Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach
Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
W DWUNASTU TOMACH
PRZEKŁAD
L.  ULRICHA
Z OBJAŚNIENIAMI J. I. KRASZEWSKIEGO



WYDANIE NOWE
Z RYCINAMI TYTUŁOWEMI



KRAKÓW
NAKŁAD G. GEBETHNERA I SPÓŁKI
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1895



Kraków. – Druk Wł. L. Anczyca i Spółki, pod zarz. J. Gadowskiego.

HAMLET.

HAMLET.

Ż

Żaden z dramatów Szekspira nie wywołał tylu i tak sprzecznych sądów, rozpraw, domysłów, objaśnień, co Hamlet; żadnemu nie zadawano tyle wad i nie wynoszono tak wysoko; żaden też potężniejszego, trwalszego nie czyni wrażenia, głębiej się nie piętnuje w pamięci i nie porusza tak silnie. Słysząc go nieskończoną liczbę razy na scenie, czytając, odkrywa się coraz i piękności nowe i tajemnice nierozwikłane... Szczególniej sama postać Hamleta zagadkowa, fantastyczna, przez której usta mówi, co tylko w duszy człowieka mieszkać może — rozum i szaleństwo, nienawiść i miłość, rozpacz i rezygnacya na przemiany — była przedmiotem studyów niezliczonych. Artystyczna jej piękność uderzyła tych nawet, którzy Szekspira nigdy zrozumieć i ocenić nie mogli.

Ze wszystkich jednak określeń charakteru Hamleta, najgłębszem, najgenialniejszem jest — Goethego. On jeden pojął najlepiej znaczenie tej postaci, którą Szekspir chciał uwydatnić, stawiąc przy niej dla konstrastu, w pewnej analogii położenia, z wielką różnicą charakteru — Laertesa.
W końcu pierwszego aktu Hamlet powiada:

Czas wyszedł z stawów, losów klątwa zdarza,
Że się rodziłem na jego lekarza!
( .....O cursed spite,
That ever I was born to set it right!)

W tych wyrazach, powiada Goethe w Wilhelmie Meister — jest klucz do zrozumienia postępowania Hamleta. Jasnem jest dla mnie, iż Szekspir chciał nam w nim ukazać duszę, obowiązaną do spełnienia wielkiego czynu, do którego nie jest zdolną. Ta myśl panuje całej sztuce. Dąb posadzono w wazonie, przeznaczonym na wdzięczne kwiaty; korzenie się rozrastają, naczynie pęka.
Jest to tem jawniejszem, że obok postawiony Laertes, który czyn podobny ma także do spełnienia, (obowiązek pomszczenia się za ojca), postępuje wcale inną drogą, — zwołuje lud, napada z nim na króla, żąda od niego sprawiedliwości i nie daje się niczem uspokoić, ustraszyć, aż pewien jest, że celu swego dopnie[1].
Hamlet jest istotnie do innego życia stworzony a raczej wychowaniem zepsuty, rozpieszczony, rozmarzony, z myślą rozbujałą a sercem rozmiękłem, mężny przez uczucie honoru, ale nie z temperamentu. W chwilach nawet, gdy do udawania szaleństwa zmuszać się nie potrzebuje, w scenach z Horacyem, zabawia się lada czem, deklamuje... marzy... cel główny traci z oczów. Natura i wychowanie usposobiły go raczej do intryg zepsutego dworu (scena w podróży z listami króla, wskazana w opowiadaniu) — niż do śmiałego, stanowczego czynu. Nie jest to człowiek owych czasów rycerskich, króla Leara i Macbetha, ale dziecię rozkosznego, biesiadującego duńskiego dworu, lubiącego się bawić, dowcipkować, marzyć i oszukiwać.
Ta sprzeczność posłannictwa z naturą, obok potęgi takiego uczucia, jakiem jest zemsta za śmierć ojca, przywiązuje do nieszczęśliwej ofiary losu, do tego szaleńca, który z początku szał udając, niemal istotnie w końcu szaleje pod ciężarem tego brzemienia, jakie duch ojca włożył na barki jego. Pragnienie zemsty, w pierwszych aktach gwałtowne, śmiałe, zdające się rwać do czynu, widocznie, jakby umyślnie słabnie później. Nadmiar ciężaru łamie tę słabą istotę. Hamlet pierwszych trzech aktów, nie jest już Hamletem ostatnich. Porównajmy ze sceną teatru, z rozmową z matką, naprzykład scenę cmentarną.
To, co niektórzy krytycy uważają za wadę budowy, za słabnący interes, nie dość kunsztownie utrzymany do końca — nam się zdaje umyślnem u poety, który chciał oznaczyć właśnie, jak Hamlet, mimo że się nieustannie sam podżega, już na równi z sobą nie stoi. Głęboko pojęta postać ta, ma w sobie tyle stron, tyle odcieni, iż się wcale dziwić nie można nadzwyczajnemu zajęciu, jakie obudza. Przyczynia się do tego dziwnie fantazya, urozmaicona budowa dramatu, którego doskonała jedność nie stoi na zawadzie największej różnobarwności. Sceny z duchem, dworskie pogadanki, aktorowie, dworacy, Ofelia, grabarze, przenoszą nas w coraz inne sfery, choć nie przestajemy sercem być u głównego ogniska... w Hamlecie. Spodziewamy się po nim tego wielkiego, stanowczego czynu... który zapowiada a którego chwilą kulminacyjną jest zabicie — szczura — Poloniusa... Po niem następuje znękanie, bierne posłuszeństwo, wyczerpanie i namiętne dopiero wystąpienie Laertesa, wyciąga znów marzącego Hamleta do czynu...
Charakterystyka postaci niezrównana, prawdziwie szekspirowska, każda z nich, aż do najpodrzędniejszego grabarza, który się chwilowo przesuwa przed nami, nacechowana fizyognomią oddzielną, własną jak w naturze! Nic tu zamglonego i zaniedbanego — jak w naturze!
Król chłodny, przebiegły, chytry nawet z Panem Bogiem, umiejący zawsze zachować pozory przyzwoitości i pilnujący ściśle decorum, nawet w zbrodni — jest w swoim rodzaju niesłychanej prawdy charakterem. Przyzwoitość i umiejętność życia zastępuje dlań cnotę. Zabija, ale się modli i modlitwa ta ocala mu życie. Hamlet zużytkowuje ją jako sofizmat, aby odwlec czyn, do którego nie czuje w sobie siły. Królowa nie jest żadną Lady Macbeth, ale biedną, słabą istotą, trwożliwą, zmysłową, dającą sobie wmówić wszystko; niewiastą ułomną w całem tego wyrazu znaczeniu. Mąż namówił ją na kazirodztwo i na małżeństwo, które wedle praw kanonicznych nie było dozwolonem; syn nawraca ją łatwo na swą stronę... Nie wiedziała o zbrodni wcale, choć wzięła po niej dziedzictwo, odgadła ją później dopiero. Posłuszna, daje powodować sobą, jest w ręku tych, co ją otaczają, narzędziem...
W Ofelii widzimy tę samą słabość posłuszną, ofiarną aż do złamania serca, ale z urokiem młodości i niezrównanym wdziękiem dziewiczym. Szekspir, który chętnie zbliża i zestawia charaktery pokrewne, analogie, jak Leara i Gloucestera, jak Laertesa i Hamleta, mógł postawić wątłą Ofelię obok królowej, jakby jeden typ w dwu różnych epokach życia, tu jeszcze naiwny, świeży — tam stary już i słabością aż do udziału w spadku zbrodni przyprowadzony. — Dlategoto Hamlet woła właśnie tu: Słabości, twe imię kobieta!
Ofelia słucha ojca, słucha brata, słucha Hamleta, słucha swojego serca, brak jej tak samo woli własnej, jak nieszczęśliwemu kochankowi. Krytycy skarżą się na nie dosyć określony charakter Ofelii; jest on owszem w tem nieokreśleniu swem, doskonałym, — obłęd przedśmiertny trafnie zamyka tę egzystencyę senną istoty biernej, którą wiatry przeciwne wieją na wszystkie strony, która marzy, boleje i śpiewając umiera... Udane szaleństwo Hamleta w tej duszy, kochającej tajemnie, odbija się — prawdzowym szałem... Zaraziła się od tego, który tak okrutnie się z nią obszedł... ucząc, aby o szczęściu nie marzyła...
Nad Poloniusa doskonalszego typu dworaka — wymarzyć trudno. Zjadł zęby z podkomorskim kluczem chodząc po pokojach królewskich, mąż wielkiego doświadczenia, a, jak mu się zdaje, niepospolitej wymowy; posłuszny, grzeczny, przyzwoity jak król, któremu ma honor służyć, trochę obałwaniony, choć głupim nie jest — Polonius ma się za niezmiernie ważną figurę... Jest to jeden z tych ludzi praktycznych, którym się na świecie dobrze dziać zwykło; proszę posłuchać, jakie rady daje odjeżdżającemu Laertesowi, córce, jak naucza przyjaciela sposobu delikatnego wyszpiegowania, co syn jego za granicą porabia... Człowiek na dzień powszedni wcale nie głupi — chodząca proza i rachunek, i gdyby wszystko na świecie dało się ująć rachunkiem a prozą wypowiedzieć, byłby to zapewne mąż w swej sferze znakomity... Tak jak jest — niepospolity przynajmniej szambelan i dworak... Odmalowanie tego charakteru, dla którego za wzór służyć musiał jakiś dygnitarz dworu królowej Elżbiety — jest arcydziełem. Są w niem odcienia genialnego daru postrzegania dowodzące, logika, jaką tylko intuicya geniuszu dać może.
W podrzędnych wreszcie postaciach nie mniej fizyognomii — każda z nich żywa. Całość składa poemat, któregoby starczyło dla sławy Szekspira. Jeden Hamlet zamyka w sobie całego poetę. Nad każdym tu szczegółem pisaćby można tomy komentarzy, bo każdy do myślenia pobudza.
Ten sławny monolog — nie jest-że to głos wieku, który reformą wiarę chrześcijańską zachwiał i obalił, zostawując jej szkielet tylko? Hamlet jest w nim tak ostatecznym sceptykiem, tak już nie wierzy w nic, że nawet istnienia duszy za grobem pewnym nie jest. Dla niego wszystko zagadką — on sam, byt, życie, śmierć, dusza. Straszliwie jawnie i śmiało występuje w tym monologu to, co, jak wstydliwa choroba, zwykło się kryć w najgłębszej czeluści piersi ludzkich — osłonione... schowane... Hamlet wypowiada odważnie to, co myśleli naówczas jeśli nie wszyscy, to ci, co więcej myśleli. On, nie wierzy już w nic — a jednak jest to człowiek, który wczoraj z duchem rozmawiał, choć nawet duchowi nie uwierzył, dopóki scena z aktorami wyrazów jego mu nie potwierdziła.
Któż wie! może ten skeptycyzm hamletowski, był jednym z uroków dramatu, które mu taką popularność nadały, zjednały mu takie współczucie. Choroba Hamleta była i jest — powszechną — w monologu tym przejrzał się każdy i poznał siebie samego.
Zajmującym wielce dla nas jest cały ustęp, do którego wchodzą artyści dramatyczni — pojęcia poety o sztuce, albo jawnie w nim wypowiedziane, lub płynące następstwem koniecznem z napomknień, jakie się tu znajdują. Szekspir był poetą natchnienia rodzimego, ale zarazem rozważnym kunsztmistrzem, który myślał i ważył warunki kompozycyi, kolorytu, wykonania... czuć to w każdem słowie. Ileż tu rzeczy dziś jeszcze świeżych, prawdziwych i godnych zastósowania! To właśnie jest jedną z cech Szekspira, że nie zestarzał. Przeszedł on wiek swój i nam się wydaje współczesnym. Zgrzybieli uczeni jego ówcześni współzawodnicy, Marlowe’y i Green’y, ci, co się człowieka uczyli z papieru; on, co go studyował w życiu — pozostał młodym do dziś dnia.
Komentarz do Hamleta, gdybyśmy go pisać mogli, za długoby nas zatrzymał, — jest to jeden z tych utworów, którymi się nasycić nie można; Otello jednolitszym być może, kunsztowniejszym, Król Lear tragiczniejszym jeszcze, Macbeth gwałtowniejszym prądem rozwija się i do rozwiązania dąży, — ale zazdrość Otella, niepoczciwość Jaga, nieszczęście Leara, niewdzięczność dzieci, Macbetha ambicya ukarana, czemże są obok postaci tego nieszczęśliwego, który rozumie wszystko, a nic nie może, który w nic nie wierzy, w końcu niczego nie pragnie... i w swem szaleństwie, nierozum i rozumy całego świata odbija? Hamlet to nietylko dziecię tamtych czasów, w których się urodził — ale wieków, co po nich spadek wzięły, ich marzeń, rozpraw, chętek i bezsilności do czynu... Jest to wielkie uosobienie epoki, co obaliwszy pozytywną wiarę, na jej ruinach, nic odbudować nie mogąc, ręce łamie i daje sobą miotać fatalizmowi; Hamlet to niewiara i z nią połączone wycieńczenie i śmierć ducha... Jak płomyk nad mogiłą, igra nad czaszką wypróżnioną Hamleta — Yoricka zdziczała fantazya jego... Płacząc nad nim, płaczemy nad sobą...
Podanie, na którem osnutą jest tragedya Hamleta, podług Uhlanda, pochodzi z mitycznych legend skandynawskich. Znajduje się ono spisane w księdze trzeciej historyi duńskiej Saxo Grammatyka.
Horwendill, namiestnik Jütlandzki, wsławiony napadami i rozbojami morskimi, ściąga na siebie gniew, zazdrosnego tej sławy, króla Kollera norweskiego, który zamierza przeciwko niemu wyprawę. Dwaj przeciwnicy spotykają się na jakiejś wyspie, umawiając o bój, którego nagrodą ma być kraj zwyciężonego. Horwendill pokonywa przeciwnika i król duński, Rörik, daje mu swą córkę Geruthę (Gertrudę) za żonę. Po długiem pożyciu z nią, gdy się im już syn Amleth narodził, brat Horwendilla Fengo zabija go pod pozorem, iż się z Geruthą źle obchodził. Fengo zaślubia wdowę i sam panuje nad Jütlandią całą, która wprzódy między dwóch braci się dzieliła. Amleth, obawiając się o życie swoje, udaje obłąkanego, niekiedy jednak okazuje zdrowy rozsądek i przebiegłość. Podejrzliwy Fengo nie dowierza jego obłąkaniu, starając się wypróbować, wystawuje na pokusę młode dziewczę... Oprócz tego poleca matce, aby go w rozmowie pod niebytność króla wybadała. Ukryty szpieg miał tę rozmowę podsłuchać. Amleth odkrywszy szpiega, zabija go, przemawia do matki, porusza ją i skłania do przyrzeczenia pomocy, aby się pomścić śmierci ojca na Fengu i jego wspólnikach. Fengo chce się dowiedzieć o miejscu, w którem trup zabitego został ukryty, a Amleth w udanym szale mu je wskazuje. Ojczym postanawia wyprawić go z dwoma towarzyszami do Anglii, prosząc w przyłączonych runach, ażeby tam ścięto Amletha. W drodze wykrada Amleth drewniane owe runy i zamienia je na inne, prosząc o rękę córki króla dla Amletha, a ukaranie śmiercią jego towarzyszów.
Obie te prośby zostają spełnione, Amleth pozyskuje względy króla przez bystrość umysłu i dar odgadywania rzeczy skrytych. Wraca potem do Jütlandyi w chwili, gdy go tam sądzono umarłym i pogrzeb obchodzić miano; odegrywa tu znowu rolę obłąkanego, wpada pomiędzy zaproszonych gości, upaja ich, podpala pałac i króla zabija. Czas jakiś potem ukrywa się Amleth, badając uczucia ludu, a przekonawszy się, że te mu są przyjazne, ukazuje się, opowiada swoje dzieje i jednogłośnie królem zostaje obrany.
Następnie w powieści Saxo Grammatyka, ciągnie Amleth do Anglii, doświadcza tam różnych osobliwych przygód i po wróciwszy do kraju, zostaje w pojedynku zabity.
Z tej powieści Francuz Belle-Forest ułożył swoją novellę: „Avec quelle ruse Amleth, qui depuis fut roi de Dannemarck, vengea la mort de son père Horvendille, occis par Fengon, son frère“ 1564. Powieść ta, przetłumaczona na język angielski, z niektóremi zmianami, widocznie Szekspirowi za wzór do tragedyi posłużyła.
Oto są niektóre daty, do historyi Hamleta za wskazówki posłużyć mogące.
W roku 1584, dnia 2 lutego, Szekspir synowi swojemu nadaje imię Hamletha; znać stąd, iż czytał powieść, i że już się nią zajmował.
Przed Szekspira Hamletem, w roku 1587, wspomniana już jest sztuka pod tym samym tytułem, we wstępie do Menaphon’a Roberta Green’a, przez Thom. Nash’a. Autorem jej miał być Thomas Kyd. Dramatu tego śladu dziś niema.
W roku 1524 w Hanslow’a Diary, wspomnienie o granym Hamlecie; — czyim? niewiadomo.
W roku 1596 Thom. Lodge, w „Wits Miserie“, mówi o dramacie Hamlet, i wspomina, że dyabeł jakiś wyglądał blado jak duch, który na teatrze tak przerażająco woła: „Hamlet, revenge!
Chociaż dosłownie wyrazy te w Hamlecie Szekspira się nie znajdują, ale w rejestrze księgarzy w roku 1602, stoi zapisany Hamlet Szekspira pod tytułem: „The Revenge of Hamlet“, a zemsta jest główną myślą dramatu.
W roku 1598 w notatkach Gabriela Hawey’a u Steevensa, wymienione są Szekspira Lukrecya i „Hamlet Prince of Danemark“. Harwey pisze: „Nasza młodzież cała zachwycona Szekspira Wenerą i Adonisem; lecz jego Lukrecya i tragedya duńskiego księcia Hamleta podobają się więcej rozumnym, a poważnym ludziom“.
W roku 1603 ukazuje się tłómaczenie angielskie Essais Montaigne’a, którym wpływ pewien przyznają na Hamleta i analogię myśli, tak samo, jak w listach Essex’a chcą niektórzy dopatrzeć się podobieństwa idei do tych, jakie Hamlet wypowiada. W tymże samym roku ukazuje się pierwsze wydanie, pod tytułem:
„Tragiczna historya Hamleta, księcia duńskiego“; na tytule wymienione imię Szekspira, i to, że sztuka wielekroć bywała grywaną w Londynie i w uniwersytetach Cambridge i Oxford. Pierwsze to wydanie wielce jest różne od znanej tragedyi i daleko mniej wykończone. Drugi raz wyszedł Hamlet w roku 1604. „Tragiczna historya Hamleta, księcia duńskiego, przez Williama Szekspira, na nowo wydrukowana i o drugie tyle powiększona (enlarged to almost as much againe as it was), wedle prawdziwego i pełnego rękopismu“.
Następowały potem jeszcze wydania 1605 i 1611 roku, już podług poprawnego tekstu, i zbiorowe 1623 roku, mało co od niego odmienne.
Wielka popularność tej legendy skłoniła jeszcze jakiegoś bezimiennego do zrobienia powieści z dramatu, która wyszła w roku 1608 pod tytułem: The Hystorie of Hamblett. Zdaje się, że autor korzystał z Szekspira, bo przy zabiciu Poloniusa mieści się ów wykrzyknik: „A rat, a rat!“, którego niema ani u Saxo Grammatyka, ani u Belle-Forest’a.
Rolę Hamleta, za czasów Szekspira, grał sławny Burbage, czego ślad pozostał w elegii na śmierć jego z roku 1618. „I już nie usłyszymy młodego Hamleta, mimo zadyszki (krótkiego oddechu), wołającego: „zemsty“ za śmierć ukochanego ojca“.

„(No more young Hamlet, though but seant of breath
Shall cry: revenge! for his dear father’s death)“.

Pierwsze wydanie Hamleta różni się od następnego znacznie, gdyż Szekspir wykończył, uzupełnił, przerobił je z wielką troskliwością. Osoby epizodyczne, w pierwszym zarysie lekko narysowane, nabrały barwy i znaczenia, role: Horacya, Corambis’a (Poloniusa w następnem), Ofelii, a szczególniej Laertesa występują daleko wyraźniej. Scenario jest prawie jednakowe, prowadzenie z małemi zmianami toż samo, lecz zbogacone mnóstwem szczegółów. Niektórych scen zmieniony jest porządek: tak scena Hamleta z Ofelią w pierwotnym tekscie idzie przed rozmową Hamleta z Gildensternem i Rozenkrancem, w poprawnym, po niej. I tak jest logiczniej, bo ci dwaj szpiegowie chcą się przekonać, czy miłość jest powodem szału, a po widzeniu się Hamleta z Ofelią, król już wie, że choroba jego nie pochodzi z miłości.
Druga zmiana, wielkiego znaczenia, jest w charakterze królowej, która w pierwszym Hamlecie, gdy ją syn obwinia, że zaślubiła zabójcę pierwszego męża, odpowiada mu: „Tak prawdziwie jak mam duszę, przysięgam na niebiosa, żem nie wiedziała nigdy o tem okrutnem morderstwie, Hamlecie! to są twej wyobraźni złudzenia, na miłość twą dla mnie, zapomnij o tych widziadłach!“ Matka potem podejmuje się dopomagać do pomszczenia śmierci ojca wszelkimi środkami. W dalszem rozwinięciu królowa utrzymuje się ciągle w tem usposobieniu, otwarcie przed synem oświadczając się z oburzeniem swem przeciw zabójcy.

W drugim Hamlecie, królowa, jeśli nie jest wspólniczką zbrodni, przynajmniej czuje się do jakiejś winy. Sumienie jej obciążone:

O skończ, Hamlecie! Ty oczy me zwracasz
W duszy mej głębie, i teraz tam widzę
Plamy tak czarne i tak wiecznotrwałe,
Że nigdy swojej nie utracą barwy.

Zmiana ta usprawiedliwia rozwiązanie, gdyż inaczej królowa niewinnieby była ukaraną. Wykończenie głównego bohatera, Hamleta, nadzwyczaj staranne, małych zmian, dodatków, rysów uwydatniających jego słabość, mnóstwo. Dosyć przytoczyć sławny monolog, który zmienił zupełnie charakter w nowej redakcyi. W pierwszym zarysie występuje w nim jeszcze Sędzia przedwieczny, który w poprawionym i rozszerzonym znika. Skeptycyzm i niewiara piętnują wykończenie. Dla porównania dajemy tu tłómaczenie wierne monologu z pierwszego wydania:

Być albo nie być? oto jest pytanie.
Umrzeć i zasnąć. Wszystkoż tem się kończy?
Nie! w snach marzenia są — tylko marzenia!
A gdy z tych marzeń śmierci się przebudzim,
Przed wiekuistym Sędzią nas postawi,
W nieznanych światach, skąd wędrowiec żaden
Nie wrócił nigdy. Widok ich dla jednych
Szczęście przynosi, a złym potępienie!
Któżby bez przyszłych rozkoszy nadziei
Chciał znosić świata pochlebstwa i wstręty?
Bogatych wzgardę dla nędzy nędzarzy,
Przekleństwa możnych i uciski wdowie,
Sieroce krzywdy? któżby głód chciał cierpieć,
Tyrana przemoc, klęsk innych tysiące!
Ktoby pod życia takiego ciężarem
Chciał warczeć, potnieć — mogąc oswobodzić
Na zawsze — jednem tylko ostrza pchnięciem?
Któżby to znosił bez pośmiertnej trwogi,
Co mózg zamąca, co mu zmysły miesza,
I cierpieć każe złe znane, z obawy
Zła nieznanego?... O! to, to uczucie
Tchórzami czyni nas...





OSOBY:

Klaudyusz, król Danii.
Hamlet, syn poprzedniego, a synowiec teraźniejszego króla.
Polonius, lord kanclerz.
Horacyo, przyjaciel Hamleta.
Laertes, syn Poloniusa.

Voltimand,   dworzanie.
Korneliusz,
Rozenkranc,
Gildenstern,
Osrik,

Inny Dworzanin.
Ksiądz.

Marcellus,
Bernardo,
  oficerowie.

Francisko, żołnierz.
Rejnaldo, sługa Poloniusa.
Rotmistrz.
Poseł.
Duch ojca Hamleta.
Fortinbras, książe norwegski.
Gertruda, królowa Danii, matka Hamleta.
Ofelia, córka Poloniusa.
Panowie, Panie, Oficerowie, Żołnierze, Aktorowie, Grabarze, Majtkowie, Posłańcy i inna Służba.

Scena w Elsinor.



HAMLET.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Elsinor. Esplanada przed zamkiem.
(Francisko na warcie, wchodzi Bernardo).

Bernardo.  Kto tam?
Francis.  Ty raczej odpowiedz, kto jesteś.
Bernardo.  Niech król nasz żyje!
Francis.  Bernardo?
Bernardo.  On, zgadłeś.
Francis.  Pilnie, jak widzę, na czas swój przychodzisz.
Bernardo.  Biła dwunasta; idź spocząć, Francisko.
Francis.  W porę luzujesz, na szczypiącem zimnie
Serce mi słabnie.
Bernardo.  Czyś miał straż spokojną?
Francis.  Mysz nie pisnęła.
Bernardo.  To dobrze. Dobranoc!
Jeśli Horacya spotkasz i Marcella,
Spólników straży, mów im, niech się spieszą.

(Wchodzą: Marcello i Horacyo).

Francis.  Słyszę ich, zda się. Hola, stój! kto idzie?
Horacyo.  Dzieci tej ziemi.
Marcel.  I Danii lennicy.
Francis.  Dobranoc!
Marcel.  Bądź zdrów, uczciwy żołnierzu!
Kto cię zluzował?
Francis.  Bernardo straż trzyma.

Dobranoc! (Wychodzi).
Marcel.  Hola, Bernardo!
Bernardo.  Odpowiedz,
To ty, Horacyo?
Horacyo.  Część jego przynajmniej.
Bernardo.  Witaj, Horacyo i dobry Marcello!
Marcel.  Czy i tej nocy widziałeś zjawisko?
Bernardo.  Nic nie widziałem.
Marcel.  Horacyo powiada,
Że to był naszej wyobraźni utwór,
I nie chce myśli swoich poddać wierze
W widziane przez nas dwakroć straszne dziwo
Więc go prosiłem, aby razem z nami
Przeczuwał długie nocy tej minuty,
I, jeśli znów się duch pokaże, stwierdził
Nasze widzenie, do niego przemówił.
Horacyo.  Ba, ba! nie przyjdzie.
Bernardo.  Usiądź tylko chwilę,
Niechaj twe uszy raz jeszcze obiegnie
Powieść o dziwach dwóch ostatnich nocy.
Horacyo.  Dobrze, usiądźmy i niechaj Bernardo
Prawi nam o nich.
Bernardo.  Słuchaj. Przeszłej nocy,
Gdy tamta; gwiazda, na zachód bieguna,
Przyniosła światło właśnie w stronę nieba,
Gdzie teraz płonie, gdy zegar bił pierwszą,
Ja i Marcello —
Marcel.  Cicho, przestań mówić!

(Wchodzi Duch).

Czy widzisz? idzie.
Bernardo.  W tej samej postaci,
W której znaliśmy umarłego króla.
Marcel.  Jesteś uczony, przemów doń, Horacyo!
Bernardo.  Czy nie podobny do króla, Horacyo?
Horacyo.  Zupełnie. Trwoga i dziś mnie przenika.
Bernardo.  Czeka na słowa.
Marcel.  Przemów doń, Horacyo!
Horacyo.  Kto jesteś, w późnej nocy zabłąkany

Pod tą rycerską, tą piękną postacią
Pogrzebanego Danii majestatu?
Ja cię na niebo zaklinam, odpowiedz!
Marcel.  Jest obrażony.
Bernardo.  Czy widzisz? odchodzi.
Horacyo.  Ja cię zaklinam, stój! stój i odpowiedz! (Duch znika).
Marcel.  Znikł, nie chce na twe słowa odpowiedzieć.
Bernardo.  I cóż, Horacyo? Drżysz widzę i zbladłeś.
Czy to nie więcej jak czcze urojenie?
Co o tem myślisz?
Horacyo.  Przysięgam na Boga,
Ni gdy bym wiary nie dał, gdybym na to
Nie miał rzetelnych, dotykalnych zeznań
Własnych mych oczu!
Marcel.  Podobnyż do króla?
Horacyo.  Jak ty do siebie.
Tąż samą zbroją odział swoje piersi,
Gdy przeciw dumnym Norwegczykom walczył,
Tak brwi pomarszczył, gdy w gniewnej rozprawie
W saniach Polaków wojował na lodzie.
Dziwna!
Marcel.  Po dwakroć, o tej samej porze,
Rycerskim krokiem straż wyminął naszą.
Horacyo.  W jakim zamiarze, nie umiem powiedzieć.
Mym prostym jednak mierząc rzeczy sądem,
To wybuch straszny Danii zapowiada.
Marcel.  A teraz usiądź, i jeśli wiesz, powiedz,
Czemu noc każdą te surowe straże
Męczą rygorem ziemi tej poddanych?
Czemu codzienne dział nowych odlewy,
Kupno u obcych wojennych rynsztunków?
Skąd branka cieśli morskich, których praca
Z dniami tygodnia i niedziele miesza?
Dla jakich celów ten spocony pośpiech,
Noc zmieniający w dnia spółpracownika?
Kto mnie objaśni?
Horacyo.  Ja mogę; przynajmniej
Wieść taka biega: Nasz zmarły monarcha,

Którego duch się pokazał przed chwilą,
Był, jak wiadomo, na rękę wyzwany
Przez Fortinbrasa norwegskiego dumę
Zazdrości pełną. Od szabli Hamleta
(Bo go tak zwano na tej grobu stronie)
Poległ Fortinbras; pieczętownem pismem,
A przez heroldów i sądy stwierdzonem,
Z życiem, swojemu zwycięzcy przekazał
Te ziemie, które dzierżył w chwili śmierci.
Król nasz, z swej strony, stawił odpowiednią
Ziem swych połowę, któraby wpłynęła
Do Fortinbrasa dziedzicznych własności,
Gdyby zwyciężył; jak tymże układem,
I całą treścią spisanego aktu,
Część jego spadła na Hamleta. Dzisiaj,
Młody Fortinbras, gorącego ducha,
Po wszystkiej ziemi norwegskiej kończynach
Porujnowanych zbiera desperatów,
Którzy za strawę zawsze są gotowi
Do śmiałych czynów. Myślą też jest jego
(Na co już król nasz dowody ma jasne)
Siłą z naszego wydrzeć posiadania,
Szablą odzyskać wspomnione dzielnice,
Które utracił ojciec. To jest, myślę,
Główną przyczyną naszych przygotowań,
Źródłem tej straży i główną sprężyną
Śpiesznych zachodów po całem królestwie.
Bernardo.  Jabym tak sądził; z tem również się zgadza,
Ze groźna postać umarłego króla,
Który tej wojny był i jest przyczyną,
Przechodzi zbrojna między naszą strażą.
Horacyo.  To pył oślepić oczy myśli zdolny.
Kiedy Rzym kwitnął na potęgi szczycie,
Krótko przed śmiercią wielkiego Cezara,
Umarli z grobów w prześcieradłach wstali,
Krzycząc, bełkocząc po Rzymu ulicach;
Z gwiazd leciał ogień, a rosa krwią była;
Słońce pobladło, a wilgotna gwiazda,

Pod której wpływem tron Neptuna stoi,
Jakby w dniu sądnym zaćmiła się cała.
Podobne znaki okropnych wydarzeń,
Jakby zwiastuny grożących przeznaczeń,
Zarazem niebo i ziemia zesłały
I naszej strefie i naszym spółziomkom.

(Wraca Duch).

Lecz cicho! patrzaj! Duch znowu powraca.
Drogę mu zajdę, choćby zginąć przyszło.
Stój, stój, złudzenie! Jeśli masz głos w piersiach,
Przemów!
Jeśli uczynek dobry mogę spełnić,
Co tobie ulżyć, a mnie zbawić zdolny,
Przemów!
Jeśli o ziemi twojej wiesz nieszczęściach,
Które, wprzód znane, dadzą się uniknąć,
O mów!
Lub, za żywota jeżeliś zakopał
Złupione skarby w ziemi tej wnętrznościach,
Za co, jak mówią, duch wraca po śmierci,

(Pieje kogut).

Mów! stój! odpowiedz! — Wstrzymaj go, Marcello
Marcel.  Mamże go moim uderzyć toporem?
Horacyo.  Jeśli nie stanie, uderz!
Bernardo.  On tu!
Horacyo.  On tu! (Znika Duch).
Marcel.  Zniknął. Źle robim, królewskiego ducha
Pragnąc zatrzymać pozorem przymusu.
On, jak powietrze, nie może być ranny,
Czczy cios złośliwem jest tylko szyderstwem.
Bernardo.  Już miał przemówić, kiedy kogut zapiał.
Horacyo.  Ale odbieżał, jak występna dusza
Na groźny rozkaz. Słyszałem już nieraz,
Że kogut, który poranku jest trąbą,
Swym przenikliwym a ostrym gardzielem
Budzi dnia boga; za danym tak znakiem,
Z morza czy ognia, ziemi czy powietrza,
Duch zabłąkany i samotny śpieszy

Do swego domu; a o słów tych prawdzie
Dzisiejszej nocy poświadcza zjawisko.
Marcel.  Które zniknęło na koguta pianie.
Niektórzy mówią, że gdy się dzień zbliża,
W którym czci kościół Boże Narodzenie,
Kogut, ptak świtu, przez noc pieje całą;
Duchy też nie śmią wymknąć się na ziemię;
W bezpiecznych nocach nie grożą planety;
Bezsilne wróżki są i czarownice:
Tyle jest w dniu tym świętości i łaski.
Horacyo.  I jam to słyszał i po części wierzę.
Lecz patrz! poranek, w siny płaszcz owity,
Stąpa po rosie wschodniego pagórka.
Opuśćmy straże, a mojem jest zdaniem
Wszystko młodemu zeznać Hamletowi,
Cośmy widzieli, bo na życie moje,
Duch, dla nas niemy, do niego przemówi.
Czy zezwalacie, by mu wszystko odkryć,
Jak każe miłość nasza i powinność?
Marcel.  Zróbmy tak, proszę, a ja wiem, gdzie rano
Będziem go mogli najdogodniej znaleźć. (Wychodzą).


SCENA II.
Sala w zamku królewskim.
(Wchodzą: Król, Królowa, Hamlet, Polonius, Laertes, Voltimand, Korneliusz, Panowie i Orszak).

Król.  Choć pamięć śmierci drogiego nam brata
Tak świeża jeszcze, chociaż nam przystało
W sercach żałobę nosić, a poddanym
Brwi swoje ściągnąć na wyraz boleści,
Rozwaga przecie tak naturę zmogła,
Że z mądrym smutkiem pamiętamy o nim,
Ale pamiętni na nas także samych.
Dlatego siostrę naszą, dziś królowę,
Spólniczkę władzy nad wojennym ludem,
Wzięliśmy, jakby z płaczącą radością,
Z uśmiechem w jednem, a łzą w drugiem oku,

Z żalem w zamężciu, z weselem w pogrzebie,
Na równej szali ważąc płacz z radością,
Za żonę naszą, powolni w tej sprawie
Radom mądrości waszej, co wszystkiemu
Towarzyszyła chętnie. Dzięki za to! —
A teraz, wiecie, że Fortinbras młody,
Lekceważący sobie naszą wartość,
Albo w nadziei, że po śmierci brata
Państwo z klub wyszło dawnego porządku,
Za sprzymierzeńców wziąwszy swe marzenia,
Ciągle nas dręczył swemi poselstwami,
I posiadłości domagał się zwrotu,
Przez ojca jego prawnie przekazanych
Naszemu bratu najwaleczniejszemu.
Teraz przechodzę do obecnej sprawy.
Rzeczy tak stoją: Do króla Norwegii,
Stryja młodego Fortinbrasa, piszę,
Który, niemocą rzucony o łoże,
Zaledwo słyszy o synowca myślach,
Żądając, aby kroki jego wstrzymał,
Zwłaszcza, że pobór wojsk, które nam grożą,
Pomiędzy jego odbywa się ludem.
Ty, Korneliuszu, i ty, Voltimandzie,
Nieście starcowi moje pozdrowienia.
Pełnomocnictwa innego nie macie
Do traktowania z królem, jak wyrazy
W tem piśmie, naszą tłómaczące wolę.
Idźcie, niech pośpiech stwierdzi posłuszeństwo!
Korn. i Volt.  Licz tu i wszędzie na gorliwość naszą.
Król.  Nie wątpię o tem. Żegnam was serdecznie.

(Voltimand i Korneliusz wychodzą).

Teraz, Laertes, co masz nam powiedzieć?
Chcesz o coś prosić, o co, Laertesie?
Rozumnej prośby nikt do króla Danii
Nie zaniósł darmo. O cóżbyś mógł prosić,
Czegobym chętnie przed prośbą nie przyznał?
Bo ani głowa wierniejszą jest sercu,
Ani jest ręka ustom usłużniejszą,

Jak tron jest duński twemu rodzicowi.
Co chcesz, Laertes?
Laertes,  Groźny mój monarcho,
Pozwól mi znowu do Francyi powrócić,
Skąd chociaż chętnie przybyłem do Danii,
W dzień koronacyi mą powiność złożyć,
Teraz, wyznaję, spełniwszy powinność,
Chęci me, myśli, znów biegną ku Francyi,
Błagają kornie o twe zezwolenie.
Król.  Czy masz ojcowskie? Co mówi Polonius?
Polonius.  Ma je, mój królu, zdobyte natręctwem,
I, choć niechętny, oporną mą pieczęć
Do woli jego w końcu przyłożyłem.
Błagam cię, królu, daj twe zezwolenie!
Król.  Laertes, jesteś panem twojej woli;
Pędź twe godziny, jak możesz najlepiej.
Teraz, synowcze Hamlecie, a synu —
Hamlet.  (na str.). Choć mniej niż synu, więcej niż synowcze.
Król.  Czemu te chmury wciąż nad tobą wiszą?
Hamlet.  O nie, mój królu, jam zbyt jest na słońcu.
Królowa.  Dobry Hamlecie zrzuć te szaty nocy,
Królowi Danii pokaż w oczach przyjaźń;
Nie szukaj wiecznie, z powieką spuszczoną,
W prochu twojego szlachetnego ojca.
Wiesz, to los wszystkich; co żyje, umiera,
Natury prawem do wieczności wraca.
Hamlet.  Tak, to los wszystkich!
Królowa.  Jeśli tak jest, czemuż
Dla ciebie tak się to dziwne wydaje?
Hamlet.  Wydaje, pani? to jest, nie wydaje.
O, dobra matko! to nie ciemna odzież,
Zwykłe osłony uroczystej czerni,
Nie ciężki oddech westchnień przymuszonych,
Ni oczu moich potok nieprzebrany,
Ani cierpiące oblicza oznaki,
Z wszystkiemi żalów pozornych formami,
Myśl mą tłómaczą: te się tylko zdają,
Bo są czynami, które udać można.

Lecz ja mam w piersiach, co wyższe nad pozór;
Tamto, to tylko przybory boleści.
Król.  Hamlecie, świadczysz twej natury dobroć,
Płacąc tak ojcu powinną żałobę.
Lecz wiesz, twój ojciec stracił także ojca,
Ten stracił swego; powinność synowska
Do czasu wkłada na żyjące dziecię
Pogrzebne żale; ale trwać niezmiennie
W tym samym żalu, to jedynie zdradza
Bezbożny upór i niemęską duszę,
Dowodzi woli nieposłusznej niebu,
Słabego serca, niecierpliwej myśli,
Niećwiczonego, prostego rozumu;
Bo o czem wiemy, że raz stać się musi,
Co jest powszednie, jak rzecz najzwyklejsza,
Czemuż to mamy, w dziecinnym uporze,
Brać tak do serca? To grzech przeciw niebu,
Przeciw umarłym, grzech przeciw naturze,
Wspak rozumowi, który ciągle uczy
O śmierci ojców, który od pierwszego
Trupa do tego, co dziś skonał, woła;
To tak być musi! Prosimy, precz odrzuć
Daremne żale. Hamlecie, myśl o nas,
Jak o twym ojcu, bo niech wie świat cały,
Naszego tronu ty jesteś najbliższy,
I całą głębię szlachetnej miłości,
Jaką najtkliwszy ojciec ma dla syna,
Ja mam dla ciebie. Podjęty przez ciebie
Zamiar powrotu do szkół wittemberskich
Jest najsprzeczniejszy naszemu życzeniu,
Więc cię prosimy, skłoń myśl do zostania,
Na oczu naszych radość i pociechę,
Pierwszy na dworze, nasz krewny i syn nasz.
Królowa.  Niech prośby matki daremne nie będą:
Do Wittemberga nie wracaj, żyj z nami!
Hamlet.  O ile zdołam, posłuszny ci będę.
Król.  Odpowiedź piękna i oznacza miłość.
Bądź jak my sami w Danii. Pani, idźmy!

To wolne, chętne przystanie Hamleta,
Jak uśmiech sercu mojemu jest miłe.
Dlatego, każdy spełniony dziś puhar
Działa z weselem chmurom rozpowiedzą,
Królewski toast niech oddźwięczy niebo,
Ziemskie pioruny powtarzając. Idźmy!

(Wychodzą: Król, Królowa, Polonius, Laertes i Orszak).

Hamlet.  Gdyby to nazbyt, nazbyt stałe ciało
Mogło się stopić i z rosą pomieszać!
Lub gdyby prawa nie wydał Przedwieczny
Na samobójców! O Boże! o Boże!
Jak nudne, płaskie, podłe i jałowe
Tego mi świata zdają się zachody!
Hańba mu, hańba! Zarosły jedynie,
Jak nieplewiony ogród, tylko podłych
Chwastów pękami. Do tegoż więc przyszło!
Jak umarł ledwo miesięcy dwa mija,
Nawet nie tyle — król tak doskonały,
Ze przy tym zda się jasnym Hyperyonem
Obok Satyra; matkę mą tak kochał,
Ze nie dał nieba wiatrom gwałtowniejszym
Lic się jej dotknąć. O niebo i ziemio!
Czemuż to wszystko przypominać muszę?
I ona czyliż nie lgnęła do niego,
Jakgdyby żądza w siły większe rosła
Tem, co ją syci: a przecie, za miesiąc —
Zgroza! Słabości, twe imię kobieta!
Za krótki miesiąc — nim się zużył trzewik,
W którym za trupem biednego szła ojca,
W łzach jak Niobe — ona, ona sama —
O Boże! zwierzę nieme, bezrozumne
Dłużejby w sercu chowało żałobę —
Oddała rękę mojemu stryjowi,
Tak podobnemu do mojego ojca,
Jak do Alcyda ja. Za krótki miesiąc,
Przódy nim słoność łez jej najnieszczerszych
W zapuchłych oczach ślady swe straciła,
Pojęła męża. Najgrzeszniejszy pośpiech,

Skoczyć tak nagle w kazirodne loże.
To źle, to skończyć nie może się dobrze.
Pękaj me serce, bo ja milczeć muszę!

(Wchodzą: Horacyo, Bernardo, Marcelim).

Horacyo.  Witaj nam, książę!
Hamlet.  Rad widzę was zdrowych.
Horacyo, jeśli nie myli mnie pamięć?
Horacyo.  Horacyo, książę, a biedny twój sługa.
Hamlet.  Przyjaciel raczej; chcę zmienić te nazwy.
Co z Wittemberga sprowadza cię do nas?
Marcellus?
Marcel.  Książę —
Hamlet.  Witaj! Dobry wieczór.
Lecz wyznaj, po coś przybył z Wittemberga?
Horacyo.  Książę, wrodzona skłonność do włóczęgi.
Hamlet.  Nie chciałbym, żeby wróg twój to powiedział,
I ty mojego ucha nie przymusisz,
By uwierzyło, gdy się sam oskarżasz.
Nazbyt wiem dobrze, żeś nie jest włóczęgą.
Do Elsinoru co cię przyciągnęło?
Nim nas opuścisz, pić cię nauczymy.
Horacyo.  Na pogrzeb ojca twego pospieszyłem.
Hamlet.  Dobry kolego, nie szydź proszę ze mnie;
Sądzę, żeś przybył raczej na ślub matki.
Horacyo.  Prawda, że jeden spiesznie szedł za drugim.
Hamlet.  Oszczędność, bracie! pieczystem z pogrzebu
Na zimno ślubne stoły zastawiono.
Przód najsroższego chciałbym z wrogów moich
W niebie zobaczyć, niż dzień ten, Horacyo!
Mój ojciec — zda się, widzę mego ojca —
Horacyo.  Gdzie?
Hamlet.  Przed oczyma duszy mej, Horacyo.
Horacyo.  I jam go widział. Król to był wspaniały.
Hamlet.  Mąż to był, wszystko gdy biorę na wagę,
Któremu nigdy równego nie ujrzę.
Horacyo.  Zda mi się, książę, żem go widział wczoraj.
Hamlet.  Żeś widział kogo?
Horacyo.  Króla, twego ojca.

Hamlet.  Króla, mojego ojca?
Horacyo.  Miarkuj chwilę
Uważnem uchem twoje podziwienie,
Póki, tych panów świadectwem poparty,
O całem dziwie nie skończę powieści.
Hamlet.  Na miłość Boga, opowiedz mi wszystko!
Horacyo.  Dwie noce, jedna po drugiej, mój książę,
Kiedy z Bernardem trzymał straż Marcellus.
Dwa razy mieli o głuchej północy
Jedno widzenie. Postać, jak twój ojciec,
Od stóp do głowy zbroją osłoniona,
Nagle się jawi i poważnym krokiem
Sunie się wolno, po trzykroć wymija
Ich oczy, trwogą i dziwem rozwarte,
Na długość berła, gdy oni, przemarzli
Na galaretę potęgą bojaźni,
W milczeniu stali. Całe to zdarzenie
Z tajemną trwogą mnie opowiedzieli.
Z nimi na trzecią noc trzymałem wartę,
A o godzinie przez nich oznaczonej,
I słowo w słowo jak była ich powieść,
Ujrzałem ducha. Znałem twego ojca:
Ręka do ręki nie więcej podobna.
Hamlet.  Lecz gdzie to było?
Marcel.  Na tarasie zamku.
Hamlet.  Czyś doń przemówił?
Horacyo.  Przemówiłem, książę,
Ale on milczał. Raz, jak mi się zdało,
Głowę swą podniósł i przybrał postawę,
Jakby chciał mówić, lecz w tę właśnie chwilę
Poranny kogut przeraźliwie zapiał,
A on się śpiesznie na ten głos oddalił
I z oczu zniknął.
Hamlet.  Dziwne wydarzenie!
Horacyo  Książę, na moje życie, jest prawdziwe.
A zdaniem naszem, donieść ci o wszystkiem
Było najpierwszą powinnością naszą.
Hamlet.  Dziwnie zjawisko to mnie niepokoi.

Kto straż dziś trzyma?
Wszyscy.  My, łaskawy książę.
Hamlet.  Zbrojny, mówiłeś?
Wszyscy.  Tak.
Hamlet.  Od stóp do głowy?
Wszyscy.  Od stóp do głowy.
Hamlet.  Więc nie widzieliście
Jego oblicza?
Horacyo.  Widzieliśmy, książę,
Misiurka bowiem była podniesiona.
Hamlet.  Czy twarz miał gniewną?
Horacyo.  Twarz jego świadczyła
Nie gniew, lecz boleść.
Hamlet.  Blady czy czerwony?
Horacyo.  O, bardzo blady.
Hamlet.  I wlepił w was oczy?
Horacyo.  Upornie.
Hamlet.  Czemuż nie byłem tam z wami!
Horacyo.  Byłbyś zdumiony.
Hamlet.  Zapewne, zapewne!
Czy długo został?
Horacyo.  Z niewielkim pośpiechem,
Sądzę, byłoby można sto odliczyć.
Marc. i Bern.  Dłużej.
Horacyo.  Nie dłużej, gdy ja go widziałem.
Hamlet.  Brodę miał siwą?
Horacyo.  Jak ją miał za życia:
Czerń posrebrzana.
Hamlet.  Dziś straż z wami trzymam;
Może powróci.
Horacyo.  Ręczę za to, książę.
Hamlet.  Jeśli to postać szlachetnego ojca,
Przemówię do niej, choćby piekło całe
Otworem stało i broniło mówić. —
Jeśliście dotąd rzecz tę utaili,
Kryjcie ją także milczeniem na przyszłość,
A cobądźkolwiek tej nocy wypadnie,
Powierzcie myślom a nie językowi.

Zawdzięczę wam tę miłość. Bądźcie zdrowi!
A na tarasie zobaczę się z wami
Koło dwunastej.
Wszyscy.  Przyjmij nasze służby.
Hamlet.  Nie, miłość waszą, jak wy miłość moją.

(Horacyo, Marcellus, Bernardo wychodzą).

Ojca duch zbrojny! To mi zapowiada
Czyn jakiś czarny. Bodaj noc już była!
Milcz, czekaj, duszo! Zbrodnia utajona
Na dzień wystąpi tajnych potęg siłą,
Choćby ją ziemi brzemię osłoniło (wychodzi).


SCENA III.
Pokój w domu Poloniusa.
(Wchodzą: Laertes, Ofelia).

Laertes.  Rzeczy me poszły na statek; bądź zdrowa!
A, siostro, kiedy wiatr będzie pomyślny,
Gdy znajdziesz statek gotowy, pamiętaj
Napisać do mnie.
Ofelia.  Alboż wątpisz o tem?
Laertes.  Co do Hamleta i jego zalotów,
Bierz to za modę i krwi przywidzenie;
Fiołek w wiośnie natury rozwity,
Wczesny, nietrwały, słodki lecz znikomy,
Na chwilę wonią tchnący — i nic więcej.
Ofelia.  Jakto? nic więcej?
Laertes.  Nie myśl, by co więcej.
Natura, rosnąc, nietylko się wzmaga
W żyły i ciało, ale z tą świątynią
Wewnętrzna służba umysłu i duszy
Rośnie zarazem. Może kocha teraz,
Może ni plama, ni podstęp nie hydzą
Dziś jego uczuć; lecz zważ jego wielkość,
Myśl, że nie jego własną jego wola,
Bo on jest rodu swego niewolnikiem,
Nie może śladem nieznanego tłumu

Sam sobą rządzić. Wybór jego niesie
Całego kraju zdrowie i zbawienie;
Dlatego, wybór jego ogranicza
Wielkiego ciała, którego on głową,
Głos i przystanie. Mówi, że cię kocha;
Twa mądrość niechaj o tyle mu wierzy,
O ile w sferze swej i sile zdoła
W czyn zmienić słowo, co o tyle może,
O ile z Danii głosem się to zgadza.
Więc zważ, twój honor ile stracić może,
Jeśli zbyt chętnie pieśni jego słuchasz:
Stracisz swe serce, otworzysz skarb czysty
Niepowściągnionej jego natrętności.
O, strzeż się tego, Ofelio, ma siostro,
Chroń się, hamując uczuć twych popędy,
Od niebezpieczeństw i postrzałów żądzy!
Dość jest rozrzutne najskromniejsze dziewczę,
Gdy księżycowi odsłania swą piękność.
Potwarczych ciosów cnota nie unika.
Robak zbyt często wiosny toczy dzieci,
Nim jeszcze mogą pączki swe rozwinąć;
A śród poranków i rosy młodości
Mgły zaraźliwe najniebezpieczniejsze.
Bądź więc ostrożną: w trwodze bezpieczeństwo;
Bo młodość sama w sobie bunt wywoła,
Gdy wszystko zda się spokojne do koła.
Ofelia.  Treść twojej rady zatrzymam w pamięci
Jak stróżów serca. Lecz, dobry mój bracie,
Nie wskazuj palcem, jak zły kaznodzieja,
Ciernistej ścieżki wiodącej do nieba,
Gdy sam, rozpustnik bez cugla i miary,
Gonisz po drogach kwiecistej rozkoszy,
Z kazań swych szydząc.
Laertes.  O, bądź bez obawy!
Ale czas tracę. Otóż i mój ojciec. (Wchodzi Polonius).
Podwójną łaską dwa błogosławieństwa,
Los mi to szczęście podwójne nadarza.
Polonius.  Jakto? tu jeszcze? Na statek! na statek!

Na żagli twoich ramieniu wiatr zasiadł.
Czekają na cię. Weź błogosławieństwo,

(Kładzie rękę na głowę Laertesa).

A te słów kilka nauki w pamięci
Zapisz na zawsze. Strzeż myśli od słowa,
A od uczynku myśli bez rozwagi;
Bądź poufałym bez pospolitości;
Przyjaciół, gdyś ich przyjaźń wypróbował,
Przykuj do duszy stalową obręczą,
Lecz nie plam dłoni ściskaniem kompanów
Nowo wylęgłych, nie porosłych w pierze;
Strzeż się zatargów, lecz raz uwikłany
Wrogów twych naucz, by się ciebie strzegli;
Daj wszystkim ucho, głos wybranym tylko;
Słuchaj rad wszystkich, lecz sąd twój zachowaj;
Miej strój kosztowny wedle twych zasobów,
Nie śmieszny krojem, nie pstry lub złocony,
Bo ubiór często objawia człowieka;
Francuzi pierwsi godnością i rodem
Nieporównanym są w tym względzie wzorem;
Ni wierzycielem ani bądź dłużnikiem,
Często pożyczkę stracisz z przyjacielem,
A pożyczając obrazisz oszczędność.
Lecz przedewszystkiem, bądź sam sobie wierny,
Bo za tem pójdzie, jak za dniem noc idzie,
Ze dla nikogo fałszywym nie będziesz.
Bądź zdrów! Niech rada ma z błogosławieństwem
W sercu się przyjmie!
Laertes.  Żegnam cię, mój ojcze!
Polonius.  Śpiesz się, czas woła i czekają słudzy.
Laertes.  Bywaj mi zdrowa, Ofelio! Pamiętaj
Na moje słowa.
Ofelia.  Zamknęłam je w myśli,
A ty, mój bracie, klucz od niej zabierasz.
Laertes.  Bywaj mi zdrowa! (wychodzi).
Polonius.  Co on ci powiedział?
Ofelia.  Kilka słów księcia Hamleta tyczących.
Polonius.  A, na uczciwość, w sam czas dana rada.

Toć mi mówiono, że ci długie chwile
Książę poświęca, że na posłuchanie
Nazbyt łaskawie i chętnie przyzwalasz.
Jeśli to prawda, jak mnie ostrzegano,
Wyznać ci muszę, że nie tak dokładnie
Pojmujesz swoje własne stanowisko,
Jak honorowi córki mej przystało.
Powiedz mi, proszę, co jest między wami?
Ofelia.  Często w tych czasach uczuć swych ofiary
Książę mi składał.
Polonius.  Uczuć swych ofiary!
Mówisz, Ofelio, jak młodziutkie dziewczę
W tej niebezpiecznej sztuce niećwiczone.
I ty na prawdę wierzysz w te ofiary,
Jak je nazywasz?
Ofelia.  Nie wiem, co mam myśleć.
Polonius.  To ja ci powiem: Myśl, żeś niemowlęciem,
Wzięłaś ofiary za dobrą monetę,
A to był liczman. Ceń się trochę drożej,
Lub, żeby skończyć rzecz bez omówienia,
Tanim mnie kosztem wystrychniesz na dudka.
Ofelia.  Jeśli miłości mej szukał, to zawsze
Drogą honoru.
Polonius.  Szeroka to droga,
Po której możesz daleko zajechać.
Ofelia.  I wszystkie niebios potęgi przywołał,
By uczuć jego były mi świadkami.
Polonius.  Wszystko to sidła, by łowić cietrzewie.
Kiedy krew pali, dusza językowi
Przysiąg dostarcza; córko, tych połysków
Światła bez ciepła, które wtedy właśnie,
Kiedy najwięcej obiecują, gasną,
Nie bierz za ogień. Odtąd, skąpiej córko,
Twej przytomności dziewiczej udzielaj;
Twoim rozmowom naznacz cenę wyższą,
Niż jego rozkaz. A co do Hamleta,
Pamiętaj, córko, że to książę młody,
Że mu jest wolno większe zbiegać koło

Niżeli tobie. W dwóch słowach, Ofelio,
Nie wierz tym ślubom, bo to są rajfury
Odmiennej barwy od zewnętrznych znaków,
Niepoświęconych wymagań błagacze,
A ich przysięgi święte i pobożne,
Żeby zwieść lepiej. Tak więc, raz na zawsze,
Po prostu nie chcę, ażebyś na przyszłość
Chciała marnować wolno twoje chwile,
Prowadząc z księciem Hamletem rozmowy.
Pamiętaj o tem. Wracaj do komnaty.
Ofelia.  Mój ojcze, woli twej będę posłuszną. (Wychodzą).


SCENA IV.
Taras zamkowy.
(Wchodzą: Hamlet, Horacyo, Marcellus).

Hamlet.  Wiatr kąsa ostro; a wam czy nie zimno?
Horacyo.  I mnie się także wiatr zdaje szczypiący.
Hamlet.  Która godzina?
Horacyo.  Brak coś do północy.
Marcel.  Nie, już wybiła.
Horacyo.  Czy tak? Nie słyszałem.
Więc czas się zbliża, w którym Duch odbywa
Zwykłą przechadzkę. (Odgłos trąb i dział za sceną).
Co to znaczy, książę?
Hamlet.  Król noc tę całą czuwa i ucztuje,
Śród wrzasków, tańców i skoków szalonych,
A co reńskiego wina puhar spełni,
Trąby i bębny grzmią tryumf toastu.
Horacyo.  Czy to jest zwyczaj?
Hamlet.  Tak jest, bez wątpienia.
Lecz, mojem zdaniem, choć się tu rodziłem,
I choć przywykłem, byłoby zaszczytniej
Łamać ten zwyczaj, niż go zachowywać.
Te całonocne hulanki, przed sądy
Ludów nas ciągną na wschód i na zachód;
Wszędzie nam dają nazwisko pijaków,

Niechlujnych wieprzów; boć prawda, ten zwyczaj
Od czynów naszych choć wielkich i szczytnych,
Rdzeń chwały i szpik odbierają cały.
Tak bywa często w ludziach pojedyńczych,
Że jedna, mała natury ich plama,
Czy z urodzenia — w czem nie jest ich wina
Bo nikt początku swego nie wybiera —
Czyto ze zbytniej bujności humoru,
Szranki i twierdze rozumu łamiącej,
Czy też z nałogu, który swym fermentem
Obyczajności kształtne formy krzywi;
Ci ludzie, jednym piętnowani błędem,
Wolą natury lub zesłaniem losu,
Choćby ich cnoty były nieskończone,
Były tak czyste, jak jest niebios łaska,
W powszechnej błędu jednego naganie
Zmarnieją wszystkie. Jeden gram spodlenia
Szlachetne ciało do swej nikczemności
Sprowadza nieraz. (Wchodzi Duch).
Horacyo.  Patrz, książę, przychodzi!
Hamlet.  Brońcie mnie, niebios posłańcy, anieli!
Czyś jest zbawionym duchem czy przeklętym,
Czy niebios oddech, czy żar niesiesz piekła,
Czy cię sprowadza litość albo zemsta,
Twe mi zjawisko mówić nakazuje.
Więc ci się pytam, wzywam cię, Hamlecie,
Ojcze mój, królu Danii, odpowiadaj!
W niewiadomości zginąć mi nie dozwól!
Lecz powiedz, czemu kości poświęcone,
Złożone w trumnie, zdarły swe powicie?
Czemu grobowiec, który w oczach naszych
Otulił ciało twoje do pokoju,
Znów rozwarł ciężkie, marmurowe paszcze,
Na świat cię rzucił? Jak mamy tłomaczyć,
Że ty, trup zmarły, znów odziany stalą
Odwiedzasz blade księżyca połyski,
Noc czyniąc hydną; w nas słabych stworzeniach,
Tak groźnie, strasznie istność wstrząsasz całą,

Zbudzając myśli nad dusz naszych polot?
Powiedz dlaczego? Czego żądasz od nas?
Horacyo  Daje ci znaki, byś się z nim oddalił,
Jakgdyby pragnął zwierzyć tajemnice
Tobie jednemu.
Marcel.  Patrz, uprzejmym gestem
Chce cię pociągnąć w samotniejsze miejsce.
Lecz nie idź za nim!
Horacyo  (wstrzymując Hamleta). O nie, nie idź, książę!
Hamlet.  Tu nie chce mówić, więc muszę pójść za nim.
Horacyo.  Nie idź, mój książę!
Hamlet.  Czego mam się lękać?
Zycie me dla mnie od śpilki nie droższe,
A duszy mojej, jak on nieśmiertelnej,
Możeli szkodzić? Znów powtarza znaki —
Idę.
Horacyo.  Jeżeli nad brzeg cię pociągnie,
Na stromej skały czoło przepaściste,
Nad głębinami morza zawieszone,
A tam, straszniejszą przywdziewając postać,
Wszechwładztwo twemu wydrze rozumowi,
Popchnie w szaleństwo? Pomyśl o tem, książę:
Samo już miejsce, bez innych powodów,
Do człeka duszy myśl rozpaczy wciska,
Gdy widzi morze w niezmierzonej, głębi,
Ryk jego słyszy.
Hamlet.  Znów daje znaki. Idź! spieszę za tobą.
Marcel.  Nie pójdziesz, książę!
Hamlet.  Tylko zdala ręce!
Marcel.  Rozważ, nie pójdziesz! (Duch daje znak).
Hamlet.  Los mój na mnie woła,
Każdą najmniejszą ciała mego żyłkę,
Jak nemejskiego lwa nerwy natęża. (Duch daje znak).
Jeszcze raz wzywa; puśćcie mnie, panowie!

