Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odprowadził ich do przedpokoju, wetknął im do rąk płaszcze i dodał jeszcze surowiej:
— No, a teraz hajda, w nogi... Żywo! Żeby mi siadu waszego nie było! A jeżeli jeszcze kiedyś przyjdziecie, wcale was nie wpuzszę. Także mądrale! Dali staremu psu na wódkę. Więc zdechł.
— A ty nie tak ostro! — zaindyczył się Gładyszew.
— Co nie ostro?... krzyknął wściekle Symeon, i jego czarne, pozbawione brwi i rzęsów oczy stały się tak straszne, że kadeci cofnęli się. Tak cię zamaluję po pysku, że papy i mamy nie potrafisz zawołać. No marsz! Inaczej dam po karku.
Chłopcy zeszli ze schodów.
Jednocześnie szli na górę dwaj mężczyźni, w sukiennych czapkach, na bakier, w rozpiętych kurtkach, jeden w błękitnej, drugi w czerwonej koszuli — najwidoczniej koledzy Symeona po fachu.
— Co? — wesoło krzyknął jeden z nich, zwracając się do Symeona, — szlag trafił Wańkę-Wstańkę?
— A pewnie wyciągnął kopyta — odparł Symeon. Trzeba tymczasem, chłopcy, wyrzucić go na ulicę, inaczej zaczną się „duchy“ czepiać. Bierz ich licho, niech myślą, że upił się i zdechł na ulicy.
— A tyś go... czasem nie tego, nie przytłukłeś?
— Ależ, za głupstwo! Nie było za co. Nieszkodliwy był człowiek. Zupełnie jak jagnię. Tak już widocznie przyszła jego godzina.
— I znalazł że miejsce gdzie umierać. Nic gorszego nie mógł wymyślić — powiedział właściciel — czerwonej koszuli.
— To rzeczywiście prawda, — potwierdził