Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z oddali, delikatny melancholijny, a jednocześnie czarujący zapach zbliżającej się jesieni. Ze zdziwieniem patrzył student na drzewa, takie czyste, niewinne i ciche, jakby Bóg niepostrzeżenie dla ludzi, rozsadził je nocą; i drzewa same, zda się oglądały się dokoła, na spokojną błękitną wodę, jakby drzemiącą jeszcze w kałużach i rowach i pod drewnianym mostem, przerzuconym przez płytką rzeczkę; na wysokie, rzekłbyś, świeżo wymyte niebo, które dopiero co obudziło się w zorzach i ze snu, uśmiecha się różowym, szczęśliwym. jeszcze sennym uśmiechem, witając rozpalające się słońce.
Serce studenta rozszerzało się i drżało; wpływały na to piękno tego błogosławionego poranku i radość istnienia i to czyste powietrze odświeżające płuca, po nocy spędzonej bezsennie, w ciasnym pełnym tytoniowego dymu lokalu. Ale bardziej jeszcze rozczulało go piękno i wzniosłość własnego czynu.
„Tak postąpił jak człowiek, jak prawdziwy człowiek, w najwyższem tego słowa znaczeniu! Oto i teraz nie żałuje tego, co czynił. Dobrze im (komu „im“ Lichonin sam należycie nie wiedział), mówić o okropnościach prostytucji, mówić siedząc przy herbacie z bułkami, w towarzystwie niewinnych i inteligentnych panien. Lecz czy uczynił ktoś z pośród kolegów, jakikolwiek istotny krok, ku wyzwoleniu kobiety z upadku? Ha, co? Wreszcie znajdzie się i taki, który przyjdzie do owej Soni Marmeladówny, nagada jej niestworzonych rzeczy, odmaluje wszelkie możliwe okropności, wedrze się do jej duszy i zaraz sam się rozpłacze, zacznie pocieszać obejmować, po główce pogładzi, pocałuje najpierw w policzek, potem w usta, no i wiadomo co!