(Wyrywa się).

Na niebo, kto się z was dotknąć mnie waży,
Duchem go zrobię! Idź! śpieszę za tobą.

(Duch i Hamlet wychodzą).

Horacyo.  Pęd wyobraźni szalonym go robi.
Marcel.  Pośpieszmy za nim; tutaj posłuszeństwo
Byłoby zbrodnią.
Horacyo.  Jakże się to skończy?
Marcel.  Jest coś zgniłego w tem królestwie duńskiem.
Horacyo.  Niebo zaradzi.
Marcel.  Śpieszmy tylko za nim! (Wychodzą).


SCENA V.
Odleglejsza część tarasu.
(Wchodzą: Duch, Hamlet).

Hamlet.  Gdzie mnie prowadzisz? mów! nie pójdę dalej.
Duch.  Słuchaj mnie.
Hamlet.  Słucham.
Duch.  Zbliża się godzina,
W której do strasznych, siarczanych płomieni
Powrócić muszę.
Hamlet.  Duchu nieszczęśliwy!
Duch.  Nie płacz nade mną, lecz słuchaj uważnie,
Co ci odsłonię.
Hamlet.  Mów! słuchać cię muszę.
Duch.  Jak musisz pomścić, kiedy mnie wysłuchasz.
Hamlet.  Co?
Duch.  Słuchaj: jam jest ojca twego duchem,
Na czas skazanym błąkać się po nocy,
We dnie zamknięty śród wiecznych płomieni,
Dopóki grzechów mojego żywota
Ogień nie spali, czystości nie wróci.
Gdybym mógł tajnie męki mej odsłonić,
Mojej powieści najlżejszeby słowo
Krew twą zwarzyło, poszarpało duszę,
Oczy, jak gwiazdy, z ich wyparło sfery,
Takby trefione zmieszało kędziory,
Że każdy włosek stanąłby oddzielnie,
Jak na gniewnego jeża grzbiecie kolce;
Lecz ta z sfer wiecznych powieść nie dla uszu

Ze krwi i ciała. Słuchaj! słuchaj! słuchaj!
Jeśliś drogiego ojca kochał kiedy.
Hamlet.  O Boże!
Duch.  Pomścij okrutne morderstwo!
Hamlet.  Morderstwo?
Duch.  Podłe, jak każde morderstwo,
Lecz z wszystkich morderstw to jest najpodlejsze,
I najdziwniejsze i przeciw naturze.
Hamlet.  Śpiesz się z powieścią, abym lotnem skrzydłem,
Jak skrzydło myśli lub miłosnych marzeń,
Pobiegł za zemstą.
Duch.  Widzę, jesteś gotów,
Bo byłbyś cięższy od tłustego chwastu,
Który spokojnie w Lethe wodach gnije,
Gdybyś nie powstał na słowa me. Słuchaj:
Mówią, że kiedym w ogrodzie mym zasnął,
Wąż mnie ukąsił; całej Danii uszy
Ten sfałszowany śmierci mojej powód
Uwiódł nikczemnie. Szlachetny młodzianie,
Wiedz, że wąż, który ojca twego zabił,
Teraz koronę jego ma na głowie.
Hamlet.  O moja duszo prorocza! Stryj?
Duch.  Zgadłeś.
Ten kazirodny, ten zwierz cudzołożny,
Dowcipu czarem, ułudą podarków,
(O grzeszny dowcip, grzeszne czary, zdolne
Tak uwieść!) wciągnął do lubieżnych celów
Moją, pozornie najcnotliwszą żonę.
Hamlecie, co za upadek! Ode mnie,
Którego miłość, zawsze ręka w rękę
Z małżeńską wiarą, szła godności pełna,
Ku nędznikowi przechylić swe serce,
Co w porównaniu darów przyrodzonych
Żebrakiem tylko przy mnie się wydawał!
Ale jak cnota szczera nie upadnie,
Choć ją rozpusta w kształtach nieba kusi,
Tak, choć z promiennym złączona aniołem,
Lubieżność w łożu rajskiem się przesyci,

I chętniej pójdzie na śmieciach ucztować.
Lecz cicho! zda się, czuję tchnienie ranka.
Śpieszyć się muszę. Kiedy po południu,
Wedle zwyczaju zasnąłem w ogrodzie,
Stryj twój w bezpieczną zakradł się godzinę
Z przeklętą czarą blekotowych soków,
I w uszu moich kręte wlał tajniki
Trędowy napój, którego potęga
Ze krwią człowieka w takiej nienawiści,
Że, żartka jakby żywe srebro, zbiega
Po ciała wrotach, drogach i kanałach,
Gwałtowną siłą i warzy i stęża,
Jak kropla kwasu w mleko upuszczona,
Krew świeżą, zdrową; tak z moją się stało,
I wnet hydnego, obrzydłego trądu
Skorupa, jakby Łazarza powłoka,
Gładkie wprzód moje ciało przyoblekła.
Tak mi śpiącemu brata mego ręka
Naraz wydarła życie, berło, żonę,
Podcięła w całym kwiecie moich grzechów,
Bez namaszczenia, spowiedzi, pokuty.
Nie dał mi czasu obliczyć się, posłał
Na sąd z ciężarem grzechów na sumieniu.
O, to okropnie! okropnie! okropnie!
Jeśli masz duszę, nie przebacz mu tego,
Nie pozwól, żeby królów Danii łoże
Było lubieżnych kadzirodztw siedliskiem!
Ale jakkolwiek zbrodnię będziesz ścigał,
Myśli swej nie plam, nie podniecaj duszy
Naprzeciw matce; zostaw ją niebiosom
I cierniom, które w jej piersiach utkwione
Kłuć, piec ją będą. Bądź mi zdrów, Hamlecie!
Świętojańskiego robaczka płomienie
Bledną i gasną; ranek się przybliża.
Bądź zdrów, Hamlecie, a pamiętaj o mnie! (Znika).
Hamlet.  O wy niebieskie potęgi! o ziemio!
Dodamże piekło? — Miarkuj się, o serce!
Żyły, niech starość nie chwyci was nagła,

Służcie mi wiernie! Pamiętać o tobie?
Tak, biedny duchu, póki pamięć mieszka
W zbłąkanej myśli. Pamiętać o tobie?
O tak! Na moich pamięci tablicach
Wszystkie pamiątki drogie dawniej zatrę,
Ksiąg wszystkie zdania, formy i wrażenia,
Które wpisały młodość i rozwaga,
I tylko w całej mózgu mego księdze
Żyć będą jedne twoje przykazania,
Z żadną podlejszą nie zmieszane treścią.
O najzdradliwsza kobieto! Nędzniku!
Uśmiechający się, podły szatanie!
Mój pugilares — muszę w nim zapisać,
Ze się uśmiechać można, a być łotrem;
Jestem przynajmniej pewny, można w Danii. (Pisze).
Trzymam cię, stryju. Teraz moje hasło
Jest: bądź mi zdrowy, a pamiętaj o mnie!
Przysiągłem na to.
Horacyo  (za sceną).Mój książę! mój książę!
Marcel.  (za sceną). Książę Hamlecie!
Horacyo  (za sceną).Strzeż go Boże!
Marcel.  (za sceną).Amen!
Horacyo  (za sceną). Hola, ho! książę!
Hamlet.  Hola, ho! chłopcze! przybywaj, mój ptaszku!

(Wchodzą: Horacyo i Marcellus).

Marcel.  I cóż, mój książę?
Horacyo.  I cóż ci powiedział?
Hamlet.  O dziwy!
Horacyo.  Powiedz!
Hamlet.  Nie mogę, wydacie.
Horacyo.  Nie ja, na niebo!
Marcel.  Ani ja, mój książę!
Hamlet.  Mówcie, czy ludzkie myślałoby serce —
Będziecież milczeć?
Hor. i Marc.  Na niebo, mój książę!
Hamlet.  Na duńskiej ziemi łotra nie znajdziecie,
Któryby nie był hultajem wierutnym.
Horacyo.  Nie trzeba, aby duch z mogiły powstał

Uczyć nas tego.
Hamlet.  O prawda! masz słuszność;
A więc najlepiej, bez dalszych zachodów,
Dajcie mi rękę i bywajcie zdrowi!
Idźcie, gdzie woła interes lub żądza,
Boć każdy człowiek ma swe interesa
I swoje żądze. Ja, biedak, widzicie,
Modlić się pójdę.
Horacyo.  Mowa twoja, książę,
Jest zbiorem dzikich słów i pomieszanych.
Hamlet.  Żałuję z serca, że was obraziła,
Prawdziwie: z serca.
Horacyo.  Niema w tem obrazy.
Hamlet.  Jest, na świętego Patryka, jest, czuję,
O, jest i wielka! Co do tego ducha,
Muszę wam wyznać, że duch to uczciwy.
Ciekawość, co tu zaszło między nami,
Radzę miarkować. Teraz, przyjaciele,
Wzywam na przyjaźń i żołnierski honor,
Zróbcie mi jedną małą łaskę —
Horacyo.  Jaką?
Hamlet.  Zmilczcie na zawsze nocy tej zjawisko.
Hor. i Mar.  Na zawsze, książę.
Hamlet.  Przysiążcie mi na to!
Horacyo.  Na honor, książę!
Marcel.  Książę, na mój honor!
Hamlet.  Na miecz mój!
Marcel.  Książę, wszak już przysięgliśmy.
Hamlet.  Ale na miecz mój, na mój miecz!
Duch  (pod ziemią).Przysiążcie!
Hamlet.  Ha! ha! uczciwcze, jesteś tu? tak mówisz?
Słyszycie tego braciszka w piwnicy?
A więc przysiążcie!
Horacyo.  Daj rotę przysięgi.
Hamlet.  Nie mówić nigdy o nocy tej dziwach.
Na szablę moją przysiążcie!
Duch  (pod ziemią).Przysiążcie!
Hamlet.  Hic et ubique? Zmieńmy stanowisko.

Do mnie, panowie, zbliżcie się tu do mnie.
Na szabli mojej połóżcie prawice;
Nie mówić nigdy o nocy tej dziwach,
Na szablę moją przysiążcie!
Duch  (pod ziemią).Przysiążcie!
Hamlet.  Dobrześ rzekł, stary krecie. Szybko, widzę,
Nurtujesz ziemię, uczciwy górniku!
Raz jeszcze miejsce zmieńmy, przyjaciele.
Horacyo.  O dniu i nocy! Dziwy niepojęte!
Hamlet.  Więc je jak rzadkich powitajcie gości.
Więcej jest dziwów na ziemi i niebie
Niż się marzyło naszym filozofom.
Lecz pójdźcie! Nigdy, na zbawienie wasze,
Jakkolwiek kroki me dziwaczne będą —
Bo może uznam na przyszłość potrzebnem
Ciało me ubrać w szatę dziwaczności —
Widząc mnie, nigdy, nigdy, przyjaciele,
Takim dłoń waszych, takim głowy ruchem,
Lub słów dwuznacznych wymową, naprzykład:
Wiem, albo: gdybym zechciał, mógłbym, albo:
Gdybym chciał mówić, albo: kto wie, może,
Albo podobnym nie zdradzicie znakiem
Moich tajemnic. Że tego nie będzie,
Niech wam tak niebo ześle miłosierdzie
W ciężkiej potrzebie! Przysiążcie!
Duch  (pod ziemią).Przysiążcie!
Hamlet.  O spocznij, spocznij, duchu niespokojny!
Teraz, miłości polecam się waszej.
Czemkolwiek człowiek tak biedny jak Hamlet
Miłość i przyjaźń ku wam stwierdzić zdoła,
Przy łasce bożej nie omieszka. Pójdźmy!
Palec na ustach, raz jeszcze was błagam.
Czas wyszedł z stawów, losów klątwa zdarza,
Że się rodziłem na jego lekarza!
Lecz dosyć! teraz oddalmy się razem. (Wychodzą).


AKT DRUGI.
SCENA I.
Pokój w domu Poloniusa.
(Wchodzą: Polonius, Rejnaldo).

Polonius.  Rejnaldo, wręcz mu list ten i pieniądze.
Rejnaldo.  Wypełnię rozkaz.
Polonius.  Mądrzebyś postąpił,
Gdybyś się o nim rozpytał u ludzi,
Nim go odwiedzisz.
Rejnaldo.  Myślałem już o tem.
Polonius.  Dobra odpowiedź, na uczciwość, dobra!
Otóż, w Paryżu pytaj mi się naprzód,
Czy są Duńczycy, jak i kto, gdzie żyją,
Jakie wydatki, jakie towarzystwo;
A kiedy z pytań tych krętobadawczych
Dojdziesz, że syna mego znają, zbliż się
I dotknij sprawy niby od niechcenia.
Możesz więc zacząć z daleka, naprzykład:
„Znam jego ojca, przyjaciół, po części
Jego samego“ — rozumiesz, Rejnaldo?
Rejnaldo.  Rozumiem, panie, dokładnie.
Polonius.  „Po części
Jego samego“ — możesz dodać: „mało;
Lecz jeśli to on, szalona to głowa,
Tylko zajęta tem i owem;“ wymyśl,
Co tylko zechcesz, byle nic brudnego,
Co honor krzywdzi; tego się wystrzegaj,
Lecz wszystkie dzikie, rozpustne wybryki,
Najlepiej znane jako towarzysze
Wolnej młodości.
Rejnaldo.  Naprzykład szulerka —
Polonius.  Lub picie, kłótnie, klęcia, pojedynki,
Dziewczyny — możesz wszystko to zarzucać.
Rejnaldo.  Lecz panie, to go skrzywdzi na honorze.

Polonius.  Nie, byłeś zręcznie przyprawił zarzuty,
Byłeś w krzywdzące nie zmienił ich wady,
Zatwardziałego grzesznika znamiona.
Nie to myśl moja. Tak zręcznie licz błędy,
Żeby się zdały plamami swobody,
Ognistej duszy błyskiem i wybuchem,
Dzikim owocem krwi niepowściągnionej,
Jak zwykle w młodych.
Rejnaldo.  Ale, dobry panie —
Polonius.  Na co to wszystko?
Rejnaldo.  Właśnie, chciałbym wiedzieć.
Polonius.  Zaraz ci powiem. Jest to, zdaniem mojem,
Dowcipu mego wymysł kapitalny.
Synowi drobne zarzucając wady —
Których nie ujdzie, kto się otarł w świecie —
Uważaj, człowiek którego próbujesz,
Jeśli usterków, które napomknąłeś,
Twego młodzieńca widział kiedy winnym,
Bądź pewny, zaraz w taki zacznie sposób:
„Mój przyjacielu, panie, zacny panie“ —
Wedle zwyczaju i form towarzyskich
Ludzi i ziemi.
Rejnaldo.  Bardzo dobrze, panie.
Polonius.  Otóż więc, kiedy tak zacznie — tak zacznie —
Co ja mówiłem? — przecież coś mówiłem —
Na czem stanąłem?
Rejnaldo.  W taki zacznie sposób:
„Mój przyjacielu, panie, zacny panie“ —
Polonius.  W ten zacznie sposób — ba! ma się rozumieć,
W ten zacznie sposób: „Znam tego panicza,
Widziałem się z nim wczoraj, przedewczoraj,
Wtedy lub wtedy, z tamtym albo z owym,
I, jak mówiłeś, grał w karty, zapijał,
Albo się kłócił, albo też, przypadkiem,
Widziałem jak wszedł do pewnego sklepu“,
To jest zamtuza, lub coś podobnego.
Czy widzisz teraz?
Na haczyk fałszu złapiesz karpia prawdę.

Tak my to, ludzie rozumni a sprytni,
Przy wind pomocy, biorąc ludzi z mańki,
Drogą pośrednią znamy bezpośredniość.
Tak ty, przez moją radę i naukę,,
Poznasz mi syna. Hę, czy mnie rozumiesz?
Rejnaldo.  Rozumiem, panie.
Polonius.  Jedźże teraz z Bogiem!
Rejnaldo.  Dobry mój panie —
Polonius.  Śledź też jego kroki
Własną źrenicą.
Rejnaldo.  Nie omieszkam, panie.
Polonius.  Niechcący niechaj sam ci się wyśpiewa.
Rejnaldo.  Rozumiem.
Polonius.  Dobrze. Więc bądź zdrów i w drogę!

(Wychodzi Rejnaldo. — Wchodzi Ofelia).

Cóż to, Ofelio? Co cię tu sprowadza?
Ofelia.  Ach, ojcze, jakże byłam przestraszona!
Polonius.  Czem przestraszona? Odpowiedz, przez Boga!
Ofelia.  Gdy w mej komnacie szyłam, książę Hamlet
Nagle, w odzieniu niedbale rozpiętem,
Bez kapelusza, w pomiętych pończochach,
Co bez podwiązek po kostki spadały,
Blady jak płótno, chwiejąc się na nogach,
A z tak bolesnym spojrzenia wyrazem,
Że się zdawało, iż z piekła powracał
O mękach prawić, zjawił się przede mną.
Polonius.  A więc z miłości ku tobie oszalał?
Ofelia.  Nie wiem, lecz bardzo tego się obawiam.
Polonius.  Co mówił?
Ofelia.  Dłoń mą chwycił, trzymał silnie,
A potem, jedno wyciągnąwszy ramię,
A drugą rękę tak sparłszy na skroni,
Tak się w oblicze me głęboko wpatrzył.
Jakby je pragnął malować. Stał długo,
Nakoniec, lekko wstrząsając mi ramię,
Kiwając głową trzykrotnie w ten sposób,
Wydal westchnienie tak smutne, głębokie,
Że się zdawało, iż piersi mu pękną,

Dusza uleci. Potem dłoń mą puścił,
A przez ramiona obróciwszy głowę,
Bez oczu zdał się drogę swoją widzieć,
Bez ich pomocy komnatę opuścił,
I do ostatka promień ich słał ku mnie.
Polonius.  Pójdź ze mną, córko, muszę widzieć króla.
To szczyt wyraźny uniesień miłosnych,
Które się własną trawią gwałtownością,
Prowadzą wolę do kroków rozpaczy,
Jak zwykle każda gwałtowna namiętność,
Naszej natury męka. Żal mi bardzo. —
Czyś z nim w tych czasach mówiła surowo?
Ofelia.  Nie, ojcze, tylko posłuszna twej woli,
Listy mu jego zwróciłam, wzbroniłam
Dalszych odwiedzin.
Polonius.  I z tego oszalał.
Żal mi, żem z lepszą bacznością i sądem
Księcia nie śledził. Brałem to za żarty,
Za sidła na twą zastawione cnotę.
Lecz widzę teraz, że starości wadą
Nazbyt daleko posuwać ostrożność,
Jak pospolitą wadą głów zielonych
Brak przezorności. Śpieszmy się do króla;
Wyjawię wszystko, bo nasze milczenie
Łez zrodzi więcej, niż gniewu, mówienie. (Wychodzą).


SCENA II.
Sala zamkowa.
(Wchodzą: Król, Królowa, Bozenlcranc, Gildenstern, Dworzanie).

Król.  Witaj, Rozenkranc, drogi Gildensternie!
Prócz szczerej chęci widzenia was przy nas,
Potrzeba służby waszej przynagliła
Nasze poselstwo. Wiecie o Hamleta
Przeobrażeniu, bo tak je zwać muszę,
Gdy ni zewnętrzna ni wewnętrzna postać
Podobna przeszłej. Nie pojmuję wcale,

Coby zdołało, prócz śmierci ojcowskiej,
Wpływ taki wywrzeć na jego charakter.
Proszę was przeto, was, co od lat młodych
Z nimeście rośli, was, których skłonności
Są myśli jego młodych sąsiadami,
Byście zechcieli krótką czasu chwilę
Na dworze spędzić, ażeby Hamleta
Rozerwać w smutku waszem towarzystwem,
Ile sposobność dozwoli wybadać,
Czy go dolega boleść nam nieznana,
Którą, poznawszy, moglibyśmy zleczyć.
Królowa.  Dobrzy panowie, często was wspominał,
I wiem, że ziemia ta nie ma dwóch ludzi,
Którychby więcej kochał. Jeśli chcecie
Okazać tyle dobrej ku nam woli,
By z nami razem czas jakiś przepędzić
Na korzyść naszych nadziei i pokarm,
Wasza uprzejmość podziękę odbierze
Godną królewskiej wdzięczności.
Rozenkr.  O królu!
Potęgą władzy, jaką masz nad nami,
Mogłeś nam groźną twą nakazać wolę,
Nie prosić o nią.
Gildenst.  Jesteśmy posłuszni,
I oba z całą składamy pokorą
U stóp twych, królu, służby nasze chętne.
Racz rozkazywać.
Król.  Dzięki Rozenkranc, dobry Gildensternie!
Królowa.  Dzięki Gildenstern i dobry Rozenkranc!
Proszę was teraz, abyście natychmiast
Zbyt zmienionego odwiedzili syna.
Wiedźcie tych panów do księcia Hamleta.
Gildenst.  Boże, niech nasza obecność i praca
Wróci mu szczęście, da pociechę!
Królowa.  Amen!

(Wychodzą, Rozenkranc i Gildenstern z kilku Dworzanami. — Wchodzi Polonius).

Polonius.  Dobry mój królu, posłowie z Norwegii

Do twej stolicy wrócili szczęśliwie.
Król.  Zawsze mi byłeś ojcem dobrych nowin.
Polonius.  Czy byłem, królu? Bądź pewny, monarcho,
Że chowam moją powinność jak duszę
Dla mego Boga i mojego króla;
I myślę — albo ten mózg w mojej głowie
Już nie tak pewno tropi politykę,
Jak to przed laty — żem potrafił odkryć
Pewną przyczynę obłąkań Hamleta.
Król.  O, mów mi o niej! czekam z upragnieniem.
Polonius.  Twoim wprzód posłom racz dać posłuchanie;
Wetami uczty me będą nowiny.
Król.  Wprowadziciela zaszczyć ich honorem.

(Wychodzi Polonius).

Mówi, o droga, że znalazł nakoniec
Choroby syna źródło i początek.
Królowa.  Boję się, że ten będzie najgłówniejszy:
Śmierć ojca, nasze zbyt rychłe małżeństwo.

(Wchodzą: Polonius, Voltimand i Korneliusz).

Zgłębim to wszystko. — Witam, przyjaciele!
Mów, Voltimandzie, cóż brat nasz norwegski
Voltim.  Wzajem pozdrawia i życzenia składa.
Na pierwsze słowo, synowca pobory
Wstrzymać rozkazał, które mu się zdały
Przygotowaniem na polską wyprawę;
Lecz, patrząc bliżej, poznał, że ich celem
Twe były ziemie; wieścią rozżalony,
Że jego niemoc, chorobę i starość
Tak chciano uwieść, dał rozkaz aresztu,
Któremu chętnie poddał się Fortinbras.
Surową stryja skarcony przestrogą
Świętą, publiczną związał się przysięgą,
Że nigdy z tobą nie skrzyżuje broni.
Uradowany tem stary monarcha
Daje mu rocznie koron trzy tysiące,
I upoważnia zebrane już pułki
Przeciw Polakom do boju prowadzić,
Z prośbą, dokładniej tutaj wyjaśnioną,

(Oddaje królowi papier).

Ażebyś raczył, królu, tej wyprawie
Przez ziemie twoje bezpieczny dać przechód,
A zaręczenia i wszystkie warunki
List ten opowie.
Król.  Rzecz dobrze skończona,
W wolniejszej chwili odczytamy listy,
Damy na prośbę rozważną odpowiedź.
Tymczasem, dzięki za prace skuteczne.
Idźcie wypocząć; ucztujem tej nocy.
A więc raz jeszcze, witajcie z powrotem!

(Wychodzą: Korneliusz i Yoltimand).

Polonius.  Cała ta sprawa dobrze się skończyła. —
Królu mój, panie, rozprawiać szeroko,
Co jest majestat, a co jest powinność,
Czemu noc nocą, dzień dniem, a czas czasem,
Byłoby tylko noc, dzień, czas marnować.
Więc, gdy treściwość jest dowcipu duszą,
Rozwlekłość ciałem i zewnętrzną krasą,
Będę treściwy. Syn wasz jest szalony,
Szalony, mówię; szaleństwem jest bowiem
Niczem być innem, jak tylko szalonym.
Dość na tem.
Królowa.  Więcej treści a mniej sztuki.
Polonius.  Pani, przysięgam, nie gonię za sztuką.
Że jest szalony prawda: prawda, szkoda,
Szkoda, że prawda: przygłupia figura,
Więc precz z nią! — sztuki nie chcę dziś używać.
A więc, przypuśćmy już raz, że szalony.
Dalej, jak znaleźć przyczynę tych skutków,
Albo właściwiej przyczynę tych smutków,
Bo skutki smutki muszą mieć przyczynę.
Na tem rzecz stała, teraz co zostało,
Rozważcie!
Mam córkę, mam ją, ponieważ jest moją,
Która w powinnem posłuszeństwie — zważcie —
To mi oddała — rozważcie, wnioskujcie!

— „Do niebieskiej, do duszy mojej bożyszcza, najurodziwszej Ofelii“. — Zły frazes, paskudny frazes! „najurodziwszej“ jest paskudne wyrażenie. Ale słuchajcie tylko dalej: „Niech te wyrazy spoczną na twojem białem łonie“[2].
Królowa.  Czyli to pisał do niej książę Hamlet?
Polonius.  Pani, cierpliwość, opowiem rzecz wiernie (czyta).

Wątp’, że gwiazdy ogień rodzi,
Ze słońce źródłem światłości,
Wątp’, czy prawda nas nie zwodzi,
Lecz nie wątp’ o mej miłości!

O droga Ofelio! nie bardzo znam się na wierszowych miarach, nie posiadam sztuki wymierzania moich westchnień, lecz że kocham cię najserdeczniej, wierzaj. Bądź zdrowa! Twój na zawsze, najdroższa pani, dopóki ta machina jest jego własnością, Hamlet“.

To, w posłuszeństwie, oddała mi córka,
A oprócz tego, zaloty mi jego,
Jak, gdzie i kiedy i w jakim sposobie,
Opowiedziała.
Król.  Jakże te zaloty
Ona przyjęła?
Polonius.  Za kogo mnie bierzesz,
Królu?
Król.  Za męża wiary i honoru.
Polonius.  I chcę nim zostać. Ale cóżbyś myślał —
Kiedy spostrzegłem, a wyznam, spostrzegłem
Przed córki mojej wyznaniem tę miłość —
Coby myślała królowa, ma pani,
Gdybym na widok podobny odegrał
Rolę pulpitu lub pugilaresu,
Nakazał sercu głuchość i niecnotę,
Patrzał na miłość obojętnem okiem?
I cobyś myślał? Lecz nie, ja, bez zwłoki,
Do mej panienki młodej tak mówiłem:
„Hamlet jest księciem, za twej gwiazdy sferą;

To być nie może“. Potem ją uczyłem,
Jak się zamykać ma na jego przyjście,
Odrzucać datki, listów nie przyjmować.
Wnet rady moje wydały owoce,
I książę popadł, by skończyć w trzech słowach,
Naprzód w tęsknotę, potem w wstręt do jadła,
Potem w bezsenność, potem w osłabienie,
Potem w gorączkę, i przez ciągłe spadki,
Popadł w szaleństwo, w którem dziś go wszyscy
Z boleścią widzim.
Król.  Jak ci się to zdaje?
Królowa.  Bardzo być może.
Polonius.  Byłyż kiedy czasy,
Chciałbym się o to przytomnych zapytać,
W których twierdziłem: tak się mają rzeczy,
A tak nie było?
Król.  Nie za mej pamięci.
Polonius  (pokazując na głowę i ramiona).
Zdejmcie to z tego, jeśli jest inaczej.
Gdy okoliczność jedną tylko schwycę,
Odkryję prawdę, choćby skrył kto prawdę
W ziemi tej środku.
Król.  Jakby tę rzecz sprawdzić?
Polonius.  Wiesz, że się czasem błąka cztery godzin
Po korytarzach zamkowych.
Król.  Wiem dobrze.
Polonius.  Kiedy tam będzie, córkę mą doń poślę,
Ty, królu, skryty ze mną za obiciem,
Patrz na spotkanie. Jeśli jej nie kocha,
Jeżeli dla niej rozumu nie stracił.
Niechaj nie będę spraw krajowych stróżem,
Ale folwarcznych stangretów.
Król.  Zobaczym.

(Wchodzi Hamlet, czytając).

Królowa.  Patrz, nieszczęśliwy przychodzi, czytając.
Polonius.  Rozpooznę atak; zostawcie mnie, proszę.

(Król i Królowa wychodzą).

Jakże się miewa łaskawy mój książę Hamlet?
Hamlet.  Dobrze, dzięki Bogu.
Polonius.  Czy znasz mnie, mój książę?
Hamlet.  Bardzo dobrze; jesteś rybak.
Polonius.  Mylisz się, mości książę.
Hamlet.  To chciałbym przynajmniej, żebyś tak był jak on uczciwym.
Polonius.  Tak uczciwym, mój książę?
Hamlet.  Tak jest, tak uczciwym, mości panie. Być uczciwym, jak teraz świat idzie, jest to być jednym wybranym z dziesięciu tysięcy.
Polonius.  Wielka prawda, mój książę.
Hamlet.  Bo jeśli słońce płodzi robaki w psie zdechłym i, będąc bóstwem, całuje ścierwo — Czy masz ty córkę?
Polonius.  Mam, mój książę.
Hamlet.  Nie pozwalaj jej chodzić po słońcu; poczęcie jest błogosławieństwem, tylko nie takie, jakie córka twoja może począć. Przyjacielu, miej baczność!
Polonius.  Jak to rozumiesz, książę? (Na str.) A zawsze mu w głowie moja córka. Nie poznał mnie jednak od razu; powiedział, że jestem rybakiem. Zabrnął daleko, zabrnął daleko! Ależ za młodu i ja niemało wycierpiałem z miłości; omal nie tyle. Prowadźmy jednak dalej rozmowę. (Głośno) Co czytasz, mości książę?
Hamlet.  Słowa, słowa, słowa.
Polonius.  Ale treść, mości książę?
Hamlet.  Czego?
Polonius.  Treść dzieła, które czytasz, książę?
Hamlet.  Same potwarze, mości panie. Toć ten satyryczny hultaj powiada mi tu, że starcy mają siwe brody, że na ich twarzach są zmarszczki, że z ich oczu cieknie bursztyn, albo guma, że im obficie zbywa na dowcipie i że mają słabe golenie. Choć w to wszystko najsilniej, najpotężniej wierzę, zdaniem przecie mojem, nieuczciwą jest rzeczą wpisywać to wszystko do księgi, boć i ty sam, mości panie, tak jak ja byłbyś starym, gdybyś jak rak w tył mógł chodzić.
Polonius  (na str.). Choć to szaleństwo, jest w niem przecie metoda. (Głośno) Czy chcesz książę zejść z przeciągu powietrza?
Hamlet.  Do grobu?
Polonius.  Prawda, byłoby to zejść najzupełniej z powietrza. (Na str.) Jak trafne są czasami jego odpowiedzi! Często szaleństwo tak szczęśliwą myśl potrąci, że zdrowy rozum równie stosownej urodzićby nie mógł. Muszę go teraz pożegnać, a pomyśleć, jakby najzręczniej urządzić spotkanie między nim, a moją córką. (Głośno) Dostojny książę, racz mi pozwolić oddalić się.
Hamlet.  O nic prosić nie możesz, cobym dał ci chętniej, prócz mojego życia, mojego życia.
Polonius.  Bądź zdrów, mój książę.
Hamlet.  Ach, co za nieznośne te stare głupcy!

(Wchodzą: Rozenkranc i Gildenstern).

Polonius.  Szukacie księcia Hamleta, to on.
Rozenkr.  (do wychodzącego Poloniusa). Błogosław ci Boże!
Gildenst.  Dostojny książę!
Rozenkr.  Mój najdroższy książę!
Hamlet.  Najlepsi moi przyjaciele! Jakże się miewasz, Gildensternie? Ach, Rozenkranc? Dobre moje chłopaki, jak się macie?
Rozenkr.  Jak pospolite dzieci tej ziemi.
Gildenst.  Szczęśliwi dlatego, że niezbyt szczęśliwi, że nie jesteśmy piórkiem u czapki fortuny.
Hamlet.  Ani podeszwą jej trzewików?
Rozenkr.  Ani, mój książę.
Hamlet.  Więc żyjecie około jej pasa, jakby kto powiedział, w środku jej faworów?
Gildenst.  To prawda, jesteśmy jej poufalcami.
Hamlet.  Więc znacie tajemne strony fortuny? Czemu nie? Wszak to nierządnica. A co tam nowego?
Rozenkr.  Nic, mój książę, tylko, że świat zrobił się uczciwym.
Hamlet.  Więc sądny dzień niedaleko. Ale nowina wasza jest fałszywa. Pozwólcie mi teraz, zadać wam pytanie bliżej was dotyczące. Dobrzy moi przyjaciele, coście zrobili fortunie, że was tu do więzienia przysłała?
Gildenst.  Do więzienia, książę?
Hamlet.  Dania jest więzieniem.
Rozenkr.  Więc i świat cały jest więzieniem.
Hamlet.  Niewątpliwie; niemało w nim turm, komorek i ciemnic, a jedną z najgorszych jest Dania.
Rozenkr.  Tak nie myślimy, książę.
Hamlet.  A więc dla was nie jest więzieniem, bo nic nie jest samo przez się złem albo dobrem, myśl tylko w jedno lub drugie je przemienia: dla mnie Dania jest więzieniem.
Rozenkr.  Więc twoja ambicya robi z Danii więzienie: granice jej za ciasne dla twojej myśli.
Hamlet.  O Boże! ja mógłbym zamknąć się w orzechowej łupinie i uważać się za króla nieskończonych przestrzeni, byłem tylko snów złych nie miewał.
Gildenst.  Sny te właśnie są ambicyą, bo cała treść ambicyi jest tylko snów cieniem.
Hamlet.  I sny same są tylko cieniem.
Rozenkr.  Prawda, książę, a ambicya, mojem zdaniem, tak jest powietrznej i lekkiej natury, że jest tylko cieniem cienia.
Hamlet.  Więc żebracy nasi są ciałami, a monarchowie nasi i głośne bohatery żebraków cieniami. — Czy nie pójdziemy do dworu? bo prawdziwie, nie jestem zdolny rozumować.
Rozenkr.  Będziemy ci towarzyszyli, książę.
Hamlet.  O nie, nie! nie chcę was na jednej stawiać linii z resztą moich domowników, bo na uczciwość, najhaniebniej mi usługują. Ale pozwólcie mi się zapytać z przyjacielską otwartością, pocoście przybyli do Elsinoru?
Rozenkr.  Odwiedzić cię, książę; to powód nasz jedyny.
Hamlet.  Jaki ze mnie żebrak! Nawet w dziękczynienia jestem ubogi; ale wam dziękuję, choć wyznaję, drodzy przyjaciele, że moje dziękczynienia szeląga nie warte. Czy tylko po was nie posłano? Czy to własny wasz popęd? Czy to dobrowolne odwiedziny? No, dalej, dalej, odpowiedzcie, ale szczerze!
Gildenst.  Co mamy odpowiedzieć, książę?
Hamlet.  Cokolwiek, byle do rzeczy. Posłano po was; w oczach waszych jest pewien rodzaj wyznania, którego uczciwość wasza utaić nie może. Wiem, że dobry król i królowa posłali po was.
Rozenkr.  W jakim celu, książę?
Hamlet.  Tego właśnie chcę się od was dowiedzieć. Lecz zaklinam was na prawa naszego koleżeństwa, na zgodność naszej młodości, na obowiązki naszej przyjaźni wiernie dochowanej, na wszystko co święte, a na co lepszy ode mnie mówca mógłby was zaklinać, bądźcie ze mną otwarci i szczerzy: czy posłano po was czy nie posłano?
Rozenkr.  (do Gildensterna). Co ty na to?
Hamlet  (na str.). Przenikam was. (Głośno) Jeśli mnie kochacie, powiedzcie mi prawdę.
Gildenst.  Książę, posłano po nas.
Hamlet.  A ja wam powiem dlaczego, a tym sposobem moja domyślność uwolni was od wyznań, i dyskrecya wasza względem króla i królowej nie straci jednego nawet puszku. Od pewnego czasu, nie wiem dlaczego, straciłem dawną wesołość, zaniedbałem zwykłych ćwiczeń, i, zaprawdę, taka ciężkość na duszę moją spadła, że to piękne dzieło — ziemia, zdaje mi się pustym przylądkiem; ten zachwycający baldachin — powietrze, patrzcie, ten piękny firmament nad naszemi zawieszony głowami, to majestatyczne sklepienie złotym strojone ogniem, dla mnie wszystko to zdaje się szpetnym, zatrutym zbiorem wyziewów. Co za arcydzieło człowiek! jak szlachetny rozumem! jak nieskończony w zdolnościach! w postaci i ruchu, jak wyrazisty i cudowny! w czynach, jak do aniołów podobny! myślą, jak do bóstwa zbliżony! ozdoba świata, idealny wzór wszystkich stworzeń! a przecie, dla mnie, czemże jest ta kwintesencya prochu? Człowiek nie ma dla mnie uroku, nie, ani kobieta, choć wasz uśmiech wątpić się o tem zdaje.
Rozenkr.  Książę, nic podobnego w mojej nie postało myśli.
Hamlet.  Dlaczegóż więc uśmiechałeś się, kiedym mówił, że człowiek nie ma dla mnie uroku?
Rozenkr.  Bom myślał, książę, że skoro człowiek nie ma dla ciebie uroku, jak liche znajdą u ciebie przyjęcie aktorowie, których spotkaliśmy na drodze tu śpieszących w celu ofiarowania ci swoich usług.
Hamlet.  Ten, który gra króla znajdzie uprzejme powitanie; jego królewska mość odbierze należny trybut ode mnie; błędny rycerz dostanie miecz i tarczę; kochanek nie będzie wzdychał gratis; humorysta skończy rolę swoją w pokoju; błazen pobudzi do śmiechu tych, których płuca łechta suchy kaszel, a heroina wypowie swoje myśli swobodnie, byle koślawe wiersze nie stanęły jej na zawadzie. — Co to za aktorowie?
Rozenkr.  Ci sami, których kiedyś z rozkoszą słuchałeś: miejska tragiczna trupa.
Hamlet.  Jak się to stało, że się zmienili na trupę wędrowną? Stały pobyt był dla nich lepszy, tak pod względem sławy, jak pod względem dochodu.
Rozenkr.  Zdaje mi się, że ta zmiana jest skutkiem ostatniej innowacyi[3].
Hamlet.  Czy zawsze są w takiem samem poważaniu, w jakiem byli za mojego pobytu w stolicy? Czy zawsze taki tłum ich odwiedza?
Rozenkr.  O nie, książę.
Hamlet.  Dlaczego? Czy rdzewieć zaczynają?
Rozenkr.  Bynajmniej; ich gorliwość jest zawsze ta sama; lecz książę, jest tam teraz gniazdo dzieci, drobnych piskląt wrzeszczących z całego gardła, a odbierających za to frenetyczne oklaski. One teraz w modzie, a tak potrafiły osłabić zwyczajne, jak je nazywają, teatra, że niejeden nawet, który szablę nosi przy boku, zląkł się gęsiego pióra, i pokazać się na nich lęka.
Hamlet.  Jakto? dzieci? A któż je utrzymuje? kto im płaci? Zostanąż przy tem rzemiośle, tylko dopóki głos nie zmutuje? Z czasem, gdy zostaną zwyczajnymi aktorami, co nastąpi wedle wszelkiego podobieństwa, jeśli nie mają innego sposobu do życia, nie powiedząż swoim dzisiejszym autorom, że im wyrządzili krzywdę, zmuszając ich deklamować na przekór rzemiosłu, które czekało ich w przyszłości?
Rozenkr.  Prawda. Z obu stron niemało było krzyków, a publiczność za grzech nie uważa podszczuwać ich do kłótni. Był nawet czas, w którym sztuka i grosza nie przynosiła, jeśli w niej aktor i poeta za czuby się nie brali.
Hamlet.  Czy być może?
Gildenst.  Niemało tam już było potrzaskanych czaszek.
Hamlet.  I dzieci górę wzięły?
Rozenkr.  Uniosły Herkulesa i jego brzemię[4].
Hamlet.  Nic w tem dziwnego, boć i stryj mój jest królem Danii, a ci, którzy za życia mojego ojca nosem na niego krzywili, płacą dwadzieścia, czterdzieści i sto dukatów za jeden malutki jego obrazek. Jest w tem coś nadprzyrodzonego; gdyby filozofia wytłómaczyć to mogła! (Odgłos trąb za sceną).
Gildenst.  Aktorowie przybyli.
Hamlet.  Panowie, witam was w Elsinorze. Dajcie mi dłonie, dalej! Są pewne zwyczaje i ceremonie, znamionujące uczciwe przyjęcie, niechże zachowam je z wami, aby moje obejście się z aktorami, które, zapowiadam z góry, będzie miało najwspanialsze pozory, nie zdało się wam gościnniejsze od waszego. Witam was! Ale mój stryj-ojciec i matka-stryjenka omylili się.
Gildenst.  W czem, drogi książę?
Hamlet.  Jestem szalony tylko, kiedy wieje od północy zachodu, ale z południowym wiatrem umiem rozróżnić sokoła od czajki. (Wchodzi Polonius).
Polonius.  Szczęść wam panie Boże, panowie!
Hamlet.  Czy słyszysz, Gildensternie, i ty także — przy każdem uchu jeden słuchacz: to wielkie niemowlę, które tu widzicie, nie wyszło jeszcze z pieluch.
Rozenkr.  A może do nich wróciło; boć powiadają, że starzec jest dzieckiem po raz drugi.
Hamlet.  Będę prorokował. Przychodzi donieść mi o przybyciu aktorów; uważajcie tylko. — Masz słuszność; w poniedziałek rano, tak jest, w poniedziałek rano, niewątpliwie.

Polonius.  Mości książę, mam dla ciebie nowiny.
Hamlet.  Mości panie, mam dla ciebie nowiny.
W czasach, gdy Roscyusz był aktorem w Rzymie —

Polonius.  Przybyli tu aktorowie, książę.
Hamlet.  Bah! bah!
Polonius.  Na honor.
Hamlet.  A każdy aktor przybył na swoim ośle.
Polonius.  Najlepsi w świecie aktorowie, czy to do komedyi, czy do tragedyi, historyi, pastorałki, pastorałko-komedyi, historyo-pastorałki, tragedyo-historyi, tragedyo-komedyo-historyo-pastorałki, sztuk bez podziałów lub poematów bez końca. Seneka nie jest dla nich za ciężki, ani za lekki Plautus. Czy to w sztukach wedle reguł, czy w sztukach bez żadnej reguły, nie mają sobie równych.
Hamlet.  O Jefte, sędzio Izraela, jaki skarb posiadałeś!

Polonius.  Jaki on skarb posiadał, książę?
Hamlet.  Jaki?
Piękną córkę i nic więcej,
Którą kochał tkliwie, szczerze.
Polonius.  (na str.). A zawsze o mojej córce.
Hamlet.  Czy nie mam racyi, stary Jefte?

Polonius.  Jeśli mnie Jeftem nazywasz, książę, mam córkę, którą kocham tkliwie, szczerze.

Hamlet.  Nie, to za tem nie idzie.
Polonius.  Co więc za tem idzie, książę?
Hamlet.  Co?
Jak przez los, boży cios —
a potem wiersz:
Tak się stało, jak musiało.

Pierwsza zwrotka pobożnej pieśni powie ci o tem więcej, bo patrz, to mnie do skrócenia przymusza. (Wchodzi kilku aktorów). Witajcie, panowie! witajcie wszyscy! — Rad widzę cię przy dobrem zdrowiu! — Witajcie, przyjaciele! — O, mój stary przyjacielu, twarz twoja porosła widzę w brodę od czasu, jak cię po raz ostatni widziałem. Czy przychodzisz do Danii za brodę mnie targać? — Jakto, moja młoda pani i kochanko? Na honor, od czasu, jak cię ostatni raz widziałem, panienko, zbliżyłaś się do nieba na wysokość korka. Daj Boże, aby głos twój, jak sztuka złota nie mająca już obiegu, nie prysł w obrączce[5]. — Panowie, witam was wszystkich! — Ale do rzeczy! Jak francuski sokół rzucam się na to, co się pierwsze nawinie. Czekam niecierpliwie na jaką perorę; więc dalej! Daj nam próbę twojego talentu; dalej! jaki patetyczny ustęp.

1 Aktor.  Jaki, książę?
Hamlet.  Słyszałem cię kiedyś deklamującego ustęp ze sztuki, której nie grano nigdy, lub, jeśli grano, to nie więcej, jak raz jeden; sztuka bowiem, o ile zapamiętam, nie podobała się tłumowi; dla massy był to kawiar. Mojem jednak zdaniem i ludzi, których sąd w takich przedmiotach większą od mojego miał wagę, była to wyborna sztuka; sceny dobrze pomyślane i przeprowadzone z równą prostotą jak sztuką. Pamiętam, jak jeden z nich mówił, że nie było w wierszach dość pieprzu, aby przedmiot zaprawić, ani wyrażeń zdolnych oskarżyć autora o afektacyę; ale była to uczciwa kompozycya, równie użyteczna jak przyjemna, posiadająca więcej piękności, niż strojów. Jeden ustęp podobał mi się nadewszystko; było to opowiadanie Eneasza Dydonie, zwłaszcza miejsce, gdzie mówi o zamordowaniu Priama. Jeśli ustęp jeszcze w twojej pamięci żyje, zacznij od wiersza — poczekaj — poczekaj —

A srogi Pirrus, jak hyrkańska lwica —

Nie, nie tak! — ale wiersz się zaczyna od Pirrusa.

A srogi Pirrus — zbroja jego czarna
Jak myśli jego — podobny tej nocy,
Kiedy w przeklętym kładł się ukryć koniu;
Dziś swoją postać straszliwą pomazał
Krwią ojców, matek i córek i synów;
Krew się ta zeschła śród ulic płonących,
Które przeklętym przyświecały blaskiem
Podłym mordercom. Rozpalony gniewem,
Zsiadłą posoką obryzgany Pirrus,
Z błyszczącą niby karbunkuł źrenicą,
Szukał do koła starego Priama. —
Mów teraz dalej.

Polonius.  Na Boga, książę! dobra deklamacya, z doskonałym akcentem i miarą.

1 Aktor.  Znalazł go w końcu, gdzie słabą prawicą
Z Grekami walczył; stara jego szabla,
Gdzie padnie, w buncie z walecznego dłonią,
Nie słucha woli. Nierównego wroga
Pirrus Priama wściekłą szablą goni:
Sam wiatr jej świstu powalił o ziemię
Starca bez siły. Jakby cios ten czując,
Bezduszne Ilium gorejące szczyty
Ku ziemi chyli i trzaskiem okropnym
Pirrusa uszy więzi; szabla jego,
Nad mleczną głową Priama wisząca,
Zda się, że nagle w powietrzu zagrzęzła,
I Pirrus stanął jak posąg tyrana,
Jakby niepewny celów swych i woli,
Niemy, bez ruchu.
Ale jak często widzimy przed burzą
Niebo milczące, chmury zatrzymane,
Wichry bez głosu, a ziemię tę całą
Jak groby cichą, aż nagle, grzmot straszny
Chmury rozdziera: tak Pirrus, po chwili,

Z nową potęgą do zemsty się zbudził,
I nigdy z mniejszą nie upadły skruchą
Młoty Cyklopów na zbroję marsową,
Na wieczne trwanie ogniem hartowaną,
Jak na Priama miecz krwawy Pirrusa.
Precz, niewstydnico Fortuno! Wy, bogi,
Na waszym zborze władzę jej odbierzcie,
Kół jej połamcie sprychy i obręcze,
A krągłe dzwona po wzgórzach niebieskich
Pchnijcie w bezdenne szatanów siedliska!
Polonius.  Trochę za długo.

Hamlet.  Poślesz to z twoją brodą do balwierza. Proszę cię, deklamuj dalej. Jemu trzeba farsy albo plugawej piosneczki, inaczej zaśnie. Deklamuj dalej; przejdź do Hekuby.

1 Aktor.  Lecz kto królowę rozczochraną widział —

Hamlet.  Królowę rozczochraną?
Polonius.  Bardzo dobrze, królowę rozczochraną, bardzo dobrze!

1 Aktor.  Jak nagą bieży stopą, jak płomieniom
Łzą grozi słoną? Głowę, miast korony,
W chustę ubrała, a zamiast odzieży,
W trwodze, owiła łoża prześcieradłem
Zbytkiem płodności wycieńczone ciało:
Ktoby to widział, Fortunęby skarżył
W jadzie zmaczanym językiem o zdradę!
Gdyby bogowie widzieli ją wtedy,
Kiedy w jej oczach Pirrus wściekłą szablą,
Jak na igraszkę, męża siekał członki,
I gdyby krzyk jej aż do nich doleciał,
Chyba śmiertelnych dola ich nie wrusza,
Z płomiennych oczu niebios łzyby ciekły,
I w piersiach bogów zbudziła się litość!

Polonius.  Patrz! czy mu twarz nie pobladła i łzy nie stanęły w oczach. Proszę cię, skończ już! dosyć tego!
Hamlet.  Niechże i tak będzie; wkrótce poproszę cię o resztę. Dobry panie, racz dojrzeć, aby aktorom na niczem nie zbywało. Czy słyszysz? Niech dobre znajdą przyjęcie, bo oni są wyciągiem i skróconą kroniką czasów. Byłoby lepiej dla ciebie mieć po śmierci licho napisany nagrobek, niż złą ich opinią za życia.
Polonius.  Książę, będę ich traktował wedle ich zasług.
Hamlet.  Człowieku, traktuj ich lepiej! Jeśli będziesz chciał każdego traktować wedle jego zasługi, kto ujdzie chłosty? Traktuj ich wedle własnego honoru i godności: im mniej są warci, tem większa uprzejmości twojej zasługa. Poprowadź ich!
Polonius.  Panowie, proszę z sobą!

(Wychodzi z Aktorami oprócz jednego).

Hamlet.  Idźcie z nim, przyjaciele; jutro dacie nam widowisko. Słuchaj, stary przyjacielu, czy możecie przedstawić morderstwo Gonzagi?
1 Aktor.  Możemy, książę.
Hamlet.  A więc przedstawcie nam je jutrzejszego wieczora. Czy mógłbyś, w razie potrzeby, nauczyć się jakich dwunastu lub czternastu wierszy, którebyś do roli twojej wtrącił. Czy mógłbyś?
1 Aktor.  Z łatwością, książę.
Hamlet.  Więc dobrze. Idź za tym panem, a strzeż się z niego żartować. (Wychodzi Aktor. — Do Rozenkranca i Gildensterna). Dobrzy moi przyjaciele, żegnam was aż do wieczora. Rad widzę was w Elsinorze.
Rozenkr.  O, dobry mój książę! (Rozenkranc i Gildenstern wychodzą).

Hamlet.  Idźcie, Bóg z wami! Sam jestem nakoniec.
Ach, jaki prostak, jaki nędzarz ze mnie!
Bo czy nie dziwna, ażeby ten aktor,
Tylko w zmyśleniu, we śnie namiętności,
Mógł duszę swoją skłonić po swej woli,
Że jej potęgą pobladły mu lica,
Łzą oczy zaszły, postać obłąkaniem,
Głos mu się złamał, a każdy ruch ciała
Był woli jego posłuszny rozkazom?
A wszystko za nic! Wszystko dla Hekuby!
Czem dlań Hekuba, czem on dla Hekuby,
By dla niej płakał? Czegóżby nie zrobił,
Gdyby miał źródło i wszystkie pobudki
Moich boleści? Łząby scenę zalał,

Słuchaczów uszy strasznem słowem rozdarł,
Strwożył niewinnych, do szaleństwa przywiódł
Występnych dusze, obłąkał prostaków,
Po wszystkich władzach widzenia i słuchu
Rozlał zdziwienie. A ja, ciężki nędzarz,
Blady nikczemnik, z duszą pełną błota,
Drzymię nieczuły, sprawy mej niepomny,
Nic rzec nie umiem, nic, by pomścić króla,
Którego ziemie i najdroższe życie
Skradła przeklęta zbrodnia! Czym jest tchórzem?
Kto mnie nędnikiem nazwie, głowę strzaska,
Wyrwie mi brodę i w twarz mi ją ciśnie,
Za nos mnie chwyci, łgarzem szczekającym
Jak pies mnie nazwie? Kto wszystko to może?
Ha, wszystko zniosę! Musi być w mych piersiach
Gołębie serce, musi nie być żółci,
Zdolnej goryczą krzywdy me zaprawić,
Albo od dawna jużbym kruków stada
Tego nędznika utuczył resztkami.
Krwawy, bezwstydny podlezę, bez sumienia,
Zdradny, nierządny, wyrodny nędzarzu!
O zemsto!
Jakiż ja osieł! Co za dowód męstwa,
Że ja, drogiego zabitego dziecię,
Gnany do zemsty przez niebo i ziemię,
Jak nierządnica, tylko w słowach szukam
Ulgi dla serca i tylko przeklinam,
Jak pomywaczka, jak karczemna dziewka!
Dalej, mój mózgu! Słyszałem, że ludzie
Z zbrodnią na duszy, podczas widowiska,
Sztucznym złudzeniom sceny ulegając,
Tak nagłym byli rażeni przestrachem,
Że sami własne wyjawiali zbrodnie.
Morderstwo, chociaż bez języka, mówi
Dziwnemi głosy. Polecę aktorom,
Sztukę podobną do morderstwa ojca
Grać przed mym stryjem, a wzrok jego będę
I duszę zgłębiał; jeśli choć raz zadrgnie,

Wiem, co mam robić. Duch, któregom widział,
Może być czartem, a czart może przybrać
Miłą nam postać, o tak jest, i może
Przez słabość moją, moją melancholię, —
Silny wpływ jego na takie natury, —
Chce mnie obłąkać, potępić. Silniejszych
Trzeba mi przyczyn. Przez sztuki mamidła
Sumienie króla chwycę w moje sidła (wychodzi).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Sala w zamku.
(Wchodzą: Król, Królowa, Polonius, Ofelia, Rozenkranc, Gildenstern).

Król.  Czyż nie możecie rozmów manowcami
Wybadać, czemu popadł w obłąkanie,
Mieszając z cichym dni swoich pokojem
Burzliwe tony groźnego szaleństwa?
Rozenkr.  Przyznaje, że się rozstrojonym czuje,
Ale przyczyny wyjawić nam nie chce.
Gildenst.  A nie jest łatwo duszę jego zgłębić!
Zręcznem dziwactwem na wodzy nas trzyma,
Ilekroć chcemy skłonić go do wyznań
O jego stanie.
Królowa.  Czy dobrze was przyjął?
Rozenkr.  Bardzo uprzejmie.
Gildenst.  Choć znać było przymus.
Skąpy w pytaniach, szczodry w odpowiedziach
Na słowa nasze.
Królowa.  Czyście mu radzili
Jaką rozrywkę?
Rozenkr.  Zdarzyło się, pani,
Żeśmy na drodze aktorów spotkali;
Zda się, iż gdyśmy wpomnieli mu o nich

Radość objawił. Stanęli już w zamku,
Podobno nawet wydał im rozkazy
Grać przed nim dzisiaj wieczór.
Polonius.  Tak, w istocie.
A mnie, w imieniu swem, zalecił prosić
Na widowisko królowę i króla.
Król  Z całego serca, bo cieszę się szczerze,
Ze mu podobna myśl do głowy przyszła.
Dobrzy panowie, dołóżcie starania,
Żeby w dzisiejszym długo wytrwał guście.
Rozenkr.  Nie omieszkamy. (Rozenkranc i Gildenstern wychodzą.).
Król.  Ty, słodka Gertrudo,
Oddal się. Hamlet przez nas zawezwany,
Niby przypadkiem, wchodząc do tej sali,
Ofelię spotka; kiedy ja z jej ojcem,
(W podobnej sprawie godziwe szpiegostwo)
Na wszystko patrząc, sami niewidzialni,
Będziemy mogli o spotkaniu sądzić,
Z postępowania jego wnioski robić,
Czyli miłosnych boleści owocem
Cierpienia jego.
Królowa.  Posłusznam twej woli.
Co do mnie, życzę ci, droga Ofelio,
Aby twój urok szczęsną był przyczyną
Jego obłąkań. Wtedy, mam nadzieję,
Cnotyby twoje wróciły go znowu
Na drogę zwykłą, ze czcią dla obojga.
Ofelia.  Bodaj tak było! (Królowa wychodzi).
Polonius.  Ofelio, stań tutaj —
My się ukryjem. Ty, czytaj w tej książce;
Pozór czytania wytłómaczy łatwo
Twoją samotność. To grzech nasz zbyt częsty,
To rzecz zbyt pewna, że twarzą pobożną,
Pobożnym czynem umiemy ocukrzyć
Dyabła samego.
Król  (na str.).O, zbyt wielka prawda!
Jak słowo jego sumienie me chłoszcze!
Lica nierządnic sztuką malowane,

Pod malowidłem mniej szpetne się zdają,
Niż czyn mój pod słów moich malowidłem.
O, jaki ciężar!
Polonius.  Nadchodzi, królu, czas się nam oddalić.

(Król i Polonius wychodzą. — Wchodzi Hamlet).

