za moich czasów, gdy uczyłem się na konduktora leśnego, cała nasza dykasterja leśna była wojskową i przeto pukając do usianych brylantami złotych drzwi waszych serc proszę, ofiarujcie, młodszemu rangą, na nabycie niewielkiej ilości spiritus vini, którym, jak wiadomo, i mnisi nie gardzą.

— Wańka! — zawołała z drugiego końca sali tłusta Kasia, — pokaż-no młodym oficerom błyskawice, gdyż, uważaj, darmo tylko pieniądze wyłudzasz, darmozjadzie jakiś.
— Zaraz! — wesoło odezwał się Wańka-Wstańka. — Jaśnie wielmożni dobrodzieje, proszę zwrócić uwagę. Żywe obrazy. Burza w letnim lipcowym dniu. Utwór nieznanego dramatopisarza, ukrywającego się pod pseudonimem — Wańka-Wstańka. Obraz pierwszy: „Był piękny lipcowy dzień. Palące płomienie południowego słońca oświetlały kwitnące łąki i okolice“...
Komedjanckie oblicze Wańki-Wstańki rozlało się w pomarszczonym słodkim uśmiechu, a oczy zwęziły się w półkręgi.
— ...Lecz oto w oddaleniu na horyzoncie ukazały się pierwsze chmury. Rosły one, piętrzyły się, jak skały, zasłaniając powoli błękitny strop...45 Stopniowo z twarzy Wańki-Wstańki znikał uśmiech i stawała się ona coraz poważniejszą i surowszą.
— ...Wreszcie chmury zasłoniły słońce... Nastała ciemność złowieszcza“...
Wańka-Wstańka zrobił już całkiem groźną minę.
— ... Spadły pierwsze krople deszczu...“
Wańka zabębnił palcami po poręczy krzesła.
... „W oddaleniu zabłysła pierwsza błyskawica”...
Prawe oko Wańki szybko mrugnęło, a jednocześnie drgnął lewy kąt ust.
— ...„Następnie deszcz lunął jak z wiadra i błysnęła nagle oślepiająca błyskawica...”
Tu z niezwykłą sztuką i szybkością Wańka-Wstańka kolejnym ruchem brwi, oczu, nosa, górnej i dolnej wargi, zilustrował zygzak błyskawicy.
— ...„Nastąpiło wstrząsające uderzenie pioruna — trru-u — u. Odwieczny dąb runął na ziemię, jak wątła trzcinka...”
I Wańka-Wstańka z niespodziewaną w jego wieku lekkością i śmiałością, nie zginając wcale kolan, ani pleców, pochyliwszy tylko głowę, raptownie, prosto, jak posąg, runął na podłogę, lecz w tejże chwili zręcznie wskoczył na nogi.
— ... „Ale burza ucicha już stopniowo. Błyskawice widać coraz rzadziej. Grzmot cichnął stopniowo, niby nasycony zwierz, — u — u — u... u — u — u... Chmury rozbiegają się... Wyjrzały pierwsze promienia słoneczka...”
Wańka-Wstańka zrobił kwaśną minę.
— ... „I oto nareszcie słońce zajaśniało znowu, nad umytą ziemią...”
I najgłupszy uśmiech pełen zadowolenia znów rozlał się na starczej twarzy Wańki-Wstańki.
Kadeci dali mu po dwadzieścia kopiejek. Położył je na dłoni, drugą ręką zrobił passe w powietrzu, powiedział: ein, zwei, drei, dał szczutka i monety zniknęły.
— Tamaro, nieuczciwie postępujesz, — rzekł z wyrzutem. I nie wstyd ci zabierać ubogiemu, dymisjonowanemu konduktorowi ostatnich pieniędzy? Po cóż ukryłaś je tutaj?
I znowu, strzeliwszy palcami, wyjął monety z ucha Tamary.
— Powrócę za chwilę, proszę się nie nudzić podczas mej nieobecności, — prosił młodzieńców, — jeżeli zaś nie doczekacie się mnie, nie będę miał do was szczególnej pretensji. Mam zaszczyt!...
— Wańka-Wstańka! — krzyknęła za nim Biała Mańka, — kup mi tam za piętnaście kopiejek cukierków... pomadek za piętnaście kopiejek. Masz, chwytaj!
Wańka-Wstańka zgrabnie złapał rzuconą mu złotówkę i ukłoniwszy się komicznie, nasunął na bakier uniformową czapkę z zielonemi wypustkami i zniknął.
Do kadetów podeszła wysoka, stara Henrietta, również z prośbą o papierosa, i powiedziała ziewając:
— Potańczylibyście przynajmniej, młodzi panowie, bo panienki tak siedzą, siedzą, aż wzdychają z nudów.
— I owszem, owszem! — zgodził się Kola. — Zagrajcie walca i jeszcze tam cokolwiek.
Muzykanci zagrali. Dziewczęta zaczęły krążyć jedna z drugą, według swego zwyczaju, ceremonjalnie, sztywno wyprostowane, z oczyma skromnie spuszczonemi.
Kola Gładyszew, który bardzo lubił tańce, nie wytrzymał i zaprosił Tamarę, od ubiegłej zimy wiedział już, że tańczy ona lżej i lepiej, niż pozostałe. Gdy Kola wirował w walcu, przez salę, ostrożnie wymijając tańczące pary, niepostrzeżenie prześlizgnął się nadkonduktor. Kola nie zdążył go zauważyć.
Pomimo usilnych starań Wierki, nie udało się jej poruszyć Pietrowa z miejsca. Obecnie minęło już niedawne, lekkie odurzenie alkoholem i wszystko to, po co tu przyszedł, wydawało mu się co raz bardziej nieziszczalnem i karykaturalnem. Mógłby był odejść, oświadczając, że żadna z kobiet mu się nie podoba, lub powołać się na ból głowy, ale wiedział, że Gładyszew nie puści go samego, a co ważniejsza — zdawało mu się, że będzie ponad jego siły powstanie z miejsca i zrobienie kilku kroków. Pozatem czuł, że niema sił na rozpoczęcie z Kolą rozmowy na ten temat.
Tańce ukończono. Tamara z Gładyszewem znowu usiedli obok siebie.
— Cóż to, w rzeczy samej, Gienia dotąd nie wychodzi? — zagadnął niecierpliwie Kola.
Tamara szybko spojrzała na Wierkę z niezrozumiałem dla niewtajemniczonych pytaniem w oczach. Wierka szybko opuściła powieki. Oznaczało to: tak, poszedł.
— Zaraz pójdę, zawołam ją — powiedziała Tamara.
— Ale cóż to panu, ta pańska Gienia tak wpadła w oko, — odezwała się Henrietta. — Wziąłby pan mnie.
— Dobrze, innym razem, — odpowiedział Kola i nerwowo zapalił papierosa.

