Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwytem, z zamaszystymi gestami, uderzając pięścią w stół. Niżeradze — z lekkim sceptyzmem i niedomówieniami, jakgdyby wiedział co należało powiedzieć, ale się z tem ukrywał. Wszystkich jednak, zdawało się, zajął i zainteresował dziwny los dziewczyny i każdy, wypowiadając swe zdanie zawsze jakoś zwracał się do Simanowskiego. On zaś przeważnie milczał i spoglądał na wszystkich z pod szkieł binokli, podnosząc w tym celu wysoko głowę.
— Tak, tak, tak — powiedzał nareszcie, bębniąc palcami po stole.
— To, co zrobił Lichonin — rzecz piękna i śmiała. A to, że kniaź i Sołowjew chcą mu pomóc, również rzecz dobra, ze swej strony gotów jestem, czem mogę, zapoczątkowaniom waszym dopomóc. Ale czy nie będzie lepiej, jeżeli poprowadzimy naszą znajomą drogą, powiedzmy, jej naturalnych upodobań i zdolności. Proszę powiedzieć, droga moja — zwrócił się do Luby: — co pani umie? No tam robotę jaką, czy coś takiego. No szycie, robótki szydełkowe, wyszywanie.
— Nic nie umiem, — odpowiedziała Lubka szeptem, nisko opuściwszy oczy, cała czerwona, ściskając pod stołem swe palce. Nic tu nie rozumiem.
— A przecież w rzeczy samej — wtrącił Lichonin — przecież my rozpoczęli akcję nie z właściwego końca. Rozmawiając o niej, w jej obecności, stawiamy ją w przykrej sytuacji. No proszę popatrzeć, jest tak zażenowana, że nawet zdania nie może skleić. Chodźmy, Luba, odprowadzę cię do domu i powrócę za dziesięć minut. Tymczasem bez ciebie tu obmyślimy, co i jak. Dobrze?
— Cóż mi, ja nic — zaledwie dosłyszanym