Hamlet.  Być albo nie być, oto jest pytanie.
Czy dla umysłu szlachetniej jest cierpieć
Ciosy i strzały zawistnej fortuny,
Niż broń uchwycić przeciw cierpień morzu,
Skończyć je walką? Umrzeć — spać — nic więcej
Powiedzieć, żeśmy snem mogli zakończyć
Boleści serca, tysiączne wstrząśnienia
Których dziedzicem ciało! O ten koniec
Któżby nie błagał pobożnie? Umrzeć — spać,
Spać! może marzyć? ha, tu cała trudność!
Bo we śnie śmierci co marzyć możemy,
Kiedy się z ziemskich kłopotów otrząśniem,
To nas wstrzymuje i ta myśl jedyna
Klęski żywota naszego przeciąga.
Bo któżby chłosty, wzgardę świata znosił.
Krzywdy ciemięzców i dumnych szyderstwa,
Boleść miłości wzgardzonej, praw zwłokę,
Urzędów butę i pogardę, z którą
Ściga niegodny cierpliwą zasługę,
Gdyby mógł każdy wszystkiego się pozbyć
Stali kawałkiem? Któżby dźwigał ciężar,
Pocił się, jęczał pod życia brzemieniem,
Gdyby nie czegoś po śmierci obawa,
Ziemi nieznanej, z której granic dotąd
Nikt nie powrócił, woli nie wątliła,
I nie radziła znane dźwigać męki
Raczej, niż szukać ucieczką nieznanych?
Tak więc sumienie przemienia nas w tchórzów;
Postanowienia rumiane oblicze
Myśl chorowita bladością powleka;
Zamiary ducha olbrzymie i ważne
Na myśl tę, z drogi swej się odwracają
I tracą czynu nazwisko. Lecz cicho!

(Spostrzegając Ofelię).

Piękna Ofelia? Nimfo, w twych modlitwach
Pamiętaj o mych grzechach.
Ofelia.  Dobry książę,
Jakież twe zdrowie w ciągu dni tych kilku?
Hamlet.  Dziękuję szczerze, dobre, dobre, dobre.
Ofelia.  Książę, pamiątki, dane mi przez ciebie,
Pragnęłam dawno wrócić w twoje ręce;
Odbierz je, proszę.
Hamlet.  Ja? Uchowaj Boże!
Nigdy ci żadnych pamiątek nie dałem.
Ofelia.  Dobrze wiesz, książę, że mi je dawałeś,
A z niemi słowa, których słodkie dźwięki
Dar bogaciły. Kiedy woń słów przeszła,
Odbierz podarki; dla szlachetnej duszy
Oziębłość dawcy na proch skarby kruszy.

Hamlet.  Ha, ha! Jestżeś cnotliwą?
Ofelia.  Książę?
Hamlet.  Jestżeś piękną?
Ofelia.  Co znaczą pytania te, książę?
Hamlet.  Znaczą to, że jeśli jesteś cnotliwą i piękną, uczciwość twoja nie powinna mieć nic do czynienia z twoją pięknością.
Ofelia.  Czy może piękność lepsze znaleźć towarzystwo jak cnotę?
Hamlet.  O zapewne! bo piękności potęga prędzej zmieni cnotę na rajfurkę, niż siła cnoty przekształci piękność na swoje podobieństwo; kiedyś było to paradoksem, ale w dzisiejszych czasach doświadczenie zmieniło to na pewnik. Kochałem cię kiedyś.
Ofelia.  Przynajmniej wierzyłam temu, książę.
Hamlet.  Nie powinnaś mi była wierzyć, bo choć w nasz pień cnotę wszczepisz, pozostaną zawsze ślady starych grzechów. Nie kochałem cię.
Ofelia.  Tem okrutniej byłam zawiedzioną.
Hamlet.  Idź do klasztoru! Dlaczegóż chciałabyś zostać matką grzeszników? Ja sam, choć jestem niby cnotliwy, mógłbym przecie o takie grzechy się oskarżyć, żeby lepiej było, gdyby mnie matka na świat nie wydała. Jestem zbyt dumny, mściwy, ambitny, więcej mam wad na rozkaz, niż myśli do ich ocenienia, wyobraźni do dania im formy, lub czasu do ich wykonania. Na co przydać się mogą podobni do mnie ludzie, wałęsający się między niebem a ziemią? Wszyscy jesteśmy wierutni hultaje, żadnemu z nas nie wierz. Idź do klasztoru! Gdzie twój ojciec?
Ofelia.  W domu, książę.
Hamlet.  Niechże go tam na klucz zamkną, żeby nie odgrywał roli błazna gdzieindziej tylko we własnym swoim domu. Bądź zdrowa!
Ofelia.  O przyjdź mu na pomoc, miłosierny Boże!
Hamlet.  Jeśli za mąż pójdziesz, dam ci tę gorzką przestrogę w posagu: bądź czystą jak lód, jak śnieg niepokalaną, nie ujdziesz potwarzy. Idź do klasztoru, idź! Bądź zdrowa! Albo, jeśli chcesz gwałtem pójść za mąż, idź za jakiego głupca, bo mądrzy wiedzą dobrze, w jakie zmieniacie ich potwory. Do klasztoru! idź, a co prędzej! Bądź zdrowa!
Ofelia.  Niebieskie potęgi, powróćcie mu rozum!
Hamlet.  Słyszałem także nie mało o waszem różowaniu się. Bóg wam dał twarz jedną, a same dajecie sobie drugą. Podrygujecie, skaczecie, świegoczecie, prze kręcacie bożych stworzeń nazwiska i swawolę płaszczem naiwności pokrywacie. Idź z Bogiem! nie chcę dłużej o tem mówić; to mnie szalonym zrobiło. Powtarzam, nie będziemy mieli więcej małżeństw. Ci, którzy się już pożenili, wszyscy prócz jednego, żyć będą, reszta zostanie jak jest. Do klasztoru! idź!

(Wychodzi).

Ofelia.  O jak szlachetny duch tutaj w ruinie!
Szabla żołnierza, dworaka spojrzenie,
Wymowa mędrca, kwiat, nadzieja państwa,
Zwierciadło mody i wzór wszelkiej formy,
Przedmiot rozwagi rozważnych, zgubiony!
Ach! z wszystkich dziewic jam jest najbiedniejsza,
Com ssała miody słodkich jego przysiąg!

Dziś widzę rozum szlachetny, wszechwładny,
Jak dzwon pęknięty, bez tonu, ochrypły;
Nadziemską piękność i młodości kwiaty
Szałem zwarzone. Jak cierpię, gdy pomnę,
Com przód widziała a co dziś przytomne!

(Wchodzą: Król i Polonius).

Król.  Miłość? Uczucia jego nie tam biegną,
A to co mówił, choć trochę bezkształtne,
Nie jest szaleństwem. Jest coś w jego duszy,
Co wysiaduje jego melancholia;
Lękam się bardzo, że płód stąd wykłuty
Zgubny być może. By złemu zapobiedz,
Takie jest prędkie me postanowienie:
Hamlet bez zwłoki do Anglii wyruszy,
Gdzie się o haracz zaległy upomni.
Może ocean i odmienne ziemie,
Widoków zmianą, z jego serca wyprą
Tę myśl nieznaną, teraz w nim goszczącą,
O którą ciągle uderzając rozum,
Zbłąkał się w końcu. Co ty na to mówisz?
Polonius.  Przystaję na to, chociaż zawsze myślę,
Że tych boleści źródłem i początkiem
Jest pogardzona miłość. Cóż, Ofelio?
Słów mi Hamleta nie powtarzaj darmo,
Wszystko słyszałem. — Królu, rób, jak zechcesz;
Lecz jabym radził, by po widowisku
Królowa matka wzięła go na stronę,
Otwarcie żalów przyczynę badała,
A ja ukryty podsłucham rozmowy,
Byłeś przyzwolił. Jeśli nic nie wyzna,
Ślij go do Anglii, lub zamknij w więzieniu,
Które twa mądrość za stosowne uzna.
Król.  I tak być musi, bo potężnych szały
Zbyt groźne, żeby wolne cugle miały.

(Wychodzą).

SCENA II.
Sala w pałacu.
(Wchodzą: Hamlet i kilku Aktorów).

Hamlet.  Proszę cię, deklamuj ustęp, jak ci go powtórzyłem, głosem naturalnym, bo jeśli masz go wrzeszczeć na sposób wielu waszych aktorów, wolałbym słyszeć moje wiersze recytowane przez miejskiego woźnego. Nie siecz zbyt gwałtownie powietrza rękami, lecz używaj gestów wstrzemięźliwie, w samym bowiem potoku burzy, i, że tak powiem, zawierusze namiętności, musisz posiadać tyle Umiarkowania, ile potrzeba, aby nad wszystkiem panować. Duszę moją do głębi rani, kiedy słyszę barczystego pachołka w peruce, jak drze namiętność w kawałki, na łachmany, żeby przerazić słuchaczy na galeryi, którzy, po większej części, nie cenią tylko niezrozumiałe pantominy i krzyki. Radbym takiego ichmościa wychłostać za przesadzanie samego Termaganta, za przeherodowanie Heroda: proszę cię, unikaj tego.
1 Aktor.  Bądź spokojny, książę.
Hamlet.  Ale znowu nie bądź zbyt miękkim. Niech twoje własne uczucie będzie twoim kierownikiem. Stosuj akcyę do wyrazu a wyraz do akcyi, na to głównie baczny, abyś nie przekroczył granic natury, bo wszelka przesada chybia celów teatru, które, jak dawniej były, tak są i teraz: służyć, że tak powiem, za zwierciadło naturze, pokazywać cnocie własne jej rysy, nikczemności własny jej obraz, a kolejno po sobie następującym wiekom ich kształt i wierny obraz. Otóż, czy to przesada, czy niedostatek w tym względzie, choć śmiech obudzi w nieświadomych, nie może jak tylko zasmucać rozsądnych, a jednego z nich krytyka powinna w twojem zdaniu przeważać cały teatr nieuków. O, widziałem ja aktorów, nawet rzęsistymi przyjmowanych oklaskami, którzy, a nie chcę być zbyt surowym, ni z ruchu ni z akcentu nie podobni ani do chrześcijanina, ani do poganina, ani nawet do człowieka, tak się indyczyli, tak ryczeli, iż myślałem, że jaki najmita natury robił ludzi, tylko nie zrobił ich dobrze, tak haniebnie ludzkość naśladowali.
1 Aktor.  Spodziewam się, książę, żeśmy w tym względzie nie małe poczynili postępy.
Hamlet.  Poprawcie się do reszty. A nie dozwólcie tym, którzy grają rolę błaznów, dorzucić choćby jedno słowo do tego, co jest napisane w ich roli. Są bowiem tacy, którzy śmieją się sami, aby pobudzić do śmiechu kilku tępych słuchaczy, choć może właśnie w tem miejscu były rzeczy zasługujące na uwagę. To bardzo niedorzecznie; to jest dowodem mizernej ambicyi w głupcu, który podobnych środków się chwyta. A teraz idź; przygotuj wszystko! (Wychodzą Aktorowie. — Wchodzą: Polonius, Rozenkranc i Gildenstern). No, i cóż tam nowego, mości panowie? Czy król przyjdzie na sztukę?
Polonius.  I królowa także, a to bez zwłoki.
Hamlet.  Nakaż więc pośpiech aktorom. (Wychodzi Polonius). A i wy, czybyście nie chcieli dopomódz mu w dopilnowaniu pośpiechu?
Roz. i Gild.  Chętnie, mój książę. (Wychodzą: Rozenkranc i Gildenstern).
Hamlet.  Horacyo! (Wchodzi Horacyo).

Horacyo.  Przybywam, książę, na twoje rozkazy.
Hamlet.  Horacyo, nigdy jeszcze nie spotkałem
Sprawiedliwszego od ciebie człowieka.
Horacyo.  O, drogi książę —
Hamlet.  Nie myśl, że pochlebiam.
Czegóż się mogę od ciebie spodziewać,
Gdy twoim stołem, szatą i dochodem
Twój dobry humor? Po co biednym schlebiać?
Niech głupią dumę język pocukrzony
Liże i kolan swych zgina zawiasy,
Tam gdzie zysk płaci łaszenie. Lecz słuchaj:
Odkąd ma dusza jest wyboru panią
I może ludzi rozróżniać, jej wybór

Na tobie wyrył swą pieczęć, ty bowiem
Zdałeś się, wszystko cierpiąc, nic nie cierpieć,
Łaski i ciosy fortuny przyjmować
Z równą wdzięcznością; a błogosławieni,
Których sąd w takiej ze krwią żyje zgodzie,
Iż nie są fletem, na którym fortuna
Gra po swej myśli. O, daj mi człowieka,
Który nie służy swoim namiętnościom,
Będę go nosił w sercu mego serca,
Jak noszę ciebie! Ale dosyć tego.
Dzisiaj przed królem grana będzie sztuka:
Jedna w niej scena powtarza wypadki,
Już ci wiadome, śmierci mego ojca.
Proszę cię, kiedy nadejdzie ta scena,
Z całem twej duszy natężeniem zważaj
Na mego stryja. Jeśli skryta zbrodnia
Nagłym przestrachu nie zdradzi się krzykiem,
To złego tylko widzieliśmy ducha,
A myśli moje szpetne jak wulkana
Czarna jest kuźnia. Uważaj nań bacznie!
Ja też przyczepię do lic jego oczy,
A potem obu porównamy zdania,
Aby sąd wydać.
Horacyo.  Łaskawy mój książę,
Jeśli wśród sztuki ukraść co potrafi
Mojej baczności, ja kradzież zapłacę.
Hamlet.  To oni. Muszę mieć gawrona minę.
Zajmij twe miejsce.

(Wchodzą: Król, Królowa, Polonius, Ofelia, Rozenkranc, Gildenstern, Dworzanie i Straż z pochodniami. Marsz duński; trąby).

Król.  Jakże zdrowie naszego syna Hamleta?
Hamlet.  Na honor, wyborne! Żyję chameleona potrawą; jem powietrze nadziane obietnicami; nie utuczyłbyś kapłonów taką strawą.
Król.  Odpowiedź ta nie ma dla mnie znaczenia. Hamlecie, słowa te nie mnie się należą.
Hamlet.  I mnie nie więcej. (Do Poloniusa). Więc powiadasz, panie, że niegdyś w uniwersytecie grywałeś?
Polonius.  Grywałem, książę, i uchodziłem za dobrego aktora.
Hamlet.  Jakież to grywałeś role?
Polonius.  Grałem Juliusza Cezara, byłem zabity w Kapitolu. Brutus mnie zabił.
Hamlet.  Po brutalsku sobie postąpił, zabijając tak kapitalne cielę. — Czy aktorowie gotowi?
Rozenkr.  Czekają, książę, na twoje skinienie.
Królowa.  Zbliż się tu, dobry Hamlecie, usiądź przy mnie.
Hamlet.  Nie, dobra matko, jest tu metal przyciągający silniej.
Polonius  (do króla). O ho! czy uważasz, królu?
Hamlet.  Pani, czy pozwolisz mi położyć się na twojem łonie?

(Kładzie się przy nogach Ofelii).

Ofelia.  Nie, książę.
Hamlet.  Chcę powiedzieć: moją głowę na twojem łonie.
Ofelia.  Na to przyzwalam, książę.
Hamlet.  Czy sądzisz, że miałem co innego na myśli?
Ofelia.  Nic nie sądzę, książę.
Hamlet.  Piękna to myśl leżeć u nóg dziewicy.
Ofelia.  Co mówisz, książę?
Hamlet.  Nic.
Ofelia.  Jesteś dziś wesół, jak widzę, mości książę.
Hamlet.  Kto? ja?
Ofelia.  Tak jest.
Hamlet.  O Boże! tylko żeby cię zabawić. Cóż ma człowiek robić lepszego na ziemi, jak się weselić? Toć patrz, jak wesoło wygląda moja matka, a dwie godziny temu jak ojciec mój skonał.
Ofelia.  Nie, książę, już cztery temu miesiące.
Hamlet.  Tak dawno? To niechże dyabeł nosi żałobę; ja się ubiorę w purpurę. O Boże! umarł przed dwoma miesiącami, a jeszcze go nie zapomniano! Jest więc nadzieja, że pamięć wielkiego człowieka może go przeżyć o jakie pół roku; ale w takim razie, na Matkę Boską, radzę mu, żeby za życia budował kościoły, inaczej spotka go los drewnianego konia, którego nagrobek jak wiadomo:
Niestety! o drewnianym zapomniano koniu.

(Trzy odgłosie trąb wchodzi pantomina).
(Wchodzą: Król i Królowa w najlepszej zgodzie; Królowa całuje go i klęka z wszystkiemi oznakami przywiązania. Król podnosi ją i zwiesza głowę na jej szyi, kładzie się potem śród kwiatów, a ona, widząc go uśpionym, wychodzi. Po chwili zbliża się człowiek, zdejmuje koronę z jego głowy, całuje ją, wlewa truciznę w króla ucho i oddala się. Królowa wraca, znajduje Króla bez ducha i okazuje głęboką boleść. Zabójca, z dwiema lub trzema niememi figurami, wchodzi powtórnie i zdaje się płakać z królową. Wynoszą trupa. Zabójca zaleca się Królowej datkami; ona zdaje się najprzód niechętną, ale w końcu przyjmuje jego miłość. Wychodzą).

Ofelia.  Co się to znaczy, książę?
Hamlet.  To warzenie skrytego hultajstwa, a znaczy się: zbrodnia.
Ofelia.  To pewno treść zapowiedzianej sztuki. (Wchodzi Prolog).
Hamlet.  Dowiemy się o wszystkiem od tego jegomości. Aktorowie nie mogą trzymać języka za zębami; wypowiedzą nam rzecz całą.
Ofelia.  Czy powie nam, co znaczyło, cośmy widzieli?
Hamlet.  Bez wątpienia, jak powie wszystko, co mu zechcesz pokazać. Nie wstydź się tylko pokazać, a on się nie zawstydzi wytłómaczyć.
Ofelia.  Wielkie z ciebie ladaco, książę, wielkie ladaco! Ale słucham sztuki.

Proiog.  Tak dla tragedyi naszej jak naszego koła
Cała trupa, w pokorze chyląc swoje czoła,
O wasze pobłażanie i o względy woła.

Hamlet.  Czy to prolog, czy to dewiza sygnetu?
Ofelia.  W każdym razie krótki to prolog.
Hamlet.  Jak miłość kobiety.

(Wchodzą aktorowie: Król i Królowa).

Król Akt.  Trzydzieści razy Feba obiegły rumaki
Neptuna fale słone i Tellusa szlaki,
Trzysta sześćdziesiąt razy księżyc bladem okiem
Pożyczanej światłości oblał nas potokiem,
Jak Hymen dłoń do dłoni świętych związków siłą,
Uczucie duszę z duszą na wieki spoiło.
Królowa Akt.  Bodaj słońce i księżyc dolin naszych łona
Dwakroć tyle widziały, zanim miłość skona!

Lecz niestety! uśmiechy nie chcą, z tobą zostać,
I choroba zmieniła całą twoją postać;
Trwoga ściska mi serce, ale, co mnie smuci,
Niech pokoju twej duszy, królu, nie zakłóci,
Bo w sercu kobiet miłość z trwogą połączona,
Z nią razem granic nie ma i z nią razem kona.
Wiesz dobrze, królu, mężu, jak mi jesteś drogi,
A jak granic miłości, nie mam granic trwogi.
Tam gdzie miłość jest wielka, wszystko serce trwoży,
I gdzie rośnie obawa, tam miłość się mnoży.
Król Akt.  Niedługo cię opuszczę, drogi mój aniele,
Z dniem każdym siły moje w mojem słabną ciele,
Ty mnie przeżyjesz, droga, na tym pięknym świecie,
Szanowana, kochana, a jak czas się plecie,
Może nowy małżonek —
Królowa Akt.  Wstrzymuj gorzkie słowo,
Pamięci twej miłością nie pokalam nową.
Bodaj miłość mi nowa straszną klątwą była!
Ta, co kocha drugiego, pierwszego zabiła.
Hamlet.  To piołun, to piołun.
Królowa Akt.  Nie miłość, ale podła skarbów ziemskich władza
Myśl drugiego małżeństwa w ludzką pierś sprowadza.
Śpiącego w grobie męża powtórnie morduję,
Kiedy małżonek drugi usta me całuje.
Król Akt.  Wierzę, że twoje serce przez twe usta mówi:
Ale człowiek to łamie, co człowiek stanowi.
Niewolnikiem pamięci jest postanowienie,
Gwałtowny ma początek a krótkie istnienie.
Owoce niedojrzałe do swego lgną drzewa;
W jesieni, własny ciężar na ziemię je zwiewa.
Zapominać o długach w naturze jest człeka,
Które sam sobie spłacić namiętnie przyrzeka.
Śród szału namiętności przysięga, spełniona
Z potęgą namiętności, blednieje i kona.
Zbytnia radość i zbytni smutek prędko gasną,
Własne niszczą zamiary gwałtownością własną,
Tam, gdzie radość zbyteczna, zbyteczne cierpienia,
Jedno nic w radość smutek, smutek w radość zmienia.

Wszak ten świat nie jest wieczny, pośród przemian świata
Nie dziw, że miłość razem z fortuną ulata,
Bo i dziś jeszcze sporów wielkie to jest pole,
Czy dola miłość wiedzie, czyli miłość dolę.
Obalonej wielkości przyjaźń mija progi;
Wzniesiony nędzarz zmienia na przyjaciół wrogi.
Dotąd miłość szukała u fortuny chleba:
Zawsze ma ten przyjaciół, komu ich nie trzeba;
Kto w biedzie przyjaciela na ratunek woła,
Ten przyrzuca jednego do wrogów swych koła.
Lecz wracam do przedmiotu: świat cały ogłasza,
Że w wiecznej z przeznaczeniem wojnie wola nasza;
Planów naszych ruiny każde widzi słońce;
Myśli nasze są nasze, nie nasze ich końce,
Dziś myślisz wieczną wdową żyć w wiecznej żałobie,
Ale myśl tę pochowasz w twego męża grobie.
Królowa Akt.  Niech mnie ziemia nie karmi, niebo mi nie świeci,
W dzień i noc oczu moich spoczynek odleci,
Niech każda ma nadzieja w rozpacz się obleka,
Niech pokarm pustelnika w więzieniu mnie czeka,
Niech duch, co krepę rzuca na wesele duszy,
Wszystko to, co mi drogie, zabierze lub skruszy,
Niechaj tu i po śmierci wieczną znajdę mękę,
Jeśli raz owdowiała, drugiemu dam rękę!
Hamlet  (do Ofelii). A gdyby teraz złamała przysięgę —
Król Akt.  Potężna to przysięga! Oddal się, jedyna;
Duch mój ciężeje we mnie, ciężka dnia godzina
Może śród snu przeleci (zasypia).
Królowa Akt.  Niech cię sny kołyszą!
Niech nie zejdzie niedola nad dni naszych ciszą!

(Wychodzą).

Hamlet.  Pani, jak ci się ta sztuka podoba?
Królowa.  Zdaje mi się, że dama zbyt wiele przysięga.
Hamlet.  O, ale dotrzyma słowa.
Król.  Czy znasz przedmiot sztuki? Czy niema tam co zdrożnego?
Hamlet.  Nie, nie! wszystko to żarty; trucizna żartem; nic tam niema zdrożnego.
Król.  Jaki tytuł tej sztuki?
Hamlet.  Łapka na myszy. Dlaczego? przez przenośnię. Sztuka ta przedstawia morderstwo dokonane w Wiedniu. Gonzago, jest imię księcia, jego żony: Baptysta; zobaczycie wkrótce dyabelskie to dzieło. Lecz cóż stąd? Ani waszej królewskiej mości, ani nas wszystkich, którzy mamy niewinne dusze, nie dotycze to wcale. Niech odparzony szkapa fika; łopatek naszych nic nie szczypie. (Wchodzi Luciusz). To jest niejaki Luciusz, synowiec królewski.
Ofelia.  Dobry z ciebie chór, mości książę.
Hamlet.  Mógłbym służyć za tłómacza między tobą a twoim kochankiem, byłem widział ruszające się jasełka.
Ofelia.  Kolący, mój książę, kolący masz dowcip.
Hamlet.  Krzyknęłabyś nieraz, gdybyś chciała kolec mój przytępić.
Ofelia.  Coraz lepiej i coraz gorzej.
Hamlet.  Każdy mąż takie gotuje wam odczarowanie. Zaczynaj, morderco, skończ twoje przeklęte grymasy! Zaczynaj! Dalej —

A już kruk krakaniem
O zemstę woła.
Luc. Akt.  Dłoń zręczna, myśli czarne, trucizna zjadliwa,
Czas służy; śród ogrodu ani dusza żywa;
Płynie zgubny, śród nocy z chwastów wyciśnięty,
Przekleństwami Hekaty trzy razy zaklęty,
Sącz w żyły zgubną siłę czarami ci daną!
Niech wieczór trupem leży ciało zdrowe rano!

(Wlewa mu truciznę w ucho).

Hamlet.  Truje go w ogrodzie, żeby zagrabić jego posiadłości. Nazywa się Gonzago; historya jest prawdziwa, napisana wyborową włoszczyzną. Zobaczycie niebawem, jak morderca zyskuje miłość żony Gonzaga.
Ofelia.  Król wstaje.
Hamlet.  Co? przestraszony fałszywym alarmem?
Królowa.  Co ci jest, panie?
Polonius.  Skończcie z waszą sztuką!
Król.  Światła! Wychodźmy!
Wszyscy.  Światła, światła, światła!

(Wychodzą wszyscy prócz Hamleta i Horacya).

Hamlet.  Raniony jeleń niechaj łzy leje,
Zdrowy niech pląsa i skacze;
Bo na tym świecie jeden się śmieje,
Gdy drugi jęczy i płacze.

Czy taka jak ta sztuka i las piór na głowie, a do tego dwie prowanckie róże u moich ciżemek, byle mnie fortuna nie traktowała po tatarsku, czyby mi nie zapewniły dobrego przyjęcia w jakiej trupie aktorów? Jak ci się zdaje, przyjacielu?
Horacyo.  Z połową płacy.
Hamlet.  Z całą, ani wątpię.

W tej biednej ziemi, drogi Damonie,
Sam Jowisz niegdyś był królem,
A teraz zasiadł na pustym tronie
Istny, prawdziwy — bajokko[6].

Horacyo.  Mógłbyś przynajmniej dorymować, książę.
Hamlet.  Teraz, dobry Horacyo, stawiłbym tysiąc funtów, że duch powiedział prawdę. Czy widziałeś?
Horacyo.  Doskonale, mój książę.
Hamlet.  Na wzmiankę o truciznie —
Horacyo.  Miałem go pilnie na oku.

Hamlet.  Ach, ha! trochę muzyki, dalej, flety!
Boć jeżeli królowi sztuka ta nie miła,
To widać, że mu sztuka do smaku nie była.

(Wchodzą: Rozenkranc i Gildenstern).

Dalej, trochę muzyki!
Gildenst.  Dostojny panie, czy pozwolisz mi powiedzieć jedno słowo?
Hamlet.  Panie, i całą historyę.
Gildenst.  Król, panie —
Hamlet.  Ha, panie, co się z nim dzieje?
Gildenst.  Udał się do swoich apartamentów dziwnie zalterowany.
Hamlet.  Czy z przepicia?
Gildenst.  Nie, książę, ale ze wzburzenia żółci.
Hamlet.  Lepiejbyś dowiódł twojej mądrości, gdybyś poszedł z tą nowiną do doktora, bo gdybym ja mu przepisał na przeczyszczenie, możebym mu jeszcze bardziej żółć wzburzył.
Gildenst.  Racz tylko, łaskawy panie, dać swoim słowom więcej trochę porządku, a nie tak odskakiwać od sprawy, w której przyszedłem.
Hamlet.  Jestem cierpliwy i słucham.
Gildenst.  Królowa, twoja matka, książę, w największem strapieniu ducha wyprawiła mnie do ciebie.
Hamlet.  Z radością witam.
Gildenst.  Nie, łaskawy książę, grzeczność ta nie w porę. Jeśli mi raczysz zdrową dać odpowiedź, dopełnię danego mi przez twoją matkę zlecenia; jeśli nie, twoje przebaczenie a mój powrót zakończą moje poselstwo.
Hamlet.  Nie mogę, panie.
Gildenst.  Czego nie możesz, książę?
Hamlet.  Dać ci zdrowej odpowiedzi, gdy umysł mój chory. Ale odpowiedź, na jaką się zdobyć mogę, będzie na twoje rozkazy, albo raczej, jak powiadasz, na rozkazy mojej matki. A więc, bez dalszych ceregieli, przystąpmy do rzeczy. Matka moja, powiadasz — Gildenst.  Matka twoja, książę, mówi, że twoje postępowanie sprawiło jej zdziwienie i osłupienie.
Hamlet.  Dziwny to syn, który może tak matkę zadziwiać! Ale czy nie ma jeszcze jakiego dodatku do tego zdziwienia mojej matki?
Gildenst.  Pragnie mówić z tobą w swej komnacie, nim się spać położysz.
Hamlet.  Będę posłuszny, choćby dziesięć razy była moją matką. Czy masz co więcej do powiedzenia?
Gildenst.  Kochałeś mnie niegdyś, panie.
Hamlet.  I kocham cię jeszcze, przysięgam na tych dziesięciu oszustów i złodziei[7].
Gildenst.  Dobry panie, co jest przyczyną twojego obłąkania? Sam, dobrowolnie, zamykasz drzwi swojemu wyzwoleniu, kryjąc smutek przed przyjacielem.
Hamlet.  Panie, chciałbym awansować.
Gildenst.  Jakżebyś mógł awansować, gdy masz królewskie słowo, zaręczające ci następstwo po nim w Danii?
Hamlet.  To prawda; ale wiesz, gdy trawa rośnie —[8] trochę to zapleśniałe przysłowie. (Wchodzi Muzykant z fletem). A, flety, pokaż! (Rozenkranc i Gildenstern dają znak, źe chcieliby mówić na stronie z Hamletem). Odejść z wami na stronę? Dlaczego chcecie gwałtem mojego wiatru odszukać, jakbyście mieli zamiar do sieci mnie nagnać?
Gildenst.  O panie, jeśli gorliwość moja za śmiała, to tylko dlatego że moja miłość za żywa.
Hamlet.  Nie rozumiem tego dobrze. Zagraj mi co, proszę, na tym flecie.
Gildenst.  Nie mogę, książę.
Hamlet.  Ale proszę cię!
Gildenst.  Wierzaj mi, książę, nie mogę.
Hamlet.  Ale błagam cię!
Gildenst.  Nie jestem zdolny wydobyć z niego jednej nawet nuty, mój książę.
Hamlet.  A przecież to rzecz tak łatwa jak kłamać. Przebieraj palcami po tych klapkach, a dmuchaj u góry ustami, a przedziwne wyprowadzisz tony. Patrz, to są dziurki.
Gildenst.  Ale nie mogę im nakazać harmonii, bo nie posiadam sztuki.
Hamlet.  Patrz teraz, jak licho o mnie sądzisz. Chciałbyś grać na mnie, chciałbyś uchodzić za znawcę moich klapek; chciałbyś odkryć jądro mojej tajemnicy; chciałbyś wyprowadzić ze mnie wszystkie tony od najniższej nuty do wierzchołka mojej gammy. A przecie, choć w tym małym instrumencie nie mało jest muzyki i rozkosznych tonów, nie możesz ich wydobyć. Czyż myślisz, że łatwiej jest grać na mnie niż na flecie? Nazwij mnie, jakim chcesz instrumentem, możesz mnie próbować, lecz nie potrafisz grać na umie. (Wchodzi Polonius). Bóg z tobą, panie!
Polonius.  Mości książę, królowa pragnęłaby mówić z tobą natychmiast.
Hamlet.  Czy widzisz tę chmurę prawie podobną do wielbłąda?
Polonius.  Na mszę świętą, to czysty wielbłąd.
Hamlet.  Zdaje mi się, że to łasica.
Polonius.  To prawda, ma grzbiet łasicy.
Hamlet.  Albo wieloryba.
Polonius.  Bardzo podobna do wieloryba.
Hamlet.  A więc niebawem pójdę do matki. Z takim błaznem możnaby na prawdę oszaleć. Przyjdę za chwilę.
Polonius.  Poniosę wiadomość. (Wychodzi).
Hamlet.  Niebawem, łatwo powiedzieć. Zostawcie mnie, przyjaciele. (Wychodzą: Gildenstern, Rozenkranc, Horacyo i t. d.).

To właśnie pora nocy do czarodziejstw,
Gdy otwierają się groby, a piekło
Z swych głębin dmucha na ziemię zarazą.
Krewbym potrafił teraz pić gorącą
I tak okrutnych dopuścić się czynów,
Że na ich widok dzień pobladłby z trwogi.
Spokój! bo czas już do matki się udać.
O serce moje, swej nie strać natury,
Dusza Nerona niech w tę pierś nie zleci,
Niechaj okrutnym będę, nie wyrodnym!
Będę miał sztylet w słowach, a nie w dłoni;
Obłudnikami słowa z duszą będą:
Jakkolwiek groźne słowo ją zatrwoży,
Niech czyn pieczęci na niem nie przyłoży! (wychodzi).


SCENA III.
Pokój w zamku.
(Wchodzą: Król, Rozenkranc i Gildenstern).

Król.  Nie mam doń serca; a groźną jest dla mnie
Szaleństwa jego zupełna, swoboda.
Bądźcie gotowi! po wręczeniu listów,

Razem z Hamletem do Anglii ruszycie,
Naszego bowiem państwa bezpieczeństwo
Zbyt zagrożone przypadków nawałem,
Które co chwila jego szał sprowadza.
Gildenst.  Za chwilę, królu, będziemy gotowi.
Jest to pobożna i święta troskliwość
Czuwać nad losem tysiąca poddanych,
Żyjących życiem królewskiej osoby.
Rozenkr.  Jest i prywatnych osób powinnością
Strzedz się od krzywdy całą myśli zbroją,
A tem jest większą dla osób dostojnych,
Od których tchnienia zawisło jest życie
Mnogiego tłumu. Król nie sam umiera,
Ale jak otchłań w swój wir wszystko ciągnie:
Jest on potężnem kołem na gór szczycie,
A do olbrzymich sprych jego przykute
Podrzędnych istnień jest dziesięć tysięcy;
Gdy koło pęknie, wszystkie te ułomki
Lecą z niem razem w chaotyczny zamęt.
Nigdy monarcha nie wzdycha samotnie,
Lecz całej ziemi jęk mu towarzyszy.
Król.  Bądźcie gotowi do śpiesznej podróży,
Bo naszą wolą jest położyć pęta
Trwodze, dziś wolną szalejącej nogą.
Roz. i Gild.  Będziem się śpieszyć. (Wychodzą. — Wchodzi Polonius).
Polonius.  W tej chwili, mój królu,
Hamlet pośpieszył do komnaty matki.
Żeby podsłuchać cały ciąg rozmowy,
Idę natychmiast skryć się za obicie.
Wiem, że surowych słów mu nie oszczędzi;
Lecz, jak mówiłeś, a mówiłeś mądrze,
Potrzebny drugi słuchacz oprócz matki,
Której sąd, prawem natury, stronniczy,
Aby kosztowne zebrać mógł wyznania.
Żegnam cię, królu, a nim pójdziesz spocząć,
Przyjdę ci donieść wszystko, co odkryję.
Król.  Dobry mój panie, dziękuję i żegnam.

(Wychodzi Polonius).

Zgnilizna grzechu mego w niebo leci;
Pierwsza, najstarsza klątwa na mnie ciąży —
Brata morderstwo. Nie mogę się modlić,
Choć jest gorąca wola jak potrzeba,
Bo grzech silniejszy silny niszczy zamiar;
Jak człek podwójną gnany powinnością,
Stojąc niepewny, od której ma zacząć,
Nie spełni żadnej. — Lecz cóż, gdyby nawet
Dłoń tę przeklętą powlokła skorupa
Krwi mego brata, choćby dwakroć grubsza,
W łaskawem niebie niemaż deszczu dosyć,
Aby ją omyć, śniegu dać jej białość?
Czyliż nie na to Boże miłosierdzie,
Aby spojrzało na grzechu oblicze?
Na co modlitwa, jeżeli nie na to,
Aby grzesznika wstrzymać przed upadkiem,
Lub po upadku przebaczenie zyskać?
Podniosę oczy — grzech mój dokonany.
Ale w mym stanie jakże mam się modlić?
Przebacz mi, Panie, ohydne morderstwo!
To być nie może, gdy mam w posiadaniu
Wszystko, dla czego mordu dokonałem —
Koronę, władzę i moją królowę.
Czy bez naprawy można dostać odpust?
Na podłej ziemi, złota ręka zbrodni
Może usunąć na bok sprawiedliwość;
Widziano nieraz, jak grzeszny zarobek
Służył grzesznikom na przekupstwo prawa;
Ale tam w górze wszystko jest inaczej;
Niema wykrętów, tylko prawda naga;
Tam, w grzechów naszych obliczu, musimy,
Złożyć świadectwo sami przeciw sobie.
Cóż mi zostaje? Popróbować skruchy.
Czego nie może skrucha? Lecz co może,
Jeżeli grzesznik nie może się skruszyć?
O biada, biada! Serce jak śmierć czarne!
O biedna duszo, lepem pomazana,
Chcąc się wydobyć, coraz bardziej grzęźniesz

Pzyjdźcie mi w pomoc, anieli! próbujcie!
Ugnij się, dumne kolano! Ty, serce,
Zmień twoje sznury ze stali ukute
Na miękkie nitki żyłek niemowlęcia!
O, jeszcze wszystko może się naprawić!

(Odchodzi na stronę i klęka. — Wchodzi Hamlet).

Hamlet.  Czas właśnie teraz — ukląkł do modlitwy —
Teraz uderzę — i pójdzie do nieba!
I toż jest zemsta? Rzecz warta rozwagi:
Nikczemnik ojca mojego zabija,
A ja, jedyny syn jego i mściciel,
Poślę do nieba podłego mordercę?
Nie, to nie zemsta, to raczej zapłata.
W sytości chleba[9] ojca mego zabił,
W rozwoju grzechów jak majowe liście;
Niebo zna jedno stan jego rachunku,
Lecz, wedle naszych domysłów i miary,
Ciężki być musi! Będzież to więc zemstą,
W samym pokuty akcie go uderzyć,
Gdy jest do wiecznej gotowy podróży?
Nie, szablo, czekaj na straszniejsze cięcie!
Gdy będzie wściekły, uśpiony pijaństwem,
Lub w kazirodnej rozkoszy objęciach;
Śród klęć, szulerki, lub jakich uczynków
Niezaprawionych zbawienia nadzieją;
Niech wtedy pięty podniesie ku niebu,
Gdy dusza będzie czarna, potępiona,
Jak samo piekło, do którego pójdzie.
Lecz matka czeka. Lekarstwo zażyte
Tylko przedłuży twe dni chorowite (wychodzi).

(Król wstaje i występuje na przód sceny).

Król.  Choć wzlata słowo, nie podnosi ducha:
Słów bez uczynku niebo nie wysłucha!

(Wychodzi).

SCENA IV.
Inna zamkowa sala.
(Wchodzą: Królowa, Polonius).

Polonius.  Przyjdzie niebawem; wsiądź na niego dobrze,
Powiedz, że trudno, by jego wybryki
Dłużej znoszono; że tylko twa dobroć
Przeciw upałom słoniła go dotąd.
Mów bez ogródki. Ja się tu ukryję.
Hamlet  (za sceną). O matko! matko!
Królowa.  Możesz na mnie liczyć,
Oddal się. Słyszę, już syn mój nadchodzi.

(Polonus kryje się za obiciem. — Wchodzi Hamlet).

Hamlet.  Więc jestem, matko. Jaka twoja wola?
Królowa.  Hamlecie, ciężko obraziłeś ojca.
Hamlet.  O matko, ciężko obraziłaś ojca.
Królowa.  Skończ tylko twoje puste odpowiedzi.
Hamlet.  Skończ przódy, matko, grzeszne zapytania.
Królowa.  Jakto, Hamlecie?
Hamlet.  Czego chcesz ode mnie?
Królowa.  Czy wiesz, kto jestem?
Hamlet.  O wiem, na krzyż święty;
Jesteś królową, twego szwagra żoną,
A matką moją, dałby Bóg inaczej!
Królowa.  Więc znajdę ludzi mówić z tobą zdolnych.
Hamlet.  Czekaj, siądź przódy; na krok się nie ruszysz,
Póki zwierciadła przed tobę nie stawię,
W którem zobaczysz głębie twej istności.
Królowa.  Jaki twój zamiar? Co, czy chcesz mnie zabić?
Hola! Ratunku!
Polonius  (za sceną). Ratunku! Ratunku!
Hamlet.  Co? szczur? (Dobywa szpady). On zginął! o dukata, zginął!

(Daje pchnięcie przez obicie).

Polonius  (za obiciem). Zabił mnie! (pada i umiera).
Królowa.  Boże! Coś zrobił, Hamlecie?
Hamlet.  Com zrobił? Nie wiem. Czy to król był, matko?

(Podnosi obicie i wyciąga Poloniusa).

Królowa.  O, co za krwawy, co za czyn okrutny!
Hamlet.  Krwawy, i prawie tak zły, dobra matko,
Jak zabić króla, brata jego pojąć.
Królowa.  Jak zabić króla?
Hamlet.  To me słowa, pani.
(Do Polon.) Śpij, nędzny głupcze, bezwstydny, ciekawy!
Za coś lepszego wziąłem cię; co robić?
Widzisz, że szkodzi gorliwości zbytek. —
Rąk nie załamuj, uspokój się, usiądź,
Bo chcę ci złamać serce, a potrafię,
Jeśli jak inne z gliny ulepione,
Przyzwyczajeniem grzesznem nie stwardniało,
I nie zamknięte wszelkiemu uczuciu.
Królowa.  Com ja zrobiła, że śmiesz twym językiem
Tak mnie okrutnie chłostać?
Hamlet.  Czyn tak straszny,
Że wstydu wszelki zaciera rumieniec,
Cnocie obłudy nadaje znamiona,
Na miejsce róży niewinnej miłości
Jątrzącą ranę wypieka na czole;
Czyn, który śluby przemienia małżeńskie
W puste, fałszywe przysięgi szulera,
Wydziera duszę z ciała świętych umów,
Zmienia religię w lichych słów ramotę!
Oblicze nieba ogniem się czerwieni,
A ziemi ogrom, jakby na dzień sądny,
Na czynu tego straszny widok mdleje!
Królowa.  Cóż to za czyn jest, który już na wstępie
Tak głośno ryczy i tak piorunuje?
Hamlet.  Patrz na ten obraz, potem spójrz na tamten!
Czy widzisz? dwóch to braci wizerunki.
Patrz, co za urok na jednej siadł twarzy,
Czoło Jowisza, Hyperyona włosy,
A Marsa oko, królewskie i groźne,
Postawa bogów posła, Merkuryusza,
Gdy na szczyt góry niebotycznej spada;
Tak jest, to postać, na której bóg każdy
Zda się, że pieczęć cnót swoich wycisnął,

By światu męża dać wzór doskonały.
A to był mąż twój. Teraz spójrz w tę stronę:
To mąż twój dzisiaj; jak kłos zaśnieciały,
Zarażający brata zdrowe ziarno.
Czy masz ty oczy? czy mogłaś porzucić
Tej pięknej góry pogodne wyżyny,
Aby się w takiem zanurzyć bagnisku?
Czy masz ty oczy? Nie mów, że to miłość,
Bo w twoim wieku krew ognista chłodnie,
Pokornie słucha rozsądku wyroków,
A gdzie rozsądek, któryby potrafił
Tu stamtąd upaść? Zapewne masz zmysły,
Gdy masz ruch, ale sparaliżowane
Pewno te zmysły, bo nawet szaleństwo
Takiego błędu niezdolne popełnić,
Bo w zmysłach, chociaż szałem obłąkanych,
Sądu do tyla przynajmniej zostało,
Żeby tak wielką rozpoznać różnicę.
Jakiż więc dyabeł oczy ci zawiązał?
Bez dotykania oczy, dotykanie
Bez ócz, lub uszy bez rąk i bez oczu,
Lub powonienie bez innego zmysłu,
Lub chorowita jednego z nich cząstka,
Nigdyby tak się obłąkać nie mogła.
O wstydzie, gdzież się rumieniec twój podział?
Piekło, jeżeli jeszcze jesteś zdolne
Tak się buntować i w matrony kościach,
Niech cnota będzie w ognistej młodości
Woskiem, i w własnym niech się stopi ogniu;
Niech się nie wstydzi odtąd, kto usłucha
Zgubnych podszeptów ślepej namiętności,
Skoro lód nawet tak gwałtownie gore,
Gdy rozum żądzom służy za rajfura!
Królowa.  O skończ, Hamlecie! Ty oczy me zwracasz
W duszy mej głębie, i teraz tam widzę
Plamy tak czarne i tak wiecznotrwałe,
Że nigdy swojej nie utracą barwy.
Hamlet.  A wszystko, żeby w zatrutym żyć pocie

Grzesznego łoża i w łaźni zepsucia,
Szukać na gnoju miodu i miłości!
Królowa.  O skończ! Twe słowa w me wpadają, ucho
Jakby sztylety; skończ, drogi Hamlecie!
Hamlet.  Nędznik, co niewart i dwudziestej części
Pierwszego męża twego dziesięciny,
Parodya królów, berła rzezimieszek,
Który kosztowną koronę skradł z półki
I do kieszeni schował!
Królowa.  Dosyć tego! (Wchodzi Duch).
Hamlet.  Król ułatany ze szmat i gałganków —
Stróże niebiescy, brońcie mnie! rozwińcie
Skrzydła nade mną! Czego chcesz ode mnie,
Drogie zjawisko?
Królowa.  Niestety! oszalał!
Hamlet.  Czyś przyszedł syna leniwego karcić,
Że zwłoką czasu namiętność ostudza,
Groźnych rozkazów opóźnia spełnienie?
O, mów!
Duch.  Pamiętaj! Nawiedzam cię jeszcze,
Aby zaostrzyć przytępioną wolę.
Lecz patrz, twa matka w osłupieniu siedzi,
Stań więc w tej walce między nią a duszą:
Im słabsze ciało, tem myśl potężniejsza.
Mów do niej!
Hamlet.  Pani, co ci jest? odpowiedz.
Królowa.  A co jest tobie? Czemu tak wlepiłeś
W próżnię źrenice, i czemu z powietrzem
Dziwne rozmowy wiedziesz nieujętnem?
Z twych ócz wygląda dusza obłąkana,
A włos jak żołnierz zbudzony alarmem,
Jakby miał życie, pręży się i staje.
O, drogi synu, na gorączki ogień
Spuść kilka kropel zimnej cierpliwości!
Na co spoglądasz?
Hamlet.  Na niego! na niego!
Czy widzisz, jaka bladość go powleka?
Ta postać, w takiej sprawie nastająca,

Głazyby nawet uczuciem natchnęła.
Nie patrz tak na mnie, aby rozrzewnienie
Postanowienia mego nie zmieniło,
Aby czyn barwy swojej nie utracił,
Za krew łzy może!
Królowa.  Do kogo tak mówisz?
Hamlet.  Czy nic nie widzisz?
Królowa.  Nic, choć, co jest, widzę.
Hamlet.  Czy nie słyszałaś nic?
Królowa.  Nic, prócz nas samych.
Hamlet.  Ha, tam! tam! Spojrzyj! widzisz, jak wychodzi
Ojciec mój taki, jak był za żywota!
Patrz, tam, czy widzisz? we drzwiach właśnie samych.

(Duch znika).

Królowa.  To w mózgu twoim ukute zjawisko.
Szał zdolny stwarzać widma fantastyczne.
Hamlet.  Szał! Puls mój bije jak twój regularnie,
I tętnem zdrowia wydaje muzykę.
Nie jest szaleństwem wszystko, co mówiłem.
Staw mnie na próbę, powtórzę ci wszystko,
Wszystko, bez żadnych szaleństwa odskoków.
Jeżeli pragniesz zbawienia, o, matko!
Nie kój twej duszy ułudnym balsamem,
Że to nie grzech twój, ale mój szał mówi;
Wrzód tylko zwodną powleczesz skorupą,
Ale zgnilizna, chociaż niewidoma,
Wnętrzności twoich nie przestanie toczyć.
Przed niebem z twych się wyspowiadaj grzechów,
Żałuj za przeszłość, popraw się na przyszłość,
Szpetnego chwastu nie pokrywaj gnojem,
By tem obfitszych liści nie rozwinął.
Przebacz mi cnotę, w dzisiejszej albowiem
Dychawicznego zepsucia epoce,
O przebaczenie cnota musi błagać,
Na klęczkach prosić, by jej grzech pozwolił,
Dobrą usługę oddać sobie radą.
Królowa.  Serce me, synu, rozciąłeś na dwoje!
Hamlet.  Gorszą połowę twego serca odrzuć,

A czystsza, odtąd z drugą żyj połową.
Dobranoc! Tylko nie do stryja łoża!
Choć udaj cnotę, jeżeli jej nie masz.
Przyzwyczajenie, ten potworny dyabeł,
Który pochłania wszystkie w nas uczucia,
Ma przecie w sobie w tem coś anielskiego,
Że do pełnienia pięknych, dobrych czynów
Daje nam także barwę albo habit,
Które wdziać łatwo. Wstrzymaj się tej nocy;
To ci ułatwi przyszłą wstrzemięźliwość;
Następna jeszcze tem łatwiejszą będzie;
Przyzwyczajenie bowiem zdolne zmienić
Natury pieczęć, dyabła może podbić,
Albo cudowną odżegnać go siłą.
A więc raz jeszcze dobranoc! a kiedy
Westchniesz do nieba o błogosławieństwo,
I syn twój będzie o twoje cię prosił.

(Wskazując Poloniusa).

Nad losem pana tego ubolewam,
Lecz niebios wolą było mnie przez niego,
Jego przeze mnie skarcić, kiedy chciały,
Ażebym ich był biczem i narzędziem.
Sam go pogrzebię, a za śmierć odpowiem.
Raz jeszcze, matko, raz jeszcze, dobranoc!
Me okrucieństwo dobroć moja rodzi:
Złe się poczęło, a gorsze nadchodzi.
Lecz jeszcze słowo, pani —
Królowa.  Co mam robić?
Hamlet.  Nic z tego, pani, co ci zaleciłem.
Niech cię król znowu przywabi do łoża,
Szczypiąc twe lica, swą nazywa myszką,
Za pocałunek winem zaprawiony,
Za połechtanie szyi grzesznym palcem,
Wyjaw mu prawdę, mów, że me szaleństwo
Nie jest prawdziwe, jest tylko podstępem:
I dobrze zrobisz, gdy wszystko wyjawisz,
Bo jak kobieta, która jest królową
Piękną i skromną i mądrości pełną,

Może tak drogie ukryć tajemnice
Nietoperzowi, ropusze i kotu?
Nie, na przekorę rozsądku podszeptom,
Koszyk twój otwórz na wierzchołku dachu,
Puść wolno ptaszki, a jak owa małpa,
Chociaż dla próby, wsuń się do koszyka,
A upadając, skręć kark sama sobie.
Królowa.  Bądź pewny, jeśli tchnieniem są wyrazy,
A tchnieniem życie, nie ma we mnie życia,
Aby tchnąć słowo z tego, coś mi mówił.
Hamlet.  Czy wiesz, że muszę do Anglii wyruszyć?
Królowa.  Ach, zapomniałam; tak postanowiono.
Hamlet.  Dwaj niegdyś szkolni moi towarzysze,
Którym tak ufam, jak zjadliwej żmii,
Z pieczętowanym płyną ze mną listem;
Oni na zgubę mają mnie prowadzić.
Niechże pracują! będzie to zabawa,
Własną petardą wysadzić puszkarza.
Źleby już było, gdybym nie potrafił
Podłożyć miny łokieć od nich głębiej,
I na raz obu wyprawić na księżyc.
Ha. jak rzecz słodka, kiedy dwa fortele
Na jednej drodze twarz w twarz się spotkają!

(Pokazując Poloniusa).

A więc od niego zacznę mój pakunek,
W sąsiedniej izbie kiszki jego zamknę.
Dobranoc! matko. — Na prawdę, ten radca,
Co za żywota paplał nierozważnie,
Dziś tajemnice tak chowa poważnie.
Dalej, mospanie, czas już z tobą skończyć!
Dobranoc, matko!

(Wychodzą: Królowa w jednę, Hamlet w drugą stronę, wlokąc ciało Poloniusa).

AKT CZWARTY.
SCENA I.
Sala w królewskim zamku.
(Wchodzą: Król, Królowa, Rozenkranc i Gildenstern).

Król.  Westchnienia twoje nie są bez przyczyny,
Muszę je wiedzieć, więc mi je wytłómacz.
Gdzie syn twój?
Królowa.  Cóżem nocy tej widziała!

(do Rozenkranca i Gildensterna)

Na krótką chwilę oddalcie się, proszę.

(Wychodzą: Rozenkranc i Gildenstern).

Król.  Mów, co? Gertiudo! Gdzie Hamlet? co robi?
Królowa.  Szalony jak wiatr, jak morze, gdy walczą,
Kto potężniejszy. Uniesiony szałem,
Gdy za obiciem jakiś szmer usłyszał,
Dobył oręża i szczur! szczur! wołając,
W swojem szalonem uniesieniu zabił
Dobrego starca, który się tam ukrył.
Król.  Jak czyn okrutny! Mnieby to spotkało
Na jego miejscu. Wolność jego, widzę,
Groźna dla wszystkich, dla ciebie jak dla mnie.
Jak wytłómaczyć ten krwawy uczynek?
Na nas to spadnie, których powinnością
Było pod pilną zdawna trzymać strażą,
Zdala od ludzi, młodego szaleńca.
Ale tak wielka była nasza miłość,
Żeśmy nie chcieli zrozumieć potrzeby;
Jak człowiek szpetną toczony chorobą,
Byle jej tylko światu nie wyjawić,
Wyssać jej życia pozwala ostatki.
Gdzie on?
Królowa.  Gdzieś chowa zabitego ciało.
Nawet w szaleństwie, jak kosztowne złoto
W rudzie podlejszych błyszczące metali,

Objawia czystość swoją i łzy leje
Nad tem, co zrobił.
Król.  O, droga Gertrudo!
Zaledwo słońce szczytu gór dosięże,
Musi odpłynąć; my, czyn ten występny,
Całą powagą naszą i rozumem,
Musim przed światem barwić i tłomaczyć.
Hej Gildensternie! (Wchodzą: Rozenkranc i Gildenstern).
Idźcie, przyjaciele,
A straż przybierzcie dla większej pewności.
Hamlet, w szaleństwie Poloniusa zabił,
I gdzieś go powlókł z matki swej komnaty.
Idźcie go szukać, mówcie z nim łagodnie;
Ponieście trupa do naszej kaplicy,
Tylko bez zwłoki! (Wychodzą: Rozenkranc i Gildenstern).
My, Gertrudo, idźmy,
Radę najmędrszych zwołajmy przyjaciół,
By im objawić i nasze zamiary,
I czyn niewczesny, a tak, może potwarz,
Której szept głuchy po świata przestrzeniach
Leci, jak kula zatruta do celu,
Nie zdoła dosiądź naszego imienia,
I śród powietrza utonie bez skutku.
Czas nagli, idźmy, o Gertrudo droga!
Mą duszą miota niepokój i trwoga! (Wychodzą).


SCENA II.
Inna sala w królewskim zamku.
(Wchodzi Hamlet).

Hamlet.  Bezpiecznie teraz schowany.
Roz. i Gild.  (za sceną). Hamlecie! książę Hamlecie!
Hamlet.  Co to za krzyki? Kto woła Hamleta? O, przychodzą.

(Wchodzą: Rozenkranc i Gildenstern).

Rozenkr.  Co zrobiłeś, książę, z ciałem zabitego?
Hamlet.  Pomięszałem je z prochem, którego jest krewnym.
Rozenkr.  Powiedz nam, gdzie jest, abyśmy je mogli zabrać i ponieść do kaplicy.
Hamlet.  Nie wierzcie temu.
Rozenkr.  Czemu, mości książę?
Hamlet.  Temu, że umiem zachować wasz sekret, a nie umiem zachować własnego. A do tego jeszcze być pytanym od gąbki! Jakąż ma jej dać odpowiedź syn królewski?
Rozenkr.  Czy mnie bierzesz za gąbkę, książę?
Hamlet.  Tak jest, panie, za gąbkę, która pije względy królewskie, jego nagrody i powagę. Zresztą, takiego rodzaju dworzanie, oddają w końcu królowi wielką usługę i trzyma ich, jak małpa orzechy, w kącie swojej szczęki: pierwsi do gęby, ostatni do połknięcia. Jeśli zapragnie tego, coście uzbierali, dość mu was ścisnąć, moje gąbki, a znowu będziecie suche.
Rozenkr.  Nie rozumiem cię, książę.
Hamlet.  Bardzo mnie to cieszy: na cierpkie słowa najlepsze głupie a twarde uszy.
Rozenkr.  Musisz powiedzieć nam, książę, gdzie jest ciało i udać się z nami do króla.
Hamlet.  Ciało jest z królem, lecz król nie jest z ciałem. Król, jest to rzecz.
Rozenkr.  Rzecz, książę?
Hamlet.  Żadna. Prowadź mnie do niego. Zagramy z lisem w chowanego. (Wychodzą).

SCENA III.
Inna sala zamkowa.
(Wchodzą: Król i Orszak)

Król.  Posłałem za nim i po martwe zwłoki.
Jak niebezpieczna człeka tego wolność!
A muszę jednak zwolnić praw surowość;
Namiętnie motłoch kocha go szalony,
Który ócz rady, nie rozumu słucha,
Bierze na wagę karę winowajcy,
Nie jego winę. By wszystkim dogodzić,
Ten nagły odjazd musi mieć pozory
Długiej rozwagi: rozpaczliwych środków

Na rozpaczliwą trzeba użyć słabość,

(Wchodzi Rozenkranc).

Lub nie ma rady. Jaką wieść przynosisz?
Rozenkr.  Ani podobna było się dopytać,
Gdzie złożył ciało.
Król.  A on sam gdzie teraz?
Rozenkr.  Pod strażą, królu, czeka na rozkazy.
Król.  Niech się więc stawi.
Rozenkr.  Hola, Gildensternie!

(Wchodzą: Hamlet i Gildenstern).

Król.  Hamlecie, gdzie jest Polonius?
Hamlet.  Na wieczerzy.
Król.  Na wieczerzy? gdzie?
Hamlet.  Nie tam gdzie on je, ale gdzie jego jedzą. Właśnie teraz zasiadła do niego rada politycznych robaków. Bo widzisz, królu, robak, to istny cesarz na łakocie. My tuczymy wszystkie inne stworzenia, żeby się tuczyć, a tuczymy się sami dla robaków. Tłusty król i chudy żebrak, to tylko dwa różne półmiski, dwa dania do jednego stołu; i na tem koniec.
Król.  Niestety! niestety!
Hamlet.  Rybak może rybę ułowić robakiem, który jadł króla i zjeść rybę, która zjadła tego robaka.
Król.  Co chcesz przez to powiedzieć?
Hamlet.  Nic, tylko ci wytłomaczyć, jak król może wędrować przez kiszki żebraka.
Król.  Gdzie Polonius?
Hamlet.  W niebie; poślij tam po niego; a jeśli go tam nie znajdzie twój posłaniec, poszukaj go sam gdzieindziej. Ale to pewna, że jeśli go przed miesiącem nie znajdziesz, dowąchasz się go na schodach, prowadzących do galeryi.
Król  (do Służby). Idźcie go tam szukać.
Hamlet.  Będzie na was czekał. (Wychodzi kilku Służących).