Gienia jeszcze nie zaczęła ubierać się. Siedziała przed lustrem i pudrowała twarz.
— To ty, Tamaro — zapytała.
— Przyszedł do ciebie twój kadet. Czeka.
— Ach, ten zeszłoroczny berbeć... a niech go!
— I to prawda. Ale jak zmężniał chłopak, wyładniał, wyrósł. Zachwycający! Jeśli nie chcesz, ja pójdę...
Tamara ujrzała w lustrze, iż Gienia zmarszczyła brwi.
— Nie Tamaro, poczekaj, nie trzeba. Zobaczę. Przyślij mi go tu. Powiedz, że jestem niezdrowa, powiedz, że mię głowa boli.
— Właśnie tak mu powiedziałam, że Zosia otworzyła niefortunnie drzwi i uderzyła cię w głowę, że leżysz z zimnym okładem. Ale czy warto, Gieniu?
— Warto, czy nie warto, nie twoja rzecz, Tamaro, — szorstko odpowiedziała Gienia.
Tamara zapytała ostrożnie:
— Słuchaj, czy ci go tak całkiem, całkiem nie żal?
— A mnie nie żałujesz? — i przesunęła palcem po czerwonej prędze, przecinającej jej gardło. A sama siebie czy nie żałujesz? A tej nieszczęśliwej Lubki nie żal? A Paszki? Galareta z ciebie, a nie człowiek.
Tamara uśmiechnęła się przebiegle i wyniośle.
— Nie, gdy chodzi o istotną sprawę, nie jestem galaretą. Zresztą wkrótce przekonasz się o tem, Gieniu. Lepiej jednak nie kłóćmy się, wszak i bez tego niezbyt słodkie mamy życie. Dobrze, zaraz pójdę i przyszłe go do ciebie.
Gdy wyszła, Gienia zmniejszyła płomień w błękitnej ampli, włożyła nocny kaftanik i położyła się. Po chwili wszedł Gładyszew, a wślad za nim Tamara, ciągnąc za rękę Pietrowa, który opierał się zlekka i szedł ze spuszczoną głową. Z tyłu za nimi ukazał się różowy, ostry, lisi pyszczek gospodyni Zosi.
— Więc doskonale, — rzekła gospodyni. Wprost miło popatrzeć: dwóch ładnych paniczów i dwie śliczne panienki. Czem was częstować, młodzi panowie? Co każecie podać? Piwa, czy wina? Gładyszew miał w kieszeni dużo pieniędzy, tyle, ile jeszcze nigdy nie zdarzało mu się mieć, w swym krótkim życiu — całe dwadzieścia pięć rubli i chciał przytem pohulać. Piwo pijał tylko dla fanfaronady, ale nie znosił jego gorzkiego smaku i dziwił się, że inni mogą je pijać. Dlatego udając obrzydzenie, jak stary hulaka, odymając dolną wargę, powiedział nieufnie:
— Macie zapewne jakąś lurę?
— Co też pan mówi, lalusiu! Najbardziej dystyngowani panowie chwalą... Z win słodkich — Kagor, Cerkiewne, Tenerita, z francuskich zaś Lafitte, można również portwein. Lafitte z limonjadą dziewczęta wprost uwielbiają.
— A co kosztuje?
— Nie drogo. Jak przyjęto wszędzie w porządnych zakładach: butelka Lifitta pięć rubli, cztery butelki limonjady po pół rubla — dwa ruble, a razem tylko siedm...
— Ach Zosiu — obojętnie przerwała jej Gienia, — wstyd krzywdzić chłopaków. Dość będzie pięć rubli. Widzisz, że to ludzie przyzwoici, a nie jacyś tam...
Ale Gładyszew spąsowiał i z lekceważącą miną rzucił na stół banknot dziesięciorublowy.
— Niema o czem dysputować. Dobrze, proszę przynieść.
— Przy sposobności wezmę już pieniądze i za wizytę. Jak życzycie sobie, młodzi panowie: — na chwilę, czy też na całą noc? Znacie sami taksę: na chwilę — po dwa ruble, na noc po pięć.
— Dobrze, dobrze. Na chwilę, — przerwała z oburzeniem Gienia. — Możesz zaufać!
Przyniesiono wino. Tamara oprócz tego wycyganiła dla siebie ciastka. Gienia poprosiła o pozwolenie zawołania Białej Mańki. Sama Gienia nie piła, nie wstawała z łóżka ii przez cały czas otulała się szarą orenburską chustką, chociaż w pokoju było gorąco. Uporczywie wpatrywała się w piękną, opaloną, już taką męską twarz Gładyszewa.
— Co ci jest, koteczko? — zapytał Gładyszew siadając przy niej na łóżku i głaszcząc jej rękę.
— Nic nadzwyczajnego... Głowa mię cokolwiek boli, uderzyłam się.
— Ach, nie zwracaj na to uwagi.
— Jak tylko cię ujrzałam, zaraz mi ulżyło. Dlaczego tak dawno nie byłeś u nas?
— Żadną miarą nie mogłem się wydostać — obóz. Wiesz sama... Zdarzało nam się robić po dwadzieścia wiorst w ciągu dnia. Przesz cały dzień musztra i musztra, połowa, w szeregach, służba garnizonowa — ze wszystkiemi dodatkami. Czasem tak się umęczysz, że nóg własnych nie czujesz. Byliśmy również na manewrach... wcale nie słodkie.
— Ach biedny! — załamała ręce Biała Manka. I za co was, aniołków takich, dręczą? Gdybym miała takiego brata, jak pan, lub syna, serce oblewało by mi się krwią. Za Twoje zdrowie, kadeciku!
Stuknęli się szklankami. Gienia wciąż uważnie obserwowała Gładyszewa.
— A ty, Gieniu? — zapytał, podając jej szklankę.
— Nie chce mi się, — odparła leniwie, — ale jednakże panienki, napiłyście się winka, nagadałyście się — czas i na was.
— Może pozostaniesz u mnie przez całą noc? — zapytała Gładyszewa, gdy wszyscy wyszli. — Nie obawiaj się. Jeżeli nie starczy ci pieniędzy, dopłacę za ciebie. Widzisz, jakiś ty ładny, dziewczyna dla ciebie nawet pieniędzy nie żałuje, — zaśmiała się Gienia.
Gładyszew spojrzał na nią i nawet jego niewprawne ucho uderzył ton słów Gieni, niby smutny, niby pieszczotliwy, niby drwiący.
— Nie duszko, ja z przyjemnością chciałbym i sam pozostać, ale żadną miarą nie mogę: przyrzekłem być w domu o godzinie dziesiątej.
— Nic to kochanie, poczekają. Jesteś już całkiem dorosłym mężczyzną. Czyż naprawdę musisz słuchać kogokolwiek?... A zresztą, jak chcesz. Może zgasić zupełnie lampę, czy też i tak dobrze? Jak wolisz, z brzegu czy od ściany?
— Jest to obojętne, — odpowiedział drgającym głosem i objąwszy ręką gorące, suche ciało Gieni, nachylił usta do jej twarzy. Gienia zlekka odsunęła go.
— Poczekaj, pocierp, gołąbku, — zdążysz jeszcze nacałować się. Poleż chwileczkę... ot tak... cicho, spokojnie... nie ruszaj się.
Słowa te, namiętne i rozkazujące działały na Gładyszewa jak hypnoza. Usłuchał ją i położył się na wznak, podłożywszy ręce pod głowę. Ona zaś podniosła się cokolwiek, oparła się na łokciu i położywszy głowę na zgiętej ręce, milcząc, w pół mroku, wpatrywała się w niego. Ciemna, opalona twarz i górna część szyi ostrą linją odcinały się od białości ramion.
Gładyszew zamknął oczy na chwilę. Zdawało mu się, że odczuwa na sobie, na twarzy, na całem ciele ten wytężony — uporczywy wzrok, który jakby dotykał jego skóry i łaskotał ją jak delikatne dotknięcie grzebienia, który przedtem potarto o sukno, — odczucie subtelnej, nieważkiej, żywej materji.
Otworzył oczy i zobaczył całkiem blisko przy sobie wielkie, ciemne, niesamowite oczy kobiety, która wydała mu się teraz całkiem nieznajomą.
— Dlaczego patrzysz tak, Gieniu? — zapytał cicho. — O czem myślisz?
— Kochany mój chłopczyku!... Nazywasz się Kola. Nieprawdaż?
— Tak.
— Nie gniewaj się na mnie, spełnij proszę jeden mój kaprys: Zamknij znowu oczy... nie, jeszcze szczelniej... Chcę wzmocnić światło i popatrzeć na ciebie dobrze. Ot tak... Gdybyś wiedział, jak jesteś piękny obecnie... teraz... w tej chwili. Potem zgrubiejesz i cuchnąć będziesz kozłem, a dziś pachniesz futrem i mlekiem... i trochę jakimś dzikim kwiatkiem. Zamknij oczy!
Wzmocniła światło, powróciła na swoje miejsce i siadła w swej ulubionej pozie, po turecku. Milczeli oboje. Słychać był, o jak daleko, za kilku pokojami brzęczał rozstrojony fortepian, dolatywał czyjś wibrujący śmiech, a z drugiej strony — piosenka i szybka wesoła rozmowa. Słowa nie można było rozróżnić. Gdzieś na ulicy turkotała dorożka.
— „I oto zaraz nabawię go choroby, jak tylu innych, — pomyślała Gienia, ślizgając się przenikliwym wzrokiem po jego postaci. — Dlaczego tak mi go żal? Czy dlatego, że taki ładny? Nie. Nie doznawałam nigdy takiego uczucia. A może dlatego, że taki dzieciak? Przecież przed rokiem wkładałam mu do kieszeni jabłka, gdy odchodził odemnie w nocy. Dlaczego nie powiedziałam mu tego, co mogę i śmiem powiedzieć teraz? Wszak nie uwierzyłby mi. Rozgniewałby się. Poszedłby do innej! Przecież wcześniej, czy później każdego mężczyznę oczekuje taki los... A to, że kupował mię za pieniądze, — czyż to do przebaczenia? A może postępował tak, jak oni wszyscy, na oślep?“...
— Kola! — rzekła cicho, — otwórz oczy.
Usłuchał, otworzył oczy, obrócił się do niej, objął ręką jej szyję, przyciągnął do siebie i chciał pocałować. Ona znów delikatnie, ale stanowczo odsunęła go.
— Nie, poczekaj, poczekaj, — wysłuchaj mię... jeszcze chwilkę. Powiedz mi chłopczyku, po co chodzisz tu nas, — do kobiet?
Kola roześmiał się cicho i chrypliwie.
— Jakaś ty naiwna! No, po co chodzą wszyscy? Czyż nie jestem również mężczyzną? Przecież, zdaje się, jestem w takim wieku, gdy u każdego mężczyzny dojrzewa... no pewna potrzeba... kobiety.
— Potrzeba? Tylko potrzeba? Więc tak, jak naprzykład tego naczynia, które stoi u mnie pod łóżkiem?
— Nie, cóż znowu? — dobrotliwie śmiejąc się zaoponował Kola. — Podobasz mi się... od pierwszego razu... jeżeli chcesz, nawet... troszkę zakochany jestem w tobie... przynajmniej z żadną inną nie pozostawałem.
— No dobrze! A wówczas, po raz pierwszy, czyż naprawię potrzeba?
— Nie, prawdę mówiąc, nie była to potrzeba, ale taka jakaś niewyraźna tęsknota. Koledzy namówili... Wielu wcześniej odemnie przychodziło tu. Więc i ja...
— I nie wstydziłeś się?
Koła się zażenował: całe to badanie było mu nieprzyjemne i uciążliwe. Odczuwał, że nie jest to zwykła, pusta, bezcelowa rozmowa w łóżku, znana mu tak dobrze, z jego niewielkiego doświadczenia, lecz coś innego, ważniejszego.
— Przypuśćmy... że nie tyle wstydziłem się... ile bądź co bądź było mi nie swojo. Napiłem się wówczas dla odwagi.
Gienia położyła się znowu na bok, oparła się łokciem i znowu spoglądała na niego z bliska i uważnie.
— A powiedz mi duszko, zapytała tak cicho, że kadet zaledwie dosłyszał jej słowa, — powiedz jeszcze jedno: a to żeś płacił pieniądze, te paskudne dwa ruble, — rozumiesz? — Płacił za miłość, za to czy nie wstydziłeś się płacić za to? nigdy?
— Ach mój Boże! Jakie dziwne pytania zadajesz mi dzisiaj! Przecież wszyscy płacą pieniądze! Jeśli nie ja, to ktoś inny zapłaciłby ci, — czyż to nie wszystko jedno?
— A czy kochałeś kogokolwiek, Kola? Przyznaj się! No chociaż nie tak, jak należy, lecz tak... w duszy?... Czyś asystował komu? Przynosiłeś kwiaty jakiejś... pod rączkę spacerowałeś przy księżycu? Przecież to było?
— No tak, — powiedział Kola poważnym basem. Popełnia się różne głupstwa! Rzecz zrozumiała...
— Kuzyneczka jakaś... panienka dobrze wychowana... instytutka... gimnazjalistka... Przecież było?
— No oczywiście — zdarza się każdemu.
— A przecież nie dotknąłbyś jej? Oszczędziłbyś? No, a gdyby ci powiedziała: bierz mię, lecz daj mi dwa ruble, — co byś jej powiedział?
— Nie rozumię cię Gieniu! — rozgniewał się Gładyszew. — Po co pozujesz! Co za komedję odgrywasz? Dalibóg, zaraz ubiorę się i odejdę.
— Zaczekaj, zaczekaj, Kola! Jeszcze, jeszcze jedno, ostatnie, bezwzględnie ostatnie pytanie.
— A niech cię! — mruknął z niezadowoleniem Kola.
— A czyś nigdy nie mógł sobie wyobrazić... no przedstaw sobie teraz, choć na chwilę... że rodzina twoja nagle zubożała, zbankrutowała. Zmuszony jesteś zarabiać na chleb przepisywaniem, lub powiedzmy jakimś rzemiosłem, a siostrze twej powinęła się noga, jak nam wszystkiem..., tak, tak, twojej rodzonej siostrze... uwiódłby ją jakiś bałwan i poszłaby z rąk do rąk... co byś wówczas na to powiedział?
— Głupstwo!... Nie może być!... — ostro przerwał jej Kola. — Ale jednakże, dosyć, — odchodzę!
— Idź, z łaski swojej! Przy lustrze w pudełku od czekolady leżą twoje dziesięć rubli, weź je sobie. Mnie one nie będą już potrzebne. Kup za nie dla mamy puderniczkę szyldkretową w złotej oprawie, lub jeżeli masz małą siostrę, kup dla niej ładną lalkę. Powiedz, że to jest pamiątka od jednej zmarłej dziewki. Idź sobie smarkaczu!
Kola nachmurzony, zły, jednym ruchem zgrabnego ciała zeskoczył z łóżka, nie dotykając niemal Gieni. Stał teraz na dywanie przy łóżku w całej wspaniałości swego kwitnącego młodzieńczego ciała.
— Kola! zawołała nań cicho, stanowczo, ale łagodnie, Gienia. — Koluś!
Obrócił się na jej wołanie, westchnął krótko, niby jęknął, nigdy jeszcze nie napotkał, nawet na obrazach tak pięknego wyrazu czułości, smutku i kobiecego milczącego wyrzutu, jak teraz ujrzał w oczach Gieni, napełnionych łzami. Przysiadł na krawędzi łóżka i porywczo objął ją ramieniem.
— Nie kłóćmy się Gieniu, powiedział czule.
I ona zarzuciła mu ręce na szyję, a głowę przytuliła do jego piersi. Trwali tak oboje przez chwilę.
Kola, nagle głucho zapytała Gienia — czy nigdy nie obawiałeś się choroby?
Kola drgnął. Jakiś zimny, wstrętny lęk począł pełzać w jego duszy.
Odpowiedział nie odrazu.
— Oczywiście, to było by straszne... straszne, uchowaj Boże! Ale przecież ja tylko do ciebie jednej przychodzę, tylko do ciebie! Napewno powiedziałabyś mi.
— Tak, powiedziałabym, — wyrzekła w zamyśleniu. I natychmiast dodała szybko, świadomie, niby ważąc znaczenie swych słów: Tak oczywiście, powiedziałabym! A słyszałeś kiedykolwiek, co to za choroba, która nazywa się — syfilis?
— Oczywiście, słyszałem... Nos się zapada...
— Nie Kola, nie tylko nos! Człowiek jest wówczas cały chory: choremi są wówczas kości, żyły, mózg... Powiadają niektórzy lekarze, takie głupstwa, jakoby z choroby tej można się wyleczyc. Brednie! Nie wyleczysz się nigdy. Gnije człowiek lata całe. Każdej chwili może być sparaliżowanym, żyje nie człowiek, lecz jakaś połowa człowieka. Pół człowiek — pół trup. Większość z nich dostaje obłędu. I każdy rozumie... każdy człowiek, każdy taki chory rozumie, że jeśli je, pije, całuje się, nawet gdy oddycha, nie może być pewnym, czy w tej chwili nie zaraża kogoś z otaczających, najbliższych sobie — siostrę, żonę, syna... Dzieci ich to niedonoszone potworki, suchotnicy, idjoci. Oto, Kola, czem jest ta choroba, a teraz, Gienia wyprostowała się szybko, mocno schwyciła Kolę za ramię obróciła go twarzą do siebie, tak że został niemal oślepiony błyskiem jej smutnych, ponurych niezwykłych oczu, — a teraz Kola, powiem ci, że już przeszło miesiąc temu dotknęło mię to paskudztwo. Dlatego właśnie nie pozwoliłam ci się całować.
— Żartujesz! Drwisz ze mnie Gieniu! mruczał zły, wystraszony i zdezorjentowany Gładyszew.
— Żartuję? chodź tu!
Zmusiła go do powstania na nogi, zapaliła świecę i powiedziała:
— Teraz patrz uważnie na to, co ci pokażę...
Szeroko otworzyła usta i umieściła świecę tak, by oświetlała jej gardło. Kola spojrzał i cofnął się.
— Widzisz te białe plamy? To syfilis, Kola! Rozumiesz? Syfilis w najokropniejszym i najcięższym stadjum. Teraz ubieraj się i dziękuj Bogu.
W milczeniu, nie oglądając się na Gienię, zaczął ubierać się pospiesznie, nie trafiając nogami w ubranie. Trzęsły mu się ręce, dolna szczęka tak mu biegała, że zaczął dzwonić zębami, Gienia zaś mówiła z pochyloną głową:
— Słuchaj, Kola, masz szczęście, żeś trafił na uczciwą kobietę, inna nie oszczędziła by cię. Czy słyszysz? My, których pozbawiacie niewinności i potem wypędzacie z domu, a następnie płacicie nam dwa ruble za wizytę, — ustawicznie — czy to rozumiesz? — nienawidzimy was i nigdy nie szczędzimy.
Do połowy ubrany Kola przerwał tualetę, u — siadł na łóżku przy Gieni i zakrywszy twarz dłońmi, wypłakał się szczerze, zupełnie jak dziecko.
— Boże, Boże, — szeptał, — przecież to prawda! Jakaż to podłość! I u nas w domu tak było: była pokojówka Hanka... zwano ją również signorita Anita... ładniutka... i żył z nią brat... mój starszy brat... oficer... i gdy on odjechał, ona zaszła w ciążę i matka wypędziła ją... no tak, — wyrzuciła z domu, jak ścierkę... gdzie ona teraz? I ojciec... ojciec... On również z pok... pokojówką.
I półnaga Gienia, owa Gienia bezbożna, wymyślająca. awanturnica nagle wstała z łóżka, stanęła przed kadetem i powoli, niemal uroczyście przeżegnała go.
— Niech cię Bóg zachowa, mój chłopcze! powiedziała z wyrazem głębokiej serdeczności i wdzięczności.
I niezwłocznie pobiegła do drzwi, otworzyła je i zawołała.
— Gospodyni!
Na jej wołanie weszła Zosia! — Proszę gospodyni — rzekła Gienia — proszę pójść dowiedzieć się, z łaski swej, która z nich jest wolna — Tamara, czy Biała Mańka i wolną proszę tu przysłać.
Kola coś zamruczał, ale Gienia go nie słuchała.
— Ale prędzej gosposiu, z łaski swojej.
— Zaraz, zaraz, panienko.
— Po co, po co to robisz. Gieniu? — zapytał ze smutkiem Gładyszew. No i po co? Czyż chcesz im to opowiadać?
— Zaczekaj, to nie twoja rzecz... zaczekaj, nie uczynię nic takiego, co by ci sprawiło przykrość.
Po chwili weszła Biała Mańka, w swej brązowej, gładkiej, rozmyślnie skromnej i celowo obcisłej sukni gimnazjalistki.
— Wołałaś mię Gieniu? Czyście się pokłócili?
— Nie, nie kłóciliśmy się, Maniusiu, boli mię bardzo głowa, — odpowiedziała spokojnie Gienia, i przeto mój kotek znajduje, że jestem za zimna. Bądź przyjaciółką Maniusiu, pozostań z nim, zastąp mnie.
Dość Gieniu, przestań, kochanie! — tonem szczerego cierpienia odpowiedział Kola. — Wszystko, wszystko zrozumiałem, nie trzeba teraz... Nie dobijaj mię!
— Nie rozumiem nic co się stało, — dziwiła się lekkomyślna Mańka. Może poczęstujecie czemkolwiek biedną dziewczynkę?
— No idź sobie! — łagodnie odesłała ją Gienia. Zaraz przyjdę. Żartowaliśmy.
Już ubrani, długo, długo stali w otwartych drzwiach, pomiędzy korytarzem, a sypialnią i bez słów smutnie patrzyli na siebie. I Kola nie rozumiał dokładnie, ale czuł, że w tej chwili w jego duszy dokonywa się jeden z tych wielkich przełomów które decydująco odbijają się na całem życiu.
Potem mocno uścisnął rękę Gieni i rzekł:
— Przebacz! Czy mi przebaczysz Gieniu? Przebaczysz?
— Tak mój chłopczyku! Tak mój luby! Tak, tak...
I czule, po macierzyńsku pogładziła jego krótko ostrzyżoną głowę i zlekka popchnęła go na korytarz.
— A teraz dokąd? zapytała przez wpół otwarte drzwi!
— Zabiorę zaraz kolegę i do domu.
— Jak chcesz! Bądź zdrów, mój drogi!
— Przebacz mi! Przebacz! raz jeszcze powtórzył Kola, wyciągając do niej ręce.
— Już ci powiedziałam, mój dobry chłopcze!... I ty mi przebacz, nie zobaczymy się już!
I zamknąwszy drzwi pozostała sama.
W korytarzu Gładyszew stanął niezdecydowanie, gdyż nie wiedział jak odnaleźć pokój, do którego udał się Pietrow z Tamarą. Ale dopomogła mu w tem gospodyni Zosia, która przebiegła obok niego bardzo szybko, z zakłopotaną i zaniepokojoną miną.
— Ach nie mam czasu myśleć o tem, — odburknęła na pytanie Gładyszewa, trzecie drzwi na lewo.
Kola podszedł do wskazanych drzwi i zapukał. W pokoju słychać było szamotanie się i szept. Zapukał jeszcze raz.
— Kierkowiusie, otwórz! To ja — Soliterow.
Wśród kadetów, udających się na tego rodzaju wycieczki, istniał zwyczaj nazywania się wzajemnie zmyślonemi nazwiskami. Była to nie tyle konspiracja, lub wybieg dla omylenia czujności zwierzchników, lub obawa skompromitowania się, wobec przypadkowo spotkanego znajomego swej rodziny, ile swego rodzaju zabawa, w tajemniczość i maskaradę, gra, sięgająca swym rodowodem tych jeszcze czasów, gdy młodzież zachwycała się Gustawem Aimardem, Mayne Reidem i agentem policyjnym Lecoquiem.
— Nie można! — odezwał się z za drzwi głos Tamary. Nie można tu wchodzić, jesteśmy zajęci.
Ale prawie jednocześnie odezwał się basowy głos Pietrowa:
— Gadanie! Kłamie ona. Chodź. Można!
Kola otworzył drzwi.
Pietrow siedział na krześle ubrany, ale cały ponsowy, surowy, z nadętemi po dziecinnemu wargami, spuszczonemi oczyma.
— Także kolegę przyprowadził pan — niema co mówić! — zaczęła Tamara drwiąco i gniewnie. — Sądziłam, że jest to rzeczywiście mężczyzna, a okazało się — dziewczątko jakieś! Proszę, z łaski swojej, szkoda mu jego niewinności. Także skarb znalazł! A bierz z powrotem, bierz twe dwa ruble! — zakrzyczała nagle na Piętrowa i rzuciła na stół dwie monety. — Wszystko jedno, oddasz je jakiejś pokojówce. Albo zachowaj je sobie na rękawiczki. Suśle!
— Poco wymyślać, mruczał Pietrow, nie podnosząc oczu. — Przecież ja nie wymyślam. Dlaczego pani pierwsza zaczyna? Mam zupełnie prawo postępować tak, jak chcę. Spędziłem z panią czas, więc proszę wziąć pieniądze. Przemocą zaś nie chcę. I z twej strony Gładyszew... to jest Soliterow, to wcale nie ładnie. Myślałem, że ona jest porządną dziewczyną, a ona pcha się do całusów i licho wie co robi...
Tamara, pomimo, że była zła, — roześmiała się.
— Ach ty głuptasie, głuptasie! No nie gniewaj się — wezmę twe pieniądze. Tylko pamiętaj, jeszcze dziś wieczorem pożałujesz, będziesz płakać. No nie gniewaj się aniele, pogodzimy się. Podaj mi rękę, jak ja tobie.
— Chodźmy Kierkowiusie, — powiedział Gładyszew. — Do widzenia się Tamaro!
Tamara schowała pieniądze według zwyczaju wszystkich prostytutek w pończochę i poszła odprowadzić chłopców.
Już wówczas, gdy szedł korytarzem, Gładyszewa uderzyło dziwne, milczące, naprężone krzątanie się na sali, odgłosy kroków i jakieś przygłuszone szybkie rozmowy.
W pobliżu tego miejsca, gdzie niedawno siedzieli oni przed obrazem, zebrali się wszyscy mieszkańcy domu Anny Markówny i kilka obcych osób, wszyscy stali zwartym kołem nachyleni ku podłodze. Kola z ciekawością podszedł i przecisnąwszy się nieco, spojrzał między głowami na podłodze leżał bokiem, skurczywszy się jakoś nienaturalnie — Wańka-Wstańka. Twarz miał granatową, prawie czarną. Nie ruszał się i leżał dziwnie maleńki, skurczony ze zgiętemi nogami. Jedną rękę miał podłożoną pod pierś, drugą odrzuconą w tył.
— Co mu jest? spytał wystraszony Gładyszew.
Odpowiedziała mu Niurka, mówiąc szybkim urywanym szeptem:
— Wańka-Wstańka przed chwilą tu przyszedł. Oddał Mańce cukierki, a potem zadawał nam zagadki ormiańskie... w tem zaśmiał się i zakaszlał, zaczął chylić się na bok, a potem runął na ziemię i nie rusza się... Posłali po policję... Boże, nieszczęście takie. Okropnie boję się nieboszczyków.
— Zaczekaj! — powstrzymał ją Gładyszew. Trzeba dotknąć czoła, może jeszcze żyje...
Posunął się naprzód, ale palce Symeona, schwyciły go, jak żelazne kleszcze, powyżej łokcia i odciągnęły w tył.
— Niema co oglądać — surowo rzekł Symeon, — idźcie sobie, panicze precz ztąd! Tu nie dla was miejsce! przyjdzie policja powoła na świadków, a wtedy was ze szlacheckiego zakładu kysz, do licha ciężkiego! Idźcie lepiej póki czas!
Odprowadził ich do przedpokoju, wetknął im do rąk płaszcze i dodał jeszcze surowiej:
— No, a teraz hajda, w nogi... Żywo! Żeby mi siadu waszego nie było! A jeżeli jeszcze kiedyś przyjdziecie, wcale was nie wpuszszę. Także mądrale! Dali staremu psu na wódkę. Więc zdechł.
— A ty nie tak ostro! — zaindyczył się Gładyszew.
— Co nie ostro?... krzyknął wściekle Symeon, i jego czarne, pozbawione brwi i rzęsów oczy stały się tak straszne, że kadeci cofnęli się. Tak cię zamaluję po pysku, że papy i mamy nie potrafisz zawołać. No marsz! Inaczej dam po karku.
Chłopcy zeszli ze schodów.
Jednocześnie szli na górę dwaj mężczyźni, w sukiennych czapkach, na bakier, w rozpiętych kurtkach, jeden w błękitnej, drugi w czerwonej koszuli — najwidoczniej koledzy Symeona po fachu.
— Co? — wesoło krzyknął jeden z nich, zwracając się do Symeona, — szlag trafił Wańkę-Wstańkę?
— A pewnie wyciągnął kopyta — odparł Symeon. Trzeba tymczasem, chłopcy, wyrzucić go na ulicę, inaczej zaczną się „duchy“ czepiać. Bierz ich licho, niech myślą, że upił się i zdechł na ulicy.
— A tyś go... czasem nie tego, nie przytłukłeś?
— Ależ, za głupstwo! Nie było za co. Nieszkodliwy był człowiek. Zupełnie jak jagnię. Tak już widocznie przyszła jego godzina.
— I znalazł że miejsce gdzie umierać. Nic gorszego nie mógł wymyślić — powiedział właściciel — czerwonej koszuli.
— To rzeczywiście prawda, — potwierdził drugi, — żył grzesznie i umarł śmiesznie. No chodźmy, czy co, kolego!
Kadeci zmykali, co siły w nogach. Teraz, w ciemnościach figura skurczonego na podłodze Wańki-Wstańki z jego granatową twarzą wydawała się im tak okropną, jak okropnymi wydają się, zwłaszcza we wczesnej młodości nieboszczyki, zwłaszcza gdy wspomina ich się nocą.

