Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mówili... Wielu wcześniej odemnie przychodziło tu. Więc i ja...
— I nie wstydziłeś się?
Koła się zażenował: całe to badanie było mu nieprzyjemne i uciążliwe. Odczuwał, że nie jest to zwykła, pusta, bezcelowa rozmowa w łóżku, znana mu tak dobrze, z jego niewielkiego doświadczenia, lecz coś innego, ważniejszego.
— Przypuśćmy... że nie tyle wstydziłem się... ile bądź co bądź było mi nie swojo. Napiłem się wówczas dla odwagi.
Gienia położyła się znowu na bok, oparła się łokciem i znowu spoglądała na niego z bliska i uważnie.
— A powiedz mi duszko, zapytała tak cicho, że kadet zaledwie dosłyszał jej słowa, — powiedz jeszcze jedno: a to żeś płacił pieniądze, te paskudne dwa ruble, — rozumiesz? — Płacił za miłość, za to czy nie wstydziłeś się płacić za to? nigdy?
— Ach mój Boże! Jakie dziwne pytania zadajesz mi dzisiaj! Przecież wszyscy płacą pieniądze! Jeśli nie ja, to ktoś inny zapłaciłby ci, — czyż to nie wszystko jedno?
— A czy kochałeś kogokolwiek, Kola? Przyznaj się! No chociaż nie tak, jak należy, lecz tak... w duszy?... Czyś asystował komu? Przynosiłeś kwiaty jakiejś... pod rączkę spacerowałeś przy księżycu? Przecież to było?
— No tak, — powiedział Kola poważnym basem. Popełnia się różne głupstwa! Rzecz zrozumiała...
— Kuzyneczka jakaś... panienka dobrze wychowana... instytutka... gimnazjalistka... Przecież było?