Król.  Dla bezpieczeństwa twojego, Hamlecie,
Które nam drogie, jak jest nam bolesny
Twój czyn, bez zwłoki musisz się oddalić.
Idź się przyrządzić; okręt już pod żaglem,

Wiatr jest pomyślny i orszak gotowy
Do twej podróży do Anglii.
Hamlet.  Do Anglii?
Król.  Tak jest, Hamlecie.
Hamlet.  Dobrze.
Król.  Takbyś mówił,
Gdybyś znał moje myśli i zamiary.

Hamlet.  Widzę Cherubina, który je widzi. — Więc dalej! do Anglii! Bądź zdrowa, droga matko!
Król.  A twój przywiązany do ciebie ojciec, Hamlecie?
Hamlet.  Moja matko! Ojciec i matka, to mąż i żona, a mąż i żona, to jedno ciało, więc: moja matko! Dalej! do Anglii! (Wychodzi).

Król.  Za nim, co prędzej, i przyśpieszcie odjazd!
Tej nocy musi odpłynąć do Anglii;
Wszystkie papiery sprawy dotyczące
Są już gotowe, opieczętowane,
Więc proszę, śpieszcie! (Wychodzą: Rozenkr. i Gildenst.).
A ty, królu Anglii,
Jeśli ma przyjaźń ma u ciebie wagę,
Jaką ci radzi wielkość mej potęgi,
Jeżeli cięcia duńskiego oręża
Żywe są jeszcze, jeszcze krwią czerwona,
Jeżeli przestrach do hołdu cię zmusił,
Nie przyjmiesz zimno mojego poselstwa,
Które naglącym domaga się listem
Śmierci Hamleta. Zrób tak, królu Anglii,
Bo jak gorączka on krew moją pali,
A ty lekarzem moim, ty być musisz!
Póki on żyje, w żadnym zdarzeń wątku
Radości mojej nie będzie początku. (Wychodzi).


SCENA IV.
Równina w Danii.
(Wchodzi Fortinbras, na czele Armii, w pochodzie).

Fortinbr.  Idź, mój rotmistrzu, pozdrów w mem imieniu
Monarchę Danii, powiedz, że Fortinbras,

Ufny w poprzednio daną obietnicę,
Prosi o wolny dla swej armii przechód.
Wiesz, gdzie mnie znajdziesz. A gdyby przypadkiem
Król pragnął swoją objawić mi wolę,
Pośpieszę złożyć hołd mu osobisty.
To twe poselstwo.
Rotmistrz.  Gorliwie je spełnię.
Fortinbr.  Idź, a Bóg z tobą! (Wychodzą: Fortinbras i Armia).

(Wchodzą: Hamlet, Rozenkranc, Gildenstern i inni).

Hamlet.  Czyje to są wojska?
Rotmistrz.  Norwegskie, panie.
Hamlet.  Objaśnij mnie jeszcze,
Dokąd zmierzają?
Rotmistrz.  W pewną stronę Polski.
Hamlet.  Kto je prowadzi?
Rotmistrz.  Fortinbras, synowiec
Króla Norwegii, schylonego wiekiem.
Hamlet.  Czy pragnie wkroczyć w samo Polski serce,
Czy tylko napaść ziemie pograniczne?
Rotmistrz.  By wyznać prawdę, a nic nie dodawać,
Idziemy podbić małą szmatę kraju,
Której jedyną ceną jest jej imię.
Za pięć dukatów nie wziąłbym dzierżawy,
Boby nie więcej dostał jej posiadacz,
Gdyby ją sprzedał na zupełną własność.
Hamlet.  Toć pewno Polak nie będzie jej bronił.
Rotmistrz.  I owszem, panie, przysłał już załogę.
Hamlet.  Dusz dwa tysiące, dwadzieścia tysięcy
Bitych dukatów jeszcze nie wystarczy,
Aby załatwić sprawę o tę słomkę.
To wrzód pokoju i dobrego bytu,
Który wewnętrznie pęka, a na zewnątrz
Niema poszlaki, czemu umarł chory.
Dziękuję pięknie.
Rotmistrz.  Bóg z tobą, mój panie! (wychodzi).
Rozenkr.  Czas się nam, książę, w dalszą puścić drogę.
Hamlet.  Idźcie, za chwilę pośpieszę za wami.

(Wychodzą: Rozenkranc, Gildenstern i inni).

Jak wszystkie świadczą przeciw mnie wypadki,
Leniwej zemście dodają ostrogi!
Bo czemże człowiek, który za cel życia,
Za pierwsze dobro, jedzenie i spanie
Wybrał nikczemnie? bydlę i nic więcej.
Pewno Bóg, który dał nam szczytny rozum,
Widzący przeszłość, przyszłość zgadujący,
O nie, nie na to wlał w nas bóstwa cząstkę,
Aby nieczynna pleśniała w nas tylko.
Czy zwierzęcego sprawą zapomnienia,
Czyli wypadkiem lękliwych skrupułów,
Rozważających nazbyt czynów skutki —
Rozwaga, która w ćwiartki pokrajana,
Jedną mądrości ma część, trzy tchórzostwa —
Nie wiem dlaczego żyję? by powtarzać:
„To zrobić trzeba“, kiedy mam do czynu
Słuszne powody, wolę, siłę, środki?
Jak ziemia wielki przykład mnie podnieca,
Te wojsk zastępy groźne i potężne,
Wiedzione wolą słabego młodzieńca.
Duch jego, boską natchnięty ambicyą,
Z nieprzewidzianych śmieje się wypadków,
Naraża wszystko, co jest w nim śmiertelne
Na niebezpieczne fortuny hazardy,
Żeby skorupy jaja panem zostać!
Prawdziwa bowiem wielkość nie tem stoi,
By się nie ruszać bez wielkich powodów,
Lecz w słomce znaleźć wielkiej kłótni powód,
Skoro jest honor na szwank wystawiony.
Czemże więc jestem, gdy krew mą i rozum
Zabity ojciec a skalana matka
Do czynu budzą, a ja śpię spokojnie?
Na wstyd mój widzę i upokorzenie,
Jak na śmierć idzie dwadzieścia tysięcy;
Jak dla czczej sławy i dla przywidzenia,
Jakby do łoża, śpieszą się do grobu,
Walczą o ziemi kawałek, na którym
Walczących tłumy zmieścić się nie mogą,

Który za mały, by za grób mógł służyć
Wszystkim poległym! Bądźcież od tej chwili,
O myśli moje, mordu i krwi chciwe,
Albo w nicości zgińcie pogardzane! (Wychodzi).


SCENA V.
Elsinor. Sala w zamku.
(Wchodzą: Królowa, Horacyo).

Królowa.  Nie chcę z nią mówić.
Horacyo.  Prawda, jest natrętna
I obłąkana; stan jej wart litości.
Królowa.  Czego chce?
Horacyo.  Ciągle o swym prawi ojcu.
Mówi, że świat ten pełny jest oszustwa;
Głęboko wzdycha i bije się w piersi;
O lada słomkę gniewem się unosi,
A w tem, co mówi, ledwo jest pół sensu.
Niczem jej słowa, a przecie, ich nieład
Słuchacza zmusza myśleć mimo woli,
Gonić za sensem i wiązać wyrazy,
Aby z nich jakie wydobyć znaczenie.
Wnosząc z jej spojrzeń, rąk i głowy ruchów,
Jest w niej myśl jakaś, obłędna, niepewna,
Ale bolesna.
Królowa.  Muszę więc z nią mówić,
Lub niebezpieczne zdolna przypuszczenia
Rozbudzić w ludziach do złego pochopnych.
Niech wejdzie. (Wychodzi Horacyo).
To stan bolesny duszy grzesznych ludzi:
Myśl wielkich nieszczęść lada fraszka budzi,
Bo tak jest pełny podejrzeń grzech blady,
Że sam się zdradza, lękając się zdrady.

(Wchodzi Horacyo z Ofelią).

Ofelia.  Gdzie piękna Danii królowa?
Królowa.  Ofelio!

Ofelia  (śpiewa). A jakże poznam tego kochanka
Jeśli go spotkam na drodze?
Muszlę na swoim ma kapeluszu,
Kij w ręku, sandał na nodze.
Królowa.  Ach, droga pani, co piosnka ta znaczy?
Ofelia.  Tak mówisz? Ale słuchaj tylko, proszę.
(Śpiewa). Umarł, odszedł, droga pani,
Ach, umarł mój drogi!
A gdzie głowa, trawa rośnie,
Kamień jest, gdzie nogi.
Królowa.  Ale, Ofelio —
Ofelia.  Słuchaj tylko, proszę.
(Śpiewa). Prześcieradło jak śnieg białe. (Wchodzi Król).
W kwiaty haftowane,
Lecz miłości łez w mogile
Strugą nie polane.
Król.  Jak się masz, piękna pani?

Ofelia.  Dobrze, Bóg ci zapłać! Powiadają, że sowa była piekarza córką[10]. O panie, wiemy, czem jesteśmy, ale nie wiemy, czem możemy zostać. Niech Bóg zasiądzie do twojego stołu!
Król.  Myśl o ojcu zamąciła jej głowę.
Ofelia.  Proszę cię, nie mówmy o tem, ale jeśli cię zapytają, co to znaczy, odpowiedz:

(Śpiewa). Jutro święto Walentyna,[11]
A ja przed świtu godziną.
Dziewica, w twem oknie stanę,
By twą zostać Walentyną.
On wstał rano, drzwi otworzył,
I świąteczne przywdział szaty;

Weszła, ale już dziewicą
Z jego nie wyszła komnaty.

Król.  Piękna Ofelio —
Ofelia.  Możesz mi wierzyć, zresztą bez przysiąg skończę piosneczkę:

(Śpiewa). Ha, na boże miłosierdzie,
Jaka krzywda! wstyd bez miary!
Każdy młokos na to gotów,
Za co wiecznej godny kary.

Święte śluby przysięgałeś,
Nim uszczknąłeś moją różę.
A on odpowiada:
Nie złamałbym, na to słońce!
Gdybyś nie przyszła w me łoże.

Król.  Jak dawno w tym jest stanie?
Ofelia.  Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Trzeba nam cierpliwości. Nie mogę jednak od łez się wstrzymać, gdy pomyślę, że go złożą w zimnej ziemi. Brat mój o wszystkiem się dowie, a więc dziękuję wam za waszą dobrą radę. Niech powóz mój zajedzie. Dobranoc, moje panie, dobranoc, drogie panie, dobranoc, dobranoc! (Wychodzi).

Król.  Idź za nią, proszę, i miej ją na oku!

(Wychodzi Horacyo).

O, to trucizna głębokiego żalu:
Wszystko to z śmierci ojca jej wyrosło.
Ach, patrz, Gertrudo, gdy smutek nadbiega
Nie sam się jawi, jak szpieg, lecz pułkami!
Naprzód jej ojciec zabity, a potem
Twój syn wygnany, gdy sam gwałtownością
Sprawiedliwego sprawcą jest wygnania;

Lud zamącony, zaczyna po mieście
Niezdrowe myśli głośno przebąkiwać,
Z powodu dziwnej Poloniusa śmierci;
My też niemądrze kazaliśmy ciało
Ukradkiem w naszej pogrzebać kaplicy;
Biedna Ofelia utraciła rozum,
Który odjęty przemienia człowieka
W obraz lub bydlę; na wszystkiego domiar,
A niebezpieczne jak wszystko to razem,
Jej brat tajemnie z Francyi tu powrócił,
W chmurach zamknięty swym się karmi smutkiem,
Gdy podszepników zjadliwe języki
Sączą mu w ucho zatrute powieści
O zgonie ojca; a choć bez dowodów,
Nic ich nie wstrzyma, by z ucha do ucha
Potwarcze siały po mieście szemrania.
Droga Gertrudo, jak mordercze działo,
Wszystko to na mnie śmiercią zewsząd miota!

(Wrzawa za sceną).

Królowa.  Co krzyk ten znaczy? (Wchodzi Pan).
Król.  Gdzie moi Szwajcarzy?
Niech drzwi obsadzą! Powiedz, co się stało?
Pan.  Ratuj się, królu, bo ocean w gniewie
Nie groźniej płaskie wybrzeża połyka,
Jak młody Laert, na powstania falach,
Przybocznej straży obala zastępy;
Krzykliwy motłoch królem go rozgłasza.
Jakby się teraz świat rodził dopiero,
Jakby przeszłości, zwyczajów nie było,
Uświęcających wszelką ziemską władzę,
Wrzeszczą: „Laertes niechaj królem będzie!“
Na głos ten, czapki, ręce i języki
Pochwalny oklask do chmur wysyłają:
„Laertes królem, naszym królem będzie!“
Królowa.  Jak ujadają na fałszywym tropie!
Wskopec gonicie, fałszywe psy duńskie!
Król.  Drzwi wysadzili!

(Wrzawa za sceną. Wchodzi Laertes, za nim tłum Duńczyków).

Laertes.  Gdzie jest król? Panowie,
Zostańcie w sieniach!
Duńczycy.  Nie, pójdziemy z tobą!
Laertes.  Raczcie nas samych zostawić!
Duńczycy.  Słuchamy. (Wychodzą)
Laertes.  Dziękuję z serca; drzwi tylko pilnujcie. —
Nikczemny królu, o, oddaj mi ojca!
Królowa.  Tylko spokojnie, dobry Laertesie!
Laertes.  Każda krwi kropla, która jest spokojna,
Rogalem ojca, mnie głosi bękartem,
Niepokalane, czyste matki czoło
Piętnuje szpetnym znakiem wszeteczeństwa!
Król.  Co chcesz, Laertes? Dla jakich powodów
Taką olbrzymią twój bunt przybrał postać
Puść go, Gertrudo, nie lękaj się o mnie!
Osoby króla taka strzeże boskość,
Że zdrada wielkie może plany tworzyć,
Ale nie może wykonać ich cząstki.
Powiedz, Laertes, co cię tak zapala?
Puść go, Gertrudo! Odpowiedz, Laertes!
Laertes.  Gdzie jest mój ojciec?
Król.  Umarł.
Królowa.  Nie z rąk jego.
Król.  Pozwól, niech pyta o wszystko.
Laertes.  Jak umarł?
Nie dam się łudzić; do piekła przysięga!
Poddańcza wiaro, do czarnego dyabła!
Do dna otchłani, sumienie, religio!
Drwię z potępienia, bo do tego przyszło,
Że nie dbam ani o świat ten, ni przyszły;
Niechaj się dzieje co chce, mniejsza o to,
Byłem mógł pomścić śmierć mojego ojca!
Król.  Kto ci pomoże?
Laertes.  Własna moja wola,
Nie wola świata; co do moich środków,
Potrafię mało zamienić na wiele.
Król.  Dobry Laertes, jeśli twą jest żądzą
O śmierci ojca prawdy się dowiedzieć,

Czy i to cząstkę twej stanowi zemsty
Mieszać ryczałtem wroga z przyjaciółmi,
Tych, co wygrali, z tymi, którzy tracą
Na jego śmierci?
Laertes.  Tylko nieprzyjaciół.
Król.  Czy chcesz ich poznać?
Laertes.  Dla jego przyjaciół
Otwieram moje ramiona, gotowy
Krwią ich mą własną karmić jak pelikan.
Król.  Zaczynasz mówić jak syn nieodrodny,
A prawy szlachcic. Ze jestem niewinny,
Że śmierć twojego ojca opłakuję,
Ta prawda równie twój umysł przeniknie
Jak blask dnia oko.
Duńczycy  (za sceną).Wpuśćcie ją do sali!
Laertes.  A to co znowu? Co krzyki te znaczą?

(Wchodzi Ofelia fantastycznie ubrana w słomę i kwiaty).

Mój mózg wysuszcie, wy ognie palące!
Łzy siedmkroć słone, wypalcie z mych oczu
Siłę i czucie! Ha, twoje szaleństwo
Spłacą mi drogo, tak, że zemsty szala
Przechyli wagę! O różo majowa,
Droga dziewico, siostro ma, Ofelio!
Jak to, toż rozum kwitnącej dziewicy
Równie śmiertelny, jak starca jest życie?
Jakże subtelna miłości natura,
Skoro istności swej cząstkę najdroższy
Posyła w darze za drogim kochanym!
Ofelia.  Nieśli go w trumnie z odkrytem czołem,
Drogie me, drogie kochanie!
Łez deszcze ciekły nad jego dołem —
Bądź zdrów, mój gołąbeczku!
Laertes.  Gdybyś przytomna błagała o zemstę,
Mniejbyś głęboko poruszyła serce!

Ofelia.  Trzeba żebyś zaśpiewał: A kiedy go pochowali, Nad mogiłą zapłakali. Co to za doskonała piosenka do kołowrotka! To niewierny sługa, który wykradł pana swojego córkę.
Laertes.  To nic silniejsze nad wszelką wymowę!
Ofelia.  Masz tu rozmaryn,[12] to na pamiątkę; proszę cię, drogi, pamiętaj! a tu masz niezabudki na niezabud.
Laertes.  Rozum w szaleństwie! Myśli i pamiątki połączone z ich godłami.
Ofelia.  Jest tu dla ciebie koper i cencelia i ruta; tu dla ciebie, a tu i dla mnie trochę, tylko dla ciebie nie to będzie znaczyć, co dla mnie. Masz tu i stokrótkę; chciałabym dać ci także kilka fiołków, tylko że wszystkie ze śmiercią ojca uwiędły. Powiadają, że dobry miał koniec.

Bo mój szczygiełek, to moja radość —
Laertes.  Smutek, namiętność, piekło nawet samo
Przemienia w urok i piękność im daje.
Ofelia.  Ach, czy nigdy już nie wróci?
Ach, czy nigdy już nie wróci?
Nie, nigdy, bo w grobie
Snem wiecznym śpi sobie,
Nie, nigdy nie wróci!

Miał srebro na brodzie,
Konopie na głowie;
Gdzie poszedł, kto powie?
Żal już nie pomoże;
Nad duszą zmiłuj się Boże!

I nad każdą chrześcijańską duszą, prosimy cię Panie! Bóg z wami! (Wychodzi).
Laertes.  Czy widzisz to, o Boże?

Król.  Laertes, muszę smutkiem się twym dzielić,
Jeśli mnie nie chcesz praw moich pozbawić.
Idź teraz, wybierz najmędrszych przyjaciół,
Niech wysłuchają i niech nas rozsądzą.
Jeśli poznają, że jawnie lub skrycie
W sprawie tej miała ręka moja udział,

Moje królestwo, koronę i życie,
Wszystko ci daję w zadośćuczynieniu;
W przeciwnym razie bądź tylko cierpliwy,
A będziem spoinie obmyślać sposoby,
Jak zaspokoić duszy twej pragnienie.
Laertes.  Niech i tak będzie. Śmierci jego rodzaj,
Ubogi pogrzeb, bez miecza i herbów,
Bez uroczystej, należnej mu pompy,
Zdają się wzywać mnie potężnym głosem,
Bym rzecz tę zgłębił.
Król.  Nie ja stawię opór.
Gdzie będzie wina, niech tam spadnie topór.
A teraz, proszę, chodź ze mną, Laertes. (Wychodzą).


SCENA VI.
Inna zamkowa sala.
(Wchodzą: Horacyo i Sługa)

Horacyo.  Kto o mnie pyta?
Sługa.  Kilku majtków, panie,
Mówią, że mają listy.
Horacyo.  Niechże wejdą.

(Wychodzi Sługa).

Ani pojmuję, skąd to pozdrowienie
Może przychodzić; chyba od Hamleta.

(Wchodzą Majtkowie).

1 Majtek.  Bóg ci błogosław, panie!
Horacyo.  Niech pobłogosławi i tobie!
1 Majtek.  Jeśli taka jego święta wola. Mam tu list do ciebie panie. Pisał go poseł wyprawiony stąd do Anglii, jeśli imię twoje jest Horacyo, jak mi powiadano.
Horacyo  (czyta). „Horacyo, skoro przebiegniesz moje pismo, wyrób oddawcom posłuchanie u króla, bo mają listy i do niego. Ledwo byliśmy dwa dni na morzu, okręt korsarski, silnie zbrojny, puścił się za nami w pogoń. Widząc, że żaglem brał nad nami górę, musieliśmy z potrzeby wezwać odwagę na pomoc. Gdy przyszło do bitwy, skoczyłem pierwszy na nieprzyjacielski pokład, właśnie gdy korsarze odepchnęli się od naszego statku, tak więc sam jeden zostałem ich jeńcem. Postąpili sobie ze mną jak złodzieje miłosierni, ale wiedzieli, co robią; powinnością jest moją usługę usługą zapłacić. Dołóż starania, aby król list mój odebrał, a sam przybywaj do mnie śpiesznie, jakbyś przed śmiercią uciekał. Szepnę ci w ucho słowo, na które oniemiejesz, choć będzie za lekkie na kaliber swojej treści. Ci poczciwcy poprowadzą cię, gdzie jestem. Rozenkranc i Gildenstern płyną dalej do Anglii: mam ci niemało o nich powiedzieć. Bądź zdrów! Ten, o którym wiesz, że jest twoim, Hamlet“.

Idźmy; ułatwię wam oddanie listów;
Spieszcie się tylko, byście mnie bez zwłoki
Do tego wiedli, który wam je wręczył. (Wychodzą).


SCENA VII.
Inna sala zamkowa.
(Wchodzą: Król i Laertes).

Król.  Teraz sumienie twoje własne musi
Przypieczętować me uniewinnienie,
Jak przyjaciela w twe mnie serce wciągnąć,
Gdyś się dowiedział, że i na me życie
Czyhał zabójca twojego rodzica.
Laertes.  Tak się wydaje. Lecz powiedz mi, proszę,
Dlaczegoś z całą prawa surowością
Nie ścigał, królu, czynów tak występnych,
Jak to radziło twoje bezpieczeństwo
I twoja mądrość?
Król.  Dwa miałem powody,
W twych oczach błahe może, ważne dla mnie.
Królowa matka życiem jego żyje,
Ja — zwij to cnotą moją albo klątwą —
Tak ją z mem życiem i duszą związałem,
Że, jak w swej tylko sferze krąży gwiazda,

Ja w niej oddycham. A drugim powodem,
Który publiczną skargę mi odradził,
Jest jego miłość powszechna u ludu;
W niej utopione wszystkie jego wady,
Jak w źródle, które drzewo zmienia w kamień,
W relikwie jego zmieniłyby więzy.
Tak więc, me strzały, na ten wiatr za lekkie,
Do łuku mego wróciłyby znowu,
Zamiast do celu, do któregom mierzył.
Laertes.  Tak więc straciłem szlachetnego ojca,
A w rozpaczliwym stanie siostra moja,
Która, jeżeli uwielbiać się godzi,
Co już minęło, swymi przymiotami
Świat mogła cały wyzywać bez trwogi.
Ale się pomszczę!
Król.  Możesz spać spokojnie.
Nie myśl, żem z miękiej ulepiony gliny,
I że pozwolę, jakby dla zabawy,
Niebezpieczeństwu targać się za brodę.
Coś więcej o tem usłyszysz niebawem.
Kochałem ojca twego, sam się kocham,
Tak więc, przypuszczam, wyobrazisz sobie —

(Wchodzi Posłaniec).

Co za nowiny?
Posłaniec.  Listy od Hamleta,
Ten do królowej, ten do ciebie, królu.
Król.  List od Hamleta! A kto go tu przyniósł?

Posłaniec.  Jacyś majtkowie, jak mi powiadano, bo sam ich nie widziałem. Listy dane mi były przez Klaudya, który je odebrał.

Król  (do Sługi). Zostaw nas. (Wychodzi Posłaniec).
Słuchaj, Laertes, co pisze.

(Czyta): „Wielki i potężny monarcho, donoszę ci, że nagi rzucony byłem na brzegi twojego królestwa. Jutro będę prosił o pozwolenie stawienia się przed obliczem W. K. Mości, a wtedy, wybłagawszy sobie poprzednio przebaczenie, opowiem powody mojego nagłego a dziwnego powrotu. Hamlet“.

Co się to znaczy? Czy wszyscy wrócili,
Lub czy to wszystko żartem i zmyśleniem?
Laertes.  Znasz jego rękę?
Król.  To pismo Hamleta.
„Nagi“, a czytam w dopisku „sam jeden“.
I cóż mi radzisz?
Laertes.  Jestem odurzony;
Ale niech przyjdzie; chore moje serce
Myśl ta ogrzewa, że dożyję chwili,
W której mu będę w oczy mógł powiedzieć:
To ty zrobiłeś!
Król.  Gdy tak jest, Laertes,
A niepodobna, by inaczej było,
Czy chcesz mej rady słuchać?
Laertes.  Chętnie, królu,
Byłeś mnie tylko nie wiódł do pokoju.
Król.  Pokoju z samym sobą. Jeśli wrócił,
Jeśli stanowczo wyrzekł się podróży,
W myślach już moich dojrzewa dlań próba,
Co go powiedzie do koniecznej zguby;
Śmierć ta podmuchu zarzutów nie zbudzi,
Sama ją matka jego wytłomaczy,
Przypadkiem nazwie.
Laertes.  Więc kieruj mną, królu,
A twoim radom tem chętniej się poddam,
Jeżeli będę rad tych wykonawcą.
Król.  Będzie, jak pragniesz. W twej nieobecności,
Nieraz wielbiono talent twój przed księciem,
W którym, jak mówią, niema ci równego.
Wszystkie twe cnoty tyle w nim zazdrości
Nie obudziły, co jeden ten przymiot,
Chociaż ostatni z rzędu, mojem zdaniem.
Laertes.  Cóż to za talent, królu?
Król.  Tylko wstęga
U kapelusza młodości, a jednak
Potrzebna także; bo równo przystoi
Młodości suknia lekka i niedbała,
Jak ciemna szata i futro staremu,

Dając mu zdrowie, godność i powagę.
Dwa jest miesiące, jak na dwór mój przybył
Normandzki rycerz. Sam kiedyś służyłem
Przeciw Francuzom, i wiem z doświadczenia,
Dzielni to jeźdźcy; ale ten kawaler
Jakieś miał czary, on przyrósł do siodła,
Tak opanował dzielnego rumaka,
Że zdawał jedno się z nim tworzyć ciało,
Wszystkie też harce, o których marzyłem,
Nie dościgały tego, co on robił.
Laertes.  Normandczyk?
Król.  Tak jest, Normandczyk.
Laertes.  Przysięgam,
To Lamond.
Król.  Zgadłeś.
Laertes.  Znam go doskonale;
Prawda, to klejnot i perła swej ziemi.
Król.  On więc nam prawił z wielkiem uniesieniem
O twej zręczności, o głębokiej sztuce
W twojej szermierce, zwłaszcza na rapiry,
A w końcu dodał: cudny byłby widok,
Gdyby się znalazł równy mu zapaśnik,
Albowiem wszyscy ziemi mej fechtmistrze
Nie mieli oka, ruchu ni zastawu,
Gdy z nim szli w harce. Powieść ta zatruła
Taką zazdrością Hamletowe serce.
Ze celem wszystkich próśb jego i życzeń
Twój tu był powrót, by się z tobą zmierzyć.
Więc korzystając z tego —
Laertes.  W jaki sposób?
Król.  Laertes, czy ci ojciec twój był drogi?
Lub czyś jest tylko obrazem boleści,
Twarzą bez serca?
Laertes.  Dlaczego się pytasz?
Król.  Nie żebym wątpił o twojej miłości,
Lecz wiem, że miłość przez czas jest poczęta,
I że widziałem, jak z pochodem czasu
Ogień miłości świecił coraz bledziej;

Bo w samem sercu płomienia miłości
Jest rodzaj knota, co go wyczerpuje.
Zresztą, czas wątli wszelką doskonałość,
I doskonałość wszelka, gdy zbyteczna,
Umiera z tego, co ma w sobie nadto.
Co chcemy zrobić, zróbmy kiedy chcemy,
Bo chęć się zmienia i ma odwłok tyle,
I tyle omdleń, ile jest języków,
Rąk i przypadków, a wtedy, powinność
Jest jak westchnienie, które boleść rodzi,
Przynosząc ulgę. Lecz wróćmy do rzeczy.
Hamlet powraca; coś gotowy zrobić,
Abyś uczynkiem, nie słowami dowiódł,
Że jesteś synem ojca swego godnym?
Laertes.  Własną mą ręką w kościele go zabić.
Król.  Prawda, świątyni dla zbrodniarzy niema,
Jak niema żadnej dla zemsty zapory.
Lecz chcesz mnie słuchać? Zostań w twej komnacie.
Hamlet się dowie, że jesteś z powrotem;
Znajdziemy ludzi, którzy pochwałami
Podwoją barwę twej doskonałości,
Jaką ci powieść Francuza już dała.
Skończy się na tem, że ułożym próbę,
Na wasze głowy stawimy zakłady.
On, przez szlachetność, obcy podejrzeniom,
Żadnej baczności nie da na rapiry;
Łatwo ci będzie wybrać z ostrzem floret,
A mądrem pchnięciem z lichwą mu zapłacisz
Za twego ojca.
Laertes.  Zgadzam się na wszystko,
A dla pewności rapir mój zatruję.
Maść u kuglarza niedawno kupiłem
Takiej potęgi, że nóż nią potarty,
Byle zadrasnął, kroplę krwi wytoczył,
Wszystkie, najrzadsze nawet kataplazmy,
Z kosztownych soków ziół całego świata,
Nie uratują od śmierci rannego.
Maścią tą natrę ostrze mojej broni,

A umrze, choćby i najlżej draśnięty.
Król.  Musimy dobrze sprawę tę rozstrząsnąć,
Okoliczności i czas wziąć na wagę,
Bo gdyby jaki spotkać miał nas zawód,
Przez naszą winę plan nasz na jaw wyszedł,
Byłoby lepiej wcale nie zaczynać.
Inny więc środek musim mieć w odwodzie,
Który posłuży, gdy pierwszy zawiedzie.
Czekaj — zobaczmy — znalazłem. Śród harców,
Kiedy o pchnięcia wasze pójdziem w zakład,
Długi fechtunek pragnienie wywoła —
Nacieraj przeto z całą gwałtownością —
Hamlet pić zechce — będzie w pogotowiu
Kielich zaprawny, jedna jego kropla,
Gdyby przypadkiem rapir go nie drasnął,
Odpowie naszym życzeniom. Lecz słuchaj!

(Wchodzi Królowa).

Droga królowo, jaką wieść przynosisz?
Królowa.  Nieszczęście w tropy idzie za nieszczęściem.
Laertes, twoja siostra utonęła.
Laertes.  Ha! Utonęła? Gdzie?
Królowa.  W strumienia wodach
Wierzba swym sinym przygląda się liściom;
Tam poszła, z dziwnym wiankiem na swej głowie,
Uwitym z jaskrów, stokroci i pokrzyw,
I kwiatów którym rozpustni pasterze
Nadają zwykle nieprzystojne miano,[13]
Lecz które zimne zwą nasze dziewice
Umarłych palcem. Gdy chciała swój wianek
Na splotach wierzby pochylonej złożyć,
Zazdrosna gałąź prysła pod jej nogą
I z wiankiem w strumień płaczący upadła.
Suknia po falach potoku rozlana,
Jakby Syrenę na chwilę uniosła;
Ona, jak swego nieświadoma losu,
Lub jak stworzona do tego żywiołu,

Wciąż starych pieśni nuciła urywki;
Lecz wkrótce odzież, przeciążona wodą,
Z wdzięcznej harmonii, do błotnistej śmierci
Powlokła twoją nieszczęśliwą siostrę.
Laertes.  I utonęła! Przebóg!
Królowa.  Utonęła.
Laertes.  Biedna Ofelio, zbyt wiele masz wody,
Łzy więc me wstrzymam, ale się natura
Praw swych domaga, niech wstyd co chce mówi:
Ale ze łzami niewiasta wypłynie.
Żegnam cię, królu. W moich czuję piersiach
Ogniste słowa, któreby wybuchły,
Tylko szalona ta gasi je boleść. (Wychodzi).
Król.  O idźmy za nim. Jak mi ciężko było
Wściekłości jego uspokoić szały!
Ta wieść na nowo może je rozbudzić,
Idźmy więc za nim bez zwłoki, Gertrudo.

(Wychodzą).

AKT PIĄTY.
SCENA I.
Cmentarz.
(Wchodzę dwaj Grabarze z rydlami).

1 Grabarz.  Maż być na chrześcijańskim cmentarzu pogrzebana ta, co dobrowolnie poszła szukać swojego zbawienia?
2 Grabarz.  Powiadam ci, że będzie; kop więc grób co prędzej. Koroner dobrze się w tej sprawie rozpatrzył i przyznał, że się jej należy pogrzeb chrześcijański.
1 Grabarz.  Jak to być może? Chyba że się utopiła mimo woli?
2 Grabarz.  Tak się właśnie pokazało.
1 Grabarz.  Musi to więc być se offendendo i nie może być inaczej. Bo w tem właśnie cała trudność. Jeśli się topię rozmyślnie, jest to uczynek, a każdy uczynek składa się z trzech gałęzi, to jest: działać, czynić i wykonać, ergo utopiła się rozmyślnie.
2 Grabarz.  Ależ tylko słuchaj, bracie grabarzu!
1 Grabarz.  Za pozwoleniem. Tu płynie woda, dobrze, a tam stoi człowiek, dobrze; jeśli tamten człowiek przyjdzie do tej wody i utopi się chcąc nie chcąc, sam się topi, bo sam poszedł do wody; czy rozumiesz? Ale jeśli woda przyjdzie do niego i zatopi go, to co innego, wtedy sam się nie topi, a zatem ten, który jest niewinny własnej śmierci, nie skraca własnego życia.
2 Grabarz.  Czy to jest prawo?
1 Grabarz.  Możesz mi wierzyć; prawo koronarskiego poszukiwania.
2 Grabarz.  Czy chcesz, żebym ci powiedział prawdę? Gdyby to nie była szlachcianka, pogrzebanoby ją na rozstajnych drogach.
1 Grabarz.  Dobrze mówisz, a tem gorzej dla wielkich panów, że mają na tym świecie więcej zachęty do topienia się lub wieszania, niż reszta braci ich chrześcijan. A teraz do rydla! Niema starszej szlachty od ogrodników, kopaczy i grabarzy, bo ich rzemiosło datuje od Adama.
2 Grabarz.  Czy Adam był szlachcicem?
1 Grabarz.  On pierwszy broń nosił.
2 Grabarz.  A jakże mógł ją nosić, kiedy jej nie miał.
1 Grabarz.  Człowieku, czy ty poganin? A jak ty Pismo rozumiesz? Pismo powiada: Adam kopał ziemię. Czy mógłby kopać ziemię, gdyby nie miał broni? A teraz zadam ci inne pytanie, jeżeli mi nie odpowiesz do rzeczy, musisz wyznać, że jesteś —
2 Grabarz.  Słucham.
1 Grabarz.  Kto muruje trwalej od mularza, okrętowego majstra i cieśli?
2 Grabarz.  Ten, co stawia szubienice, bo ta budowla przeżyje tysiące lokatorów.
1 Grabarz.  Dowcip twój mi się podoba, wyznaję. Szubienica, dobrze się nadaje; ale komu dobrze się nadaje? Dobrze się nadaje tym, którzy źle robią, a że ty źle robisz, utrzymując, że szubienica zbudowana trwalej od kościoła, ergo, szubienica zdałaby się i tobie. Szukaj lepszej odpowiedzi, no, pomyśl!
2 Grabarz.  Kto buduje trwalej od mularza, okrętowego majstra i cieśli?
1 Grabarz.  Tak właśnie; odpowiedz mi na to i skończ robotę.
2 Grabarz.  Ba i bardzo! teraz mogę ci to powiedzieć.
1 Grabarz.  Więc powiedz.
2 Grabarz.  Na mszę świętą, nie mogę powiedzieć.

(Wchodzi Hamlet i Horacyo w odległości).

1 Grabarz.  Nie łam sobie głowy na darmo; ciężki twój osieł nie przyspieszy kroku, choć go kijami obłożysz; a jeśli kiedy zada ci kto to samo pytanie, odpowiedz: grabarz; domy, które on buduje przetrwają do dnia sądnego. A teraz idź do Yaughana i przynieś mi kwaterkę wódki. (Wychodzi drugi Grabarz).

1 Grabarz  (kopie i śpiewa).
Gdym się kochał, jeszcze młody,
Chętniem skracał ceregiele,
A gdzie szło o me wygody,
Najwięcej było niewiele.

Hamlet.  Czy ten człowiek nie wie, co robi, że śpiewa, grób kopiąc?
Horacyo.  Przyzwyczajenie oswoiło go z tą robotą.
Hamlet.  To prawda, ręka mało pracująca delikatniejsze ma czucie.

1 Grab.  (śpiewa). Lecz czas się powoli skradał
I w swe mnie uchwycił szpony,
Ani pytał, ani gadał,
Milczkiem powiódł mnie w te strony.

(Wyrzuca czaszkę).

Hamlet.  Czaszka ta miała także język i mogła kiedyś śpiewać. Gbur ten ciska nią o ziemię, jakby to była czaszka Kaina, który popełnił pierwsze morderstwo. Czaszka, którą ten osieł pomiata, może była mózgownicą jakiego dyplomaty, który chciał wyprowadzić w pole samego pana Boga. Czemu nie?
Horacyo.  Bardzo być może, mój książę.
Hamlet.  Albo dworaka, który umiał powtarzać: „Dzień dobry, dobry panie; jakże kosztowne zdrowie dostojnego pana?“ Może to jaki Jaśnie Wielmożny, który chwalił konia jakiego innego Jaśnie Wielmożnego w nadziei, że go tym sposobem wyżebrze. Jak ci się zdaje?
Horacyo.  Być może.
Hamlet.  Bez wątpienia; a teraz to własność pani Robakowej, nagi czerep, ze szczęką odtrąconą rydlem grabarza. Piękna to rewolucya, gdybyśmy mieli dość sprytu, żeby ją widzieć! Czy wyżywienie tych kości tyle kosztowało tylko na to, żeby teraz służyły za kręgle? Na samą myśl o tem czuję ból w moich własnych kościach.

1 Grab.  (śpiewa). Ten mój rydel i motyka,
I dołeczek w miałkiej glinie
Będzie dość dla wędrownika,
Gdy go w płachtę śmierć owinie.

(Wyrzuca czaszkę).

Hamlet.  A to znowu inna! Dlaczegóżby to nie mogła być czaszka prawnika? Gdzie teraz jego subtelności, jego dystynkcye, kruczki i matactwa? Czemu pozwala, żeby ten gbur nieokrzesany klepał go po czuprynie zabłoconą łopatą? Czemu go o gwałt nie zapozwie? Hm! może to był w swoim czasie wielki nabywca włości, ze swojemi hipotekami, swojemi obligacyami, swojemi kondemnatami, swojemi dubeltowemi rękojmiami, swojemi adjudykacyami; i toż to jest kondemnatą jego kondemnat i adjudykacyą jego adjudykacyi, że subtelna jego mózgownica adjudykowana subtelnej glinie? Czy wszystkie jego, dubeltowe nawet rękojmie, nie zapewniły mu nic więcej ze wszystkich jego nabytków, jak długość i szerokość dwóch jego hipotecznych zapisów? Toż same akta kupna jego włości ledwoby się zmieściły w tej skrzyni, trzebaż, żeby sam właściciel nie miał więcej? Ha!
Horacyo.  Ani jednego cala więcej, książę.
Hamlet.  Czy nie z baraniej skóry robi się pergamin?
Horacyo.  Tak jest, książę, a i z cielęcej także.
Hamlet.  Barany i cielęta z tych, którzy szukają na nim swojego zabezpieczenia! Mam ochotę pogadać z tym poczciwcem. Czyj to grób, przyjacielu?

1 Grabarz.  Mój, panie (śpiewa).
Będzie dość dla wędrownika,
Gdy go w płachtę śmierć owinie.

Hamlet.  Twój pewno dlatego, że w nim stoisz.
1 Grabarz.  Pan w nim nie stoi, więc nie pański, ala to mój nie dlatego, że w nim stoję, ale dlatego, że go kopię. Hamlet. Jak widzę lubisz kopać, bo i pode mną kopiesz dołki, ale mnie nie złapiesz; to dół dla umarłego nie dla żywych.
1 Grabarz.  Dla umarłych doły, a dołki dla żywych.
Hamlet.  Dla jakiego człowieka dół ten kopiesz?
1 Grabarz.  Dla żadnego.
Hamlet.  Dla jakiej więc kobiety?
1 Grabarz.  Dla żadnej także.
Hamlet.  Kto w nim będzie pogrzebany?
1 Grabarz.  Ktoś, co był kobietą, ale, Panie świeć nad jej duszą! umarła.
Hamlet.  Co za ćwik z tego hultaja! Trzeba do niego mówić z dykcyonarzem w ręku, lub dwuznacznikami nas pobije. Na Boga, Horacyo! w tych ostatnich trzech latach świat tak zmądrzał, że chłop depce po piętach dworaka i zdziera mu skórę na nagniotkach. Od jak dawna jesteś grabarzem?
1 Grabarz.  Ze wszystkich dni roku wziąłem się do tego rzemiosła w tym dniu właśnie, w którym król nasz ostatni, Hamlet, pobił Fortinbrasa.
Hamlet.  Jak temu dawno?
1 Grabarz.  Jakto? Pan tego nie wie? Lada dureń mu to powie. Był to dzień, w którym się urodził młody Hamlet, co oszalał i wysłany był do Anglii.
Hamlet.  Czy tak? A dlaczego wysłany był do Anglii?
1 Grabarz.  Dlaczego? Dlatego, że oszalał, a tam przyjdzie do rozumu, a choćby i nie przyszedł, niewiele to tam znaczy.
Hamlet.  Dlaczego?
1 Grabarz.  Bo nikt się na tem nie spostrzeże; wszyscy tam, jak on szaleni.
Hamlet.  Jak on oszalał?
1 Grabarz.  Bardzo dziwnie, jak powiadają.
Hamlet.  Jakże dziwnie?
1 Grabarz.  Toć stracił rozum.
Hamlet.  Na jakim gruncie?
1 Grabarz.  A juści tutaj, na duńskim. Byłem tu grabarzem, jako chłop lub chłopak, przez lat trzydzieści.
Hamlet.  Jak długo leży człowiek w ziemi, nim zgnije?
1 Grabarz.  Jeśli nie zgnił jeszcze przed śmiercią (bo mamy teraz niemało trupów sfrancowaciałych, że ledwo pogrzebać ich można), przetrzyma jakie lat ośm lub dziewięć; garbarz przetrzyma ci lat dziewięć.
Hamlet.  Dlaczego garbarz dłużej niż inni?
1 Grabarz.  Bo skóra jego tak wygarbowana przez jego rzemiosło, że czas długi wody nie przepuści; a woda, panie, to straszny niszczyciel sk....synów nieboszczyków. Przyjrzyj się tej czaszce; czaszka ta leżała w ziemi lat trzy i dwadzieścia.
Hamlet.  A czyja była?
1 Grabarz.  Szalonej pałki, panie. Czyja, jak myślisz?
Hamlet.  Nie wiem.
1 Grabarz.  Morowe powietrze na tego szalonego hultaja! Toć on mi wylał raz całą flaszkę reńskiego wina na moją brodę. Ta sama czaszka, panie, to była czaszka Yorika, królewskiego błazna.
Hamlet.  Ta?
1 Grabarz.  Ta sama.
Hamlet.  Pokaż. Ach, biedny Yoriku! Znałem go, Horacyo, był to chłopak pełny krotofilności i nieporównanej fantazyi; nosił mnie na barkach po tysiąc razy, a teraz, jak się na ten widok wyobraźnia moja wzdryga! Ckliwość mnie bierze. Tu były usta, które całowałem nie wiem ile razy. Gdzie teraz twoje koncepta? twoje skoki? twoje pieśni? błyskawice twego dowcipu, przy których biesiadnicy pękali od śmiechu? Czy ci teraz i tyle nie zostało, żebyś szydził ze swoich własnych wyszczerzonych zębów? Wszystkoż przepadło? Idź teraz do komnaty pani i powiedz jej, że, choćby nakładła na cal bielidła, to samo ją czeka; rozśmiesz ją tą obietnicą! Proszę cię, Horacyo, odpowiedz mi na jedno pytanie.
Horacyo.  Na jakie, książę?
Hamlet.  Czy myślisz, że tak samo wyglądał Alexander w ziemi?
Horacyo.  Nie inaczej.
Hamlet.  I tak zgnilizną trącił? fe! (rzuca czaszkę).
Horacyo.  Tak samo.
Hamlet.  Do jak nikczemnego użytku możemy być obróceni, Horacyo! Dlaczegóżby nie mogła wyobraźnia iść w trop za prochem Alexandra i znaleźć go w smarowidle, zatykającem dziurawą beczkę?
Horacyo.  Tak myśleć, byłoby to zbyt rzeczy naciągać.
Hamlet.  Bynajmniej. Byłoby nietrudno, a bardzo prawdopodobnie jego proch tam zaprowadzić, tak naprzykład: Alexander umarł, Alexander był pogrzebany, Alexander w proch się obrócił; proch, to ziemia, a z ziemi bierzemy glinę; dlaczegóżby z tej gliny, w którą się obrócił, nie miano przyrządzić smarowidła do zatkania dziurawej beczki na piwo?

Cezar, pan niegdyś świata, a teraz garść gliny,
Słoniąc chatkę od wiatrów, zalepia szczeliny;
Prochem, przed którym niegdyś świat zginał kolana,
Dzisiaj chaty żebraczej oblepiona ściana.
Cicho, ustąpmy! widzę, król się zbliża.

(Wchodzą: Księża i t. d. proccsyoalnie; ciało Ofelii, Laertes i Poczet żałobny, Król, Królowa, Dwór i t. d.).

Królowa z dworem. Czyjże to jest pogrzeb?
Obrzęd niepełny to nam zapowiada,
Że ten, którego przynoszą tu ciało,
Sam dnie swe skrócił zapalczywą ręką.
Jakiś dostojnik. Odejdźmy na chwillę,
Słuchajmy! (Odchodzi na stronę z Horacyem)
Laertes.  Jakiż zostaje obrządek?
Hamlet.  Patrz, to Laertes, szlachetny młodzieniec.
Uważaj!

Laertes.  Jakiż zostaje obrządek?
1 Ksiądz.  Już dopełnione wszystkie są obrzędy,
Na które kanon kościelny przyzwala.
Śmierć jej wątpliwa. Gdyby króla rozkaz
Naszym ustawom milczeć nie nakazał,
Do dnia sądnego na rozstajnych drogach,
W niepoświęconej spałaby mogile;
Zamiast modlitwy świętych sług kościoła,
Gruz i skorupy w jejby grób rzucono;
A my jej dali zwykły dziewic kondukt,
I kwiatów wianki i pogrzebne dzwony.
Laertes.  I nic już więcej zrobić wam nie wolno?
I Ksiądz.  Nic; rzeczy świętych tylkoby to było
Profanowaniem, requiem nad nią śpiewać
I te modlitwy, które kościół chowa
Dla dusz, w pokoju ziemię rzucających.
Laertes.  Złóżcie ją w ziemię. Z czystego jej ciała
Niepokalane niech rosną fiołki!
Słuchaj mnie, księże: w orszaku wybranych
Aniołem w niebie siostra moja będzie,
Gdy ty w przepaściach będziesz wył z boleści!
Horacyo.  Ha! to Ofelia!
Królowa.  Kwiat wonny do kwiatu! (Rzuca kwiaty)
Bywaj mi zdrowa! Myślałam Ofelio,
Że będziesz żoną mojego Hamleta,
Że będę kwiecić małżeńskie twe łoże,
Nie twą mogiłę.
Laertes.  Potrójne nieszczęście,
Dziesięćkroć razy jeszcze potrojone
Na tę przeklętą niechaj spadnie głowę,
Co grzeszną sprawą zmąciła ci, siostro,
Jasny twój rozum! Wstrzymaj się, grabarzu,
Niech ją raz jeszcze chwycę w me objęcia!

(Skacze do grobu).

A teraz zasyp umarłych i żywych,
Aż ta mogiła nad stary się Pelion
I nad niebieski Olimpu szczyt wzniesie!
Hamlet  (zbliża się). Czyjaż to boleść tak jest napuszona?

Kto błędne gwiazdy swoim zaklął żalem,
Że bieg wstrzymały jak zdziwiony słuchacz?
To ja, ja jestem, Hamlet, książę duński! (Skacze w grób)
Laertes.  To niechże dyabeł duszę twoją weźmie! (Chwyta go)
Hamlet.  Zła to modlitwa. Tylko puść mnie, proszę!
Bo choć nie jestem pochopny do czynu,
Dziś w sobie czuję, nie wiem co groźnego;
Radzę więc, strzeż się, a ręce przy sobie!
Król.  Rozłączcie wściekłych!
Królowa.  Hamlecie! Hamlecie!
Kilku  dworzan. Panowie, pokój!

(Dworzanie rozdzielają ich; obadwa wychodzą z grobu).

Hamlet.  Będę z nim w tej sprawie
Walczył, dopóki ócz mych śmierć nie zamknie!
Królowa.  Mój synu, w jakiej sprawie, mój Hamlecie?
Hamlet.  Ja ją kochałem, a mojej miłości
Miłość czterdziestu tysięcy jej braci
Nie dojdzie miary. Cobyś dla niej zrobił?
Król.  On obłąkany!
Królowa.  Laertes! o Boże!
Hamlet.  Dalej więc, powiedz, cobyś dla niej zrobił?
Chcesz płakać? bić się? ciało twoje szarpać?
Zjeść krokodyla, Yssel do dna wypić?
I ja to zrobię. Czy przychodzisz jęczeć?
Czy wyzywając mnie, w jej grób chcesz skoczyć?
Dać się z nią żywcem pogrzebać? Ja także.
A gdy o górach paplesz, włók miliony
Niechaj na głowy nasze póty sypią,
Póki mogiła w górę nie urośnie,
W ognistej strefie czoła nie oparzy,
Ossa się przy niej nie wyda brodawką.
Pragniesz się chełpić? ja zdołam to samo.
Królowa.  Jasne szaleństwo! Lecz paroksyzm minie,
Potem, cierpliwy jakby gołębica,
Gdy się wylęgną jej złote pisklęta,
Będzie w milczeniu smutek swój ogrzewał.
Hamlet.  Czemu się ze mną obchodzisz tak, panie?
Zawszem cię kochał; ale miejsza o to.

Niech się Herkules, jak zechce, wysila,
Kot będzie miauczał, lecz przyjdzie psa chwila.

(Wychodzi).

Król.  Dobry Horacyo, daj na niego baczność!

(Wychodzi Horacyo).

(Do Laertesa). Krzep twą cierpliwość tem, com wczoraj mówił;
Staraniem naszem będzie rzecz tę skończyć,
Dobra Gertrudo, każ syna pilnować.
Na tej mogile żywy stawim pomnik.
I dla nas przyjdzie spoczynku godzina:
Teraz, cierpliwość! To rada jedyna. (Wychodzą).


SCENA II.
Sala zamkowa.
(Wchodzą: Hamlet i Horacyo).

Hamlet.  Dość o tem, teraz mówmy o czem innem.
Czy w twej pamięci wszystkie tkwią szczegóły?
Horacyo.  Czy tkwią, mój książę?
Hamlet.  Co do mnie, w mej duszy
Wewnętrzna walka sen mi odebrała;
Gorzej mi było niż więźniom w kajdanach.
Aż nagle — dzięki nagłej rezolucyi!
Bo wiedz, że nagłość ludzi nieraz zbawia,
Gdy los ich mądre pokrzyżuje plany.
Niech nas to uczy, że jest Bóg opatrzny,
Który ostatnią formę celom daje,
Jakkolwiek sami z gruba je ocieszem.
Horacyo.  Nie wątpię o tem.
Hamlet.  Wyszedłem z kajuty,
Płaszcz mój żeglarski na barki rzuciłem,
I po omacku zacząłem ich szukać,
A gdy szczęśliwie znalazłem ich pakiet,
Do mej izdebki śpiesznie powróciłem.
Trwoga skrupuły moje przygłuszyła;
Złamałem pieczęć zleceń wielkiej treści,
I wyczytałem królewskie łotrowstwo,

Rozkaz nadziany mnogich przyczyn wątkiem
Zbawienie Danii, Anglii bezpieczeństwo,
Takie z mem życiem złączone straszydła,
Że głowę moją, bez najmniejszej zwłoki,
Nie tracąc czasu, by topór zaostrzyć,
Po odczytaniu uciąć należało.
Horacyo.  Byćże to może?
Hamlet.  Oto list królewski,
W wolniejszej chwili możesz go odczytać.
Chcesz teraz słyszeć, co potem zrobiłem?
Horacyo.  Powiedz mi, proszę.
Hamlet.  Pośród bandy łotrów,
Zanim mózgowi powiedziałem prolog,
On sam już wielką rozpoczął grać sztukę.
Siadłem, list nowy pięknie napisałem.
Słyszałem nieraz, jak nasi statyści
O pięknej ręce z przekąsem mówili,
I żeby sztuki pisania zapomnieć
Niemało sobie kłopotu zadałem:
Sztuka ta przecie była mem zbawieniem.
Mamże ci teraz całą treść powiedzieć
Mojego listu?
Horacyo.  Powiedz, dobry książę.
Hamlet.  Było to króla naszego zaklęcie,
By hołdownictwa dotrzymała Anglia,
Że jeśli pragnie, aby między nimi
Przyjaźni palma zakwitła bogata,
A pokój, kłosów wiankiem ozdobiony,
Dwóch państw i królów łącznikiem pozostał,
Z dodatkiem innych „jeśli“ wielkiej wagi,
Aby po tego listu odczytaniu,
Bez korowodów dalszych, wydał rozkaz
Oddawców listu na śmierć poprowadzić,
Spowiedzi czasu nawet im nie dając.
Horacyo.  Lecz jakże list twój opieczętowałeś?
Hamlet.  Zrządzenie boże i w tem mi pomogło.
Ojcowski sygnet w mej sakiewce miałem,
Który pieczęci duńskiej za wzór służył.

Tak, jak był pierwszy, złożyłem mój papier,
Skreśliłem adres, przyłożyłem pieczęć,
Na dawnem miejscu złożyłem bezpiecznie,
A nikt mojego nie poznał podrzutka.
Nazajutrz była nasza bitwa morska:
Co potem zaszło, już ci jest wiadome.
Horacyo.  Tak więc Rozenkranc płynie z Gildensternem
Do gorzkiej mety.
Hamlet.  Wszak sami, mój drogi,
O to poselstwo błagali natrętnie.
Moje sumienie w sprawie tej spokojne:
Ich śmierć jest skutkiem własnego wyboru.
Rzecz niebezpieczna, gdy niższe stworzenia
Cisną, się między płomieniste miecze,
Walczących z sobą potężnych szermierzy.
Horacyo.  Co za król!
Hamlet.  Teraz powiedz, przyjacielu,
Czy na mnie wielka nie cięży powinność?
On zabił króla mego, uwiódł matkę,
Nawet na życie me zarzucił wędkę,
A jak obłudnie! Czy się nie należy,
Bym mu to wszystko dziś ręką tą spłacił?
Czy by to zbrodnią piekielną nie było,
Gdybym pozwolił, aby rak ten dłużej
Ludzką naturę toczyć mógł bezkarnie?
Horacyo.  Wkrótce zapewne przyjdą mu nowiny,
Jaki ta sprawa w Anglii obrót wzięła.
Hamlet.  Wkrótce, lecz do mnie tymczasem należy,
A ludzkie życie od chwili zawisło.
Dobry Horacyo, ubolewam nad tem,
Ze z Laertesem tak się zapomniałem,
Bo w jego sprawie obraz swojej widzę;
Pomyślę, jakbym mógł się z nim pogodzić;
Ależ, bo jego boleści przechwałki
Całą mej duszy rozbudziły wściekłość.
Horacyo.  Cicho, moj książę! Któż się to przybliża?

(Wchodzi Osrik).

Osrik.  Witaj nam, książę, z powrotem do Danii!

Hamlet.  Dziękuję pokornie. — Czy znasz tę ważkę?

Horacyo.  Nie, dobry mój książę.
Hamlet.  Tem pewniejsze twoje zbawienie, bo grzechem znać ją. Posiada on niemało ziemi, a urodzajnej. Niech bydlę zostanie panem bydląt, a żłób jego postawią przy stole królewskim. To gawron, ale jak powiedziałem, rozległe są jego posiadłości błota.
Osrik.  Słodki panie, jeśli czas twój wolny, miałbym do powiedzenia słów parę z rozkazu jego królewskiej mości.
Hamlet.  Wysłucham ich z całem natężeniem umysłu. Użyj czapki, na co przeznaczona: nakryj głowę.
Osrik.  Dziękuję waszej książęcej mości; bardzo dziś gorąco.
Hamlet.  Wierzaj mi, przeciwnie, bardzo dziś zimno. Wiatr wieje od północy.
Osrik.  To prawda, książę, czas dosyć jest chłodny.
Hamlet.  A jednak, przy mojej kompleksyi, zdaje mi się, że gorąco i parno.
Osrik.  Nadzwyczaj, mój książę, bardzo parno, jakgdyby — nie mogę znaleźć wyrażenia. — Ale, mój książę, jego królewska mość poleciła mi oświadczyć, że wielki stawiła zakład z powodu waszej książęcej mości. Opowiem, o co rzecz idzie.
Hamlet.  Tylko proszę, nie zapominaj.

(Daje mu znak, aby przykrył głowę).