XV.

Doktór Klimenko — lekarz miejski przygotował w sali Anny Markówny wszystko niezbędne przy przeprowadzeniu zwykłych oględzin lekarskich: rozczyn sublimatu, wazelinę i inne rzeczy, i wszystko to umieścił na osobnym maleńkim stoliku: Tuż leżały i białe książeczki dziewcząt, zastępujące im paszporty i ogólna lista alfabetyczna. Dziewczęta ubrane tylko w nocne koszule, pończochy i pantofelki stały i siedziały w oddaleniu. Bliżej stołu stała tylko właścicielka zakładu — Anna Markówna, a cokolwiek z tyłu za nią Emma Edwardówna i Zosia.
Doktór stary, zaniedbany, brudnawy, z wyglądem na wszystko obojętnego człowieka, nałożył krzywo binokle, spojrzał na listę i zawołał:
— Aleksandra Budzińska!...
Wyszła nachmurzona, maleńka, z zadartym nosem Nina, zachowując gniewny wyraz twarzy i sapiąc ze wstydu i w poczuciu swej własnej niezgrabności, z wysiłkiem weszła na stół. Doktor mrużąc oczy i spozierając przez binokle, spadające mu co chwila, dokonał oględzin.
— Idź, zdrowa.
I na odwrotnej stronie książeczki odnotował: „28 sierpnia. Zdrowa“ i postawił kulasa. Nie skończywszy jeszcze pisania zawołał.
— Woszczenkówna Irena.
Teraz była kolej na Lubkę. W ciągu ubiegłych sześciu tygodni swej względnej wolności, zdążyła już odzwyczaić się od powtarzających się co tydzień oględzin i gdy lekarz odsunął jej na piersiach koszulę zarumieniła się tak, jak rumienią się tylko bardzo wstydliwe kobiety.
Po niej przyszła kolej na Zoję, potem Mańkę Białą następnie Tamarę i Niurkę, którą Klimenko uznał za chorą i kazał odesłać do szpitala.
Doktór dokonywał oględzin z zadziwiającą szybkością. Już od dwudziestu przeszło lat musiał co tydzień, w sobotę oglądać kilkaset dziewcząt i wyrobił sobie tę fachową zręczność, spokojne i niedbałe ruchy, które tak często zauważyć można u artystów cyrkowych, u robotników przenoszących i opakowujących meble i u innych zawodowców. A dokonywał swych manipulacji z takim samym spokojem, z jakim hurtownik, lub weterynarz ogląda bydło.
Czy myślał on kiedykolwiek o tem, że ma przed sobą żywych ludzi, lub, że jest ostatniem i najważniejszem ogniwem tego łańcucha, który nazywa się ulegalizowaną prostytucją?
Napewno nie! Jeżeli doświadczał czegoś podobnego, to tylko prawdopodobnie w początkach swej praktyki. Obecnie miał przed sobą tylko gołe brzuchy, gołe plecy i otwarte gardła. Nie poznałby na ulicy, ani jednego egzemplarza z pośród tego całego sobotniego stada. Najważniejszą rzeczą było skończyć jaknajprędzej oględziny w jednym zakładzie, ażeby potem przejść do drugiego trzeciego, dziesiątego.
— Zuzanna Rajcynówna! — wykrzyknął wreszcie doktór.
Nikt nie podszedł do stołu.
Wszystkie lokatorki domu spojrzały jedna na drugą i zaczęły szeptać:
— Gienia... gdzie jest Gienia?...
Ale nie było jej wśród dziewcząt.
Tylko Tamara, przed chwilą puszczona przez doktora, wysunęła się nieco naprzód i powiedziała:
— Niema jej. Nie zdążyła jeszcze przygotować się. Proszę wybaczyć panie doktorze. Zaraz pójdę, zawołam ją.
Wybiegła na korytarz i długo nie wracała.
W ślad za nią poszły najpierw Emma Edwardowna, potem Zosia, kilka dziewczyn i nawet sama Anna Markówna.
— Pfuj! Co za bezczelność! mówiła na korytarzu wspaniała Emma Edwardówna, robiąc oburzoną minę. — A wiecznie ta Gienia! Stale ta Gienia! Zdaje mi się, że cierpliwość moja już pękła.
Ale Gieni nigdzie nie było, — ani w jej pokoju, ani w pokoju Tamary. Zaglądano do innych pokojów, do wszystkich kątów. Nigdzie jej nie znaleziono.
— Trzeba zobaczyć w klozecie... Może tam? domyśliła się Zoja.
Lecz przybytek ten zamknięty był od wewnątrz na zasuwkę. Emma Edwardówna zastukała we drzwi pięścią.
— Gieniu, a wychodźże wreszcie! Co to za koncepty?
I podnosząc głos, krzyknęła niecierpliwie z groźbą:
— Słyszysz ty Świnio?... Idź natychmiast — doktór czeka!
Nie było żadnej odpowiedzi.
Wszyscy spojrzeli na siebie z lękiem w oczach i z jednaką myślą w głowach.
— Sprowadźcie tu Symeona! wydała rozkaz Anna Markówna.
Zawołano Symeona... przyszedł jak zwykle zaspany. Z zakłopotanych twarzy dziewczyn i gospodyń wywnioskował, że zaszło jakieś nieporozumienie, które wymaga jego zawodowego okrucieństwa i siły. Gdy mu wytłumaczono o co chodzi, w milczeniu ujął swemi długiemi małpiemi rękami klamkę, oparł się nogami o ścianę i pociągnął.
Klamka pozostała mu w rękach, a on sam odskakując w tył, omal nie runął na podłogę.
— A to choroba! — zawarczał głucho. — Dajcie mi nóż stołowy.
Przez szczelinę przy drzwiach namacał nożem zasówkę, obstrugał nieco ostrzem brzegi szczeliny i rozszerzył ją tak, że mógł wsunąć wreszcie koniec noża i zaczął po troszku odsuwać zasówkę. Wszyscy śledzili ruchy jego rąk, nie ruszając się i prawie nie oddychając. Słychać było tylko zgrzyt metalu o metal.
Wreszcie Symeon otworzył drzwi.
Gienia wisiała pośrodku ustępu na sznurku od gorsetu, przymocowanym do haka od lampy. Ciało jej już zastygłe kołysało się, robiąc maleńkie zaledwie dostrzegalne obroty na lewo i na prawo. Twarz miała granatową, koniec języka wysuwał się z pomiędzy zaciśniętych i obnażonych zębów; zdjęta lampa leżała na ziemi.
Ktoś wrzasnął histerycznie i wszystkie dziewczęta, jak wystraszona trzoda, popychając jedna drugą w wąskim korytarzu, zawodząc i dusząc się w histerycznym płaczu, rzuciły się do ucieczki.
Na wrzaski przyszedł doktór. Ujrzawszy, co się stało, nie zdziwił się i nie zaniepokoił: w ciągu swej praktyki lekarza miejskiego napatrzył się na takie rzeczy, nic więc dziwnego, że nie robiły na nim wrażenia. Rozkazał Symeonowi podnieść nieco do góry trupa Gieni i sam stanąwszy na siedzeniu przeciął sznurek. Pro forma tylko kazał zanieść Gienię do jej pokoju i próbował przy pomocy Symeona zastosować sztuczne oddychanie, ale po pięciu minutach machnął ręką, poprawił swe skrzywione na nosie binokle i rzekł:
— Zawołajcie policję, by sporządziła protokół.
Znowu przyszedł Kierbesz, znowu długo szeptał z gospodynią w jej maleńkim gabineciku i znowu zaszeleściła mu w kieszeni nowiuteńka storublówka.
Protokół spisano w ciągu pięciu minut, i Gienię półnagą, tak jak się powiesiła, odwieziono na wynajętym wozie, przykrytą rogożami do prosektorium.
Emma Edwardówna pierwsza znalazła kartkę, którą Gienia pozostawiła u siebie na stoliku. Na kartce wyrwanej z książeczki rozrachunkowej, ołówkiem, naiwnem okrągłem dziecinnem pismem, które pozwalało jednak wnioskować, że ręce samobójczyni nie drżały w chwilach ostatnich, było napisane:
„O śmierć moją proszę nikogo nie oskarżać. Umieram dla tego, że zaraziłam się i dlatego również, że wszyscy ludzie są łajdakami, i że życie jest mi wstrętne. Jak podzielić moje rzeczy: wie o tem Tamara. Powiedziałam jej dokładnie“.
Emma Edwardówna zwróciła się do Tamary, która znajdowała się tu w liczbie innych dziewcząt i z oczyma pełnemi zimnej nienawiści zasyczała:
— Więc wiedziałaś, podła, co ona zamierzała zrobić?... Wiedziałaś gadzino? Wiedziałaś i nie powiedziałaś?...
Już się zamierzyła, by wedle swego zwyczaju okrutnie i miarowo uderzyć Tamarę, ale nagle wstrzymała się w ruchu, z otwartemi ustami i szeroko rozwartemi oczyma. Jak gdyby po raz pierwszy zobaczyła Tamarę, która patrzyła na nią twardym, gniewnym, niewysłowienie pogardliwym wzrokiem i podniosła powoli z dołu i wreszcie zbliżyła do twarzy gospodyni błyszczący, biały metalowy przedmiot.

