Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wpływów i patrzył, czy się czasem kto nie ulotnił po najedzeniu się i napiciu.
Lichonin spojrzał na niego impertynencko, ale milczał zaciskając zęby.
Wreszcie Simanowski rozpoczął swym miarowym, bezapelacyjnym tonem, pobłyskując szkłami binokli.
— Zamiar wasz jest piękny, zgoda panowie; ale czyście zwrócili uwagę na jedną, że tak powem, odwrotną stronę? Przecież ażeby założyć jadłodajnię, czy też otworzyć jakiś warstacik rzemieślniczy, potrzeba do tego pieniędzy, pomocy, że tak powiem, cudzych pleców. Pieniędzy nie żal, to prawda, — zgadzam się z Lichoninem, ale taki początek pracowitego życia, gdy każdy krok jest zawczasu zapewniony, czy nie prowadzi do nieuniknionego nieładu, lekceważenia i wreszcie do obojętnego pogardzenia sprawą. Ponieważ nawet dziecko nie nauczy się chodzić, dopóki pięćdziesiąt razy nie upadnie. Nie, jeżeli istotnie chcecie dopomóc tej biednej dziewczynie, dajcie jej możność odrazu stanąć na nogi, jako człowiekowi pracy, nie zaś jako trutniowi. Prawda, wielka to próba, ciężar pracy, tymczasowy niedostatek, ale jeżeli to wszystko zwalczy, przezwycięży i resztę.
— Cóż to, ona według was pomywaczką ma zostać? — zapytał nieufnie Lichonin.
— No tak — spokojnie odparł Simanowski — pomywaczką. Każda praca podnosi człowieka. Lichonin pokręcił głową.
— Złote słowa. Sama mądrość przemawia przez wasze usta, Simanowski. Pomywaczka, kucharka... ale po pierwsze, wątpliwe, czy ma do tego kwalifikacje, po drugie była już pokojówką i zaznała rozkoszy pańskich pokrzykiwań wobec wszystkich