Osrik.  Nie, na honor, tak mi wygodniej, na honor! Otóż, mój książę, przybył na dwór niedawnymi czasy Laertes. Wierzaj mi, szlachcic to całą gębą, pełen najdoskonalszych przymiotów, najmilszy w pożyciu, najokazalszej powierzchowności. Jednem słowem, żeby mówić o nim jak zasługuje, jest to inwentarz albo kalendarz szlachectwa, bo znajdziesz w nim, mój książę, zbiór wszystkich przymiotów, które powinny zdobić szlachcica.
Hamlet.  Przymioty jego nic nie tracą w twoich ustach, mój panie, chociaż, wiem dobrze, robiąc szczegółowy ich wykaz, pamięć pomąciłaby swoją arytmetykę, nie wyliczywszy i połowy tego, co płynie pod jego szybkim żaglem. Co do mnie, żeby mówić szczerze o jego doskonałościach, uważam go za męża wielkiej duszy, a zbiór jego przymiotów za tak rzadki i kosztowny, że, aby prawdę o nim powiedzieć, nie widzi on podobnego sobie, tylko w zwierciedle. Ktoby chciał inaczej portret jego skreślić, tylko cień jego przedstawi, cień i nic więcej. Osrik.  Mówisz o nim, książę, jak nieomylny sędzia.
Hamlet.  Ale do czego to wszystko zmierza? Czemu powijamy tego szlachcica ostrym oddechem naszej mowy?
Osrik.  Panie?
Horacyo.  Czy nie moglibyśmy się zrozumieć w innym języku? Da się to zrobić, nie wątpię.
Hamlet.  W jakim zamiarze wspomniałeś nazwisko tego szlachcica?
Osrik.  Laertesa?
Horacyo.  Sakiewka jego już pusta; wyszastał już wszystkie swoje złote słowa.
Hamlet.  Tak jest, Laertesa.
Osrik.  Wiem, że nie jesteś nieświadomy —
Hamlet.  Chciałbym, żebyś na prawdę wiedział, chociaż na uczciwość, gdybyś i wiedział, nie wieleby to znaczyło na moją korzyść. A więc?
Osrik.  Wiem, że nie jesteś nieświadomy, mości książę, jaka doskonałość Laertesa —
Hamlet.  Nie śmiem do tego się przyznać z obawy, abym się nie porównywał z jego doskonałością; a zresztą, żeby dobrze znać człowieka, trzeba go znać, jak samego siebie.
Osrik.  Chcę mówić, książę, o jego doskonałości w robieniu bronią. Wnosząc z tego, co o nim mówiono, w tej sztuce nie ma sobie równego.
Hamlet.  A jaka broń jego?
Osrik.  Rapir i szpada.
Hamlet.  Aż dwa rodzaje broni! A co dalej?
Osrik.  Król założył się z nim o sześć barbaryjskich koni, Laertes ze swojej strony, jak słyszałem, stawił sześć francuskich rapirów i sześć sztyletów z wszystkimi przyborami, jak napleczniki, pendenty itd. Trzy zwłaszcza pociągi, na honor, zachwycają wyobraźnię, dziwnie odpowiadają rękojeściom; słowem, są to pociągi najwytworniejszej roboty i najrzadszego wymysłu. Hamlet.  Co nazywasz pociągami?
Horacyo.  Wiedziałem, że nim z nim skończysz, będziesz potrzebował komentarza.
Osrik.  Przez pociągi, książę, rozumiem pendenty.
Hamlet.  Wyrażenie byłoby stosowniejsze, gdybyśmy mogli nosić armaty przy boku, nim do tego przyjdziemy, wolałbym zostać przy pendencie, po staremu. Lecz wróćmy do rzeczy: sześć barbaryjskich koni przeciw sześciu francuskim rapirom z ich przyborami i trzem pociągom najrzadszego wymysłu, to francuski zakład przeciw duńskiemu. A o co zakład?
Osrik.  Król utrzymuje, że w dwunastu pchnięciach z tobą, książę, Laertes nie trąci cię więcej, jak trzy razy; tymczasem on zapowiada dziewięć na dwanaście. Sprawa ma się natychmiast rozstrzygnąć, jeśli wasza książęca mość raczy się do tego przychylić.
Hamlet.  A jeśli odpowiem: nie.
Osrik.  Chcę powiedzieć: jeśli wasza książęca mość raczy prośbę te przyjąć.
Hamlet.  Będę się w tej sali przechadzał; to moja chwila wytchnienia. Jeśli tak się spodoba jego królewskiej mości, niech przyniosą rapiry. Skoro szlachcic ma ochotę, a król upiera się przy zakładzie, wygram dla niego, jeśli potrafię; w przeciwnym razie będę miał dla siebie w zysku hańbę i odebrane ciosy.
Osrik.  Mamże ponieść tę odpowiedź?
Hamlet.  To treść jej; wolno ci jednak ukwiecić ją wedle twojego smaku.
Osrik.  Polecam się względom waszej książęcej mości (wychodzi).
Hamlet.  Twój na zawsze! — Dobrze robi, że sam się poleca, bo niema języka, coby chciał go w tem wyręczyć.
Horacyo.  Ta czajka odlatuje, unosząc na głowie skorupę jaja, z którego się wylęgła.
Hamlet.  On stroił komplementy do piersi nim ssać zaczął. Tak on, jak i niemało innych, z tego samego gniazda, za którymi, wiem dobrze, lekkomyślny świat szaleje, przybrał tylko ton i zewnętrzne formy pożycia. Są to szumowiny, w których tęczują najśliczniejsze kolory; ale dmuchnij tylko na nich dla próby, a popękają wszystkie te bańki.

(Wchodzi Dworzanin).

Dworz.  Jego królewska mość przesłała ci, książę, swoje pozdrowienie przez młodego Osrika, a ten przyniósł Jej odpowiedź, że czekasz na Nią w tej sali. Jego królewska mość przysyła mnie teraz z zapytaniem, czy twoją jest wolą natychmiast z Laertesem szermierzyć, czy rzecz odkładasz na później.
Hamlet.  Trwam zawsze w mojem postanowieniu, a stosuję się do królewskiej woli. Jeśli Laertes gotów i ja też gotów; teraz lub później, bylebym w dzisiejszem był usposobieniu.
Dworz.  Król i królowa nadejdą niebawem.
Hamlet.  Z radością ich powitam.
Dworz.  Życzeniem jest królowej, książę, abyś powiedział Laertesowi kilka słów uprzejmych przed rozpoczęciem szermierki.
Hamlet.  Dobrą daje mi radę. (Wychodzi Dworzanin).
Horacyo.  Przegrasz zakład, mój książę.
Hamlet.  Nie sądzę. Przez czas jego pobytu we Francy i ćwiczyłem się bez ustanku, a wygram przy forach, które mi daje. Ale nie wystawisz sobie, jak mnie boli wszystko tu, koło serca; lecz mniejsza o to.
Horacyo.  Jednakże, mój książę —
Hamlet.  Wszystko dzieciństwo; przeczucia, któreby może przestraszyły kobietę.
Horacyo.  Słuchaj ich jednak, książę, jeśli ci niepokoją umysł. Pójdę odwołać ich przybycie; powiem, żeś słaby.
Hamlet.  Uchowaj Boże! Śmieję się z przeczuć. Wróbel nawet nie upadnie bez szczególnego dopuszczenia Opatrzności. Jeśli to ma stać się teraz, to nie stanie się później; jeśli ma stać się później, to nie stanie się teraz; jeśli nie teraz, to musi nastąpić później: wszystko zależy od tego, żeby być gotowym. Jeśli człowiek nic z tego nie zabiera, co straci}, co znaczy stracić trochę wcześniej?

(Wchodzą: Król, Królowa, Laertes, Osrik, Panowie, Służba z floretami).

Król.  Zbliż się, Hamlecie, uściśnij tę rękę.

(Kładzie rękę Laertesa w rękę Hamleta).

Hamlet.  Przebacz mi, proszę, bardzom cię pokrzywdził,
Ale mi przebacz jako szlachcic prawy.
Wiedzą to wszyscy i pewnoś sam słyszał,
Że szał okrutny duszę mą obłąkał.
Jeślim co zrobił, co mogło rozdrażnić
Gniew w twojem sercu, obrazić twój honor,
Oświadczam, wszystko to było szaleństwem.
Alboż to Hamlet obraził Laerta?
Nie, Hamlet bowiem nie był samym sobą;
Jeśli obraził cię, nie będąc sobą,
To nie był Hamlet; Hamlet temu przeczy.
Kto więc jest winny? Hamleta szaleństwo;
Sam Hamlet stoi w liczbie pokrzywdzonych,
I szał jest wrogiem biednego Hamleta.
Po tem wyznaniu, w przytomności wszystkich,
Racz mnie rozgrzeszyć, w twej szlachetnej duszy,
Od wszelkich względem ciebie złych zamiarów,
Jakgdybym strzałą, przez dachy ciśniętą,
Niewinnie brata własnego skaleczył.
Laertes.  To sercu dosyć, które mnie w tej sprawie
Powinno głównie do zemsty podniecać;
Lecz to nie dosyć dla punktu honoru,
Który mi zgody przyjmować zabrania,
Póki w honoru prawach biegli męże
Swoim mi sądem nie dadzą rękojmi,
Że pokój mego nie splami imienia.
Tymczasem przyjaźń twą przyjaźnią spłacam,
I żadnym gwałtem nie myślę jej zerwać.
Hamlet.  Zgoda! To będzie braterska szermierka.
Dalej! gdzie bronie?
Laertes.  Podajcie mi floret.

Hamlet.  Twa chwała zyska w zbliżeniu się do mnie,
Bo twoja biegłość przy mojem nieuctwie
Będzie jak gwiazda w czarnej błyszczeć nocy.
Laertes.  Żartujesz, książę.
Hamlet.  Nie, na tę prawicę!
Król.  Młody Osriku, podaj im florety.
Wszak znasz, Hamlecie, warunki zakładu?
Hamlet.  Dokładnie. Wieleś, królu, ryzykował
Po słabszej stronie.
Król.  Jestem spokojny; widziałem was obu;
Zresztą, jeżeli Laertes bieglejszy,
Dał nam też fory i równa jest partya.
Laertes.  Floret za ciężki, podajcie mi inny.
Hamlet.  Mnie ten się nadał. Czy jedna ich długość?

(Gotują się do fechtunku).

Osrik.  Sam je mierzyłem, książę.
Król.  Na tym stole
Puhary pełne wina mi postawcie.
Jeżeli Hamlet pierwszy go potrąci,
Jeżeli drugi, lub odda cios trzeci,
Niechaj z bateryi wszystkich zagrzmią działa,
W Hamleta zdrowie król wychyli czarę,
Na dno jej rzuci kosztowniejszą perłę
Od tej, co czterej moi poprzednicy
W duńskiej nosili koronie. Daj czarę:
Niech naprzód kotły zapowiedzą trąbom,
Trąby armatom, armaty niebiosom,
A niebo ziemi zapowie, że teraz
Król pije zdrowie swojego Hamleta!
Dalej, zacznijcie! wy, sędziowie walki,
Na wszystko bacznem poglądajcie okiem.
Hamlet.  Więc baczność!
Laertes.  Baczność! (Składają się).
Hamlet.  Raz!
Laertes.  Nie.
Hamlet.  Pytam sędziów.
Osrik.  Trącił cię, niema żadnej wątpliwości.
Laertes.  Niech i tak będzie; zacznijmy na nowo.

Król.  Stójcie! Daj puhar; ta perła jest twoją.
W twe zdrowie teraz! podajcie mu czarę.

(Odzywają się trąby; huk dział za sceną).

Hamlet.  Zaczekaj chwilę; jedno przody pchnięcie.
Masz i cios drugi. Co mówisz?
Laertes.  Przyznaję.
Król.  Wygra.
Królowa.  On tłusty; tchu mu już nie staje.
Weź moją chustkę; otrzej sobie czoło.
Królowa pije w szczęście twe, Hamlecie!
Hamlet.  Dziękuję pani.
Król.  Nie, nie pij, Gertrudo!
Królowa.  O nie, nie, królu! przebacz mi, wypiję.
Król  (na, str.). Ach, to zatruty puhar! Już zapóźno.
Hamlet.  Jeszcze pić nie śmiem, pani, lecz niebawem.
Królowa.  Zbliż się, niech sama otrę twe oblicze.
Laertes.  Teraz go trącę, królu.
Król.  Bardzo wątpię.
Laertes  (na str.). Sumienie jednak przeciw temu woła.
Hamlet.  Dalej, Laertes; żartowałeś dotąd;
Tylko cię proszę, uderz z całej siły,
Bo widzę, że mnie bierzesz za dzieciucha.
Laertes.  Tak myślisz? Baczność! (Składają się).
Osrik.  Z stron obu cios próżny.
Laertes.  Masz, czego chciałeś!

(Rani Hamleta, następnie, pasując się, zmieniają florety i Hamlet rani Laertesa).

Król.  Rozłączcie ich śpiesznie!
Pałają gniewem.
Hamlet.  Nie, nie, jeszcze, jeszcze!

(Królowa upada).

Osrik.  Przez Boga, śpieszcie królowej na pomoc!
Horacyo.  Krew obu płynie! jakże się to stało?
Osrik.  Jak ci, Laertes?
Laertes.  W moje własne sidła
Sam się, Osriku, jak cietrzew złapałem.
Przez zdradę własną ginę sprawiedliwie.
Hamlet.  Co jest królowej?

Król.  Na krwi twojej widok
Zemdlała.
Królowa.  Nie! nie! Ten puhar, ten puhar!
Drogi Hamlecie, puhar ten zatruty! (Umiera).
Hamlet.  O zbrodnio! Jakto? Drzwi pozamykajcie!
To zdrada! zdradę tę musimy odkryć.

(Laertes upada).

Laertes.  Ta zdrada tu jest, Hamlecie! Zginąłeś!
Niema dla ciebie lekarstwa na ziemi;
Na pół godziny życia w tobie niema.
Zdradliwy oręż w twojej jest prawicy,
Ostry, zatruty; występne knowania
Przeciw samemu mnie się obróciły,
I patrz, tu leżę, aby więcej nie wstać.
I matka twoja otruta — lecz więcej
Nie mogę mówić — król wszystkiego sprawcą.
Hamlet.  Zatrute ostrze? Zatrute? Trucizno,
Spełń więc twą służbę! (Przebija króla)
Osrik i  Panowie.Zdrada! zdrada! zdrada!
Król.  Brońcie mnie! Tylkom ranny, przyjaciele.
Hamlet.  Ha, kazirodny duński rozbójniku,
Sam wychyl ręką twą zaprawny puhar!
Czy jest w nim perła? Idź za moją matką!

(Król umiera).

Laertes. Ma, co zarobił; on zaprawił czarę.
Wzajemnie sobie przebaczmy, Hamlecie!
Niechaj śmierć twoją tak mi Bóg przebaczy,
Jak tobie moją i mojego ojca! (Umiera).
Hamlet. Niech niebo twojej wysłucha modlitwy!
Idę za tobą. Umieram, Horacyo!
Bywaj mi zdrowa, nieszczęsna królowo!
Wam drżącym, bladym, niemym spraw tych świadkom,
Gdyby mi krótką chwilę czasu dała
Śmierć, ten surowy żandarm przeznaczenia,
Mógłbym powiedzieć — daremne życzenie!
Konam, Horacyo! Ty po mnie zostaniesz,
Bądź mym obrońcą! Nieświadomym rzeczy

Opowiedz wszystko.
Horacyo.  Nie, nie rachuj na mnie,
Bo więcej we mnie starych Rzymian ducha
Niźli Duńczyków! Dość zostało wina.
Hamlet.  Jeśli masz ludzkie serce, daj mi czarę,
Daj mi, przez Boga! daj mi, mieć ją muszę!
Pomnij, że jeśli sprawa ta zostanie
Nieodsłonioną światu tajemnicą,
Zostawię imię na wieki splamione.
Jeśliś mnie kiedy w sercu twojem chował,
Pozbaw się szczęścia na niedługą chwilę,
I żyj w boleściach na tym gorzkim świecie,
Żebyś mu dzieje moje opowiedział.

(Marsz w odległości i krzyki za sceną).

Ale co znaczy ta wojenna wrzawa?
Osrik.  Fortinbras z Polski zwycięzcą, powraca,
A posłów Anglii tym dział wita grzmotem.
Hamlet.  Konam, Horacyo! Potężna trucizna
Dech mi odbiera; nie dożyję chwili,
Abym usłyszał z Anglii wiadomości;
Lecz prorokuję, że na Fortinbrasa
Wypadnie wybór; mój głos konający
I ja mu daję. Powiedz mu, Horacyo,
Co było główną czynów mych sprężyną,
O reszcie zamilcz (umiera).
Horacyo.  Wielkie pękło serce.
Dobra noc, książę! a chóry aniołów
Niech do wiecznego snu cię ukołyszą!
Czemu się bębnów przybliża tu odgłos?

(Wchodzą: Fortinbras, Posłowie angielscy i inni).

Fortinbr.  Chcę sam to widzieć —
Horacyo.  Co pragniesz zobaczyć?
Jeżeli dziwy, grozę i nieszczęście,
Nie szukaj dalej.
Fortinbr.  Ha, co za zniszczenie!
O dumna śmierci, w twej wiecznej otchłani,
Jakąż obchodzić myślisz uroczystość,
Gdy na raz jeden, zakrwawioną kosą,

Tylu potężnych uderzyłaś książąt?
1 Poseł.  Jak straszny widok! Za późno przybywa
Nasze poselstwo, bo głuche są uszy,
Którym powiedzieć było nam zlecone,
Że się królewskie spełniły rozkazy,
Że z Gildensternem Rozenkranc nie żyją.
Od kogo teraz dzięki odbierzemy?
Horacyo.  Nie z tych ust, choćby mogły wam dziękować,
Bo nie król śmierci ich napisał rozkaz.
Teraz gdy ciebie, książę, z polskiej wojny,
Kiedy was z Anglii w jednym dniu sprowadził
Los, jak na świadków krwawego zdarzenia,
Każcie, niech zwłoki te na katafalku
Będą na widok ludu wystawione,
Potem pozwólcie, bym światu odsłonił
Tajemne wszystkich wypadków powody.
Powiem wyrodne, krwawe, sprośne czyny,
Sąd przypadkowy, mordy nieumyślne,
Śmierć, skutek zdrady albo fatalności,
A jak na domiar, chytrych knowań skutek
Na swych knowaczy głowy spadający.
Wszystko to mogę wiernie opowiedzieć.
Fortinbr.  Pragnę co prędzej usłyszeć twą powieść,
A dostojników na słuchaczy zwołać.
Sam z żalem moją fortunę przyjmuję.
Do tej korony zaległe mam prawa,
Praw tych dochodzić każe mi konieczność.
Horacyo.  O nich mi także ten polecił mówić,
Który swym głosem pociągnie tysiące.
Śpieszmy się tylko, póki w odurzeniu
Umysły ludu, bo inaczej spiski
I błędy nowe sprowadzą nieszczęścia.
Fortinbr.  Czterech rotmistrzów niech zwłoki Hamleta
Na katafalek niosą jak żołnierza,
Bo niewątpliwie, na próbę stawiony,
Wszystkie królewskie objawiłby cnoty.
Na honor jego wojenna muzyka,

I wszystkie działa niechaj grzmią w pochodzie.
Zabierzcie trupy; widok ten przystoi
Na placu bitwy, lecz tu, razi oczy.
Idź, rozkaż pułkom niechaj dadzą ognia!

(Marsz pogrzebowy. Po wyjściu wszystkich słychać odgłos dział za sceną).





KRÓL LIR.



KRÓL LEAR (LIR).


S

Stara to jak świat legenda, jak dzieje pierwszych rodzin... odnawiająca się do dziś dnia; jeden z tych tematów wiecznie prawdziwych, zużytych a mimo to świeżych, które poetom najobfitszego dostarczają wątku, bo w świecie objawiają się coraz innemi przystrojone barwami, zawsze tętniące prawdą, płynące krwią naszą — napiętnowane ułomnością człowieka. W baśniach ludowych prastarych, wszystkich niemal narodów, znajdziecie tego króla w postaci żebraka, córki może przekształcone na synów i miłość milczącą, bo prawdziwą, obok chełpliwej, gadatliwej a zmyślonej.

Król Lear ginie w pomroce podań odwiecznych; ze swojem nazwiskiem zaś i jako postać historyczna ukazuje się w kronice bretańskiej z legend spisanej, którą archidyakon Oksfordski Walter Mapes (Meps) przywiózł w początku XII w. do Anglii; a inny archidyakon z Monmouth Artur Geoffroy przełożył na język łaciński. Wace (Ues) trubadur normandzki zrobił z niej poemat francuski w r. 1155; w XIII wieku Layamon i Robert Gloucester, w XIV Piotr Langtoft i Robert Manning, w XV John Mandeville, w XVI Sackville i Spencer przerabiali to podanie, aż się stało historycznem i tak wrosło w dzieje stare, że Holinshed wpisał je w swoją kronikę, wiedząc już na pewno, że król Lear wstąpił na tron Brytanii w r. 3105, gdy Joas panował w Judei. Z tak popularnej treści w roku 1594 bezimienny autor stworzył dramat, który był w r. 1605 drukowany pod tytułem:
„Wierna kronika historyczna króla Leara i jego trzech córek“[14].
Autor czerpał niewolniczo z kroniki Holinsheda, sceny u niego następują w tym porządku, co w legendzie i zachowują charakter swój, który i Szekspir poszanował, uwydatniając go tylko.
W sztuce tej pierwotnej król Lear rozpoczyna od badania córek, dzieli swe królestwo między dwie z nich, wydziedziczając najmłodszą, — Kordelia wychodzi za króla Gallów; Goneril i Ragana niewdzięcznością się ojcu wypłacają, Lear ucieka do Francyi, godzi się z Kordelią i — koniec następuje szczęśliwy, gdyż pobiwszy swych zięciów, królów Kornwalii i Kambryi, starzec tron odzyskuje.
Wedle obyczaju ówczesnego teatru angielskiego, który wymagał, aby nawet w tragedyi coś słuchaczów rozweselało, wstawiano trzy mało znaczące figury komiczne, przy królu Galii niejakiego Montforta, przy Learze powiernika Perillusa, (z którego Szekspir stworzył Kent’a) i jeszcze jednego bezimiennego błazna, zastępującego niedołężnie, genijalnie u Szekspira wprowadzonego Oswalda, marszałka dworu Gonerili. Z własnego wymysłu bezimienny robotnik, do materyału Holinsheda dołożył niewiele. Sztukę tę historyczno-legendową, przyobleczoną w szaty nowe, Szekspir przedstawił w r. 1606 d. 26 grudnia przed Jakóbem I, w pałacu White-Hall.
W owych czasach Lear mógł się uważać za równie historyczny obraz, jak inne wzięte z dziejów Anglii; wiele w nim oprócz tego okolicznościowych było napomknień, wiele ustępów niemal proroczych... Tryb tworzenia ten sam tu, co zawsze u naszego poety, twórczość jego objawia się nie w surowym materyale, ale w ukształtowaniu go i obrobieniu, w natchnieniu życia... w odgadnięciu prawdy ludzkiej... Bierze on imiona i przedmioty znane i ulubione, a z nich lepi świat żywy...
Co było lalką sztywną, pod jego ręką staje się człowiekiem. Legenda ma swą logikę, której poeta nie zmienia, dopełnia ją tylko i tłómaczy charakterami. Nie potrzebuje wiele do odgadnięcia ich, znajduje jakiś odłamek przedpotopowy, jakąś cząstkę niedogniłą i z niej wskrzesza żywą postać.
Nie będziemy powtarzali treści znanej dramatu. Szekspir legendę wypełnił, wplatając w nią drugą, pokrewną jej naturą swą, a tej pomysł wziął z Arkadyi Sidneya, czyniąc hrabiego Gloucester pokrewnym Learowi. Zakończenie zmienił poeta na korzyść tragedyi; artystycznie jest ono u niego piękniejszem, a razem moralnie prawdziwszem. Sprawiedliwość nie przychodzi na tym świecie, nie domierza się widomie; — rzadko cnota dostępuje tryumfu, i dlatego właśnie jest cnotą, że się go nie spodziewa, że nań nie rachuje. U Szekspira też umiera Kordelia, i ojciec kończy życie przy jej zwłokach.
To zakończenie, ludziom rutyny i nawyknienia, wydało się niesprawiedliwem i okrutnem. Johnson wyrzuca Szekspirowi, iż cnocie natychmiast nie dał zapłaty należnej; Garrick, jak w Romeo i Julii, dorobił tu zakończenie inne dla przypodobania się tłumowi i rozwiązania trywialnego, wedle ogólnej reguły.
Rozpatrzywszy źródła, z których poeta czerpał do Leara, wszystko, co mógł zapożyczyć z powieści i legendy, naostatek ze starej sztuki tego samego nazwiska i treści — możemy ocenić cały kunszt i siłę jego twórczą. Związanie umiejętne dwóch historyi Leara i Gloucestera, układ, budowa są samodzielne i dramat podnoszą ponad wiek, w którym się ukazał na scenie.
Charakterem tragicznym, rozmiarem tych dzikich obrazów rozkiełznanych namiętności, poeta bez wątpienia chciał i z wiedzą a umyślnie, malował temi barwami wieki odległe, pogańskie czasy, pierwotne dzieje zamierzchłej epoki.
Guizot dostrzega ślady tej intencyi w samym nawet języku, który niekiedy przybiera pewne formy archaiczne, — dla nas to wyraźniejszem jest jeszcze w kroju i budowie dramatu. Jest to świat przedchrześcijański, nie znający światła objawionego i na naturalnych popędach budujący wątły porządek społeczny, który lada podmuch namiętności obala i kruszy. Wszystko tu wije się posłuszne chwilowym porywom, bez stałej zasady moralnej, bez wiedzy zła i dobra. Nic nie hamuje tych prądów burzliwych... Sam Lear występuje odrazu, nawet względem córek własnych, jako wszechwładny pan, nakazujący nawet miłość i sposób, w jaki się ona ma objawiać. Gwałtowny, niepohamowany, dziki od pierwszej sceny, przechodzi w szał, gdy go dotknęło nieszczęście. Rezygnacya, przebaczenie są nieznane temu światu dzikiemu. Dziwnie fantastyczne otaczają go postacie, nadające sztuce bardziej jeszcze przejmującą tragiczność; błazen królewski urąga się boleści pana, Edgara szaleństwo odbija dziwacznie przy rozpaczy jego... wycie nieszczęśliwego, któremu przygrywa ta świstałka clowna (klauna), barwą dziką piętnują dramat.
Boleść najstraszliwsza miesza się z ironicznym śmiechem, wtorując mu rozpaczliwie...
Rodzina pogańska w istocie zda się do barbarzyńskich należeć wieków — ojciec, dzieci, bracia, żony i mężowie — wszystko to zwierzęco walczy z sobą, pożera się, krwawi, zdradza. Węzły łączące ją pękają; czuć, że tego hamulca, który przyniosło chrześcijaństwo, nie znają ci ludzie, tak jak nie znają sromoty, nie czują zgryzot i nie mają litości. Miłość sama rodzi tu nawet zepsucie, — najczulej ukochani są najbardziej rozpasani, — namiętności rozlewają się bezbrzeżnie, popędy unoszą bez sternika na skały, żądze są nienasycone. Poeta widocznie chciał i szukał tego wrazenia, — nadał ten koloryt historyczny tragedyi z wiedzą i myślą. Jest to świat przed narodzeniem sumienia, rządzony instynktami tylko, które dla niego są bodźcem i siłą, która stanowi prawo.
Lear tą barwą swą i potęgą poezyi, która całą gammę swych tonów rozwija w nim, należy do najgenialniejszych kreacyi Szekspira. W teatrze musiał on straszliwe czynić wrażenie, jakby widok jakiegoś przedpotopowego świata... dobytego z fal przeszłości.
Angielscy krytycy epokę, w której Lear powstał, odnoszą do lat między 1603 a 1606. Nie mógł być napisany przed 1603 r., gdyż w tym roku ukazało się dzieło Dra Harsnet’a (Discovery of Popish Impostors), z którego wiele szczegółów zapożyczył poeta.
W r. 1607 dnia 26 listopada w rejestrach księgarzy londyńskich, pierwsi wydawcy Butler and Jo-Busby wpisali Historyę „of Kinge Lear,“ którą wydali w ciągu roku 1608 trzy razy. Od tego roku do 1623, to jest do wydania zbiorowego, nie był król Lear drukowany. Pierwsze trzy druki prawie się nie różnią między sobą, następne jest widocznie poobcinane i wymagało dopełnienia z poprzednich. Dziwnym sposobem, dramat tak popularny, wkrótce potem tak popadł w zapomnienie, że niejaki Nohum Tate (Tet) przerobił go i przywłaszczył sobie, zowiąc Szekspira tragedyę: „an obscure performance commended to his notice by a friend“.




OSOBY:

Lear, król Brytanii.
Król Francyi.
Książę Burgundyi.
Książę Cornwall.
Książę Albany.
Hrabia Kent.
Hrabia Gloucester.
Edgar, syn Gloucestera.
Edmund, syn naturalny Gloucestera.
Curan, dworzanin.
Stary Wasal Gloucestera.
Doktor.
Błazen.
Oswald, marszałek Gonerili.
Oficer w służbie Edmunda.
Dworzanin Kordelii.
Herold.
Orszak księcia Cornwall.

Goneril,   córki króla Leara.
Regan,
Kordelia,

Orszak Króla, Oficerowie, Posłańcy, Żołnierze i Służba.

Scena w Brytanii.



KRÓL LEAR (LIR).

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Pałac króla Leara.
(Wchodzą: Kent, Gloucester i Edmund).

Kent.  Myślałem, że król więcej sprzyjał księciu Albany niż Cornwall.
Gloucest.  Tak się nam zawsze zdawało; ale teraz przy rozdziale królestwa nie pokazał, którego z książąt ceni wyżej, bo części tak są odmierzone, że najskrupulatniejsze porównanie nie znajdzie różnicy.
Kent.  Czy to nie syn twój, milordzie?
Gloucest.  Urósł moim kosztem. Tak często rumieniłem się, uznając go za syna, że teraz jestem już na to jak ze spiżu.
Kent.  Jeszcze rozumieć nie poczynam.
Gloucest.  Ale matka jego poczęła; to też i łono się jej zaokrągliło i miała wprzód syna do kolebki, niż męża do łożnicy. Czy czujesz teraz zapach grzechu?
Kent.  Nie mogę pragnąć, żeby go nie było, skoro owoc tak jest piękny.
Gloucest.  Ale mam także syna według prawa, który jest o kilka lat od tego starszy, mimo tego jednak nie droższy mojemu sercu. Chociaż ten hultaj przyszedł na świat trochę bez pytania i nim po niego posłano, matka jego była piękna, a przy jego robocie było niemało radości; trzeba będzie uznać bękarta. — Edmundzie, czy znasz tego szlachetnego pana?
Edmund.  Nie, milordzie.
Gloucest.  To milord Kent; zapisz go sobie na przyszłość w pamięci jako mojego dostojnego przyjaciela.
Edmund.  Jestem na twoje usługi, milordzie.
Kent.  Trudno cię nie kochać; pragnę też twojej bliższej znajomości.
Edmund.  Dołożę starania, aby stać się godnym tej łaski.
Gloucest.  Przepędził za granicą lat dziewięć i jeszcze tam wróci. — Ale król się zbliża.

(Odgłos trąb za sceną. Wchodzą: Lear, Cornwall, Albany, Goneril, Began, Kordelia i Orszak).

Król Lear.  Monarchę Francyi i księcia Burgundyi
Wprowadź, Gloucesterze.
Gloucest.  Śpieszę spełnić rozkaz.

(Wychodzi z Edmundem).

Król Lear.  My zaś otworzym myśli naszych tajnie.
Podajcie mapę. Wiedzcie, żem podzielił
Królestwo moje całe na trzy części.
Postanowieniem mojem jest niezmiennem
Od trosk zarządów starość mą wyzwolić,
A, zostawiając młodszym siłom ciężar,
Do wrót się śmierci lżejszą czołgać nogą.
Synu mój Cornwall i ty, sercu memu
Zarówno drogi, synu mój Albany,
Za krótką chwilę córek mych posagi
Ogłoszę światu, aby raz na zawsze
Zamknąć drzwi wszelkim sporom i niezgodzie.
Zarazem Francyi i Burgundyi panom,
Których na dworze moim od tak dawna
Trzyma dla córki mej najmłodszej miłość,
Dzisiaj stanowczą dam także odpowiedź.
Powiedzcie córki, skoro mym zamiarem
Jest zrzec się rządów i kłopotów władzy,
Powiedzcie, która kocha mnie najwięcej,
By szczodrobliwość tam moją przechylić,
Gdzie ją pociągnie miłość i zasługa.

Pierwsza, Goneril, mów jako najstarsza.
Goneril.  Więcej cię kocham, niż język wypowie,
Więcej niż światło, niż powietrze, wolność,
Więcej niż wszystkie świata tego skarby;
Kocham jak życie, zdrowie, piękność, honor,
Jak nigdy ojca nie kochało dziecię.
Zbyt jest ubogi język, by wyrazić
Miłość mą całą — kocham cię nad miarę.
Kordelia  (na str.). Co będzie mogła Kordelia powiedzieć?
Kochać i milczeć.
Król Lear.  Od tych do tych kresów,
Cieniste gaje i bogate łany,
Rozległe smugi, rzeki rybołowne,
Twą są własnością i będą na zawsze
Twego i księcia Albany potomstwa.
A cóż mi teraz odpowie z kolei
Żona Cornwalla, Regan, druga córka?
Regan.  Z tej samej jestem gliny, co ma siostra,
Jestem jej równą, i każde jej słowo
Zda się wyjęte z głębin mego serca.
Ja tylko dodam, co jej słowom braknie:
Niema uciechy na szerokiej ziemi,
Któraby dla mnie urok jaki miała,
Całe albowiem szczęście moje leży
W twojej miłości, panie mój i ojcze!
Kordelia  (nastr.). Biedna Kordelio! Ale nie, bo czuję,
Że miłość moja od mych słów bogatsza.
Król Lear.  Tobie i twemu zostawiam potomstwu
Tę część bogatą mojego królestwa,
Równą przestrzenią, dochodem, pięknością
Dzielnicom twojej siostrze przekazanym.
Teraz z kolei, ty, moja pociecho,
Chociaż ostatnia, nie mniej przecie droga,
O której młodą ubiega się miłość
Wino francuskie i burgundzkie mleko,
Co powiesz ojcu, by sobie zapewnić
Trzecią, bogatszą niż sióstr twych dzielnicę?
Kordelia.  Nic.

Król Lear.  Nic?
Kordelia.  Nic, ojcze.
Król Lear.  Z niczego nic rośnie.
Przemów raz jeszcze.
Kordelia.  Ach, ja nieszczęśliwa,
Nie mogę serca mego do ust podnieść!
Kocham cię, panie, jak powinność każe,
Ni mniej, ni więcej.
Król Lear.  Popraw twoje słowa,
Jeżeli nie chcesz twej popsuć fortuny!
Kordelia.  Dałeś mi życie, ojcze, wychowałeś,
Kochałeś, za te wszystkie dobrodziejstwa
Czczę cię i kocham, jestem ci posłuszną.
Czemuż pojęły siostry moje mężów,
Jeżeli ciebie jedynie kochają?
Być może, jeśli oddam komu rękę,
Że, z moją ręką, mąż uniesie razem
Mych powinności i względów połowę,
Bo nigdy męża, jak siostry, nie wezmę,
Ażeby tylko mego ojca kochać.
Król Lear.  Z serca to mówisz?
Kordelia.  Tak jest, dobry panie.
Król Lear.  Tak młoda, a tak zimna i nieczuła!
Kordelia.  Tak młoda, królu, a szczera.
Król Lear.  Więc dobrze,
Niech twoja szczerość twym będzie posagiem,
Bo na to jasne przysięgam ci słońce,
Na tajemnice Hekaty i nocy,
Na gwiazd potęgę, których bieg po niebie
Żywotem naszym i śmiercią rozrządza,
Mojej ojcowskiej wyrzekam się pieczy,
Krwi obowiązków; i odtąd, na zawsze,
Obcą mojemu pozostaniesz sercu.
Surowy Scyta, ojciec, co pożera
Własne swe dzieci, by swój głód nasycić,
Równą przychylność w moich znajdą piersiach,
Co ty, przed chwilą jeszcze, moja córka!
Kent.  Królu —

Król Lear.  Milcz, Kencie! nie stawaj zuchwale
Pomiędzy smokiem, a jego wściekłością!
Jam ją nad inne kochał, ja myślałem
Dni moje skończyć pod czułą jej strażą.

(Do Kordelii).

Precz z moich oczu! Niech w grobie spoczynku
Moim nie znajdę, jeśli nie odwracam
Na zawsze od niej ojcowskiego serca!
Przywołać króla Francyi. Czy słyszycie?
Księcia Burgundyi. Cornwall i Albany,
Część trzecią z córek dwóch weźcie posagiem.
Niech duma, którą ona zwie szczerością,
Znajdzie jej męża. Wam łącznie zostawiam
Władzę mą, zwierzchność, wszystkie przywileje,
Towarzyszące królewskiej godności.
Sobie jedynie to zastrzegam prawo,
Że w towarzystwie stu wiernych rycerzy
W każdego domu, kolejno, przez miesiąc
Na waszym koszcie będę miał schronienie.
Królewski przytem tytuł zatrzymuję
I blask zewnętrzny; władzę i dochody,
Drodzy synowie, w wasze składam ręce;
Na zakład tą się podzielcie koroną (daje koronę).
Kent.  Learze, któregom czcił, jak mego króla,
Kochał jak ojca, a jak panu służył,
Nie zapominał nigdy w swych modlitwach
Jak opiekuna —
Król Lear.  Łuk mój natężony,
Lękaj się strzały!
Kent.  Niech raczej wyleci
I w piersiach moich serce mi rozedrze!
Gdy Lear szaleje, Kent nie będzie baczył
Na dworskie słowa. Co zrobić chcesz, starcze?
Nie myśl, że mówić zlęknie się powinność,
Gdy się potęga chyli przed pochlebstwem,
Boć jest honoru powinnością szczerość,
Gdy obłąkanie uwodzi majestat.
Odwołaj sąd twój, niech chwila rozwagi

Popędliwości zmieni hydny wyrok!
Głową za moje odpowiadam zdanie:
Najmłodsza córka nie najmniej cię kocha;
Nie jest tych serce puste, których słowa
Czczym nie brzmią dźwiękiem.
Król Lear.  Jeśli kochasz życie,
Ni słowa więcej!
Kent.  Przeciw twoim wrogom
Zycie me zawsze na rozkaz twój było,
I bez wahania zawsze je poświęcę,
Gdzie idzie, panie, o twe bezpieczeństwo.
Król Lear.  Precz z moich oczu!
Kent.  Przejrzej, królu, jaśniej,
Przy twej, jak dotąd, zostaw mnie osobie,
A nie odwracaj twych ode mnie źrenic!
Król Lear.  Na Apollina —
Kent.  Tak, na Apollina!
Na twoich bogów daremnie przysięgasz.
Król Lear.  Wasalu! zdrajco! (kładzie rękę na mieczu).
Alb. i Corn.  O wstrzymaj się, królu!
Kent.  Zabij doktora, należną mu płacę
Na twoją szpetną sam obróć chorobę!
Odwołaj wyrok, lub póki me usta
Przemówić zdolne, nie przestanę wołać:
Źle robisz, królu!
Król Lear.  Słuchaj mnie, nędzniku,
Słuchaj na twoje należne mi maństwo!
Gdyś mnie chciał skłonić do złamania słowa,
(Czegom się jeszcze nigdy nie dopuścił)
Gdy się zuchwale poważyłeś stawić,
(Czego znieść broni honoru uczucie)
Oto zapłata twojej jest śmiałości:
Pięć dni ci daję, byś się zaopatrzył
W potrzebne środki przeciw nędzy życia,
Szóstego plecy odwróć nienawistne
Moim dzielnicom; jeśli dziesiątego
Wygnany kadłub twój jeszcze się znajdzie
Na mojej ziemi, śmierć czeka cię straszna.

Precz! Na Jowisza, nigdy tu nie wrócisz.
Kent.  Gdy taka wola twoja, żegnaj, panie!
Tam wolność znajdę, bo tu jest wygnanie.

(Do Kordelii)

Niech Bóg, dziewico, w swej cię pieczy chowa
Za myśl uczciwą i uczciwe słowa!

(Do Regany i Goneril)

Bodaj dźwięk głośny wasz uczynkiem został!
Słowom miłości miłości czyn sprostał!
Temi na zawsze Kent żegna was słowy,
Gdy starą nogą w świat puszcza się nowy.

(Wchodzi: Gloucester z królem Francyi, księciem Burgundyi i Orszakiem).

Gloucest.  Oto król Francyi i książę Burgundyi.
Król Lear.  Książę Burgundyi, który z królem Francyi
O mej się córki ubiegałeś rękę,
Do ciebie naprzód moje słowa zwracam.
Jakiego żądasz z córką mą posagu,
Lub się usuwasz?
Ks. Burg.  Dostojny monarcho,
Nie żądam więcej jak ofiarowałeś,
A sam mniej nie dasz.
Król Lear.  Szlachetny mój książę,
Tak ją ceniłem, gdy mi była drogą,
Dziś spadła w cenie. Spojrzej na nią, książę,
Jeśli w tej małej, nadobnej postaci
Coś, albo wszystko, z mą razem niełaską,
Ale nic więcej, jeszcze ci po myśli,
Weź ją, jest twoją!
Ks. Burg.  Nie wiem, co powiedzieć.
Król Lear.  Czy chcesz z wszystkiemi, jakie ma wadami,
Przysposobioną gniewu mego córkę,
Za posag w moje bogatą przekleństwo,
Której z przysięgą wyrzekłem się dzisiaj,
Czy chcesz za żonę pojąć lub odrzucie?
Ks. Burg.  Na tych warunkach trudny wybór, królu.
Król Lear.  Więc się jej wyrzecz, bo ci wyliczyłem
Wszystkie jej skarby. (Do króla Francyi)

Nie mam chęci, królu,
Tej krzywdy naszej wyrządzać przyjaźni,
Bym cię z tą łączył, której nienawidzę.
Racz więc twe myśli ku godniejszej zwrócić,
Niż ku nędznicy, której za swe dzieło
Sama natura dziś uznać się wzdryga.
Król Fr.  O dziwy, żeby ta, która przed chwilą
Nad wszystko twemu sercu była drogą,
Pochwał twych celem, starości balsamem
Najkosztowniejszym, w jednem oka mgnieniu
Tak się potwornych dopuściła czynów,
Że tyle węzłów miłości stargała!
Lub czyn jej straszny jest i niesłychany,
Lub dawna ku niej miłość twoja grzeszna;
Lecz, by uwierzyć temu, trzeba wiary,
Której, bez cudu, mój rozum mi nie da.
Kordelia.  Królu, o jedną jeszcze błagam łaskę:
Skoro mi obcą ta śliska jest sztuka,
Co mówi, czego dotrzymać nie myśli,
Gdy mogę tylko, nim z ust wyjdzie słowo,
Spełnić uczciwe me postanowienie,
Racz sam powiedzieć, że żaden występek,
Żadne morderstwo, żaden czyn hańbiący,
I żadna plama na moim honorze
Twej mi królewskiej łaski nie wydarła,
Ale brak tylko, co mem jest bogactwem,
Spojrzeń żebrzących wiecznie, brak języka,
Brak, który serca mego jest pociechą,
Chociaż miłości twojej mnie pozbawia.
Król Lear.  Stokroć ci lepiej było się nie rodzić,
Niż mnie obrazić!
Król Fr.  Jakto? i nic więcej?
Powolność ducha często niezdolnego
Wyrazić słowem, co zamierza spełnić?
Książę Burgundyi, co powiesz dziewicy?
Miłość miłością nie jest, jeśli miesza
Zewnętrzne względy z głębokością uczuć,
Czy chcesz ją pojąć? Sama jest posagiem,

Ks. Burg.  Daj tylko królu, co dać jej przyrzekłeś,
A twa Kordelia księżną jest Burgundyi.
Król Lear.  Nie, nie, przysiągłem i słowa nie zmienię!
Ks. Burg.  Żal mi, lecz skoro tak straciłaś ojca,
I męża tracisz.
Kordelia.  Pokój z tobą, panie!
Mężem ten moim nie będzie, co mierzy
Miłość fortuną.
Król Fr.  O piękna,
Ubóstwo skarb ci daje, opuszczenie
Urok nieznany, a wzgarda powaby.
Ciebie i cnoty twe łakomo chwytam,
Chętnie, co inni odrzucili, biorę.
Jaki cud, Boże! To, co innych studzi,
Silniejszy ogień w mojem sercu budzi.
Twa córka, królu, wzgardzona, bez wiana,
Dziś będzie panią pięknej Francyi pana.
Książę, wodniste twoje księstwo całe,
By skarb tak drogi kupić, jest za małe.
Kordelio, żegnaj wszystkich; pokrzywdzona,
Co traci córka tu, znajdzie tam żona
Król Lear.  Jest twoją, weź ją; ja sobie nie życzę
Na córki takiej poglądać oblicze,
Idź, lecz miłości mojej ci na drogę
Ni błogosławieństw moich dać nie mogę!
Książę Burgundyi, racz mi towarzyszyć.

(Przy odgłosie trąb wychodzą: król Lear, książę Burgundyi, Cornwallt Albany i orszak).

Król Fr.  Pożegnaj teraz siostry twe, Kordelio.
Kordelia.  Klejnoty ojca, Kordelia was żegna
Łzawą źrenicą; wiem ja, czem jesteście,
Lecz mam, jak siostra, wstręt niezwyciężony
Po ich nazwisku wady nazwać wasze.
Kochajcie ojca, ja sercom go waszym
Wedle świadectwa waszych słów powierzam.
Lecz gdybym jeszcze w łasce jego żyła,
Na lepszym troniebym go osadziła.
Bądźcie mi zdrowe!

Regan.  Naszych powinności
Nie ucz nas tylko!
Goneril.  A dołóż starania,
Aby twojego męża nie obrazić,
Który żebraczkę wziął przez miłosierdzie.
Przeciw ojcowskiej zbuntowaną woli
Cios sprawiedliwy dotknął cię niedoli.
Kordelia.  Gdy czas chytrości kryjówki odsłoni,
Hańba dziś tajne kryjówki dogoni.
Bóg daj wam szczęście!
Król Fr.  Czas nam iść, Kordelio.

(Wychodzi Król francuski i Kordelią).

Goneril.  Siostro, niemało mam ci rzeczy do powiedzenia, które dla nas obu są bardzo wielkiej wagi. Zdaje mi się, że ojciec nasz chce się tej nocy stąd oddalić.
Regan.  Niewątpliwie. Udaje się do was; na przyszły miesiąc nasza będzie kolej.
Goneril.  Widzisz, jak zmienna jego starość; a czego byłyśmy teraz świadkami, nowym jest tego dowodem. Zawsze kochał siostrę naszą najwięcej, a sposób, w jaki ją wydziedziczył, jest wyraźnym znakiem obłąkania.
Regan.  Jest to wieku ułomność, choć nigdy nie umiał on być panem siebie.
Goneril.  W najlepszych latach siły i zdrowia zwyczajne mu były te uniesienia. Należy się więc nam przygotować w jego starości nietylko na wkorzenione wady charakteru, ale zarazem na gwałtowne wybuchy niecierpliwości, które zwykle prowadzi z sobą gniewliwa i niedołężna starość.
Regan.  Czekają nas z jego strony kaprysy, podobne do dzisiejszego wygnania Kenta.
Goneril.  Ceremonie pożegnania z królem Francyi zabiorą mu jeszcze niemało czasu, naradźmy się więc spoinie. Jeśli nasz ojciec, przy swoim charakterze, zatrzyma jaką władzę, ostatnie jego rozporządzenia obrócą się na naszą tylko krzywdę.
Regan.  Naradzimy się o tem później.
Goneril.  Musimy coś postanowić, póki pora. (Wychodzą).


SCENA II.
Przysionek w zamku hrabiego Gloucestera.
(Wchodzi Edmund z listem).

Edmund.  Ty jesteś moją boginią, naturo,
I tylko twojem prawem chcę się rządzić.
Dlaczegóż mam być ofiarą zwyczajów,
Dać się narodów dziwactwom obedrzeć?
Dlatego, żem się o kilka miesięcy
Za bratem spóźnił? Bękart! upodlony!
Czemu? Gdy kształty moje równie piękne,
Myśl równie wzniosła, rysy regularne,
Jak u potomka uczciwej matrony?
Bo i dlaczegóż świat nas ma piętnować
Plamą bękarta, upodleniem rodu,
Nas, co w gorącej kradzieży natury
Czerpiemy więcej ognia i dzielności,
Niźli potrzeba w zimnem, nudnem łożu
Na pokolenia całe wiercipiętów,
Poczętych między snem a przebudzeniem?
Prawy Edgarze, muszę mieć twe ziemie!
Ojciec nasz równie bękarta Edmunda,
Jak i prawego swego syna kocha.
Prawego syna, co za piękne słowo!
Dobrze, mój prawy! jeśli plan się uda,
A pożądany skutek list osiągnie,
Spodlony Edmund prawego przeskoczy,
Urośnie w szczęście. Więc błagam was teraz
Stańcie, o bogi! po stronie bękartów!

(Wchodzi Gloucester).

Gloucest.  Kent tak wygnany! Francuz rozgniewany!
Król zrzekł się władzy i w nocy odjechał,
U swoich dzieci na rocznym jurgielcie!
Wszystko tak nagle! Edmund! co nowego?

Edmund  (chowając list). Nic nowego, milordzie.
Gloucest.  Czemu ten list chowasz tak skwapliwie?
Edmund.  Nie wiem nic nowego, milordzie.
Gloucest.  Co za pismo czytałeś?
Edmund.  Nic, milordzie.
Gloucest.  Nic? Dlaczego więc z tak strasznym pośpiechem chowałeś list do kieszeni? Nic nie potrzebuje tak się chować. Zobaczmy; pokaż! jeśli to nic jest, obejdę się bez okularów.
Edmund.  Błagam cię, panie, daruj! To list od mojego brata, którego jeszcze nie przeczytałem w całości, a o ile go przebiegłem, nie zdaje mi się odpowiedni twoim oczom.
Gloucest.  Daj mi ten list, mopanku!
Edmund.  Równie cię obrażę, czy go dam, czy zatrzymam. Treść, o ile mogłem zrozumieć, jest naganna.
Gloucest.  Zobaczmy, zobaczmy!
Edmund.  Spodziewam się, na usprawiedliwienie mojego brata, że list ten pisał jedynie, żeby wziąć na próbę moją cnotę.
Gloucest.  (czyta). „To poszanowanie, ta cześć oddawana starości, zaprawia nam życie goryczą w najlepszych latach naszej młodości, pozbawia nas dostatków aż do czasu, w którym starość nie pozwoli nam ich używać! Zaczyna mi się to wydawać głupią i nieznośną niewolą pod jarzmem zgrzybiałej tyranii, która nami rządzi nie dlatego, że ma siłę, ale dlatego, że ją cierpliwie znosimy. Przyjdź do mnie, żebyśmy się w tym przedmiocie porozumieli. Gdyby nasz ojciec chciał spać, póki go nie obudzę, używałbyś połowy jego dochodów na zawsze, a żył kochany przez twojego brata Edgara“. Hm, spisek! „Chciał spać póki go nie obudzę, używałbyś połowy jego dochodów“ syn mój Edgar! Miałże on rękę, aby coś podobnego napisać? serce i mózg coś podobnego pomyśleć? Jak dawno list ten odebrałeś? Kto ci go przyniósł?
Edmund.  Nikt mi go nie przyniósł, milordzie, w tem właśnie sztuka; list ten znalazłem na oknie mojego mieszkania.
Gloucest.  Czy poznajesz w tem piśmie rękę twojego brata?
Edmund.  Gdyby treść była uczciwa, przysiągłbym, milordzie, że to jego ręka, ale zważając na to, co list zawiera, pragnąłbym wierzyć, że nie on to pisał.
Gloucest.  To jego ręka!
Edmund.  To jego ręka, milordzie, ale spodziewam się, że jego serce nie ma udziału w tem, co list zawiera.
Gloucest.  Czy nigdy poprzednio nie badał cię w tym przedmiocie?
Edmund.  Nigdy, milordzie. Ale słyszałem często, jak utrzymywał, że stosowną byłoby rzeczą, gdy synowie są w sile wieku a ojcowie na schyłku, żeby ojciec żył pod opieką syna, a syn zarządzał dochodami.
Gloucest.  O nikczemnik! nikczemnik! To właśnie jego zdanie w tym liście! Obrzydły nikczemnik! Wyrodny, przeklęty, bestyalny, gorszy od bestyi nikczemnik! Idź, mopanku, wyszukaj go! w więzieniu go zamknę. Obrzydły nikczemnik! Gdzie on teraz?
Edmund.  Nie wiem z pewnością, milordzie. Gdybyś raczył powstrzymać twoje oburzenie przeciw mojemu bratu, póki nie znajdziesz jaśniejszego dowodu jego zamiarów, pewniejsza byłaby twoja droga; gdy przeciwnie, uciekając się do gwałtownych przeciw niemu kroków, w mylnym może sądzie o jego zamiarach, niemałą wyrządzisz krzywdę własnemu honorowi, a w jego sercu zabijesz wszelkie posłuszeństwo. Nie waham się ręczyć własnem życiem za niego. List ten pisał jedynie na wypróbowanie moich ku tobie uczuć, dostojny lordzie, a nie w żadnej niebezpiecznej myśli.
Gloucest.  Czy tak sądzisz?
Edmund.  Jeśli to uznasz za stosowne, milordzie, poprowadzę cię na miejsce, gdzie usłyszysz nasze w sprawie tej narady. Własnemi uszyma położysz koniec twojej niepewności, a to bez żadnej prawie zwłoki, bo jeszcze dziś wieczór.
Gloucest.  Niepodobna, aby taką był potworą!
Edmund.  I nie jest nią, jestem pewny.
Gloucest.  Względem własnego ojca który go kocha tak czule, tak serdecznie! O niebo i ziemio! Edmundzie, wyszukaj go, odsłoń mi jego tajniki, błagam cię! Kieruj tą sprawą wedle twojej własnej mądrości, bo nie byłbym ojcem, gdybym był panem siebie w takiem położeniu.
Edmund.  Wyszukam go natychmiast, milordzie. Pokieruję sprawą, jak będę mógł najlepiej i uwiadomię cię o wszystkiem.
Gloucest.  Te ostatnie zaćmienia słońca i księżyca nie rokują nam nic dobrego. Choć świadomi rzeczy przyrodzonych mogą je tak lub owak tłomaczyć, to przecie ich następstwa mącą przyrodzony porządek. Miłość stygnie, przyjaźń się zrywa, rozłączają się bracia; po miastach bunty, między narodami niezgoda, w pałacach zdrada; węzły między synem a ojcem rozcięte. Ten nikczemnik przeze mnie spłodzony sprawdza przepowiednie: to syn przeciw ojcu; król nie słucha głosu natury: to ojciec przeciw własnemu dziecku. Ubiegły już najlepsze nasze lata; spiski, obłuda, zdrada i nieład burzący wszystko będą nam towarzyszyć aż do grobu! Wyszukaj tego łotra, Edmundzie! nic na tem nie stracisz. Bądź tylko ostrożny! — Szlachetny, wierny Kent wygnany, a jego występkiem uczciwość! O dziwy! (Wychodzi).
Edmund.  Zabawne ludzkie szaleństwo! Gdy nasza fortuna omdlewa, najczęściej przez własne nasze błędy, składamy winę naszej niedoli na słońce, księżyc i gwiazdy, niby że zostaliśmy łotrami z konieczności, głupcami przez niebieskie zrządzenie, hultajami, złodziejami i oszustami przez sfer przewagę, pijakami, kłamcami i cudzołożnikami przez wymuszone posłuszeństwo wpływom planetarnym; słowem, że wszystkie nasze występki są tylko bożem zrządzeniem. Doskonały wykręt wszetecznika zwalić swoje koźle pociągi na gwiazdy! Ojciec mój poznał moją matkę pod ogonem Smoka, moje urodziny przypadły pod Ursa major, stąd idzie, że jestem surowy i lubieżny; ale byłbym ja, czem jestem, gdyby i najdziewiczejsza gwiazda firmamentu błyszczała nad mojem bękarctwem. Edgar! (wchodzi Edgar). Przychodzi właśnie w porę, jak katastrofa w starej komedyi. Moją rolą jest obłudna melancholia z towarzyszeniem westchnień pensyonaryusza Bonifratrów. O, te zaćmienia przepowiadają nam te niezgody; fa, sol, la, mi.
Edgar.  Co się to znaczy, bracie Edmundzie, w jakichżeto poważnych rozmyślaniach się zatopiłeś?
Edmund.  Rozmyślam, bracie, o przepowiedniach, które tymi dniami czytałem, o następstwach tych zaćmień.
Edgar.  Czy się takiego rodzaju rzeczami zajmujesz?
Edmund.  Możesz mi wierzyć, że wypadki przepowiedziane sprawdziły się na nieszczęście: niezgoda przeciw naturze między dzieckiem a rodzicami; śmierć, głód, zerwanie starych przyjaźni, niesnaski w narodzie, przekleństwa i groźby królom i szlachcie; nieufność bez powodu, wygnanie przyjaciół, rozpędzenie wojsk, małżeńska niewierność i nie wiem, co tam jeszcze.
Edgar.  Od jakżeto dawna zostałeś adeptem astronomii?
Edmund.  Dajmy temu pokój. Kiedy widziałeś mojego ojca po raz ostatni?
Edgar.  Przeszłej nocy.
Edmund.  Czy z nim rozmawiałeś?
Edgar.  Przez dwie godziny.
Edmund.  I rozstaliście się w dobrej komitywie? Czy nie dostrzegłeś żadnego znaku niechęci w jego słowach lub twarzy?
Edgar.  Najmniejszego.
Edmund,  Rozważ, czem mógłeś go obrazić. Radzę ci, unikaj jego obecności, póki czas nie ostudzi gniewu, który obecnie płonie w nim tak gwałtownie, żeby go ledwo śmierć twoja ugasiła.
Edgar.  Pewno mnie jaki łotr oszkalował.
Edmund.  Lękam się tego. Błagam cię, bądź cierpliwy i wyrozumiały, póki jego wściekłość nie zwolnieje. Słuchaj mojej rady; schroń się ze mną do mojego mieszkania, gdzie rzeczy tak urządzę, że sam usłyszysz moją rozmowę z milordem. Proszę cię, idź tam; oto mój klucz, a wychodząc na ulicę, wychodź zbrojno.
Edgar.  Zbrojno, bracie?
Edmund.  Bracie, daję ci najlepszą radę. Jestem łotr, jeżeli się tam warzy co dobrego dla ciebie. Powiedziałem ci, com widział i co słyszałem, łagodząc tylko rzeczy, o ile można, bo nic ci dać nie potrafi dokładnego obrazu groźnej rzeczywistości. Proszę cię, oddal się.
Edgar.  Czy zobaczę cię wkrótce?

Edmund.  Licz na moje usługi w tej sprawie. (Wychodzi Edgar).
Zbyt łatwowierny ojciec, brat szlachetny,
Którego serce podstępom tak obce,
Że nie jest zdolny innych podejrzywać.
Jak łatwo głupią osiodłać uczciwość!
Widzę dokładnie cały bieg tej sprawy.
Których ród nie dał, dowcip da mi niwy:
Do moich celów nie ma drogi krzywej (wychodzi).


SCENA III.
Sala w pałacu księcia Albany.
(Wchodzą: Goneril i Oswald).

Goneril.  Czy prawda, że mój ojciec uderzył mojego dworzanina za to, że łajał jego błazna?
Oswald.  Prawda, pani.

Goneril.  We dnie i w nocy krzywdzi mnie, co chwila
Jakichś się nowych dopuszcza wybryków,
Które porządek domu wywracają.
Ale nie myślę dłużej togo znosić.
Jego rycerze co dzień niesforniejsi,
On sam o lada fraszkę nas strofuje.
Nie chcę go widzieć, gdy z łowów powróci,
A zapytany, powiedz, żem jest chora.
Gdybyś się trochę w twej służbie zaniedbał,
Dobrzebyś zrobił: za wszystko odpowiem.

(Słychać rogi za sceną).

Oswald.  Już wraca, pani, słyszę odgłos rogów.
Goneril.  Ty i dworzanie byle zbyć mu służcie,
Bo pragnę, żeby skargę na was zaniósł.
Jeśli mu pobyt u nas nie po myśli,
Niech jedzie do mej siostry; wiem ja dobrze,
Że tam, jak tutaj, równy znajdzie opór.

Zabawny starzec, który chce używać
Tej władzy, której zrzekł się dobrowolnie.
Na honor, stare głupcy dziecinnieją,
Trzeba też z nimi surowo postąpić,
Gdy zaczynają pieszczot nadużywać.
Pamiętaj o tem, co mówię.
Oswald.  Pamiętam.

Goneril.  Traktujcie jego rycerzy z większą oziębłością, mniejsza, co z tego wypadnie. Uprzedź o tem twoich towarzyszy. Chciałabym na tej drodze znaleźć sposobność wytłómaczenia się, i znajdę ją. Napiszę bez zwłoki do mojej siostry, aby poszła za moim przykładem. Przygotujcie wszystko do obiadu.