XVI.

Tegoż samego dnia wieczorem, w domu Anny Markówny zaszedł bardzo doniosły wypadek: cała instytucja — z placem i domem, z żywym i martwym inwentarzem — przeszła w ręce Emmy Edwardówny.
Oddawna już przebąkiwano o tem w zakładzie, ale gdy pogłoski te, tak niespodziewanie, natychmiast po śmierci Gieni, stały się faktem, dziewczęta długo nie mogły ochłonąć ze zdziwienia i przestrachu. Dobrze znały, doświadczywszy na sobie władzy tej niemki, jej okrutny, bezlitosny pedantyzm jej miernotę i zarozumiałość. Pozatem dla nikogo nie było tajemnicą, że z piętnastu tysięcy, które Emma Edwardówna wypłaciła poprzedniej właścicielce w poczet należności za firmę i za majątek, trzecia część należała do Kierbesza, który oddawna już utrzymywał z otyłą gospodynią na poły przyjacielskie, na poły handlowe stosunki. Od związku dwojga takich ludzi, bezwstydnych, bezlitosnych i chciwych, dziewczęta mogły spodziewać się dla siebie tylko wszelkich możliwych przykrości.
Anna Markówna sprzedała swój dom tanio nie tylko dla tego, że Kierbesz, który gdyby nawet nie wiedział o kilku jej ciemnych sprawkach, mógł jednakże w każdej chwili podstawić jej nogę i połknąć ją całkowicie. Pozorów i powodów do czegoś można było znaleźć choćby setkę codziennie, niektóre zaś z nich groziłyby nie tylko zamknięciem zakładu, ale nawet i rozprawą sądową.
Ale, maskując się, jęcząc i wzdychając, narzekając na swe sieroctwo i ubóstwo, Anna Markówna była zadowolona z tej tranzakcji. A trzeba dodać, że oddawna już czuła zbliżenie się niemocy starczej, ze wszystkiemi jej chorobami i żywiła pragnienie zupełnego, niczem nie zmąconego dobroczynnego spokoju. Wszystko, o czem nie śmiała nawet marzyć we wczesnej młodości, gdy była zwykłą prostytutką, — wszystko przyszło do niej samo, jedno po drugiem: Starość spokojna, dom zaopatrzony we wszystko, przy jednej z wygodnych, cichych ulic, prawie w centrum miasta, ubóstwiana córka — Berta, która dziś — jutro ma wyjść za mąż za szanowanego powszechnie człowieka, kamienicznika i radnego miejskiego, zabezpieczona solidnym posagiem i zaopatrzona w piękną biżuterję. Teraz można już spokojnie, nie spiesząc się, ze smakiem, porządnie zjeść obiad i kolację, do czego Anna Markówna zawsze miała wielkie nabożeństwo, wypić po obiedzie dobrej, domowej nalewki, wieczorem zaś zagrać w preterka z szanownemi staremi paniami, które chociaż nigdy nie dawały do zrozumienia, że wiedzą o rzemiośle staruszki, ale w rzeczy samej były doskonale poinformowane i nie tylko nie potępiały jej procederu, ale nawet z szacunkiem traktowały te olbrzymie odsetki, które zarabiała operując swym kapitałem. A temi miłemi znajomemi, radością i osłodą cichej starości były: primo posiadaczka lombardu prywatnego, secundo właścicielka ruchliwego hotelu w okolicach dworca kolejowego, tertio — właścicielka niewielkiego, ale bardzo uczęszczanego, znanego doskonale wśród znaczniejszych złodziei, jubilerskiego magazynu i t. p. O nich, ze swej strony, mogłaby Anna Markówna opowiedzieć wiele ciemnych i nie pozostających w wielkiej zgodzie z kodeksem historji, ale w ich środowisku nie było we zwyczaju mówienie o źródłach pomyślności rodzinnej. — cenione były tylko spryt, odwaga, pomyślny koniec afery i przyzwoite zachowywanie się w towarzystwie.
Ale pozatem, Anna Markówna, osóbka o dość ograniczonem umyśle, niezbyt rozwinięta, posiadała jakieś zadziwiające wewnętrzne czucie, które w ciągu całego życia pozwalało jej skutecznie, ale instynktownie unikać nieprzyjemności i odnajdywać właściwe drogi. Więc i teraz po nagłej śmierci Wańki-Wstańki i popełnionego nazajutrz samobójstwa Gieni, swą nieświadomie — przenikliwą duszą odgadła, że los, do tej chwili opiekujący się jej domem, darzący powodzeniem i usuwający wszelkie rafy podwodne, obecnie zamierza obrócić się do niej plecami. I w porę się cofnęła.
Powiadają, że na krótko przed pożarem domu, lub przed zatonięciem okrętu, mądre, nerwowe szczury stadami wędrują na inne miejsca. I Anna Markównaą kierował ten sam szczurzy, zwierzęcy proroczy instynkt. I miała słuszność: natychmiast po zgonie Gieni nad domem dawniej Anny Markówny, obecnie Emmy Edwardówy, jakgdyby zawisło jakieś fatalne przekleństwo: zgony, nieszczęścia, awantury spadały na niego bezustannie, powtarzając się co raz częściej, jak krwawe wydarzenia w tragedjach szekspirowskich, to samo działo się, zresztą, i w innych domach na Jamskiej.
Jedną z pierwszych, w tydzień po likwidacji przedsiębiorstwa, umarła sama Anna Markówna. Zresztą zdarza się to często z ludźmi, pozbawionymi nagle zajęcia, do którego przywykli przez całe lata: tak umierają bohaterowie wojskowi, po otrzymaniu dymisji, — ludzie o żelaznem zdrowiu i nieugiętej woli, tak szybko schodzą ze sceny giełdziarze, udający się szczęśliwie w stan spoczynku. pozbawieni nagle fascynującego piękna ryzyka i hazardu, tak starzeją się rychło i trupieszeją i aktorzy po opuszczeniu sceny. Śmierć jej była zgonem sprawiedliwej. Pewnego wieczoru, przy preferansie poczuła się niedobrze, poprosiła zaczekanie na nią chwilkę i położyła się w sypialni na łóżku, po chwili westchnęła głęboko i przeniosła się do innego świata, ze spokojnym, starczym uśmiechem na ustach. Izaak Sawicz, jej wierny towarzysz na drodze życia, trochę zahukany, odgrywający zawsze drugorzędną, zależną rolę, — przeżył ją tylko o miesiąc.

Berta pozostała jedyną spadkobierczynią. Sprzedała korzystnie dom oraz plac położony gdzieś na krańcach miasta, wyszła, jak to było w projekcie, bardzo szczęśliwie za mąż i do tej chwili jest przekonaną, że ojciec jej był znanym kupcem zbożowym, wywożącym swój towar przez Odsesę i Noworosyjsk do Azji Mniejszej.

XVII.

