Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, ten zeszłoroczny berbeć... a niech go!
— I to prawda. Ale jak zmężniał chłopak, wyładniał, wyrósł. Zachwycający! Jeśli nie chcesz, ja pójdę...
Tamara ujrzała w lustrze, iż Gienia zmarszczyła brwi.
— Nie Tamaro, poczekaj, nie trzeba. Zobaczę. Przyślij mi go tu. Powiedz, że jestem niezdrowa, powiedz, że mię głowa boli.
— Właśnie tak mu powiedziałam, że Zosia otworzyła niefortunnie drzwi i uderzyła cię w głowę, że leżysz z zimnym okładem. Ale czy warto, Gieniu?
— Warto, czy nie warto, nie twoja rzecz, Tamaro, — szorstko odpowiedziała Gienia.
Tamara zapytała ostrożnie:
— Słuchaj, czy ci go tak całkiem, całkiem nie żal?
— A mnie nie żałujesz? — i przesunęła palcem po czerwonej prędze, przecinającej jej gardło. A sama siebie czy nie żałujesz? A tej nieszczęśliwej Lubki nie żal? A Paszki? Galareta z ciebie, a nie człowiek.
Tamara uśmiechnęła się przebiegle i wyniośle.
— Nie, gdy chodzi o istotną sprawę, nie jestem galaretą. Zresztą wkrótce przekonasz się o tem, Gieniu. Lepiej jednak nie kłóćmy się, wszak i bez tego niezbyt słodkie mamy życie. Dobrze, zaraz pójdę i przyszłe go do ciebie.
Gdy wyszła, Gienia zmniejszyła płomień w błękitnej ampli, włożyła nocny kaftanik i położyła się. Po chwili wszedł Gładyszew, a wślad za nim Tamara, ciągnąc za rękę Pietrowa, który opierał się zlekka i szedł ze spuszczoną głową. Z tyłu