(Wychodzą).

SCENA IV.
Sala w pałacu księcia Albany.
(Wchodzi Kent przebrany).

Kent.  Jeśli potrafię równie dobrze nadać
Moim wyrazom obcy im wprzód akcent,
Dobiegną celu moje dobre chęci,
W których zmieniłem moją postać całą.
Wygnany Kencie, jeśli ci się uda
Usłużyć panu, który cię potępił,
Na jaw wystąpi wierna twa gorliwość.

(Odgłos rogów za sceną. Wchodzą: Lear, Rycerze i Orszak).

Król Lear.  Byłem nie czekał jednej chwili na obiad! idź, każ go zastawić. (Wychodzi Sługa). A to co się znaczy? Co ty za jeden?
Kent.  Człowiek, panie.
Król Lear.  Jakie twoje rzemiosło? Czego od nas żądasz?
Kent.  Mojem rzemiosłem jest nie być gorszym od tego, czem się być zdaję; służyć wiernie temu, który mi zaufa; kochać uczciwego; przestawać z mądrym a małomównym; lękać się sądu; bić się, gdy nie ma wyboru, a ryb nie jadać.
Król Lear.  Co ty za jeden?
Kent.  Uczciwe człeczysko, a ubogie, jak król.
Król Lear.  Jeśli jesteś tak ubogi na poddanego, jak on na króla, to niewątpliwie dość jesteś ubogi. Czego żądasz?
Kent.  Służby.
Król Lear.  U kogo?
Kent.  U ciebie, panie.
Król Lear.  Czy znasz mnie, człowieku?
Kent.  Nie, panie, ale widzę coś w twojej twarzy, co mi daje chęć nazywać cię panem.
Król Lear.  Co takiego?
Kent.  Władzę.
Król Lear.  Jaką możesz oddać mi usługę?
Kent.  Mogę uczciwie zachować tajemnicę, cwałować na koniu, biegać, popsuć zabawną historyę w opowiadaniu, a proste zlecenie po prostu wypowiedzieć. Wszystko, do czego są zdolni zwyczajni ludzie i ja potrafię wykonać, ale głównym moim przymiotem jest gorliwość.
Król Lear.  Jaki twój wiek?
Kent.  Nie jestem ani tak młody, żebym się zakochał w kobiecie dla jej głosu, ani tak stary, żebym za nią szalał dla jakiejbądż przyczyny. Na moich barkach czterdzieści i ośm lat niosę.
Król Lear.  Chodź ze mną, będziesz moim sługą. Jeśli nie będziesz mi po obiedzie wstrętniejszy, nie tak prędko się rozstaniemy. Obiad! hej tam, obiad! — Gdzie jest ten hultaj, mój błazen? Idź i przywołaj tu mojego błazna. (Wchodzi Oswald). A, to ty, mopanku? Gdzie moja córka?
Oswald.  Z przeproszeniem — (wychodzi).
Król Lear.  Co ten pachołek tam mruczy? Przywołaj mi tego ciurę! — Gdzie błazen mój? Hola! zdaje mi się, że śpi świat cały. No, gdzie ten kundel?
Rycerz.  Powiada, panie, że córka twoja chora.
Król Lear.  Dlaczego niewolnik ten nie wrócił na moje zawołanie?
Rycerz.  Wręcz mi odpowiedział, panie, że nie chce.
Król Lear.  Że nie chce!
Rycerz.  Nie wiem, milordzie, co się tu święci, ale mojem zdaniem wasza wysokość nie znajduje przyjęcia z tą samą uroczystą życzliwością, do której nawykła. Widoczny jest ubytek życzliwości tak we wszystkich sługach, jak w samym księciu i twojej córce.
Król Lear.  Ha, czy tak mówisz?
Rycerz.  Przebacz mi, proszę, milordzie, jeśli się mylę, ale moja powinność milczeć mi zabrania, gdzie widzę krzywdę waszej wysokości.
Król Lear.  Przywodzisz mi na myśl moje własne spostrzeżenie; uderzyło mnie w ostatnich czasach pewne niedbalstwo; ale wolałem oskarżać moją własną, zbyt drażliwą niecierpliwość, niż widzieć w tem wyrachowaną i rozmyślną obrazę. Wglądnę ja w to bliżej. — Ale gdzie mój błazen? Od dwóch dni go już nie widziałem.
Rycerz.  Od czasu oddalenia się naszej młodej pani do Francy i, błazen niemało podupadł na siłach.
Król Lear.  Nie mówmy o tem więcej; nie uszło to mojej baczności. Idź i powiedz mojej córce, że chciałbym z nią mówić. A ty przywołaj tu mojego błazna. (Wraca Oswald). A, ty mopanku, przybliż się, mopanku! Czy wiesz ty, kto ja jestem, mopanku?
Oswald.  Pani mojej ojcem.
Król Lear.  „Pani mojej ojcem!“ pana twojego ciuro! ty psie sk....synie, ty niewolniku, ty kundlu!
Oswald.  Nie jestem ani tym ani owym, milordzie, z przeproszeniem.
Król Lear.  I ty śmiesz się ze mną mierzyć oczyma, ty hultaju?

(Uderza go).

Oswald.  Nie chcę, aby mnie tak traktowano, milordzie.
Kent.  I nie chcesz usiąść na podstawionym ci stołku, nikczemny piłkarzu? (Obala go uderzeniem w nogę).
Król Lear.  Oddałeś mi usługę; zasłużyłeś na moją miłość.
Kent.  Wstań, mospanie i zmiataj! Nauczę cię lepiej znać różnicę między ludźmi. Zmiataj, zmiataj! Jeśli chcesz zmierzyć powtórnie długość twojego głupiego kadłuba. zostań; ale radziłbym ci zmiatać. Czy masz choć trochę rozumu? Żwawo! (Wypycha Oswalda).
Król Lear.  Baz ci jeszcze dziękuję, dobry mój przyjacielu. Weź ten zadatek twojej płacy.

(Daje pieniądze Kentowi. Wchodzi Błazen).

Błazen.  Toć i ja go wezmę na służbę. Oto mój kapturek.

(Daje swój kaptur Kentowi).

Król Lear.  Piękny mój błazenku, jak się masz?
Błazen.  Najlepiejbyś zrobił, paniczu, gdybyś wdział mój kapturek.
Kent.  Dlaczego, błazenku?
Błazen.  Dlaczego? Dlatego, że stajesz po stronie, która wpadła w niełaskę. Wierzaj mi, jeśli nie możesz uśmiechać się, jak wiatr zawieje, zakatarzysz się niedługo. Weź przeto mój kaptur. Patrz, ten jegomość wygnał dwie ze swoich córek, a trzeciej dał błogosławieństwo mimo woli. Jeśli pójdziesz za jego przykładem, chcąc nie chcąc, musisz nosić mój kapturek. — Co tam nowego, wujaszku? Ale jabym pragnął mieć dwa kaptury i dwie córki.
Król Lear.  Dlaczego, błazenku?
Błazen.  Gdybym im dał całe moje mienie, zatrzymałbym przynajmniej moje kapturki dla siebie. Odstępuję ci mojego, a idź żebrać o drugi u twoich córek.
Król Lear.  Miej się na baczności, mopanku, bo baty!
Błazen.  Prawda jest psem, który musi chować się w psiarni; wypędzają go batogiem; ale bonońskiej suczce wolno siedzieć przy ogniu i smrodzić.
Król Lear.  Gorzki to dla mnie kąsek!
Błazen.  Nauczę cię, mopanku, pięknej gadki.
Król Lear.  Słucham.
Błazen.  Słuchaj, wujaszku.

Niż pokazujesz, więcej posiadaj,
Ale mniej za to, niźli wiesz, gadaj;
Mniej wypożyczaj, niźli masz grosza;
Częściej używaj, niż nóg, gniadosza;
Szczodry w słuchaniu, bądź skąpy w wierze;
Wydatki trzymaj z dochodem w mierze;
Nie goń za dziewką, wyrzecz się szklanki,
Przenoś nad wszystko własne zaścianki,

A wróżę, że oi każdy dziesiątek
Przyniesie więcej niżli dwie piątek.

Kent.  To nie ma sensu, błazenku.
Błazen.  Więc to podobne do obrony niezapłaconego adwokata; za to nic, nic mi dałeś. Czy nie mógłbyś, wujaszku, wyciągnąć jakiej korzyści z niczego?
Król Lear.  Żadnej, moje dziecko; trudno co zrobić z niczego.
Błazen  (do Kenta). Powiedz mu, że tyle właśnie wynosi intrata jego ziemi, bo nie uwierzy błaznowi.
Król Lear.  Gorzki to błazen!
Błazen.  Znasz ty różnicę, moje dziecko, między gorzkim, a słodkim błaznem?
Król Lear.  Nie, mój chłopcze, naucz mnie jej.

Błazen.  Pana, co ci doradził, byś twe oddał ziemie,
Staw przy mnie, lub sam przyjmij roli jego brzemię,
A słodki z gorzkim błaznem będą na usługi,
Jeden tu, w pstrej katance, a tam będzie drugi.

Król Lear.  Więc mnie nazywasz błaznem, moje dziecko?
Błazen.  Wyrzekłeś się wszystkich innych twoich tytułów, ten jeden posiadasz od urodzenia.
Kent.  Nie taki on to błazen jak się zdaje, milordzie.
Błazen.  Nie, na uczciwość! Panowie i wielcy ludzie nie chcą mi zostawić wszystkiego. Gdybym nawet miał i monopol błazeństwa, to i tak chcieliby mieć z niego swoją cząstkę. Panie także nie chcą mi zostawić całego błazeństwa, i one też skubią z niego, co mogą. Wujaszku, daj mi jaje, a ja ci dam dwie korony.
Król Lear.  Co to za dwie korony?
Błazen.  Przetnę jaje na dwie połowy, zjem środek, zostaną mi z jaja dwie korony. Gdy twoją koronę na dwie części rozciąłeś, a obie oddałeś, poniosłeś swojego osła na grzbiecie przez błoto. Nie wiele miałeś rozumu w twojej łysej koronie, gdy się swojej złotej wyrzekłeś. Jeśli to mówię jak błazen, którym jestem, wart chłosty pierwszy, który się na tem spostrzeże.

(Śpiewa) Dla błaznów rok to ciężki jest dosyć,
Mądrzy ich rolę grać raczą;

Nie wiedząc, jakby swój rozum nosić,
Lepiej od błaznów dziwaczą.

Król Lear.  Odkądże to, mopanku, zostałeś gędźbiarzem?
Błazen.  Od dnia, wujaszku, w którym swoje córki przemieniłeś na swoje matki. Bo gdy dałeś im rózgę, a spuściłeś szarawary,

(śpiewa) Z nagłej radości płakały córki,
Mnie śpiewać kazały bole,
Że król tak wielki poszedł grać w żmurki
I w błaznów stanął sam kole.

Proszę cię, wujaszku, przyjmij bakałarza, któryby nauczył twojego błazna kłamać. Chciałbym gwałtem nauczyć się kłamać.
Król Lear.  Jeśli będziesz kłamał, mopanku, dostaniesz ćwiczenie.
Błazen.  Nie wiem, jakie może być twoje pokrewieństwo z twojemi córkami: one chcą mnie ćwiczyć za to, że mówię prawdę; ty chcesz mnie ćwiczyć za to, że kłamię, a czasem dostaję ćwiczenie za to, że trzymam język za zębami. Wolałbym być czemkolwiek raczej niż twoim błaznem; nie chciałbym jednak być tobą, wujaszku, oberznąłeś twój rozum po obu stronach. Właśnie zbliża się jeden z twoich obrzynków. (Wchodzi Goneril).
Król Lear.  Cóż to jest, córko? Co znaczy ta chmura na czole? Zdaje mi się, że od pewnego czasu zbyt często marszczysz czoło.
Błazen.  Byłeś paniczem, gdy nie potrzebowałeś troszczyć się o jej marszczenie; teraz jesteś zero bez liczby na początku, jam dziś od ciebie lepszy, bo jestem błaznem, a ty jesteś niczem. (Do Gonerili). Tak jest, zaprawdę, będę trzymał język za zębami, bo to mi twoja twarz nakazuje, choć nic nie mówisz. Cyt! cyt!

Gdyś oddał skórkę, oddał ośrodek,
Nie dziw się, gdy cię nawiedzi głodek.
(Pokazując króla Leara) Oto wyłuskany strączek.
Goneril.  Nie tylko, panie, ten zuchwały błazen,
Ale i reszta twej hardej drużyny
Co chwila nowe wywołuje swary,

Których mi dłużej znosić niepodobna.
Myślałam długo, że raz uprzedzony
Sam nadużyciom tym położysz tamę,
Lecz z żalem widzę, że słowem i czynem
Sług twoich gwałty zdajesz się pochwalać,
A pobłażaniem we złem ich utwierdzać.
Gdyby tak było, ten błąd byłby godny
Słusznej nagany, naprawy niezwłocznej;
Co nam ogólne dobro nakazuje,
W twych może oczach obrazą się zdaje,
Lecz, coby dawniej mogło być obrazą,
Konieczność nazwie dzisiaj roztropnością.
Błazen.  Bo, jak wiesz, wujaszku,
Tak długo kukułkę karmiła wróblica,
Aż mamkę zjadła wychowanica.
A w tem zgasła świeca i zostaliśmy w ciemności.
Król Lear.  Jestżeś ty moją córką?
Goneril.  Pragnę, byś użył swojego rozsądku,
A masz go dosyć, pragnę, byś się wyrzekł
Wybryków, które od pewnego czasu
Twój dawny dobry zmieniły charakter.

Błazen.  Czy nie pozna osieł, kiedy wóz ciągnie konia? Nuże, osiełku! kocham cię.

Król Lear.  Zna tu kto Leara? Ja Learem nie jestem;
Czy Lear tak chodzi, lub czy Lear tak mówi?
Gdzie oczy jego? Lub stępiały zmysły,
Lub rozum jego zasnął letargicznie.
Śpię ja, czy czuwam? Nie, to być nie może!
Powiedz mi, kim ja jestem?
Błazen.  Leara cieniem.

Król Lear.  Chciałbym się o tem z pewnością dowiedzieć, bo wedle świadectwa zmysłów i rozumu mógłbym mylnie przypuścić, że miałem córki —

Błazen.  Które chcą zrobić z ciebie posłusznego ojca.
Król Lear.  Jak się nazywasz, piękna pani?
Goneril.  To zapytanie godne, żeby w parze
Iść z wybrykami zwykłymi ci teraz,
Lecz, proszę, zechciej myśl moją zrozumieć;

Twój wiek poważny wymaga rozsądku.
Trzymasz tu z sobą orszak stu rycerzy,
Tak rozpasanych, nierządnych, zuchwałych,
Ze, obyczajem ich dwór nasz skażony,
Zda się szynkownią; rozwiozłość i zbytek
Zrobiły karczmę z królewskiego zamku.
Sam wstyd lekarstwa bezzwłocznego żąda.
Do życzeń przeto racz się tej przychylić,
Coby rozkazać mogła, o co prosi;
Racz zwinąć trochę orszak twój zbyt liczny,
A przy osobie swej zatrzymaj tylko
Ludzi wiekowi twemu odpowiednich,
Świadomych tego, czem są, czem ty jesteś.
Król Lear.  Na piekła ciemność! Siodłajcie mi konia!
Zwołajcie orszak! Wyrodny bękarcie!
Nie myślę chwili dłużej cię kłopotać;
Jeszcze mi jedna córka pozostała.
Goneril.  Bijesz mych ludzi, a twoja chałastra
W swe sługi zmienić chce lepszych od siebie.

(Wchodzi Albany).

Król Lear.  O biada, biada późno żałującym!
(Do Albany). Przychodzisz, panie? Czy twoja to wola?
Odpowiedz! Konie gotujcie do drogi!
Z sercem kamiennem dyable! Niewdzięczności,
Kiedy się w dziecka objawiasz postaci,
Hydniejszą jesteś od morskiej potwory!
Albany.  Miarkuj się, panie!
Król Lear  (do Goneril).Szpetna kanio, kłamiesz!
Orszak mój rzadkim ludzi jest wyborem,
Znających wszystkie swoje powinności,
A każdy, ścisłem prawa dopełnieniem,
Swego imienia utrzymuje honor.
O drobny błędzie, jak mi się potwornym
W Kordelii zdałeś! Jak potężny taran
Natury mojej strzaskałeś podstawy,
Wyrwałeś miłość z serca, na jej miejsce
Żółć wlałeś gorzką. Learze! Learze! Learze!

(Uderzając się w głowę).

Bij drzwi, któremi szaleństwo się wkradło,
A rozum uciekł! Jedźmy!
Albany.  Wierzaj, panie,
Jestem niewinny, ani mogę pojąć,
Co mogło takie oburzenie zbudzić.
Król Lear.  Być może, panie.
Słuchaj mnie, droga bogini, naturo!
Zmień myśl, jeżeli twym było zamiarem
Stworzeniu temu dać płodność w udziale,
A do jej łona ponieś jałowiznę!
Wszystkie płodzenia wysusz w niej organa!
Z jej niegodnego niechaj nigdy ciała
Syn nie wyrośnie, coby ją uzacnił!
Lub, jeśli z twojej począć musi woli,
Stwórz dziecię z żółci, aby dla niej było
Przez ciąg żywota wyrodną męczarnią,
Okryło młode jej czoło marszczkami,
Lica jej gorzkich łez orało strugą,
Płaciło miłość, troski macierzyńskie
Śmiechem i wzgardą, by i ona czuła,
Że głębiej dziecka przenika niewdzięczność
Niż żmii zęby! Precz stąd, precz, co prędzej!

(Wychodzi).

Albany.  Przez Boga! powiedz, jaki tego powód?
Goneril.  Nie troszcz się o to; zostaw wolną drogę
Zdziecinniałego starca przywidzeniom!

(Wraca król Lear).

Król Lear.  Co? pięćdziesięciu na raz mych rycerzy?
Po dwóch tygodniach?
Albany.  Co się stało panie?
Król Lear.  Powiem ci.
(Do Gon.)Na śmierć i życie! wstyd mi, że w twej
Do tego stopnia męskość moją wstrząsnąć,
Że łzy gorące, które z moich oczu
Gwałtem tryskają, robią cię ich godną.
Niech mgły i burze zwalą się na ciebie!
Ojcowskich przekleństw niezgłębione rany
Niechaj roztoczą istność twoją całą!

Stare me oczy, jeśli jeszcze dłużej
Łzy chcecie sączyć dla takiej przyczyny,
To sam was wydrę, rzucę was o ziemię
Wilżyć tam glinę! Ha! niech i tak będzie!
Mam jeszcze córkę, która, jestem pewny,
Dziecinną miłość w sercu zachowała,
A gdy usłyszy o twej wyrodności,
Twarz twoją wilczą ręką swą podrapie.
Jeszcze mnie ujrzysz w dawnej mej postaci,
Którą, jak myślisz, na zawsze straciłem!

(Wychodzą: król Lear, Kent i Orszak).

Goneril.  Czy uważałeś?
Albany.  Nie mogę, Goneril,
Mimo miłości, którą mam dla ciebie,
Tyle być stronnym —
Goneril.  Dajmy temu pokój.
Hola! Oswaldzie! (Do Błazna). A ty, mości panku,
Podobno więcej hultaju, niż błaźnie,
Idź za twym panem!

Błazen.  Wujaszku Learze, wujaszku Learze, poczekaj! zabierz z sobą błazna!

Schwytana liszka w żelaznej więzi,
Razem z wzorem dobrych córek,
Dyndać na jednej będzie gałęzi,
Gdybym mógł kupić stryczek za kapturek.
Trudno popasać tu dłużej,
Bierz się, błaźnie, do podróży! (Wychodzi).
Goneril.  Mądry to pomysł, stu zbrojnych rycerzy!
Prawdziwie, krok to bardzo polityczny
Dać mu na rozkaz stu zbrojnych rycerzy,
Aby na lada sen lub przywidzenie,
Na lada skargę, na lada obrazę,
Mógł siłą poprzeć swoją zdziecinniałość,
Życia naszego być panem! — Oswaldzie!
Albany.  Może obawa twoja jest zbyteczna.
Goneril.  Lepszy obawy zbytek, niż ufności.
Wolę uprzedzić złe, które mi grozi,
Niźli drżeć, by mnie złe nie uprzedziło.

Znam jego serce. Każde jego słowo
Przesyłam siostrze. Jeżeli go przecie
Chce podejmować ze stu rycerzami,
Mimo wskazanych jej niedogodności —
Oswaldzie! (Wchodzi Oswald).
Listy do siostry gotowe?
Oswald.  Gotowe, pani.
Goneril.  Dobierz kilku ludzi
I dalej na koń! Wyłóż jej szeroko
Wszystkie powody mej niespokojności,
A jeśli możesz, dodaj argumenta
Jeszcze dokładniej myśl mą stwierdzające.
Idź, nie trać czasu i wracaj co prędzej!

(Wychodzi Oswald).

Nie, nie, milordzie, tę mleczną łagodność,
Choć jej nie ganię — przebacz mi otwartość! —
Świat więcej gani, jako brak mądrości,
Niźli pochwala miękkie pobłażanie.
Albany.  Nie wiem, jak wzrok twój daleko przenika:
Za lepszem goniąc często psujem dobre.
Goneril.  Więc —
Albany.  Dobrze, dobrze; czekajmy na skutki. (Wychodzą).


SCENA V.
Dziedziniec przed zamkiem księcia Albany.
(Wchodzą: król Lear, Kent i Błazen).

Król Lear.  Idź naprzód do Gloucestera z tymi listami. Nie mów mojej córce o tem, co wiesz, więcej niż potrzeba, żeby odpowiedzieć na pytania, które ci zada po odczytaniu listu. Jeśli się nie pospieszysz, stanę tam przed tobą.
Kent.  Nie zmrużę oka, póki nie wręczę twojego listu.

(Wychodzi).

Błazen.  Gdyby człowiek mózg nosił w piętach, czyby nie groziło mu odmrożenie?
Król Lear.  Bez wątpienia.
Błazen.  Więc bądź dobrej myśli; nigdy twój dowcip nie będzie chodził w łapciach.
Król Lear.  Ha! ha! ha!
Błazen.  Zobaczysz, że druga córka przyjmie cię uprzejmie, bo choć podobna do tej jak leśne jabłko do ogrodowego, mogę jednak powiedzieć, co mogę.
Król Lear.  A co możesz powiedzieć, chłopcze?
Błazen.  Że smak tamtej będzie tak różny od tej smaku, jak smak leśnego jabłka od leśnego jabłka. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego nos ludzki stoi w pośrodku ludzkiej twarzy?
Król Lear.  Nie.
Błazen.  No, to ja ci powiem: dlatego, żeby trzymać oczy po obu stronach nosa, aby mógł człowiek dojrzeć, czego nie może zwąchać.
Król Lear.  Pokrzywdziłem ją.
Błazen.  Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, jak ostryga lepi swoją skorupę?
Król Lear.  Nie.
Błazen.  Ani ja też; ale ci powiem, dlaczego ślimak ma domek.
Król Lear.  Dlaczego?
Błazen.  Aby w nim chować głowę, a niedawać go córkom, zostawiając własne rogi bez futerału.
Król Lear.  Zapomnę własnej natury. Tak dobry ojciec! Czy konie moje gotowe?
Błazen.  Twoje osły poszły się tem zająć. Przyczyna, dla której siedem gwiazd nie jest więcej niż siedem, jest śliczną przyczyną.
Król Lear.  Dlatego, że nie jest osiem?
Błazen.  Zgadłeś. Byłby dobry z ciebie błazen.
Król Lear.  Odebrać wszystko gwałtem! Potworna niewdzięczność!
Błazen.  Gdybyś był moim błaznem, wujaszku, kazałbym cię oćwiczyć za to, że się postarzałeś przed czasem.
Król Lear.  Dlaczego?
Błazen.  Nie należało ci się starzeć, póki nie przyszedłeś do rozumu.

Król Lear.  Strzeż mnie, o Boże, strzeż mnie od szaleństwa! Ocal mój rozum! Nie chcę być szalonym.
(Wchodzi Rycerz).

Król Lear.  Co tam nowego? Czy konie gotowe?
Rycerz.  Gotowe, milordzie.
Król Lear.  Więc idźmy, chłopcze!
Błazen.  Dziewica, co z mojego odjazdu się śmieje,
Żałobę po dziewictwie swem niedługo wdzieje.

(Wychodzą).

AKT DRUGI.
SCENA I.
Dziedziniec w zamku hrabiego Gloucester.
(Edmund i Curan wchodząc, spotykają się).

Edmund.  Szczęść Boże, Curanie!
Curan.  I tobie, panie! Właśnie co opuściłem twojego ojca; przyniosłem mu wiadomość, że książę Cornwall i księżna jego Regan przybędą tu do niego tej nocy.
Edmund.  Co ich do tego spowodowało?
Curan.  Nie wiem. Czy słyszałeś, jakie krążą wiadomości? Chcę mówić o nowinach, które ludzie szepcą sobie do ucha; bo dotąd są to sprawy tylko w poufałych rozmowach dotykane.
Edmund.  Nie słyszałem nic wcale. Powiedz mi, proszę, co to za nowiny?
Curan.  Czy nie słyszałeś, że jak się zdaje, przyjdzie do wojny między książętami Cornwall a Albany?
Edmund.  Ani słowa.
Curan.  To usłyszysz o tem niebawem. Żegnam cię, panie.

(Wychodzi).

Edmund.  Przybywa książę! Tem lepiej, tem lepiej!
To w sprawę moją wybornie się wplata.
Ojciec na brata pozastawiał czaty;
Ja mam odegrać delikatną rolę;

Pośpiechu, przybądź na pomoc z fortuną!
Zejdź, bracie! Bracie, mam ci coś powiedzieć.

(Wchodzi Edgar).

Ojciec mój czuwa; radzę ci, uciekaj!
Twoja kryjówka już mu jest wiadoma,
Ale na szczęście, noc cię uratuje.
Czy nie mówiłeś źle o księciu Cornwall?
Tej nocy z wielkim zjeżdża tu pośpiechem,
Z nim Regan. Rozważ, czyś się nie wygadał
O jego przeciw Albany knowaniach?
Edgar.  Nie, nigdy słowa o tem nie mówiłem.
Edmund.  Ojciec się zbliża. Przebacz, dla pozoru
Muszę oręża dobyć przeciw tobie;
Ty udaj opór. A teraz, uciekaj!
Poddaj się! Musisz iść ze mną do ojca.
Hej, światła! hola! Uciekaj, mój bracie!
Hola, pochodni! Bądź zdrów! nie trać czasu!

(Wychodzi Edgar).

Kilka krwi kropli lepszym będą świadkiem (rani się)
Wściekłego starcia. Widziałem pijaków,
Siekących głębiej dla prostej zabawy.
Stój! Ojcze! Niktże w pomoc mi nie przyjdzie?

(Wchodzą: Gloucester i Słudzy z pochodniami).

Gloucest.  Powiedz Edmundzie, gdzie jest ten nikczemnik?
Edmund.  Tu stał w ciemności, z dobytym orężem,
Marmocąc czary, zaklinając księżyc,
By mu dopomógł —
Gloucest.  Lecz gdzie jest? odpowiedz.
Edmund.  Widzisz krew moją, panie?
Gloucest.  Gdzie ten nędznik?
Edmund.  W tę uciekł stronę. Próżno usiłując —
Gloucest.  Hej, w pogoń za nim! (Wychodzi Sługa)
A co usiłując?
Edmund.  Wciągnąć mnie, ojcze, w spiski na twe życie,
Bo mu odrzekłem, że na ojcobójców
Wszystkie pioruny mściwe niebo ciska,
Mówiłem, jak są potężne łańcuchy,
Wiążące dziecko do ojcowskich piersi,

On też, gdy spostrzegł upór nieugięty
Przeciw wyrodnym swoim przedsięwzięciom,
Rzucił się na mnie z dobytym orężem,
I, gdym nie myślał o zdradnej napaści,
Przeszył mi ramię; lecz gdy się przekonał,
Że mi nie brakło na duchu i woli
Stanąć w obronie dobrej mojej sprawy,
Może i moim przestraszony krzykiem,
Uciekł co prędzej.
Glouoest.  Niechże więc ucieka!
Lecz mu nie łatwo skryć się na tej ziemi;
Raz schwytanego spieszny czeka koniec.
Pan mój łaskawy tej nocy przybywa,
Jego powagą ogłoszę po kraju,
Że ten na wdzięczność moją ma rachować,
Który zbrodniarza pod miecz przyprowadzi:
Kto go ukryje, gardłem to zapłaci.
Edmund.  Gdym mu odradzał występne zamiary,
A on upornie w swem trwał przedsięwzięciu,
Odkryciem całej sprawy mu groziłem,
A on mi na to: „At, biedny bękarcie!
Czy myślisz, jeśli kłamstwo ci zarzucę,
Twe słowa ludziom wiarę jaką dadzą
W twą zacność, cnotę, wartość lub przymioty?
Nie, nie, bo proste moje zaprzeczenie,
(A rachuj na nie, choćbyś miał na dowód
Własne me pismo), proste zaprzeczenie
Starczy, by całej sprawie dać pozory
Twych spisków, twoich knowań i podstępów.
Musiałbyś wprzódy świat cały odurzyć,
By nie pomyślał, że mnogie korzyści,
Które z mej śmierci dla ciebie urosną,
Nie były dosyć potężną ostrogą,
By cię do knowań na życie me popchnąć“.
Gloucest.  O zatwardziały, o występny nędznik!
Świadectwu własnej zaprzeczyłby ręki!
Nie jam go spłodził! (Słychać trąby za sceną).
Słyszysz? trąby księcia.

Nie wiem, dla jakich, przybywa powodów.
Wszystkie mu zamknę porty; nie ucieknie;
Książę tę łaskę musi mi wyświadczyć.
Roześlę przytem jego wizerunek,
Żeby na niego oko miał kraj cały.
Wynajdę sposób, ty wierny mój synu,
By ci zapewnić moich ziem dziedzictwo.

(Wchodzą: Cornwall, Eegan i Orszak).

Cornwall.  Ledwo żem przybył, a już, przyjacielu,
O jakże dziwnych usłyszałem wieściach!
Regan.  Jeśli to prawda, na zbrodnię podobną
Niema dość ciężkiej kary! Jak twe zdrowie,
Milordzie?
Gloucest.  Pani, serce moje pękło,
Pękło!
Regan.  Co? Chrzestny syn mojego ojca
Na twoje godził życie? Ten, któremu
Mój ojciec swoje dał imię, twój Edgar?
Gloucest.  O pani, wstyd mój chciałby to utaić!
Regan.  Czy nie przestawał z rozpustnem rycerstwem,
Ojca mojego strażą?
Gloucest.  Nie wiem, pani.
O, zbyt to straszny, zbyt to grzeszny zamach!
Edmund.  Tak, pani, zwykle żył w ich towarzystwie.
Regan.  To mnie nie dziwią złe jego uczucia.
Oni na życie starca go podszczuli,
By spólnie jego przemarnować mienie.
Dziś właśnie siostra ich postępowanie
Dokładnie w swoim opowiada liście.
Jeśli przybędą w moim osiąść domu,
Mnie tam nie znajdą.
Cornwall.  Ani mnie, zaręczam.
Edmundzie, mówią, że twojemu ojcu
Synowskich uczuć złożyłeś dowody.
Edmund.  Tylkom dopełnił mojej powinności.
Gloucest.  Odkrył mi jego spiski, a tę ranę
Odebrał, pragnąc zatrzymać zbrodniarza.

Cornwall.  Czyś wysłał za nim pogonie?
Gloucest.  Wysłałem.
Cornwall.  Jeśli go schwycą, bądź pewny, na przyszłość
Nikomu nowej krzywdy nie wyrządzi.
Wedle twej woli rządź moją potęgą.
A ty Edmundzie, który nam w tej sprawie
Złożyłeś dowód cnót i poświęcenia,
Będziesz na przyszłość moim, bo nam trzeba
Ludzi tak wiernych i tak poświęconych.
Biorę cię z sobą.
Edmund.  Możesz liczyć, panie,
Na wierność moją, jeśli nie na więcej.
Gloucest.  Panie, dziękuję w jego ci imieniu.
Cornwall.  Nie wiesz, dlaczego tutaj przybywamy —
Regan.  W niezwykłą porę, o tak późnej nocy.
Ważna to sprawa, szlachetny Gloucesterze,
W której pragniemy twej zasiągnąć rady.
Odbieram listy od ojca i siostry
O ich niezgodzie; uznałam za dobre
Nie z mego domu przesłać im odpowiedź;
Stąd moje do nich wyprawię poselstwo.
Pociesz się, dobry stary przyjacielu;
Twej nam potrzebnej nie odmówisz rady
W sprawie, najmniejszej zwłoki niecierpiącej.
Gloucest.  Na twe rozkazy, pani, jestem gotów;
Tymczasem przyjmij w mym domu gościnność.

(Wychodzą).

SCENA II.
Przed zamkiem Gloucestera.
(Wchodzą z przeciwnych stron: Kent i Oswald).

Oswald.  Dzień dobry, przyjacielu. Czyś z tego domu?
Kent.  Tak jest.
Oswald.  Gdzie możem postawić nasze konie?
Kent.  W błocie.
Oswald.  Proszę cię, jeśli mnie kochasz, powiedz.
Kent.  Nie kocham cię wcale.
Oswald.  W takim razie i ja o ciebie nie dbam.
Kent.  Gdybym cię trzymał, gdzie myślę, nauczyłbym cię dbać o mnie.
Oswald.  Dlaczego mnie w ten sposób traktujesz? Nie znam cię wcale.
Kent.  Ale ja znam cię dobrze, mopanku.
Oswald.  Za kogo mnie bierzesz?
Kent.  Za hultaja, za łotra żyjącego niedogryzkami; za podłego, dumnego, płytkiego, żebrzącego, trójbarwnego, stofuntowego, brudnopończosznego hultaja; za procesowicza z zajęczem sercem, za sk....syna, fircyka, lizusa, dubeltowego opryszka; za gałganiarza, za łotra, co chciałby zostać rajfurem przez zbytek usłużności, a jest tylko mieszaniną hultaja, żebraka, tchórza, rajfura, a synem i dziedzicem kundlicy. Zbiję cię na kwaśne jabłko, jeśli zaprzeczysz jednej sylabie twoich przymiotów.
Oswald.  Co za potworne z ciebie stworzenie, że możesz tak lżyć człowieka, którego nie znasz, i który cię nie zna.
Kent.  Miedzianego czoła z ciebie pachołek, skoro utrzymujesz, że mnie nie znasz. Czy nie dwa dni temu, jak ci przystawiłem stołek i wygarbowałem ci skórę w przytomności króla? Dobądż szabli, łotrze! bo choć noc jeszcze, to księżyc świeci; na placek cię spłaszczę, ty sk....synie, obrzydliwy golibrodo! Dobądź szabli!

(Dobywa szabli).

Oswald.  Idź sobie z Bogiem! nie mam nic z tobą do czynienia.
Kent.  Dobądź szabli, hultaju! Przybywasz z listami przeciw królowi; trzymasz stronę lalki próżności przeciw majestatowi jej ojca. Dobądź szabli, hultaju. albo cię zbiję na zrazy! Dobądź szabli, hultaju, i broń się!
Oswald.  Rety! hola! rozbój! rety!
Kent.  Rąb, niewolniku, broń się! Broń się niewolniku, a rąb! (Bije go).
Oswald.  Rety! hola! rozbój! rozbój!

(Wchodzą: Edmund, Cornwall, Megan, Gloucester i Służba).

Edmund.  A to co się znaczy? Rozłączcie się!
Kent.  A więc i z tobą, dobry chłopczyku, jeśli łaska! zbliż się, poskrobię cię, zbliż się młody paniczu!
Gloucest.  Nie gwałćcie pokoju, jeśli życie ma dla was cenę! Zapłaci gardłem, kto raz jeszcze uderzy. O co wam idzie?
Regan.  To są posłańcy naszej siostry i króla.
Cornwall.  Co dało powód do waszej sprzeczki? Mówcie!
Oswald.  Ledwo oddycham, milordzie.
Kent.  Nic dziwnego, tak zmordowałeś twoje męstwo. Tchórzliwy hultaju, natura ciebie się wyrzeka; krawiec cię uszył.
Cornwall.  Dziwne z ciebie stworzenie; krawiec uszył człowieka?
Kent.  Krawiec, panie! Rzeźbiarz albo malarz nie mógłby tak źle go zrobić, choćby tylko dwie godziny swoje praktykował rzemiosło.
Cornwall.  Powiedz, skąd wszczęła się wasza kłótnia?
Oswald.  Ten stary hajdamak, panie, któremu darowałem życie na prośbę siwej jego brody —
Kent.  A ty iks, sk....synie, ty niepotrzebna litero! Milordzie, jeśli mi pozwolisz, na wapno rozdepcę tego łajdaka i potynkuję nim mury wychodka. Ulitowałeś się nad moją siwą brodą, ty pliszko!

Cornwall.  Cicho, hultaju! Czy nie znasz respektu?
Kent.  Znam, ale swoje ma gniew przywileje.
Cornwall.  Powiedz mi, gniew twój jaki powód zbudził?
Kent.  Że miecz podobny śmie nosić niewolnik,
Co odrobiny nie nosi honoru.
Tacy hultaje, z uśmiechem na ustach,
Jak szczury, święte przegryzają węzły,
Zbyt ścisłe, żeby rozwiązać je można;
I namiętności wszystkie zbuntowane
W swych panów sercu podsycają skrzętnie,
Na ogień olej, śnieg na lód ciskają;
Przeczą i twierdzą, i dziób zimorodka
Wedle przywidzeń panów obracają,[15]

Jak pies, za tropem tylko iść umieją.
(Do Osw.) Zaraza na twą twarz epileptyczną!
Z mych słów się śmiejesz jak z błazeńskiej mowy?
O gdybym, gąsko, pod Sarum cię trzymał,
Do Camelotu gęgałbyś przede mną![16]
Cornwall.  Czy oszalałeś starcze?
Gloucest.  Skąd ta kłótnia?
Kent.  Niema dwóch rzeczy antypatyczniejszych,
Jak ja z tym łotrem.
Cornwall.  Czemu zwiesz go łotrem?
W czem ci zawinił?
Kent.  Twarz mi jego wstrętna.
Cornwall.  Może nie więcej, jak moja, jej, jego.
Kent.  Rzemiosłem mojem, panie, szczerze mówić;
Zdarzyło mi się lepsze widzieć twarze,
Niźli te, które obecnie spostrzegam,
Na jakichkolwiek stojące ramionach.
Cornwall.  To jakiś ptaszek, co czasem chwalony
Za swą rubaszność, teraz afektuje
Zuchwałą szorstkość, na gwałt swej naturze
Przybiera rolę. Nie może pochlebiać!
Uczciwy prostak, prawdę musi mówić!
Kto się nie zgorszy, tem lepiej; kto zgorszy,
Tylko szczerotę jego może ganić.
Znam ja te ptaszki; prostoty płaszcz kryje
Więcej chytrości i celów występnych,
Niż czołobitne, pokorne pokłony
Dwudziestu dudków kornie się płaszczących.
Kent.  Na prawdę, panie, a na szczerą prawdę,
A z przeproszeniem waszej dostojności,
Której wpływ, niby ogień promienisty
Na jasnem czole Feba —
Cornwall.  Co to znaczy?

Kent.  Zmianę mojego stylu, który się dostojnemu panu tak nie podobał. Wiem, panie, że nie jestem pochlebcą; ten, który cię oszukał udanym tonem szczerości, był hultajem, którym, co do mnie, być nie chcę, choćby mnie do tego zachęcała nadzieja ułagodzenia twojego gniewu, milordzie.

Cornwall.  Czem go skrzywdziłeś?
Oswald.  Nie skrzywdziłem wcale.
Król, a pan jego, żle myśl mą tłómacząc,
Niedawno rękę podniósł na mnie w gniewie,
A on, by panu swojemu pochlebić,
Podstępem z nóg mnie powalił na ziemię,
Obalonego z szyderstwem pokrzywdził,
I tyle swojem junactwem dokazał,
Że pochwałami swemi król obsypał
Gwałt, na bezbronnym spełniony człowieku.
Zapewne pamięć tej jego dzielności
I tu mu dobyć kazała oręża.
Kent.  Każdy z tych łotrów tchórzliwych językiem
Na tchórza zmieni samego Ajaxa.
Cornwall.  Przynieście dyby! Stary ty hultaju,
Sędziwy śmiałku! my cię nauczymy —
Kent.  Za stary jestem, panie, do nauki.
Daj pokój dybom; ja, królewski sługa,
Na króla rozkaz do ciebie przybywam;
Byłoby znakiem zbyt wielkiej pogardy
Dla pana mego dostojnej osoby,
Złośliwie w dyby kuć jego posłańca.
Cornwall.  Przynieście dyby! Na honor przysięgam,
Że do południa musi w nich wysiedzieć.
Regan.  Co, do południa? Do nocy, milordzie,
I przez noc nawet.
Kent.  Gdybym psem był tylko
Twojego ojca, nie powinnaś, pani,
Tak mnie traktować!
Regan.  Ale tak traktuję
Jego pachołków.
Cornwall.  To jeden z paniczów,
O których nasza siostra nam donosi.

Przynieście dyby! (Przynoszą dyby).
Gloucest.  Nie rób tego, panie!
Wiem, że zawinił; dobry król, pan jego,
Skarci go za to, lecz sromotna kara,
Którą mu grozisz, dotyka jedynie
Lud najpodlejszy, ostatnią hołotę,
Za kradzież albo i gorsze występki.
Król to za krzywdę weźmie osobistą,
Jeżeli jego sługa i posłaniec
Ulegnie karze tak upadlającej.
Cornwall.  Odpowiem za to.
Regan.  Mojaby też siostra
Jeszcze za większą wziąć mogła obrazę,
Ze jej dworzanin, pełniąc jej rozkazy,
Był w tak niegodny sposób pokrzywdzony.
Skujcie mu nogi! (Biorą Kenta w dyby).
Idźmy teraz, panie!

(Wychodzą: Regan i Cornwall).

Żal mi cię, bracie; to wola książęcia,
Którego światu znany jest charakter:
Wstrętny mu opór. Wstawię się za tobą.
Kent.  Nie, dobry panie, nie rób tego, proszę!
Czuwałem, drogę odbyłem mozolną,
Część nocy prześpię, a resztę prześwistam.
Z pięt może wyróść szczęście uczciwemu.
A więc dobranoc!
Gloucest.  Źle postąpił książę;
Czyn jego będzie na złe tłómaczony (Wychodzi).
Kent.  Dobry mój królu, stwierdziłeś przysłowie,
Z chłodu pod skwarne dostałeś się słońce.
Zbliż się, księżycu, do tej ciemnej kuli,
Pożycz mi światła, by ten list przeczytać!
Nędzarze tylko czasem cuda widzą.
To list Kordelii. Szczęśliwem zrządzeniem
Doszły ją wieści o mojem przebraniu.
Znajdzie czas ona w tych bolesnych sprawach
W pomoc nam przybyć i krzywdy uleczyć.
Przymruż się, oko, czuwaniem znużone,

Aby nie widzieć tego hańby domu.
Teraz dobranoc, fortuno! uśmiechnij
Znowu się do mnie, a koło twe obróć! (usypia).


SCENA III.
Step.
(Wchodzi Edgar).

Edgar.  Publikowane me imię słyszałem;
W spróchniałem drzewie uszedłem pogoni;
Niema jednego portu, niema miejsca,
Gdzieby straż czujna nie czyhała na mnie.
Postanowiłem, aby się ratować,
Przybrać pozory najpodlejszej nędzy,
Co kiedykolwiek wzgardzonego człeka
Do bydlęcego przybliżyła stanu.
Twarz skalam błotem, płachtą się owinę,
Włosy me wszystkie w kołtuny pozwijam,
W mojej nagości z wiatrów będę szydził,
I z niepogody surowego nieba.
Już wzór znalazłem sobie na tej ziemi:
Żebraków z Bedlam, co wśród dzikich ryków
Tkają w gangreną otrętwiałe ręce
Śpilki, gałązki rozmarynu, gwoździe,
A potem, hydne pokazując rany,
Po biednych siołach, młynach i owczarniach,
Czasami prośbą, czasem przekleństwami
Zmuszają ludzką litość do jałmużny.
Tylko Tomaszkiem biednym jestem teraz;
To jest coś jeszcze — a Edgar jest niczem (wychodzi).


SCENA IV.
Przed zamkiem Gloucestera.
(Wchodzą: król Lear, Błazen i Dworzanin).

Król Lear.  To jednak dziwna, że dom opuszczając
Nie odprawili mojego posłańca.

Dworz.  Wiem, że ostatniej nocy nie myślano
O tej podróży.
Kent.  Witaj, dobry panie!
Król Lear.  Czy na rozrywkę takąś wybrał hańbę?
Kent.  O nie, milordzie.

Błazen.  Ha! ha! Nosi okrutne podwiązki. Konie przywięzują za głowy, psy i niedźwiedzie za szyje, małpy za lędźwie, a ludzi za nogi. Zbyt gorącemu w nogach człowiekowi dają drewniane pończochy.

Król Lear.  Kto tak nie zważał na twe stanowisko,
Że cię tu wsadził?
Kent.  On, panie, i ona,
Twój syn i córka.
Król Lear.  Nie.
Kent.  Tak jest.
Król Lear.  Nie, powtarzam.
Kent.  A ja powtarzam: tak jest.
Król Lear.  Nie, nie, nigdyby się na to nie odważyli!
Kent.  Odważyli się jednak.
Król Lear.  Nie, przysięgam na Jowisza!
Kent.  A ja przysięgam na Junonę, tak jest!
Król Lear.  Na krok ten nigdyby się nie ważyli,
Zrobićby tego nie mogli, nie chcieli.
Czyn od morderstwa gorszy, taką krzywdę
Poszanowania godnemu wyrządzić.
Powiedz natychmiast, jaka twoja wina,
Że w taki sposób ważyli się karać
Mego posłańca?
Kent.  Panie, w ich pałacu
Zaledwo twoje listy im wręczyłem,
Zanim powstałem, bo im na kolanach
Mój hołd złożyłem, przybywa posłaniec,
Oblany potem, zziajany pośpiechem,
Bez tchu, zaledwo zdolny wybełkotać
Goneril, pani swojej pozdrowienie;
Oddał list, który czytali z pośpiechem,
Zwołali orszak, bez najmniejszej zwłoki
Dosiedli koni, a z zimnem spojrzeniem

Dali mi rozkaz, bym gonił za nimi
I na odpowiedź ich cierpliwie czekał.
Tu, gdy spotkałem drugiego posłańca,
Co pozdrowieniem swojem zatruł moje,
(A tym posłańcem był właśnie ów panicz,
Co się tak krnąbrnie panu memu stawił),
Chętniejszy słuchać serca niźli głowy,
Dobyłem szabli, a tchórz ten nikczemny
Krzykami trwogi cały dom poruszył,
I sądem syna twojego i córki
Czyn mój zasłużył na hańbiącą karę,
W której mnie widzisz.
Błazen.  Zima nieskończona,
Gdy dzikie gęsi w tamtą lecą stronę.
Ślepe są dzieci przed ojcem w łachmanach;
Przed ojcem z workiem dzieci na kolanach.
Drzwi swych fortuna biednym nie otwiera.

Ale z tem wszystkiem, dostaniesz od twych córek tyle krzyżów, ile potrafisz zliczyć przez rok cały.

Król Lear.  Niewieścia słabość, hysterica passio,
Pnie się do serca! Spadnij, czarny smutku,
Nie tak wysoko twoje są żywioły!
Gdzie jest ta córka?
Kent.  W pałacu tym z hrabią.
Król Lear.  Czekajcie na mnie, sam się z nią rozmówię (wychodzi).
Dworz.  I prócz obrazy, którąś opowiedział,
Nie było innej?
Kent.  Nie, nie było żadnej.
Ale dlaczego z tak małym orszakiem
Król tu przybywa?

Błazen.  Gdyby cię za to pytanie w dyby okuto, dobrzebyś na to zasłużył.
Kent.  Dlaczego, błaźnie?
Błazen.  Poślemy cię do szkoły mrówek, abyś się tam nauczył, że się w zimie nie pracuje. Wszystkimi, co idą za nosem, kierują oczy, wyjąwszy ślepych; a niema jednego nosa na dwadzieścia, któryby nie zwietrzył tego, co śmierdzi. Puść wielkie koło, kiedy się z góry toczy, bo gdybyś chciał za niem pędzić, kark sobie skręcisz; ale gdy to koło pnie się pod górę, daj mu się ciągnąć bezpiecznie. Jeżeli jaki mądry człowiek da ci lepszą radę, zwróć mi moją; chciałbym, żeby tylko urwisze jej słuchali, bo daje ją błazen.

Ten, który goni tylko za zyskiem,
I tylko z pozoru służy,
Z pierwszym piorunów ucieknie błyskiem,
I zostawi cię śród burzy.

Lecz ja zostanę, cobądź mnie czeka,
Niech mędrek ucieka sobie;
Błaznem się robi łotr, co ucieka,
Ja z błazna łotra nie zrobię.
Kent.  Gdzie się tego nauczyłeś, błaźnie?
Błazen.  Nie w dybach, błaźnie.

(Wchodzi król Lear z Gloucesterem).

Król Lear.  Nie chcą mnie widzieć? Chorzy są, znużeni
Nocną podróżą? Marne to wybiegi,
Jawne oznaki buntu i odstępstwa!
Przynieś mi lepszą odpowiedź.
Gloucest.  Mój panie,
Znasz dobrze księcia ognisty charakter,
Wiesz, jak w zamiarach swoich nieugięty.
Król Lear.  Zemsta! zaraza! śmierć i zamieszanie!
Co, nieugięty? charakter? Gloucesterze,
Z księciem i żoną jego pragnę mówić.
Gloucest.  Już mu doniosłem o tem, dobry panie.
Król Lear.  Doniosłem? Człeku, czy mnie ty rozumiesz?
Gloucest.  Rozumiem, panie.
Król Lear.  Król chce się rozmówić
Z księżęciem Cornwall; ojciec kochający
Od swojej córki chce usługi żądać.
Czy wiedzą o tem? — Na krew mą i oddech!
Ognisty! książę ognisty! Idź, powiedz
Temu książęciu ognistemu! — Czekaj!
Jeszcze nie; może na prawdę jest chory.
Choroba zawsze zaniedbuje służby,

Której spełnienie potrzebuje zdrowia.
Nie jest sam sobą człowiek, gdy natura
Z cierpiącem ciałem duszy każe cierpieć.
Poczekam; własną popędliwość winię,
Że w gorączkowym wybryku choroby
Postanowienie zdrowej widzę woli.

(Spoglądając na Kenta).

Śmierć i zagłada! Dlaczego on w dybach?
Czyn mi ten stwierdza, że ta ich choroba
Jest czczym wybiegiem. Wypuście mi sługę!
Idź do nich, powiedz, że chcę z nimi mówić,
Teraz, natychmiast! niechaj się tu stawią,
Albo pod drzwiami ich bić będę w bębny,
Aż sen zabiję!
Gloucest.  Idę, chciałbym, panie,
Spór ten zagodzić (Wychodzi).
Król Lear.  O Boże, me serce!
Wzdęte boleścią serce! Ale cicho!

Błazen.  Wołaj do niego, wujaszku, jak kucharka do węgorzy, gdy je żywcem wsadzała do pasztetu. Bijąc je po łbie kijem: cicho, cicho, psubraty! wołała. Jej to był brat, co przez czystą dobroć dla swojego konia siano masłem mu smarował.

(Wchodzą: Cornwall, Regan, Gloucester i Służba).

Król Lear.  Dzień dobry obu!
Cornwall.  Witamy cię, panie!

(Kent wypuszczony).

Regan.  Dostojny królu, z radością cię widzę.
Król Lear.  Wierzę ci, córko, mam tego powody;
Gdyby mój widok nie był ci radosny,
Jabym się rozwiódł z twojej matki grobem:
Byłby to tylko grób cudzołożnicy.
(Do Kenta). Ha, jesteś wolny? Ale później o tem.
Droga Regano, siostra twa niegodna,

(pokazując na serce)

Tu utopiła, jakby szpony sępa,
Ostry ząb swojej grzesznej niewdzięczności.
Zaledwie mogę mówić; nie uwierzysz,

Z jaką wyrodną złością — o Regano!
Regan.  Cierpliwość, panie! zdaje mi się bowiem,
Żeś jej wartości łatwiej mógł nie poznać,
Niż nie dopełnić ona powinności.
Król Lear.  Jak to rozumiesz?
Regan.  Sądzę, że ma siostra
Niezdolna zgwałcić swoich obowiązków.
Jeśli przypadkiem położyła tamę
Wrzaskliwej twego orszaku rozpuście,
Tak słuszne miała do tego powody,
Że od wszelkiego wolną jest zarzutu.
Król Lear.  Niech Bóg ją skarze!
Regan.  Panie, jesteś stary;
Natura w tobie kresów swych dobiega,
Czas byłby dać się kierować rozumom,
Lepiej od ciebie stan twój pojmującym.
A więc cię proszę, wróć do naszej siostry,
Wyznaj otwarcie, że ją obraziłeś.
Król Lear.  Co? Więc ją prosić mam o przebaczenie?
Zważ, jak to godne ust ojcowskich słowa:
„Wyznaję, droga córko, żem jest stary;
Starość nie radość; błagam na kolanach,
Racz mi dać pokarm, ubranie i łoże“!
Regan.  Dość tego! są to żarty nieprzystojne;
Wróć do mej siostry!
Król Lear.  Nie, nigdy, Regano!
Pół mi mojego odjęła orszaku,
Z gniewnem spojrzeniem serce mi przeszyła
Od żądła żmii zjadliwszym językiem.
Niech niebios zemsta wszystkie swe pioruny
Wyrzuci na nią! Zatrute powietrze
W młode jej kości niech powieje niemoc!
Cornwall.  Fe, wstydź się, panie!
Król Lear.  Lotne błyskawice,
Zgaście swym ogniem wzrok jej pogardliwy!
Zniszczcie jej piękność, wyziewy bagniste,
Wyssane ogniem potężnego słońca!
Regan.  Ach, dobry Boże! te same przekleństwa

W wybuchu gniewu na mnieś gotów rzucić.
Król Lear.  Nie, nigdy me cię nie dotknie przekleństwo;
Obca czułemu sercu twemu twardość.
Jej wzrok jest straszny, gdy twoje źrenice
Tylko pociechę przynoszą, nie palą.
Moim zabawom nie będziesz ty skąpić,
Zmniejszać orszaku, słowem mnie obrażać,
Szczuplić dochodów, na wszystkiego domiar
Bram twych zakładać przede mną ryglami.
Ty powinności natury znasz lepiej,
Lepiej dziecinnych obowiązków prawa,
I wymagania należnej wdzięczności;
Nie zapomniałaś połowy królestwa,
Którą ci dałem.
Regan.  Do rzeczy, mój ojcze!
Król Lear.  Kto w dyby okuł mojego człowieka?

(Słychać trąbkę za sceną).

Cornwall.  Co to za trąbka? (Wchodzi Oswald).
Regan.  Wiem, to moja siostra;
List jej donosi, że wkrótce przybędzie.
To pani twoja?
Król Lear.  To właśnie niewolnik,
Który pożyczył dumy i zuchwalstwa
Od zmiennej łaski tej, której jest sługą.
Precz z moich oczu!
Oswald.  Co to znaczy, panie?
Król Lear.  Kto w dyby okuł mego sługę? Myślę,
Że nie wiedziałaś nic o tem, Regano.
Kto się to zbliża? (Wchodzi Goneril).
Jeśli starość kochasz,
Jeśli, o niebo, twoich praw nakazem
Jest posłuszeństwo, jeśliś samo stare,
Twoją ma sprawa, stań po mojej stronie!
(do Gon.). Czy nie masz wstydu na brodę tę spojrzeć?
Zdołaszli ścisnąć rękę jej, Regano?
Goneril.  Cóż jej zabrania? W czemże przewiniłam?
Nie wszystko winą, czemu winy imię
Sąd lekkomyślny lub zgrzybiałość daje.

Król Lear.  O piersi moja, jakżeś jest kamienna,
Że znieść to możesz! Kto mojego sługę
W dyby śmiał okuć?
Oswald.  Ja rozkaz wydałem,
Lecz on zuchwalstwem na więcej zasłużył.
Król Lear.  Ty rozkaz dałeś?
Regan.  Proszę cię, mój ojcze,
Czas już nakoniec, byś swą słabość uznał.
Jeżeli wrócisz do siostry mej domu,
Z końcem miesiąca, z połową orszaku
Będziesz mógł przybyć do mego pałacu.
Dziś jestem w drodze; dziśbyś tam nie znalazł
Nic potrzebnego na twoje przyjęcie.
Król Lear.  Ja wrócić do niej? z połową orszaku?
Nie, nigdy! Wolę raczej zrzec się dachu,
Wolę z wichrami i burzą wojować,
Być towarzyszem wilków i puszczyków.
O konieczności twarda! wrócić do niej!
Królu Francuzów, z krwią gorącą w żyłach,
Coś bez posagu najmłodszą wziął córkę,
Równiebym chętnie przed tronem twym klęknął,
I o jałmużnę jak giermek cię błagał,
Aby spodlone życie me przeciągnąć.
Ja, wrócić do niej! O nie, radź mi raczej,
Bym popychadłem został obrzydłego
Twego pachołka! (Wskazując na Oswalda).
Goneril.  Jak ci się podoba.
Król Lear.  Proszę cię, córko, nie rób mnie szalonym!
Nie chcę cię dłużej trudzić, bądź mi zdrowa!
Na tej się ziemi nie zobaczym więcej.
A przecie jesteś mem ciałem, krwią, córką!
Lub raczej ciała mojego chorobą,
Którą konieczność zwać mi każe moją,
Czyrakiem, krwi mej zgniłej karbunkułem.
Lecz cię nie będę gromił; niechaj hańba
Przyjdzie, gdy zechce, nie ja ją przyzywam,
Przed sąd Jowisza nie ja skargi niosę.
Czas ci zostawiam; popraw się, gdy możesz;

Czekać cierpliwie mogę u Regany
Z stu rycerzami mojego orszaku.
Regan.  Nie tak zupełnie; nic u mnie w tej chwili
Nie jest gotowe na twoje przyjęcie.
Usłuchaj siostry; bo ci, co rozumem
Twe uniesienia mierzą, sprawiedliwie
Zgodzić się muszą, żeś stary, że starość —
Wie ona dobrze, co robi.
Król Lear.  Tak sądzisz?
Regan.  Tak sądzę szczerze. Orszak pięćdziesięciu?
Czy to nie dosyć? Potrzebaż ci więcej?
Czy nawet tyle? gdy przeciw tej liczbie
Niebezpieczeństwo i wydatek mówią?
Pod jednym dachem jak żyć może zgodnie
Taki tłum ludzi pod dwoma panami?
Bardzo to trudno, raczej niepodobna.
Goneril.  Czy równie dobrej nie miałbyś usługi
Od dworzan siostry naszej lub od naszych?
Regan.  Prawda, a wtedy łatwoby nam było
Wszelkie niedbalstwo naszych sług ukarać.
Jeśli więc zechcesz przybyć do mnie, ojcze,
By grożącego ujść niebezpieczeństwa,
Proszę cię, przybądź z dwudziestu i pięciu;
Na więcej nie mam miejsca ni zasobów.
Król Lear.  Wszystko wam dałem.
Regan.  A czas już był wielki.
Król Lear.  Na opiekunów moich was wybrałem,
Lecz liczbę mego orszaku zastrzegłem.
Mamże z dwudziestu pięciu tylko przybyć
Do twego zamku? Czy tak posiedziałaś?
Regan.  I tak powtarzam; ni jednego więcej.
Król Lear.  A jednak piękna jest grzesznic tych postać!
Obok grzeszniejszych i najgorszą nie być
Jest już zasługą. (Do Goneril). A więc pójdę z tobą:
Pięćdziesiąt dwakroć jest dwadzieścia i pięć,
Twoja więc miłość jest dwa razy większa.
Goneril.  Słuchaj mnie, ojcze, na co ci się zdadzą
Dwudziestu pięciu, dziesięciu lub pięciu

W domu, gdzie służba dwa razy liczniejsza
Na twój jest rozkaz?
Regan.  Po co jeden nawet?
Król Lear.  O, nie mierz życia tylko koniecznością!
Ostatni żebrak ma zbytek w swej nędzy.
Zamknij człowieka w granicach potrzeby,
A będzie tani wiódł żywot jak bydlę.
Ty jesteś panią; gdyby, twoim sądem,
Ciepło się trzymać wielkim było zbytkiem,
Jestże potrzebny ten przepych ubioru,
Który zaledwo ogrzać cię jest w stanie?
Lecz co koniecznie potrzebne — o Boże,
Daj mi cierpliwość! jej mi tylko trzeba!
Widzisz tu, Boże, ubogiego starca
Lat i boleści zgiętego brzemieniem!
Jeśli ty serca córek tych buntujesz
Przeciwko ojcu, nie rób ze mnie głupca,
W pokorze ducha znoszącego krzywdę,
Ale szlachetnym pierś mą natchnij gniewem!
Niech broń niewieścia, łza, lic mych nie kala!
Nie, czarownice wyrodne! ja na was
Takiej dokażę zemsty, że świat cały —
Dokonam — jeszcze nie wiem, co dokonam —
Lecz wiem, że będzie to postrachem ziemi!
Myślicie może, że ja płakać będę?
Nie będę płakał.
Mam ja powody płakać, lecz to serce
Na sto tysięcy kawałków wprzód pęknie,
Niźli zapłaczę. Błaźnie, oszaleję!