Nazajutrz, w niedzielę, Tamara miała dużo kłopotu. Owładnęła nią mocna i stanowcza myśl pochowania nieboszczki przyjaciółki, wbrew wszelkim okolicznościom tak, jak grzebią najbliższych ludzi — po chrześcijańsku, z całą żałobną uroczystością rytuału pogrzebowego dla ludzi świeckich.
Należała ona do tych dziwacznych natur, które pod zewnętrznym, leniwym spokojem, obojętnem milczeniem i egoistycznem zamknięciem się w sobie, ukrywają wewnątrz niezwykłą energję, zawsze niby na wpół drzemiącą, starają się jak najmniej siebie zużywać, ale gotowe w każdej chwili do ożywienia się i parcia naprzód, nie licząc się z przeszkodami.
O godzinie dwunastej pojechała ona dorożką w dół do starego miasta, dojechała do wąskiej uliczki, wychodzącej na plac jarmarczny, i zatrzymała się przy dość brudnej herbaciarni, rozkazując dorożkarzowi zaczekać. W herbaciarni zapytała rudego, ostrzyżonego po chłopsku z natłuszczonym przedziałkiem na głowie chłopca, czy nie przychodził tu Sieńka-Foksal. Usłużny chłopak. który, wnioskując z jego wyszukanej, pełnej galanterji gotowości, oddawna znał Tamarę, odpowiedział, że „jeszcze nie“; on — Semen Ignatowicz — jeszcze tu nie był i prawdopodobnie nie prędko przyjdzie, ponieważ wczoraj w „Transwalu“ hulał, grał w bilard do szóstej rano, i że teraz według wszelkiego prawdopodobieństwa jest w domu, w numerach „Rozdroże“ i jeżeli panienka rozkaże, może do niego w tej chwili skoczyć.
Tamara zażądała papieru i ołówka i napisała na miejscu parę słów, poczem oddała chłopcu kartkę razem z półrublem na piwo i odjechała.
Następna wizyta była u artystki Rowińskiej, zamieszkałej, jak to było Tamarze wiadomem, w najarystokratyczniejszym hotelu tego miasta „Europie“, gdzie zajmowała kilka pokoi.
Zobaczyć się ze śpiewaczką nie było wcale rzeczą łatwą; na dole portjer powiedział, że pani Heleny, zdaje się, niema w domu, a pokojówka, która wyszła na pukanie Tamary, oświadczyła, że nikogo nie przyjmuje. Znowu musiała Tamara napisać na kawałku papieru: „Przychodzę do Pani w imieniu tej, która pewnego razu, w domu nie wymawianym głośno, płakała, klęcząc przed Panią na kolanach, po odśpiewaniu przez Panią romansu Dragomyżskiego. Wówczas tak cudownie Pani ją przytuliła. Pamięta Pani? Proszę się nie obawiać — nie potrzebuje ona obecnie niczyjej pomocy — wczoraj umarła. Ale może Pani zechce przez pamięć o niej załatwić pewną poważną sprawę, która Panią niemal wcale nie utrudzi. Ja zaś — jestem tą osobą, która pozwoliła sobie powiedzieć kilka gorzkich słów towarzyszącej wówczas Pani — baronowej T., czego dotąd żałuję i za co przepraszam“.
— Proszę doręczyć! — rozkazała pokojówce.
Ta wróciła po dwóch minutach.
— Pani prosi. Bardzo przeprasza, iż jest niedysponowana i że przyjmie panią nie w odpowiednim stroju.
Zaprowadziła Tamarę, odemknęła przed nią drzwi i następnie cicho je zamknęła.
Artystka leżała na ogromnej sofie, pokrytej prześlicznym tekińskim kobiercem i mnóstwem jedwabnych poduszek i miękkich wałków. Nogi miała owinięte srebrzystem delikatnem futrem. Palce rąk, jak zwykle, upiększone mnóstwem pierścionków z szmaragdami, przyciągającymi wzrok swą głęboką i delikatną zielenią.
Rowińska przeżywała dzisiaj jeden ze swych złych, czarnych dni. Wczoraj rano doszło do jakichś nieporozumień z dyrektorem, a wieczorem publiczność przyjęła ją nie z takim zachwytem, z jakim życzyła by sobie artystka, a może być, że jej poprostu tak się tylko wydawało. W dzisiejszej znowu gazecie jakiś głupiec — recenzent, znający się na sztuce, jak koza na pieprzu, wychwalał na całej szpalcie jej współzawodniczkę Fitanowową.
I oto pani Helena wmówiła w siebie, że cierpi na ból głowy, że czuje w skroniach nerwowe strzykanie, a serce od czasu do czasu niby całkiem zamiera...
— Jak się ma droga pani! — odezwała się nieco nosowym słabym bezbarwnym głosem, z przerwami po każdym słowie jak mówią na scenie bohaterki, umierające z miłości, lub na suchoty. — Proszę tu usiąść... Cieszę się, że panią widzę. Proszę nie gniewać się jednak — umieram prawie na migrenę i na moje nieszczęśliwe serce. Przepraszam, że mówię z trudnością. Zdaje się, że za dużo śpiewałam i nadwyrężyłam głos.
Rowińska, oczywiście, przypomniała sobie i warjacką eskapadę owego wieczoru i oryginalną, utrwalającą się w pamięci twarz Tamary, ale teraz, w złem usposobieniu, w nudnem prozaicznem świetle jesiennego dnia, przygoda ta wydała się jej niepotrzebnym wybrykiem, czemś sztucznem, wymyślonem i boleśnie-haniebnemu. Ale była ona tak samo szczerą zarówno owego dziwacznego, ciężkiego, jak zmora, wieczoru, gdy władzą talentu rzuciła do swych stóp dumną Gienię, jak obecnie, gdy przypomniała sobie o tem ze zmęczeniem, lenistwem i lekceważeniem artystycznem. Grała ona, jak zresztą prawie wszyscy dobrzy artyści, zawsze jakąś rolę, nigdy nie była sobą i zawsze patrzyła na siebie zdala, oczyma i uczuciem widzów.
Leniwie podniosła z poduszki swą wąską, szczupłą, śliczną rękę i przyłożyła ją do czoła, a tajemnicze głębokie szmaragdy poruszyły się, jak żywe i zajaśniały ciepłym, głębokim blaskiem.
— Przed chwilą przeczytałam w notatce pani, że ta biedaczka... przepraszam, imię jej wyszło mi z pamięci...
— Gienia.
— Tak, tak, dziękuję pani! Teraz przypomniałam sobie. Umarła? Na jaką chorobę?
— Powiesiła się... wczoraj rano, w czasie oględzin lekarskich.
Oczy artystki, tak dotąd spokojne i niby wypłowiałe, otworzyły się nagle, ożyły i stały się błyszczącemi i zielonemi, jak jej szmaragdy i odbiły się w nich zaciekawienie, lęk i wstręt.
— O mój Boże! — Taka miła, taka oryginalna, piękna, taka gorąca!... Ach, nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! I powodem było?
— Pani wie... choroba. Ona pani to powiedziała.
— Tak, tak... Pamiętam... Ale powiesić się. Co za okropność!... A przecież radziłam jej, by się leczyła. Teraz medycyna dokonywa cudów. Znam sama kilku ludzi, którzy zupełnie... no, zupełnie się wyleczyli. O tem wiedzą w towarzystwie wszyscy i przyjmują ich. Ach, biedaczka, biedaczka!...
— Więc przyszłam do pani. Nie śmiałabym niepokoić panią, ale jestem jak w lesie i nie wiem, do kogo się zwrócić. Pani wówczas była tak dobra, tak tkliwie wyrozumiała, tak czuła w stosunku do nas... Potrzeba mi tylko rady pani, i być może, jej protekcji.
— Ach, bardzo proszę, moja droga! Co będę mogła, wszystko... Ach moja biedna głowa! A przytem, ta okropna wiadomość... Proszę mówić, czem mogę dopomóc pani.
— Przyznam się, że i sama jeszcze nie wiem, — odpowiedziała Tamara. — Widzi pani, odwieziono ją do prosektorjum... Ale zanim sporządzili protokół, zanim ją odwieźli, zdaje się że przeszedł czas urzędowania, — wogóle przypuszczam, że nie zdążono jeszcze dokonać sekcji zwłok... Chciałabym bardzo, jeżeli to tylko możliwe, by jej nie ruszano. Dziś niedziela, być może odłożą do jutra, a tymczasem można by coś dla niej zrobić.
— Nie potrafię pani powiedzieć, moja droga... Proszę zaczekać! Czy nie mam kogoś znajomego wśród profesorów, ze świata lekarskiego? Proszę poczekać — zajrzę do swych notesów... Może uda mi się zrobić cokolwiek.
— Pozatem, — kontynuowała Tamara, — chcę ją pochować... Własnym kosztem... Byłam za jej życia przywiązana do niej całem sercem.
— Z największą przyjemnością pomogę pani materjalnie...
— Nie, nie! stokrotne dzięki! Wszystko zrobię sama. Nie krępowałabym się odwołać się do dobrego serca pani, ale jest to — pani mię zrozumie... jest to coś w rodzaju ślubowania sobie i pamięci przyjaciółki. Największą trudność sprawi nam pochowanie jej po chrześcijańsku. Była, zdaje mi się, niewierzącą, czy też całkiem źle wierzyła. I ja również, chyba przypadkowo tylko przeżegnam czoło. Ale nie chcę, by ją grzebano jak psa, gdzieś za murami cmentarza, w milczeniu, bez słów, bez śpiewu... Nie wiem, czy pozwolą pochować jak należy — ze śpiewami i popami. A może pani skieruje mię gdziekolwiek?...
Teraz artystka stopniowo zainteresowała się sprawą i zaczęła zapominać o swem zmęczeniu, o migrenie, o suchotniczej bohaterce, umierającej w czwartym akcie. W jej wyobraźni zarysowała się już postać obronicielki, piękna postać geniusza, łaskawego dla upadłej kobiety. Będzie to oryginalne, niepospolite i jednocześnie tak teatralnie rozczulające! Rowińska, jak wielu zresztą ludzi nie opuszczała ani jednej godziny bez troski o to, by wysunąć się z tłumu i zmusić ludzi do mówienia o sobie: dziś uczestniczyła w pseudo-politycznej manifestacji, jutro na rzecz zesłańców-rewolucjonistów deklamowała z estrady wiersze pełne ognia i zemsty. Lubiła sprzedawać kwiaty na zabawach, na wyścigach i rozlewać szampana na wielkich balach. Zawczasu komponowała dowcipne aforyzmy, które nazajutrz powtarzało całe miasto. Pragnęła, aby zawsze i wszędzie tłum patrzył tylko na nią, powtarzał tylko jej nazwisko, kochał jej egipskie zielone oczy, drapieżne i zmysłowe usta. jej szmaragdy na szczupłych nerwowych palcach.
— Nie mogę teraz zorjentować się należycie — powiedziała po chwili milczenia. — Ale, gdy człowiek czegoś silnie pragnie — osiągnie, ja zaś pragnę całą duszą spełnić żądanie pani. Ale, ale!... Zdaje mi się, że przychodzi mi do głowy wspaniała myśl... Przecież wówczas, tego wieczoru, jeśli się nie mylę, byli z nami, prócz mnie i baronowej...
— Nie znam ich. Jeden z nich wyszedł z gabinetu najpóźniej. Pocałował on Gienię w rękę i powiedział, że jeśli kiedy będzie potrzebny, zawsze jest do jej usług i dał jej swój bilet wizytowy, ale prosił, by nie pokazywała tego biletu obcym. A potem wszystko to poszło jakoś w niepamięć. Nigdy, przyznam się, nie znalazłam sposobności zapytać Gienię kto był ten człowiek, a wczoraj szukałam biletu, ale nie odnalazłam.
— Ale, ale!... Przypominam sobie! — ożywiła się Rowińska. — Aha — zawołała, szybko powstając z sofy — to był Riazanow... Tak, tak, tak... Adwokat przysięgły Erast Riazanow. Zaraz załatwimy wszystko. Cudowna myśl!
Podeszła do maleńkiego stolika, na którym stał aparat telefoniczny i zadzwoniła.
— Panienko, proszę 13-85. Dziękuję. Halo.... Proszę poprosić do telefonu Erasta Andrzejewicza. Artystka Rowińska... Dziękuję... Halo!... Ach to pan Erascie Andrzejewiczu? Dobrze, dobrze, ale teraz nie o rączki chodzi. Czy ma pan czas? Ach, przestań pan! Sprawa poważna. Czy może pan przyjechać do mnie na kwadrans? Nie, nie... Tak... Tylko jak dobrego i rozumnego człowieka... Nie... nie... Pan siebie spotwarza... No, doskonale! Ale jestem nie zupełnie ubrana, ale mam usprawiedliwienie — straszliwy ból głowy... Nie, pani, dziewczyna... Sam pan zobaczy, proszę przyjechać co rychlej... Dziękuję! Do widzenia!...
— Zaraz przyjedzie, — powiedziała Rowińska, kładąc słuchawkę. To bardzo miły i rozumny człowiek. Dla niego możliwe jest wszystko, nawet rzecz niemożliwe... A tymczasem... przepraszam — jak się pani nazywa?
Tamara zmieszała się, ale potem uśmiechnęła się do siebie.
— Ale nie warto pani troszczyć się o to, pani Heleno. Mon nom de guerre — Tamara, a pospolite Anstazja Mikołajówna. Ale to obojętne, proszę mię nazywać Tamarą. Przyzwyczaiłam się do tego imienia.
— Tamara!... To tak ładnie brzmi. Więc m-lle Tamara, może zechce pani spożyć ze mną śniadanie? Być może i Riazanow z nami...
— Nie mam czasu...
— A szkoda! Liczę, że kiedykolwiek innym razem... A może pani pali? — i przysunęła do niej złotą papierośnicę, ozdobioną ogromną literą H., ułożoną z tych samych, uwielbianych przez nią szmaragdów.
Wkrótce nadjechał Riazanow.
Tamara, która nie przypatrzyła mu się należycie owego wieczoru, była uderzona jego powierzchownością. Słusznego wzrostu, niemal atletycznie zbudowany, z szerokim, jak u Beethovena czołem, osłoniętem niedbale — artystycznie czarnemi z siwizną włosami, z dużemi mięsistemi ustami, zapalonego mówcy, z jasnemi, wyrazistemu mądremi, ironicznemi oczami, miał taką powierzchowność, która wśród tysięcy bije w oczy — powierzchowność władcy dusz i zdobywcy serc, bardzo ambitnego, ale jeszcze nie przesyconego życiem, jeszcze płomiennego w miłości i nigdy nie cofającego się przed pięknem szaleństwem... „Gdyby ze mną los nie postąpił tak okrutnie, — pomyślała Tamara, z przyjemnością śledząc jego ruchy, — jest to człowiek, któremu rzuciłabym swe życie, bawiąc się, z rozkoszą, z uśmiechem, jak rzucają lubemu zerwaną różę“...
Riazanow pocałował Rowińską w rękę, potem z niewymuszoną prostotą przywitał się z Tamarą, mówiąc:
— Znamy się już od tego szalonego wieczoru, gdy pani zadziwiła nas wszystkich znajomością francuskiego języka i gdy pani mówiła. To, co pani mówiła — było, prawdę mówiąc, — paradoksem, ale jak to było powiedziane! Do tej chwili pamiętam ten głos pani taki gorący, pełen wyrazu... A więc, pani Heleno — zwrócił się znów do Rowińskiej, siadając na maleńkim niskim krzesełku — czem mogę służyć pani? Proszę mną dysponować.
Rowińska znowu z miną zmęczoną leniwie przyłożyła końce palców do skroni.
— Ach naprawdę, jestem tak zdenerwowana, mój drogi panie Riazanow — powiedziała gasząc rozmyślnie blask swych prześlicznych oczu, — a przytem moja nieszczęśliwa głowa... Proszę z łaski swojej podać mi z tego stolika piramidon... Nie mogę, nie potrafię... To tak okropne...
Tamara zwięźle i rzeczowo opowiedziała Riazanowowi całą smutną historję śmierci Gieni, wspomniała o bilecie wizytowym, pozostawionym Gieni i o tem jak nieboszczka z szacunkiem przechowywała ten bilecik, i — mimochodem wspomniała o obietnicy pomocy w razie potrzeby.
— Oczywiście, oczywiście! — zawołał Riazanow, gdy skończyła i natychmiast zaczął chodzić po pokoju wielkimi krokami, wichrząc z przyzwyczajenia i odrzucając w tył swe wspaniałe włosy. — Pani dokonywa wspaniałego, serdecznego, koleżeńskiego czynu. To bardzo dobrze!... Jestem pani... Pani powiada — pozwolenie na pogrzeb... Hm!... Niech przypomnę!...
Potarł ręką czoło.
— Hm... lim... Jeżeli się nie mylę, — Monekanon, przepis sto sześćdziesiąt... sto siedemdziesiąt... ósmy... Proszę, zdaje mi się, że go pamiętam: „Jeśli człowiek sam siebie zabije, nie śpiewają nad nim, ani wymieniają go w modłach, chyba, że był w obłędzie, czyli bez rozumu swego“. Hm... Vide Św. Tymoteusz Aleksandryjski. A więc droga panienko, przedewszystkiem... Pani mówi, że ze stryczka zdjął ją wasz doktór, t. j. lekarz miejski.... Nazwisko?
— Klimenko.
— Zdaje mi się, że gdzieś spotykałem się z nim... Dobrze! kto jest waszym rewirowym?
— Kierbesz.
— Aha znam. Taki mocny silny chłop z rudą brodą w kształcie wachlarza... Czy tak?
— Tak, to on.
— Doskonale znam! Oto komu od dawna należy się katorga!... Przynajmniej dziesięć razy dostawał mi się w ręce i zawsze łotr, jakoś się wykręcał. Śliski jak węgorz: Wypadnie dać mu kubana. No, a następnie prosektorjum. Kiedy chce ją pani pochować?
— Co prawda nie wiem... Chciałabym jaknajrychlej... Jeśli można — dziś.
— Hm... Dziś... Nie ręczę — wątpię czy zdążymy... No, ma tu pani mój notes. Chociażby na tej kartce, gdzie zanotowani są znajomi na literę T. — proszę napisać: Tamara i adres pani. Za jakieś dwie godziny dam odpowiedź. Czy to Panią zadowala? Ale powtarzam znowu, że prawdopodobnie trzeba będzie odłożyć pogrzeb do jutra... Następnie — wybaczy mi pani moją śmiałość, — może potrzebne są pieniądze?
— Nie, dziękuję panu — wymówiła się Tamara. Pieniądze są. Dziękuję za współczucie. Czas mi. Dziękuję pani serdecznie pani Heleno!
— A zatem proszę spodziewać się za dwie godziny, — powtórzył Riazanow, odprowadzając — do drzwi.
Tamara nie odrazu pojechała do domu. Po drodze wstąpiła do maleńkiej kawiarenki przy ulicy Katolickiej, gdzie oczekiwał na nią Sieńka-Foksal — wesoły chłopiec, podobny do ładnego cygana, już nie czarno, ale kruczo-włosy, czarnooki, z żółtemi białkami, stanowczy i śmiały w swej robocie, duma miejscowych złodziei, wielka sława w ich światku, pierwszy włamywacz i kasiarz.
Wyciągnął do niej rękę, nie podnosząc się z miejsca. Ale troskliwość, z jaką posadził ją obok siebie ujawniła szczerą dobroduszną czułość.
— Jak się masz, Tamarciu! Dawno cię nie widziałem — stęskniłem się... Chcesz kawy?
— Nie! Mam interes... Jutro pogrzeb Gieni... Powiesiła się...
— Tak, czytałem w gazecie, — niedbałe wycedził Sieńka. — Obojętnie!
— Daj mi natychmiast pięćdziesiąt rubli.
— Tamaro, — kochanie moje, — ani grosza!...
— Mówię ci, że potrzebuję, musisz się postarać — rozkazująco, ale bez gniewu powiedziała Tamara.
— Ach mój Boże!... Twoich nie ruszałem, jak ci przyrzekłem, ale przecież — niedziela... Kasy oszczędności są nieczynne...
— To cóż z tego! Zastaw książeczkę! Zresztą rób co chcesz!...
— Na co ci te pieniądze — duszko moja?
— Na pogrzeb.
— Ach! No dobrze! westchnął Sieńka. Naprawdę Tamarciu? Wiesz zbrzydło mi już życie bez ciebie! Ja bym cię moją lubą zacałował, oczy bym ci zmrużyć nie pozwolił! Czy przyjść
— Nie, nie!... Ty zrób Sieńka, jak cię proszę... Ustąp mi. Przychodzić teraz do mnie nie można — jestem gospodynią.
— Masz tobie!... przeciągnął zdumiony Sieńka i aż gwizdnął.
— Tak. A tymczasem nie przychodź do mnie. Potem, potem gołąbku, czego zapragniesz... Niedługo koniec wszystkiemu!
— Ach nie dręczyłabyś mię! Kończ rychlej!
— Skończę! Poczekaj jeszcze z tydzień, mój drogi! Proszki dostałeś?
— Proszki — głupstwo! — z niezadowoleniem odparł Sieńka. Nie proszki zresztą, lecz pigułki.
— A czy naprawdę zaraz się w winie rozpuszcza?
— Tak, sam próbowałem.
— Ale on nie umrze? Posłuchaj Sienią, nie umrze? Nieprawdaż?
— No, nic mu nie będzie... Prześpi się trochę... Ach Tamarciu! zawołał namiętnym szeptem i przeciągnął się tak mocno, że zatrzeszczały mu stawy, — kończ na miłość Boską prędzej!... Zrobimy interes — i marsz. Dokąd chcesz, gołąbku! Cały na twe usługi: chcesz — udamy się do Odesy, zechcesz — zagranicę; ale kończ prędzej.
— Skończę, skończę!
— Mrugnij tylko, a jestem gotów... z proszkami, narzędziami, z paszportami!... A tam uhu-u pojechała maszyna! Tamarciu! Aniele mój! Złota, brylantowa!
I on, tak zawsze powściągliwy, zapominając o tem, że na nich mogą patrzeć, chciał już objąć ją i przycisnąć do swej piersi.
— No, no! szybko, jak kotka skoczyła Tamara z krzesła. — Potem, później Sieńka, później kochanie! Cała będę twoja — nie zaznasz odmowy. Sama ci dokuczę... Żegnaj mój głuptasku!
I szybkim ruchem ręki wzburzywszy mu czuprynę, pośpiesznie wyszła z kawiarni.

