Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wina? Ludzie święci, pustelnicy, zakonnicy, męczennicy — daleko mi do nich, co do hartu ducha, — i oni upadali w walce z pokusami djabelskiego ciała. Lecz obecnie, na co chcesz przysięgam, że to się więcej nie powtórzy. Przecież tak?
Lubka uparcie wyrwała mu rękę. Usta jej wydęły się, a powieki prędko — prędko zamrugały.
— Ta-ak, przeciągnęła jak dziecko, które niechce się z kimś pogodzić — ja przecież widzę, że się panu nie podobam. Więc cóż, — proszę mi lepiej powiedzeć to otwarcie, dać na dorożkę i jeszcze tam, ile pan zechce... Pięniądze za noc i tak są zapłacone i tylko mi dojechać... tam.
Lichonin porwał się za włosy, zaczął biegać po pokoju i zadeklamował:
— Ach, nie tak, nie tak! Zrozum mnie Luba! Kontynuować to, co się stało z rana... jest to... świństwo, zbydlęcenie, niegodne człowieka, który się szanuje. Miłość! Miłość — to całkowite zlanie się umysłów, myśli, dusz, interesów, potężne jak świat, lecz nie wyciąganie się na łóżku. Takiej miłości niema między nami, Lubko. Jeżeli ona przyjdzie, będzie to cudownem szczęściem i dla ciebie i dla mnie. Tymczasem zaś — jestem twym przyjacielem, wiernym towarzyszem na drodze życia. I dosyć, to powinno nam wystarczyć. Chociaż nie obce mi są ludzkie ułomności, ale mam się za człowieka uczciwego.
Po tych słowach Lubka, jakby przywiędła. „On przypuszcza, że ja chcę, żeby się ze mną ożenił; a mnie to zupełnie nie potrzebne“ — myślała smutnie. „Można żyć i tak. Mieszkają przecież inne na utrzymaniu. I mówią nawet, że znacznie lepiej niż ci, którzy chodzili do ołtarza. Co w tem złego? Spokojnie, cicho, porządnie... Ja bym mu bieliznę