(Wychodzą: król Lear, Gloucester, Kent, Błazen).

Cornwall.  Czas się oddalić, bo nadciąga burza.

(Burza w odległości).

Regan.  Ten dom jest mały, trudno, aby starzec
Z całym orszakiem mógł się w nim pomieścić.
Goneril.  To jego wina, sam się z domu wygnał,
Niech teraz cierpi za swoje szaleństwo.
Regan.  Samego chętnie przyjmę w moim zamku,
Lecz ni jednego z jego towarzyszy.

Goneril.  I ja tak myślę. Gdzie jest milord Gloucester?
Cornwall.  Poszedł za starcem. Ale oto wraca.

(Wchodzi Gloucester).

Gloucest.  Król jest jak wściekły.
Cornwall.  Gdzie pragnie się udać?
Gloucest.  Nakazał wyjazd, lecz nie wiem, gdzie zmierza.
Cornwall.  Najlepiej będzie wolność mu zostawić,
Niech gdzie chce jedzie.
Goneril.  Nie proś, żeby został.
Gloucest.  Ach, noc nadciąga, wściekły wicher wyje,
A krzaka niema na kilka mil w koło!
Regan.  Nauczycielem dla upartych ludzi
Musi być krzywda, która ich dosięga
Przez własną winę. Rozkaż bramy zamknąć.
Orszak się jego składa z paliwodów;
Roztropność radzi mieć się na baczności
Przeciw zamachom, do których zbyt łatwo
Mogą swoimi pchnąć go podszeptami.
Cornwall.  Noc straszna! Zamknij bramy! dobra rada
Mojej Regany. Schrońmy się przed burzą!

(Wychodzą).

AKT TRZECI.
SCENA I.
Step. Burza, błyskawice i grzmoty.
(Wchodzą: Kent i Dworzanin)

Kent.  Kto się tu waży prócz straszliwej słoty?
Dworz.  Ten, który w duszy równą czuje burzę.
Kent.  Znam cię. Lecz powiedz, gdzie pan, kroi nasz teraz?
Dworz.  Z rozpasanymi żywiołami walczy,
Wzywa wiatr, żeby ziemię w morze cisnął,
Lub lądy zalał karbowaną falą,

By świat się zmienił lub przepadł. Rwie włosy,
Które ze ślepą wiatr chwyta wściekłością,
I na przestrzenie bez śladu rozwiewa.
W małym swej duszy świecie stawia czoło
Wściekłości burzy z deszczami walczącej.
W nocy, śród której niedźwiedź przy szczeniętach
Drzymie w jaskini, lew i wilk zgłodniały
Nie śmią na słotę futer swych wystawić,
On z gołą głową błąka się po polach,
Zagłady wzywa.
Kent.  Kto jest przy nim teraz?
Dworz.  Nikt oprócz błazna, który chce żartami
Bolesne krzywdy od serca odegnać.
Kent.  Znam cię, wiem dobrze, że bez żadnej trwogi
Mogę ci wielką zwierzyć tajemnicę.
Niezgoda, chytrze dziś jeszcze tajona,
Tli się już między Cornwall i Albany;
Przy nich (jak zwykle przy tych, których gwiazdy
W swym szczytnym locie na tron posadziły),
Nie braknie dworzan z równą im chytrością,
Co francuskiego króla są szpiegami.
Oni dostrzegli, co jeszcze ukryte,
Tajny wstręt książąt, tajne ich fortele,
Ze starym królem okrutne obejście,
I coś głębszego, czego tylko znakiem
Może te wszystkie razem są wypadki.
To tylko pewna, że francuski zastęp
Do niezgodnego przybywa królestwa.
Silny niedbalstwem naszem, bez przeszkody
W naszych najlepszych wylądował portach,
I wkrótce swoją rozwinie chorągiew.
Jeżeli słowu mojemu dość ufasz,
I bez wahania do Dover pośpieszysz,
Znajdziesz tam kogoś, co ci podziękuje
Za wierny obraz okrutnych boleści,
Dręczących króla przez wyrodne dzieci.
Jestem szlachcicem z krwi i wychowania,

Możesz mi wierzyć, że ci to poselstwo
Z zupełną rzeczy daję świadomością.
Dworz.  Pomówim o tem jutro.
Kent.  Nie, natychmiast.
By cię przekonać, że jestem czemś więcej,
Niż me pozory, otwórz tę sakiewkę,
Weź, co tam znajdziesz. Gdy ujrzysz Kordelię,
(A ujrzysz pewno), pokaż jej ten pierścień,
Ona ci powie, kto był ten towarzysz,
Którego imię nieznane ci teraz.
Przeklęta burza! Idę szukać króla.
Dworz.  Daj mi twą rękę. Czy nic nie masz dodać?
Kent.  Słów mało, ale wielkiej za to wagi:
By króla znaleźć, bądź mi pomocnikiem,
Idź go tą stroną szukać, ja zaś tamtą,
Kto pierwszy znajdzie, drugiego zawoła. (Wychodzą).


SCENA II.
Inna część stepu. — Burza.
(Wchodzą: Król Lear i Błazen).

Król Lear.  Dmij wściekły wietrze, aż twe lica pękną!
Lej katarakty twoje, uraganie,
Póki wieź naszych kurki nie utoną!
Siarczane ognie, z szybkim jak myśl lotem,
Gońce piorunów dęby trzaskających,
Spalcie me siwe włosy! Wy, pioruny,
Na proch rozbijcie wielką ziemi kulę,
I na raz zniszczcie formy i nasiona,
Z których niewdzięczny kształtuje się człowiek!

Błazen.  O mój wujaszku, święcona woda w suchym domu lepsza od deszczowej wody pod gołem niebem. Dobry wujaszku, wracaj! proś o błogosławieństwo twoich córek. Noc ta nie ma litości ani dla mądrych ani dla głupców.

Król Lear.  Grzmij z całej piersi! pluj ogniu! lej deszczu!
Deszcz, wicher, grzmoty, to nie moje córki;

Nie was, żywioły, o niewdzięczność skarżę:
Nic wam nie dałem, nie zwałem was dziećmi,
Czegobądź od was żądać nie mam prawa,
Zwróćcie więc na mnie całą srogość waszą!
Biedny, schorzały, pogardzony starzec,
Jak wasz pokorny stoję tu niewolnik.
Służalczą jednak drużyną was zowię,
Z dwiema córkami wyrodnemi zgodną,
By całą waszą potęgę wysilić
Na głowę starą i białą jak moja.
O, rzecz to szpetna!

Błazen.  Ten, co ma dom, w którym schronić może głowę, dobrą ma czapkę.

Kto rozporkom szuka schrony,
Nim zapewni ją swej głowie,
Ten wszy na niej znajdzie mrowie,
To żebraków zwykłe żony.

Kto posadził tam swą piętę,
Gdzie kłaść serce należało,
Będzie płakał przez noc całą
Na nagniotki swe przeklęte.

bo jeszcze nie było pięknej kobiety, któraby nie sznurowała ust przed zwierciadłem. (Wchodzi Kent).

Król Lear.  Nie! będę wzorem wszelkiej cierpliwości,
Nie rzeknę słowa.
Kent.  Kto tam?

Błazen.  Ba i któżby? Majestat i rozporek, to jest mądry człowiek i błazen.

Kent.  Ach, to ty, panie? Te nawet stworzenia,
Co noc kochają, nocy tej się boją.
Pioruny trwożą wędrowców ciemności,
Kryć się im każą w swych jaskiń głębinach.
Jak żyję, nigdy jeszcze nie pamiętam
Takich błyskawic, grzmotów tak potężnych,
I takich ryków wiatru i ulewy.
Ludzka natura nie zdolna wytrzymać
Podobnej burzy, takiego przestrachu.

Król Lear.  Potężne bogi, co nad głową naszą
Tej grzmotnej burzy rozpalacie ognie,
Wynajdźcie teraz waszych nieprzyjaciół!
Drżyj podlezę, zbrodni którego tajonych
Sprawiedliwości chłosta nie dosięgła!
W ciemnościach nocy skryj się, krwawa ręko!
Krzywoprzysięzco, pozorny świętoszku,
Kryjący płaszczem cnoty kazirodztwo!
Drżyj, nikczemniku, co w mądrej obłudzie
Czyhałeś zdradnie na życie człowieka!
Tajemne zbrodnie, wystąpcie z kryjówek,
Tych strasznych woźnych błagajcie o litość!
Jam pokrzywdzony więcej niż krzywdziciel.
Kent.  Ach, z gołą głową! Łaskawy mój panie,
Uboga chata, o kilka stąd kroków,
Da ci przed burzą schronienie przyjazne.
Spocznij tam, ja zaś do twardszego domu
Od twardych głazów, z których zbudowany,
Raz jeszcze wrócę. Gdym o ciebie pytał
Przed chwilą, bram mi swych otworzyć nie chciał;
Lecz go do skąpej zmuszę gościnności.
Król Lear.  Rozum w mej głowie zaczyna się mącić.
Pójdź tu, mój chłopcze, powiedz, czy ci zimno?
I mnie też zimno. Gdzie jest ta lepianka?
Jak dziwną sztukę posiada konieczność!
Na skarb przemienia rzeczy najpodlejsze.
Gdzie jest lepianka? biedny mój błazenku,
Jeszcze jest kątek w sercu mojem, chłopcze,
Gdzie mieszka litość nad twojem cierpieniem.
Błazen  (śpiewa). Kto trochę sensu w głowie zachował,
Czy to deszcz szumi, czy to wiatr wieje,
Do swych się losów będzie stosował,
Choć każdej doby deszcz leje.
Król Lear.  To prawda, chłopcze. Prowadź mnie do chaty!

(Wychodzą: król. Lear i Kent).

Błazen.  Ta noc ochłodzić zdolna kortezanę.
Nim się oddalę, ogłoszę proroctwo:
Gdy ksiądz będzie słowami, nie przykładem uczył,

Kiedy słód swój piwowar wodą będzie tuczył,
Gdy szlachcic będzie mistrzem swojego krawczyka,
Gdy będą za kacerza palić zalotnika.
Gdy trybunał każdemu dobry sąd wymierzy,
Gdy nie będzie ubogich giermków ni rycerzy,
Kiedy potwarz z ludzkiego ucieknie ozora,
Z jarmarków rzezimieszki znikną jak kamfora,
Gdy lichwiarz będzie złoto na polu rachował,
A rajfur z kortezaną kościoły budował,
Na angielskiej wtedy grzędzie
Wszystko tak się zamajaczy,
Że kto dożyje, zobaczy,
Lud nogami chodzić będzie.
Proroctwo to ogłosi Merlin, bo ja żyję przed jego czasami (wychodzi).


SCENA III.
Izba w zamku Gloucestera.
(Wchodzą: Gloucester i Edmund)

Gloucest.  Niestety, niestety, Edmundzie! nie podoba mi się to wyrodne postępowanie. Gdy ich prosiłem, aby mi wolno było nad nim się litować, odebrali mi użycie własnego mego domu; zabronili mi pod karą wiecznej niełaski mówić do niego, wstawiać się za nim, być mu pomocą w jakikolwiekbądź sposób.
Edmund.  Dzikie i wyrodne postępowanie!
Gloucest.  Dość na tem; ani słowa więcej. Tli już niezgoda między książętami, a gotuje się coś gorszego. Odebrałem list tej nocy — niebezpieczna rzecz o tem mówić — zamknąłem list w mojej komnacie. Krzywdy, które teraz król znosi, będą pomszczone na ich sprawcach; już część wojska wylądowała; trzeba nam się przechylić na stronę króla. Wyszukam go i pomogę mu tajemnie. Idź tymczasem, baw księcia rozmową, aby nie dostrzegł mojego miłosierdzia. Jeśli się o mnie zapyta, powiedz, że jestem chory i poszedłem do łóżka. Choćby mi przyszło gardłem zapłacić, jak mi to zagrożono, muszę pomódz królowi, staremu mojemu panu. Dziwne gotują się rzeczy, Edmundzie; proszę cię, bądź ostrożny (wychodzi).

Edmund.  O tej dobroci twojej zakazanej,
I o tym liście zawiadomię księcia;
Będzie to służba, która mi zapewni
Co ojciec straci, wszystkie jego grody;
Gdzie stary upadł, niech urośnie młody (wychodzi).


SCENA IV.
Chata na stepie.
(Wchodzą: król Lear, Kent i Błazen).

Kent.  To chata, panie; wejdź, dobry mój panie.
Noc to zbyt sroga, aby znieść ją mogła
Ludzka natura. (Burza wciąż trwa).
Król Lear.  Zostaw mnie samego,
Kent.  Wejdź, panie.
Król Lear.  Chceszże serce mi rozedrzeć?
Kent.  Wprzódbym me własne rozdarł. Wejdź, mój panie!
Król Lear.  Rzecz to twym sądem straszna, że nas burza
Do kości chłosta; straszna jest dla ciebie,
Lecz kto jest większej choroby ofiarą,
Nie czuje mniejszej. Gdy niedźwiedź cię trwoży,
Skoro przed tobą morze ryczy gniewne,
Pójdziesz z niedźwiedzia mierzyć się paszczęką.
Gdzie dusza wolna, drażliwe tam ciało.
Burza mej duszy z mych wydziera zmysłów
Wszystkie uczucia, prócz tych, co tu palą.
Niewdzięczne córki! Czy to nie to samo,
Jakgdyby usta rozszarpać pragnęły
Tę rękę, która pokarm im przynosi?
Lecz je ukarzę, nie chcę dłużej płakać!
Śród takiej nocy drzwi przede mną zamknąć!
O lej, lej deszczu! potop ten wytrzymam.
Przed starym ojcem, który szczodrą ręką

Wszystko wam oddał! O Regan! Goneril!
O, do szaleństwa droga ta prowadzi!
Nie chcę iść dalej, nie mówmy już o tem!
Kent.  Wejdź, panie.
Król Lear.  Własnej szukaj tam wygody.
Burza ta myśleć broni mi o rzeczach,
Coby mnie ciężej dotknęły. Lecz wejdę.
Chłopcze, wejdź pierwszy. Biedaku bez strzechy,
Wejdź, ja tymczasem odmówię pacierze,
A potem usnę. (Błazen wchodzi do chaty).
O nadzy nędzarze,
Gdziebądź jesteście, których w tej godzinie
Ta bezlitości siecze zawierucha,
Jak mogą wasze podarte łachmany
Przed taką wichrów osłonić dzikością
Bez dachu głowy, boki bez pokarmu?
O, nazbyt mało troskałem się o to!
Przepychu świata, wypij to lekarstwo,
Uczuj na chwilę, co czują nędzarze,
Abyś im resztki twego zbytku rzucił,
Pokazał większą nieba sprawiedliwość!
Edgar  (za sceną). Półtora sążnia wody! półtora sążnia wody!
O biedny Tomku! (Błazen wybiega z chaty).
Błazen.  Nie wchodź tam, wujaszku,
Bo duch tam mieszka. Ratujcie! Ratujcie!
Kent.  Podaj mi rękę. Kto tam?
Błazen.  Duch tam mieszka,
A jak powiada, zwie się biedny Tomek.
Kent.  Kto ty, co jęczysz na słomie? Wyjdź do nas.

(Wchodzi Edgar przebrany za szaleńca).

Edgar.  Precz stąd! bo czarny goni za mną szatan;
Po ostrych cierniach świszczący wiatr wieje:
Ha! idź do łóżka i ogrzej się trochę.
Król Lear.  Czy i ty wszystko twym oddałeś córkom?
Czyliż i tobie na to także przyszło?

Edgar.  Kto da co biednemu Tomkowi, którego zły duch przeprowadził przez ogień i płomienie, przez brody i wiry, przez bagna i topiele; który mu podkładał noże pod poduszkę, a stryczki na kościelnej ławie; który mu stawiał trutkę przy rosole, natchnął mu taką dumą serce, że przejeżdżał na gniadym kłusaku po mostach na cztery cale szerokich, goniąc za własnym cieniem jak za zdrajcą? Daj Boże zdrowie twoim pięciu zmysłom! Zimno Tomkowi! O, do de, do de, do de! Niech cię niebo strzeże od zawieruch, złych planet i czarów! Daj jałmużnę biednemu Tomkowi, którego zły duch prześladuje. Ach, gdybym mógł tu go złapać, albo tu, albo tam znowu! (Burza trwa ciągle)

Król Lear.  Do tegoż stopnia przywiodły go córki?
Nicżeś zatrzymać nie mógł, wszystko dałeś?

Błazen.  O nie, zatrzymał płachtę, inaczej musieliby się wszyscy rumienić.

Król Lear.  Niechaj więc plagi, które nad ludzkimi
Grzechami ciążą, spadną wszystkie razem
Na twoje córki!
Kent.  Lecz on nie ma córek.
Król Lear.  Giń, kłamco! Nicby nie mogło sprowadzić
Ludzkiej natury do tego spodlenia,
Prócz niewdzięczności córek. Czy dziś zwyczaj,
Że odepchnięty ojciec tak znajduje
Mało litości u własnej krwi swojej?
Słuszna to kara! To ciało poczęło
Te pelikany córki.
Edgar.  Na górze Pillicok
Siedział Pillicok. Hola! hej tam, hola!

Błazen.  Ta zimna noc zrobi z nas wszystkich błaznów i szaleńców.
Edgar.  Strzeż się złego ducha; słuchaj rodziców; dotrzymaj danego słowa; nie przysięgaj; nie grzesz ze ślubną żoną bliźniego; nie przyuczaj twojej kochanki do bogatych strojów. Zimno Tomkowi!
Król Lear.  Czem byłeś?
Edgar.  Sługą hardego serca i duszy; trefiłem sobie włosy; nosiłem rękawiczkę u kapelusza; służyłem chuciom mojej kochanki i dopuszczałem się z nią czynów ciemności; każde moje słowo było przysięgą, którą łamałem w jasnem obliczu niebios; zasypiałem w rozpuście i budziłem się do rozpusty; wino kochałem serdecznie i kostki serdecznie, a z kobietami przechodziłem samego Turka; fałszywe było moje serce, lekkie było moje ucho, krwawa ręka; byłem wieprzem w próżniactwie, lisem w chytrości, w żarłoctwie wilkiem, psem w wściekłości a lwem w grabieży. Nie daj twojego biednego serca kobiecie na lada skrzypnięcie trzewików lub szelest bławatów trzymaj nogi daleko od zamtuzów, ręce od spódniczek pióro od lichwiarskich regestrów, a śmiej się potem ze złego ducha. Ciągle przez ciernie wieje zimny wiatr i mówi: suum, mun, nonny! delfinie, moje dziecko, stój! daj mu przykłusować. (Burza trwa ciągle).
Król Lear.  Lepiej byłoby ci w grobie, niż wystawiać twoje nagie ciało na tę nieba surowość. Nie jestże człowiek niczem więcej? przypatrz mu się dobrze: Tyś nie dłużny robakowi za jedwab, bydlęciu za skórę, baranowi za wełnę, a kotu za perfumy. Ha, my trzej jesteśmy sfałszowanym towarem, ty jeden jesteś prawdą! Człowiek bez przyborów jest tylko biednem, nagiem, rosochatem jak ty zwierzęciem. Precz, precz co pożyczone! Dalej! odepnijcie! (rozdziera odzież).
Błazen.  Proszę cię, wujaszku, uspokój się; zła to noc do pływania. — Teraz trochę ognia na tem pustem polu byłoby jak serce starego rozpustnika: mała iskierka, a reszta ciała zimna. Ale patrz, nadbiega błędny ognik.
Edgar.  To ten zły duch Flibbertigibbet, zaczyna on swoje figle z ciemną nocą a kończy z pierwszem pianiem koguta; on to zaciąga oczy kataraktą, wykrzywia je zyzem, daje zajęcze wargi; on śnicią pokrywa białą pszenicę i dręczy wszystkie ziemskie stworzenia.

Święty Wit trzykroć obleciał pole
I spotkał Zmorę w rzeszy swej kole,
I precz stąd! krzyknął,
I tabun zniknął;
Precz, czarownico, o precz stąd!

Kent.  Jak ci jest, panie? (Wchodzi Gloucester z pochodnią).

Król Lear.  Kto to?
Kent.  Kto tam? Czego szukasz?
Gloucest.  Co wy za jedni? Wasze nazwiska?
Edgar.  Biedny Tomek, który je pływające żaby, ropuchy, kijanki ziemne i wodne jaszczurki; który w szaleństwie swojego serca, gdy zły duch harcuje, je krowieniec zamiast sałaty, pożera stare szczury i psy utopione w rowie, pije zieloną powłokę bagniska; którego od parafii do parafii, chłostając prowadzą, kują w dyby, karcą i więżą, a który miał niegdyś trzy ubrania na grzbiet swój, trzy koszule dla swojego ciała, konia do podróży i oręż do bitki.

Ale myszy i szczury i podobna fraszka
Całe siedem lat długich karmiły Tomaszka.

Strzeż się ducha, co za mną goni. Cicho, Smolkin cicho, ty szatanie!

Gloucest.  I to jest, panie, twoje towarzystwo?
Edgar.  Książę ciemności, to prawdziwy szlachcic,
A imię jego Modo albo Mahu.
Gloucest.  Jak są wyrodne krew nasza i ciało,
Że nienawidzą tego, co je począł.
Edgar.  Zimno Tomkowi!
Gloucest.  Chodź ze mną, panie, nie mogę we wszystkiem
Słuchać surowych rozkazów twych córek.
Choć ich jest wolą, bym wrota me zamknął,
Na łup cię wydał tej nocy okrutnej,
Dość miałem serca, aby cię wyszukać,
Powieść, gdzie ogień i pokarm gotowy.
Król Lear.  Wprzód z filozofem tym pozwól pogadać.
Powiedz mi, jaka piorunów przyczyna?
Kent.  Usłuchaj, panie, dobrej jego rady,
Idź z nim do domu.
Król Lear.  Jeszcze jedno słowo
Do uczonego tego Tebańczyka.
Nad czem rozmyślasz?
Edgar.  Jak dyabła oszukać,
A bić robactwo.

A bić robactwo.
Król Lear.  Pragnąłbym na stronie
Jeszcze ci jedno postawić pytanie.
Kent.  Nalegaj, lordzie, aby poszedł z tobą,
Bo rozum jego zaczyna się mącić.
Gloucest.  Któżby go ganił? Własne jego córki
Chcą jego śmierci. Ach, ten Kent uczciwy!
On nam to wróżył. O, biedny wygnaniec!
Król traci rozum, mówisz, przyjacielu,
I ja ci wyznam, żem prawie oszalał.
I jam miał syna, dziś go się wyrzekłem;
Na moje życie godził on niedawno,
Bardzo niedawno. Ja go tak kochałem!
Nigdy syn ojcu swemu nie był droższy.
Zeby ci prawdę wyznać, przyjacielu, (ciągle burza).
Żal mnie obłąkał. — Co za noc okrutna!
Błagam cię. panie —
Kroi Lear.  Z waszem pozwoleniem,
Bądź towarzyszem moim, filozofie.
Edgar.  Tomkowi zimno!
Gloucest.  Schroń się do tej chaty,
A tam ogrzejesz nagie twoje ciało.
Król Lear.  Idźmy tam wszyscy.
Kent.  Tędy.
Król Lear.  Lecz z nim razem;
Nie chcę opuścić mego filozofa.
Kent.  Ustąp mu, panie; niech go z sobą weźmie.
Gloucest.  Niech i tak będzie.
Kent.  No, dalej, idź z nami!
Król Lear.  Chodź, Ateńczyku zacny.
Gloucest.  Teraz cicho,
I ani słowa więcej, ani słowa!
Edgar.  Sir Roland przed czarną zatrzymał się wieżą
I krzyknął: Fe, cóż to i cóż się tu stało?
Wszak ci ja tu czuję Bretona krew świeżą.

(Wychodzą).

SCENA V.
Sala w zamku Gloucestera.
(Wchodzą: Cornwall i Edmund).

Cornwall.  Pomszczę się, nim dom ten opuszczę.
Edmund.  Mogą mnie ludzie potępić, milordzie, że pozwoliłem uczuciom powinności wziąć górę nad popędami natury; ta myśl przejmuje mnie strachem.
Cornwall.  Widzę teraz, że nie same złe skłonności podsunęły twojemu bratu myśl godzenia na jego życie, ale przewrotność ojca dała podnietę występnej złośliwości syna.
Edmund.  Jak los mój okrutny, że nie mogę bez zgryzoty być sprawiedliwym! Oto list, o którym mówił, a który dowodzi, że czynny miał udział w knowaniach na korzyść Francyi. O nieba! bodaj zdrady tu nie było, lub bodajem nie ja był jej donosicielem!
Cornwall.  Chodź ze mną do księżny.
Edmund.  Jeśli treść tego listu jest prawdziwa, wielkie sprawy macie do załatwienia.
Cornwall.  Prawdziwa czy fałszywa zrobiła cię hrabią Gloucester. Wywiedz się, gdzie jest twój ojciec, aby mógł być pojmany na pierwsze skinienie.
Edmund.  (Na str.) Jeśli go znajdę niosącego pomoc królowi, to nowej doda siły podejrzeniom. (Głośno). Wytrwam w mojej wierności, choć zażarta toczy się wojna między nią a krwią moją.
Cornwall.  Zupełną pokładam w tobie ufność: znajdziesz lepszego ojca w mojej miłości. (Wychodzą).

SCENA VI.
Izba w oficynach zamku.
(Wchodzą: Gloucester i Kent).
Gloucest.  Lepiej jest tu jak na otwartem powietrzu; przyjmij gościnność tę wdzięcznem sercem. Dodam, co mogę, na wasze pokrzepienie. Wrócę niebawem.

Kent.  Wszystkie potęgi jego umysłu uległy niecierpliwości.
Bóg ci zapłać za twoją dobroć!

(Wychodzi Gloucester. Wchodzą: Król Lear, Edgar i Błazen).

Edgar.  Frateretto mnie woła i powiada, że Nero łowi ryby na wędkę w jeziorze ciemności. Proszę cię, niewinniątko, miej się na baczności od złego ducha.
Błazen.  Powiedz mi, wujaszku, czy waryat jest szlachcicem, czy mieszczuchem?
Król Lear.  Królem! królem!
Błazen.  Nie, jest mieszczuchem, co ma syna szlachcica; bo waryat to mieszczuch, który widzi swojego syna szlachcicem, wprzódy nim sam nim został.

Król Lear.  Z rozpalonymi gdybym miał rożnami
Tysiąc szatanów i z świstem wpadł na nie!
Edgar.  Zły duch w krzyże mnie kąsa.

Błazen.  Szalony to człowiek, co ufa ugłaskaniu wilka, zdrowiu konia, miłości dziecka, lub przysiędze ladacznicy.

Król Lear.  Tak jest; natychmiast oskarżyć je muszę.
(Do Edgara) Chodź, usiądź tutaj, ty przemądry sędzio;
(Do Błazna) A ty, uczony panie, siadaj tutaj.
Wy zaś, lisice —
Edgar.  Jak oczyma strzyże!
Czy sędziów uwieść pragniesz, mościa pani?
Do mnie, Bessy, po głębinie.
Błazen.  Lecz szczelina jest w jej łodzi,
A wyznać się jej nie godzi,
Czemu do ciebie nie płynie.

Edgar.  Czarny duch nawiedza biednego Tomka w głosie słowika. Hołupnik krzyczy w Tomka brzuchu o dwa białe śledzie. Nie kracz, czarny aniele! nie mam dla ciebie strawy.

Kent.  O nie stój, panie, w takiem osłupieniu!
Czy nie chcesz na tem wypocząć wezgłowiu?
Król Lear.  Chcę wprzód zobaczyć sąd ich. Gdzie świadkowie?
(Do Edgara) Ty, gronostajny sędzio, zabierz miejsce.
(Do Błazna) A ty siądź przy nim, jego towarzyszu.
(Do Kenta) Ty zaś dodany jesteś do kompletu.
Edgar.  Sądźmy sprawiedliwie!

Czy śpisz, czy czuwasz piękny mój pasterzu?
Twoje owce wlazły w zboże;
Jedno świstnienie twoich pięknych ustek
Twą trzodę ocalić może.
Pur! to kot czarny.

Król Lear.  Sądźcie tę najpierwej; to Goneril. Składam pod przysięgą przed tym dostojnym trybunałem, że wygnała biednego króla, swojego ojca.
Błazen.  Zbliż się, mościa pani. Imię twoje Goneril?
Król Lear.  Nie może temu zaprzeczyć.
Błazen.  Przebacz, proszę; wziąłem cię za stołek.

Król Lear.  A to jest druga, ukośne spojrzenie
Dowodzi jasno, jakie jest jej serce.
Ucieka! trzymaj! do broni! do broni!
Do trybunału wkradło się przekupstwo!
Fałszywy sędzio, czemuś dał jej uciec?
Edgar.  Błogosław Panie twoim pięciu zmysłom!
Kent.  Boże! — Gdzie teraz, panie, twa cierpliwość,
Z której się często tak dumnie chełpiłeś?
Edgar  (na str.) Łzy me ku jego tak stronie się chylą,
Że zdolne zdradzić moje są przebranie.
Król Lear.  I małe pieski i cała ta sfora,
Białek i Miłka, patrz szczekają na mnie!
Edgar.  Tomek im swą głową rzuci.
Precz stąd, kundle!
Czarna czy biała twa gęba,
Czy trucizna cieknie z zęba,
Bonończyk czy brytan srogi,
Chart czy jamnik krzywonogi,
Ogar, wyżeł czy pijawka,
Będzie skomlał — ma to sprawka,
Gdy mą głowę cisnę na nie,
Śladu po nich nie zostanie.

Do de, do de. Sessa! Dalej, śpieszmy na wieczernice, jarmarki i targi! Biedny Tomku, pusto na twojej miseczce.
Król Lear.  Anatomizujcie Reganę; zobaczcie, co jest w jej sercu. Czy jest w naturze jaka siła, która kształtuje te twarde serca? (Do Edgara) Ciebie, panie, biorę na jednego z moich stu rycerzy; tylko mi się nie podoba krój twojego stroju; powiesz mi, że to ubiór perski? zmień go przecie.

Kent.  Teraz, mój panie, spocznij tu na chwilę.
Król Lear.  Nie róbcie hałasu, nie róbcie hałasu; zasuńcie firanki.
Tak, tak! Pójdziemy wieczerzać z porankiem.
Błazen.  A ja pójdę do łóżka o południu. (Wraca Gloucester).
Gloucest.  Mów, przyjacielu, gdzie jest król a pan mój?
Kent.  Tu, lecz go nie budź, rozum mu się zbłąkał.
Gloucest.  Na twych go rękach unieś, przyjacielu,
Bom tu na życie jego odkrył spisek.
Czeka przed drzwiami gotowa lektyka,
Nieś go do Dover, a tam, przyjacielu,
Znajdziesz przyjęcie dobre i opiekę.
Śpiesz się, bo jeśli stracisz pół godziny,
Jego i twoja i jego obrońców
Śmierć niezawodna. Unieś go natychmiast,
A ja ci drogę ratunku pokażę.
Kent.  Znękana bólem śpi teraz natura.
Sen będzie może balsamem twych zmysłów,
Które uleczyć trudniej może będzie,
Gdy raz sposobna przeminie godzina.
(Do Błazna) I ty nam pomóż twego unieść pana,
Nie możesz zostać tutaj.
Gloucest.  Dalej w drogę!

(Wychodzą: Kent, Gloucester i Błazen, unosząc króla Leara).

Edgar.  Gdy lepsi od nas razem cierpią z nami,
Ciosy boleści mniej czujemy sami;
Najboleśniejsze samotne są płacze,
Gdy wszystko wkoło śmieje się i skacze;
Łatwiej tam dusza skargi swe uciszy,
Gdzie widzi smutków swoich towarzyszy;
Trosk własnych brzemię jak cięży mi mało,
Kiedy pod równem gnie się króla ciało!
Ojciec mój dla mnie, czem dla niego dzieci.
Uciekaj, Tomku, a gdy dzień zaświeci,
W którym potwarcze zbić potrafisz słowo,

Wystąp i z światłem pogódź się na nowo.
W tej strasznej nocy niech się co chce stanie,
Byle się tylko król mógł uratować!
Więc baczność! baczność! (Wychodzi).


SCENA VII.
Sala w zamku Gloucestera.
(Wchodzą: Cornwall, Began, Goneril, Edmund i Służba)

Cornwall.  Wracaj co prędzej do milorda, twojego małżonka; pokaż mu ten list. Armia francuska wylądowała. Szukajcie zdrajcy Gloucestera! (Wychodzi kilku Sług).
Regan.  Powieś go natychmiast!
Goneril.  Wyłup mu oczy!
Cornwall.  Zostawcie go mojemu gniewowi! — Edmundzie, zostań przy mojej siostrze. Pomsta, którą obowiązani jesteśmy dokonać na zdrajcy, twoim ojcu, nie jest to właściwy widok dla ciebie. Radź księciu, do którego się udajesz, aby się gotował z największym pośpiechem; my zrobimy to samo z naszej strony. Przez szybkich posłańców należy nam w ciągłem być porozumieniu. Bądź zdrowa, droga siostro! żegnam cię, lordzie Gloucesterze! (Wchodzi Oswald). Co nowego? Gdzie król?

Oswald.  Króla stąd milord Gloucester uprowadził.
Trzydziestu pięciu lub sześciu rycerzy
Zdołali w końcu przy bramach go znaleźć,
Z pomocą kilku lorda domowników,
Z królem do Dover ciągną, gdzie, jak mówią,
Znajdą gotowych zbrojnych przyjacieli.
Cornwall.  Dla twojej pani idź konie przygotuj!
Goneril.  Bądź zdrów, milordzie, i ty, droga siostro!

(Wychodzą: Goneril i Edmund).

Cornwall.  Bądź zdrów, Edmundzie! Szukajcie Gloucestera,
Stawcie go tutaj w dybach, jak złodzieja.

(Wychodzi kilku Służących).

Choć mi nie wolno życia mu odbierać
Bez formy sądu, władza ma dość wielka,

Abym potrafił zemstę mą nasycić,
Ludzie mnie mogą ganić, lecz nie wstrzymać.
Kto tam? A, zdrajca? (Wchodzą Słudzy z Gloucesterem).
Regan.  To on, lis niewdzięczny!
Cornwall.  Zwiążcie mu ręce!
Gloucest.  Dobrzy przyjaciele,
Zważcie, że gośćmi jesteście moimi,
Tak wielkiej krzywdy nie róbcie mi, proszę!
Cornwall.  Zwiążcie go, mówię! (Słudzy wiążą go).
Regan.  Silniej! Szpetny zdrajco!
Gloucest.  Niemiłosierną jesteś dla mnie panią,
Lecz ja nie jestem zdrajcą.
Cornwall.  Do tej ławy
Przywiążcie zdrajcę! Zobaczysz, nędzniku —

(Regan szarpie go za brodę).

Gloucest.  Jak czyn niegodny szarpać moją brodę!
Regan.  Jak biała broda, a on taki zdrajca!
Gloucest.  Okrutna pani, włosy twoją ręką
Z mej siwej brody wydarte ożyją,
By cię oskarżyć! Jestem wasz gospodarz,
Jakże śmiesz ręką kalać rozbójniczą
Twarz mą gościnną? Powiedz, czego chcecie?
Cornwall.  Mów, co za listy odebrałeś z Francyi?
Regan.  Mów tylko szczerze, wiemy bowiem prawdę.
Cornwall.  Jakie przymierze z zdrajcami zawarłeś,
Którzy na brzegach tych wylądowali?
Regan.  Gdzie wyprawiłeś króla lunatyka?
Mów!
Gloucest.  Odebrałem list pełny przypuszczeń,
List napisany ręką neutralną,
Nie wrogą.
Cornwall.  Wykręt!
Regan.  A wykręt kłamliwy.
Cornwall.  Gdzieś wysłał króla?
Gloucest.  Do Dover.
Regan.  Dlaczego?
Czyś nie odebrał rozkazu pod karą —
Cornwall.  Czemu do Dover? Niech na to odpowie!

Gloucest.  Do pnia związany muszę hece znosić!
Regan.  Czemu do Dover?
Gloucest.  Bo nie chciałem widzieć
Ócz jego starych wydartych okrutnie
Twymi palcami i twej srogiej siostry,
Topiącej pazur w ciele pomazańca.
Morze, śród burzy, którą z gołą głową
W piekielnych nocy wytrzymał ciemnościach,
Morzeby samo wzdęło się, by zgasić
Gwiazd wieczny ogień; przecie, biedny starzec,
Łzami niebieską powiększał ulewę.
Gdyby wilk przy twej bramie w taką porę
Zawył, do twego rzekłabyś klucznika:
Idź, otwórz wrota! bo w całej naturze
Miękły z litości i najtwardsze serca,
Oprócz waszego. Lecz skrzydlatą zemstę
Ujrzę, na takie spadającą dzieci!
Cornwall.  Nie ujrzysz nigdy! Przytrzymajcie ławę!
Na twoich oczach postawię mą nogę.
Gloucest.  Niech mi na pomoc pospieszy, kto pragnie
Lat starych dożyć! Okrutny! o Boże!
Regan.  Jednaby strona urągała drugiej,
Więc drugie teraz!
Cornwall.  Jeśli ujrzysz zemstę —
Sługa.  Wstrzymaj się, panie! Od dziecka ci służę,
Alem ci nigdy nie usłużył lepiej,
Jak teraz, twoją zatrzymując rękę.
Regan.  A, ty psie podły!
Sługa.  Gdybyś miała brodę,
Za takie słowa dobrzebym nią trząsnął!
Co chcesz?
Cornwall.  Mój sługa! (Dobywa oręża i rzuca się na niego).
Sługa.  Jeśli twoja wola
Zbliż się, wytrzymaj próbę mej wściekłości!

(Dobywa oręża — walczą — Cornwall ranny).

Regan  (do innego sługi).
Daj mi twój oręż! Chłop, stawiać nam czoło!

(Wydziera oręż, zbliża się z tyłu i przebija go).

Sługa.  Zginąłem! Lordzie! zostało ci oko,
Byś widział jego upadek. Umieram! (Umiera).
Cornwall.  Jest sposób, aby nie zobaczył więcej.
Precz galareto podła! A gdzie teraz
Blask się twój podział?
Gloucest.  Noc straszna! noc wieczna!
Gdzie syn mój Edmund? Edmundzie, w twej duszy
Wszystkie natury roznieć teraz iskry,
By czyn okrutny ten pomścić!
Regan.  Ha, zdrajco!
Wołasz na tego, co cię nienawidzi;
On nam o zdradzie twojej dał wiadomość,
Zbyt dobry, by się litować nad tobą.
Gloucest.  O, ja szalony! Edgar był spotwarzon!
Przebacz mi, Boże, a jemu błogosław!
Regan.  Rzućcie go za drzwi, niechaj sobie wietrzy
Drogę do Dover! — Jak ci jest, milordzie?
Cornwall.  Jestem raniony. Oddalmy się, pani.
Ślepego zdrajcę wygońcie co prędzej,
Na gnój mi tego rzućcie niewolnika!
Czuję, Regano, że mnie krew uchodzi;
W niedobrą porę przyszła mi ta rana.
Podaj mi rękę.

(Wychodzi Cornwall, prowadzony przez Reganę. — Słudzy odwięzują i wyprowadzają Gloucestera).

1 Stróż.  Na wszystko się ważę,
Jeśli on dobrze skończy.
2 Sługa.  Jeśli ona
Żyć długo będzie, jeśli się doczeka
W podeszłych latach zwykłej starcom śmierci,
Wszystkie kobiety zmienią się w potwory.
1 Stróż.  Idźmy za hrabią, skłońmy Bedlamczyka,
By go prowadził, gdzie zechce; na wszystko
Gotowe jego hultajskie szaleństwo.
2 Sługa.  Idź ty, ja pójdę po płótno i białko,
By je przyłożyć na skrwawione oczy.
Bądź mu pomocą, miłosierny Boże! (Wychodzą).


AKT CZWARTY.
SCENA I.
Otwarte pole.
(Wchodzi Edgar).

Edgar.  Lepiej wzgardzonym być, a wiedzieć o tem,
Niż być wzgardzonym, a słuchać pochlebstwa.
Ostatni żebrak, przez losy deptany,
Bez trwogi żyje, karmi się nadzieją;
Tylko szczęśliwy blednie na myśl zmiany,
Zmiana przynosi uśmiech nędzarzowi.
Czcze więc powietrze, które ściskam, witaj!
Nędzarz, któregoś w przepaść cierpień wwiało,
Nic ci nie winien. Lecz któż się to zbliża?

(Wchodzi Gloucestrer prowadzony przez Starca).

Mój ojciec, a w tak ubogim orszaku?
O świecie, gdyby dziwne twe przemiany
Wstrętu ku tobie w nas nie rozbudzały,
Z życiemby rozstać nie chciała się starość!

Starzec.  Dobry mój panie, byłem twoim lennikiem i lennikiem twojego ojca przez te lat ośmdziesiąt.

Gloucest.  Opuść mnie, odejdź, dobry przyjacielu,
Twoja mi pomoc na nic się nie przyda,
A tobie może zaszkodzić.
Starzec.  Nie możesz
Twej drogi widzieć.
Gloucest.  Niema dla mnie drogi,
A więc i żadnych nie trzeba mi oczu.
Widząc, upadłem; ach, bo jakże często
Zawodem dla nas to. co posiadamy,
A wybawieniem nasze niedostatki!
Drogi mój synu Edgarze! ofiaro
Oszukanego rodzica wściekłości!
Gdybym choć tchnieniem zobaczyć cię dożył,
Rzekłbym, że moje wrócone mi oczy.

Starzec.  Kto tam?
Edgar  (na str.).O bogi, kto może powiedzieć:
Teraz już ze mną nie może być gorzej?
Mnie teraz gorzej, niźli było kiedy.
Starzec.  To biedny Tomek.
Edgar  (na str.).A może być gorzej.
Nie jest najgorzej, póki możem mówić:
To jest najgorzej.
Starzec.  Gdzie idziesz, kamracie?
Gloucest.  Czy to jest żebrak?
Starzec.  Żebrak i szalony.
Gloucest.  Ma trochę zmysłu, skoro żebrać może.
Widziałem jemu podobne stworzenie
W ostatniej burzy; człowiek jest robakiem,
Wyrzekłem w duchu; syn na myśl mi przyszedł,
Choć myśl ma wtedy nie była mu skłonną.
Wiele się rzeczy później dowiedziałem.
Jesteśmy bogom, czem są muchy dzieciom,
I dla zabawy swej nas zabijają.
Edgar  (na str.). Co tutaj począć, liche to rzemiosło
W obliczu smutku udawać szaleństwo,
I siebie dręczyć i drugich zasmucać.
(Głośno). Witam cię, panie!
Gloucest.  Czy to nagi żebrak?
Starzec.  To on.
Gloucest.  Idź. Jeśli zechcesz nas dogonić
O jaką milę na drodze do Dover,
Przez pamięć starej uczyń to przyjaźni,
Przynieś odziewek dla tego łazarza,
A on tymczasem na mą będzie prośbę
Mym przewodnikiem.
Starzec.  Panie, on szalony.
Gloucest.  Czasów to naszych klątwa, że ślepego
Wiedzie szalony. Zrób, o co cię proszę,
Albo zrób raczej, co ci się podoba,
Oddal się tylko.
Starzec.  Co mam najlepszego
Chętnie przyniosę, niech się co chce stanie. (Wychodzi).

Gloucest.  Hola, łazarzu!
Edgar.  Zimno jest Tomkowi!
(Na str.). Nie zdołam dłużej!
Gloucest.  Przybliż się, kamracie.
Edgar  (na str.). A muszę jednak. (Głośno) Niech Bóg błogosławi
Słodkim źrenicom twoim zakrwawionym!
Gloucest.  Czy znasz drogę do Dover?

Edgar.  Wszystkie rogatki i bramy, gościńce i ścieżki. Strach wygonił rozum z głowy biednego Tomka. Niech cię Bóg strzeże, uczciwcze, od złego ducha. Pięciu dyabłów wprowadziło się naraz do biednego Tomka; dyabeł rozpusty Obidicut; Hobbididance, książę niemoty; Mahu, kradzieży; Modo, mężobójstwa; Flibbertigibbet, grymasów i wydrzeźniań, który teraz opętał pokojówki i garderobiane. Niechże ci więc Bóg błogosławi, paneczku!

Gloucest.  Weź tę sakiewkę. Gdy cię niebios wola
Na losów chłostę wydała okrutną,
Moja niedola szczęściem twojem będzie.
Spraw, spraw o Boże, by tak zawsze było!
Opływający w zbytki niech rozpustnik,
Co z twych praw szydzi, który nie chce widzieć.
Nie czuje bowiem, pozna twą potęgę,
A dostatkami swymi się podzieli,
I każdy znajdzie, ile mu potrzeba.
Znasz Dover?
Edgar.  Znam, panie.
Gloucest.  Jest przy mieście skała
Na przepaść u swych stóp spoglądająca,
Tylko na krawędź skały tej mnie wprowadź,
A ja obecnej ulżę twojej nędzy
Kosztownościami, które mam przy sobie;
Stamtąd przewodnik już mi niepotrzebny.
Edgar.  Daj rękę. Biedny powiedzie cię Tomek.

(Wychodzą).

SCENA II.
Przed pałacem księcia Albany.
(Wchodzą: Goneril i Edmund, Oswald spotyka się z nimi).

Goneril.  Witaj, milordzie! Dziwna, że nie wyszedł
Mąż mój łaskawy na spotkanie nasze.
Gdzie pan twój?
Oswald.  W zamku; ale jak zmieniony!
Gdy mu o armii najezdnej mówiłem,
Rozśmiał się; słysząc o waszem przybyciu,
Odrzekł „tem gorzej“, o zdradzie Glocestera
I o lojalnej służbie jego syna,
Głupcem mnie nazwał, dodał, żem przewrócił
Nice na lice; zdaje się radować
Z wypadków, które smucić go powinny,
A opłakiwać wszystko co pomyślne.
Goneril  (do Edmunda). Więc nie idź dalej! Duch jego lękliwy
Nie śmie przedsięwziąć, nie chce krzywdy uznać,
Która o pomstę woła, i być może,
Że nasze w drodze poczęte życzenia
Sprawdzą się tutaj. Wróć do mego brata,
Przyśpiesz zaciągi i stań na ich czele.
Ja muszę w domu przemienić nazwiska
I kądziel złożyć w męża mego dłonie.
Ten wierny sługa będzie naszym posłem.
Wkrótce odbierzesz damy twej rozkazy,
Jeśli masz serce sprawie służyć własnej.

(Daje mu kokardę).

Przypnij to godło! Szczędź słów! Uchyl głowę!
Ten pocałunek, gdyby śmiał przemówić,
Uniósłby ducha twojego do niebios.
Zrozum mnie; żegnaj!
Edmund.  Jestem twym do śmierci!
Goneril.  Drogi Gloucesterze! (Wychodzi Edmund).
O jakże odmienny
Mąż jest od męża! Tobie się należy
Kobiety służba; głupiec ma me ciało.

Oswald.  Książę się zbliża. (Wychodzi. — Wchodzi Albany).
Goneril.  Wartam była świstu[17].
Albany.  Nie jesteś warta pyłu, o Goneril,
Który wiatr miota na twoje oblicze!
Twój mnie charakter straszy, bo natura,
Która swym własnym pogardziła szczepem,
Trudno, by w pewnych trzymała się karbach.
Gałąź rodzimy sok odpychająca,
Musi uwiędnąć i śmierci dojść kresów.
Goneril.  Skończ, bo nie mądry tekst twego kazania!
Albany.  Mądrość i dobroć podłe są dla podłych;
Zgnilizna tylko smakuje w gniliźnie.
Co wy zrobiły, tygrzyce nie córki?
Wy ojca, starca pełnego dobroci,
Którego stopy i niedźwiedźby lizał,
Wy do szaleństwa przywiodły, wyrodne!
Jak mógł pozwolić na to brat mój, książę,
Dobrodziejstwami jego obsypany?
Jeżeli niebo nie ześle na ziemię
Widomych duchów, by grzechy te pomścić,
To przyjdą czasy, w których ludzie wzajem
Jak mórz potwory będą się pożerać!
Goneril.  Z mleka jest twoja wątroba, człowieku.
Sam swe policzki na ciosy podstawiasz,
I nie masz oczu, byś zdołał rozróżnić
Honor od hańby. Nie, ty tego nie wiesz,
Że tylko głupcy czują w sercu litość
Dla tych nędzników, co przyjmują chłostę,
Zanim się jeszcze złego dopuścili!
Gdzie twoje bębny? Francuz już rozwinął
Na tej spokojnej wyspie swe chorągwie;
Zbójca ci grozi hełmu swego piórem,
A ty, pobożny głupcze, cicho siedzisz
I płacząc pytasz, czemu on to robi?
Albany.  Spojrzyj na siebie, okrutna dyablico,

Szpetność mniej szpetną zdaje się w szatanie
Niż w zlej kobiecie!
Goneril.  O ty, pusty głupcze!
Albany.  Ofiaro własnej hańby dobrowolna,
Nie kaź twych rysów taką potwornością!
Gdybym był zdolny dłoniom tym nakazać
Krwi posłuszeństwo mojej, sambym teraz
Na części szarpał ciało twe i kości,
Ale choć jesteś wcielonym szatanem,
Tarczą jest twoją kobieca twa postać!
Goneril.  Co za odwaga! (Wchodzi Posłaniec).
Albany.  Jaką wieść przynosisz?
Posłaniec.  Ach, dobry panie, książę Cornwall skonał.
Zabił go własny sługa, gdy zamierzał
Z Gloucestera głowy drugie wyrwać oko.
Albany.  Gloucestera oczy!
Posłaniec.  Tknięty miłosierdziem,
Sługa od dziecka u niego chowany,
Chciał go zatrzymać i na swego pana
Wymierzył oręż; książę, gniewem wściekły,
Jednem go cięciem u nóg swych powalił,
Lecz sam był ranny i z rany tej umarł.
Albany.  Więc jest tam w górze jeszcze sprawiedliwość,
Śpiesznie karcąca ziemskie nasze zbrodnie!
Więc biedny Gloucester jedno stracił oko?
Posłaniec.  Ach, stracił oba! Oto pismo, pani,
Które wymaga śpiesznej odpowiedzi;
To list twej siostry.
Goneril  (na str.).Rzecz, pod pewnym względem,
Jest po mej myśli: ale, gdy mój Gloucester
Jest przy mej siostrze teraz owdowiałej,
Gmach mych nadziei może słę obalić
Na moją głowę. Zresztą, wieść jest dobra.
(Głośno). List ten przeczytam i wyślę odpowiedź.

(Wychodzi).

Albany.  Gdzie był syn, gdy mu wydzierano oczy?
Posłaniec.  Tu z panią dążył.
Albany.  Tu jednak nie przybył.

Posłaniec.  Gdy wracał, panie, spotkałem go w drodze.
Albany.  Czy wie on o tem?
Posłaniec.  Wie o wszystkiem, panie.
On go oskarżył, a zamek opuścił,
Aby ich zemście pełną dać swobodę.
Albany.  Żyję, Gloucesterze, by ci podziękować
Za twoją wierność dla twojego króla,
Oczy twe pomścić! Idźmy, przyjacielu,
Abyś mi wszystko, co wiesz, opowiedział.

(Wychodzą).

SCENA III.
Obóz francuski w blizkosci Dover.
(Wchodzą: Kent i Dworzanin).

Kent.  Czy wiesz, dla jakich powodów król francuski tak śpiesznie do swojego kraju powrócił?
Dworz.  Zostawił jakąś ważną sprawę w zawieszeniu, a która po jego tu przybyciu groziła królestwu tak wielkiem niebezpieczeństwem, że przytomność jego osobista stała się koniecznością.
Kent.  Komu zostawił dowództwo?
Dworz.  Marszałkowi Erancyi Monsieur La Far.
Kent.  Czy listy, które wręczyłeś, wyrwały z ust królowej jakie oznaki boleści?

Dworz.  W mej przytomności odczytała listy,
A w jej źrenicach, od czasu do czasu,
Łzy się kręciły, była jednak panią
Swego uczucia, które, zbuntowane,
Pragnęło nad jej istnością królować.
Kent.  Była zwruszoną?
Dworz.  Ale nie do gniewu.
Cierpliwość wojnę ze smutkiem toczyła,
Kto jej obliczu piękniejszy da wyraz.
Widziałeś panie, deszcz i słonce razem?
Taki wdzięk miały łzy jej i uśmiechy,
Słodkie uśmiechy, które na jej ustach,

Zdały się igrać, jakby nie wiedziały,
Jacy z jej źrenic wypadali goście,
Niby sznur pereł z jasnych dyamentów.
Smutek najmilszą stałby się rzadkością,
Gdyby tak każdej przystać mógł niewieście.
Kent.  Czy nic nie rzekła?
Dworz.  Raz, albo dwa razy
Z cichem westchnieniem wyszepnęła: ojcze!
Jakby ten wyraz na sercu jej ciężał.
„O siostry, siostry! hańbo kobiet, siostry!
Kent! ojcze! siostry! Co? w nocy? śród burzy?
Niech odtąd w ludzką litość nikt nie wierzy!“
Gdy tak mówiła, z niebieskich swych źrenic
Obfite strugi świętych łez strząsała
Na swoje łkania, i w końcu wybiegła,
By sama swojej oddać się boleści.
Kent.  Gwiazdy kształtują ludzkich serc naturę;
Jakby z jednego ojca, jednej matki
Mogły tak różne puścić latorośle?
Nie rozmawiałeś z nią później?
Dworz.  Nie, panie.
Kent.  Czy się to działo przed powrotem króla?
Dworz.  Nie, panie, później.
Kent.  Biedny Lear jest w mieście,
Czasami jasno sobie przypomina,
Co nas tu wiodło, ale żadną miarą
Nie chce swej córki widzieć.
Dworz.  A dlaczego?
Kent.  Dręczony wstydem, gdy sobie przypomni,
Jak jej odmówił swoich błogosławieństw,
Przytułku szukać śród obcych przymusił,
A wszystkie prawa jej okrutnie przelał
Na dwie jej siostry z wilczem w piersiach sercem;
Taka zgryzota zatruła mu duszę,
Że wstydem płonąc, unika Kordelii.
Dworz.  O nieszczęśliwy!
Kent.  Czy masz wiadomości
O ruchach książąt Cornwall i Albany?

Dworz.  Ciagną tu z wojskiem.
Kent.  Powiodę cię teraz
I króla Leara straży twej poruczę.
Ważne powody jeszcze mnie zmuszają
Na dłużej w mojem ukryciu pozostać;
Lecz gdy mnie poznasz, nie będziesz żałował,
Żeś mi te ważne przyniósł wiadomości.
A teraz, panie, racz mi towarzyszyć. (Wychodzą).


SCENA IV.
Obóz francuski w blizkości Dover. Namiot.
(Wchodzą: Kordelia, Doktor i Żołnierze).

Kordelia  Ach, to on! Właśnie spotkano go teraz,
Gdy głośno śpiewał, szalony jak morze,
W wianku dymnicy, łopianu, szaleju,
Pokrzyw, kąkolu i ze wszystkich chwastów,
Rosnących w zboża polu życiodajnem.
Wypraw setnika, niech badawczą nogą
Przebieży niwy bujnie zarośnięte,
Niech go przywiedzie. (Wychodzi Oficer). Zdołaż ludzka mądrość
Wrócić mu znowu rozum obłąkany?
Kto mu pomoże, wszystko, co mam, weźmie.
Doktor.  Jest jeszcze, pani, nadzieja ratunku.
Mamką natury naszej jest spoczynek;
Snu mu potrzeba; by mu sen sprowadzić,
Mamy lekarstwa, których wpływ potężny
Samej boleści zamknąć mógłby oczy.
Kordelia.  Błogosławione wszystkie cnoty ziemi,
Dotąd ukryte, pod łez moich rosą
Na świat wystrzelcie, i bądźcie lekarstwem
Nieszczęśliwego starca obłąkaniu!
Idźcie go szukać, lub szalona wściekłość,
Bez przewodnika, żywot jego strzaska.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Przynoszę wieści. Brytańskie zaciągi
W tę śpieszą stronę.

Kordelia.  Już nam to wiadomo;
Na ich przyjęcie wszystko tu gotowe.
O drogi ojcze, w twojej sprawie walczę!
Wielki król Francyi zlitować się raczył
Nad mą żałobą, nad mojemi łzami.
Broń nam podaje nie pycha nadęta,
Lecz święta miłość i prawa ojcowskie.
Ach, kiedyż ujrzę, kiedyż go usłyszę? (Wychodzą).


SCENA V.
Izba w zamku Gloucestera.
(Wchodzą: Regan i Oswald).

Regan.  Czy wyruszyły brata mego wojska?
Oswald.  Od dawna, pani.
Regan.  A on na ich czele?
Oswald.  Z wielką niechęcią. Z siostry twojej, pani,
Lepszy jest żołnierz.
Regan.  Czy w zamku, z twym panem
Lord Edmund nie miał tajemnej rozmowy?
Oswald.  Nie.
Regan.  Jakie może zawierać sekreta
List jej do niego?
Oswald.  Nie umiem powiedzieć.
Regan.  W ważnych on sprawach tak nagle odjechał.
Wielkim to było błędem Gloucesterowi
Zostawić życie po wydarciu oczu;
Gdzie się pokaże, przeciw nam buntuje,
Serca mieszkańców. Edmund, jak przypuszczam,
Pobiegł, z litości nad jego niedolą,
Dać koniec życiu bez światła, a razem
Powziąć języka o wrogów zastępach.
Oswald.  Z mym listem muszę śpieszyć za nim, pani.
Regan.  Jutro wyruszysz razem z naszem wojskiem,
Dziś zostań; drogi zbyt są niebezpieczne.
Oswald.  Nie mogę, pośpiech nakazała pani.
Regan.  Ale dlaczego pisze do Edmunda?