XVIII.

Nazajutrz, w poniedziałek, o godzinie dziesiątej rano, prawie wszystkie lokatorki domu, dawniej madame Szajbes, a obecnie Emmy Edwardówny Titzner, pojechały dorożkami do centrum miasta, do prosektorjum, — wszyscy prócz przewidującej i bardzo doświadczonej Henrietty, tchórzliwej i bezuczuciowej Niurki i głupkowatej Paszki, tego prawdziwego skarbu, a zarazem okropnej ofiary zakładu.
Prosektorjum — był to długi jednopiętrowy ciemno-szary budynek z białem obramowaniem okien i drzwi. W samym już jego wyglądzie było coś niskiego, przytłoczonego, wchodzącego w ziemię, niemal strasznego. Dziewczęta jedna za drugą zatrzymywały się przed bramą i nieśmiało przechodziły przez podwórze do kaplicy, ulokowanej gdzieś na drugim końcu dziedzińca i pomalowaną taką samą ciemno-szarą farbą z białemi obwódkami.
Drzwi były zamknięte. Trzeba było iść po stróża. Tamara z trudnością odszukała łysego odźwiernego, starca obrośniętego niby błotnym mchem skręconą starą szczeciną, z maleńkiemi łzawiącemi się oczami i ogromnym płaskim granatowym w pryszczach nosem.
Otworzył ogromną kłódkę, odsunął rygiel i odemknął skrzypiące zardzewiałemi zawiasami drzwi. Zimne wilgotne powietrze — ze zmięszanym zapachem kamiennej wilgoci, jałowca i trupów wionęło na dziewczęta. Cofnęły się skupiając ciasno w nieśmiałe stado. Jedna Tamara poszła za stróżem bez wahania.
W kaplicy było prawie ciemno. Jesienne światło skąpo przedostawało się przez wąskie, jak gdyby więzienne okno, zaopatrzone w kraty. Parę obrazów bez metalowych szat ciemnych, bez wyraźnych oblicz, wisiało na ścianach. Kilka prostych trumien, skleconych z desek stało wprost na podłodze, na drewnianych noszach. Po środku kaplicy jedna z trumien była czysta i wieko leżało tuż obok.
— Jaka — taka wasza? — zapytał ochryple stróż i zażył tabaki. Z twarzy znacie, czy nie?
— Znam.
— No, to popatrz! Pokażę ci wszystkich. Może ta?
Zdjął z jednej z trumien wieko jeszcze nie przybite gwoździami. Leżała tam ubrana w łachmany pomarszczona staruszka o spuchniętej granatowej twarzy. Lewe oko miała zamknięte, prawe zaś było wytrzeszczone i patrzyło nieruchomie i strasznie, pozbawione już blasku, jak martwego szkła.
— Powiadasz — nie ta? No patrz. Masz jeszcze — mówił i podejmując wieka trumien pokazywał nieboszczyków, jednego po drugim — a wszystko, jakichś nędzarzy zebranych z ulicy, pijanych stratowanych, okaleczonych i zmasakrowanych, już prawie w stanie rozkładu. U niektórych ukazały się już na rękach i twarzach granatowo zielone plamy, podobne do pleśni — oznaka gnicia. U jednego z mężczyzn, bez nosa, z rozciętą górną wargą, na twarzy oszpeconej ranami, roiło się robactwo. Kobieta umarła na wodną puchlinę, całą górą podnosiła się ze swego ostatniego łoża, wypierając wieko.
Wszyscy po sekcji byli naprędce zszyci, zreperowani i obmyci przez omszałego stróża i jego kolegów. Co ich obchodzić mogło, że czasem mózg trafiał do żołądka, a wątrobą nafaszerowano czaszkę i zalepiono to wszystko plastrem? Stróże przyzwyczaili się do wszystkiego w ciągu swego ciężkiego jak zmora, nieprawdopodobnie pijanego życia, a zresztą ich milczący klijenci, nie mieli nigdy prawie ani krewnych, ani znajomych.
W kaplicy panował ciężki trupi zaduch, gęsty, przesycający wszystko i taki lepki, że wydawało się Tamarze, iż niby klajster pokrywał wszystkie pory jej ciała.
— Co to tak trzeszczy pod nogami? — zapytała Tamara.
— Trzeszczy? powtórzył pytanie i poskrobał się po głowie, — a wszy — widocznie, — zdecydował obojętnie. Na trupach tej zwierzyny licho wie ile się wylęga!... A kogo szukasz, mężczyzny czy kobiety?
— Kobiety, rzekła Tamara.
— A więc wszyscy ci, nie twoi?
— Nie, wszyscy obcy.
— Widzisz ją! Zatem mam iść do kostnicy. Kiedy ją przywieziono?
— W sobotę, dziadku. — i Tamara wyjęła portmonetkę. W sobotę we dnie. Masz tu staruszku na tabakę.
— A dobrze! W sobotę, powiadasz, we dnie? A co miała na sobie?
— A nic prawie: kaftanik nocny, halkę... i jedno i drugie białe.
— Ta-ak? Widocznie dwieście siedemdziesiąty numer... Jak się nazywała?
— Zuzana Rajcynówna.
— Pójdę, zobaczę, — może i jest. A no wy panniska, — zwrócił się do dziewcząt, które tłoczyły się przy drzwiach zasłaniając światło. — Która z was odważniejsza? Jeżeli wasza znajoma przyjechała onegdaj, to leży teraz w takim stroju, w jakim ją Pan Bóg stworzył, więc bez niczego... No która śmielsza? kto pójdzie we dwójkę? Ubrać trzeba...
— Idź ty, Mańka — rozkazała Tamara przyjaciółce, która drżąc i blednąc ze strachu, patrzyła na nieboszczyków szeroko otwartemi oczami. — Nie lękaj się, głupia, — pójdę z tobą! Któż ma iść, jeśli nie ty?
— Cóż, a cóż? — wykrztusiła zaledwie poruszającemi się ustami Biała Mańka. Chodźmy. Wszystko mi jedno...
Kostnica znajdowała się tuż za kaplicą. Było to niskie, zupełnie ciemne podziemie, do którego trzeba było zejść po sześciu stopniach.
Stróż gdzieś pobiegł i powrócił z ogarkiem i poszarpaną książką. Gdy zapalił świecę, dziewczęta ujrzały ze dwadzieścia trupów leżących szeregiem wprost na podłodze — wyprostowanych, z twarzami wykrzywionemi w przedśmiertnych konwulsjach, z porozcinanemi czaszkami, z zakrzepłą na twarzach krwią, z wyszczerzonymi zębami.
— Zaraz... zaraz... mówił stróż, wodząc palcami po rubrykach. — Onegdaj... więc w sobotę... Jak powiadasz nazwisko?
— Rajcynówna Zuzanna, odrzekła Tamara.
— Raj-cynówna, — zaśpiewał stróż — Rajcynówna. Tak jest... Dwieście siedemnasty.
Pochylając się nad nieboszczykami i oświetlając ich topniejącą i kapiącą świecą, przechodził po kolei od jednego do drugiego. Wreszcie zatrzymał się przy trupie, na którego nodze widniała napisana atramentem, wielkiemi cyframi liczba 217.
— Oto macie ją! Pozwólcie, wyniosę na korytarz i skoczę po kartkę. Zaczekajcie.
Stękając, ale bądź co bądź z lekkością, zadziwiającą w jego wieku, podniósł za nogi trupa Gieni, zarzucił go sobie na plecy, w dół głową, jakgdyby był to worek z kartoflami.
W korytarzu było nieco widniej i gdy stróż położył swój straszliwy ciężar na podłodze, Tamara przysłoniła na chwilę oczy dłońmi, Mańka zaś odwróciła się i zapłakała.
— Jeżeli czego potrzeba, powiedzcie, — począł stróż. Jeżeli chcecie nieboszczkę ubrać, jak się należy — obrazek, płachtę, muślin, — mamy wszystko... Z ubrania, też można coś kupić... Są także pantofle.
Tamara dała mu pieniądze i wyszła na podwórze, puszczając Mańkę przodem.

