Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cmentarz o połowę, ale ulicą Jamską nigdy nieboszczyków nie odprowadzono.
Pomimo to, ze wszystkich, prawie drzwi wysypały się na skrzyżowanie ulicy lokatorki domów, jak stały: w pantoflach na bosą nogę, w nocnych kaftanikach, w chusteczkach na głowach; żegnały się, wzdychały i wycierały oczy chusteczkami, lub połami kaftaników.
Pogoda była wspaniała... Jasno świeciło zimne słonce, z zimnego, błękitnego nieba, zieleniła się ostatnia trawa, złociły się i czerwieniły na drzewach zwiędłe liście. I w kryształowo czystem chłodnem powietrzu, uroczyście wzniośle i żałobnie płynęły miarowe dźwięki pieśni: „święty Boże, Święty mocny, Święty Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!“
Potem krótkie modły nad mogiłą, głuche stukanie ziemi o wieko trumny... i mały świeży pagórek...
— Więc już koniec! — rzekła Tamara, gdy pozostały same. — Cóż dziewczęta, trochę później — trochę wcześniej!... Żal mi Gieni! Bardzo mi żal! Drugiej takiej już nie znajdziemy. Ale bądź co bądź, dzieci moje, w tej jamie jest jej znacznie lepiej, niż w naszej... No, ostatni znak krzyża i — chodźmy do domu!...
I gdy już zbliżały się do swego domu, Tamara nagle w zamyśleniu wygłosiła dziwne złowieszcze zdanie:
— Ale niedługo będziemy i my razem, bez niej, niedługo wiatr rozpędzi nas we wszystkie strony. Życie jest piękne! Patrzcie: Oto słońce, błękitne niebo... Jakie czyste powietrze... Leci pajęczyna — babie lato... Jak ładnie na świecie! Tylko my, dziewki, jesteśmy śmieciem publicznem.