Czy ci nie mogła ustnych dać poleceń?
Zapewne, nie wiem dla jakich powodów —
Wdzięczną ci będę, jeśli mi pozwolisz
List ten otworzyć.
Oswald.  Pani, wolę raczej —
Regan.  Wiem, i zupełnie jestem tego pewna,
Że swego męża pani twa nie kocha,
Bo, gdy ostatnią była tutaj razą,
Dziwnie wymowne ciskała spojrzenia
Na szlachetnego Edmunda; wiem także,
Że powiernikiem jesteś jej.
Oswald.  Ja, pani?
Regan.  Ty, a nie mówię tego bez przyczyny.
Korzystaj przeto z rady, którą daję.
Mąż mój nie żyje; są pewne układy
Między Edmundem a mną; z wielu względów
Właściwsze jego ze mną jest małżeństwo.
Niż z nią; sam łatwo reszty się domyślisz.
Jeśli go znajdziesz, oddaj mu ten pierścień.

(Daje mu pierścień).

A gdy to wszystko pani twej opowiesz,
Radź, niech przywoła swój rozum na pomoc.
Bądź zdrów! Jeżeli usłyszysz przypadkiem
O ślepym zdrajcy, ogłoś, że sowitą
Otrzyma płacę mąż, który go sprzątnie.
Oswald.  Jakżebym pragnął sam go spotkać, pani,
By złożyć dowód, z którą trzymam stroną!
Regan.  Bądź zdrów! (Wychodzą).


SCENA VI.
Okolica w blizkości Dover.
(Wchodzą: Gloucester i Edgar przebrany za wieśniaka).

Gloucest.  Kiedy wejdziemy na wierzchołek skały?
Edgar.  Pniemy się teraz, czujesz, jak mozolnie.
Gloucest.  Mnieby się zdało, że to jest równina.
Edgar.  Straszna spadzistość. Czy słyszysz ryk morza?

Gloucest  Nie słyszę wcale.
Edgar.  To z twoich ócz stratą
I reszty zmysłów omdlała potęga.
Gloucest.  Bardzo być może. I głos twój, mem zdaniem,
Zmienił się także; we wszystkiem, co mówisz,
Lepsza jest teraz treść i wyrażenie.
Edgar.  Mylisz się; tylko ubranie zmieniłem.
Gloucest.  Zda mi się jednak, że mówisz poprawniej.
Edgar.  Oto szczyt skały; wstrzymaj twoje kroki.
Głowa się kręci, patrząc w straszną przepaść.
Wrony i kawki dołem szybujące
Zdają się chrząszcze; na połowę drogi
Zbieracz rozłupu huśta się na linie;
Straszne rzemiosło! W takiej odległości,
Od swojej głowy nie zdaje się większy.
Na morskim brzegu wędrujący rybak
Myszą się zdaje. Okręt na kotwicy
Do swej szalupy skurczył się rozmiarów,
Sama szalupa beczką się wydaje,
Ledwo ją widać! Szum morskich bałwanów,
Z gniewem chłoszczących nadbrzeżne kamyki,
Do wysokości takiej nie dosięga.
Odwracam oczy; w głowie mi się mąci,
A wzrok niepewny pchnąłby mnie za chwilę
W bezdenną przepaść.
Gloucest.  Staw mnie, gdzie sam stoisz.
Edgar.  Daj rękę; jesteś teraz od krawędzi
Na jedną stopę. Nie chciałbym tam skoczyć
Za skarby świata.
Gloucest.  Puść mi teraz rękę.
Weź, przyjacielu, drugą tę sakiewkę,
Znajdziesz tam klejnot godny rąk biedaka,
Niech ci z nim szczęście Bóg i wróżki dadzą!
Oddal się teraz; pożegnaj się ze mną.
Niech twój chód słyszę.
Edgar.  Bądź zdrów, dobry panie!

(Zda się oddalać).

Gloucest.  Dzięki ci!

Dzięki ci!
Edgar.  Z jego igram tak rozpaczą,
By ją uleczyć.
Gloucest.  Wszechmogące bogi,
Świat ten opuszczam, i w waszem obliczu,
Bez gniewu, z moich cierpień się otrząsam!
Gdybym mógł dłużej znosie je bez skargi
Na waszą wolę nieprzezwyciężoną,
Czekałbym chwili, w której samby zagasł
Knot lampy mego nędznego żywota.
Waszej opiece polecam Edgara,
Jeżeli żyje. Bądź zdrów, przyjacielu!
Edgar.  Żegnam cię, panie! Czas mi się oddalić.

(Gloucester skacze i upada).

A przecie łatwo może wyobraźnia
Skarb życia ukraść, jeśli samo życie
Zezwala na tę kradzież dobrowolnie.
Gdyby naprawdę tam był, gdzie być myślał,
Jużby go teraz wszelka myśl odbiegła.
Żyw, czy umarły? Ho, panie! czy słyszysz?
Ho, panie! Jakto, czy naprawdę skonał?
Wraca do zmysłów. Kto ty jestes, panie?
Gloucest.  Oddal się, pozwól umrzeć mi w pokoju.
Edgar.  Gdybyś był piórkiem, wiatrem, pajęczyną,
Nie mógłbyś z takiej upaść wysokości,
Nie potrzaskany w kawałki jak jaje.
Oddychasz przecie; ciało twoje ciężkie,
A jednak całe; nie tracisz krwi, mówisz.
Jeden na drugim i dzięsięćby masztów
Nie sięgło szczytu, z którego upadłeś.
Twe życie cudem; ale przemów jeszcze.
Gloucest.  Czym spadł naprawdę?
Edgar.  Z groźnego wierzchołka
Wapiennej skały. Podnieś tylko oczy.
Z tej odległości ucho nie dosłyszy,
Nie dojrzy oko śpiewnego skowronka.
Spójrz tylko w górę!
Gloucest.  Ach, ja nie mam oczu!
Czyż nędzy zbywa i na tym ratunku,

By koniec znaleźć w dobrowolnej śmierci?
Nędzy pociechą było, kiedy mogła
Oszukać wściekłość dumnego tyrana,
I zawieść woli jego mściwe plany.
Edgar.  Podaj mi rękę, wstań! czy czujesz nogi?
Widzę, że stoisz.
Gloucest.  Zbyt dobrze, zbyt dobrze!
Edgar.  To cud nad cudy! Na wierzchołku skały
Kto był przy tobie?
Gloucest.  Ubogi był żebrak.
Edgar.  Gdym stąd spoglądał na was, jego oczy
Świeciły niby dwa księżyce w pełni,
Tysiąc miał nosów, krzywe jego rogi
Jak fale morskie zdały się kołysać.
To czart być musiał; więc, szczęśliwy ojcze,
Nie wątp, że ręka opiekuńcza bogów,
Których jest chwałą zwyciężyć, gdzie mdleje
Moc ludzka, w tej cię zbawiła potrzebie.
Gloucest.  Pojmuję teraz. Odtąd zniosę boleść,
Aż sama powie: już dosyć, umieraj!
To, o czem mówisz, zdało mi się mężem;
„Czart! czart!“ powtarzał; on mnie tam wprowadził.
Edgar.  Bądź dobrej myśli; uzbrój się w cierpliwość!
Lecz kto się zbliża?

(Wchodzi król Lear, fantastycznie ubrany w kwiaty).

Nigdy umysł zdrowy
W ten sposób pana nie ubrałby swego.
Król Lear.  Tknąć mnie nie mogą, że biłem monetę;
Wszak królem byłem.
Edgar.  Bolesny widoku!

Król Lear.  Natura przechodzi sztukę w tym względzie. Oto wasz jurgielt. Ten wyrostek włada kuszą jak pastuch; wypuść mi strzałę długą jak łokieć sukiennicki. Patrz, patrz, to mysz! Cicho! cicho! Kawałek pieczonego sera wystarczy. Oto moja rękawica, cisnę ją olbrzymowi. Przynieście szare halebardy! — Zaprawdę, pięknie latasz mój ptaszku! W sam cel! w sam cel! hura! — Zdaj hasło!
Edgar.  Wonny majeranek.
Król Lear.  Przechodź!
Gloucest.  Znam ten głos.
Król Lear.  Ha! Goneril! — Na białą brodę! — Głaskały mnie jak psa; mówiły mi, że miałem białe włosy na brodzie, nim czarne puściły. Powtarzały: tak i nie na wszystko, co powiedziałem. Ale to tak, i to nie, nie były dobrą teologią. Dopiero gdy deszcz mnie zmoczył, a wiatr kazał mi dzwonić zębami, dopiero gdy piorun nie chciał zmilknąć na mój rozkaz, dopiero wtedy je odkryłem, wtedy je zwąchałem. Ba! nie są to słowni ludzie; mówili mi, że byłem wszystkiem, ale to kłamstwo, nie jestem zahartowany na febrę.

Gloucest.  Ach, przypominam sobie ten dźwięk głosu.
Czy to król?
Król Lear.  Zgadłeś, tak, król w każdym calu!
Patrz, kędy spojrzę, drżą moi poddani!
Tobie przebaczam. Za coś był skazany?
Za cudzołostwo. Śmierć za cudzołostwo?
Nie, ty nie umrzesz! Królik cudzołoży,
W mych oczach złota muszka ta wszeteczni.
Wiwat parzenie! Toć bękart Gloucestera
Tkliwszym dla ojca był, niźli me córki,
Chociaż poczęte w prawych prześcieradłach.
Śmiało, rozpusto! trzeba mi żołnierzy.
Widzisz tę damę mizdrzącą się skromnie?
Twarz zda się mówić, że z śniegu ma ciało,
Gra też świętoszkę i potrząsa głową,
Gdy słowo: rozkosz, przy niej kto wymówi;
Do sprawy jednak klacz, albo łasica,
Nie idą z takim, jak ona, pochopem.

Niżej pasa, to Centaury, choć kobiety wyżej. Wszystko co do pasa, do bogów należy, wszystko co niżej, jest dyabła własnością; tam jest piekło, tam jest ciemność, tam jest siarczysta przepaść, żar, opalenizna, smród i zgnilizna. Fe! fe! puah! puah! Daj mi łut piżma, dobry aptekarzu, okadź moją wyobraźnię. Oto pieniądze dla ciebie.

Gloucest.  O, pozwól dłoń tę pocałować!
Król Lear.  Czekaj,
Niech ją wprzód otrę, czuć ją śmiertelnością.
Gloucest.  O zrujnowany utworze natury!
I świat ten wielki tak w nic się obróci.
Czy znasz mnie?

Król Lear.  Przypominam sobie dosyć dobrze twoje oczy. Zerkiem na mnie spozierasz? Nie, rób, co ci się podoba, ślepy Kupidynie, nie zakocham się już więcej. Czytaj to wyzwanie; daj tylko baczność na pismo.

Gloucest.  Gdyby litera każda była słońcem,
Nie mógłbym widzieć.
Edgar.  Anibym uwierzył,
Gdybym to słyszał. To jest — na ten widok
Serce mi pęka.
Król Lear.  Czytaj!
Gloucest.  Czem? Ocznemi jamami?

Król Lear.  Oho! czy tak sobie ze mną postępujesz? Ani oczu w głowie, ani pieniędzy w kieszeni? Oczy twoje w ciężkim są stanie, ale w lekkim twoje kieszenie. Widzisz przecie, jak świat ten idzie.
Gloucest.  Widzę, bo czuję.
Król Lear.  Co? czy oszalałeś? Człowiek może widzieć, jak świat ten idzie, bez pomocy oczu. Patrz uszyma. Czy widzisz, jak ten sędzia wymyśla nad tym głupowatym złodziejem? Słuchaj teraz, co ci powiem do ucha: zmień miejsca, a zgadnij zgadula, który sędzia, a który złodziej. Widziałeś, jak pies gospodarski szczekał na żebraka?
Gloucest.  Widziałem, panie.
Król Lear.  I jak biedaczyna przed kundlem uciekał? To widziałeś wielki obraz władzy; i psa słuchają, gdy na urzędzie.

Obrzydły kacie, wstrzymaj krwawą rękę;
Dlaczego chłostasz biedną wszetecznicę?
Grzbiet obnaż własny, bo pragniesz gorąco
Sam z nią to robić, za co ją tak chłostasz.
Lichwiarz oszusta wiesza. Małe grzechy
Skryć się nie mogą pod dziurawą kurtką;

Wszystko zasłania płaszcz gronostajowy.
Powlecz grzech złotem, a strzaska się na nim
W bezsilnym ciosie miecz sprawiedliwości;
Daj mu łachmany, a karła go słomka
Na wskroś przeszyje. Nie, niema występnych,
Niema, powiadam! (bo wszystkim przebaczam)
Możesz mi wierzyć, mnie, który mam władzę
Zapieczętować skarżącego usta.
Radzę ci teraz szklane kupić oczy,
Jak wyszarzany polityk udawać,
Że widzisz jasno to, czego nie widzisz.
A teraz, teraz, teraz ściąg mi buty!
Ciąg silniej, dobrze!
Edgar.  Co za mieszanina
Sensu i dziwactw! To rozum w szaleństwie.
Król Lear.  Jeżeli pragniesz nad mym płakać losem,
Weź moje oczy. Znam ja cię dość dobrze;
Imię twe Gloucester; musisz mieć cierpliwość;
Wszak płacząc, na tę przybyliśmy ziemię;
Wiesz, że smakując raz pierwszy powietrze,
Kwilimy. Słuchaj, powiem ci kazanie.
Gloucest.  O dniu boleści!
Król Lear.  Rodząc się, płaczemy,
Żeśmy na wielką błaznów przyszli scenę. —
Co za kapelusz! — Pyszny byłby fortel
Dać szwadronowi pilśniane podkowy.
Spróbuję, a gdy zięciów mych podejdę,
Na kark im wpadnę, siekaj! rąb! zabijaj!

(Wchodzi Szlachcic z Oddziałem).

Szlachcic.  To on; musimy zabrać go. O panie,
Twa droga córka —
Król Lear.  Nikt mnie nie odbije?
Co? jestem jeńcem? Widzę, żem stworzony,
Aby fortuny wieczną być igraszką.
Miejcie wzgląd dla mnie; dostaniecie okup.
A gdzie jest chirurg? Cięto mnie do mózgu.
Szlachcic.  Będziesz miał wszystko.
Król Lear.  Sam? bez pomocników?

Toć starczy, żeby człowieka w sól zmienić,
Z ócz jego zrobić ogrodową konew,
By kurz jesienny polewać.
Szlachcic.  O panie —
Król Lear.  Umrę walecznie jak hoży pan młody;
Będę rubaszny; dalej, jestem królem!
Mości panowie, czy wy o tem wiecie?
Szlachcic.  I jak królowi będziem ci posłuszni.

Król Lear.  Więc jest tu jeszcze ratunek. Dalej! jeśli mnie złapiecie, to cwałem. Cmyk! cmyk, cmyk!

(Wybiega, a za nim Oddział).

Szlachcic. Bolesny widok w ostatnim nędzarzu,
A w królu mowy przechodzi granice.
Masz córkę, która wybawi naturę
Od klątwy wiecznej, co na nią ściągnęły
Dwie inne córki.
Edgar.  Pozdrawiam cię, panie.
Szlachcic.  Bóg z tobą także! Czego chcesz ode mnie?
Edgar.  Czyś słyszał, panie, o blizkiej potyczce?
Szlachcic.  Kto o tem nie wie? Każdy o tem słyszał,
Który rozróżnić może dźwięki mowy.
Edgar.  Lecz jak daleko są wrogów zastępy?
Szlachcic.  W spiesznym pochodzie i za lada chwilę
Ujrzysz je tutaj.
Edgar.  Dziękuję ci, panie.
Szlachcic.  Chociaż królowa, dla ważnych powodów,
Jeszcze tu bawi, ruszyło już wojsko.
Edgar.  Dzięki ci, panie. (Wychodzi Szlachcic).
Gloucest.  Weź duszę moją, miłosierny Boże,
Aby mnie znowu zły duch nie podkusił
Umrzeć, nim twoja zawoła mnie wola!
Edgar.  Dobra modlitwa, ojcze.
Gloucest.  Kto ty jesteś?
Edgar.  Jestem biedakiem, do fortuny ciosów
Z dawna przywykłym, a na litość czułym,
Przez długie ciężkich smutków doświadczenie.
Daj rękę! pójdziem szukać ci przytułku.
Gloucest.  Z serca dziękuję. Niech na twoją głowę

Wszystkie swe niebo śle błogosławieństwa!

(Wchodzi Oswald).

Oswald.  O, co za szczęście! Spotrzegam banitę!
Na to stworzona twoja ślepa głowa,
By podwaliną mej była fortuny.
Więc, stary zdrajco, krótki zrób rachunek,
Bo miecz dobyty, który z tobą skończy.
Gloucest.  Daj Bóg twej dobrej ręce dosyć siły!

(Edgar zasłania Glouceslera).

Oswald.  Zuchwały chłopie, bronić chcesz banitę?
Precz, jeśli nie chcesz, ażeby los jego
Spadł i na ciebie! Usuń się na stronę!
Edgar.  Nie opuściwa my się, dobrodzieju,
Bez dobrych przyczyn.
Oswald.  Puść go, albo zginiesz!

Edgar.  Dobry panecku, idźta sobie z Panem Bogiem, a nie zastępujta drogi biednemu ludkowi. Gdybym miał od grubych słów ginąć, toćby mnie już nie stało od dwóch tygodni. Nie, nie przybliżajta się do starowiny, trzymajta się w dali, albo spróbuję, cy wasa caska twardsa od mojej pałki! Mówię bez ceregieli.
Oswald.  Precz stąd, kupo gnoju!
Edgar.  Wybiję wam wsyćkie zęby, panecku. Zbliżta się tylko, kpię ja z wasego młynka.

(Biją, się, Edgar powala Oswalda).

Oswald.  Zabił mnie, nędznik! Chamie, weź tę kieskę,
Pogrzeb me ciało, jeśli szczęścia pragniesz;
List, który przy mnie znajdziesz, oddaj w ręce
Edmunda księcia Gloucester; idź go szukać
W angielskiej armii. O śmierci przedwczesna! (Umiera).
Edgar.  Znam ja cię dobrze, usłużny nędzniku,
Grzesznych rozkazów wierny wykonawco
Występnej pani.
Gloucest.  Co, czy go zabiłeś?
Edgar.  Usiądź, mój ojcze, i wypocznij sobie.
Zajrzyjmy w kieszeń; list, o którym mówi,
Może mi dobrym będzie przyjacielem.
Umarły. Tego jedynie żałuję,

Że nie kto inny jego był oprawcą.
Zobaczmy. Laku, nie stawiaj oporu,
A ty, honorze, nie bierz tego za złe;
By nieprzyjaciół naszych poznać myśli,
Ktoby się wahał serce ich rozedrzeć?
Rozedrzeć papier uczynek godziwszy.

(Czyta) „Nie zapominaj wzajemnych naszych ślubów. Masz niemało sposobności sprzątnienia go. Byle ci na dobrej woli nie brakło, znajdziesz na to dogodny czas i miejsce. Wszystko przepadło, jeżeli wróci zwycięzcą. Będę wtedy niewolnicą, a jego łożnica będzie mojem więzieniem. Wyzwól mnie od jego obrzydłego ciepła, a weź jego miejsce za swoje trudy. Twoja (jakbym chciała powiedzieć żona!) przywiązana służebnica, Goneril“.

Żądz niezgłębiona niewieścich otchłani!
Spisek na życie cnotliwego męża,
Ażeby miejsce jego brat mój zajął!
W tym cię zakopię piasku, grzeszny pośle,
List ten występny poniosę przed oczy
Zagrożonego spiskiem tym książęcia.
Szczęście to jego, że się razem dowie
O twojej śmierci i o twem poselstwie.

(Wychodzi, ciągnąc za sobą ciało).

Gloucest.  Król obłąkany. Jak rozum mój twardy,
Że mogę żywe zachować uczucie
Wielkich mych smutków! Lepiejby mi było
Utracić rozum; myśli wtedy moje
Od mychby ciężkich odbiegły boleści,
A w obłąkaniu wyobraźni dusza
Swoichby własnych nie poznała cierpieli.

(Wraca Edgar).

Edgar.  Zda mi się, słyszę bęben w odległości.
Daj rękę ojcze, czas nam się oddalić.
Pieczy przyjaciół moich cię polecę.

div class="bezwciecia">

(Wychodzą).

SCENA VII.
Namiot w obozie francuskim.
(Lear uśpiony net łożu, około niego Doktor, Szlachta i inni. — Wchodzą: Kordelia i Kent).

Kordelia.  O dobry Kencie, jak zdołam twą dobroć
Godnie zapłacić? Życie me zbyt krótkie,
I wszelka miara jest niedostateczna.
Kent.  Twe słowa, pani, z lichwą mi już płacą.
Prawda natchnęła każde moje słowo,
Nic nie odjąłem, nic nie dorzuciłem.
Kordelia.  Weź lepszą odzież, ta, którą masz teraz,
Zbyt przypomina złe życia godziny.
Odrzuć ją, proszę.
Kent.  Zostaw mi ją, pani.
Dać się dziś poznać plany me niweczy.
Traktuj mnie, pani, jakbyś mnie nie znała,
Póki nie powiem: teraz przyszła pora.
Kordelia.  Niech i tak będzie, (do Dokt). Jakże zdrowie króla.
Doktor.  Śpi ciągle, pani.
Kordelia.  Miłosierny Boże,
Napraw ten wielki wyłom w jego duszy!
Wróć ład do myśli dziko rozstrojonych
Ojca na dziecko teraz zmienionego!
Doktor.  Czy nam pozwalasz, pani, zbudzić króla i
Śpi już dość długo.
Kordelia.  Rządź się swoją sztuką,
Rób jak sam zechcesz. Czy jest już ubrany?
Szlachcic.  W śnie jego ciężkim nie trudno nam było
Zmienić mu odzież.
Doktor.  Bądź przytomną, pani,
Gdy go obudzim. Nie mam wątpliwości.
Będzie spokojny.
Kordelia.  Dobrze.
Doktor.  Zbliż się, pani!
Głośniej, muzyko!
Kordelia.  O, mój drogi ojcze,

Bodaj lekarstwo dla ciebie na ustach
Moich zawisło, a ten pocałunek
Uleczył ciosy, przez dwie moje siostry
Majestatowi twojemu zadane!
Kent.  Droga, szlachetna pani!
Kordelia.  Gdybyś nawet
Nie był ich ojcem, to włos ten twój biały
W ich sercach litość winien był rozbudzić.
Tożli jest głowa, aby ją wystawiać
Na wściekłość wichrów, na piorunów strzały,
Śród grzmotów, pośród siarczystych błyskawic?
Trzymać straż, biedny, zgubiony strażniku,
W tak wiotkim hełmie! Pies mojego wroga,
Śród takiej nocy, choćby mnie pokąsał,
Znalazłby miejsce przy mojem ognisku.
A tyś był, biedny ojcze, przymuszony
Na garści zgniłej słomy skronie złożyć,
W chlewie z wieprzami, w łotrów towarzystwie!
Ach, jak rzecz dziwna, że z twoim rozumem
I życie twoje razem nie odbiegło!
Budzi się; przemów!
Doktor.  Lepiej będzie, pani,
Gdy ty przemówisz.
Kordelia.  Królu, jak twe zdrowie?
Król Lear.  Na moją krzywdę z grobu mnie budzicie.
Tyś duchem w niebie, lecz jam jest wpleciony
W ogniste koło, a łzy moje własne
Palą mnie niby ołów roztopiony.
Kordelia.  Czy znasz mnie, panie?
Król Lear.  O wiem, jesteś duchem.
Kiedyś umarła?
Kordelia.  Zawsze obłąkany!
Doktor.  Ledwo się zbudził; zostawmy go chwilę.
Król Lear  Gdziem był? Gdzie jestem? Jasny dzień pogody?
Dziwne złudzenie! Umarłbym z litości,
Gdybym innego w takim widział stanie.
Nie wiem, co mówić, i nie chciałbym przysiądz,
Że to me ręce; zobaczmy; ja czuję

Śpilki tej ostrze. Jakbym o mym stanie
Chciał się zapewnić!
Kordelia.  O panie, spojrz na mnie,
I podnieś rękę, by mi błogosławić!
Nie, nie, nie klękaj!
Król Lear.  Proszę, nie szydź ze mnie,
Wszakci ja stary i biedny gaduła!
Osiem krzyżyków z górą, ni godziny
Mniej albo więcej, a mówiąc ci szczerze,
Myślę, żem trochę na umyśle chory.
Myślę, że znam cię i tego człowieka,
A jednak wątpię, nie wiem bowiem wcale
Gdzie jestem; darmo chcę sobie przypomnieć,
Skąd mam tę odzież; nie pamiętam także,
Jak, gdzie ostatnią noc tę przepędziłem.
Nie śmiej się ze mnie, ale, jakem człowiek,
Zda mi się, że to córka ma Kordelia.
Kordelia.  To ona, ona!
Król Lear.  Czy mokre łzy twoje?
Mokre, zaprawdę. O proszę cię, nie płacz
Jeśli masz dla mnie truciznę, wypiję.
Że mnie nie kochasz, wiem, bo twoje siostry,
Ile pamiętam, ciężko mnie skrzywdziły.
Ty masz powody, one ich nie miały.
Kordelia.  Żadnych, o żadnych!
Król Lear.  Czy jestem we Francyi?
Kordelia.  W własnem królestwie.
Król Lear.  Nie rodźcie mnie tylko.
Doktor.  Bądź dobrej myśli, pani; wielka wściekłość
Przeszła, jak widzisz; lecz jest niebezpiecznie
Na myśl ubiegłe przywodzić mu czasy.
Proś, niechaj wejdzie; zostaw go w pokoju,
Póki wszystkiego czas nie ułagodzi.
Kordelia.  Wejdź, panie.
Król Lear.  Przebacz, bądź wyrozumiałą,
Zapomnij! jestem starzec zdziecinniały.

(Wychodzą: Lear, Kordelia, Doktor i Służba).

Szlachcic.  Czy się potwierdza wieść, że książę Cornwall
Zabity?
Kent.  Żadnej niema wątpliwości.
Szlachcic.  A kto na czele pułków jego stanął?
Kent.  Lorda Gloucestera bękart, powiadają.
Szlachcic.  Słychać, że Edgar, syn jego wygnany,
Do Niemiec z lordem Kentem się ratował.
Kent.  Zwodne są wieści. Czas myśleć o wojnie,
Bo niedaleko królewskie zaciągi.
Szlachcic.  Potrzeba będzie krwawa, jak się zdaje.
Żegnam cię, panie. (Wychodzi).
Kent.  Bitwa ta rozstrzygnie,
Czy źle, czy dobrze skończą się me plany.

(Wychodzi).

AKT PIATY.
SCENA I.
Obóz wojsk brytańskich w blizkości Dover.
(Wchodzą przy odgłosie bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami Edmund, Regan, Oficerowie, Żołnierze i inni).

Edmund.  Zapytaj księcia, czy trwa w pierwszej myśli,
Czy też ją zmienił, bo ciągle się waha,
Sam z sobą w wojnie. Przynieś mi odpowiedź,
Co chce stanowczo. (Wychodzi Oficer).
Regan.  Zapewne nieszczęście
Spotkało siostry posłańca na drodze.
Edmund.  Bardzo się lękam.
Regan.  Teraz, słodki panie,
Wiesz, co zamierzam dla twojego szczęścia.
Powiedz, lecz szczerze, powiedz mi otwarcie,
Czyli nie kochasz siostry mej?
Edmund.  Uczciwie.

Regan.  Ale czy nigdy brata mego drogi
Na zabronione nie znalazłeś miejsce?
Edmund.  Mylisz się, pani.
Regan.  Wszystko mi się zdaje,
Że się tak wasze połączyły piersi,
Iż ona twoją, a ty jej połową.
Edmund.  Nie, pani, przeczę temu, na mój honor!
Regan.  Od dziś na zawsze zniesc jej nie potrafię.
Mój drogi, nie bądź tak z nią poufały!
Edmund.  Nie troszcz się, pani. Ona, z swym małżonkiem —

(Wchodzą: Albany, Goneril i Wojsko).

Goneril  (na str.). Wolę tę bitwę przegrać niźli widzieć,
Że go ode mnie siostra ma oderwie.
Albany.  Kochana siostro, szczęśliwe spotkanie.
Król, jak słyszałem, z córką się połączył,
Z nim wielu panów, których oburzyła
Zbyteczna rządu naszego surowość.
Nie miałem nigdy serca, gdzie nie było
Uczciwej sprawy, i w obecnej wojnie
Dobyłem szabli tylko na Francuza,
A nie na króla, ni jego przyjaciół,
Których, jak myślę, zbyt słuszne powody
Do podniesienia buntu przymusiły.
Edmund.  Szlachetne słowa!
Regan.  Po co te rozprawy?
Goneril.  Połączmy siły na nieprzyjaciela.
O osobistych, prywatnych rozterkach
Nie teraz pora właściwa rozmyślać.
Albany.  Idźmy o planie bitwy się naradzić
Z posiwiałymi w wojnie rycerzami.
Edmund.  W waszym namiocie stawię się za chwilę.
Regan.  Chodź z nami, siostro.
Goneril.  Nie.
Regan.  Chodź proszę, z nami,
Rzecz to konieczna.
Goneril  (na str.).Odkryłam zagadkę!
(Głośno). Idę.

(Gdy się chcą oddalić, wchodzi Edgar przebrany).

Edgar.  Jeżeli kiedykolwiek, panie,
Raczyłeś słuchać biednego człowieka,
Słuchaj mnie.
Albany.  Wkrótce przyjdę. Co chcesz mówić?

(Wychodzą: Edmund, Megan, Goneril, Oficerowie, Żołnierze i Służba).

Edgar.  Nim stoczysz bitwę, przeczytaj to pismo.
Jeśli zwyciężysz, niech przywoła trąba
Tego, co przyniósł. Choć jestem nędzarzem,
Stawię rycerza, który szablą stwierdzi
Prawdę litery każdej tego listu.
Gdy przegrasz, wszystko dla ciebie na ziemi
Już się skończyło i skończą się spiski.
Bóg z tobą!
Albany.  Czekaj, aż list ten przeczytam.
Edgar.  To mi wzbroniono. Lecz gdy przyjdzie pora,
Na pierwszy sygnał twojego herolda
Ujrzysz mnie znowu. (Wychodzi).
Albany.  Niechże i tak będzie.
Bądź zdrów! A teraz przeczytajmy pismo.

(Wchodzi Edmund).

Edmund.  Wróg się przybliża; szykuj twoje pułki.
Oto wiadomość o jego potędze,
Przez naszych zwiadów troskliwie zebrana.
Śpiesz się, czas nagli!
Albany.  Znajdzie nas gotowych,

(Wychodzi).

Edmund.  Obu tym siostrom miłość mą przysiągłem.
Jak ukąszony na żmiję, ze zgrozą
Patrzą na siebie. Którąż z nich wybiorę?
Obie? czyjednę? czy żadnej? Nie mogę
Żadnej z nich posiąść, póki obie żyją.
Gdybym wziął wdowę, siostra jej Goneril
Będzie szalała; póki mąż jej żyje,
Trudno mi będzie celów moich dobiedz.
Na dziś, on w boju będzie mi pomocą,
A niech ta potem, co się chce go pozbyć,
Najkrótszą drogę do tego wynajdzie.
A co do łaski, o której wspominał,

Dla króla Leara i jego Kordelii,
Byle raz w nasze dostali się ręce,
Jego przebaczeń nie będzie im trzeba.
Bo, jeśli własną głowę chcę ratować,
Bronić się muszę a nie dyskutować. (Wychodzi).


SCENA II.
Pole między dwoma obozami.
(Alarm za sceną. Przechodzą przy odgłosie bębnów z chorągwiami: Lear, Kordelia i ich Wojsko. Następnie wchodzą: Edgar i Gloucester).

Edgar.  Tu, ojcze, drzewa tego cień niech będzie
Twoją gospodą. Proś Boga gorąco,
By sprawiedliwość odniosła zwycięstwo.
Jeżeli wrócę, przyniosę ci w datku
Wielką pociechę.
Gloucest.  Niech cię Bóg prowadzi!

(Wychodzi Edgar. — Alarm. Odwrót. Wbiega Edgar).

Edgar.  Uciekaj, starcze! Daj rękę, uciekaj!
Król Lear pobity i z córką pojmany.
Daj rękę; idźmy!
Gloucest.  Nie, nie, ani kroku!
Zarówno dobrze i tu człowiek zgnije.
Edgar.  Znowu złe myśli? Musimy posłusznie
Na świat przychodzić i świat ten opuszczać.
Być w pogotowiu nasza jest powinność.
Więc idźmy!
Gloucest.  Idźmy, bo prawda co mówisz.

(Wychodzą).

SCENA III.
Brytański obóz w blizkości Dover.
(Wchodzą: Edmund tryumfalnie, przy odgłosie bębnów, z chorągwiami, Lear i Kordelia jako jeńcy, Oficerowie, Żołnierze, i t. d.).

Edmund.  Pod dobrą strażą trzymajcie tych brańców,
Dopóki woli swojej nie objawią
Ci, którym prawo sądzić ich należy.

Kordelia.  Nie pierwsi, chęcią wiedzeni najlepszą,
Złą mamy dolę. Królu zwyciężony,
Twój los jedynie dolega mi ciężko;
Łatwobym sama wzgardą odepchnęła
Wzgardę fortuny. Czy wolą jest twoją
Na chwilę widzieć siostry me, twe córki?
Król Lear.  Nie, nie, nie, nigdy! Idźmy do więzienia,
Będziem tam śpiewać jak dwa ptaszki w klatce.
Gdy prosić będziesz o błogosławieństwo,
Uklęknę, prosząc o twe przebaczenie,
I tak przeżyjem śród modłów i śpiewu,
Będziemy stare powtarzali baśnie,
Śmiać się będziemy do złotych motyli;
A kiedy biedak przyniesie nam jaki
Dworskie nowiny, będziemy go pytać,
Kto spadł, kto urósł, kto wygrał, kto przegrał,
I wszystkie świata zgłębim tajemnice,
Jakby na zwiady Bóg nas tam wyprawił.
W ciasnych więzienia murach przeżyjemy
Potężnych panów spiski i stronnictwa,
Którzy, jak morze pod księżyca wpływem,
Rosną, spadają.
Edmund.  Do więzienia z nimi!
Król Lear.  Moja Kordelio, na takie ofiary
Bogowie sami rzucają kadzidła!
Więc cię znalazłem? Ten, co nas rozdzieli,
Z niebios płonącą przynieść musi głownię
I ogniem z jamy jak lisów wykurzyć.
Otrzyj źrenice, bo wprzódy zaraza
Pożre ich ciało i skórę, bo wprzódy
Na śmierć ich głodną będziemy patrzyli,
Nim z naszych źrenic jedną łzę wycisną!
Chodź. (Wychodzą Król Lear i Kordelia pod strażą).
Edmund.  Zbliż się do mnie, rotmistrzu i słuchaj.
Czytaj ten papier. (Daje mu papier). Pośpiesz do więzienia;
O jeden stopień już cię posunąłem;
Jeśli wykonasz, co pismo zawiera,
Staniesz na drodze do świetnej fortuny.

Wiedz, że się ludzie stosują do czasu,
Mieczowi serce nie przystoi czułe.
Nie cierpi rozpraw wielkie to zlecenie;
Lub powiedz, że je do słowa wykonasz,
Albo idź szczęścia w inny szukać sposób.
Oficer.  Wykonam, panie.
Edmund.  Więc śpiesz się do dzieła.
Zwij się szczęśliwym, gdy wszystko się skończy.
Uważaj tylko, powtarzam: natychmiast,
A słowo w słowo, jak tu napisałem!
Oficer.  Nie mogę ciągnąć wozu ni żyć owsem;
Co człowiek może wykonać, wykonam. (Wychodzi).

(Trąby. Wchodzą: Albany, Goneril, Megan, Oficerowie, Służba).

Albany.  Złożyłeś męstwa twego dziś dowody,
A szczęście szabli twej towarzyszyło:
Twymi jeńcami nasi przeciwnicy.
Wymagam teraz, żebyś mi ich oddał,
Jak zasłużyli, bym z nimi postąpił,
I jak wymaga nasze bezpieczeństwo.
Edmund.  Stosowną rzeczą zdało mi się, książę,
Nędznego starca do więzienia posłać.
Jego wiek, tytuł jego mają urok
Zdolny pospólstwa serca doń przyciągnąć,
I lance nasze zaciężne obrócić
Przeciw nam samym. Dla tych samych przyczyn
W jednem więzieniu zamknąłem królowę,
A jutro, albo na dniu oznaczonym
Tam ich przywiodę, gdzie sąd wasz zasiądzie.
Dziś krwią i potem jesteśmy oblani,
Dzisiaj przyjaciel przyjaciela płacze;
Najlepszą sprawę, śród upałów wojny,
Gotów przeklinać, kto ostrość jej uczuł.
Sprawa Kordelii i króla, jej ojca,
Musi właściwszej doczekać się pory.
Albany.  Przebacz mi, panie, ale, mojem zdaniem,
W tej wojnie jesteś poddanym, nie bratem.
Regan.  Stosownie, jak go zechcemy nagrodzić.
Nim doń w ten sposób przemówiłeś, książę,

Mogłeś się spytać, jaka nasza wola.
On wiódł me pułki, był mym namiestnikiem,
A godność taka może, moim sądem,
Bratu go zrównać.
Goneril.  Trochę mniej gorąco!
Wyżej go własne wynoszą zasługi
Niż twoja łaska.
Regan.  Praw moich potęgą,
Moją powagą równy jest najwyższym.
Goneril.  To chyba gdyby mężem twoim został.
Regan.  Nie raz żartowniś w proroka się zmienił.
Goneril.  Hola! To oko, co tak ci mówiło,
Patrzało zyzem.
Regan.  Jestem zbyt cierpiąca,
Inaczej, pani, dałabym odpowiedź
Z pełnego serca. — Ty, mój generale,
Weź moje wojska, jeńców, ojcowiznę,
Bądź ich jak moim panem; wszystko twoje.
W obliczu świata ogłaszam cię teraz
Mężem i panem.
Goneril.  Więc myślisz go pojąć?
Albany.  Wyrok w tej sprawie nie będzie zależał
Od twojej woli.
Edmund.  Ni od twej, milordzie.
Albany.  Owszem, od mojej, mości pół-szlachcicu!
Regan  (do Edmunda). Niech bęben powie, że tytuł mój twoim.
Albany.  Wstrzymaj się chwilę! Edmundzie, na ciebie
Jako na zdrajcę stanu areszt kładę,
A z tobą razem na tę złotą żmiję,
Bo twojej woli opieram się, siostro,
W obronie żony mojej interesów,
Jest bowiem panu temu zaręczoną;
Jej mąż, sprzeciwiam twym się zapowiedziom.
Jeśli chcesz męża, umizgaj się do mnie,
Bo on poprzednio panią tę zamówił.
Goneril.  Co za komedya!
Albany.  Zbrojnyś jest Gloucesterze —
Uderzcie w trąby! — jeśli nikt nie stanie,

By twoich mnogich, czarnych zdrad ci dowieść,
Oto mój zakład! (Rzuca rękawicę) Krwią twoją dowiodę,
Nim kąsek chleba do ust moich włożę,
Że jesteś, czem cię w tej chwili ogłaszam.
Regan.  Słabo mi, mdleję!
Goneril  (na str.)Gdyby nie tak było,
Wszelkiej truciznie przestałabym ufać.
Edmund  (rzucając rękawicę). To ma odpowiedź! Ktobądź się odważy
Zdrajcą mnie nazwać, temu pojedynkiem,
Tobie, każdemu, śród szranków dowiodę,
Że moja wiara i honor mój czysty.
Albany.  Wystąp, heroldzie!
Edmund.  O wystąp, heroldzie!
Albany.  Na własne tylko rachuj teraz męstwo,
Bo w mem imieniu twe zaciężne pułki
Już są zwinięte.
Regan.  Słabość się ma wzmaga!

(Wchodzi Herold).

Albany.  Mdleje; do mego wiedźcie ją namiotu!

(Wyprowadzają Reganę).

Zbliż się, heroldzie, każ w trąbę uderzyć!
Czytaj to głośno!
Oficer.  Ozwijcie się, trąby! (Odgłos trąb).

Herold  (czyta). Jeśli jest mąż znakomity rodem albo stopniem w szeregach armii, chcący dowieść Edmundowi, mniemanemu hrabi Gloucester, że jest wielokrotnym zdrajcą, niech wystąpi na trzeci odgłos trąby; on sam stanie śmiało w swojej obronie.

Edmund.  Zatrąb! (pierwszy odgłos trąb).
Herold.  Jeszcze! (drugi).
Herold.  Jeszcze! (trzeci).

(Trąba odpowiada za sceną. Wchodzi Edgard uzbrojony, przed nim Trębacz).

Albany.  Spytaj, dla jakich wystąpił powodów
Na odgłos trąby?
Herold.  Odpowiedz, kto jesteś?
Twe imię, godność? Czemu na głos trąby
Stawiasz się tutaj?

Edgar.  Straciłem me imię
Zatrutym zębem zdrady przegryzione.
Lecz jestem szlachcic i nie niższy rodem
Od tego, z którym przychodzę się mierzyć.
Albany.  Kto twoim wrogiem?
Edgar.  Kto tu odpowiada
W imieniu hrabi Edmunda Gloucestera?
Edmund.  On sam cię pyta, co mu chcesz zarzucić?
Edgar.  Dobądź oręża, aby twoje ramię,
Gdy słowem serce szlachetne obrażę,
Pomściło krzywdę! Oto moja szabla.
Wiedz, że powagą moich przywilejów,
Mego honoru, przysiąg i rzemiosła,
Mimo twej siły, młodości, zaszczytów,
Mimo twej szabli zwycięskiej fortuny
Świeżo ukutej, odwagi i serca,
Ogłaszam światu, że ty jesteś zdrajcą,
Żeś przeniewiercą Bogu, bratu, ojcu,
Że knujesz spiski na twojego pana,
Że od wierzchołka głowy aż do prochu,
Twoją zdradziecką deptanego nogą,
Jesteś ropuchy jadu pełnym zdrajcą.
Jeśli mi powiesz „nie!“ ten miecz, to ramię,
I moje męstwo gotowe są dowieść
Krwią twego serca, że twe zaprzeczenie
Jest łgarstwem!
Edmund.  Gdybym roztropności słuchał,
Naprzód o imię winienbym cię pytać,
Lecz gdy twa postać piękna i rycerska,
Gdy słowa twoje tchną szlachectwa duchem,
Zwłokę rycerskiem dozwoloną, prawem,
Chociaż mi służy, z pogardą odrzucam.
Twe słowo zdrady na twą ciskam głowę,
Z piekielną zemstą łgarstwo ci oddaję,
A jeśli słowa moje, bez twej krzywdy,
Po twojej zbroi ślizgają się teraz,
Nie długo miecz ten drogę im otworzy
Do serca, w którem na wieki zostaną.

Uderzcie trąby! (Alarm. Walczą. Edmund upada).
Albany.  O, daruj mu życie!
Goneril.  To szpetny podstęp, bo rycerskiem prawem
Mogłeś, Gloucesterze, nieznanego wroga
Gardzić wyzwaniem; jesteś oszukany,
Nie zwyciężony!
Albany.  Zamknij usta, pani,
Albo sam tym ci zamknę je papierem!

(Do Edmunda).

Patrz! (Do Goneril). A ty, gorsza, niż najgorsza nazwa,
Czytaj twą niecność! tylko nie drzej pisma!
Widzę, że znasz je. (Daje list pisany do Edmunda).
Goneril.  I cóż choćbym znała?
Jestem tu panią, tu prawa są moje
Nie twoje; ktoby śmiał mnie tu oskarżać? (Wychodzi).
Albany.  O zgrozo, zgrozo! Czy ty znasz to pismo?
Edmund.  Co znam, nie pytaj.
Albany  (do jednego z Oficerów). Spiesz za nią, jej sercem
Owładła rozpacz, idź i czuwaj nad nią!

(Wychodzi Oficer).

Edmund.  Spełniłem wszystko, co mi zarzuciłeś,
I więcej, więcej! czas odkryje wszystko;
Lecz wszystko przeszło, tak jak moje życie.
Lecz kto ty jesteś, szczęśliwy zwycięzco?
Jeśliś szlachcicem, chętnie ci przebaczam.
Edgar.  Przebaczmy sobie wzajemnie, Edmundzie,
Jam ci krwią równy, a jeżeli wyższy,
To mi tem większą krzywdę wyrządziłeś.
Me imię Edgar, ojciec twój mym ojcem.
Bóg sprawiedliwy nasze słodkie grzechy
Zmienia w narzędzia grzechów naszych kaźni.
Występne dzieło twojego poczęcia
Spłacił ócz stratą.
Edmund.  Prawdę powiedziałeś.
Koło skończyło swój krąg, i tu jestem!
Albany.  Już krok twój każdy królewską szlachetność
Zdawał się wróżyć. Muszę cię uścisnąć.
Niech boleść serce w mych rozedrze piersiach,

Jeślim był wrogiem twym lub twego ojca.
Edgar.  Wiem o tem, książę.
Albany.  Gdzie się ukrywałeś?
Skąd wiesz o ojca twojego niedoli?
Edgar.  Czuwając nad nią. Krótka moja powieść,
A gdy ją skończę, niech serce to pęknie!
By się ocalić przed krwawym wyrokiem,
Co gonił za mną, (jak słodkie jest życie,
Gdy ciągłe śmierci przenosim męczarnie
Nad śmierć bezzwłoczną!) w szaleńca łachmany
Oblokłem ciało, z łachmanem przybrałem
Szaleńca postać, psom nawet obrzydłą.
Spotkałem ojca, gdy z jego pierścieni
Właśnie co drogie wydarto kamienie,
Wiodłem go, w drodze żebrałem dla niego,
I od rozpaczy go uratowałem.
Nigdy (to grzech mój) nie dałem się poznać,
Dopiero, chwila temu, uzbrojony,
Niepewny skutku, choć pełny nadziei,
Kiedym go prosił o błogosławieństwo,
Całąm mu naszą opisał pielgrzymkę,
Ale ach! serce jego nadwątlone
Nie mogło ciosu takiego wytrzymać,
I w zbytku razem smutku i radości
Pękło w uśmiechu.
Edmund.  Tknęła mnie twa powieść
I może dobre przyniesie owoce.
Lecz mów, bo widzę, że pragniesz coś dodać.
Albany.  Jeśli twa powieść ma być boleśniejsza,
Przestań, bo istność ma prawie topnieje
Pod wrażeniami tego, co słyszałem.
Edgar.  Tutaj zapewne należało skończyć
Dla ludzi, którym wstrętne jest cierpienie,
Innyby jeszcze nowy dodał smutek,
Prowadząc powieść do szczytu boleści.
Śród mych narzekań przybliżył się człowiek,
Który, gdy widział mnie w mem poniżeniu,
Z wstrętem unikał mego towarzystwa,

Ale gdy odkrył, kto był tym nędzarzem,
W silnym uścisku moją objął szyję,
A rycząc, jakby niebo chciał roztrącić,
Na ciało ojca mojego się rzucił,
A prawił powieść o królu i sobie,
Że boleśniejszej ucho nie słyszało.
Za każdem słowem rosła jego rozpacz,
Żywota nici rwać się zaczynały,
Gdy drugi odgłos trąby usłyszałem
I omdlałego musiałem opuścić.
Albany.  Kto był ten człowiek?
Edgar.  To był Kent wygnany;
W przybranym stroju pośpieszył za królem,
Swym srogim sędzią, oddał mu usługi,
Którychby nie chciał oddać i niewolnik.

(Wbiega Szlachcic z zakrwawionym, nożem).

Szlachcic.  Przebóg! ratujcie!
Edgar.  Co mamy ratować?
Albany.  Mów!
Edgar.  Co ten krwawy nóż w ręku twem znaczy?
Szlachcic.  Jeszcze gorąca krew na nim się kurzy;
To krew jest z serca, niestety! skonała.
Albany.  Mów, mów, kto skonał?
Szlachcic.  Żona twoja, książę.
Przez nią to siostra była jej otruta;
W chwili skonania sama to wyznała.
Edmund.  Jednej i drugiej byłem zaręczony;
Za chwilę będziem we troje złączeni.
Edgar.  Kent się przybliża.
Albany.  Przynieście tu ciała,
Żywe czy trupy. Ten straszny sąd boży
Przenika serce strachem nie litością!

(Wychodzi Szlachcic. — Wchodzi Kent).

To on. Wypadki mi nie dają czasu
Zwykłej grzeczności pozdrowić cię słowem.
Kent.  Przynoszę panu memu i królowi
Wieczne dobranoc; czy tutaj go niema?
Albany.  Ach, o jak ważnej zapomniałem sprawie!

Edmundzie, gdzie jest król, gdzie Kordelia?
Czy widzisz, Kencie? (Wnoszą ciała, Gonerili i Regany).
Kent.  Przebóg! Co to znaczy?
Edmund.  Kochany jednak był Edmund, gdy jedna
Otruła drugą dla mojej miłości,
A potem własną zabiła się ręką.
Albany.  Tak właśnie; prawda. Zasłońcie ich twarze!
Edmund.  Śmierć się przybliża. Przeciw mej naturze
Chcę dobrze zrobić. Wyślijcie co prędzej,
Bez chwili zwłoki, wyślijcie do zamku,
Moje rozkazy zagrażają życiu
Leara, Kordelii. O, nie traćcie czasu!
Albany.  Leć! leć!
Edgar.  Do kogo? Kto otrzymał rozkaz?
Daj mi znak jaki, że rozkaz ten cofasz.
Edmund.  Weź moją szablę, pokaż ją dowódzcy.
Albany.  O śpiesz się, śpiesz się, jeśli kochasz życie!

(Wybiega Edgar).

Edmund.  Odebrał rozkaz mój i twojej żony,
Aby w więzieniu powiesił Kordelię,
A potem winę na rozpacz jej zwalił,
I samobójstwu tę jej śmierć przypisał.
Albany.  Ocal ją, Boże! Weźcie go na stronę!

(Wynoszą Edmunda. — Wchodzi Lear z umarłą Kordelią na ręku, Edgar, Oficerowie i inni).

Król Lear.  O wyjcie, wyjcie! Kamienni z was ludzie!
Gdybym miał wasze języki i oczy,
Takbym ich użył, żeby niebo pękło!
Ach, ona znikła na zawsze! na zawsze!
Wiem ja, kto żywy, a kto jest umarły.
Ona umarła. Dajcie mi zwierciadło!
Jeśli jej oddech blask zwierciadła przyćmi,
To jeszcze żyje.
Kent.  Czy to świata koniec
Zapowiedziany?
Edgar.  Grozy jego obraz?
Albany.  Przepadnij, świecie!
Król Lear.  Piórko się to chwieje.

Żyje! Jeżeli żyje, to mi szczęście
Zapłaci wszystkie minione boleści.
Kent.  Dobry mój panie — (klęka)
Król Lear.  O, oddal się, proszę!
Edgar.  To twój przyjaciel, to jest Kent szlachetny.
Król Lear.  Zgińcie! Wy wszyscy mordercy i zdrajcy!
Jeszcze ją mogłem ocalić, a teraz
Zgasła na wieki! Kordelio! Kordelio!
Poczekaj chwilę! Ha! co do mnie mówisz?
Głos jej był zawsze słodki, miły, cichy;
W głosie kobiety wielki to jest przymiot.
Tam ręką zabił łotra, co ją wieszał.
Oficer.  To prawda, panie.
Król Lear.  Czym nie zabił? powiedz.
O, były czasy, w których moją szablą,
Ostrą, siekącą, tańczyćbym ich uczył!
Dziś jestem stary, a śród przeciwności
Osłabło ramię. Powiedz, kto ty jesteś?
Bo oczy moje w nienajlepszym stanie,
Powiem ci szczerze.
Kent.  Jeśli los się chełpi
Że kochał kiedyś dwóch i nienawidził,
Widzim jednego.
Król Lear.  Smutny to jest widok!
Czy Kent twe imię?
Kent.  Tak jest, Kent, twój sługa.
A gdzie twój sługa Kajus?
Król Lear.  Możesz wierzyć,
Dobry to chłopak; mógł siec, a siec żwawo;
Ale już umarł i zgnił.
Kent.  Jam jest tym sługą.
Król Lear.  Zaraz zobaczymy.
Kent.  Który od pierwszej nieszczęść twoich chwili
Szedł zawsze wiernie za smutnym twym śladem.
Król Lear.  Witam radośnie!
Kent.  Niema tu radości,
Wszystko jest smutne, ciemne i śmiertelne!
Twe starsze córki same się zabiły

W chwili rozpaczy.
Król Lear.  I ja też tak myślę.
Albany.  Nie wie, co mówi. Próżnobyśmy chcieli,
Żeby nas poznał.
Edgar.  Daremne zachody. (Wchodzi Oficer).
Oficer.  Panie mój, Edmund skonał.
Albany.  Mała strata.
Słuchajcie teraz, jakie nasze myśli.
Zrobimy wszystko, co może osłodzić
Wielkiej ruiny ciężkie utrapienie.
Przez ciąg żywota starego monarchy
Składamy w jego ręce naszą władzę.

(Do Edgara i Kenta).

Was przywracamy do waszych praw dawnych,
Dodając godność, choć wiemy, że nigdy
Nie może waszym równą być zasługom.
Każdy przyjaciel z naszych rąk odbierze
Cnót swych zapłatę, każdy nieprzyjaciel
Wychyli kielich należnej goryczy.
O patrzcie! patrzcie!
Król Lear.  I biedny mój błazen
Był powieszony! Nie, nie, nie chcę życia!
Ach! i dlaczegóż pies, koń i szczur żyje,
A ty bez ducha? Nigdy już nie wrócisz.
Nigdy i nigdy, ach! nigdy i nigdy!
Proszę, odepnij guzik ten. Dziękuję.
Czy widzisz? Spojrzyj na nią, na jej lice,
Patrz, tam, tam! (Kona).
Edgar.  Mdleje! Panie, panie!
Kent.  O, pęknij serce! o, błagam cię, pęknij!
Edgar.  Panie, spójrz na nas!
Kent.  Nie dręcz próżnem słowem
Smutnego ducha; pozwól, niech uleci.
Ten wrogiem jego, ktoby jeszcze pragnął
Wplatać go dłużej w twarde świata koło.
Edgar.  Skonał naprawdę.
Kent.  W tem dziw, że tak długo
Mógł przywłaszczonem tylko istnieć życiem,

Albany.  Wynieście ciała. Pierwszą troską naszą
Będzie powszechna, królewska żałoba.

(Do Kenta i Edgara).

W ręce wam daję rządy, przyjaciele,
Namiestnikami wy bądźcie moimi,
Opatrzcie rany zakrwawionej ziemi.
Kent.  Na mnie już długa podróż czeka, panie;
Za królem idę na jego wezwanie.
Albany.  Woli przeznaczeń poddać się musimy,
Nie co chcem mówić, ale co czujemy.
Co zniósł najstarszy w złych czasów powodzi,
Nigdy już tego nie dożyją młodzi.

(Wychodzą przy odgłosie pogrzebowego marsza).








  1. Że Szekspir miał na myśli zestawienie dwóch podobnych postaci, dowodzi tego i powiedzenie Hamleta w rozmowie z Horacym o Laertesie:

    By the image of my cause I see
    The portraiture of his...

  2. Za czasów Elżbiety kobiety nosiły małą kieszonkę na staniku.
  3. W roku 1584 dzieci kaplicy św. Pawła otrzymały pozwolenie przedstawiania komedyi w swojej szkole śpiewu, a wkrótce taką zyskały popularność, że większa część teatrów londyńskich straciła swoją publiczność, a aktorowie zmuszeni byli udać się do miast prowincyonalnych. W roku 1591 teatr ten był zamknięty, pootwierały się też inne teatra, lecz aktorowie musieli znowu szukać chleba na prowincyi, gdy w roku 1600 odwołany był rozkaz zamknięcia teatru szkoły św. Pawła.
  4. Aluzja do teatru Szekspira Globe, który miał za godło Herkulesa.
  5. Role kobiece były podówczas przedstawiane przez chłopców, których głos, grubiejąc z wiekiem, uniezdatniał ich do odgrywania ról kobiecych. Na monetach angielskich za czasów Elżbiety i poprzednio wizerunek królewski otoczony był pierścieniem, a jeśli pryśnięcie pierścień ten przechodziło, moneta nie miała prawnego obiegu.
  6. Ma to się znaczyć: człowiek bez wartości, od bajokko, drobnej, włoskiej monety.
  7. Wyrażenie z katechizmu, strzeż rąk twoich od oszustwa i kradzieży.
  8. Gdy trawa rośnie, koń zdechnie z głodu.
  9. Oto była nieprawość Sodomy, siostry twojej, pycha, sytość chleba i obfitość pokoju. Ezechiel, Rozdz. XVI. 49.
  10. Ma to być aluzya do legendy, dziś jeszcze obiegającej w Gloucester-shire. Jednego razu wszedł Chrystus do sklepu piekarza w godzinę pieczywa i prosił o chleb. Piekarka wzięła natychmiast kawał ciasta i wsadziła do pieca, ale ją córka łajała, mówiąc, że kawał był za wielki i zmniejszyła go trzy ćwierci. Ciasto jednak rosło w piecu i zmieniło się w ogromny bochenek. Na ten widok wykrzyknęła córka: hu! hu! hu! a krzyk ten był powodem, że Chrystus zmienił ją w sowę za karę jej skąpstwa.
  11. W dzień świętego Walentyna, 14 lutego, było zwyczajem w niektórych
    hrabstwach Anglii, że dziewczyny brały za kochanka pierwszego młodzieńca, którego spotkały rano. W innych znowu hrabstwach dziewczyny wkładały do urny karteczki z nazwiskami młodych ludzi; każda wyciągała karteczkę, a zapisany na niej młodzieniec był jej Walentynom, a ona jego Walentyną. Zwyczaj ten zmienił się dzisiaj. Obecnie 14 lutego, dziewczynom chłopcy, a chłopcom dziewczyny posyłają miłosne listy bezimienne. Na nieszczęście, oświadczenia te są teraz drukowane, a więc straciły całą poezyę.
  12. W języku kwiatów rozmaryn jest symbolem pamięci, koper pochlebstwa, cencelia inaczej orlik (aquilegia) niewiary, ruta smutku i żalu. Stokrótka jest kwiatem oszukanej dziewczyny.
  13. Terticulum Morionis, teraz Orchis morio mas, storczyk.
  14. The true Chronicle history of King Lear and his three daughters.
  15. Było mniemanie, że powieszony zimorodek w tę stronę dziób obraca, z której wiatr wieje.
  16. Wedle jednych aluzya do miasta Camelot, słynnego w romansach o królu Arturze; wedle innych, Camelot jest miasteczko w hrabstwie Somerset, otoczone bagnami, na których chowają wielkie stada gęsi.
  17. Aluzya do przysłowia: Zły to pies, który nie wart świstu..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.