Po niejakim czasie przyniesiono dwa wianki: jeden od Tamary z astrów i georginji, z napisem na białej wstędze czarnemi literami: „Gieni od przyjaciółki“, drugi przysłał Riazanow, z napisem na pąsowej wstędze złotemi literami: „Cierpienie oczyszcza“.
Przysłał również krótki liścik z wyrazami współczucia i ubolewania, że nie może przyjechać, gdyż zajęty jest terminową sprawą.
Przyszli później zamówieni przez Tamarę śpiewacy cerkiewni, piętnaście osób z najlepszego w mieście chóru.
Dyrygent chóru w szarym paltocie i szarym kapeluszu, cały jakiś szary, niby zakurzony, z długimi i sterczącymi wąsami, poznał Wierkę, zrobił szerokie zdziwione oczy, uśmiechnął się z lekka i mrugnął do niej. Dwa razy na miesiąc, a czasem i częściej, ze znajomymi słuchaczami akademji duchownej, również dyrygentami chórów i z djakami, odwiedzał ulicę Jamską i zazwyczaj dokonawszy przeglądu we wszystkich zakładach, kończył domem Anny Markówny, gdzie też wybierał zawsze Wierkę.
Był to człowiek wesoły i ruchliwy i tańczył z temperamentem, z zaciekłością i takie wykręcał figury, że wszyscy obecni ryczeli ze śmiechu.
W ślad za śpiewakami nadjechał wynajęty przez Tamarę parokonny karawan czarny z białemi kitami i przy nim siedmiu drabów. Przywieźli oni również białą drewnianą trumnę i podstawę do niej pokrytą czarnym perkalem. Nie spiesząc się zawodowo-wprawnemi rękami włożyli nieboszczkę w trumnę i zapalili świece jedną w głowach a dwie u nóg.
Teraz, przy żółtym chwiejącym się świetle świec, widoczniejszą się stała twarz Gieni. Granatowa barwa prawie zupełnie już ustąpiła pozostając tylko gdzie niegdzie na skroniach, na nosie i pomiędzy oczami, w postaci pstrych, nierównych wężowatych plam. Pomiędzy rozwartemi ciemnemi wargami, jaśniała biel zębów i widać było koniuszek przyciętego języka. Z pod rozwartego kołnierza na szyi, która przybrała barwę starego pergaminu, widać było dwie pręgi: jedna ciemna ślad sznurka, druga czerwona — ślad zdrapania, otrzymanego podczas walki z Symeonem, — niby dwa straszliwe naszyjniki. Tamara zbliżyła się i agrafką zapięła kołnierz przy samym podbródku.
Przyszło duchowieństwo: maleńki, siwiutki jak gołąbek pop, w złotych okularach, w berecie, długi wysoki rzadkowłosy djakon o chorobliwie dziwacznej ciemnej i żółtej twarzy, niby z terakoty i ruchliwy w długim surducie djak z ożywieniem wymieniający jakieś tajemnicze znaki ze swymi znajomymi wśród śpiewaków.
Tamara zbliżyła się do popa.
— Ojczulku — zapytała — a jak będziecie odprawiać modły, za wszystkich razem, czy za każdego z osobna?
— Modlimy się za wszystkich łącznie, — odpowiedział duchowny całując stułę i wyciągając z jej rozcięcia brodę i włosy. Tak bywa zwykle. Ale na specjalne żądanie i według specjalnej umowy można i osobno. Jaką śmiercią umarła nieboszczka?
— To samobójczyni ojczulku.
— Hm... samobójczyni?... A czy wie młoda osoba, że według kanonów cerkiewnych samobójcom modły się nie należą... nie należą. Oczywiście zdarzają się wypadki, wobec szczególnych starań...
— Mam tu, ojczulku poświadczenia i policji i doktora... Nie przy swych zmysłach była... W przystępie szaleństwa...
Tamara podała duchownemu dwa papiery, nadesłane jej wczoraj przez Riazanowa i prócz tego trzy banknoty dziesięciorublowe. — Proszę was, ojczulku, wszystko jak się należy, — po chrześcijańsku. Była ona dobrym człowiekiem i bardzo wiele wycierpiała. I proszę z łaski swej już i na cmentarz ją odprowadzić i tam egzekwie krótkie...
— Do cmentarza odprowadzić można, ale na samym cmentarzu nie mam prawa odprawiania modłów, — jest tam miejscowe duchowieństwo... A również, oto co, młoda osobo, ze względu, że wypadnie mi powrócić raz jeszcze po pozostałych, więc tego... dziesiątkę jeszcze dodacie.
Otrzymawszy pieniądze, pop pobłogosławił kadzidło, podane przez djaka i zaczął okadzać zwłoki, chodząc do okoła, potem zatrzymał się u głów nieboszczki i łagodnym, z przyzwyczajenia smutnym głosem, zaśpiewał:
— Błogosławion jest Bóg nasz, teraz i zawsze!
Djak jął trzepać: „Święty Boże“, „Przenajświętszą trójcę“ i „Ojcze nasz“ — posypał jak grochem.
Cicho, niby powierzając jakąś głęboką, smutną, wielką tajemnicę rozpoczęli śpiewacy.
Djak rozdał świece i te ciepłymi, miękkimi, żywymi ognikami, jedna za drugą zapalały się w ciężkiem powietrzu, delikatnie i przezroczyście oświetlając twarze kobiece.
Miarowo płynęła melodja i niby westchnienia zasmuconych aniołów dźwięczały wielkie słowa modlitwy.
Tamara wsłuchiwała się w te oddawna znane, ale też i oddawna nie słyszane słowa i uśmiechała się gorzko. Przypomniała sobie namiętne, szalone słowa i czyny Gieni, pełne takiej bezmiernej rozpaczy i niewiary... Czy przebaczy jej, czy nie przebaczy najmiłościwszy, wszechdobry Bóg, jej brudne, zaczadzone, pełne złości, ohydne życie? Wszechwiedzący — czy Ty odrzucisz ją — nędzną buntownicę, nierządnicę przymusową, dziecko bluźniąee na promienne, święte Twe imię? Tyś — Dobroć, Tyś — Pocieszenie nasze!
Głuchy powstrzymywany płacz, który nagle przeistoczy się w krzyk, dał się słyszeć w kaplicy. „Ach Gieniu!“ To Mańka Biała szlochała klęcząc i zasłaniając usta chusteczką. Pozostałe dziewczęta również, za jej przykładem padły na kolana i kaplicę napełniły westchnienia, tłumione jęki i płacz.
Tamara stała nieruchomie z surową, jakby skamieniałą twarzą. Światło świecy, cieńkiemi złotem i spiralami jaśniało w jej złoto-kasztanowatych włosach, oczy jej nie odrywały się od rysów wilgotnie żółtego czoła i koniuszka nosa Gieni, które widoczne były z miejsca, na którym stała.
„Proch jesteś i w proch się obrócisz“... powtórzyła w myśli słowa pieśni cerkiewnej. Czyż istotnie tylko proch i nic więcej? I co lepsze: nic, czy też chociażby człowiek, nawet najgorszego, byłe tylko istnieć?
Odśpiewano „wieczny odpoczynek“, zgaszono świece i błękitne smugi rozpływały się w przepełnionem dymem kadzideł powietrzu. Pop przeczytał modlitwę pożegnalną i następnie wśród ogólnego milczenia, zaczerpnął łopatką piasku i posypał nim na krzyż ciało pokryte gazą. I wymawiał przy tem słowa pełne surowej konieczności tajemniczego prawa świata: „Pańską jest ziemia, a wypełnia wolę Jego wszechświat i wszystko żyjące na ziemi“.
Do samego cmentarza odprowadziły dziewczęta swą zmarłą przyjaciółkę. Droga szła właśnie przecinając wjazd na ulicę Jamską. Możnaby zawrócić w tą ulicę, i skrócić w ten sposób drogę na cmentarz o połowę, ale ulicą Jamską nigdy nieboszczyków nie odprowadzono.
Pomimo to, ze wszystkich, prawie drzwi wysypały się na skrzyżowanie ulicy lokatorki domów, jak stały: w pantoflach na bosą nogę, w nocnych kaftanikach, w chusteczkach na głowach; żegnały się, wzdychały i wycierały oczy chusteczkami, lub połami kaftaników.
Pogoda była wspaniała... Jasno świeciło zimne słońce, z zimnego, błękitnego nieba, zieleniła się ostatnia trawa, złociły się i czerwieniły na drzewach zwiędłe liście. I w kryształowo czystem chłodnem powietrzu, uroczyście wzniośle i żałobnie płynęły miarowe dźwięki pieśni: „święty Boże, Święty mocny, Święty Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!“
Potem krótkie modły nad mogiłą, głuche stukanie ziemi o wieko trumny... i mały świeży pagórek...
— Więc już koniec! — rzekła Tamara, gdy pozostały same. — Cóż dziewczęta, trochę później — trochę wcześniej!... Żal mi Gieni! Bardzo mi żal! Drugiej takiej już nie znajdziemy. Ale bądź co bądź, dzieci moje, w tej jamie jest jej znacznie lepiej, niż w naszej... No, ostatni znak krzyża i — chodźmy do domu!...
I gdy już zbliżały się do swego domu, Tamara nagle w zamyśleniu wygłosiła dziwne złowieszcze zdanie:

— Ale niedługo będziemy i my razem, bez niej, niedługo wiatr rozpędzi nas we wszystkie strony. Życie jest piękne! Patrzcie: Oto słońce, błękitne niebo... Jakie czyste powietrze... Leci pajęczyna — babie lato... Jak ładnie na świecie! Tylko my, dziewki, jesteśmy śmieciem publicznem.

XIX.

Słowa Tamary istotnie okazały się proroczemi: od dnia pogrzebu Gieni upłynęło zaledwie dwa tygodniu, ale w tym krótkim czasie dom Emmy Edwardówny nawiedziło tyle wydarzeń, ile się w ciągu ostatniego pięciolecia nie zdarzyło. Zaraz nazajutrz trzeba było odesłać do domu obłąkanych nieszczęśliwą Paszkę, która ostatecznie zidjociała. Doktorzy orzekli, że niema żadnej nadziei, by mogła kiedykolwiek wyzdrowieć. I w samej rzeczy, jak położono ją w szpitalu na podłodze, na słomianym sienniku, tak nie podniosła się już z niego do śmierci, coraz głębiej pogrążała się w czarnej, bezdennej przepaści cichego obłędu, ale umarła dopiero po upływie pół roku skutkiem odleżeń i zakażenia krwi.
Teraz przyszła kolej na Tamarę.
Przez pół miesiąca pełniła ona obowiązki gospodyni. Przez cały czas była niezwykle ruchliwą, energiczną i jakoś szczególnie podnieconą. Pewnego wieczoru zniknęła i więcej do zakładu nie powróciła.
Miała ona w mieście trwający od dłuższego już czasu romans z pewnym rejentem — człowiekiem starszym, dość bogatym, ale skąpym. Poznali się jeszcze przed rokiem przypadkowo w tramwaju. Rejentowi podobała się mądra, piękna Tamara, jej zagadkowy rozwiązły uśmiech, jej zajmująca rozmowa i skromne zachowywanie się. Już wówczas wybrała ona sobie na ofiarę, tego leciwego człowieka, o pięknych siwych włosach i pańskim obejściu się. Nie wspomniała mu naturalnie o swym sposobie zarobkowania — uznała za bardziej wskazane mistyfikowanie go. Zaledwie mglisto, w kilku słowach, dała mu do zrozumienia, że jest mężatką z inteligentnej sfery i że jest nieszczęśliwą w domowem pożyciu, gdyż mąż jest karciarzem i despotą i że los odmówił jej takiej nawet pociechy, jaką są dzieci. Przy pożegnaniu nie przyjęła propozycji spędzenia wieczoru z rejentem i nie chciała również naznaczyć mu spotkania, ale za to pozwoliła pisywać listy poste-restante, pod zmyślonem nazwiskiem. Zawiązała się korespondencja, w której rejent popisywał się stylem i płomiennością uczuć, godnych bohaterów Bourget’a. Ona zaś trzymała się również tajemniczego tonu.
Potem, ulegając prośbom rejenta, wyznaczyła mu spotkanie w ogrodzie Książęcym, była miłą, dowcipną, robiła zamglone oczy, ale pojechać z nim nigdzie nie chciała.
Tak dręczyła swego wielbiciela i sprytnie rozpalała w nim ostatnią namiętność, która bywa czasem niebezpieczniejszą od pierwszej miłości. Wreszcie tego lata, gdy rodzina rejenta wyjechała za granicę, zdecydowała się odwiedzić go w mieszkaniu i tu po raz pierwszy oddała mu się ze łzami, z wyrzutami sumienia i jednocześnie z taką namiętnością i czułością, że biedny rejent całkiem stracił głowę; cały pogrążył się w tej starczej miłości, która nie zna już ani rozsądku, ani zastanowienia się i zmusza człowieka do tracenia rzeczy ostatniej — obawy wydawania się śmiesznym.
Tamara była bardzo skąpą w naznaczaniu spotkań, rozpalało to bardziej jeszcze jej niecierpliwego przyjaciela. Decydowała się na przyjmowanie od niego bukietu kwiatów, skromnego śniadanka w zamiejskiej restauracji, ale z oburzeniem uchylała się od przyjmowania drogich upominków i zachowywała się tak umiejętnie i subtelnie, że rejent nigdy nie ośmielał się proponować jej pieniędzy. Gdy pewnego razu przebąknął coś o osobnem mieszkaniu i o innych wygodach, spojrzała mu w oczy tak uporczywie, wyniośle i surowo, że jak żak zarumienił się w swej malowniczej siwiźnie i całował ją po rękach, mrucząc niepowiązane z sobą słowa.
Taką grę prowadziła z nim Tamara i coraz mocniej utrwalała sobie grunt pod nogami. Obecnie wiedziała już, w jakie dnie rejent przechowuje w swej ogniotrwałej kasie grubsze pieniądze. Jednak nie spieszyła, obawiając się zepsucia interesu jakimś nieostrożnym, przedwczesnym krokiem.
I właśnie teraz, ten oddawna oczekiwany czas nadszedł. Właśnie kończył się wielki jarmark kontraktowy i wszystkie biura rejentów zawierały codziennie tranzakcje na olbrzymie sumy. Tamara wiedziała, że rejent odwoził zazwyczaj pieniądze do banku w soboty, by czuć się w niedzielę nieskrępowanym. I dlatego też w piątek we dnie rejent otrzymał od Tamary list tej treści:
„Drogi mój, ubóstwiany, królu Salomonie, I woja Sulamitka, twe dziewczę z winnicy wita Cię gorącym pocałunkiem... Luby mój, dziś moje święto i jestem nieskończenie szczęśliwa. On pojechał do Homla na dobę w interesie i dziś chcę spędzić wieczór u Ciebie i całą noc. Ach mój najdroższy! Gotowa jestem spędzić całe życie na kolanach przed Tobą! Nie chcę nigdzie jechać, obrzydły mi te zamiejskie szynki i cafè chantany. Pragnę tylko Ciebie... Ciebie... Ciebie jednego! Przygotuj dużo zimnego białego wina, melon i ocukrzonych kasztanów. Ściskam Cię.

Twoja
Walentyna.
Tegoż wieczoru, około jedenastej, tak sprytnie skierowała rozmowę, że rejent pokazał jej kasę ogniotrwałą. Zaledwie jednak spojrzawszy przelotnie na półki i szuflady, Tamara odwróciła się z umiejętnie udanem ziewnięciem, mówiąc:

— Fe, jakież to nudne!
I obejmując rękami szyję rejenta, szeptała mu ustami w same usta, paląc go oddechem:
— Zamknij, skarbie mój, tę lichotę. Chodźmy! Chodźmy!
I pierwsza weszła do jadalni.
— Chodźże tu Włodziu! — zawołała stamtąd. — Chodź prędzej! Chcę wina, a potem miłości. Nie! Pij wszystko, do dna. Tak, jak wypijemy dziś do dna miłość naszą.
Rejent trącił się z nią i haustem wychylił swoją szklankę. Potem mlasnął ustami i zauważył:
— To dziwne... Wino jest dzisiaj jakieś gorzkawe.
— Tak — powiedziała Tamara i uważnie spojrzała na rejenta. — Jest to zresztą właściwością reńskich win.
— Ale dziś wydaje mi się wyjątkowo gorzkiemu Nie, dziękuję moja droga, nie będę pić więcej! Po pięciu minutach zasnął, siedząc w fotelu, odrzuciwszy głowę na oparcie, z obwisłą dolną szczęką. Tamara zaczęła go budzić. Był nieruchomy. Wówczas wzięła zapaloną świecę i postawiła ją na oknie, wychodzącym na ulicę i wyszła do przedpokoju nadsłuchując, dopóki nie posłyszała lekkich kroków na schodach. Bez szelestu otworzyła drzwi i wpuściła Sieńkę, ubranego elegancko, z nowiuteńkim sakwojażem wręku.
— Już? — zapytał szeptem.
— Śpi! — odrzekła również cicho Tamara.
— Patrz, oto masz klucz.
Razem weszli do gabinetu, gdzie znajdowała się kasa ogniotrwała. Obejrzawszy zamek, Sieńka zaczął kląć półgłosem.
— Djabli go nadali, to stare bydlę! Wiedziałem, że to zamek skomplikowany. Trzeba znać litery... Wypadnie topić ścianę, a to licho wie ile czasu zabierze.
— Nie potrzeba, — odparła Tamara. — Znam słowo. Nastaw na z-a-s-t-a-w.
Po dziesięciu minutach zeszli obydwoje po schodach, przeszli rozmyślnie łamanemi linjami kilka ulic i dopiero na starem mieście wynajęli dorożkę na dworzec i wyjechali z miasta z najformalniejszymi paszportami, jako obywatelstwo ziemscy Stawniccy. Długi czas nie można było wpaść na ich trop i dopiero po roku Sieńka, przyłapany w Moskwie na znacznej kradzieży, przy badaniu wydał Tamarę. Sądzono ich i obydwoje skazani zostali na więzienie.
W ślad za Tamarą przyszła kolej na naiwną, łatwowierną i kochliwą Wierkę. Była ona oddawna już zakochana w półwojskowym, który sam siebie tytułował urzędnikiem cywilnym wydziału wojny. Nazywał się Dyletorski. W ich wzajemnym stosunku ona była stroną uwielbiającą, on zaś, jak bożek przyjmował łaskawie hołdy i składane dary. Już w końcu lata Wierka zauważyła, że jej najdroższy staje się coraz bardziej obojętnym i roztargnionym i rozmawiając z nią myślami przebywa gdzieś bardzo daleko. Znosiła udrękę, ujawniała zazdrość, wypytywała się, lecz stale otrzymywała w odpowiedzi jakieś ogólnikowe frazesy, jakieś złowieszcze półsłówka o bliskim nieszczęściu, o przedwczesnej mogile.
Na początku września przyznał się jej nareszcie, że roztrwonił znaczną sumę rządowych pieniędzy, coś około trzech tysięcy, że za kilka dni będzie rewizja kasy i że grozi mu hańba, sąd i wreszcie katorga... W tem miejscu urzędnik cywilny wydziału wojny zaszlochał, schwycił się za głowę i zawołał:
— Biedna moja matka! Co się z nią stanie? Nie przeżyje tej hańby... Nie... Tysiąc razy lepsza jest śmierć, niż te piekielne męczarnie całkiem niewinnego człowieka.
Chociaż mówił, jak zwykle, stylem bulwarowych romansów (tem właśnie podbił serce łatwowiernej Wierki), ale teatralna myśl o samobójstwie, raz powzięta, już go nie opuszczała.
Pewnego razu we dnie długo spacerowali z Wierką w ogrodzie Książęcym. Mocno już spustoszony przez jesień, ten cudny stary park jaśniał i mienił się pysznymi tonami barwnego ulistwienia, amarantowym, ciemno-żółtym i wiśniowym kolorem starego wytrawnego wina i zdawało się, że chłodne powietrze pachło świeżością. A jednak subtelne znamię, delikatny aromat śmierci powiewał już od krzewów, trawy i drzew.
Dyletorski rozczulił się, roztkliwił nad sobą samym, rozpłakała się i Wierka.
— Dziś się zabiję! — powiedział wreszcie Dyletorski. — Koniec!
— Luby mój, nie trzeba! Złoto moje, nie trzeba!
— Nie mogę inaczej, — odpowiedział ponuro Dyletorski. — Przeklęte pieniądze!... Co droższe — honor czy pieniądze?
— Drogi mój...
— Milcz, milcz, Aneto! (Dyletorski nazywał Wierkę Anetą, wydawało mu się to imię bardzo arystokratycznem), — to już zdecydowane.
— Ach, gdybym mogła ci dopomóc! — zawołała smutnie Wierka. — Oddałabym życie!... Każdą kroplę krwi!...
— Co mi po życiu? — po aktorsku pokiwał głową Dyletorski. — Żegnaj Aneto. Żegnaj!
— Nie chcę!... Nie chcę!... Weź mię!... I ja z tobą!...
Późno wieczorem Dyletorski zajął numer w drogim hotelu. Wiedział o tem, że za kilka godzin i on i Wierka będą trupami i przeto, pomimo że w kieszeni miał całego majątku jedenaście kopiejek, występował hojnie, jak nałogowy i wytrawny hulaka: zamówił zupę ze sterletów, jarząbki i owoce, a w dodatku kawę, likiery i dwie butelki szampana. Był przeświadczony w rzeczy samej, iż się zastrzeli ale myślał jakoś po aktorsku jakgdyby zachwycając się ze strony swą tragiczną rolą i rozkoszując zawczasu rozpaczą i zdziwieniem kolegów biurowych. Wierka natomiast, która tak prędko zdecydowała się na popełnienie samobójstwa razem ze swym najdroższym, myśl tę ugruntowała w sobie odrazu i bez zastrzeżeń. I nie widziała w tem nic okropnego, nie obawiała się śmierci. Cóż, czy nie lepiej umrzeć tak, z ukochanym, niż kiedyś pod płotem. Przynajmniej słodka śmierć. I bez pamięci całowała swego urzędnika, śmiała się i z roztarganemi kędzierzawemi włosami ładna była, jak nigdy.
Przyszła wreszcie ostatnia uroczysta chwila.
— Nasyciliśmy się z tobą Aneta... Wypiliśmy kielich do dna i teraz, według słów Puszkina powinniśmy roztrzaskać czarę — powiedział Dyletorski. — Czy trwasz w swym postanowieniu, o luba?
— Tak, tak.
— Więc odwróć się do ściany i zamknij oczy!
— Nie, nie, luby, nie chcę tak! Daj mi twe oczy, będę w nie patrzeć. Daj mi twe usta, będę je całować, a ty... Ja nie lękam się! Odważniej! Całuj mocniej!
Zabił ją, lecz gdy spojrzał na okropne dzieło swych rąk, nagle odezwał się w nim wstrętny, obrzydliwy, podły lęk. Półobnażone ciało Wierki drgało jeszcze. Nogi pod Dylektorskini ugięły się z przerażenia, ale rozsądek symulanta, tchórza i łajdaka czuwał:
Starczyło mu odwagi na tyle, by odciągnąwszy sobie skórę na boku, przestrzelić ją. I gdy padał wrzasnąwszy przeraźliwie z bólu i ze strachu, ciało Wierki po raz ostatni drgnęło konwulsyjnie.
W kilka dni po śmierci Wierki zginęła również naiwnie wesoła, łagodna, a przecież awanturnicza Biała Mańka. W czasie jednej ze zwykłych na Jamie masowych bójek, ktoś zabił ją, uderzywszy w głowę ciężką butelką. Zabójcy nigdy nie wykryto.
Szybko następowały po sobie wypadki na Jamie, a zwłaszcza w domu Emmy Edwardówny i żadna prawie z jego lokatorek nie uniknęła krwawego lub haniebnego losu.
Ostatniem największem i jednocześnie najkrwawszem nieszczęściem był pogrom, dokonany na Jamie przez żołnierzy.
Dwóch dragonów oszukano przy obrachunku w zakładzie rublowym, zbito ich i wyrzucono na ulicę. Ci, obszarpani i zakrwawieni powrócili do koszar, gdzie ich koledzy kończyli libację rozpoczętą jeszcze rano, z okazji pułkowego święta.
I oto nie upłynęło i pół godziny, a setka żołnierzy wpadła na Jamę i zaczęła niszczyć dom za domem. Przyłączył się do nich niewiadomo skąd nadbiegły niezliczony tłum obszarpańców, bosiaków, opryszków i sutenerów. We wszystkich domach wybito szyby i połamano fortepiany. Pierzyny i poduszki rozpruwano i wyrzucano puch na ulicę i długo jeszcze potem — parę dni — nad miastem krążyły, jak płatki śniegu, niezliczone piórka. Dziewczęta, z rozpuszczonemi włosami, zupełnie nagie wypędzono na ulicę. Trzech portjerów pobito śmiertelnie. Zniszczono doszczętnie całe jedwabne i atłasowe umeblowanie Treppla, obicia rwano w strzępy. Przy sposobności rozgromiono również wszystkie sąsiednie szynki i kawiarnie.
Pijana, krwawa rozprawa trwała kilka godzin zanim wysłanym oddziałom wojska i straży pożarnej nie udało się, nareszcie wyprzeć i rozprószyć zezwierzęcony tłum. Dwa zakłady półrublowe podpalono, ale pożar rychło został ugaszony. Jednakże nazajutrz rozruchy ponowiły się, tym razem już w całem mieście i w okolicach. Całkiem niespodziewanie przybrały one charakter pogromu żydowskiego, który trwał trzy dni, ze wszystkiemi okropnościami tego nieszczęścia.
Po tygodniu wydane zostało rozporządzenie generał gubernatora, o niezwłocznem zamknięciu domów rozpusty na Jamie i przy innych ulicach miasta. Właścicielkom dano tylko tydzień czasu na likwidację spraw majątkowych.
Zniszczone, zgnębione, zrujnowane, pozbawione całego czaru dawnej wielkości, śmieszne i nędzne właścicielki i rozlane gospodynie wypełniały ocalonemi z pogromu resztkami swe kufry. Po upływie miesiąca, tylko nazwa przypominała jeszcze wesołą ulicę Jamską, hałaśliwą, awanturniczą, okropną Jamę.
Zresztą i samą nazwę zastąpiono inną, przyzwoitą, aby zatrzeć nawet pamięć o dawnych nieokiełznanych czasach.
I wszystkie owe Henrietty, Kaśki, Lelki, Susły i inne kobiety, zawsze naiwne i głupie, częstokroć czułe i zabawne, w większości wypadków oszukane i zdeprawowane dzieci, rozeszły się po wielkiem mieście i rozprószyły w nim. Z nich powstała nowa warstwa społeczna — warstwa spacerujących ulicznych prostytutek — samotnic.

KONIEC




  1. Proszę zwrócić uwagę baronowo, dziewczyna ta, w jej sytuacji jest dość wykształcona.
  2. Niech pani sobie wyobrazi, ja również zauważyłam tę dziwaczną twarz. Ale gdzie ją widziałam? We śnie? W marzeniach? Czy we wczesnem dzieciństwie?
  3. Proszę nie fatygować się, baronowo, i nie wytężać pamięci. Zaraz pospieszę pani z pomocą. Proszę przypomnieć sobie tylko Charków, hotel Koniachin, przedsiębiorcę Sołowlejczyka i pewnego tenora lirycznego... Wówczas nie była pani jeszcze baronową de...
  4. Ale proszę powiedzieć, na miłość Boga, jak się tu pani dostała, panno Małgorzato.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.